Szklanka wody z sokiem
W upalny sierpniowy dzień przyjaciel mój S. zadzwonił do moich drzwi
punktualnie o pół do pierwszej w południe. Miał za sobą pięć godzin jazdy w
ciasnym, dusznym i klejącym się od brudu przedziale kolejowym. W plecaku,
który zrzucił z siebie i postawił obok mojego w przed pokoju, było wszystko, co
jest potrzebne do przeżycia paru szczęśliwych dni nad wodą w ciszy i spokoju, z
dala od buchającego żarem asfaltu, huków, zgrzytów i kurzu. Do piero nazajutrz
rano mieliśmy jechać dalej, czasu było więc dosyć. Krzyknąłem w stronę łazienki:
- Co byś zjadł?!
- Dziękuję, nic. Tylko pić!
- Herbatę, kawę, kielicha?
- Szklankę zimnej wody!
Nalałem soku malinowego i dopełniłem szklankę wodą z lodówki. Przyjaciel
mój pił duszkiem w pozycji, w jakiej pije zawsze mężczyzna spragniony: na
stojąco, z lewą ręką wspartą o bok.
- Repeta może być?
- Oj, tak!
Siedzieliśmy teraz naprzeciw siebie. S. pił drugą szklankę
wody małymi łykami. Patrzył na mnie w milczeniu. Skoń czywszy powiedział:
- Skąd masz taki pyszny sok?
- Dostałem od znajomych ze wsi.
- Mało kto już potrafi robić takie soki, wiesz, o tym cudownym smaku i
aromacie świeżych malin, jakby ze rwanych co dopiero z krzaka. Ostatni raz
piłem wodę z takim sokiem chyba w dzieciństwie. Przepraszam, piłem jeszcze
potem wodę z takim sokiem. To było w czasie wojny - dodał S. po chwili.
Mechanizm pamięci jest dziwnym urządzeniem. Prze chowuje setki tysięcy
obrazów, zdarzeń, rozmów, a nawet myśli i snów. Jest magazynem wspomnień,
który zapewnia im bardzo długo trwałość, a nawet świeżość. Ale urucho mienie
wspomnień jest rzeczą czasem bardzo skompliko waną. Nie wystarczy bowiem
wymienić tylko hasło, na przykład: „łąka nad Dniestrem”, „wielka ryba w balii”,
„uciekamy z matką przez las”, „piszę zadanie maturycz- ne”, ,jest 1 września
1939”. Aby otworzyć szybko i bez błędnie tę właśnie przegródkę sejfu, której
poszukujemy, potrzebna jest znajomość szyfru. Trzeba pamiętać jeszcze jakieś
słowo, które jest, żeby tak to nazwać, „podłączone” do wspomnienia w sposób
trwały, zabezpieczając je dodat kowo przed zgubieniem czy zniszczeniem. Czasem
jest to słowo w porównaniu z tematem głównym banalne, prawie nic nie znaczące,
odnoszące się na przykład do jakiegoś smaku, zapachu, koloru. Gdyby nie ta
osobliwa właś ciwość pamięci, która otworzyła się dzięki smakowi wody z sokiem
— nigdy bym tej opowieści o spotkaniu w leś niczówce od mojego przyjaciela nie
usłyszał. Po piętnastu latach, w ciągu których nie widzieliśmy się, przewaliła się
nad nami góra czasu. Epizod w leśniczówce, w porównaniu z innymi
wydarzeniami, był czymś błahym, nie wartym wspomnienia. Nie wydawał się mieć
żadnego związku z tym, co było, ani z tym, co się miało zdarzyć później. Mnóstwo
takich drobnych zdarzeń napełnia nasze życie, ale nie zmienia naszego losu, nie
godne jest więc wspo mnienia.
