ROZDZIAŁ 4
TEGO SAMEGO PORANKA, przestrzegając drobiazgowych instrukcji
otrzymanych od samego Jeremy'ego Ackmeyera, dokładnie o 9:00 Mira przybyła do
jego domu na wsi w zachodnim Massachusetts. Dom był duży ale skrajnie
minimalistyczny. Żadnego ogrodzenia, żadnej skomplikowanej bramy, ani kordonu
strażników chroniących geniusza samotnika.
Tylko pozbawiona wyrazu jednopiętrowa bryła białego betonu, przysłonięta
skośnym dachem z rzędem płyt ogniw słonecznych i stalowymi żaluzjami
cieniującymi okna, usadowiona na szerokim pagórku pośrodku pustej
pięciohektarowej działki z bezlitośnie wystrzyżonym trawnikiem.
Nawet bez bramy i strażników, Mirze ten dom wydawał się bardziej więzieniem niż
miejscem, które ktokolwiek... nawet taki dziwak jak Ackmeyer... mógłby nazwać
domem.
Cierpiący na bakteriofobię naukowiec nie chciał, żeby wchodziła do środka
potencjalnie coś zanieczyszczając, lecz zastrzegł sobie, że spotka się z nią w garażu i
wsiądzie do samochodu bezpośrednio przed wyruszeniem w podróż. Posłusznie
wtoczyła długi podjazd do podziemnego garażu, tak jak została poinstruowana i
zahamowała przy elektronicznym panelu blokującym wjazd przez bramę znajdującą
się po prawej stronie.
Mira nacisnęła przycisk rozsuwający boczne okno od strony kierowcy, wdzięczna
za podmuch świeżego, porannego powietrza. We wnętrzu sedana wciąż utrzymywał
się wyraźny zapach środka dezynfekującego, pozostały po gruntownej sterylizacji,
na którą nalegał Ackmeyer zanim zgodził się postawić stopę w pojeździe. Nośniki
mikrobów, wyjaśnił, jakby samo to określenie wywoływało w nim paniczny strach.
Ciekawe co by zrobił, gdyby zdecydowała się polizać go policzku, gdy tylko
znalazłaby się w jego pobliżu? Prawdopodobnie padłby w napadzie ataku apopleksji.
To na pewno sprawiłoby, że podróż minęłaby nieco szybciej, gdyby jej ładunek
spędził ją w stanie całkowitej utraty przytomności.
Uśmiechając się do tej myśli, Mira zrobiła kilka głębokich wdechów, delektując się
rześkim, wiejskim powietrzem. Ten skromny posmak wolności musiał jej wystarczyć
na następne pięć dni męczarni. Naciskając guzik wjazdu na garażowym panelu
dostępu, pochyliła się do przodu i wyrecytowała tymczasowe hasło, które Ackmeyer
podał jej, gdy rozmawiała z nim wcześniej tego poranka w celu ustalenia szczegółów
jego odbioru.
- Annus Mirabilis.
Czy Ackmeyer wybrał to łacińskie hasło z powodu jego oczywistego związku z jej
imieniem, czy dla jakiegoś innego powodu? Prawie go o to zapytała, kiedy jej je
podwał, ale zdecydowała się zaczekać, myśląc, że będzie miała na to mnóstwo czasu
podczas podróży. Bóg wiedział, że będzie potrzebowała jakiś przyzwoitych tematów
do nawiązania rozmowy w ciągu tych wielu godzin, jakie mieli spędzić razem w
drodze do D.C.
Brama do garażu nawet nie drgnęła. Mira wysunęła głowę przez okno i spróbowała
jeszcze raz użyć hasła. Nic.
- Och, daj spokój - wymamrotała i marszcząc brwi przyglądała się nieruchomej
bramie. Może po prostu, ze względu na wszystkie jego obsesyjno-kompulsywne
tendencje, nie zauważył, że domowy system bezpieczeństwa przestał działać?
