Róża Luksemburg
LISTY
(1916 - 1918)
2
Listy (1916-1918)
Wronki, 21 listopada 1916
Sonieczko moja mała, najdroższa!
Dowiedziałam się od Matyldy, że brat Wasz poległ. Do głębi wstrząśnięta
jestem tym nowym ciosem, jaki w Was uderzył. Co też wy przejść musicie w
ostatnich czasach! A ja w takiej chwili nie mogę być przy Was, aby Was
trochę utulić i podnieść na duchu... Jestem niespokojna o Waszą matkę, jak
zniesie to nowe nieszczęście. Czasy są złe i każdy z nas ma w swoim życiu
długą listę strat do spisania. Jak podczas oblężenia Sewastopola miesiące liczą
się dziś za lata. Obym Was mogła niebawem zobaczyć, tęsknię za tą chwilą
całym sercem. Jak dotarła do Was wiadomość o bracie, przez matkę czy
bezpośrednio? A jakie macie wiadomości o drugim bracie? Tak bardzo
pragnęłam przysłać Wam przez Matyldę jakąś drobnostkę — ale, niestety, nic
nie posiadam. Chyba tę małą kolorową chusteczkę — nie śmiejcie się z tego!
Niech ona powie, jak bardzo Was kocham. Napiszcie prędko parę słów, abym
wiedziała, w jakim jesteście usposobieniu. Tysiące pozdrowień dla Karola.
Ściskam Was jak najserdeczniej.
Wasza Róża
Pozdrowienia dla dzieci.
Wronki, 15 stycznia 1917
...Ach, dziś przeżyłam chwilę, którą z goryczą wspominam. Gwizd lokomotywy
o 3.19 powiedział mi o odjeździe Matyldy, gdy właśnie odbywałam swój
zwykły „spacer" jak zwierzę w klatce tam i z powrotem wzdłuż muru. Serce
skurczyło się we mnie z bólu na myśl, że też nie mogę odejść stąd, o, byle stąd
odejść! Ale to nic! W tej samej chwili wymierzyłam memu sercu klapsa —
musiało się uciszyć. Już od lat niby dobrze wytresowany pies przyzwyczajone
jest do posłuszeństwa. — Nie mówmy już o mnie.
Sonieczko, wiecie, gdy wojna się skończy, musimy pojechać razem na Południe.
Zrobimy to. Wiem, że marzycie o wspólnej ze mną podróży do Włoch. Albo
jeszcze lepiej, powiozę Was na Korsykę. To jeszcze coś więcej niż Włochy.
Zapomina się tam o Europie, przynajmniej o Europie współczesnej. Wyobraźcie
sobie szeroki majestatyczny krajobraz z ostrymi konturami gór i dolin. Wysoko
w górze nic, tylko nagie złomy skał ze szlachetnego granitu, niżej — bujne
oliwki, krzewy laurowe, prastare kasztany. A nad tym wszystkim przedwieczna
cisza. Nie słychać głosu człowieka, ani ptaka, tylko strumyk sączy się gdzieś
wśród kamieni,
3
tylko w górze między wierzchołkami skał szepce wiatr, ten sam, który dął w
żagle Odyseusza. A spotykani ludzie doskonale harmonizują z krajobrazem.
Zjawia się np. nagle na zakręcie perci karawana — Korsykanie chodzą nie tak
jak nasi chłopi, gromadą, ale jeden za drugim wyciągniętym szeregiem.
Przodem biegnie zazwyczaj pies, a za nim postępuje powoli koza albo osiołek,
objuczony workami kasztanów, następnie kroczy wielki muł, a na nim, profilem
do zwierzęcia, siedzi kobieta z dzieckiem na ręku. Siedzi wysoko, jak cyprys
smukła, nieruchoma, obok postępuje brodaty mężczyzna, silny, spokojny —
oboje milczą. Można by przysiąc, że to Święta Rodzina. A takie sceny
powtarzają się tam na każdym kroku. Za każdym razem byłam tak zachwycona i
przejęta, że mimo woli chciałam osunąć się na kolana, jak zawsze przed
doskonałą pięknością. Tam żywa jest wciąż jeszcze biblia i starożytność.
Musimy tam pojechać i tak jak ja to uczyniłam, przemierzyć pieszo całą wyspę,
co noc spoczywać gdzie indziej, każdy wschód słońca witać już podczas
wędrówki. Czy Was to nie nęci? Byłabym szczęśliwa wprowadzając Was w ten
świat...
Czytajcie dużo, musicie rozwijać się także duchowo, a Wy to potraficie.
Jesteście jeszcze tak młoda i podatna. A teraz trzeba już kończyć. Bądźcie w
dniu dzisiejszym spokojna i dobrej myśli.
Wasza Róża
Wronki, 18 lutego 1917
...Od dawna nic tak mną nie wstrząsnęło, jak krótka wiadomość Marty o
Waszych odwiedzinach u Karola, o tym, jak ujrzeliście go za kratą i jak to na
Was podziałało. Dlaczego przemilczeliście to? Mam prawo brać udział w
każdym Waszym bólu i nie pozwolę mych praw ukrócić! Fakt ten przypomniał
mi żywo moje pierwsze widzenie z rodzeństwem przed 10 laty w Cytadeli
Warszawskiej. Widzenia odbywają się tam w podwójnej klatce, tak jakby w
wielkiej klatce znajdowała się mniejsza, oddzielona błyszczącą siatką drucianą,
przez którą więźniowie porozumiewają się z przybyłymi. Byłam wówczas tak
osłabiona po sześciodniowej głodówce, że musiał mnie rotmistrz (u nas —
komendant więzienia) niemal wnieść do pokoju widzeń, a ja, bojąc się upaść,
trzymałam się mocno obu rękoma kraty sprawiając przez to jeszcze bardziej
wrażenie dzikiego zwierzęcia z Zoo. Odrutowana klatka znajdowała się w
ciemnym rogu sali i brat mój przyciskał twarz swoją tuż do żelaznej kraty.
„Gdzie jesteś?" — zapytywał bezustannie, ocierając binokle z łez, które nie
pozwalały mu patrzeć. Jak chętnie i z jaką radością zajęłabym miejsce Karola w
Luckau, aby mu oszczędzić pobytu w klatce.
Poślijcie, proszę, Pfemfertowi moje najserdeczniejsze podziękowania za
Galsworthy'ego. Dokończyłam go wczoraj i bardzo się z tego cieszę. Powieść ta
o wiele mniej mi się podobała niż „Posiadacz", nie pomimo to, lecz dlatego, że
dominuje w niej tendencja społeczna. W powieści zwracam zawsze uwagę na jej
4
wartość artystyczną, nie na jej tendencję. W „Powszechnym braterstwie" razi
mnie zbytnia błyskotliwość Galsworthy'ego. To Was zadziwi. Ale Galsworthy
jest tym samym typem człowieka co Bernard Shaw a także Oskar Wilde, typem
bardzo dziś rozpowszechnionym wśród angielskiej inteligencji; typem
człowieka bardzo rozumnego, wysubtelnionego, ale zblazowanego, który na
wszystko w świecie spogląda z uśmiechem sceptycyzmu. Subtelne, ironiczne
uwagi, które wypowiada Galsworthy z najpoważniejszą miną o swoich
własnych personae dramatis, pobudzały mnie często do głośnego śmiechu. Ale
jak prawdziwie dobrze wychowany i dystyngowany człowiek nigdy albo bardzo
rzadko drwi ze swego otoczenia, choć wszystkie jego śmiesznostki zauważa, tak
prawdziwy artysta nigdy nie kpi ze stworzonych przez siebie postaci. Czyż nie
uważasz, Sonieczko, że to nie jest satyra w wielkim stylu! Np. „Emanuel Quint"
Gerharda Hauptmanna jest chyba najkrwawszą satyrą na współczesne
społeczeństwo, jaka ukazała się w ostatnim stuleciu. Ale sam Hauptmann nie
wyszydza tego. W końcu drżą
mu wargi, a w szeroko rozwartych źrenicach błyszczą łzy. Natomiast
Galsworthy ze swymi błyskotliwymi uwagami, czynionymi na stronie, robi na
mnie wrażenie sąsiada za biesiadnym stołem, który przy wejściu każdego
nowego gościa do salonu szepce o nim do ucha jakąś złośliwość...
...Dziś znowu niedziela — śmiertelnie smutny dzień dla więźniów i ludzi
samotnych. Jestem smutna — pragnę jednak gorąco, abyście Wy ani Karol
smutni nie byli. Napiszcie prędko, kiedy i dokąd wyjeżdżacie wreszcie na
wypoczynek.
Ściskam Was jak najserdeczniej i pozdrawiam dzieci.
Wasza Róża
Czy nie mógłby mi Pf. przysłać jakiejś dobrej książki? Może coś T. Manna? Nie
znam nic z jego rzeczy. Jeszcze jedna prośba. Słońce zaczyna mnie na dworze
razić. Może mi przyślecie w kopercie metr cienkiej, czarnej woalki w czarne
punkciki! Z góry serdeczne dzięki.
Wronki, 19 kwietnia 1917
Ucieszyłam się wczoraj serdecznie z otrzymanej od Was karty z życzeniami,
pomimo że brzmiała tak smutno. Jakżebym pragnęła być teraz z Wami by znów
do śmiechu Was pobudzać, jak wówczas po aresztowaniu Karola. Czy
pamiętacie jeszcze, jak w kawiarni „Fürstenhof" salwy naszego wesołego
śmiechu zwracały uwagę dokoła? Jak dobrze było wówczas mimo wszystko!
Nasze codzienne wycieczki samochodem wczesnym rankiem na plac
Poczdamski, potem jazda do więzienia poprzez kwitnący Tiergarten wśród ciszy
Lehrter Strasse, wysadzanej wysokopiennymi wiązami. A potem powrót,
obowiązkowy przystanek w Fürstenhofie, następnie Wasza obowiązkowa wizyta
u mnie na Südende, gdzie wszystko błyszczało majową krasą. Zaciszne godziny
w mojej kuchni, gdzie wraz z Minii czekałyście cierpliwie przy biało nakrytym
5
stole na wytwory mojej sztuki kulinarnej (czy pamiętacie jeszcze doskonałe
haricots verts à la parisienne?...). Zachowuję nadto żywe wspomnienie
niezmiennej, promiennej i upalnej pogody, bo tylko taka daje prawdziwie
radosne wrażenie wiosny. A potem wieczorem znowu moja
obowiązkowa wizyta u Was, w Waszym kochanym pokoiku; lubiłam Was,
Soniu, zawsze tak bardzo w roli gospodyni, tak bardzo to Wam pasowało,
kiedyście, Soniu, z Waszą sylwetką podlotka, stali przy stole przyrządzając
herbatę. A potem o północy nasze wzajemne odprowadzania się do domu
poprzez ciemne, wonne ulice! Czy pamiętacie jeszcze te bajeczne księżycowe
noce na Südende, kiedy odprowadzałam Was do domu, kiedy wierzchołki
domów ze swymi spadzistymi, czarnymi konturami wydawały nam się na tle
łagodnego błękitu nieba starymi rycerskimi zamczyskami?
Soniusza, tak chciałabym wciąż być z Wami, rozerwać Was, rozmawiać z
Wami lub milczeć, abyście już nie zagłębiali się w rozpaczliwe rozmyślania.
