Na szczytach kariery / 07 luty 2008
Masz trzydzieści kilka lat. Pokonujesz kolejne szczeble kariery. Widzisz już najwyższy szczebel, chcesz go osiągnąć jak najszybciej. A może warto wtedy zatrzymać się i rozejrzeć wokół.
Widać ich na ulicach dużych miast i w eleganckich siedzibach firm. Są młodzi, ubrani w dobrze skrojone garnitury z najlepszej wełny. Ich nieodłącznym atrybutem jest telefon komórkowy i elegancki neseser. Chodzą szybko i pewnie. Są symbolem awansu, szczęścia i kariery. Mogłoby się wydawać, że do szczęścia już nic im nie brakuje. Ale czy na pewno? Ile płacą za błyskotliwą i błyskawiczną karierę? Z czego muszą zrezygnować, żeby w wieku 30 czy 35 lat zostać szefem dużej firmy,
jeździć sportowym mercedesem i mieć luksusowy dom w najmodniejszej dzielnicy?
Najpierw zastanówmy się przez chwilę, skąd biorą się ci młodzi ludzie. Moim zdaniem, wcale nie trzeba mieć jakichś specjalnych cech charakteru, żeby stać się - by użyć nieładnego określenia - japiszonem. Może nim być każdy. Takich ludzi tworzą sytuacje, rynek pracy, tzw. łowcy głów. Tworzy ich atmosfera w nowych prywatnych szkołach biznesu i w miejscu pracy, tworzy ich niezwykle kolorowy, migotliwy świat zabawek dla dorosłych, z którego można czerpać pełnymi garściami - pod warunkiem, że ma się odpowiednio dużo pieniędzy. Krok po kroku, ale w szybkim tempie, są zachęcani do określonego myślenia o sobie, do określonej wizji świata i własnej kariery życiowej. Wreszcie uznają, że jest to ich własny sposób myślenia, ich własny sposób na życie i karierę zawodową. Są przekonani, że od tego nie ma odwrotu; że jeśli choć na chwilę przestaną tacy być, to spadną w straszną otchłań, z której już się nie wydobędą.
Wspinaczka po drabinie
Robienie kariery chyba od zawsze porównywane jest do wspinaczki po drabinie. Zaliczając kolejne szczeble, czyli stanowiska, po kilkudziesięciu latach człowiek dochodził do miejsca, które albo chciał osiągnąć, albo które było kresem jego możliwości. Ci, którzy robią karierę w naszych czasach, szybciej wspinają się po szczeblach tej drabiny, są o wiele młodsi, gdy dochodzą do jej szczytu i - co najważniejsze - pozostawiają za sobą połamane szczeble, po których nie można zejść niżej. Z takiej drabiny można tylko spaść i bardzo boleśnie się potłuc.
Przyjrzyjmy się, z jakimi typami robienia kariery mamy dzisiaj do czynienia. Dadzą się one ułożyć w kilka opozycyjnych par.
Pierwsza, to kariera ugruntowana i nieugruntowana. Kariera ugruntowana polega na tym, że pokonując kolejne szczeble, budujemy sobie swoistą sieć bezpieczeństwa, na którą składają się rozbudowane kontakty przyjacielskie czy zawodowe. Jeśli nawet wydarzy się coś takiego, co zepchnie nas z drabiny kariery, to co prawda polecimy w dół, ale wylądujemy bezpiecznie i bez szczególnych obrażeń. Wystarczy bowiem wtedy spotkać się z kolegą i on chętnie nam pomoże. Ale ten typ kariery można budować tylko wtedy, gdy osiąganie kolejnych jej szczebli jest rozciągnięte w czasie. Im więcej go mamy, tym mocniejszą sieć kontaktów możemy zbudować. Ugruntowanie oznacza także zżycie się i utożsamienie ze swoją pozycją, obudowanie powinności zawodowych rozległą wiedzą i doświadczeniem, wręcz rutyną.