Dała mu kolejną szansę, a kiedy drzwi garażowe wciąż się nie poruszyły, spojrzała
zmrużywszy oczy przez przednią szybę na stojący wyżej dom. Ackmeyer wyraźnie
poinstruował ją, by czekała na niego w garażu, zabraniając jej, oraz wszystkim innym
bez względu na okoliczności, wchodzenia do jego domu. Jednak nie powiedział, że
nie może wejść po schodach na podwórko, żeby poinformować go o swoim
przybyciu.
Mira wysiadła z samochodu, po czym poszła z buta w górę wzniesienia, by znaleźć
się pod frontowymi drzwiami domostwa.
- Panie Ackmeyer? - zawołała, podchodząc do jednego z zasłoniętych żaluzjami
okien i próbując zajrzeć do środka przez stalowe listwy. - Jeremy, jesteś tam?
Instynkt wojownika sprawił, że zjeżyły się jej włoski na karku.
Coś tu było bardzo nie tak. Z drugiej strony, gdy parę godzin temu omawiała z
Ackmeyerem szczegóły podróży, nie brzmiał jakby kipiał entuzjazmem. Nie
prowadził swojej pracy dla nagród albo wyrazów najwyższego uznania, i za to Mira
go szanowała pomimo jego osobistych dziwactw. Został zmuszony do stawienia się
na gali z poczucia obowiązku względem swojej towarzysko i politycznie
ustosunkowanej rodziny, oraz ulegając naciskowi ze strony samego Reginalda
Crowe'a.
Jednak to nie był jej kłopot. Miała do wykonania konkretne zadanie, a to oznaczało
dostarczenie Ackmeyera na galę Szczytu całego i zdrowego, tak jak tego
oczekiwano.
Ale coś tu było nie tak. Mocno nie w porządku.
Rzeczą, która uderzyła ją najbardziej był nienaturalny spokój tego miejsca.
Całkowita, głucha cisza.
Po czym, usłyszała trzask. Zabrzmiał skądś w głębi domu. Czyżby ktoś w biały
dzień okradł to miejsce?
Mira poczuła rękojeść sztyletu w swojej dłoni nawet zanim zdała sobie sprawę, że
wyciągnęła go z ukrytej na plecach pochwy. Jej ochota do walki walczyła z
pragnieniem dowiedzenia się, czy z przebywającym wewnątrz Ackmeyerem jest
wszystko w porządku.
- Jeremy? Jeśli tam jesteś, musisz pozwolić mi się zobaczyć.
Odpowiedzią był ciężki, głuchy odgłos, a po nim gwałtowny tupot wielu par butów
na klatce schodowej. Ilu, nie mogła mieć pewności. Usłyszała również ściszone głosy
po stłumionym okrzyku bólu, który gwałtownie zburzył spokój ducha Miry.
Jasna cholera.
Zaciskając palce wokół rękojeści sztyletu, skradała się wzdłuż ściany domu,
oceniając sytuację w celu ustalenia najlepszego sposobu działania w pojedynkę,
przeciwko nieznanej liczbie znajdujących się wewnątrz osobników.
Mira dobrze radziła sobie z nożami i walką wręcz, ale teraz pragnęła jak diabli
zignorować stanowczo wyrażoną przez Ackmeyera odrazę do broni i jakiegokolwiek
rodzaju przemocy. Miała przy sobie jedynie dobrze schowane sztylety, ponieważ aby
uniknąć stresowania naukowca, ukryła swój pistolet w samochodowym schowku.
Niech to szlag.
Pobiegła z powrotem w dół pagórka do zaparkowanego pojazdu i szarpnięciem
otworzyła drzwi od strony pasażera. Ledwie zdążyła wydobyć z kabury i
odbezpieczyć imponującą 9-tkę, gdy uniosły się do góry lewe drzwi garażu i
nieoznakowany czarny samochód dostawczy wystrzelił na zewnątrz jak kula z
armaty.