Pytacie w Waszej karcie: „Dlaczego wszystko jest takie?" Bo, dziecko, od
dawien dawna „takie" jest życie i zawsze jest w nim cierpienie, rozłąka,
tęsknota. Trzeba je tylko zawsze brać całe i we wszystkim widzieć piękno i
dobro. Ja przynajmniej tak czynię. I nie jest to wymędrkowana postawa, lecz
po prostu płynie to z mojej natury. Czuję instynktownie, że jest to jedyna
właściwa postawa wobec życia, i dlatego w każdej sytuacji czuję się naprawdę
szczęśliwa. Nie pragnę nic z mojego życia usunąć ani nie chcę dla siebie
innego życia, niż było i jest. Gdybym Was mogła nakłonić do takiego
ujmowania życia!...
Nie podziękowałam Wam jeszcze za podobiznę Karola. Jakże mnie ona
ucieszyła! Był
to doprawdy najpiękniejszy podarunek urodzinowy, jaki mogliście mi przysłać.
Stoi w ładnych ramach przede mną na stole i wszędzie za mną idą jego oczy
(wiecie zapewne o istnieniu portretów, które zdają się patrzeć na człowieka,
gdziekolwiek się je umieści). Portret jest bardzo wierny. Jakże musi się teraz
Karol cieszyć wiadomościami z Rosji! Ale Wy osobiście również macie powody
do zadowolenia: teraz już nic nie stanie na przeszkodzie Waszej matce w
podróży do Was! Czyście się już nad tym zastanawiali? Życzę Wam na drogę
ciepła i słońca. Tutaj wszystko zaledwie w pączkach i wczoraj mieliśmy znów
grad ze śniegiem. Jak wygląda mój „południowy krajobraz" na Südende?
Zeszłego roku stałyśmy obie przed parkanem podziwiając bujność rozkwitłych
roślin...
Nie męczcie się zbytnio listami. Chcę do Was często pisywać, ale dla mnie
wystarczy w zupełności, gdy przyślecie mi krótkie pozdrowienie na pocztówce!
Bądźcie dużo na powietrzu — nie zaniedbujcie botaniki. — Czy mój atlasik
botaniczny pozostał u Was? Bądźcie spokojna i dobrej myśli, najdroższa.
Wszystko będzie dobrze! Zobaczycie!
6
Ściskam Was stokrotnie i serdecznie
zawsze Wasza Róża
Wronki, 2 maja 1917
...Czy pamiętacie, jak zeszłego kwietnia wezwałam Was telefonicznie o 10
rano do Ogrodu Botanicznego, aby razem posłuchać koncertu słowika?
Siedzieliśmy cicho, ukryci w gęstych zaroślach nad małą, sączącą się wodą. I
nagle po trelach słowika usłyszeliśmy monotonny, pełen skargi głos, który
brzmiał mniej więcej „gligligliglik!" Z początku wydawało mi się, że to głos
jakiegoś ptaka wodnego lub błotnego. Tego samego zdania był Karol, choć
oboje nie mogliśmy znaleźć nazwy ptaka. Pomyślcie, ten sam głos
posłyszałam przed kilku dniami tutaj, blisko, wczesnym rankiem. Zadrżało we
mnie serce z niecierpliwości, by dowiedzieć się wreszcie, czyje to zawodzenie.
Nie miałam spokoju, zanim się nie domyśliłam: to nie jest, Sonieczko, żaden
ptak wodny, ale krętogłów — rodzaj szarego dzięcioła. Jest tylko trochę
większy od wróbla, a zawdzięcza swą nazwę temu, że w niebezpieczeństwie
przez zabawne ruchy i obroty głowy stara się przestraszyć przeciwnika. Żywi
się tylko mrówkami, które zbiera jak mrówkojad swym lepkim języczkiem.
Hiszpanie z tego powodu nazwali go Hormiguero — co znaczy ptak mrówek.
Mörike napisał na temat tego ptaszka bardzo ładny żartobliwy wierszyk, do
którego muzykę dorobił Hugo Wolf. Odkąd dowiedziałam się, co to za ptaszek
wydaje głos tak pełen skargi, mam wrażenie, że otrzymałam jakiś podarek.
Może napiszecie o tym Karolowi — ucieszy się.
Co czytuję? Przeważnie dzieła przyrodnicze: geografia roślin i zoogeografia.
Wczoraj czytałam o przyczynach zanikania w Niemczech ptaków
śpiewających. Powodem tego jest racjonalna gospodarka leśna, rozbudowa
ogrodnictwa i rolnictwa, odbierająca tym stworzeniom schronienie i środki
żywności: chwasty, zwiędłe liście, spróchniałe drzewa, wszystko to stopniowo
znika. Czytając to uczułam ból. Nie dlatego, że ludzie już nie posłyszą śpiewu
ptaków, ale myśl o cichej, niepowstrzymanej zagładzie bezbronnych, małych
stworzeń zabolała mnie tak bardzo, że zapłakałam. Przypomniała mi się
rosyjska książka prof. Siebera, czytana jeszcze w Zurychu, o zanikaniu
czerwonoskórych w Ameryce Północnej: są oni krok za krokiem wypierani ze
swego rodzinnego gruntu przez ludzi cywilizowanych i skazani na cichą,
okrutną zagładę.
Muszę być chyba chora, że przejmuję się obecnie wszystkim tak głęboko. A
może — wiecie co? Mam niekiedy wrażenie, że nie jestem właściwie
człowiekiem, ale ptakiem lub jakimś zwierzęciem w ludzkiej postaci.
Wewnętrznie czuję się daleko lepiej w ogrodzie lub w polu, pomiędzy
trzmielami i trawą, o wiele bardziej swojsko niż na jakimś
zjeździe partyjnym. Wam, Sonieczko, mogę to powiedzieć otwarcie, nie
będziecie mnie zaraz posądzali o odstępstwo od socjalizmu, bo mimo to Wy
7
najlepiej wiecie, że prawdopodobnie zginę na posterunku, w jakiejś walce
ulicznej albo w więzieniu. Ale moje wewnętrzne ja raczej należy do moich
sikorek niż do moich „towarzyszy". Nie dlatego jednak," że w naturze
znajduję, jak wielu duchowo zbankrutowanych polityków, ucieczkę,
wypoczynek. Przeciwnie, także i w naturze znajduję na każdym kroku tyle
okrucieństwa, że cierpię bardzo z tego powodu. Nie może mi wyjść z pamięci
np. następujące drobne wydarzenie: ubiegłej wiosny, wracając ze spaceru na
moją cichą, pustą ulicę, zauważyłam na ziemi jakiś drobny, ciemny punkcik.
Pochyliłam się i nagle zobaczyłam niemą tragedię. Na grzbiecie, bezsilnie
poruszając łapkami leżał wielki żuk, a cała gromada malutkich mrówek
wżerała się w jego żywe ciało! Widok ten przejął mnie tak bardzo, że
wyciągnęłam chusteczkę i poczęłam rozpędzać brutalne stworzenia. Były
jednak tak rozzuchwalone i uparte, że długą musiałam stoczyć z nimi walkę,
zanim żuka wybawiłam. Lecz gdy wreszcie położyłam na trawie oswobodzoną
ofiarę, przekonałam się, że miał już dwie łapki odgryzione... Odeszłam z
dręczącym uczuciem, że bardzo wątpliwą oddałam mu przysługę.
Godziny zmierzchu są już teraz takie długie. W innych okolicznościach jakże
kocham te chwile! Na Südende słyszałam zawsze o tporze wiele kosów, a tu
nie słyszę i nie widuję ich wcale. Przez całą zimę karmiłam ich parkę, ale
obecnie gdzieś mi znikła. Na Südende o wieczornej godzinie lubiłam włóczyć
się ulicami. Tak ładnie, kiedy w ostatnich fioletach dnia rozbłyskują nagle
różowawe światła latarń gazowych i wyglądają w zmroku jeszcze obco, jakby
się trochę wstydziły. Ulicami przebiegają na pół zatarte, spóźnione postacie,
jakaś żona odźwiernego, służąca, która wpada w ostatniej chwili do piekarza
lub sklepikarza.
Dzieci szewca, z którymi byłam w przyjaźni, bawiły się jeszcze o zmroku na
ulicy, zanim energiczny głos z rogu nie wezwał ich do domu. O tej godzinie
znajdował się zawsze jakiś kos, który nie mogąc zaznać spokoju, jak źle
wychowane dziecko, nagle krzyknął lub zaszczebiotał ze snu, po czym
hałaśliwie frunął z drzewa na drzewo. A ja stojąc pośrodku ulicy wśród
łagodnego światła i mroku, który tak miękko łączył dzień z nocą, liczyłam
pierwsze wschodzące gwiazdy i nie chciało mi się wracać do domu.
Soniusza, napiszę znowu niebawem. Bądźcie spokojna i dobrej myśli,
wszystko będzie dobrze, także i z Karolem. Do widzenia, do następnego listu.
Ściskam Was
Wasza Róża
Wronki, 19 maja 1917
...Jakże pięknie jest teraz tutaj! Wszystko kwitnie i zieleni się. Kasztany stoją
we wspaniałej, świeżej krasie wiosennej, krzewy porzeczek obsypane są
złotymi gwiazdkami, drzewa wiśniowe o bladoróżowych liściach kwitną już
także, niebawem zakwitnie i szakłak. Otrzymałam dziś na pożegnanie od
8
Luizy Kautskiej, która mnie odwiedziła, flance niezapominajek i bratków.
Zapełniły one dwa niewielkie klomby i grządkę między nimi, przeplataną
niezapominajkami i bratkami. Patrzę na to i oczom własnym nie wierzę, bo
pierwszy raz w życiu posadziłam coś własnoręcznie i udało mi się. Już na
Zielone Świątki będę miała mnóstwo kwiatów przed oknami.
Przyleciało wiele nowych ptaków, co dzień zawieram znajomość z jakimś,
którego dotąd nie znałam. Ach! Czy pamiętacie, gdyśmy pewnego dnia
rankiem w Ogrodzie Botanicznym słuchali śpiewu słowika, zauważyliśmy
duże drzewo, jeszcze pozbawione liści, a już pokryte białymi kwiatkami.
Łamaliśmy sobie wówczas głowę nad tym gatunkiem, bo jasne było, że to nie
jest drzewo owocowe, i kwiaty były także jakieś szczególne. Teraz już wiem!
To srebrna topola, a te jej kwiatuszki, to wcale nie kwiaty,
lecz młode liście. Stare liście srebrnej topoli są u dołu białe, a u góry
ciemnozielone; młode natomiast są z obu stron pokryte bielą i lśnią w słońcu
niby kwiaty. Taka wielka topola rośnie tutaj w moim ogródku i na niej lubią
siadywać wszystkie śpiewające ptaki. Pamiętacie, tego samego dnia
wieczorem byliście u mnie oboje, czytaliśmy coś głośno, a o północy,
kiedyśmy stali we drzwiach żegnając się, z otwartego balkonu napłynął
niebiański zapach jaśminu. Zacytuję Warn jeszcze tę hiszpańską pieśń, którą
tak bardzo lubię:
„Pochwalon ten, który wspaniale świat stworzył mistrzowskimi dłonie, On
stworzył mórz bezdenne tonie, Okręty wód prujące fale, On stworzył wieczne
raju znicze On lądy stworzył... i Twe oblicze".
Ach, Soniusza, jeżeli nie słyszeliście tego w muzycznej interpretacji Wolfa,
nie wiecie, ile żarliwej namiętności zamykają te dwa proste ostatnie słowa.
W chwili gdy to piszę, wielki trzmiel wpadł do pokoju i napełnił go głębokim
brzęczeniem. Jak pięknie jest, jak głęboka radość życia przebija w tym pełnym
tonie wibrującym od nasycenia powietrza upałem letnim i wonią kwiatów.
Soniusza, bądźcie dobrej myśli i piszcie rychło, rychło.
Tęsknię.
