PRZEKŁAD -
wykidajlo
KOREKTA -
VIOLA
URYWKI Z DZIENNIKA ZNAJDUJĄCEGO SIĘ W PRYWATNYCH
ARCHIWACH CENTRALI ZAKONU W WASZYNGTONIE. D.C
26 GRUDNIA.
WIEK ANI ROK, nie gra już żadnej roli. Po tym, co właśnie rozgrywa się teraz na
świecie, przypuszczam, że historia będzie dzieliła się na PRZED i PO. Przed... zanim
ludzkość zdała sobie sprawę, że wampiry są prawdziwe, i po... Po tym, gdy oszalały
żądzą władzy wampir nazwany Dragosem uwolnił śmiertelnie niebezpiecznych
członków Rasy... zdziczałych, uzależnionych od krwi Szkarłatnych. Wypuścił te
więzione w specjalnych zakładach potwory na niczego niepodejrzewających, i
oczywiście nieprzygotowanych ludzi. Nawet teraz, gdy kreślę te słowa, trudno mi
uwierzyć w to co widzę.
Masakra jest nie do opisania. To niewyobrażalny horror. Trudno odwrócić wzrok
od strasznych programów informacyjnych i nagrań video napływających przez
satelitarne łącze do tymczasowej siedziby Zakonu, ukrytej wśród lasów Maine. Każdy
raport przynosi obrazy krzyczących mężczyzn, kobiet i dzieci, rozhisteryzowanych
tłumów pędzących w popłochu przez okryte mrokiem ulice. Nikt nie jest dość szybki,
by zdołać umknąć polującym drapieżnikom. Miasta oświetlają jasne łuny pożarów,
palących się porzuconych pojazdów i płonących ruin, powietrze wypełnia atmosfera
klęski i odgłosy strzelaniny. Wokół, tylko zabójstwa i rozlew krwi.
Lucan i reszta wojowników Zakonu wyruszyli do Bostonu, by walczyć z przemocą,
ale jest ich zaledwie garstka przeciwko setkom Szkarłatnych, zalewających wszystkie
większe miasta na całym świecie. Zanim świt zmusi Szkarłatnych do skrycia się w
ciemnościach, straty niewinnych istnień można będzie liczyć w tysiącach. A szkoda,
jaka powstanie w wyniku tego nasiąkniętego krwią chaosu... brak zaufania pomiędzy
ludźmi a Rasą... być może nigdy już nie zostanie naprawiona.
Wieki tajemnicy i starannie podtrzymywanego pokoju, wszystko to, zostało
zaprzepaszczone tej jednej nocy...
345 DZIEŃ P.P.Ś.
MINĄŁ JUŻ PRAWIE ROK od Pierwszego Świtu. Teraz już wszyscy tak nazywają...
poranek po nocy ataków, które na zawsze zmieniły kształt świata.
Pierwszy Świt. Cóż za optymistyczny, nieszkodliwy termin dla takiego przerażającego
momentu. Ale potrzeba nadziei jest zrozumiała. Kluczowa, zwłaszcza, kiedy rany po
tej okropnej nocy i pełnym niepewności dniu, który po nim nastąpił są wciąż jeszcze
takie świeże.
Nikt lepiej od Zakonu nie zna potrzeby nadziei. Wojownicy walczyli przez
dwanaście trudnych miesięcy, by odzyskać jakieś poczucie, choćby pozory spokoju.
Dragosa już nie ma. Szkarłatni, których użył jako swojej prywatnej broni masowego
rażenia zostali zgładzeni. Miesiące rzezi i terroru wreszcie się zakończyły. Ale po obu
stronach pozostało zbyt dużo podejrzeń i zapiekłej nienawiści. To jest bardzo
niepewny czas, i nawet najdrobniejsza iskra przemocy może doprowadzić do
wybuchu i katastrofy.
Za dwa tygodnie, Lucan planuje wystąpić i przemówić w imieniu Rasy przed
wszystkimi narodami świata. Publicznie będzie apelował o pokój. Prywatnie, ostrzegł
nas wszystkich w Zakonie, iż obawia się, że ludzkość i Rasa mogą pogrążyć się w
stanie niekończącej się wojny...
4 SIERPNIA, 10 P.P.Ś.
CZASAMI MA SIĘ UCZUCIE, jakby ta dekada pełna śmierci i przelanej krwi,
która minęła od Pierwszego Świtu trwa już ponad sto lat. Wciąż toczy się wojna. Na
całym świecie nasila się eskalacja przemocy. W wielu dużych miastach panuje
anarchia, która oprócz ciągłych zabójstw po obu stronach konfliktu, rodzi również
ogniska buntu i grupy rebeliantów.
Codziennie, centrala Zakonu w D.C. otrzymuje świeże informacje od liderów
swoich regionalnych placówek, rozmieszczonych teraz na całym świecie. Wojna staje
się coraz zacieklejsza. Winę za rozlew krwi ponoszą obie strony konfliktu,
pogłębiając niepokój i dolewając paliwa do już szalejącego ognia. Nadzieja na pokój
pomiędzy ludźmi i Rasą nigdy nie wyglądała na mniej osiągalną niż właśnie w tej
chwili.
A jeśli dziesięć lat po konflikcie panuje taki stan rzeczy, to aż boję się zgadywać, co
przyniesie nam przyszłość...
ROZDZIAŁ 1
LUDZIE.
TA NOC BYŁA ICH PEŁNA.
Tłoczyli się na pogrążonych w mroku chodnikach i skrzyżowaniach starej części
bostońskiego North Endu, wylewali z otwartych drzwi clubów, sim-barów i pubów.
Spacerując, włócząc się, mimo iż dochodziła już północ, wypełniali ulice brzmieniem
nazbyt głośnych rozmów, zbyt wieloma ciałami ocierającymi się o siebie i pocącymi
się w nietypowym upale wczesno-czerwcowej nocy.