Furgonetka minęła ją ledwie o włos, z rykiem silnika i piskiem opon, pozostawiając
za sobą kłęby dymu pognała w kierunku drogi dojazdowej. Mira obróciła się,
przykucnęła i otworzyła ogień do uciekającego pojazdu.
Przestrzeliła jedną z tylnych opon i kontynuowała ostrzał, aż furgonetka
niebezpiecznie skręciła, po czym zwolniła z powodu uszkodzenia. Mira strzelała
dopóki nie opróżniła magazynka, a wtedy dała nura w otwarte drzwi od strony
pasażera swojego samochodu i przeskoczyła na siedzenie kierowcy. Przesuwając
dźwignię na wsteczny, mocno wcisnęła pedał gazu, gwałtownie obracając pojazd.
Skupiając wzrok na podrygującej furgonetce przed sobą, błyskawicznie wystartowała
swoim samochodem, wciskając gaz do dechy. Zamiast jechać za furgonetką i
próbować ją taranować ryzykując uszkodzenie własnego pojazdu, Mira z wyciem
silnika ustawiła swojego sedana obok furgonetki i użyła go, by zepchnąć ją z
wybrukowanego podjazdu na nierówny trawnik, który byłby cięższy do pokonania na
przebitej oponie. Nie mając innego wyboru, furgonetka zaczęła zwalniać, ściągana na
prawo walczyła z utrzymaniem kierunku na nierównym terenie i Mirą kurczowo
trzymającą się jej boku.
Mira spodziewała się, że zostanie poczęstowana gradem kul przez pasażerów
furgonetki, ale kierowca, młoda kobieta z długimi czarnymi włosami i blondyn o
twardym spojrzeniu ze śrutówką w dłoni wyglądali na bardziej zainteresowanych
ucieczką, niż strzelaniem do niej. Jednak mężczyzna wydawał się być wzburzony,
machał rękami i wykrzykiwał coś do kierowcy. Kobieta pozostawała spokojna,
manewrując pojazdem jakby myślała, że ostatecznie uda jej się wyrwać z zastawionej
przez Mirę pułapki, ale jej partner nie miał tak wiele cierpliwość. Prześlizgując się
pod kierownicą wypchnął dziewczynę z jej miejsca przejmując kierowanie pojazdem.
Skręcił gwałtownie, potem szarpnął mocno w lewo ocierając się o sedana Miry.
Ona wcisnęła pedał gazu mocniej w podłogę i drżącymi z wysiłku ramionami,
kurczowo trzymała kierownicę, walcząc z napierającą furgonetką. Gdy kierowca
nagle nacisnął hamulec, dziewczyna uświadomiła sobie swój błąd. Było już za późno,
by zredukować prędkość, więc znalazła się przed furgonetką.
Nie minęła nawet sekunda, gdy staranował ją od tyłu. Cios nie trafił w środek
samochodu, roztrzaskał prawą stronę tylnego zderzaka. Mira z impetem poleciała w
bok, gdzie jej ramię i głowa zderzyły się z szybą i drzwiami od strony kierowcy.
Wewnątrz jej czaszki wybuchło oślepiające światło. Poczuła zapach krwi, ciepła
wilgoć zalała skórę jej głowy i spłynęła w dół po lewej strony twarzy.
Zaczęła tracić wzrok, wszystko szybko wypełniło się gęstą, czarną mgłą. Sedan
zatoczył błędne koło, po czym zwolnił... i zatrzymał się.
W tym momencie usłyszała zbliżające się głosy.
Nie potrafiła określić do ilu osób należały.
Nie była w stanie zorientować się, skąd dobiegają, aż podniosła głowę i spostrzegła
czarną furgonetkę. Wszystkie jej zmysły spowijał gęsty czarny woal, obrazy i
dźwięki stworzyły mieszaninę, z której analizą jej umysł niemal nie dawał sobie rady.