Przyjaciel mój, porucznik S., prowadzący kompanię szkoły podoficerskiej,
której był wykładowcą i komendan tem, zatrzymany został przez placówkę jakieś
trzy kiiomet-
ry od kwatery pułkownika K. Placówka była mocna, kilkunastu ludzi z RKM-em,
a jej dowódca, niemłody już plutonowy w wyszarzałym mundurze pewnie jeszcze z
września, mimo powolności ruchów okazał się bardzo stanowczy, wiedział, co
należy do jego obowiązków. Kom panię porucznika S. kazał odprowadzić kilometr
w bok, na małą, otoczoną gęstym lasem polanę. Porucznik S., który rad był z
tego, ze ludzie jego odpoczną, mieli bowiem w nogach blisko sześć godzin marszu,
jechał dalej konno w asyście dwóch żołnierzy. Paręset metrów od kwatery
pułkownika K. poproszono porucznika, aby zsiadł z konia i prowadził go dalej za
uzdę. S. pomyślał, że jeśli kwatera pułkownika K. osłonięta jest tak doskonale ze
wszystkich stron, to mysz się do niej nie prześliźnie. Skądsiś wyłonił się młody
kapral podchorąży, odesłał żołnierzy na placów kę i dalej już prowadził sam. Szli
na przełaj wysokim lasem, aby nagle znaleźć się koło płotu, na tyłach jakichś
przypo minających leśniczówkę zabudowań. Na podwórzu kapral poprosił
porucznika, aby oddał konia w ręce żołnierza, który się nim zaopiekuje jak należy,
poprowadził porucz nika dookoła budynku i usadowił na ławce, na werandzie
przesłoniętej dzikim winem. Wszedł do środka i po chwili wrócił w towarzystwie
podporucznika, zapewne adiutanta pułkownika, który przywitał się z S. i
przeprosił go w imie niu pułkownika, który nie będzie go mógł przyjąć teraz, gdyż
za chwilę spodziewa się wizyty kogoś wcześniej zapo wiedzianego. Wizyta nie
powinna potrwać dłużej jak pół godziny.
S. zapalił papierosa i czekał. Wewnątrz domu panowała taka cisza, jakby nikogo
w nim nie było albo wszyscy jeszcze spali, a mijała już dziewiąta. Otaczający dom
las, iskrzący się okruchami słońca, prześwietlony skośnymi smugami światła,
wrzał od śpiewu ptaków. Był początek czerwca i pora dnia, w której ptaki
śpiewają głośno. Porucznik S. nie zmrużył dzisiaj oka. Paląc papierosa zapadał
chwilami w drzemkę, a kiedy zamykał oczy, po trafił nawet zasnąć na dwie trzy
sekundy, tak, jak to umie
każdy żołnierz, kiedy jest zmęczony, ale gotów jest natych miast ocknąć się
przytomny i wypoczęty. Te krótkie drze mki nie były puste, były nasycone lekkim,
delikatnym pokarmem, jakimiś ulotnymi wspomnieniami, łagodnym poczuciem
szczęścia, bezpieczeństwa, i jeszcze czegoś nieo kreślonego, jakby zadowolenia ze
spełnionego obowiązku. S. spojrzał na zegarek, minęło dopiero pięć minut. Zgasił
papierosa, oparł się wygodnie i przymknął oczy. Słychać było śpiew ptaków i
monotonne, usypiające brzęczenie pszczół. S. już, już miał zapaść w nową
drzemkę, gdy nagle usłyszał rozmowę i szelest kroków. Ktoś zbliżał się drogą w
stronę głównej, frontowej bramy. Nie widział ich, bo zasłonięci byli krzakami bzu,
ale po chwili adiutant, idący przodem, otworzył furtkę - i S. zobaczył gości. Byli to
trzej wojskowi, ale bardzo dziwni. Ich osobliwość polegała na niezwykłości
strojów: wszyscy trzej ubrani byli w czarne, skórzane, trzyćwierciowe kurtki, jakie
nosili w 39 roku oficerowie broni pancernej. Na głowach mieli miękkie, polowe
rogatywki z orzełkami, na nogach wysokie, stylowe oficerki. Było to
zdumiewające. Porucznikowi S. prze mknęły przez myśl kolorowe wzory
umundurowania wiszą ce na ścianach u przedwojennych krawców wojskowych, a
może jakaś ilustracja z encyklopedii, wreszcie podej rzenie, które wydało mu się
najbardziej prawdopodobne, że gdzieś niedaleko stąd mógł wylądować oddział
wojska polskiego z Anglii. Nie mieli żadnych dystynkcji, były schowane pod
kurtkami, ale ten z jasnym wąsem, który szedł w środku, wydawał się oficerem