I było cholernie mało miejsca, żeby uniknąć pełnych niepokoju, rzucanych
ukradkowo spojrzeń... tych niezliczonych szybkich rzutów oka ludzi udających, że
nie zauważyli i bynajmniej nie byli wcale przerażeni widokiem czwórki wojowników
Zakonu idącej środkiem zabytkowego, zamkniętego sektora miasta.
Mira, samotna kobieta w tym oddziale, twardym spojrzeniem skanowała tłum
cywilów homo sapiens. Ubolewała nad tym, że ona i jej towarzysze ubrani byli w
zwykłą odzież, a broń mieli dyskretnie ukrytą. Wolałaby mundur i konkretny arsenał,
dając dobrym obywatelom Bostonu prawdziwy pretekst, żeby mogli gapić się na nich
w śmiertelnym przerażeniu.
- Minęło już dwadzieścia lat odkąd ujawniliśmy się przed ludzkością, a większość z
nich wciąż wpatruje się w nas, jakbyśmy mieli ochotę rozerwać im szyje - powiedział
jeden z trzech mężczyzn Rasy, idących razem z nią.
Mira rzuciła mu ironiczne spojrzenie. - Czas karmienia kończy się dopiero o
północy, więc nie spodziewaj się tutaj komitetu powitalnego. Ponadto, strach jest
dobrą rzeczą, Bal. Zwłaszcza, jeśli chodzi o ich rodzaj.
Baltazar, olbrzymia ściana niesamowicie silnych mięśni pokrytych oliwkową skórą,
odpowiedział jej ponurym zrozumieniem w swoich jastrzębich, złotych oczach.
Ciemnowłosy wampir był z Zakonem już od dłuższego czasu, dołączył do nich
niemal dwie dekady temu, podczas pierwszych, mrocznych lat, które nastąpiły po
Pierwszym Świcie, kiedy to ludzie dowiedzieli się, że nie są największymi
drapieżnikami na tej planecie.
Nie zaakceptowali tej prawdy łatwo. Ani spokojnie.
Zanim to nastąpiło po obu stronach było wiele ofiar. Wiele długich lat śmierci i
rozlewu krwi, żalu i braku zaufania. Nawet teraz, rozejm między ludźmi, a Rasą był
niepewny. Podczas gdy rządzące głowy obu globalnych narodów... człowiek i
wampir... próbowały negocjować trwały pokój dla dobra ich wszystkich, prywatna
nienawiść i podejrzenia wciąż zaogniały sytuację w obu obozach. Wojna między
ludzkością, a Rasą wciąż trwała, ale teraz zeszła do podziemia, cicha i poza prawem,
lecz mimo to mordercza.
Chłodny ból wypełnił klatkę piersiową Miry na myśl o całym tym cierpieniu,
jakiego była świadkiem w latach pomiędzy dzieciństwem, a dorosłością, kiedy to
chroniona przez Zakon nabierała doświadczenia, przez rygorystyczne treningi i
szkolenie bojowe, które ukształtowały ją na wojownika, jakim była teraz. Spróbowała
odsunąć od siebie ten ból, zostawić go za sobą, ale to było bardzo trudne do
zrobienia. Zwłaszcza dzisiejszej nocy, odcięcie się od tego cierpienia, było dla niej
prawie niewykonalne.
I teraz część tej wojny, która była dla niej bardzo prywatna, tak osobista, jak nic
innego w jej życiu sprawiła, że jej głos zabrzmiał ostro i surowo. - Pozwólmy
ludziom się bać. Może jeśli bardziej będą się martwić o swoje gardła, będą mniej
skłonni, by tolerować swoich radykałów, którzy pragną widzieć wszystkich
przedstawicieli Rasy zamienionych w kupki popiołu.
Za plecami Miry cicho zachichotał kolejny członek jej niewielkiego oddziału. - Czy
rozważałaś kiedyś karierę w public relations, Kapitanie?
Nie odwracając się pokazała mu środkowy palec ponad swoim ramieniem i dalej
kontynuowała marsz, długi blond warkocz obijał się jak ogon po jej obleczonych w
skórę pośladkach.
Śmiech Webba zadudnił ponownie. - Jasne. Chyba raczej nie.
Jeśli istniał ktoś, kto nadawałby się do misji dyplomatycznych, to tą osobą byłby
Julian Webb. Przystojny jak Adonis, uprzejmy, pełen ogłady, o całkowicie
zniewalającym uroku. To, że Webb był wytworem wychowania wśród elity Rasy, nie
wymagało już żadnego komentarza. Nie, żeby ktoś próbował to robić. Jego
życiorys... wraz z powodami dołączenia do Zakonu... był tajemnicą, którą dzielił
tylko z Lucanem Thorne, a wiekowy założyciel Zakonu nie należał do osób
wylewnych.
Był czas, gdy Mira zastanawiała się, czy powodem, dla którego Lucan osobiście
przydzielił Webba do jej oddziału... było to, by ten miał ją na oku, dla niego i Rady,
oraz pilnował, żeby cele misji były wypełniane bez żadnych... numerów. Z powodu
upokarzającej nagany za niesubordynację, którą otrzymała od Rady osiemnaście
miesięcy temu, nie byłoby dla niej zaskoczeniem, gdyby dowiedziała się, że Lucan
powierzył Webbowi zadanie wygładzania jakichkolwiek potencjalnych zgrzytów w
jej dowodzeniu jednostką. Ale nie po to wypruwała sobie flaki na treningach, aż do
granicy wyczerpania, by zdobyć swoją pozycję w Zakonie, żeby dać się z niej teraz
wykopać.