Budowanie kariery ugruntowanej jest dzisiaj, na dobrą sprawę, niemożliwe i to nie tylko dlatego, że nie ma czasu na zżycie się ze swoją pozycją zawodową, bo zbyt szybko się ją zmienia. Jest niemożliwe przede wszystkim dlatego, że ci, którzy robią szybką karierę, nie budują przyjaźni, nie utożsamiają się z jakimś konkretnym gronem kolegów. Dzieje się tak, bo w pewnym momencie zaczynają przeliczać, co im się bardziej opłaca: spędzić w pracy kilka dodatkowych godzin albo zjeść kolację z kimś ważnym, czy też spotkać się ze znajomymi, wypić trochę piwa i powspominać wspólne wakacje sprzed pięciu lat? Nietrudno się zorientować, co wybiorą. Nawet jeśli zapraszają do siebie znajomych albo sami idą na jakieś spotkanie towarzyskie, to przede wszystkim po to, aby zorientować się, co kto może, jakie ma znajomości i jak oni mogą na tym skorzystać. Tyle tylko, że gdy np. wylecą z pracy, to w tych ludziach, z którymi jedli kiełbaski z grilla czy pili dobre wino, nie znajdą oparcia. Ci bowiem najpierw zastanowią się, czy udzielenie pomocy im się opłaci. Jeśli dojdą do wniosku, że nie, to bez skrupułów odmówią.
Druga opozycyjna para sposobów robienia kariery, to kariera szeregowa i równoległa. Ta pierwsza jest klasyczną drabiną. Wspinający się po niej pozostawia za sobą połamane szczeble i może iść tylko w górę. Dopiero gdy dojdzie do jej szczytu albo z niej spadnie, okazuje się, że nie zbudował sobie nic, co teraz mogłoby być dla niego drogą wyjścia czy nowych możliwości.
Przeciwieństwem jest kariera równoległa. Jeden z moich przyjaciół, z wykształcenia inżynier sanitarny, kilka lat temu wpadł na pomysł, żeby stworzyć sieć gabinetów dentystycznych, bo akurat związał się z dentystką. Był jednym z pierwszych, okazał się dobrym fachowcem, więc jego firma prosperowała znakomicie i przynosiła mu znaczące dochody. Jednak z czasem na rynku pojawili się silni konkurenci, mający większe możliwości niż mój przyjaciel. W końcu musiał zrezygnować z gabinetów dentystycznych. Ale mógł to zrobić bez większych obaw, bowiem gdy zorientował się, że dotychczasowe zajęcie przestaje być opłacalne, podjął studia z zakresu księgowości i zbudował sobie nową drabinkę ze wszystkimi szczeblami, równoległą do pierwszej. Po odejściu z branży usług dentystycznych zaczął po prostu od początku wspinaczkę po nowej drabinie. Dzisiaj jest cenionym księgowym, a jego biuro obrachunkowe prosperuje bardzo dobrze. Dostrzegł jednak, że i tu konkurencja robi się coraz silniejsza. Chce więc wrócić do inżynierii sanitarnej.
Mój przyjaciel zbudował sobie drogę kariery równoległej. Jej szczególną cechą jest przyjęcie na samym początku założenia, że szkoda życia, aby poświęcić je tylko jednej ścieżce kariery w jakimś zawodzie albo firmie. Niezwykle istotne jest jednak to, żeby alternatywna drabinka kariery była możliwie diametralną odmianą. Tak było w przypadku mojego przyjaciela, który z dentystycznego biznesmena stał się księgowym. Dzięki temu - choć wchodzenie po nowej drabince zaczynał od najniższego szczebla - nie odczuł tego jako degradacji. Znalazł się bowiem w zupełnie nowej sytuacji, w której nic nie tracił, natomiast mógł zyskać bardzo wiele.
Wielkie drzewo z konarami
I wreszcie trzecia opozycja, tym razem związana nie tyle ze sposobem robienia kariery, co z rodzajem zaangażowania. Mam na myśli zaangażowanie otwarte i zaangażowanie zamknięte. Na czym ta opozycja polega? Gdyby narysować schemat, to zaangażowanie zamknięte byłoby podobne do opisanej wcześniej drabiny z połamanymi szczeblami, zaś zaangażowanie otwarte przypominałoby wielkie drzewo z solidnymi, grubymi gałęziami, po których można poruszać się bez lęku przed bolesnym upadkiem. Dobrym przykładem takiego drzewa może być zawód polityka. Oto ktoś w jednym miesiącu jest rzecznikiem rządu, a w następnym może już być szefem wielkiej spółki skarbu państwa lub przynajmniej zasiadać w jej zarządzie. Można być w jednym roku ministrem rolnictwa, a w następnym ministrem kultury.