Wasza Róża
Wronki, 23 maja 1917
...List Wasz z 14 nadszedł tutaj już po wysłaniu mojego. Jestem szczęśliwa
czując Was znowu blisko siebie i chcę Wam dzisiaj, w dniu Zielonych
Świątek, jeszcze przesłać życzenia. „Nadeszły Zielone Świątki — najmilsze
święta" — tak rozpoczyna się „Reinecke Lis" Goethego. Miejmy nadzieję, że
spędzicie je względnie wesoło. Rok temu o tej porze zrobiłyśmy z Matyldą
piękną wycieczkę do Lichtenrade, gdzie zerwałam dla Karola pęk kłosów i
cudowną gałązkę bazi brzozowych. Wieczorem niby „trzy szlachetne
niewiasty z Rawenny" z różami w dłoniach poszłyśmy jeszcze na Südende
pospacerować po polach... Tutaj kwitną już ładne bzy — dziś rozwinęły się
one zupełnie. Jest tak gorąco, że musiałam włożyć moją najlżejszą suknię
9
muślinową. Pomimo jednak słońca i gorąca moje ptaki zamilkły prawie
zupełnie. Są zapewne bardzo zajęte wysiadywaniem piskląt; samiczki siedzą w
gniazdach, gdy tymczasem ich mężowie muszą się dosyć napracować, aby
wyszukać pożywienie dla siebie i małżonki. Dlatego też gnieżdżą się obecnie o
wiele chętniej na polach lub wielkich drzewach aniżeli w moim ogródku; tylko
tu i tam zaśpiewa krótko słowik, albo dzwoniec zapuka, lub późnym
wieczorem zaszczebioce raz jeszcze zięba, moje sikorki zaś zniknęły gdzieś
zupełnie. Wczoraj niespodziewanie doszło mnie tylko krótkie pozdrowienie z
daleka od pewnej niebieskiej sikorki i to wzruszyło mnie bardzo. Modra sikora
nie pozostaje u nas na zimę tak jak bogatka, ale przylatuje z wyraju dopiero z
końcem marca. Już od początku sikora owa wraz z innymi trzymała się zawsze
w pobliżu mego okna, następnie podchodziła do samego okna i pilnie
poczynała śpiewać swą zabawną piosnkę „cici be", która brzmi tak
natarczywie jak przekomarzanie się niegrzecznego dziecka. Za każdym razem
musiałam się śmiać i tak samo jej odpowiadać. W początkach maja znikła i
ona wraz z innymi, aby wysiadywać pisklęta. Potem całymi tygodniami już jej
nie widywałam. I nagle wczoraj, zupełnie niespodzianie, z muru, który
oddziela nasz dziedziniec od innego placu więziennego, posłyszałam dobrze
znane pozdrowienie, ale jakieś zmienione, krótkie, pośpieszne, trzy razy
powtórzone: „cici-be-cici-be-cici-be", po czym wszystko ucichło. Ścisnęło mi
się serce. W tym dalekim, pośpiesznym wołaniu zamykała się cała ptasia
historia. Było to jakby wspomnienie pięknych chwil zalotów wczesną wiosną,
całych dni wabienia i śpiewu. Dziś trzeba wciąż latać i trudzić się, aby
wyżywić rodzinę, więc tylko krótka reminiscencja: „Nie mam czasu, tak
dobrze było, wiosna niezadługo się skończy — cici be -cici be - cici be - !---".
Wierzcie mi, Soniusza, że tak pełne wyrazu ptaszęce wołanie wzruszyć może
do głębi.
Moja matka, dla której obok Schillera Biblia była najgłębszą krynicą mądrości,
wierzyła mocno, że król Salomon rozumiał mowę ptaków. Śmiałam się
wówczas z jej naiwności z całą wyższością moich lat czternastu i posiadanej
współczesnej wiedzy przyrodniczej. Dziś ja sama, jak król Salomon,
rozumiem mowę ptaków i zwierząt. Oczywiście, nie przypisuję im słów
ludzkich, ale rozumiem najrozmaitsze odcienie i uczucia, jakie swym
szczebiotem wyrażają. Tylko dla niewprawnego ucha obojętnego człowieka
śpiew ptaków jest zawsze jednakowy. Lecz kto kocha zwierzęta i ma dla nich
zrozumienie, odnajduje w ich głosach olbrzymią różnorodność wyrazu, całą
niemal samoistną mowę. Rozumiem też powszechne milczenie, które
zapanowało obecnie po rozgwarze wczesnej wiosny, i wiem, że jeśli pozostanę
tu do jesieni, co według wszelkiego prawdopodobieństwa się stanie, to
wszyscy moi dawni przyjaciele powrócą znowu do mojego okna szukać
pożywienia. Cieszę się zwłaszcza z pewnej sikorki, z którą łączy mnie
szczególna przyjaźń.
Soniusza, jesteście rozgoryczona moim długim więzieniem i pytacie: „Jak to
10
się dzieje, że ludzie sądzą ludzi? Po co to wszystko?" Wybaczcie, ale czytając
te słowa musiałam się roześmiać! W „Braciach Karamazow" Dostojewskiego
jest niejaka pani Chochłakowa, która zadaje dokładnie takie same pytania. I
kiedy bezradnie staje przed zebranym towarzystwem czekając odpowiedzi,
zanim jednak ktoś z otoczenia spróbuje rzecz jej wyjaśnić, przeskakuje już na
inny temat. Mój ptaszku, cała historia ludzkiej kultury, trwająca, według
skromnych obliczeń, dziesiątki tysięcy lat, oparta jest na „sądzeniu ludzi przez
innych ludzi", a korzenie tego tkwią bardzo głęboko w materialnych
warunkach życia. Jedynie dalszy, pełen męki rozwój może to zmienić, a my
sami jesteśmy przecież dzisiaj świadkami jednego bolesnego rozdziału owych
dziejów. A Wy, Soniusza, zapytujecie, po co to wszystko? „Po co?" — nie jest
to w ogóle pojęcie odpowiednie dla całokształtu życia i jego poszczególnych
form. — Po co istnieją na świecie modre sikorki? Naprawdę nie wiem tego, ale
cieszy mnie sam fakt ich istnienia i odczuwam słodką pociechę, kiedy z oddali
zaszczebiocą mi nagle poprzez mury pośpieszne „cici be".
A w ogóle przeceniacie, Soniu, moją „równowagę ducha". Cała moja
wewnętrzna równowaga i uczucie szczęścia, niestety, rozsypują się w proch,
gdy padnie na mnie najmniejszy cień; wówczas cierpię niewymownie, ale nie
umiem wtedy o tym mówić. Dosłownie, Soniusza, są chwile, kiedy nie mogę
słowa wypowiedzieć. W ostatnich dniach np. byłam już bardzo pogodna i
wesoła, cieszyło mnie słońce, nagle w poniedziałek zerwał się we mnie jakiś
lodowaty, burzliwy wiatr i od razu moja promienna pogoda zamieniła się w
głębokie cierpienie. I jeżeliby w takiej chwili stanęło nagle przede mną
szczęście we własnej osobie, nie wydałabym z siebie ani jednego dźwięku i
tylko niemym spojrzeniem mogłabym wyrazić swoją rozpacz. Na szczęście
rzadko doznaję potrzeby rozmawiania — całymi tygodniami nie słyszę nawet
własnego głosu. Oto powód, dla którego zdobyłam się na bohaterskie
postanowienie niewpuszczania do siebie Mimi. Zwierzątko przyzwyczajone
jest do życia, do wesołości, lubi, gdy śpiewam, gdy się śmieję, gdy gonię z nim
przez wszystkie pokoje; biedactwo posmutniałoby mi tutaj. Dlatego też
pozostawiam je u Matyldy. Matylda będzie u mnie w najbliższych dniach i
mam nadzieję, że do tego czasu się rozruszam. Może i dla mnie Zielone
Świątki będą „najmilszymi świętami". Sonieczko, bądźcie dobrej myśli i
spokojna, wierząjcie mi, wszystko będzie jeszcze dobrze — pozdrówcie
najserdeczniej Karola — ściskam Was stokrotnie.
Wasza Róża
Serdeczne dzięki za piękny obrazek.
Wronki, koniec maja 1917
Soniuszo, czy wiecie, gdzie jestem, skąd do Was list ten piszę? Z ogrodu!
Przydźwigałam tu sobie stoliczek i siedzę teraz ukryta między zielonymi
krzewami. Na prawo ode mnie żółty krzak porzeczek, pachnący goździkami
11
czy też innymi korzeniami, na lewo krzew ligustrowy — nade mną wznosi się
bujny i młody klon, smukły kasztan wyciąga swe szerokie, zielone ręce, a
przede mną szemrze powoli swymi białymi liśćmi wielka, poważna i łagodna
srebrna topola. Na papierze, na którym piszę, tańczą lekkie cienie liści,
obwiedzione jasnymi kręgami słonecznego światła — a z liści, wilgotnych
jeszcze po wczorajszym deszczu, padają mi od czasu do czasu na twarz i ręce
wielkie krople. W kościele więziennym odbywa się nabożeństwo, głuchy
dźwięk organów niewyraźnie dochodzi aż tutaj, stłumiony szumem drzew i
jasnym chórem ptasząt, które dziś są wszystkie jakieś radosne. Z daleka
nawołuje kukułka. Jakże pięknie dokoła, jaka jestem szczęśliwa. Czuję już
bliskość św. Jana — pełnię pysznego, dojrzałego lata, upojenie życiem; czy
znacie tę scenę w Wagnerowskich „Śpiewakach norymberskich", ową
zbiorową scenę, w której barwny tłum klaszcze w ręce wołając: „Dzień św.
Jana, dzień św. Jana!" I nagle cała gromada poczyna tańczyć w takt
biedermeierowskiego walca. Rozumiem, że w tym dniu można wpaść w
podobny nastrój. Cóż to wczoraj przeżyłam!! Muszę Wam wszystko
opowiedzieć. Przed południem w pokoju kąpielowym między oknami
znalazłam wielkiego pawika. Musiał tam już parę dni przebywać obijając się
na śmierć
o twardą szybę. Dawał jednak skrzydełkami jeszcze słabe oznaki życia. Gdy
to zauważyłam, drżąc z niecierpliwości wdrapałam się na okno
i ostrożnie wzięłam go w ręce. Nie ruszał się już teraz i byłam pewna, że nie
żyje. Siadłam jednak na oknie, starając się jeszcze rozdmuchać w nim
iskierkę życia — ale leżał cicho, bez ruchu; wówczas przytknęłam mu do
macek rozkwitłe kwiatki, aby się pożywił trochę, a w tej samej chwili
doleciał z okna jasny, swawolny głos muchołówki. Mimo woli
powiedziałam głośno: posłuchaj, jak ten ptaszek wesoło śpiewa, musi on i
ciebie trochę do życia pobudzić! Śmiałam się sama z tej mojej przemowy do
wpółumarlego pawika myśląc jednocześnie: „Daremne słowa!" A jednak
nie! Pół godziny później motyl podniósł się — poruszył się trochę w tę i w
tamtą stronę, aż wreszcie powoli pofrunął. Jaką radość sprawiło mi to
ocalenie! Było to przeżycie.
Po południu wróciłam, oczywiście, znów do ogrodu, gdzie pozostaję od 8
rano do 12 (następnie wzywają mnie na jedzenie), a potem wracam znów na
powietrze od 3 do Czekałam słońca, miałam wrażenie, że musi, musi się
jeszcze pokazać. Ale nie ukazało się więcej tego dnia i posmutniałam.