To był bardzo niezwykłe... a ściśle rzecz biorąc, prawie niespotykane, by kobieta
przeszła wszystkie stopnie szkolenia w Zakonie i otrzymała stanowisko dowódcy
grupy bojowej. Nawet teraz, na myśl o tym wzbierała w niej duma. Bez litości dla
samej siebie pracowała na szacunek starszyzny Zakonu i innych wojowników, z
którymi trenowała... w końcu zyskała ten szacunek, okupując go potem, przelaną
krwią i niezachwiana determinacją.
Mira nie należała do Rasy. Nie miała ich nadnaturalnej prędkości ani siły. Nie
posiadała również ich nieśmiertelności, coś czego, jako Dawczyni Życia, którą była...
żeńskim potomstwem matki z rodzaju homo sapiens i ojca, jak dotąd nieznanego
genetycznie pochodzenia... mogła uzyskać tylko przez skojarzenie się w parę za
pomocą więzi krwi z jednym z przedstawicieli Rasy. Bez aktywowania tej więzi,
Mira, tak samo jak inne niezwykle rzadkie kobiety, urodzone jako Dawczynie Życia,
musiałaby się zestarzeć i ostatecznie umrzeć, tak samo jak wszyscy śmiertelnicy.
W wieku dwudziestu dziewięciu lat przeżytych jako singelka, zaczynała już
odczuwać fizyczne i psychiczne skutki obranej przez siebie kariery. Rana, jaką nosiła
w sercu przez ostatnie osiem lat prawdopodobnie też nie pomagała. A jej...
„niestosowne zachowanie”, za które otrzymała naganę półtora roku temu, było
przypuszczalnie więcej niż wystarczającym powodem dla Lucana, żeby na stałe
przywiązać ją do biurka. Ale tego nie zrobił i niech ją szlag, jeśli da mu pretekst, aby
ponownie rozważył swoją decyzję.
- Nadchodzi burza - wyszeptał trzeci członek oddziału, zza jej pleców. Mira
zdawała sobie sprawę, że Torin nie mówił o pogodzie. Jak lew skanujący nowe
otoczenie, postawny wampir odchylił swoją lśniącą, jasnowłosą głowę w kierunku
bezchmurnego nocnego nieba i wciągnął głęboki wdech. Para warkoczy
przetykanych maleńkimi szklanymi koralikami stanowiła tło dla ostrych jak brzytwa
kości policzkowych i pięknie wycyzelowanych rysów twarzy. Niekonwencjonalny,
egzotyczny wygląd tego wprawnego zabójcy, jakim był Torin, był jedyną rzeczą,
która mówiła coś o przeszłości tego gościa. Skrzące się warkocze zakołysały się
dołączając do reszty grubej i długiej do ramion grzywy, gdy wypuścił powietrze i
obrócił swoje przenikliwe spojrzenie w kierunku Miry.
- To nie jest dobra noc, żeby tutaj być. Coś wisi w powietrzu.
Ona też to wyczuwała, nawet bez wyjątkowego daru Torina do wykrywania i
interpretowania zmian w polu energetycznym wokół niego.
Burza, którą wyczuł wzbierała w niej samej.
Miała na imię: Kellan.
Sylaby jego imienia przetoczyły się przez jej umysł jak grzmot. Wciąż bolesny i
surowy, nawet po całym tym czasie. Od jego śmierci, pozostała po nim burza emocji i
z jeszcze większą siłą szalała we wnętrzu Miry, szczególnie o tej porze roku. Czy to
w żalu, czy w zaprzeczeniu, kurczowo uchwyciła się pamięci Kellana. To nie było
zdrowe, niewątpliwie, ale nadzieja mogła być okrutną, nieustępliwą suką.
Jakaś część w niej błagała, żeby to wszystko okazało się tylko złym snem, z którego
w końcu mogłaby się obudzić. Pewnego dnia, otworzyłaby oczy i ujrzała młodego
mężczyznę Rasy powracającego z misji, całego i zdrowego. Pewnego dnia,
usłyszałaby jego niski głos przy swoim uchu, szelmowskie wyzwanie podczas
sparingu w pokoju treningowym i gwałtowny pomruk ledwie powściąganej żądzy,
gdy ich pozorowana walka posyłała ich na maty w kłębowisku splątanych kończyn.
Znowu poczułaby onieśmielającą moc ciała wojownika, dużego, solidnego i
niezniszczalnego. Wpatrywałaby się w jego zasnute melancholią piwne oczy,
dotykała czupryny zmierzwionych fal, które lśniły jak stary miedziany pens i miękko
jak jedwab prześlizgiwały się pomiędzy jej palcami. Czułaby pikantny zapach jego
skóry, słyszałaby jak przyspiesza mu tętno. Obserwowałaby złote iskry rozpalające
się się w jego tęczówkach i błysk śnieżnobiałych, wysuwających się kłów, gdy
pożądanie, które tak bardzo próbował okiełznać, zdradzało go pomimo największych
wysiłków, by je ukryć.
Pewnego dnia, otworzyłaby oczy i znowu znalazłaby śpiącego obok niej, nagiego
Kellana, jak tamtego dnia, przed nocą, gdy Kellan Archer został zabity w walce przez
ludzkich buntowników.
Nadzieja, pomyślała zgryźliwie. To suka bez serca.
Zła na siebie za słabość, jaką sprowadzały na nią te myśli, przyśpieszyła tempo
marszu i rzuciła okiem na skrzyżowanie przed sobą, gdzie pół tuzina ludzkich par
wyszło niepewnym krokiem z modnego baru hotelowego i w tej chwili oczekiwało
na zmianę świateł sygnalizatora. Po drugiej stronie ulicy, jeden z wszechobecnych w
mieście skanerów siatkówek, pozwolił sobie zrobić badanie tomograficzne oczu
grupy przed uruchomieniem natrętnej reklamy, dostosowanej specjalnie do
konkretnego odbiorcy, nieświadomie złapanego w pułapkę przy przejściu dla
pieszych, czekającego na zmianę świateł.
