Róbmy swoje / 04 grudzień 2007
Grażyna Wieczorkowska
O tym, co robimy, decydują przekonania dotyczące naszych zdolności. Chciałbym pisać. Ale czy mam po temu zadatki? Chciałbym skakać jak Adam Małysz. Ale czy uda mi się to osiągnąć? W niektórych dziedzinach kryteria oceny są w miarę proste.
Ktoś, kto biegnie w tyle za rówieśnikami, nie postawi sobie za cel wygrania olimpiady.
Czy aby na pewno? Karmieni jesteśmy przykładami ludzi, którzy swoje słabości przekształcili w mistrzostwo. Wśród starożytnych przykładem był Demostenes - przezwyciężył seplenienie, ćwicząc z kamieniami pod językiem i... stał się wielkim mówcą.
Zdarzają się takie przypadki, ale nasza wiedza o ich częstości jest związana z tendencyjnym przekazywaniem informacji. Dobrze to ilustruje historia o dwóch więźniach siedzących w jednej celi: młodym i starym. Młody postanowił uciec i zaczął robić podkop. Pracował bardzo wytrwale. Stary więzień przyglądał się obojętnie. W końcu młody uciekł. Po paru dniach został złapany i wrócił do tej samej celi. Stary powitał go słowami: „Jak byłem młody, też uciekałem”. Współwięzień nie krył oburzenia: „Dlaczego mi tego wcześniej nie powiedziałeś?”. Odpowiedź starego była prosta: „Nikt nie chce publikować nieistotnych wyników”. Słuchając historii tych, którzy zdawali pięć razy na wymarzony kierunek studiów i w końcu osiągnęli wielki zawodowy sukces, musimy pamiętać o tych (a ich jest pewnie dużo więcej), którym wytrwałość przyniosła stratę wielu lat życia.
Czy to znaczy, że nie powinniśmy wierzyć we własne talenty? Brak wiary, który powoduje zaniechanie wysiłku, jest bardziej szkodliwy niż jej nadmiar. Bardzo ładnie tę zasadę sformułował Jan Blecharz - psychologiczny trener Adama Małysza: „Jeżeli zawodnik nie wierzy w swoje możliwości, to ich nie wykorzysta”. Moi studenci zaczynają kurs statystyki z przekonaniem, że nie są w stanie się tego nauczyć. Najwięcej energii pochłania mi zmiana ich opinii. Terapeuci stosujący racjonalno-emotywną terapię behawioralną Alberta Ellisa spotykają się często z przypadkami, gdy irracjonalne przekonania pacjentów są powodem ich udręki. Terapia zaczyna się od zmiany irracjonalnego przekonania - „Wszy-stko, co piszę, musi być chwalone. Jeżeli nie jest, oznacza to, że jestem do niczego” (IB), w racjonalne - „Niektóre moje prace mogą się nie podobać innym” (RB). Pacjenci zazwyczaj szybko potrafią zidentyfikować swoje IB i przekształcić je w RB. Taka szybka zmiana może być tylko pozorna, ponieważ nie usuwa ona IB z naszej pamięci. To, które z przekonań zostanie zaktywizowane w sytuacji stresowej, zależy bowiem od stopnia jego ukorzenienia. Jeżeli moją pracę pominięto przy rozdzielaniu nagród, może się szybko zaktywizować IB - „jestem do niczego”, choć wiem, że „nie wszystko, co robię, musi uzyskiwać najwyższe oceny” (RB).
Ellis podaje przykład adwokata, który wycofywał się ze współzawodnictwa o kobiety i klientów. Ów adwokat przynosił swojej firmie dochody, ale nigdy nie został udziałowcem z powodu nieśmiałości w kontaktach towarzyskich. Chętnie poddał się terapii polegającej na kwestionowaniu swoich irracjonalnych przekonań. Bardzo szybko uznał: „Nic strasznego się nie stanie, jeżeli zostanę odrzucony” (RB) - ale nie miało to wpływu na jego zachowanie. Pożądane efekty przyniosło dopiero długotrwałe, głębokie przepracowanie nowych poglądów, które ostatecznie przybrały taką postać: „Zbliżanie się do kobiet jest dla mnie tylko trudne, ale nie za trudne. Do diabła z dyskomfortem. Dyskomfort trwa krótko, jeśli go zniosę. Utrwala się NA ZAWSZE, jeśli uciekam”.