Przeszłam się po ogrodzie i nagle w lekkim wietrze ujrzałam coś dziwnego:
na srebrnej topoli trzepotały przejrzałe bazie, a ich puch nasienny rozwiewał
się wokoło, fruwał w powietrzu niby płaty śnieżne pokrywając ziemię i całe
podwórze. Unoszący się w powietrzu puch srebrny wyglądał jak zjawisko.
Srebrna topola kwitnie później od innych drzew kotkowych i dzięki bujnemu
rozsypywaniu się swego nasienia rozprzestrzenia się bardzo szeroko; jej
12
małe pędy zapuszczają się niby zielsko we wszystkie szczeliny murów i
szpary między kamieniami. O szóstej, jak zwykle, zamknięto mnie znowu.
Czując tępy ucisk głowy siedziałam smutna u okna i patrzyłam, jak na
dworze, na błękitnopastelowym tle nieba, wśród białych, strzępiastych
obłoków, na zawrotnej wysokości szybowały wesoło jaskółki, ostrymi
skrzydłami niby nożycami prując powietrze. Wkrótce jednak pociemniało
niebo — wszystko zamilkło. Zerwała się burza z gwałtowną ulewą.
Zabrzmiały dwa uderzenia pioruna i wszystko wokoło zadrżało. A potem
wyłonił się obraz dla mnie niezapomniany. Burza przeciągnęła dokądś dalej,
niebo stało się jednostajnie szare, tępe; spłowiały, upiorny mrok opuścił się
na ziemię jak gruby, szary welon; deszcz cichutko i miarowo uderzał o liście
— purpurowe błyskawice zapalały się jeszcze raz po raz wśród oło-
wianej szarości a z daleka, niby ostatnie słabe fale wzburzonego morza,
huczały gdzieś grzmoty. I nagle, wśród tego upiornego nastroju, z rosnącego
tuż pod moim oknem klonu odezwał się słowik! Wśród deszczu, błyskawic i
grzmotów głos jego zabrzmiał niby jasny dzwonek, śpiewał jak upojony, jak
opętany, jakby chciał grzmoty przekrzyczeć i ciemność rozproszyć. Nigdy
nie słyszałam nic podobnie pięknego. Jego śpiew wzlatywał na przemian w
ołowiane i purpurowe niebo niby promienny, srebrzysty snop światła. Było
to tak pełne tajemniczości, tak nieuchwytnie piękne, że mimo woli
powtórzyłam ostatnie słowa wiersza Goethego:
„O, gdybyś tu była!.."
Zawsze Wasza
Róża
Wronki, 1 czerwca 1917
...Storczyki znam na ogół dobrze. W cudnej cieplarni we Frankfurcie n.
Menem znajduje się cały ich zbiór. Przebywając tam po moim procesie,
kiedy to dostałam rok, miałam czas przestudiować je pilnie. Uważam, że w
lekkim wdzięku, w fantastyczności i nienaturalności swych form mają coś
wyrafinowanego i dekadenckiego. Działają one na mnie jak wytworne,
upudrowane rokokowe markizy i podziwiam je z wewnętrzną odrazą i
niepokojem, bo moja natura sprzeciwia się właśnie wszystkiemu, co jest
perwersją i dekadenctwem. Daleko większą przyjemność sprawiają mi na
przykład zwykłe lwie paszcze, które tyle mają słońca w swych barwach i
zupełnie tak jak ja z wdzięcznością rozwierają się całe pod wpływem
promieni słonecznych, a przy najlżejszym cieniu trwożliwie zamykają się
znowu.
Jakie cudowne są teraz wieczory i noce! Wczoraj jakiś niewypowiedziany
czar zawisł nad wszystkim. Jeszcze długo po zachodzie słońca niebo było
zabarwione świetlisto-opalowymi smugami niby wielka paleta, o którą
malarz po całodziennej pracy, przed udaniem się na spoczynek, z
13
rozmachem otarł swe pędzle; powietrze, jak przed burzą, było trochę parne,
odczuwało się jakieś ściskające serce napięcie. Krzewy stały nieruchome,
słowika nie było słychać, jedynie niezmordowany drozd o czarnej główce
pląsał jeszcze wśród gałązek wołając przeciągle. Wszystko wokoło zdawało
się na coś oczekiwać. Stałam u okna czekając także — bóg wie na co? O
godzinie szóstej, po „zamknięciu", ani w niebie, ani na ziemi już nie mam na
co czekać...
Wronki, 20 czerwca 1917
Sonieczko, moje kochanie, agonia moja przeciąga się tu dłużej, niż
pierwotnie myślałam. Więc jeszcze jedno ostatnie pozdrowienie otrzymacie
z Wronek. Jak mogliście nawet pomyśleć, że nie będę więcej do Was
pisywała! Mój stosunek do Was nie zmienił się wcale i zmienić się nie mógł.
Nie pisywałam, bo od czasu Waszego wyjazdu z Ebenhausen przebywaliście
w wirze tysiącznych spraw, po części i dlatego, że chwilowo nie byłam
usposobiona.
O przenosinach moich do Wrocławia zapewne już wiecie. Dziś rano
pożegnałam się z moim ogródkiem. Jest szaro, pogoda jest dżdżysta i
burzliwa, po niebie pędzą postrzępione obłoki. Mimo to odbyłam cały swój
codzienny spacer, pożegnałam się z wybrukowaną małą dróżką wzdłuż
muru, którą przebiegałam wszerz i wzdłuż przez niemal 9 miesięcy i na
której znam dobrze każdy kamyk, każde zielsko rosnące wśród kamieni.
Interesowały mnie np. barwne kolory kamieni chodnika: czerwonawe,
niebieskawe, zielone i szare. Podczas długiej zimy, kiedy tak bardzo
tęskniłam za skrawkiem żywej zieleni, moje spragnione kolorów oczy,
szukały odrobiny barwności i podniety pośród kamieni. A teraz w lecie tyle
można
między kamieniami zobaczyć rzeczy szczególnych i ciekawych. Tutaj
gnieżdżą się masowo dzikie pszczoły i osy. Wydrążają one między
kamieniami okrągłe dziurki wielkości orzecha oraz głębokie korytarze,
żłobiąc ziemię od wnętrza i budując w niej piękne wzgórki, w których
mieszkają i wyrabiają wosk i dziki miód. Można zauważyć tu bezustanne
wślizgiwanie się i ulatywanie pszczół, a podczas spaceru musiałam zawsze
uważać, by nie zniszczyć owych podziemnych mieszkań. Następnie
przeciągają w poprzek drogi gromady mrówek, biegających bezustannie
swoimi dróżkami w tę i w tamtą stronę, trzymających się jednak linii prostej
tak skrupulatnie, jakby te stworzonka znały matematyczną regułę, że prosta
linia jest najkrótszym połączeniem między dwoma punktami (co np.
pierwotnym ludom było zupełnie nie znane). Tam znowu pnie się wzdłuż
muru najbujniejszy chwast: kiedy jeden jego kwiatek uwiędnie i rozsypie
swe płatki, drugi zakwita niezmordowanie. Poza tym zauważyłam jeszcze
14
całe pokolenie młodych drzewek, które tej wiosny w moich oczach wyrosły
z ziemi lub ze szczelin muru. Mała akacyjka np. zakiełkowała latem ze
strączka spadłego ze starego drzewa. Liczne małe, srebrne topole, które
dopiero w początkach maja przyszły na świat, strojne są już teraz w bujne
białozielone liście, które podczas burzy delikatnie szemrzą, zupełnie jak
stare drzewa. Ileż to razy przemierzyłam tę drogę — ile przemyślałam tutaj
i przeżyłam! W czasie srogiej zimy, po świeżej ponowie, własnymi stopami
torowałam sobie ścieżki — towarzyszyła mi wówczas tylko moja ulubiona
sikorka, którą miałam nadzieję znów ujrzeć jesienią. Nie zastanie mnie ona
więcej, kiedy przyfrunie pod okno, na miejsce, gdzie zazwyczaj
otrzymywała pożywienie. W marcu, kiedy po okresach ostrego mrozu
zdarzało się parę dni odwilży, moja dróżka zamieniała się nagle w
strumyczek. Pamiętam jeszcze, jak pod wpływem ciepłego wietrzyka na
wodzie marszczyły się malutkie fale, w których wyraźnie i żywo przeglądały
się cegły muru więziennego. Wreszcie nadszedł miesiąc maj. Pierwszy
fiołek ukazał się w szczelinie muru — ten, który Wam przysłałam.
Gdy tak przechadzałam się dziś, pogrążona w myślach i rozważaniach, w
pamięci dźwięczał mi wciąż wiersz Goethego:
„Merlin, ten staruch w świetlanej mogile, z którym — młodzieniec —
wiodłem rozmów tyle..."
Wiecie, co dalej następuje. Oczywiście, strofka ta nie była związana z moim
nastrojem ani z tym, co mnie obecnie zajmuje. To tylko muzyka słów i
rzadki czar tego wiersza kołysały mnie często do spoczynku. Sama nie wiem
dlaczego, ale zawsze w chwilach wielkiego podniecenia lub wzruszenia
piękna poezja, zwłaszcza Goethe, wywiera na mnie głęboki wpływ; jest to
niemal oddziaływanie fizjolo-
giczne, niby jakiś rozkoszny napój, który piję spragnionymi wargami, który
mnie orzeźwia, a duszę i ciało uzdrawia. Wiersza z „Zachodniowschodniego
dywanu", o którym mi wspominacie w ostatnim liście, nie znam —
przepiszcie mi go, proszę. I jeszcze jeden od dawna pragnęłabym mieć, ten,
którego brak w moim zbiorze poezji Goethego: „Pozdrowienie kwiatów". To
jest krótki, może 4—6 wierszowy utwór, znam go z pieśni Wolfa, jest on dla
mnie niewypowiedzianie piękny. Mianowicie ostatnia strofka, która brzmi
mniej więcej tak:
„Zerwałem dzisiaj kwiat w gorącej mąk tęsknocie — Tulę go k'sercu rad,
Tulę go razy krocie!"
W pieśni brzmi to jak świętość, subtelnie i czysto, jakby ktoś ukląkł w
niemej modlitwie. Ale nie pamiętam już tekstu, a bardzo bym go chciała
mieć.
Wczoraj wieczór nacieszyłam się jeszcze wspaniałym widokiem. Leżąc na
sofie zauważyłam na szybie okiennej świetlisty różowy refleks, który mnie
tym bardziej zadziwił, że niebo było całkiem szare. Podeszłam do okna i
stanęłam jak wryta. Na jednolitym, szarym tle nieba piętrzył się na
15
wschodzie wielki obłok nieziemsko pięknej różowej barwy, tak oderwany od
wszystkich innych i samotny, że wydawał się niby uśmiech, pozdrowienie z
nieznanej dali. Odetchnęłam jakby wyzwolona
I wyciągnęłam mimo woli obie ręce w kierunku czarującego obrazu. Skoro
istnieją na świecie takie barwy i kształty, życie musi być piękne i coś warte.
Nieprawdaż? Utkwiłam mocno wzrok w ten świetlisty obraz, jakbym chciała
wchłonąć każdy jego różowy promień — i nagle roześmiałam się sama z
siebie. Mój boże, przecież niebo i chmury, cała uroda życia nie pozostają we
Wronkach, niepotrzebnie żegnam się z nimi. Nie, to wszystko pójdzie za
mną i we mnie pozostanie, gdziekolwiek będę i dopóki żyć będę.
Niebawem przyślę Wam wiadomość z Wrocławia. Odwiedźcie mnie tam,
jak tylko będziecie mogli. Pozdrówcie serdecznie Karola.
Ściskam Was stokrotnie. Do zobaczenia w moim dziewiątym więzieniu.