Spróbowała się poruszyć, ale jej kończyny odmówiły wykonania tego niezbyt
stanowczego polecenia.
- Chodź, Brady. Nie mamy na to czasu - głos mężczyzny był urywany i pełny
niepokoju. - Musimy natychmiast stąd spadać!
- Słyszałeś jak brzmiały rozkazy Bowmana odnośnie tej roboty - padła odpowiedź,
wypowiedziana kobiecym głosem. - Żadnych ofiar, Vince. Osiągnąć cel i znikać. Taki
był plan.
- Mamy Ackmeyera, więc cel misji został osiągnięty. A teraz spieprzajmy stąd...
- Nigdzie nie jadę dopóki nie upewnię się, że z nią jest wszystko w porządku.
Długie nogi podbiegły w kierunku leżącej w samochodzie Miry. Drzwi od strony
kierowcy otwarły się ze skrzypnięciem.
- O kurwa. Jezu... dawajcie Doktorka. Muszę natychmiast go tu mieć.
- Czy ona umiera?
- Lepiej módl się i to cholernie żarliwie, żeby tak nie było - padła lakoniczna
odpowiedź. - Lekarza, natychmiast.
Przez gęstą mgłę spowijającą zmysł Mira, poczuła, jak poruszyło się obok niej
powietrze, gdy mężczyzna podszedł bliżej. Usłyszała jego gwałtowny oddech, kiedy
pochylił się ponad swoją towarzyszką, żeby mieć lepszy widok.
- Kurwa mać, ta suka jest jedną z Zako...
- Wiem, kim ona jest - warknęła kobieta. - Wracaj do furgonetki i dawaj mi tu
Doktorka. I niech Chaz zmieni przestrzelone koło. Łączę się z centralą. Ktoś
powinien powiadomić szefa, że właśnie koncertowo spieprzyliśmy to zadanie.
Wydawała się nie zauważyć delikatnego poruszenia palców Miry. Nie zdawała
sobie sprawy, że to niemal niedostrzegalne drganie mięśni prowadzi rękę dziewczyny
w kierunku rękojeści sztyletu leżącego na podłodze obok przedniego siedzenia, na
którym siedziała zgarbiona.
Gdy mężczyzna pobiegł, by wykonać polecenie, a kobieta odwróciła się, żeby
skontaktować się z tym, który nimi kierował, Mira zacisnęła dłoń na zimnej,
metalowej rękojeści swojego ostrza.
- POWINNI JUŻ TU BYĆ - głos Bowmana przypominał raczej warczenie niż
słowa, gdy maszerował przez swoją twierdzę, niemal trzy godziny po telefonie z
miejsca sknoconego zadnia.
Drobna, młoda kobieta należąca do komórki łączności w bazie rebeliantów,
zlokalizowanej na południe od Bostonu przyśpieszyła, by dotrzymywać mu kroku w
ciemnych korytarzach bunkra. Założyła kosmyk krótkich włosów ufarbowanych na
kolor jaskrawego indygo za udekorowane tuzinem maleńkich metalowych pętelek
ucho.
- Próbowałam się z nimi skontaktować w celu zapoznania się z aktualną sytuacją,
ale jak do tej pory nie otrzymałam żadnej odpowiedzi.
- Kiedy próbowałaś po raz ostatni, Nino?
- Pięć minut temu.
Przekleństwo Bowmana, które padło w odpowiedzi, odbiło się echem od
wilgotnych ścian z granitowych bloków. Potarł dłonią szczękę ozdobioną krótkim,
zadbanym zarostem, który ocieniał jego brodę.
- Spróbuj jeszcze raz. Zrób to teraz.
- Tak jest, proszę pana.
Natychmiast aktywowała urządzenie komunikacyjne, wypowiadając komendę,
która powinna ją połączyć z będącym w drodze zespołem. To zajęło jej tylko kilka
sekund, po czym potrząsnęła głową, duże poważne oczy spoglądały z niepokojem.
- Ciągle nic.