wysokiej rangi, więc porucznik S. wstał, obciągnął odruchowo swoją drelichową
bluzę i zasalutował. Gość z wąsem oddał mu ukłon, ale S. pomyślał, że nie jest to
oficer zawodowy, bo salutując przechylił lekko głowę w prawo, na spotkanie
palców. Prawdziwy oficer zawodowy trzyma głowę jak skamienia łą, tylko ręka ma
prawo poruszać się energicznym ruchem do daszka. Porucznik S. uśmiechnął się
na wspomnienie kaprala, który wykładał w podchorążówce. Tymczasem goście
weszli na ganek, dwaj młodsi zostali i usiedli na
ławce, naprzeciw S , a ten starszy z wąsem w towarzystwie adiutanta wszedł do
środka. Ci dwaj, którzy zostali, to byli bardzo młodzi ludzie, mieli po osiemnaście,
najwyżej dwa dzieścia lat, ale ich oczy były jakby starsze, musiały już dużo
widzieć. Byli na pewno bardzo czujni i szybcy. I dobrze uzbrojeni. Mieli na
piersiach skośno wiszące niemieckie „empi”, na pasach polskie „visy” i ładownice
z zapasowymi magazynkami do „empi”. Porucznik S. w ogóle lubił dobrą broń, a
jako dowóca po prostu jej pożądał. Wpatrywał się więc szczególnie w „empi”; były
prawie nowe, jakby co dopiero wyjęte ze skrzynek, od winięte z natłuszczonego
szarego papieru i wytarte z towo- tu. Pachniały niemal smarem i oksydowanym
żelazem. S. wpatrywał się tak uporczywie w ich broń, że jeden z tych młodych
poczuł widocznie fizyczne niemal dotknięcie wzroku porucznika S., bo opuścił
głowę i poprawił broń wiszącą na piersiach. Porucznik S. uśmiechnął się i spytał:
- W tej skórze to chyba gorąco?
Ku swojemu zdziwieniu, jakby spodziewał się, że ci dwaj mówią jakimś obcym
językiem, usłyszał czystą polszczyznę, choć nie z tutejszym akcentem:
- Noce i ranki jeszcze zimne, a na dzień skórę można zdjąć - odpowiedział
jeden z tych dwóch i także się uśmiechnął, potem spojrzał na swojego towarzysza.
Nieobecność oficera, który wszedł do środka, przedłu żała się, a rozmowa się
nie kleiła. Poczęstowali się papiero sami, wymienili parę zdań na temat pogody i
wyrazili nadzieję, że lato będzie też pogodne, bo jak jest tak ładnie na dworze, to i
życie w lesie przyjemniejsze i wojna też jest lżejsza. S. spytał podstępnie, aby
dowiedzieć się, skąd przyszli, czy w ich stronach słychać już artylerię rosyjską?
Goście w skórzanych kurtkach spojrzeli po sobie, potem jeden z nich powiedział,
że czasem słychać głośniej, czasem słabiej, zależy od wiatru. A drugi roześmiał się
i powie dział, że w ogóle nie słychać, czasem tylko samoloty przelatują, i to
wszystko. Czekanie przedłużało się, dopiero po jakichś trzech kwadransach oficer
w skórzanej kurtce
pojawił się na werandzie. Obstawa poderwała się, S. także wstał i zasalutował.
Adiutant odprowadził gości do furtki, oddał ich pod opiekę dwóch żołnierzy,
potem wrócił na ganek i powiedział, że za chwilę S. będzie się mógł zamel dować.
Porucznik S. wszedł, zatrzymał się, przyjął tak zwaną postawę zasadniczą, i zaczął
od sakramentalnego zwrotu:
- Panie pułkowniku, porucznik S. melduje swoje przy bycie...
Zza stołu obciągniętego poplamionym papierem pod niósł się oficer dosyć młody, z
małym ciemnym wąsikiem, ubrany w rozpiętą pod szyją bluzę bez dystynkcji.
Porucz nik S. inaczej go sobie wyobrażał. Zobaczył kogoś, kto przypominał
bardziej urzędnika bankowego albo nauczy ciela gimnazjalnego, niż dowódcę
wysokiej rangi, zrzutka, partyzanta. Tylko jego oczy. Było w nich coś bardzo
czujnego i zdecydowanego, i była jakaś siła, która tkwiła w środku tego człowieka.
Pułkownik przerwał poruczniko wi:
- Na razie, jeśli już, to dopiero pod...
- Przepraszam? - zapytał speszony trochę S.
- W najlepszym razie: podpułkowniku. A w ogóle skąd wy macie takie szybkie
wiadomości?
- Jaskółki przyniosły... - ośmielił się zażartować S.
- Dobra, siadajcie, poruczniku. Przepraszam, że musiał pan czekać, ale miałem
wizytę.