Wasza wierna Róża
Wrocław, 2 sierpnia 1917
Sonieczko kochana! Wasz list, otrzymany dwudziestego ósmego, był
pierwszą wiadomością, która mnie tutaj doszła ze świata zewnętrznego.
Możecie sobie łatwo wyobrazić, jak bardzo się nią ucieszyłam. W Waszej
serdecznej trosce o mnie bierzecie stanowczo zbyt tragicznie moje nowe
przesiedlenie... Co do mnie, jak wiecie, zapatruję się na wszystkie zmiany
losu z nieodzowną pogodą i spokojem ducha. Zainstalowałam się już tutaj.
Dziś z Wronek przybyły moje dwie skrzynie z książkami i niebawem moje
dwie cele z książkami, obrazkami i skromnymi ozdobami, z którymi
wszędzie wędruję, nabiorą wyglądu tak miłego i zadomowionego jak we
Wronkach, a ja z podwójną ochotą zabiorę się do pracy. Czego mi
oczywiście bardzo tutaj brak, to względnej swobody ruchów, z której
korzystałam we Wronkach, gdzie więzienie było cały dzień otwarte. Tutaj
jestem najzwyczajniej w świecie zamknięta. Poza tym we Wronkach było
powietrze wspaniałe, ogród, a przede wszystkim ptaki! Pojęcia nie macie,
jaką wagę przywiązuję do tego małego towarzystwa. Ale bez tego
wszystkiego można się oczywiście obyć i wkrótce zapomnę zapewne, że
gdziekolwiek było mi
lepiej niż we Wrocławiu. Ogólne położenie tutaj przypomina Barnimstrasse,
jedynie brak mi pięknego podwórza przed lazaretem, gdzie mogłam
codziennie czynić drobne odkrycia z dziedziny botaniki lub zoologii. Tutaj
na wielkim wybrukowanym podwórzu gospodarczym nie ma nic „do
odkrycia". I podczas przechadzki wzrok mam kurczowo utkwiony w szare
kamienie bruku, aby uniknąć widoku zatrudnionych na podwórzu więźniów,
którzy w swych hańbiących ubiorach sprawiają mi nieznośny ból. A zawsze
między nimi znajdę paru, którzy chyba na skutek jakiegoś magnetyzmu
16
wciąż przykuwają boleśnie mój wzrok, mimo że noszą oni tutaj wszyscy
piętno najgłębszego poniżenia, zacierającego wiek i płeć, i wszelkie cechy
indywidualne. Jednak i wśród nich znajdują się postacie, których nie może
zniekształcić nawet ubranie więzienne, których widok mógłby nacieszyć
wzrok malarza. Odkryłam już tutaj młodą robotnicę, pracującą na dziedzińcu
więziennym, której smukłe, wiotkie kształty oraz głowa o ostro
zarysowanym profilu w obramowaniu chustki, żywo przypomina sylwetki
Milleta. Prawdziwą rozkosz sprawia mi obserwowanie jej szlachetnych
ruchów podczas dźwigania ciężarów, a jej szczupła twarz o napiętej,
jednolitej cerze barwy kredowej przypomina tragiczne maski pierrotów. Ale,
nauczona smutnym doświadczeniem, pod tymi wiele obiecującymi pozorami
nie szukam obecnie nic więcej, przeciwnie, schodzę im z drogi.
Pamiętam, na Barnimstrasse u pewnej więźniarki zauważyłam taką
królewskość postaci i postawy, iż byłam przekonana, że jej
powierzchowność odpowiada jej „interieure". Po niejakim jednak czasie
przybyła ona na mój oddział jako kalefaktorka i po dwóch dniach
przekonałam się, że pod piękną maską kryje się takie morze głupoty i
niskich instynktów, że później, ilekroć ją na swej drodze spotykałam, zawsze
musiałam wzrok odwracać. Pomyślałam wówczas, że zapewne Wenus
Milońska tylko dzięki swemu milczeniu mogła przez tyle stuleci zachować
opinię najpiękniejszej kobiety. Może gdyby otworzyła usta, czar prysnąłby.
Naprzeciwko mnie wznosi się zwykły, posępny budynek z czerwonych
cegieł — więzienie dla mężczyzn. Ale poprzez mur widzę zielone
wierzchołki drzew z jakiegoś pobliskiego skweru, wielką, czarną topolę,
która przy silnym wietrze szumi głośno, oraz rząd znacznie jaśniejszych
jesionów, obwieszonych żółtymi strąkami. Okna wychodzą na północny
zachód, widzę więc czasami piękne wieczorne chmurki — a wiecie przecież,
że jedna taka różowa chmurka potrafi wprawić mnie w zachwyt i za
wszystko wynagrodzić. W tym momencie, o 8 wieczór, (w rzeczywistości o
7) skryło się już słońce za dach więzienia, odbija się jeszcze słabo w
szklanym okienku na dachu, a całe niebo rozbłysło złotem. Dobrze mi i nie
wiem
czemu czuję potrzebę zanucenia sobie z cicha Ave Maria Gounoda. (Znacie
to dobrze).
Stokrotne dzięki za przepisane wiersze Goethego. W istocie „Pełnomocnicy"
— to wiersz piękny, choć sama przez się nie zwróciłabym nań uwagi, ale
człowiek pozwala sobie niekiedy zasugerować piękność jakiejś rzeczy.
Prosiłabym Was jeszcze o przepisanie mi przy sposobności „Grobu
Anakreonta". Czy znacie ten utwór? Ja dopiero dzięki muzyce Hugo Wolfa
zrozumiałam do dobrze. W pieśni utwór ten czyni wprost architektoniczne
wrażenie — jakby wznosiła się przed człowiekiem jakaś świątynia grecka.
Przerwałam na chwilę, aby przypatrzyć się niebu. Słońce opuściło się już
nisko za budynkami, a wysoko miriady małych obłoczków o srebrnych
17
brzegach i lekko popielatych środkach mkną bezgłośnie, Bóg wie dokąd;
wszystkie te postrzępione chmurki płyną na północ. Tyle beztroski i
świeżego uśmiechu płynie z tej gonitwy obłoków, że i ja, co zawsze
podchwytuję rytm otaczającego mnie życia, musiałam się uśmiechnąć. Jak
można wobec takiego nieba czuć się „złą" — lub małą? Nie zapominajcie
nigdy rozejrzeć się wokół siebie, będziecie wtedy znowu zawsze „dobrą".
Dziwi mnie trochę, że Karol chce jakiegoś specjalnego dzieła o ptasim
śpiewie. Dla mnie głos ptasząt jest nieodłączny od wszystkich ich
zwyczajów i życia. Całokształt jedynie mnie
zajmuje, a nie oderwane szczegóły. Poślijcie mu dobrą zoogeografię, to
będzie dla niego dużą podnietą. Mam nadzieję, że niebawem przyjedziecie
mnie odwiedzić. Jak tylko otrzymacie pozwolenie, zatelegrafujcie.
Ściskam Was stokrotnie
Wasza Róża
Boże, zmiłuj się, zapełniłam 8 stron. Jak na dzisiaj to wystarczy. Dzięki za
książki.
[Połowa listopada 1917]
Najukochańsza Sonieczko. Mam nadzieję, że znajdę wkrótce sposobność
przesłania Warn tego listu i z tęsknotą chwytam za pióro. Długo musiałam
wyrzekać się drogiego zwyczaju listownej choćby z Wami pogawędki. Te
kilka listów, które napisać mi było wolno, musiałam zachować dla Hansa D.,
który na nie czekał. Teraz już to skończone — dwa moje ostatnie listy
pisałam już do zmarłego — jeden otrzymałam już z powrotem. Fakt jednak
jest dla mnie wciąż niepojęty. Ale nie mówmy lepiej
o tym — takie rzeczy załatwiam najchętniej suma z sobą i irytuje mnie to
niewymownie, gdy ktoś pragnie „oszczędzając" mnie przygotować do złej
wiadomości lub tak jak N. „pocieszyć" własnymi skargami. Że też moi
najbliżsi przyjaciele wciąż tak mało mnie znają
i cenią, że nie mogą zrozumieć: najlepiej i najsubtelniej w takich razach jest
szybko, poprostu i krótko mi donieść: „Umarł" — to mnie zaboli, ale na tym
koniec.
...Jaka szkoda tych wszystkich miesięcy i lat, które teraz mijają, a które
można byłoby mi-
mo wszystkich okropności pięknie przeżyć razem. — Czy wiecie,
Sonieczko, że im dłużej to wszystko trwa, im więcej gromadzi się z każdym
dniem niesłychanej podłości, nikczemności, ponad wszelkie granice i miarę,
tym ja staję się silniejsza i spokojniejsza. Wobec żywiołu, orkanu, powodzi
lub zaćmienia słońca nie można stosować miary moralnej, ale traktować je
trzeba jako zjawiska dane, przedmiot badania i poznania.
To oczywiście jedyna, obiektywnie możliwa droga historii, droga, po której
18
kroczyć trzeba nie dając się odwieść od linii zasadniczej. Przeczuwam, że to
całe bagno moralne, przez które brniemy, ten wielki szpital wariatów, w
którym żyjemy, może runąć nagle, z dnia na dzień, i jak za dotknięciem
różdżki czarodziejskiej zamienić się w coś niesłychanie wielkiego i
bohaterskiego. I jeżeli wojna jeszcze parę lat potrwa, runąć musi...
Przeczytajcie „Les Dieux ont soif" A. France'a. Uważam to dzieło za tak
wielkie przede wszystkim dlatego, że autor w genialnej wizji ukazuje
ludzkości: patrzcie, oto w pewnych odpowiednich momentach dziejowych z
codziennych małostek i żałosnych postaci powstają najpotężniejsze
zdarzenia i monumentalne gesty. Trzeba wszystko tylko brać w życiu
społecznym tak, jak w życiu osobistym: spokojnie, wielkodusznie, z
łagodnym uśmiechem. Wierzę mocno, że po
skończonej wojnie albo u jej schyłku wszystko musi przybrać obrót
pomyślny, ale najwidoczniej musimy wszyscy uprzednio przebrnąć przez
okres najcięższych cierpień ludzkich.
A propos, ostatnie moje słowa zbudziły we mnie inne myśli, przypomniały
mi coś, czym muszę się z Wami podzielić, tak mi się to wydaje wzruszające
i poetyczne. Czytałam niedawno w jakiejś książce przyrodniczej o odlocie
ptaków. Zjawisko to jeszcze do dziś stanowi do pewnego stopnia zagadkę.
Zauważono, że rozmaite gatunki ptaków, nierzadko wrogów śmiertelnych,
napastujących i pożerających się wzajem, odbywają poprzez morza podróż
na Południe w najlepszej zgodzie. Do Egiptu nadciągają więc na zimę
ogromne stada ptaków, które niby wielkie chmury na widnokręgu
zaciemniają całe niebo. W tych stadach lecą wraz z drapieżcami, orłami,
jastrzębiami, sokołami i sowami, tysiące drobnych ptaszków śpiewających,
jak skowronki, strzyżyki, słowiki; bez trwogi lecą one w towarzystwie
drapieżców, które w innych okolicznościach je napastują. Podczas owej
podróży zdaje się panować milcząca trève de Dieu między ptakami, które
dążą wszystkie do tego samego celu. Aż wreszcie, półżywe z wyczerpania,
padają nad Nilem na ziemię. Tam dopiero rozdzielają się według gatunków i
rodzin. Więcej nawet, za-
uważono jeszcze, że podczas podróży „przez wielką wodę" wielkie ptaki
przenosiły na swych grzbietach małe ptaszki, widziano np. przeciągające
klucze żurawi, na których grzbietach szczebiotały wesoło roje
drobniutkich ptaszków wędrownych. Czy to nie czarujące?