- Kurwa mać.
Coś było nie w porządku. Coś gorszego niż oczywiste komplikacje, które miały
miejsce w domu Ackmeyera parę godzin temu.
Bowman nie potrafił siedzieć bezczynnie dumając, czekając i bawiąc się swoim
fiutem. Nie cierpiał smaku bezczynności, jaki czuł odkąd udzielił zgody na
przeprowadzenie tej akcji. Teraz palił on jak kwas w głębi jego gardła.
Wojskowe buty dudniły głucho na betonowej posadzce byłego militarnego fortu, gdy
po obejściu rogu korytarza skierował się w głąb bunkra, w kierunku ręcznie
wyrąbanego tunelu, prowadzącego do podziemnego silosu, który teraz służył jako
garaż dla skromnego sprzętu, jakim dysponowała baza rebeliantów.
- Jestem pewna, że oni będą tu lada chwila - powiedziała biegnąca za nim Nina.
- Na pewno mają już wszystko pod kontrolą.
Bowman burknął i szedł dalej. Gdyby to tylko były takie proste, siedzenie i
czekanie ze świadomością, że coś tam konkretnie się popieprzyło.
- Co zamierzasz zrobić? Chyba nie masz zamiaru po nich iść...
Nie odpowiedział, ani nie zwolnił.
Niech to szlag.
Nie powinien był się w to angażować. Od początku miał złe przeczucia, ale po
miesiącach oczekiwań na jakiś ruch Ackmeyera, nie chciał ryzykować utraty tej
szansy, tylko dlatego, że to porwanie miało być przeprowadzone za dnia w niezbyt
doskonałych warunkach.Określenie „niezbyt doskonałe” wydawało się być
niedopowiedzeniem stulecia, teraz, gdy szybkim krokiem podążał w dół długiego
korytarza z biegnącą za nim Niną, czyniącą kolejną, rozpaczliwą próbę połączenia się
z Bradym, Doktorkiem, i resztą.
Jak długo opracowywali plan dostania się w pobliże Ackmeyera? Niemal trzy
miesiące drobiazgowego szpiegowania, wyciągania odpowiednich macek w stronę
konkretnych osób i czekania na moment doskonały do ataku. Oczekiwanie na to,
żeby wszystko było idealnie dograne mogło zająć parę kolejnych miesięcy. Za długo,
a wahanie mogło okazać się katastrofalne, gdyby Ackmeyer dostał zezwolenie na
kontynuowanie swojej pracy. Wszystko pogarszał fakt, że mógłby zdecydować się
na czerpanie profitów z robiących wrażenie owoców swoich odkryć.
To był argument, który przekonał Bowmana, żeby dać zielone światło dzisiejszej,
porannej misji, pomimo związanych z nią licznych zagrożeń.
W ostatniej chwili dostali cynk od jednego z rebeliantów, kontaktu z Bostonu. Za
kilka dni Ackmeyer miał odbyć swój rzadki publiczny występ, jako uczestnik gali
pokojowego szczytu i sławny gość, ni mniej, ni więcej, tylko Reginalda Crowe'a.
Nie można było już dłużej czekać, ani gdybać. Nie mogli pozwolić, żeby Ackmeyer
znalazł się na podium.
Bowman błyskawicznie doszedł do konsensusu ze swoim odziałem buntowników, a
spisek, by porwać naukowca samotnika został niezwłocznie wprowadzony w życie.
Ufał zespołowi wysłanemu do realizacji tego zadania. Byli zdolni i wyszkoleni,
wielokrotnie sprawdzeni w terenie. Liczył na nich i nigdy nie wątpił, że osiągną swój
cel, z nim albo bez niego.
Zrobiliby to, był tego pewny, gdyby nie niespodziewana przeszkoda.
Mimo pieczołowitości, jaką wykazywał się w celu uniknięcia tego problemu, teraz
uwikłał się w bezpośredni konflikt z Zakonem. Miał tylko nadzieję, że jego ludzie...
cholera i cała reszta świata... nie będzie musiała zapłacić za jego błąd.