Mówiąc ogólnie - ludzie, którzy działają w trybie zaangażowania otwartego, są w stanie elastycznie dostosować się do nowej sytuacji i szybko skorygować swoje plany życiowe czy zawodowe. Nie muszą przy tym budować od podstaw nowej drabinki kariery. Dlatego właśnie schemat zaangażowania otwartego przypomina solidne drzewo, po którego grubych, mocnych gałęziach można chodzić bez obaw.
Zaangażowanie zamknięte polega natomiast na realizowaniu opracowanego wcześniej szczegółowo planu. Np. ktoś zakłada, że w ciągu pięciu lat zbuduje sobie dom i będzie jeździł dobrym własnym samochodem, zaś w pracy osiągnie określony szczebel kariery. Oczywiście, w układaniu takich planów nie ma nic złego. Problem jednak polega na tym, że ów ktoś dążąc do osiągania kolejnych stopni, nie zwraca uwagi na inne możliwości czy perspektywy, które na pewno się przed nim pojawią. Jego jedynym celem jest spełnienie planu, który zawczasu tak szczegółowo opracował.
W takiej postawie często utwierdzają go dodatkowe silne wzmocnienia, np. po trzech latach ma już połowę domu, jeździ dobrym (choć może nie tej wymarzonej marki) samochodem, zaś w firmie jest już zastępcą szefa dużego działu. Takie osiągnięcia pozwalają mu wierzyć, że ten plan jest realny, to zaś stanowi dodatkową motywację do jeszcze głębszego angażowania się w jego realizację i całkowitego ignorowania wszystkiego, co mogłoby go od tego odciągnąć.
Co więcej, w pułapkę zaangażowania zamkniętego często wpędza takiego człowieka jego własna firma. Owszem, jest nagradzany, awansuje, dostaje coraz bardziej lukratywne zlecenia, otwierane są przed nim coraz atrakcyjniejsze możliwości, ale w zamian jego pracodawcy oczekują, że cały swój czas i siły poświęci wyłącznie na rzecz firmy. W efekcie nawet nie próbuje myśleć o zmianie pracy. Taka myśl napawa go wręcz przerażeniem, bo jest przekonany, że jeśli odejdzie, straci wszystko.
Motywacja mistrzostwa
Między zaangażowaniem otwartym i zamkniętym są jeszcze dwie różnice. Pierwszą z nich można opisać jako rodzaj uzależnienia od wykonywanej pracy. Ludzie zawsze przejawiali coś, co White nazwał „motywacją mistrzostwa”. Innymi słowy - dopóki nie nastała nasza gnająca w szalonym pędzie rzeczywistość, chcieli możliwie najlepiej robić to, co było ich zawodem. Wyobraźmy sobie dobrego stolarza, który budował szafy. Co prawda robił to na zamówienie i za pieniądze, bo przecież musiał utrzymać rodzinę, ale gdy już przystępował do pracy, angażował się bez reszty. Przykładał się niemal tak, jakby tę szafę robił dla siebie. Zależało mu nawet na tym, żeby mebel był porządnie zrobiony także w takich miejscach, których klient na co dzień w ogóle nie będzie oglądał. W czasie pracy nad nią liczyło się dla stolarza jedynie to, czy potwierdzi swoją klasę albo może nawet wzniesie się na jeszcze wyższy poziom. To, ile zarobi, schodziło na plan dalszy. Mówiąc inaczej, bez trudu znajdował w sobie motywację wewnętrzną, aby w dalszym ciągu robić to, co robi, i to w miarę możliwości coraz lepiej. Codziennie wczesnym rankiem z ochotą przychodził do swojego warsztatu i zabierał się za robienie nowych szaf.
Ten rodzaj uzależnienia można określić mianem „miękkiego”. Robił to, co lubił, i to w tempie dla siebie najlepszym. Był wolny od presji czasu. Mógł nawet przyjąć mniej zamówień i nieco mniej zarobić, ale nie poświęcał dla pracy innych dziedzin życia. O czwartej czy piątej zamykał warsztat, wracał do domu, zajmował się rodziną, czytaniem książek, pielęgnacją ogrodu czy spotkaniami towarzyskimi. Nasz stolarz działał właśnie w trybie zaangażowania otwartego - był uzależniony od swojej pracy (którą jednak lubił i szanował), ale równocześnie miał dookoła siebie gałęzie, na które mógł przejść w trudnych chwilach (czyli np. rodzinę albo jakieś hobby) i uwolnić się od problemów zawodowych.