Mira jęknęła, kiedy cyfrowo wykreowany w technice 3 D wizerunek biznesowego
potentata Reginalda Crowe, jednego z najbogatszych ludzi na planecie, przemówił do
par po imieniu i przystąpił do próby sprzedaży po promocyjnych cenach pobytów w
sieci jego luksusowych kurortów. Twarz Crowe'a w tym roku pojawiała się wszędzie,
w komunikatach prasowych, wywiadach, na blogach i w serwisach informacyjnych...
wszędzie, gdzie była kamera internetowa albo ekipa programu skłonna do słuchania,
jak rozprawiał o swojej nowej dotacji promującej nowe technologie... największej
nagrodzie tego rodzaju. Prawdopodobnie w stan nieustannej irytacji wprowadzał go
fakt, że ani ta historia ani obwieszczenie, że Crowe wspiera mistrza ceremonii
zbliżającego się Globalnego Szczytu Rady Narodów nie cieszyły się taką
popularnością, jak informacje o niedawnym rozwodzie miliardera z panią Crowe
numer sześć.
- Chodźcie - powiedziała Mira, wychodząc na ulicę, aby uniknąć oczekiwania na
zielone światło. Przeprowadziła swój oddział przez jezdnię, kierując się w stronę
Azylu, lokalnego wodopoju, który w ostatnich latach stał się nieoficjalnym terenem
neutralnym dla mieszanej ludzko-wampirzej klienteli. Natknęli się tam na inny
oddział wojowników Zakonu. Mira nie miała nastroju na towarzyskie spotkania... a
już szczególnie w tym mieście i dzisiejszej nocy... ale drużyny zasłużyły na to, by
świętować. Przez ostatnie pięć miesięcy wszyscy ciężko pracowali nad wspólną tajną
misją, czymś w rodzaju specjalnego zadania, które w ciągu ostatnich dwóch dekad
stały się już specjalnością Zakonu.
Dzięki połączonemu wysiłkowi oddziału Miry i tego, który dostrzegła przy tylnym
stole, gdy weszła do Azylu, Rada miała na swojej głowie o jedną międzynarodową
bojówkę mniej. To było zwycięstwo, które nie mogło wydarzyć się w lepszym
momencie: pozostał zaledwie tydzień do chwili, gdy szefowie rządów, dygnitarze i
Vipy z całego świata , zarówno reprezentujący Ludzkość jak i Rasę, zaplanowali
zebrać się w Waszyngtonie D.C. na szeroko nagłośnionym pokazie pokoju i
solidarności. Cała starszyzna Zakonu będzie tam obecna, w tym przybrani rodzice
Miry, Nikolai i Renata.
Po wszystkim, związana krwią para, planowała wrócić do domu w Montrealu.
Wciąż czekali, żeby Mira potwierdziła, czy również się z nimi wybiera. Pomimo, iż
żadne z nich o tym nie napomknęło, wiedziała, że ich zaproszenie zostało
wystosowane w nadziei, że być może, jeśli rozszerzy krąg swoich znajomości, to
może spotka kogoś, z kimś... któregoś dnia... rozważy stworzenie wiecznej więzi. To
była również ich pełna najlepszych intencji, ale niezbyt subtelna próba zabrania jej
choćby na chwilę z dala od pola bitwy.
Musiała marszczyć brwi, kiedy siadała do stołu ze swoim zespołem, ponieważ
dowódca drugiego oddziału rzucił jej badawcze spojrzenie.
- Wszystko w porządku?
Głos Nathana tłumił głuchy łoskot muzyki, oraz zgiełk unoszący się znad baru i
parkietu Azylu. Jego turkusowe oczy spoglądały spokojne i badawczo spod obciętych
krótko, po wojskowemu kruczoczarnych włosów. - Nie byłem pewien, czy będziesz
miała na to ochotę.
Chodziło mu o to, że nie miał pewności, czy będzie w stanie znieść powrót do
Bostonu. Szczególnie w rocznicę śmierci Kellana.
Zrozumiała, co miał na myśli, chociaż nie wypowiedział tych słów na głos. Tak
dobrze ją znał, był jednym z jej najbliższych przyjaciół prawie tak samo długo jak
Kellan. A nawet dłużej, jeśli doliczyć te osiem lat, jakie upłynęło od jego odejścia.
Nathan również był tam tamtej nocy. Stał obok Miry, powstrzymując ją od
wbiegnięcia pomiędzy płomienie i spadający gruz, gdy stojący na nabrzeżu magazyn
eksplodował w nocne niebo. I czuwał przy niej przez dni i noce, jakie nadeszły
później, gdy obudziła się i dowiedziała, że nie pozostało żadnych szczątków po
Kellanie, ani po ściganych przez niego rebeliantach, ludzkich szumowinach, które
zwabiły go do budynku, będącego śmiertelną pułapką.
Mira odkalsznęła, wciąż po tych wszystkich latach czując smak dymu i popiołu.
- Tak, wszystko w porządku. Trzymam się.
Wcale jej nie uwierzył. Wyzwoliła się spod jego taksującego wzroku i zwróciła
spojrzenie ku reszcie wojowników zebranych wokół stołu. - W razie, gdybym
jeszcze tego nie mówiła, powiem to teraz. Wszyscy tu obecni odwalili kawał dobrej
roboty. Naprawdę, tym razem udało się nam się konkretnie skopać im tyłki.
Torin i Webb skinęli głowami na znak zgody, natomiast Bal rzucił trzem członkom
grupy Nathana krzywy uśmiech. - Kapitan ma rację. Cholernie dobrze się z wami
pracowało panienki. Przecież, każdy zręczny chirurg potrzebuje kogoś do ścierania
krwi i flaków, oraz żeby podawał mu właściwe narzędzia, gdy tego zażąda.