Bowman przyśpieszył kroku zbliżając się do ujścia tunelu prowadzącego do
pobliskiego silosu. Ledwie zbliżył się do ziejącego otworu, kiedy usłyszał odgłosy
rozmowy dobiegające do niego z ciemności.
- Czy to oni?- zapytała Nina, ze zmartwienia marszcząc czoło.
W następnej sekundzie ciszę rozdarł pojedynczy kobiecy krzyk. Po nim rozległ się
gniewny, ostry okrzyk mężczyzny.
Bowman obrzucił Ninę jedynie przelotnym spojrzeniem, zanim jak błyskawica
pomknął mrocznym korytarzem.
Zapanował totalny chaos... więcej krzyków i zamieszania, Metaliczny brzęk,
przerwany nagłym uderzeniem woni rozlanej krwi.
Wyszedł z tunelu w samą porę, żeby zobaczyć Doktorka ze świeżą kłutą raną od
sztyletu wbitego w jego brzuch, leżącego na ziemi w pobliżu furgonetki. Vince
osunął się obok skrępowanego i nieprzytomnego Jeremy'ego Ackmeyera widocznego
w rozsuniętych bocznych drzwiach pojazdu. Lewe ramię buntownika zabezpieczone
było prowizoryczną opaską uciskową, z powodu rany, którą najprawdopodobniej
zarobił w drodze powrotnej. Miał stłuczenia na twarzy, a jego odzież była rozerwana
w kilku miejscach. W tym czasie Brady i Chaz bez powodzenia próbowali okiełznać
zakapturzoną, oraz częściowo skrępowaną kobietę, która walczyła jak demon.
Nie, poprawił się w myślach Bowman, spoglądając na nią ponownie, walczyła tak jak
wojownik.
Wojownik, którym wiedział, że była.
W ułamku sekundy, pomiędzy momentem, gdy był po prostu dowódcą tych
buntowników i kimś, kto skamieniał w respekcie i szacunku dla kobiety, którą
zdradził tak dawno temu, Bowman nie pomyślał, by spojrzeć w kierunku Vince'a.
Nie, do czasu, gdy było już za późno.
Z twarzą wykrzywioną wściekłością, Vince włączył się do potyczki. Miał coś w
swojej ręce... jeden z ciśnieniowych pistoletów Doktorka. Użył go, ściągając czarny
kaptur z głowy dziewczyny i przykładając aplikator do jej szyi. Pociągnął za spust, a
ona upadła jak podcięta.
Ryk Bowmana zatrząsł całą twierdzą.
W jednej chwili stał przy wejściu do tunelu, w następnej unosił Vince'a w
powietrzu trzymając go za gardło, jego palce zaciskały się na krtani człowieka w
rodzącej się w nim morderczej furii. - Coś ty zrobił! - warknął.
Oczy Vince'a były szeroko otwarte, niemal wyskakiwały mu z czaszki, gdy
krztusząc się próbował wydobyć z siebie słowa. - Ktoś... musiał... coś... zrobić.
Zaatakowała nas w furgonetce... przed chwilą... mogła zabić Doktorka....
Bowman mocniej zacisnął palce, żar jego gniewu kąpał twarz Vince'a w coraz
intensywniejszym bursztynowym blasku. Rozlana krew wystarczała, żeby go
pobudzić, ale to było niczym w porównaniu z czystą wściekłością, która przyprawiała
go o ostry ból dziąseł. Obnażył zęby, ponieważ poczuł eksplozję śmiercionośnych
kłów.
Oczy Vince'a stały się jeszcze szersze, wypełnił je wyraz panicznego strachu.
Bowman mógł poczuć ostry, cierpki zapach tego przerażenia w szybkim tętnie
dudniącym pod opuszkami jego palców. Mógł usłyszeć je w myślach Vince'a,
smakować je dotykiem, który pozwalał Bowmanowi docierać do najdalszych
zakątków człowieczego umysłu i odgadywać prawdę o jego intencjach.