Porucznik S. mógł więc dokończyć meldunek o przyby ciu wraz z niepełną
kompanią szkoły podoficerskiej, w składzie: on, S. jako dowódca, 1 sierżant szef
kompanii,
5 plutonowych, 72 kaprali, 2 starszych strzelców, razem
- 81, z tym, że porucznik S. wraca i będzie do dyspozycji dowódcy okręgu.
- To jakieś łamagi ci dwaj, że tylko starsi strzelcy?
- Nie specjalnie, ale obaj dołączyli do zgrupowania
o miesiąc później. Jeden był ranny, leżał na melinie. Drugi, Żyd, uciekł niedawno
z transportu do obozu. Znają go, służył w Grodnie.
-
Żyd? A w ogóle ma pan w kompanii ludzi innej narodowości? - spytał
pułkownik i spojrzał bystro na porucznika S., który się trochę zacukał, bo nigdy
się nad tym nie zastanawiał.
-
No więc jest dwóch Żydów, ten z Grodna, i jeszcze jeden, kapral sanitariusz z
Wilna.
-
Czy Żyd może być dobrym Polakiem? - pytanie puł kownika wydało się S.
podchwytliwe, więc odpowiedział dyplomatycznie:
-
Sądzę, panie pułkowniku, że może być dobrym żoł nierzem.
- Słusznie. A macie jakichś Rosjan albo Białorusinów?
-
Rosjan? Nie ma. Jest kilku, siedmiu, może ośmiu takich, których koledzy
nazywają żartobliwie „Białorusy”, i oni rzeczywiście mówią kiepsko po polsku, ale
uważają się za Polaków.
Pułkownik spytał potem o uzbrojenie, i S. wyrecytował bez zająknienia, że na
stanie jest 58 KB, 1 RKM i 9 pis toletów, zbieranina różnych kalibrów. Gorzej jest
z amuni cją. Dwie skrzynki do KB i RKM, i kilkadziesiąt sztuk do pistoletów.
Granatów nie ma. Pułkownik ucieszył się bar dzo z ilości karabinów, na temat
braku amunicji nic nie powiedział. Schylił się, podniósł z podłogi stary, poobijany
telefon połowy i postawił go na stole. Zakręcił dwa razy korbką, podniósł
słuchawkę do ucha. Czekał chwilę pa trząc na porucznika S., potem powiedział:
- Tak, tak, na wrzosy. Słucham? Oczywiście. Nie, jesz cze nie, zadzwonię.
Pułkownik odłożył słuchawkę i zakręcił raz korbką.
-
Jurek? Przynieś trochę wody z sokiem i dwie szklanki, dobrze?
Pułkownik postawił z powrotem telefon na podłodze i spytał:
- Napije się pan trochę wody z prawdziwym sokiem malinowym? To wszystko,
czym mogę panu służyć. Wód ki, tak się akurat złożyło, nie ma. Zresztą w taki
gorąc...
- Dziękuję, z wielką przyjemnością napiję się wody.
Nasz kucharz trochę przesolił wczoraj kolację, a ponieważ w naszych stronach
zdarzyło się już kilka wypadków czerwonki, więc zabroniłem picia wody po
drodze.
- U nas nie było wypadków dezynterii. Mamy dwie studnie, głębokie, dobrze
zabezpieczone. Pańskim ludziom kazałem już podesłać zimnej kawy i coś do
przegryzienia.
- Dziękuję za pamięć o nich.
- Są już pod moją komendą, więc muszę o nich dbać. Bardzo nam się
przydadzą, brakuje nam niższej kadry dowódczej. Na razie niech sobie dzień
odpoczną, potem ich porozrzucam po oddziałach. Proszę powiedzieć, ale szcze rze,
co oni umieją?
- Tyle, ile się dało nauczyć w ciągu trzech miesięcy, a więc w czasie sześć razy
krótszym niż w okresie pokoju. Musztra - bardzo pobieżnie. Trochę więcej czasu
poświę caliśmy nauce o broni, celowaniu, wyborze stanowisk. Strzelań z KB nie
mogliśmy prowadzić, ze względów kon spiracyjnych. Ale strzelaliśmy kilka razy z
KBK-es na 50 metrów. Może najwięcej uwagi i czasu poświęciliśmy umie jętności
dowodzenia drużyną, a nawet plutonem, rozpoz naniu, zabezpieczeniu, patrolom,
placówkom, czujkom, umiejętności czytania mapy i posługiwania się nią w tere
nie. W ogóle robiliśmy dużo ćwiczeń w terenie.