Jeżeli czuję się bezwartościowy (IB), to podjęcie decyzji, że od dzisiaj uważam się za wartościowego człowieka (RB), niewiele da. Nasze IB zostały przez lata powiązane z olbrzymią liczbą interpretacji różnych sytuacji, których pojawienie się automatycznie je aktywizuje. Zastąpienie IB przez RB wymaga zmiany tych wszystkich połączeń i dlatego nie może być ani szybkie, ani łatwe. Nasz umysł funkcjonuje inaczej niż program komputerowy, w którym dużo prościej można zastąpić jeden z elementów innym. Prawdziwą zmianę przekonań możemy dostrzec w zmianie zachowania.
Psychologowie twierdzą, że dążenie do pozytywnej samooceny jest jedną z podstawowych motywacji człowieka. Przez ostatnie lata wartość wysokiej samooceny była traktowana jako pewnik. Jak pisała w „Charakterach” Wilhelmina Wosińska, w USA powstał Ruch na Rzecz Samooceny, którego zadaniem było podnoszenie samooceny uczniów w szkołach. Nikt się nie zastanawiał, czy powinna być ona adekwatna. Uważano, że skoro ludzie z wysoką samooceną osiągają lepsze wyniki, są aktywni, bardziej otwarci i zadowoleni, to wystarczy podnieść samoocenę, aby stworzyć lepszy świat. Skoro niska samoocena jest przyczyną licznych problemów psychologicznych, to rozwiązaniem będzie... jej zmiana.
Twórcy socjometrycznej teorii samooceny uważają, że samoocena nie jest przyczyną, ale efektem stopnia satysfakcji z naszych relacji społecznych. Niska samoocena to sygnał ostrzegawczy, że relacje te nie są dobre. W czasach, gdy ludzkość żyła w niewielkich grupach, wykształciły się mechanizmy pozwalające na monitorowanie stopnia akceptacji przez członków grupy i na wychwytywanie sygnałów aprobaty lub odrzucenia. Dlatego tak wrażliwi jesteśmy na wszelkie oceny naszej osoby dokonane przez innych (nawet tych, których nie cenimy).
Jeżeli to relacje społeczne warunkują samoocenę, to zamiast zmieniać ją, należałoby położyć nacisk na trening umiejętności interpersonalnych pozwalających zdobyć akceptację innych i zmniejszających ryzyko odrzucenia. W socjometrycznej teorii samooceny zakłada się, że dążymy nie tyle do podniesienia samooceny, ile raczej do minimalizacji poczucia odrzucenia przez otoczenie.
Samoocenę można analizować albo jako cechę osoby, albo jako jej aktualny stan. Samoocena rozumiana jako cecha to ogólne, zgeneralizowane poczucie własnej wartości, wynikające z poczucia, że jesteśmy ogólnie akceptowani lub odrzucani przez otoczenie społeczne. Kształtuje się ona w dzieciństwie i utrzymuje się mimo braku w otoczeniu potwierdzających ją sygnałów. Samoocena rozumiana jako stan jest zmienna i zależy od dostrzeganych w danej chwili sygnałów akceptacji lub odrzucenia. Wyniki badań Timothy'ego Leary'ego i jego współpracowników potwierdzają, że samoocena jako stan ściśle wiąże się z tym, jak osoba ocenia jakość swoich relacji społecznych, a więc jak jest postrzegana i oceniana przez innych. Nawet najbardziej przekonanemu o swojej wielkości człowiekowi pogorszy się chwilowo nastrój, gdy ktoś „wygwiżdże” jego dzieło, zaś komplementy nawet w najgorszym brukowcu nastrój ten podniosą - mimo że obie te oceny będzie ignorował na poziomie poznawczym („Nie przywiązuję znaczenia do ocen publikowanych w tej gazecie”).