...Niedawno w pstrym i pozbawionym smaku zbiorze poezji znalazłam
wiersz Hugo v. Hoffmannstahla. W ogóle nie lubię go, uważam, że jest
zbyt wyszukany, wyrafinowany i niejasny, po prostu nie rozumiem go
wcale. Wspomniany jednak utwór podobał mi się bardzo i zrobił na mnie
głębokie poetyckie wrażenie. Przesyłam go Wam, może i Wam sprawi
przyjemność.
Zagłębiam się obecnie w geologii. Wyda się Wam ona nadzwyczaj suchą
nauką, jednak jest to złudzenie. Czytam ją z gorączkowym
19
zaciekawieniem i namiętnym zadowoleniem. Wiedza ta ogromnie
rozszerza widnokręgi myślowe i wyrabia tak jednolity, wszechogarniający
pogląd na naturę jak żadna inna nauka. Mogłabym Wam mnóstwo na ten
temat opowiedzieć, ale trzeba, abyśmy mogły ze sobą porozmawiać
jakiegoś ranka, powłóczyć się razem z Wami po polach Südende albo
odprowadzać wzajemnie do domu wśród nocy księżycowej. Co czytacie
obecnie? Jakże z „Legendą o Leasingu"? Pragnę wiedzieć o wszystkim, co
Was dotyczy. Napiszcie — o ile się da — niezwłocznie, co słychać, bądź tą
samą drogą, bądź oficjalną, nie wspominając nic o tym liście. W cichości
ducha liczę już tygodnie, które mnie dzielą od Waszych najbliższych
odwiedzin. Nastąpi to zaraz po Nowym Roku — prawda?
Co pisze Karol? Kiedy go znowu zobaczycie? Pozdrówcie go stokrotnie
ode mnie. Całuję Was i mocno ściskam Waszą rękę, moja Sonieczko,
kochana, kochana! Napiszcie rychło i dużo.
Wasza Róża
Wrocław, 24 listopada 1917
...Mylicie się sądząc, że jestem przeciwniczką współczesnych poetów.
Przed jakimiś 15 laty czytywałam z zapałem Dehmla — jeden jego utwór
prozą, o którym zachowałam niejasne wspomnienie — u łoża śmierci
ukochanej kobiety — zachwycił mnie bardzo. „Fantazego" Arno Holza do
dziś jeszcze umiem na pamięć. „Wiosna" Johanna Schlafa poruszyła mnie
wtedy głęboko. Później dopiero powróciłam znów do Goethego i
Mörikego. Hoffmannstahla nie rozumiem, Stefana George'a nie znam. To
prawda, że lękam się u nich wszystkich owego doskonałego,
mistrzowskiego panowania formy, poetyckich środków wyrazu oraz
jednoczesnego braku szerokiego, szlachetnego poglądu na świat. Ten
rozdźwięk brzmi w mej duszy tak pusto, że skutkiem tego piękna forma
staje się dla mnie dziwactwem. Poeci ci odtwarzają zazwyczaj ładne
nastroje, ale wszak nastrój to jeszcze nie człowiek.
Sonieczko, tak czarowne zapadają teraz wieczory, niby wiosną. O czwartej
schodzę na dziedziniec więzienny. Szarzeje już wówczas, całe tutejsze
szkaradne otoczenie otula się w tajemniczą zasłonę mroku tonąc w jasnym
błękicie niebios i w srebrnej poświacie księżyca.
O tej porze, wysoko w górze, w poprzek naszego podwórza, przelatuje
stado wron. Długimi falistymi wstęgami ciągną one na pola w kierunku
drzewa, które im służy za nocleg. Lecą powoli, uderzając miarowo
skrzydłami i wymieniając między sobą dziwne okrzyki, zupełnie
niepodobne do owych ostrych „kra", które wydają, gdy za dnia ciągną
drapieżnie po łup. O tej porze wołanie to jest miękkie i przytłumione,
głęboko gardłowe; czyni na mnie wrażenie toczenia się metalowej kulki.
Gdy rozlega się wymiana owych licznych gardłowych dźwięków „kau-
20
kau", wydaje mi się, że bawią się rzucając sobie wzajem w powietrzu
metalowe kulki, które łagodnym łukiem przecinają powietrze. Brzmi to jak
paplanie o przeżytym „dziś, o dziś minionym dniu..."
Piękne wydają mi się teraz te wielkie ptaki, jakieś pyszne i poważne, kiedy
co wieczór zwykłym obyczajem odbywają swoją nakreśloną drogę. Z
głową zadartą do góry pilnie, aż do ostatniego, śledzę ich lot odczuwając
dla nich rodzaj głębokiego szacunku. Gdy zniknie mi z oczu ostatnia
wrona, zaczynam się włóczyć w ciemnościach tu i tam. Widzę, jak
więźniowie pośpiesznie kończą swą pracę na dziedzińcu, jak niby
niewyraźne cienie poruszają się w mroku. I cieszę się wówczas, żem
niewidzialna, samotna i wolna wraz z moimi marzeniami i ukradkiem
posłanym pozdrowieniem w kierunku odlatujących wron. Dobrze się czuję
w tym łagodnym, niemal wiosennym
powietrzu. Ale oto idą przez dziedziniec więźniowie niosąc ciężkie kotły
(zupę wieczorną). Idą po dwóch, miarowym krokiem, dziesięć par, jedna
za drugą. Ja postępuję za nimi ostatnia. Powoli na dziedzińcu i w
budynkach gospodarczych gasną światła jedno po drugim. Wchodzę do
gmachu więziennego. Bramę zamykają dwukrotnym obrotem klucza,
drzwi się zaryglowuje. Dzień skończony. Dobrze mi pomimo bólu
spowodowanego śmiercią Hansa. Żyję obecnie w świecie snów, w którym
Hans nie zmarł wcale. Dla mnie on żyje wciąż i ile razy o nim pomyślę,
uśmiecham się doń jak do żywego.
Sonieczko, bądźcie zdrowa. Cieszę się na myśl o Waszym przyjeździe.
Piszcie prędko. Tymczasem drogą oficjalną, którą także listy dochodzą, a
potem przez okazję. Ściskam Was.
Wasza Róża
Wrocław, [połowa grudnia] 1917
...Już rok mija, odkąd Karol siedzi w Luckau. Myślałam o tym często w
tym miesiącu, bo właśnie przed rokiem byliście u mnie we Wronkach
obdarzając mnie piękną choinką... W tym roku tutaj postarano mi się o
drzewko, ale jest jakieś obdrapane, ze zwiędłymi gałązkami, nie ma
porównania z zeszłorocznym. Nie wiem nawet, jak zdołam do niego
przytwierdzić osiem zakupionych świeczek. Już po raz trzeci spędzam
Boże Narodzenie w ciupie, ale nie bierzcie tego zbyt tragicznie. Jestem jak
zawsze spokojna i pogodna. Wczoraj długo zasnąć nie mogłam, obecnie
nigdy przed pierwszą nie zasypiam, a już o dziesiątej wieczór trzeba być w
łóżku. Roję więc o różnych rzeczach w ciemności. Wczoraj myślałam
więc: jakie to dziwne, że bez szczególnego powodu żyję obecnie stale w
jakimś radosnym upojeniu. I tak na przykład leżę w ciemnej celi, na
twardym jak kamień materacu, jak zwykle w całym gmachu panuje
cmentarna cisza; człowiekowi wydaje się, że jest w grobie; ciemno; przez
okno tylko odbija się na mojej kołdrze światło latarni, palącej się całą noc
21
przed więzieniem. Kiedy niekiedy daje się słyszeć głuchy, daleki łoskot
przebiegającego pociągu albo, całkiem bliziut-ko, pod oknem, chrząkanie
szyldwacha, który dla rozprostowania zdrętwiałych nóg robi na dziedzińcu
parę kroków. Piasek skrzypi pod tymi krokami tak rozpaczliwie, że cala
pustka i beznadziejność istnienia odbija się w tym dźwięku wśród ciemnej,
wilgotnej nocy. A ja leżę samotna, owinięta w te rozliczne czarne chusty
ciemności, nudy, zimowej niewoli, a serce bije we mnie jakąś nieuchwytną
wewnętrzną radością, jak gdybym szła kwitnącą łąką w promieniach
słońca. I uśmiecham się w mroku do życia, jakbym znała jakąś
czarodziejską tajemnicę, która zada kłam wszelkiemu złu i smutkom i
zmieni je w samą jasność i szczęście. A potem szukam znów w sobie
samej przyczyny owej radości i, nie znajdując jej, sama śmieję się z siebie.
Bo tajemnica tej radości leży chyba w życiu samym! Głęboka ciemność
nocy jest jak aksamit piękna i miękka, trzeba tylko umieć w nią spojrzeć, a
nawet w chrzęście wilgotnego piasku pod ciężkimi krokami strażnika
brzmi również mała piękna pieśń życia. Należy tylko umieć ją podsłuchać!
W takich chwilach, Sonieczko, myślę zawsze o Was. Jakżebym Wam
chętnie użyczyła owego czarodziejskiego klucza, abyście mogli również z
każdej życiowej sytuacji wydobyć coś pięknego i radosnego, abyście tak
jak ja umieli żyć niby w jakimś upojeniu i chodzić kwitnącą łąką. Nie
pragnę Was przecież karmić ascezą ani urojonymi uciechami. Życzę Wam
również prawdziwych radości zmysłowych, ale przy
tym chciałabym Wam udzielić całej mojej niewyczerpanej pogody ducha,
abym mogła być o Was spokojna, że idziecie przez życie w haftowanym
gwiazdami płaszczu, który Was chroni od wszystkich małostek,
trywialności i niepokojów.
Jest w parku w Steglitz piękny krzew, cały pokryty czarnymi i
różowofioletowymi jagodami. Zwisają one w ciężkich gronach wśród
wielkich, pierzastych, wachlarzowych liści. Na pewno znacie to drzewo, a
prawdopodobnie jeszcze lepiej znacie krzew ligustrowy, smukłe, delikatne
i proste krzewy jagód i wąskie, podłużne zielone listki. Różowofioletowe
jagody, ukryte pod zielonymi listkami, mogą być także nieszpułką; ta ma,
co prawda, jagody czerwone, ale o tej porze są one już trochę przejrzałe i
obwisłe, koloru czerwonofioletowego, liście przypominają liście mirtu, tak
samo drobno-spiczaste, na końcach ciemnozielone, u góry niby skóra, pod
spodem chropowate.
Czy znacie Platena „Fatalne widły"? Może moglibyście przysłać lub
przynieść mi tę książkę. Karol kiedyś wspominał, że czytał ją w domu.
Poezje Stefana George'a są piękne. Teraz już wiem, skąd pochodzi wiersz:
„Wśród szumu zbóż różowych...", tak często podczas naszych przechadzek
polami przez Was powtarzany. Czy moglibyście przepisać mi nowego
„Amadisa", bardzo lubię ten wiersz, oczywiście dzięki muzyce Hugo
Wolfa, ale nie mam go
22
tutaj. Czy czytujecie w dalszym ciągu „Legendę o Lessingu"? Zabrałam
się znowu do „Dziejów materializmu" Langego — lektura ta podnieca
mnie i odświeża zawsze. Chciałabym, żebyście i Wy to przeczytali.