Porucznikowi S. wydało się, że pułkownik słuchając go myśli o czym innym, bo
patrzył w okno. Ale pułkownik powiedział:
- Myślę, że to był dobry program. A jak ocenia pan morale wychowanków
szkoły?
- Oceniłbym jako bardzo wysokie, panie pułkowniku.
Rozległo się pukanie, wszedł adiutant z drewnianą tacą,
szklankami i dzbankiem wody. Woda, zabarwiona na różowo, była zimna, pewnie
wprost ze studni, i miała ten cudowny smak i zapach dzieciństwa, domu
rodzinnego, wakacji. S. nie mógł się pohamować, wypił duszkiem. Adiutant nalał
mu drugą szklankę.
- A jak się układają u was stosunki z partyzantką sowiecką? - spytał
pułkownik.
- Ja, ze względu na ścisłą konspirację szkoły, wystrzega łem się, i na
szczęście nie miałem kontaktów z nimi. Ale słyszę od kolegów, że stosunki są
coraz gorsze.
- I będą się jeszcze pogarszały, w miarę zbliżania się ich armii. Od czasów
Katynia i zerwania stosunków dy plomatycznych, Sowiety przestały uznawać nas
za armię sprzymierzoną. Nie tylko, że wymordowali naszych ofice rów, ale jeszcze
obrazili się na nas. To bardzo w ich stylu. Pierwsze wiadomości z południa, z
Wołynia, są niepokoją ce. Zna pan ostatnie zalecenia Komendy Głównej?
- Tak jest - powiedział porucznik S. Obaj wymienili w milczeniu spojrzenia,
jakby się obawiali, że ktoś może ich podsłuchiwać.
Pułkownik popatrzył w okno, potem powiedział:
- Wie pan, przed godziną miałem wizytę pewnego, luź no z nami związanego
dowódcy.
Ponieważ pułkownik zrobił znów dosyć długą przerwę, więc S. powiedział:
- Mam wrażenie, że ich widziałem. Ubrani i uzbrojeni, no - jak, jak —
porucznik szukał porównania. — Tak pewnie wyobrażają sobie Amerykanie z
Hollywood polskich par tyzantów...
- Myśli pan o tych nowiutkich „szmajsersach”? Mają ich kilka sztuk. To
pozory, fanfaronada. Jako oddział nie reprezentują żadnej siły.
- Przepraszam, panie pułkowniku, ale kto to był?
- Nie jest konieczne, aby pan to wiedział. To nawet nieważne. Krótko - był to
dowódca, któremu się nie powiodło. Jakieś dwa lata temu, nie w tych stronach,
ale dosyć blisko, wskutek złego chodzenia, niezręcznych decy zji i braku oparcia
w terenie, wygubił dwie trzecie swojego oddziału. Po prostu pozwolił się Niemcom
zmasakrować. To się może każdemu dowódcy zdarzyć, i nawet mu współczuję. Ale
co gorsze, miałem z nim bardzo nieprzyje mną rozmowę. - Pułkownik mówiąc
bawił się ołówkiem.
- Zna pan Clausewitza O wojnie?
-
Lektura obowiązkowa w Różanie.
I Więc jak się kończy polityka i dyplomacja, to się zaczyna wojna. Ten gość
usiłował mnie przekonać, że wojna się kończy i zacznie się z powrotem polityka,
że między wojną a pokojem będzie jeszcze gra. Namawiał mnie, abym wziął w tej
zabawie udział. Ale wytłumaczyłem mu, że jestem żołnierzem, a nie politykiem.
Na polityce znam się akurat tyle, ile żołnierzowi to jest koniecznie potrzebne.
Rozumie pan?
- Tak, rozumiem - odpowiedział S., ale prawdę mó wiąc, nie wiedział dobrze,
o co pułkownikowi chodzi.
-Nie jestem żadnym graczem politycznym. Owszem, jestem graczem, ale jak
siedzę przy stoliku brydżowym
- pułkownik uśmiechnął się. — Być może zbliżają się czasy, w których politycy
będą mieli więcej do powiedzenia niż żołnierze. Ale zanim to nastąpi, my, żołnierze
Rzeczpo spolitej Polskiej, będziemy musieli wypełnić nasz obowią zek do końca.
Prawda?
- Tak jest, panie pułkowniku.
Pułkownik schylił głowę, wysunął szufladę i wyjął niebie ską kopertę.
- Mam do pana prośbę. O doręczenie tego pułkow nikowi P.
- Tak jest. Zrobię to jeszcze dzisiaj. To niedaleko, dwanaście kilometrów ode
mnie.