Zwykła panika, która sprowokowała Vince'a, żeby zaatakować kobietę, pogłębiła
się do miażdżącego jądra strachu, kiedy wpatrując się w Bowmana walczył, by
wciągnąć powietrze do płuc .- Proszeee... - wydyszał. Nie... zabijaj mnie.
- Z nią wszystko w porządku - zabrzmiał ostrożny i wyważony głos Brady'ego.
- to był tylko środek usypiający, to wszystko. Gdy się obudzi, powinna być jak nowa.
Bowman trzymał swoje spojrzenie skierowane na Vince'a.- Nie dotykaj jej. Nigdy
więcej. Jeśli to zrobisz, umrzesz. Czy to jasne?
- Rebeliant lekko skinął głową. - Puść mnie... proszę...
Bowman wypuścił go, pozostawiając tam, gdzie upadł. Obrócił się gwałtownie i
przykucnął obok leżącej na podłodze wojowniczki. Jeszcze nie była całkowicie
nieprzytomna. Jej skryte za powiekami poruszały się i otwierały sennie, gdy walczyła
ze środkiem usypiającym, który Vince wpompował jej do żył. Mruczała
niezrozumiale, jej głos był bardzo cichy i słabł z każdą chwilą.
Zauważył zaschniętą krew na jej blond włosach, zaskorupiałą na lewej skroni,
gdzie niewielkie purpurowe znamię znaczyło linię jej włosów. Widok tej maleńkiej
łzy i półksiężyca, połączony ze słodkim jak woń lilii zapachem jej krwi, mocniej
zacisnął węzeł żalu, który tkwił jak kamień w jego żołądku od chwili, gdy jego
zespół skontaktował się z nim z miejsca akcji.
To, że została skrzywdzona podczas tej operacji... zraniona jeszcze przed użyciem
aplikatora, który pozostawił ciemny siniak na delikatnej skórze jej szyi... sprawiło, że
jego żyły skręcała lodowata furia skierowana ku samemu sobie.
Pragnienie, by ją dotknąć było niemal przytłaczające. Chciał ofiarować jej
pocieszenie, objąć, zapewnić, że była bezpieczna. Ale nie mógł zrobić żadnej z tych
rzeczy.
Nie miał do tego prawa.
Już nie.
Nie był już tamtym mężczyzną. Dla tej grupy ludzkich buntowników, przez
ostatnich osiem lat był po prostu Bowmanem. Był ich przywódcą, któremu zdarzyło
się również urodzić jako osobnik Rasy, a nie homo sapiens, jak reszta z nich.
Ale ta leżąca teraz przed nim, ranna i krwawiąca młoda kobieta, znała go z innych
czasów i innego miejsca. Gdy był inną osobą, ochrzczoną imieniem, którego żaden z
wiernych mu buntowników nigdy nie poznał.
- Kellan...
Jej głos był ledwie szeptem, ledwo słyszalnym, nawet dla niego. Poczuł, jak jej
ręka dotknęła jego dłoni lekkim jak piórko poszukującym muśnięciem. Wbrew
własnej woli, spojrzał w dół na jej twarz. Przysłonięte ciężkimi powiekami i
nieprzytomne oczy nie były już nawet na wpół otwarte. W następnej chwili zapadła w
sen, jej palce rozluźniły się, a głowa opadła bezwładnie na bok w ciężkim,
narkotycznym śnie.
Na chwilę zacisnął powieki, odcinając się od przeszłości i pragnienia sięgnięcia po
jedyną rzecz, której musiał się wyrzec.
- Przedstawienie skończone, ludziska. Wygląda na to, że ona przeżyje. Wciąż
mamy robotę do zrobienia.
PRZEKŁAD -
wykidajlo
KOREKTA -
VIOLA