- Mam tu dla ciebie odpowiednie narzędzie - wolno z teksańskim akcentem
przeciągając samogłoski, zażartował Eliasz, zastępca Nathana mężczyzna Rasy o
brązowych włosach, twardym wyglądzie kowboja i olśniewającym uśmiechu.
- A jeśli chcesz porozmawiać o chirurgicznej precyzji, to możemy spróbować się na
rzutki. Może z jednym z moich ludzi Jaxem? Czysta poezja w ruchu. Dwóch z tych
zbuntowanych sukinsynów podjęło ostatnią, błędną decyzję swojego życia i
otworzyło na nas ogień, Jax skosił ich obu jednym rzutem swojego hira-shuriken.
Eli wydał cichy świszczący dźwięk przeciągając palcem przez szyję, swoją i
siedzącego obok niego kumpla z drużyny, Rafe'a.
- Kurewsko piękna rzecz, Jax.
Jax lekko skinął swoją ciemną głową przyjmując pochwałę. W połowie Azjata i w
stu procentach chodząca śmierć. Ten postawny wampir o hebanowych włosach znany
był ze swojej morderczej gracji i biegłości w posługiwaniu się ręcznie robionymi
rzutkami o ostrych jak brzytwa brzegach i gwiaździstym kształcie, z którymi nigdy
się nie rozstawał. Mira była pewna bez sprawdzania, że Jax prawdopodobnie miał
teraz przy sobie z pół tuzina swoich hira-shuriken.
Ona sama też miała w zwyczaju nosić przy sobie parę ostrzy, sztyletów, które miała
odkąd nauczyła się poprawnie nimi posługiwać. Zawsze miała je pod ręką, chociaż
wnoszenie jakiejkolwiek broni do cywilnych stref miasta było całkowicie nielegalne.
Tylko mundurowi gliniarze z oddziałów Miejskich Połączonych Sił Bezpieczeństwa,
ta podlegająca rządowi, szczególnego rodzaju policja składała się z drobiazgowo
selekcjonowanych osobników Rasy i ludzkich funkcjonariuszy, miała tu pozwolenie
na jawne noszenie broni, oraz używania siły w sytuacjach, które nie miały charakteru
działań militarnych.
Skupiając się z powrotem na sukcesie ich zakończonej misji, Mira skinęła głową
kolejnemu członkowi oddziału Nathana, blondynowi o błękitnych oczach, Xanderowi
Raphaelowi.- Dobrze się spisałeś, kryjąc nas, gdy wdzieraliśmy się do bazy
rebeliantów - powiedziała do niego. - Masz dryg do tej roboty, dzieciaku.
- Dzięki.
Chociaż trudno było nazwać go dzieckiem, Mira znała Rafe'a od dnia jego
narodzin. W grupie wojowników siedzących w tej chwili wokół stołu, był on
najnowszym rekrutem, świeżo po szkoleniu, które zakończył ledwie dziesięć
miesięcy temu. Mira była od niego starsza o niemal dekadę, ale młody wojownik
Rasy był zdolny i mądry bardziej niżby wskazywał na to jego wiek. Był również
synem jednego ze starszyzny Zakonu, Dantego i jego partnerki Tess. Jak wszyscy
potomkowie Rasy, Rafe odziedziczył paranormalny dar swojej matki. Talent leczenia
dotykiem, jaki posiadała Tess, kolidował z temperamentem jej syna, który urodził się
również z wrodzoną odwagą swojego ojca i praktycznie niezrównanymi
predyspozycjami do walki.
Kolejnym matczynym darem były jasne włosy i kolor oczu Rafe'a. W Tess te
miodopłynne fale i akwamarynowe spojrzenie były olśniewające i nieskończenie
kobiece. U szczupłego, umięśnionego i wysokiego na ponad sześć stóp młodego
wampira to połączenie powodowało, że obracała się ku niemu każda damska głowa
na tej sali.
Jedna z zauroczonych nim kobiet, dwudziestokilkuletnia brunetka, która
obserwowała ich stolik z miejsca przy barze, gdzie siedziała wraz z gronem swoich
przyjaciółek, robiła wszystko, by przyciągnąć jego spojrzenie. Rafe to zauważył. I
bez wątpienia zdawał sobie sprawę, co ta ładna dziewczyna chciałaby mu
zaoferować. Mira dostrzegła ten przebłysk czysto męskiej arogancji unoszący kącik
ust wojownika na chwilę przed tym, zanim on i kilku innych mężczyzn przy stole,
obróciło głowy, żeby się z nią przywitać.
- Cześć - rzuciła dziewczyna, a jej oczy zatrzymały się na Raphaelu. Bez dwóch
zdań dokonała już wyboru.
- Witaj - odpowiedział Eli w imieniu wszystkich siedzących przy stoliku. - Jak
masz na imię, śliczna?
- Britney - odpowiedziała z uśmiechem, spoglądając na niego i resztę mężczyzn, po
czym jej oczy znowu spoczęły na Raphaelu.- Moje przyjaciółki rzuciły mi wyzwanie,
żebym tu podeszła i porozmawiała z tobą.
Rafe odpowiedział jej uśmiechem.- Doprawdy?
Jego głos był jedwabisty i spokojny, wskazujący na to, że ten mężczyzna był
doskonale świadomy wrażenia, jakie wywierał na płci przeciwnej. Albo jak w tym
przypadku na innym gatunku.
- Mówiłam im, że się nie boję... - ciągnęła dalej wielbicielka Rafe'a. - Mówiłam, że
byłam po prostu ciekawa, jak by to było...
Potrząsnęła głową, speszona, a jednak zalotna. - To znaczy, byłam ciekawa, jakby
to było z tobą...