- Wobec tego - dziękuję panu.
Pułkownik wstał, podał rękę porucznikowi i potrząsając jego dłonią dodał:
I Jeszcze raz dziękuję, i mam nadzieję, że spotkamy się wkrótce koło Wilna,
prawda?
- Tak sądzę, panie pułkowniku! - powiedział S. i trzas nął obcasami.
Niedługo potem porucznik S., pożegnawszy się ze swoją kompanią, wracał
samotnie piaszczystą drogą leśną do swojej kwatery. Koń szedł stępa, ale S. nie
ponaglał go do szybszego biegu. Wydostał się był z zasięgu placówek pułkownika
K., ale do pierwszych czujek kwatery S. było jeszcze kilkanaście kilometrów kraju
niczyjego. S. odpiął
guzik kabury pistoletu, zjechał w lewo, na wąski pas cienia. Słońce świeciło
niemal prosto w oczy, S. przystawał więc od czasu do czasu, przesłaniał oczy
dłonią, patrzył i na słuchiwał. Panowała cisza, droga była pusta. Nie śpiewały
ptaki, tylko znad przekwitających krzaków czeremchy sły chać było delikatne
brzęczenie pszczół. Ale cisza i spokój bywają czasem mylące, więc S. jechał dalej
powoli, był czujny i ostrożny. Dopiero po jakiejś godzinie od skrzyżo wania drogi z
przecinką leśną mógł puścić konia kłusem.
S. był już w zasięgu czujek, które osłaniały jego kwaterę. Przyjaciel mój sięgnął po
papierosa i zapalił.
-
No i co, spotkaliście się pod Wilnem?
- Nie, nie spotkaliśmy się już nigdy. Pułkownik K. zginął półtora miesiąca
później. Nie pozwolił się rozbroić.
-
Bronił się?
- Tak, bronił się, zresztą nie sam. Było z nim kilku dziesięciu takich jak on,
którzy też uważali, że nie mają powodu oddawać broni tym, z którymi nie
prowadzą wojny. A ja dwa dni po ich śmierci, w innym miejscu, dostałem się do
niewoli. Oddałem mojego kochanego „Wal tera” kaliber 7,65, ale bez naboi i
wróciłem, jak wiesz, trzy miesiące temu, po dwunastu latach Workuty.
Opowieść się skończyła. Mój przyjaciel zamilkł. Pa trzyłem w jego jasne, jakby
wyblakłe od długiego wpa trywania się w pustkę oczy. Po chwili spytałem:
1 A ten oficer „gracz” w skórzanej kurtce i żyje?
1 Nie wiem na pewno. Mówiono mi, że podobno żyje, i nieźle mu się powodzi.
Wiesz, doprawdy nie interesuję się tym.
- Przepraszam cię, ale muszę zająć się obiadem. A ty rób co chcesz - weź jakąś
książkę, połóż się, prześpij się, albo chodź ze mną do kuchni.
Mój przyjaciel poszedł ze mną, usiadł i przypatrywał się, jak obieram
ziemniaki, skrobię marchewkę i pietruszkę, kraję i wrzucam do rondla. Gadaliśmy
o różnych rzeczach, ale nie miało to już nic wspólnego z tym, o czym była mowa
przed chwilą w moim pokoju. Tamto, co opowiadał
S., oddaliło się od nas i wróciło tam, gdzie się zdarzyło. A wspomnienie o tym
skurczyło się, stało się tak maleńkie jak główka od szpilki, aż wreszcie znikło.
Ukryło się z powrotem w przechowalni wspomnień, tam, skąd zostało wydobyte.
Tylko my pozostaliśmy jakby tymi samymi, którymi byliśmy trzydzieści kilka lat
temu, kiedy poznaliś my się, i tymi samymi co przed godziną, i teraz, kiedy
byliśmy tutaj, w kuchni. Przyjaciel mój spytał w pewnej chwili:
- A powiedz, jak tam jest, dokąd jedziemy?
–
Woda bardzo ładna, głęboka, prąd słaby, nurt odbija pod drugi brzeg, na
którym rośnie wysoki sosnowy las. Ale na tym brzegu będziemy mieli trochę
cienia, bo jest kilka starych topól. Trawa niewysoka, brzeg schodzi do wody
łagodnie. Nad samą wodą jest mała piaszczysta łacha, parę głazów, dwa stare,
zmurszałe pale, bo tam kiedyś dawno, chyba jeszcze przed wojną, był most. Dobre
miejsce.