Miejsce na radość tworzenia
Natomiast dzisiaj coraz częściej mamy do czynienia z uzależnieniem „twardym”. Polega ono na tym, że uzależniony jest w pracy właściwie przez całą dobę. Nie przestaje bowiem pracować, gdy wyjdzie z biura czy kancelarii. Można powiedzieć, że zabiera swoją pracę do domu - jeśli nie w postaci dokumentów lub dyskietek, to w postaci problemów, które rozważa przy kolacji albo w czasie spotkania ze znajomymi. Może nawet o nich śnić.
Mimo ogromnego zaangażowania, taki człowiek rzadko kiedy jest w stanie wyzwolić w sobie motywację wewnętrzną, taką jak nasz przykładowy stolarz. Dzieje się tak dlatego, że to, co go przykuwa do pracy, co każe mu w niej trwać, jest na zewnątrz, a nie w nim samym. Mam tu na myśli m.in. presję czasu, zagrożenie konkurencją, obawę przed degradacją, nadzieję na większe pieniądze. W takiej sytuacji nie ma właściwie miejsca na radość tworzenia. To jest także przykład zaangażowania zamkniętego.
Warto powiedzieć jeszcze o pozytywnej i obronnej motywacji osiągnięć. Pozytywna motywacja osiągnięć, to jest po prostu pewność, wiara w siebie: „Wiem, że stać mnie na osiągnięcie celów, które sobie założyłem, mogę osiągnąć wiele, mogę zrobić coś, co sprawi mi przyjemność, podejmować kolejne wyzwania, w dodatku coraz trudniejsze”. Można powiedzieć, że ten, kto kieruje się motywacją pozytywną, cały czas patrzy do góry, na szczeble, które ma nad sobą, widzi je i zastanawia się, co go tam czeka i jakie widoki się stamtąd otwierają. Ta ciekawość i chęć sięgnięcia szczytu motywują do dalszego wspinania się.
Nie szaleć na drabinie!
Przy motywacji obronnej tak naprawdę jest tylko jeden problem: co zrobić, żeby nie spaść z drabiny, żeby się utrzymać? Strategie działania są tutaj dwie. Pierwsza, to trzymanie się własnego szczebla za wszelką cenę i wszelkimi sposobami, łącznie np. z donoszeniem na kolegów, którzy mogą być zagrożeniem. Druga zaś polega na rzucaniu się na najgłębszą wodę, a więc podejmowaniu trudnych zadań bez odpowiednich kwalifikacji i doświadczenia, choć z góry wiadomo, że ich realizacja będzie niemożliwa. Motywacja takiego kompletnie irracjonalnego działania jest prosta. Takiemu człowiekowi wydaje się, że skoro podejmuje się wyjątkowo trudnego zadania, to wszedł już na taki szczebel, że jeśli nawet mu się nie uda, to i tak nic złego mu się nie stanie. Oczywiście, jest to myślenie kompletnie nierealistyczne. Niestety, z moich obserwacji wynika, że jest coraz więcej takich młodych ludzi, którzy albo za wszelką cenę starają się trwać na swoim szczeblu drabiny, albo zaczynają zupełnie nierealistycznie szaleć. Załóżmy teraz, że mamy do czynienia z młodym człowiekiem, który dotarł na szczyt drabiny - jest szefem dużej, bogatej firmy, ma auto doskonałej marki, luksusowy dom w najelegantszej dzielnicy, a na urlop może pojechać gdzie chce, choćby w podróż dookoła świata. Można powiedzieć, że właściwie osiągnął wszystko, co było do osiągnięcia. Tyle tylko, że pojawia się tu podstawowe pytanie: co dalej?
Kiedyś przebieg kariery był niemal idealnie zsynchronizowany z naturalnym biegiem ludzkiego życia. Człowiek starzał się i gdy już miał kończyć aktywność zawodową, konstatował z mniejszą lub większą satysfakcją, że osiągnął najwyższy z możliwych zawodowych szczebli. A potem zajmował się czymś, co było nienaruszone przez jego karierę zawodową - np. pielęgnacją ogródka albo wychowywaniem wnuków.