Fanka kłów, pomyślała Mira z rozbawieniem przewracając oczami. Pomimo wciąż
narastającego niepokoju pomiędzy Ludzkością a Rasą, wciąż nie brakowało takich
kobiet... oraz mężczyzn... szukających okazji, żeby ofiarować swoje erytrocyty w
zamian za zmysłowy odjazd, jakim było ukąszenie wampira.
Baltazar zachichotał.- To bardzo odważne z twojej strony, że podeszłaś tu całkiem
sama, Whitney.
- Jestem Britney - zachichotała, zdenerwowana, ale zdecydowana.- Mniejsza z tym,
powiedziały, że powinnam to zrobić, więc... oto jestem.
Oblizując wargi powoli zbliżyła się do Rafaela, odgarnęła za ramię długie brązowe
włosy. Ten gest obnażył delikatną, białą kolumnę jej szyi i Mira poczuła, jak więcej
niż jeden z mężczyzn Rasy siedzących przy stole, w instynktownej reakcji z sykiem
wciągnął powietrze.
- Nie widzę powodu, żeby również twoje przyjaciółki miały być nieśmiałe - głos
Torina pobrzmiewał mrocznym wyzwaniem, które roznieciło drażniącą iskrę
pobudzenia nawet w uśpionych zmysłach Miry. Westchnął głęboko przez rozchylone
wargi, które nie całkiem zakrywały końcówki jego perłowobiałych kłów.- Zawołaj je
i przekonajmy się, czy i one są tak samo odważne jak ty, Britney.
Podczas gdy podekscytowana dziewczyna machała, żeby przywołać swoje
koleżanki, Mira podniosła się zza stołu. Powracający z udanej misji wojownicy
zasługiwali na jakąś nagrodę i mieli prawo przyjąć złożoną im tu nieprzyzwoitą
propozycję. Ale to nie oznaczało, że chciała na to patrzyć.
- Pora pożywiania się kończy się o północy, chłopcy. To za dziesięć minut, mówię
to w przypadku gdyby któryś z was martwił się, że łamie prawa godziny policyjnej.
Nathan również podniósł się ze swojego miejsca, jedyny z wampirów pozornie
nieporuszony nadejściem kilku ciepłych, ładnych kobiet skłonnych do odegrania dla
nich tej nocy roli Żywicielek. - Co robisz?
- Nie chcę wam przeszkadzać. Wrócę za parę minut.
- Powinienem iść z tobą...
- Nie, zostań. - Uniosła rękę gestem wskazując grupkę nadchodzących kobiet.
- Bóg wie, że tym głuptasom nie bardzo można ufać, gdy nie ma przy nich nikogo
dorosłego.
Ta prowokacja wywołała przewidywaną reakcję u Eliego, Bala, i reszty, ale
spojrzenie Nathana pozostało poważne. Gdy jego pełne usta zacisnęły się w wyrazie
dezaprobaty, wyciągnęła rękę i dotknęła dłonią jego szczęki. Poczuła, jak spiął się
pod wpływem tego kontaktu i zapragnęła móc cofnąć ten czuły gest. Nathan mógł
spędzić więcej niż połowę swoich trzydziestu trzech lata życia z Zakonem, ale nigdy
nie zdołał zapomnieć o bliznach, jakie pozostawiło po sobie jego ponure dzieciństwo.
Dotyk i czułość zawsze wprawiały dawnego zabójcę w zdenerwowanie, działając na
niego tak, jak nie zdołała tego zrobić żadna bitwa, ani rozlew krwi.
- Baw się dobrze Nathanie. Wiesz, że na to zasłużyłeś.
Mira zaczęła oddalać się od stołu. - Dziesięć minut - rzuciła przez ramię. - Niech
ktoś okaże się tak miły i zamówi dla mnie coś do picia.
Zdołała się opanować dopóki nie dotarła do wyjścia. Wtedy ciężar noszony przez
nią przez całą noc, usadowił się w jej piersi i sprawił, że jej oczy zakuły od gorących,
niewylanych łez.
- Cholera. Kellan...
Pozwoliła jego imieniu wysunąć się spomiędzy warg razem z chrapliwym
westchnieniem, gdy oparła się o ceglaną ścianę, kilkanaście metrów od wejścia do
zatłoczonego Azylu.
Boże, nie cierpiała tego bólu, który zawsze jej towarzyszył, gdy o nim myślała. Nie
nienawidziła tego, że wciąż nie mogła uwolnić się od ciężaru wspomnień o nim. Tak,
jego śmierć w niej również coś zabiła. Zniszczyła coś, gdzieś, w głębi jej serca, w
miejscu, do którego nikt nie zdołał dotrzeć, ani przed nim, ani po nim.
Mira zwiesiła głowę, nie fatygując się odgarnięciem jasnych, luźnych kosmyków,
które wysunęły się z warkocza i teraz kołysały się wokół jej twarzy jak welon.
Przeklęła pod nosem, walcząc, by wziąć się w garść. Drżały jej palce, gdy ścierała
wilgoć ze swoich policzków. Westchnęła sfrustrowana. - Cholera. Weź się w garść,
wojowniku.
Gniewne samo-napomnienie podziałało na tyle skutecznie, że udało się jej unieść
głowę i wyprostować ramiona. Ale tym, co naprawdę pozwoliło się jej pozbierać był
głośny ludzki chichot wydobywający się z wnętrza przechodzącej w pobliżu grupy
wyrostków. Mira wszędzie rozpoznałaby ten prostacki rechot. To właśnie ten dźwięk
sprawił, że jej żyły wypełniła paląca pogarda.