Ach, Sonieczko, doznałam tu wielkiego bólu. Na dziedziniec, na którym
odbywam moje zwykłe przechadzki, wjeżdżają często wojskowe wozy, aż
po wierzch naładowane workami, starymi żołnierskimi mundurami,
koszulami, nierzadko splamionymi krwią. Wyładowuje się tutaj to
wszystko, rozdziela pomiędzy cele, łata, ceruje, następnie ładuje na nowo,
aby dostarczyć to wszystko do magazynów wojskowych. Niedawno
wjechał wóz, zaprzężony nie w konie, lecz w bawoły. Pierwszy raz
ujrzałam z bliska te zwierzęta. Są one mocniej i szerzej zbudowane niż
nasze woły, z płaskimi głowami i płasko osadzonymi rogami, czaszki mają
więc podobne do czaszek naszych owiec, czarne zupełnie, z wielkimi
oczami — pochodzą z Rumunii i są zdobyczą wojenną. Powożący
żołnierze opowiadali, jak bardzo trudno było schwytać te zwierzęta, a
trudniej jeszcze te stworzenia, przyzwyczajone do swobody, zmusić do
ciągnięcia ciężarów. Okładano je tak straszliwie batem, że w końcu można
było zastosować do nich słowa vae victis. Około 100 sztuk ich znajduje się
we Wrocławiu, a biedne zwierzęta, nawykłe do bujnych rumuńskich
pastwisk, otrzymują tutaj skąpe, marne pożywienie. Bezlitośnie
wykorzystuje się je do ciągnięcia wszelkiego rodzaju wozów ciężarowych,
marnieją więc szybko. Parę dni temu nadjechał znowu wóz z workami, ale
tak wysoko naładowany, że biedne bawoły nie mogły przejechać przez
wysoki próg bramy więziennej ; wówczas towarzyszący im żołnierz —
brutalny chłop — tak gwałtownie począł okładać je grubym biczyskiem, iż
oburzona dozorczyni zwróciła mu uwagę, że nie ma litości nad
zwierzętami. „Nad nami, ludźmi, także nikt nie ma litości" — ze złym
śmiechem krzyknął żołdak i jeszcze mocniej uderzył. Zwierzęta wreszcie
ruszyły z miejsca, ale jedno z nich krwawiło. Sonieczko! Skóra bawołów
jest przysłowiowo twarda i wytrzymała, a jednak była rozdarta. Cicho i
spokojnie stały zwierzęta podczas wyładowywania, a jedno z nich, to
pokrwawione, patrząc przed siebie miało na swym czarnym pysku i w
czarnych, łagodnych oczach wyraz płaczącego dziecka. Wyglądało istotnie
jak dziecko, które nie wie, za co tak srogo zostało ukarane, i nie wie, jak
ma uniknąć bólu i okrutnej przemocy. Stałam koło zaprzęgu. Nagle
zwierzę spojrzało na mnie, z moich oczu zaczęły płynąć łzy — a były to
jego łzy. O najmilszego brata nie można bardziej boleśnie drżeć, niż ja w
mojej niemocy drżałam z powodu tego cichego cierpienia. Jakże dalekie,
jak niedościgłe, stracone na zawsze wydawać się musiały bawołowi
soczyste, zielone rumuńskie pastwiska, jakże inny błysk tamtejszego
słońca, powiew wiatru, odgłos ptaków i melodyjne nawoływania pasterzy.
Tu — obce, przerażające miasto, głucha stajnia, wzbudzające wstręt,
cuchnące, ze zgniłą słomą pomieszane siano, obcy, straszni ludzie — i
23
razy, po których ze świeżej rany krew broczy. O, biedny bawole, mój
biedny najmilszy bracie — stoimy tu oboje bezsilni, odrętwiali,
zjednoczeni w bólu, niemocy i tęsknocie.
Nadbiegli więźniowie, wyładowali z wozu ciężkie wory i ponieśli w głąb
budynku. A żołdak wsadził ręce w kieszenie spodni i, spacerując po
dziedzińcu wielkimi krokami, zaśmiał się i z cicha zagwizdał jakąś uliczną
śpiewkę.
I wojna w całej swej okazałości przedefilowała nagle przed mymi oczyma.
Piszcie prędko — ściskam Was, Sonieczko
Wasza Róża
Sonieczko, bądźcie mimo wszystko dobrej myśli i spokojna. Takie jest
życie i tak trzeba je przyjmować: mężnie, bez rozpaczy, z uśmiechem —
na przekór wszystkiemu.
Wrocław, 14 stycznia 1918
Sonieczko moja najdroższa! Jakże dawno nie pisałam do Was, chyba już z
miesiąc. I dzisiaj nie wiem nawet, czy jesteście już w Berlinie; mam
jednak nadzieję, że list mój na czas nadejdzie i dotrze do Was w dzień
urodzin. Prosiłam Matyldę, aby Wam ode mnie wiązankę storczyków
posłała, ale biedaczka leży w lecznicy i na pewno nie będzie mogła spełnić
mego zlecenia. Ale Wy przecież wiecie, że wszystkimi myślami, całym
sercem jestem z Wami i pragnęłabym Was w dniu urodzin całą obsypać
kwiatami: liliowymi storczykami, białymi irysami, mocno pachnącymi
hiacyntami, wszystkim, co istnieje. Może dane mi będzie przynajmniej w
roku przyszłym przynieść Wam osobiście w tym dniu kwiaty i pójść razem
z Wami na przechadzkę do Ogrodu Botanicznego i w pola. Jakie by to
było piękne! Dzisiaj termometr wskazuje 0°. W powietrzu czuć łagodny,
orzeźwiający powiew wiosny, a wysoko spośród gęstych mlecznobiałych
obło-
ków, wyziera płat błękitnego nieba i wróble świergocą tak wesoło, jak
gdyby to był już koniec marca. Cieszę się myślą o wiośnie, tym jedynym,
czym człowiek nigdy przesycić się nie może, ale dopóki trwa życie, z
każdym rokiem bardziej kocha i ceni. Czy wiecie, Sonieczko, że wiosna w
świecie organicznym — przebudzenie się życia — zaczyna się nie według
wiosny kalendarzowej, ale już z początkiem stycznia. I kiedy według
wiosny kalendarzowej dopiero zima się zaczyna, my znajdujemy się
podówczas w największej astronomicznej bliskości słońca. Zjawisko to
wywiera tak tajemniczy wpływ na całe życie, że także na naszej północnej
półkuli, otulonej szczelnie śniegiem, w początkach stycznia jak za
dotknięciem czarodziejskiej różdżki budzi się do życia świat zwierzęcy i
roślinny. O tej porze puszczać zaczynają już pączki, a u niektórych
24
zwierząt rozpoczyna się proces rozmnażania. Czytałam niedawno u
France'a spostrzeżenie, że wszystkie wybitne utwory literackie lub
naukowe znakomitych ludzi przypadają na miesiące styczeń — luty. Także
i w życiu człowieka okres po Bożym Narodzeniu jest momentem
krytycznym, w którym następuje przypływ wszystkich sił życiowych. I
Wy, Sonieczko, jesteście takim wczesnym kwiatkiem, wyrosłym jeszcze
wśród śniegów i lodów, któremu potrzeba cieplarnianej opieki, bo bez niej
marzniecie troszeczkę w życiu czując się w nim obco.
Bardzo się ucieszyłam z otrzymanego od Was Rodina i chciałam od razu
podziękować, ale Matylda uprzedziła mnie, że jesteście we Frankfurcie.
Podoba mi się zwłaszcza u Rodina jego umiłowanie natury, jego głęboki
szacunek dla najmniejszej trawki, zauważonej w polu. To musiał być
cudowny człowiek: otwarty, naturalny, pełen zapału i inteligencji.
Stanowczo przypomina w typie Jauresa. Czy chcecie przeczytać
„Broodcoorens" ? A może już to poprzednio czytaliście? Na mnie powieść
ta wywarła ogromne wrażenie. Zwłaszcza opisy natury posiadają ogromną
siłę poetycką. „Broodcoorens" przypomina wyraźnie De Costera, który
twierdzi, że nad Flandrią słońce o wiele piękniej wschodzi i zachodzi niż
gdziekolwiek na świecie. Uważam w ogóle, że Flamandczycy są wprost
zakochani w swym małym kraiku, piszą o nim nie jak o pięknym skrawku
ziemi, ale jak o promiennej, młodej narzeczonej. W ponurym, tragicznym
epilogu znajduję również koloryt pokrewny potężnym obrazom z „Dyla
Sowizdrzała" (np. burzenie domu publicznego). Czy nie znajdujecie, że
utwór ten w swym kolorycie przypomina Rembrandta? Ten sam ciemny
ton całości zmieszany ze starym, lśniącym złotem, ten sam zdumiewający
realizm wszystkich szczegółów, a całość przeniesiona w baśniowe
dziedziny fantazji.
Czytałam w „Berliner Tageblatt", że do Muzeum Fryderyka przybył nowy
wielki Tycjan Czyście go już widzieli? Tycjan nie należy do moich
ulubieńców, jest on dla mnie zbyt wykwintny i chłodny, zbyt wielki
wirtuoz — wybaczcie, może to obraza majestatu, ale muszę ulegać moim
bezpośrednim wrażeniom. Pomimo to byłabym szczęśliwa, gdybym mogła
obejrzeć obecnie w Muzeum Fryderyka nowego gościa. Czyście już
obejrzeli kaufmannowską spuściznę, która tyle narobiła hałasu?
Czytuję obecnie różne studia o Szekspirze z lat sześćdziesiątych i
siedemdziesiątych, gdy jeszcze tak żywo polemizowano w Niemczech nad
problematem Szekspira. Może moglibyście wyszukać dla mnie w
Bibliotece Królewskiej lub w Bibliotece Reichstagu: Kleina — „Dzieje
dramatu włoskiego", Schacka — „Historia literatury dramatycznej w
Hiszpanii" oraz Gerwinusa i Ulriciego o Szekspirze. A jaki jest Wasz
stosunek do Szekspira? Piszcie prędko. Całuję i dłoń Waszą ściskam
gorąco. Bądźcie mimo wszystko spokojna i pogodna. Do widzenia,
najdroższa Sonieczko! Kiedy zamierzacie przyjść?!
25
Zróbcie mi, Sonieczko, przysługę i poślijcie Matyldzie J. trochę hiacyntów
ode mnie. Należność zwrócę Warn przy widzeniu.
Wasza Róża
Wrocław, 24 marca 1918
Jakże dawno, Sonieczko najukochańsza, nie pisałam do Was, ale jak
często przez ten czas o Was myślałam! „Okoliczności" nawet mnie
odbierają niekiedy ochotę do pisania... Gdyby móc być teraz z Wami,
razem włóczyć się po polach gwarząc de omnibus rebus! Byłoby to
prawdziwym dobrodziejstwem, ale na razie nie ma na to najmniejszych
widoków. Moje zażalenie oddalono załączając dokładnie umotywowany
opis mojego złego zachowywania się i niepoprawności. Taki sam los
spotkał moją prośbę o krótki urlop. Muszę zatem czekać, dopóki nie
zdobędziemy całego świata.
Soniuszko, gdy przez dłuższy czas nie mam od Was wiadomości, żyję pod
wrażeniem, że jesteście tam samotna, niespokojna, przygnębiona jak liść
oderwany od drzewa, którym wiatr pomiata. Myśl ta boli mnie bardzo.
Spójrzcie tylko, znów zaczyna się wiosna. Dnie nastały już dłuższe,
jaśniejsze. Na pewno na polach jest już dużo do zobaczenia i usłyszenia!
Wychodźcie dużo na powietrze, niebo jest teraz tak ciekawe w swej
różnorodności, ze swymi niespokojnymi, goniącymi obłokami, a naga
jeszcze ziemia musi tak pięknie wyglądać w swym zmiennym oświetleniu.
Napatrzcie
się do syta na to wszystko, także i za mnie... To jest jedyne, czego nigdy
nie mamy za wiele w życiu, to zawsze posiada wieczny urok nowości i
zawsze dochowuje wierności. Musicie również za mnie udać się do
Ogrodu Botanicznego, aby mi dokładnie potem złożyć sprawozdanie.