Za wcześnie na szczycie
Natomiast dzisiaj pojawiło się ogromne niebezpieczeństwo - tempo kariery zawodowej jest inne niż naturalny cykl życia człowieka. Coraz więcej młodych ludzi osiąga zbyt wcześnie ostatni szczebel swojej kariery. Są pełni sił, chęci i aktywności zawodowej, ale tak naprawdę nie mają już przed sobą żadnych możliwości. Mogą więc albo zaczynać coś kompletnie od nowa, albo trwać na osiągniętej pozycji.
Wiemy już, co się stanie, jeśli podejmą ryzyko wspinaczki po zupełnie nowej drabinie.
Zastanówmy się teraz: co czeka tych, którzy pozostali na swoim miejscu? Po pewnym czasie taki zastój zaczyna ich niepokoić. Są przyzwyczajeni do dużej aktywności, a tymczasem nie mają się gdzie ruszyć. Żeby więc zmienić tę fatalną dla siebie sytuację, zaczynają wykonywać różne, często dość chaotyczne ruchy, np. poszukują innego zajęcia. A wtedy mogą się dowiedzieć rzeczy dla siebie najgorszej - że nikt już nie potrzebuje ich usług, nawet na tym nie najwyższym poziomie. Jakie będą psychologiczne skutki takiej sytuacji? W Polsce nikt jeszcze nie robił badań na ten temat. U nas dopiero teraz tworzy się grupa takich trzydziestokilkuletnich, w pełni sprawnych i energicznych ludzi, którzy w życiu zawodowym osiągnęli wszystko i nie wiedzą, co dalej ze sobą zrobić. Jedno natomiast można powiedzieć na pewno: dla jednych taka sytuacja będzie wyzwaniem, dla innych - i obawiam się, że będą oni w większości - ogromnym zagrożeniem.
Umarłem - no i co z tego?
Jakie są koszty takiego stylu robienia kariery? Brak przyjaciół, sięganie po chemiczne wspomagacze wyrównujące poziom energii, a tym samym otwarcie ścieżki do uzależnień, przeróżne choroby psychosomatyczne powodowane nieustannym, coraz silniejszym stresem - to tylko niektóre z tych zagrożeń.
Przez pewien okres przyglądałem się dwóm grupom ludzi, którzy od jakiegoś czasu robią karierę. Jedna, to przedsiębiorcy, którzy zainwestowali z powodzeniem oszczędności i powoli rozwijają swój własny interes. Druga grupa, to ludzie robiący karierę za cudze pieniądze, czyli najemni menedżerowie. Zauważyłem, że ci pierwsi, choć generalnie starsi, cieszą się o wiele lepszym zdrowiem niż ci drudzy. Moim zdaniem, bierze się to stąd, że biznesmeni przechodzą rodzaj bardzo twardego testu selekcyjnego. W biznesie pozostają ci, którzy są odporni na ciosy życia, a przynajmniej potrafią sprawnie i bez nadmiernych skrupułów rozwiązywać różne problemy życiowe. Natomiast menedżerowie nie przechodzą takiej selekcji. A przecież są tacy, jak my wszyscy - normalnie wrażliwi na ciosy życiowe i stresy, co przy ich stylu pracy może przerodzić się w przeróżne dolegliwości somatyczne albo poważne uzależnienia.
Czy można więc coś zrobić, żeby obronić się przed takimi wymaganiami i stresem, a przede wszystkim przed przemożną obawą o utratę pracy i wszystkich związanych z nią korzyści? Myślę, że najlepsze będzie tu sparafrazowanie rady dawanej często hipochondrykom przez psychoterapeutów: „No dobrze, to wyobraź sobie, że to wszystko straciłeś. No i co teraz?”. Można sobie nawet pomyśleć: „Umarłem. No i co z tego?”. Trzeba więc spróbować sobie uświadomić, jak daleko konsekwencje tego przykrego zdarzenia mogą zrujnować życie. Okaże się, że jest dokładnie tak, jak mówi stare przysłowie: „Nie taki diabeł straszny, jak go malują”.