Dostrzegła głowę młodego mężczyzny... ze śmiesznym czerwonym irokezem,
podrygującą wewnątrz bandy złożonej z drobnych złodziejaszków i wichrzycieli,
która właśnie mijała tłum oczekujących na wejście do Azylu. Ten sztywny grzebień
jaskrawo szkarłatnych włosów, wraz z jego charakterystycznym śmiechem, był
powodem ksywy jakiej dorobił się na ulicy: Kogut.
Skurwysyn.
Nie widziała tego drania od lat. Gdy go teraz dostrzegła, krew zagotowała się jej w
żyłach. Znany sympatyk buntowników, kroczył dumnie wraz z gronem swoich
przyjaciół recydywistów, podczas gdy powinien gnić gdzieś w więzieniu. Albo
jeszcze lepiej, oddawać ostatnie tchnienie na ostrzu jednego z jej sztyletów.
Kiedy czubek jego czerwonego irokeza, w towarzystwie czterech kumpli skręcił za
róg budynku, Mira wysyczała ordynarne przekleństwo. To nie jej sprawa, co Kogut tu
robił. Nie jej cholerna jurysdykcja, nawet gdyby okazało się, że jak zwykle nie
planował nic dobrego.
Pewni ludzie nigdy się nie zmieniają...
Impuls popychał ją do działania, nawet jeśli było to przeciwko zdrowemu
rozsądkowi. Kogut był okazjonalnym dostawcą dla ludzkich bojówek i frakcji
buntowników. I właśnie te sporadyczne kontakty czyniły z niego zaprzysięgłego
wroga Miry. Ruszyła za nim i jego kumplami w dyskretnej odległości, jej ręcznie
zelowane buty cicho pożerały kolejne metry chodnika.
Mężczyźni skierowali się w górę przecznicy i weszli we wlot wąskiej uliczki, gdzie
kiedyś mieścił się najpopularniejszy klub taneczny na North Endzie. Dawny
neogotycki kościółek był teraz daleki od świętości i miał nawet dużo gorszą reputację
niż dziesięć lat temu. Graffiti i stare blizny po ostrzale pochodzące z czasów wojen
prawie zatarły nazwę „La Notte” namalowaną na boku starego budynku z czerwonej
cegły. Teraz już nie pulsował jedwabistym transem i elektroniczną muzyką. Obecny
właściciel preferował zespoły hardcorowe z ryczącym wokalem, które występowały
na parterze klubu.
Wszystko po to, by jak najlepiej zagłuszyć krzyki rządnych krwi klientów,
biorących udział w widowisku, jakie odbywało się na arenie, w piwnicach.
To właśnie tam zeszli Kogut i jego kumple. Mira podążyła za nim.
Smród dymu i rozlanego mocnego alkoholu wisiał w powietrzu jak mgła. Na dole
stromych schodów panował ścisk, a jeszcze gęstszy tłum wypełniał przestrzeń
pomiędzy wejściem, a dużą, wzmocnioną stalą i otoczoną siatką areną do walki,
zajmującą miejsce pośrodku pomieszczenia.
Wewnątrz klatki, dwaj olbrzymi mężczyźni Rasy krążyli wokół siebie w krwawej
walce. Na zewnątrz, za barierą otaczał ich tłum ludzi wiwatujących i krzykiem
stawiających zakłady na swojego faworyta. Sądząc na podstawie ilości krwi
wewnątrz ringu i rozgrzanej atmosferze na zewnątrz, to starcie musiało już trwać
jakiś czas. Mira miała już okazję widzieć tego typu zakazane turnieje, więc ledwie się
wzdrygnęła na widok dwóch potężnych wampirów noszących jedyne krótkie,
skórzane spodenki w stylu gladiatorów i stalowe obręcze wokół szyj. Ich rękawice
bez palców uzbrojone były na knykciach w tytanowe szpikulce, czyniąc każde
uderzenie okrutną masakrą dla ciała i mięśni.
Kogut i jego przyjaciele zatrzymali się, by obserwować bokserów, gdy jeden z
wampirów przyjął twardy cios na mostek i uderzył plecami o bandę, jego szyderczy
śmiech wystrzelił z tłumu. Powalony wampir był już w bardzo złym stanie,
wystawiony przeciwko niepokonanemu bokserowi, który nigdy nie zawiódł,
przyciągając duże tłumy i ciężkie portfele.
Teraz, plując krwią, ogłuszony siłą tego ostatniego uderzenia, przegrany mężczyzna
dźwigał się macając po omacku, żeby dosięgnąć do przycisku łaski znajdującego się
wewnątrz klatki. Kogut razem zresztą kibiców syczał i gwizdał, ponieważ wezwanie
o łaskę chwilowo przerwało mecz i zaaplikowało morderczy impuls elektryczny
ciemnowłosemu przeciwnikowi rannego wojownika. Niewzruszony, ogromny bokser
Rasy przyjął swoją karę, jakby to było nie więcej niż użądlenie pszczoły, obnażył kły
w chłodnym uśmiechu, który zapowiadał kolejne zwycięstwo na jego liście.
Gdy walka została wznowiona, klatka znowu rozbrzmiała odgłosami przemocy, ale
Mira zignorowała spektakl na arenie. Utkwiła wzrok w swoim celu. Jej własna
potrzeba, by karać, gotowała się w jej żyłach jak kwas, gdy tropiła Koguta przez
tłum. Kiedy obserwowała, jak sympatyk buntowników rechocze i pohukuje, myślała
o ostatnich chwilach Kellana. Kogut i reszta ludzi przyjmowali wiwatami każdy
okrutny atak, głodni widoku przelanej krwi Rasy.
Nie wiedziała, w którym momencie wyciągnęła swoje ostrza z pochw na plecach.
Poczuła w dłoniach chłód ręcznie toczonego metalu, koniuszkami palców gładziła
ślimacznice rękojeści sztyletów. Czuła instynktowny przymus, by pozwolić im
polecieć, gdy nagle Kogut spojrzał w jej kierunku.