Samoocenę jako stan wyznaczają wydarzenia mówiące o akceptacji lub odrzuceniu. Tym można wyjaśnić naszą skłonność do zachowań niekorzystnych (np. palenie papierosów), ale zapewniających utrzymanie dobrych relacji z grupą rówieśniczą. Tym także da się wytłumaczyć mordercze treningi, aby tylko osiągnąć sukces, który zapewni sławę i uznanie innych.
Ważny jest nie tylko poziom samooceny, ale także jej stałość. Badania Michaela H. Kernisa pokazały, że osoby, u których jest ona niestała, silniej reagują na informacje zwrotne otrzymywane od innych, a samoocenę budują na bieżąco (on-line) na podstawie dopływającej z zewnątrz informacji. Jeżeli mamy labilną samoocenę, jednego dnia będziemy planować podbicie świata, zaś drugiego uważać, że jesteśmy do niczego. Brak entuzjazmu otoczenia będzie powodował gwałtowny spadek motywacji. Szczególnie niebezpieczna jest niepewna wysoka samoocena - powtarzamy sobie, że jesteśmy (nierozpoznanymi jak dotąd) geniuszami, ale tak naprawdę nie mamy pewności. W efekcie ciągle szukamy potwierdzenia naszych przekonań i nawet najsłabsze przejawy krytyki wpędzają nas w depresję. Przyjęcie socjometrycznej definicji samooceny znaczyłoby jednak, że skazywalibyśmy się na całkowite uzależnienie od ocen grupy. A przecież wybitnymi zostają najczęściej ci, którzy potrafią dokonać transgresji i przeciwstawić się ocenie innych. Wielu twórców było wyśmiewanych przez swoje otoczenie i zyskiwało uznanie dopiero u potomnych. Musieli przykładać do oceny własnej osoby inne kryteria.
Dokonując samooceny naszego talentu, możemy popełnić dwa błędy: albo wierzyć we własny talent, mimo że go nie posiadamy, albo nie wierzyć, mimo że jesteśmy uzdolnieni. Najlepszym rozwiązaniem jest... skromność. Zamiast stawiać sobie cele oparte na optymalizacji wyniku, warto skoncentrować się na optymalizacji aktywności.
Jeżeli lubię pisać, to staram się to robić najlepiej, jak potrafię. To, czy dostanę kiedyś jakąś nagrodę, jest drugoplanowe. Oczywiście jeśli nikt nie chce czytać tego, co piszę, to warto zastanowić się nad zmianą aktywności - zwłaszcza gdy muszę swoją pracą zarabiać na życie.
Statystycznie rzecz ujmując, to, co robimy „z sercem”, przynosi dobre efekty. Zawsze jednak warto analizować to, co o naszych wytworach mówią inni. Wiele badań wykazało, że innych postrzegamy bardziej trafnie niż siebie.
Jeżeli nasz cel to „podium”, a nie aktywność, tworzy się stresogenna sytuacja, ponieważ jesteśmy uzależnieni od innych. Trafnie wyjaśniał to w wywiadach Adam Małysz, mówiąc, że jego celem jest oddanie jak najlepszego skoku. To, czy ten skok zapewni mu miejsce na podium, nie zaprzątało jego uwagi. Zamiast więc zastanawiać się, czy jesteśmy utalentowani, warto odnaleźć coś, co przychodzi nam łatwiej niż innym. Jeśli lubimy to robić, to znak, że możemy się w tym zakresie doskonalić. O tym, czy staniemy na podium, czy nie - decyduje nierzadko zbieg okoliczności. W wielu dziedzinach sukcesy nie dają się zmierzyć centymetrem i zależą od uznania innych ludzi, które z definicji jest zmienne. Często uznanie to trwa przysłowiowe pięć minut i nie powinno decydować o naszym życiu.