Dziwy bowiem dzieją się tej wiosny. Wszystkie ptaki nadleciały o 1—1½
miesiąca wcześniej niż zazwyczaj. Już 10 marca słowik był tutaj.
Krętogłów, który przylatuje dopiero z końcem kwietnia, chichotał już tutaj
15 bm., a nawet wilga, słusznie ptakiem „Zielonych Świątek" zwana, bo
nigdy przed majem nie przylatuje, już od tygodnia bawi tutaj, budząc się o
szarym świcie, przed wschodem słońca. Z oddali słyszę te wszystkie głosy,
dochodzące mnie ze skweru otaczającego tutejszy szpital dla obłąkanych.
Nie mogę sobie niczym wytłumaczyć tego przedwczesnego przylotu i
ciekawa jestem bardzo, czy to samo zauważono i gdzie indziej, czy też
należy go przypisać działaniu tutejszego domu wariatów. W jakieś
słoneczne, piękne popołudnie idźcie więc, Sonieczko, do Ogrodu
Botanicznego, podpatrzcie wszystko, aby mi potem dokładnie
opowiedzieć. Jest to obok wyniku walk pod Cambrai najważniejsza dla
mnie sprawa na świecie — doprawdy bliska mi sprawa.
Jakież piękne są obrazy, które mi przysłaliście. O Rembrandcie nie trzeba
26
już mówić. Koń tycjanowski jeszcze bardziej przemówił mi do
przekonania niż jego jeździec. Tyle królew-skiej potęgi, tyle szlachetności
bije z postaci tego zwierzęcia. Ale najpiękniejszy jest dla mnie portret
kobiety Bartolomea da Venezia (którego zresztą nie znałam wcale). Co za
przepych barw, jaka delikatność rysunku, jaka tajemnicza, pełna czaru siła
wyrazu! Przypomina mi w jakiś nieokreślony sposób Monę Lizę. Te
obrazy wniosły do mojej celi mnóstwo radości i światła.
Książkę Hansa musicie, oczywiście, zatrzymać. Boli mnie, że nie
wszystkie jego książki w naszych zostały rękach. Wam oddałabym je
chętniej niż komukolwiek innemu. Czy otrzymaliście przynajmniej na czas
Szekspira? Co pisze Karol, kiedy zobaczycie go znowu? Pozdrówcie go
stokrotnie ode mnie i w moim imieniu powiedzcie mu: „Ca ira" — na
przekór wszystkiemu. Bądźcie pogodna i wesoła. Cieszcie się wiosną.
Przyszłą spędzimy już razem. Ściskam Was, najukochańsza. Wesołej
Wielkanocy! Serdeczne pozdrowienia także dla dzieci!
Wasza Róża
Wrocław, 2 maja 1918
Przeczytałam Kandyda Hrabinę Uhlfeldt z wielkim zadowoleniem.
Wydanie Kandyda jest tak przepyszne, że nie miałam serca przecinać
kartek. Czytałam książkę na wpół rozciętą i szło bardzo dobrze. Przed
wojną takie złośliwe zestawienie wszystkich ludzkich słabostek
niezawodnie zrobiłoby na mnie wrażenie karykatury. Dziś działa to na
mnie ze wszech miar realistycznie. Dowiedziałam się wreszcie, skąd
pochodzi owa sentencja, którą i ja często wypowiadam: „mais il faut
cultiver notre jardin". Hrabina Uhlfeldt to bezsprzecznie ciekawy
dokument kultury, jak gdyby uzupełnienie Grimmelshausena. Co
porabiacie? Czy korzystacie z wspaniałej wiosny?
Zawsze Wasza.
Róża
Wrocław, 12 maja 1918
Sonieczko, tak mnie ucieszył Wasz liścik, że zaraz chcę nań odpowiedzieć.
A widzicie, ile przyjemności i radości zaznaliście zwiedzając Ogród
Botaniczny. Dlaczego częściej tam nie zaglądacie? Zresztą, zapewniam
Was, że i ja odnoszę korzyść z Waszych barwnych, gorących opisów.
Cudowne, rubinowe kotki świerków znam oczywiście dobrze. Są tak
nieprawdopodobnie piękne jak zresztą wszystkie inne, kiedy stoją całe
kwieciem obsypane, że oczom własnym trudno uwierzyć! Owe czerwone
kotki są to kwiaty żeńskie, z których następnie powstają wielkie, ciężkie,
zwisające ku dołowi szyszki. Obok tego mają świerki jeszcze niewidoczne,
płowożółte kotki męskie, które rozsypują wokoło złotawy pyłek. „Pettorii"
27
nie znam; piszecie, że to rodzaj akacji? Czy posiada on podobne do akacji
pierzaste listki i motylkowate kwiaty? Wiecie zapewne, że drzewo,
pospolicie zwane „akacją", nie jest nią wcale; to robinia. Właściwą akacją
jest np. mimoza koloru żółtosiarkowego. Pachnie ona upajająco. Nie mogę
sobie jednak wyobrazić, że to podzwrotnikowa roślina, skoro rośnie sobie
swobodnie w Berlinie. W Ajaccio, na Korsyce, widziałam już w grudniu
na placu miejskim wspaniale roz-kwitłe, olbrzymie drzewa mimozy...
Tutaj, niestety, jedynie z daleka mogę obserwować zieleń drzew, których
wierzchołki widzę z mego okna poprzez mury. Na podstawie barw i
kształtu próbuję orientować się w ich gatunkach i zdaje się, robię to na
ogół trafnie. Niedawno przyniesiono tu jakiś złamany konar drzewny,
którego dziwaczny wygląd wzbudził ogólne zainteresowanie. Każdy
zgadywał na swój sposób, co to za drzewo. Był to wiąz. Czy pamiętacie,
jak Warn pewnego razu na Südende zwróciłam uwagę na całą ulicę
pokrytą wonnymi, bladoróżowymi owocami? Było to w maju i Was
porwał wprost ten fantastyczny widok. Tutaj żyją ludzie latami, „nie
zauważywszy" nawet, że ulice są wysadzone wiązami — nie widzieli
nigdy, jak wiąz kwitnący wygląda... I tę samą tępotę można zauważyć w
stosunku do zwierząt. Doprawdy, większość mieszczuchów — to w istocie
nieokrzesani barbarzyńcy...
Ze mną wprost przeciwnie: wewnętrzny związek, istniejący en dépit de
l'humanitè między mną a naturą organiczną, przybiera formy niemal
chorobliwe, co wiąże się ściśle z moim stanem nerwowym. Tam na dole
para dzierlatek wysiedziała pisklęta. Troje z nich zmarniało, jedno biega
już zupełnie dobrze. Zauważyliście może, jak komicznie podlatuje
dzierlatka, nie tak jak wróbel, który podrygu-je na obu łapkach, ale
zręcznie, drobnymi kroczkami. Moje pisklę także fruwa już nieźle, ale nie
potrafi sobie jeszcze wyszukiwać pożywienia, owadów, gąsienic itd.,
zwłaszcza tak jak teraz — podczas dni chłodnych. Zjawia się więc co
wieczór na dziedzińcu, pod moim oknem, i dotąd szczebioce głośno,
żałośnie i przenikliwie, aż stare nadlecą i zatroskane zaczną mu półgłosem
trwożliwie odpowiadać: „Hiud-hiud". Po czym odlatują, rozpaczliwie
szukając w mroku i chłodzie jakiegoś pożywienia. Kiedy wreszcie uda im
się zdobycz upolować, odlatują pośpiesznie i wsuwają ją do dziobka
kwilącego pisklęcia. To powtarza się co wieczór o wpół do dziewiątej, a
mnie, gdy słyszę owo żałosne przenikliwe kwilenie pod oknem i gdy
widzę niepokój i trwogę rodziców dosłownie ściska się serce. A nie można
na to nic poradzić, bo dzierlatki są nader trwożliwe i w przeciwieństwie do
wróbli i gołębi, które zupełnie jak psy za mną latają, uciekają zalęknione,
kiedy im się rzuca okruszyny chleba. Powtarzam sobie daremnie, że
śmieszną jest rzeczą czuć odpowiedzialność za wszystkie na świecie
zgłodniałe dzierlatki lub płakać nad każdym obitym bawołem, który,
objuczony workami, wjeżdża na nasz dziedziniec. Ale te perswazje nie
28
pomagają mi wcale i ilekroć coś podobnego widzę lub słyszę, czuję się
dosłownie chora. Nawet kiedy szpak, powtarzający gdzieś w pobliżu
calutki dzień, aż do uprzykrzenia, swój niespokojny świergot, zamilknie
nagle na parę dni — tracę
spokój w obawie, że mu się coś złego mogło przytrafić, i dręczę się
oczekując, aż jego beztroski gwizd rozlegnie się znowu i upewni mnie, że
dobrze mu się dzieje. I tak jestem w swej celi ze wszech stron
bezpośrednio związana cienkimi nićmi z tysiącem małych i większych
stworzeń. A na wszystko reaguję bólem, trwogą i wyrzutami sumienia...
Wy, Sonieczko, należycie także do kategorii tych ptaków i stworzeń, o
które z daleka drżę wewnętrznie. Czuję, jak Wy cierpicie, że bezpowrotnie
lata mijają, w ciągu których się nie „żyje". Ale cierpliwości i odwagi!
Będziemy jeszcze żyli i przeżyjemy rzeczy wielkie! Już obecnie widzimy,
jak stary świat pogrąża się, co dzień jakaś część, jak stacza się i wali!... A
najzabawniejsze w tym wszystkim to, że większość tego nie spostrzega i
wierzy jeszcze, że stąpa po mocnym gruncie... Sonieczko, może macie lub
moglibyście mi się wystarać o „Gil Blasa" i o „Diabła kulawego". Nie
znam zupełnie Lesage'a, a już dawno chciałam coś z jego rzeczy
przeczytać. Czy Wy go znacie? W najgorszym razie kupię go sobie w
wydaniu Reclama. Ściskam Was serdecznie
Wasza Róża
Napiszcie niezwłocznie, co z Karolem?
Może Pfemfert mógłby mi przysłać „Łan lnu" Stijn Streuvelsa (znowu
Flamandczyk), który ukazał się w wydawnictwie „Insel" i ma być bardzo
ciekawy
Wrocław, 18 października 1918
Najukochańsza Sonieczko!
Przedwczoraj pisałam do Was. Do dzisiejszego dnia nie otrzymałam
odpowiedzi na mój telegram wysłany do Kanclerza Rzeszy, może to
jeszcze potrwać i dni kilka. Jedno jest w każdym razie pewne: mój nastrój
jest już tego rodzaju, że stało się dla mnie niemożliwe widzenie się z
przyjaciółmi pod nadzorem. Cierpliwie znosiłam wszystko przez lata całe,
w innych okolicznościach może bym również cierpliwie znosiła to jeszcze
przez lata. Ale nagły przewrót w ogólnej sytuacji załamał również moją
psychikę. Rozmowy pod nadzorem, niemożność poruszania spraw istotnie
mnie interesujących poczęły mi tak ciążyć, że wolę się ich wyrzec do
chwili, kiedy będziemy się mogli zobaczyć znów jako wolni ludzie.
Długo przecież trwać to nie może. Jeżeli uwolniono Dittmanna i Kurta
Eisnera, mnie dłużej więzić nie mogą. Karol również musi być niebawem
wolny. A zatem czekajmy lepiej na zobaczenie się w Berlinie.
Na razie tysiąc pozdrowień.
29
Zawsze Wasza
Róża