Dostrzegł ją i zdał sobie sprawę, że przyszła tu po niego. Coś błysnęło w jego
oczach, gdy spotkały się ich spojrzenia. Bez wątpienia panika. Ale Mira dostrzegła w
tym martwym wzroku również poczucie winy. Tak naprawdę, jego oczy wydawały
się mówić, że jest ostatnią osobą, którą spodziewał się, albo chciał zobaczyć. Cofnął
się za jednego ze swoich szemranych kumpli, jakby go nie zdradzał ten ognisty
pióropusz postawionych na sztorc włosów.
Mira poczuła, jak w tyle jej gardła rodzi się wściekłe warknięcie. Sukinsyn
zamierzał się skręcić. I rzeczywiście, to zrobił.
- Do diabła!
Rzuciła się do przodu, łokciami torując sobie drogę przez ludzką ciżbę, próbując
nie stracić z oczu swojej ofiary, kiedy szukała miejsca dla czystego rzutu sztyletem.
Ktoś dostrzegł broń w jej dłoniach i zabrzmiały ostrzegawcze okrzyki. Ludzie zeszli
jej z drogi... na wystarczająco długo, by dostrzegła szansę na przyszpilenie Koguta.
Zrobiła to bez krztyny wahania. Bliźniacze sztylety poszybowały w powietrzu,
idealnie trafiając w ruchomy cel. Przyszpiliły go do przeciwległej ściany, każdy z
noży był wbity aż po rękojeść w jeden z mikroskopijnych bicepsów człowieka.
Zawył. Teraz, gdy sam był adresatem odrobiny bólu, już go to nie bawiło. Mira
odepchnęła na bok kilku gapiących się maruderów, jad wrzał w jej żyłach. Dziś
wieczorem naruszyła jedno prawo; patrząc na pomagiera rebeliantów, którego miała
na wyciągnięcie ręki, skłaniała się, by dodać do listy swoich przewinień również
zabójstwo tego insekta.
Silna dłoń zacisnęła się na jej ramieniu. - Mira nie rób tego.
Nathan. On i reszta wojowników. Stali teraz za jej plecami, z każdej surowej
twarzy wyzierała dezaprobata.
Nagle Mira zdała sobie sprawę, jak cicho zrobiło się w klubie. Nielegalny turniej w
klatce już się zakończył, teraz widzowie oglądali nowy, ten który rozpoczęła ona
sama. Ludzki właściciel posesji i jego pochodzący z Rasy bokserzy przenieśli się w
inne rejony klubu, ponieważ ich obecność mogłaby sprawić dodatkowe problemy,
gdyby sprawy wymknęły się spod kontroli.
Kurwa. Mira wiedziała, że tym razem nieco przegięła, ale wciąż jeszcze wrzała w
niej krew i wszystko o czym mogła myśleć, to jeszcze jeden karb dla Kellana.
Jeszcze jeden rebeliancki bękart mniej, byłby dobrym rozpoczęciem nowego dnia.
- Odpuść sobie - powiedział Nathan, chłodnym, przyzwyczajonym do wydawania
rozkazów tonem, który słyszała tysiące razy wcześniej, nawet w silnym ogniu walki.
- To nie do tego zostałaś wyszkolona, wiesz o tym.
Owszem, wiedziała, jednak wyrwała się z twardego uchwytu Nathana i rzuciła się
w kierunku Koguta, który wrzeszczał jak potępieniec i wił się wciąż przyszpilony do
ściany.
Nathan zablokował ją. Poruszając się szybciej niż była w stanie to zarejestrować,
stanął pomiędzy nią i człowiekiem. - Zejdź mi z drogi, Nathan. Wiesz z kim brata się
ta szumowina... z pieprzonymi buntownikami. Na moje oko, to czyni go jednym z
nich.
- Niech mi ktoś pomoże - zawył Kogut. Niech ktoś zadzwoni po gliny! Jestem
niewinny!
Mira potrząsnęła głową, napotykając pełne dezaprobaty spojrzenie swojego
towarzysza broni. - Ten szczur kłamie. On coś wie, Nathanie. Widzę to po nim. Mogę
to wyczuć. On wie, kto jest odpowiedzialny za śmierć Kellana. Do cholery, chcę,
żeby ktoś zapłacił za to, co się z nim stało!
Przekleństwo Nathana było zduszonym warknięciem.- Niech to szlag, Mira. Jego
oczy patrzyły intensywnie, ale czule. Trzymał ją ze współczuciem, jakiego nigdy
jeszcze u niego nie widziała i nienawidziła tego, że dostrzega je właśnie teraz.
- Istnieje tylko jedna osoba, która płaci za to, co stało się z Kellanem, ty sama.
Prawda w jego słowach uderzyła w nią jak policzek. Zniosła ten cios w
ogłuszającej ciszy, patrząc jak reszta oddziału jej i Nathana zbiera się wokół nich.
- Prawdopodobnie dłuższe pozostawanie w tej piwnicy nie jest zbyt dobrym
pomysłem - zauważył Webb, zwracając się do Miry i Nathana, gdy żadne z nich nie
przerywało spowijającego ich milczenia. - Jeśli szybko tego nie uprzątniemy,
możemy mieć tu niezły pasztet.
Bal zaklął cicho pod nosem.- Za późno.
Ponad dwudziestu ubranych na czarno funkcjonariuszy wlało się z ulicy do
podziemi klubu. Szturmowy odział MPSB był solidnie i w pełni uzbrojony. Mira
mogła jedynie patrzeć i obwiniać tylko siebie... gdy otoczyli ich egzekutorzy prawa,
mierząc ze swojej broni w nią i jej kolegów z drużyny.
PRZEKŁAD -
wykidajlo
KOREKTA -
VIOLA