Jadwiga Courths - Mahler
Tajemnicza miłość Marleny
- Dzień dobry, panno Marleno! Czy panienka dobrze spała?
- Dzień dobry, droga pani Darlag! Spałam doskonale!
- To widać! Wygląda panienka tak świeżo, jak uosobienie
wiosny!
Marlena wdzięcznie się roześmiała.
- Wyglądam wiosennie w styczniu? To dopiero sztuka!
- Sztuka, która się panience udaje jak wiele innych.
- Czyżby?
- Wszyscy przecież wiedzą, że panienka już prześcignęła pana
prokurenta Zeidlera. A ma panienka dopiero dwadzieścia jeden lat...
- Ależ to przesada!
- O nie! Pan Zeidler sam powiedział, że panienka mogłaby zająć
jego stanowisko w firmie "Forst i Vanderheyden". Mówił mi, że jest
pani do tej pracy lepiej przygotowana od niego.
- Z tym się nie zgodzę! Na pewno żartował.
- Mówił zupełnie poważnie. Pan Zeidler przekonał się o tym w
czasie swojej choroby. Stwierdził, że dzięki pomocy panienki
uniknął bałaganu w interesie. Jedna tylko osoba mogłaby dać sobie z
tym radę - pan Forst. Ale wszystko szło jak w zegarku, każdą sprawę
załatwiała panienka doskonale. Czy pani wie, co jeszcze powiedział
pan Zeidler?
- Cóż takiego?
- Powiedział, że panna Marlena to zuch dziewczyna, zasługująca
na szacunek. Ja też tak uważam. Panienka wnosi w moje życie tyle
radości!
Marlena objęła staruszkę, która w swojej szarej sukience oraz
białym fartuchu wyglądała schludnie i miło.
- Proszę mnie nie zawstydzać! Wykonywałam jedynie to, co do
mnie należało. Przejęłam zajęcia pana Zeidlera i czuwałam, aby
wszystkie sprawy załatwiać w terminie. Pracowałam tyle lat pod jego
kierunkiem, że nie mogłam się nie orientować. Sukces w
przeprowadzeniu wszystkich transakcji to nie moja zasługa, lecz
szczęśliwy traf. Poza tym urzędnicy wykonywali moje polecenia,
ponieważ traktowali mnie jak zastępczynię pana Zeidlera. Nigdy
mnie nie zawiedli, a wydawało się nawet, że pracują z większym
zapałem, aby sprawić mi przyjemność.
- Panienka potrafi zachęcać do pracy dobrym przykładem.
Wydaje mi się, że praca jest dla panienki największą przyjemnością.
Marlena spoważniała.
- Praca jest najwyższym celem człowieka. Nie mogłabym żyć w
lenistwie. Odziedziczyłam to po ojcu, który poświęcił się pracy,
zachowując przy tym pogodę ducha. Im więcej przeszkód musiał
pokonać, tym był weselszy. Ręce miał mocne, muskularne, prawdziwe
ręce rzeźbiarza. Często powtarzał: "Pamiętaj, Marleno, praca jest
największym dobrem człowieka! Jeśli będziesz całe życie ciężko
pracowała, pokonasz smutek i niezadowolenie!" Wtedy nie
rozumiałam jeszcze znaczenia tych słów. Byłam bardzo młoda,
czułam się szczęśliwa i nie musiałam szukać pociechy. Jednak po
śmierci ojca i ciężkich przeżyciach, które potem przyszły, uczepiłam
się tych słów jak deski ratunku. Uparcie szukałam jakiegoś zajęcia,
nie zważając na zakazy bliskich.
Pani Darlag z uśmiechem skinęła głową.
- Doskonale to pamiętam. Chciała się panienka zajmować
domem, a ja nie pozwoliłam.
Marlena zaśmiała się.
- Czułam się bardzo pokrzywdzona i nieszczęśliwa. W domu
panował nienaganny porządek, dla mnie zaś nie starczyło pracy.
Nawet ogrodnik nie chciał skorzystać z mojej pomocy. Byłam
przygnębiona, gdy stałam obok niego bezczynnie, patrząc, jak szczepi
róże. Wtedy właśnie przechodził pan Zeidler. Zobaczył łzy w moich
oczach, przystanął i zapytał: "Dlaczego pani płacze, panno
Marlenko?" Szlochając odpowiedziałam mu, że czuję się w tym domu
zbędna, bo nie ma tu dla mnie żadnej pracy. Prosiłam go żarliwie, aby
za wszelką cenę znalazł mi jakieś zajęcie. Pan Zeidler popatrzył na
mnie poważnie, a potem spytał: "Czy pani chodzi o miłą rozrywkę,
czy też naprawdę chce pani pracować?" Odrzekłam, że nic tak nie
zaprząta moich myśli, jak uczciwe zajęcie i satysfakcja płynąca z
faktu, że jest się pożytecznym. Skarżyłam się, że odkąd umarła pani
Forst, nie mogę znaleźć sobie miejsca w tym domu; nie potrzebuje już
moich starań i opieki, ja zaś czuję się zupełnie zbyteczna. I pan
Zeidler zrozumiał mnie! Powiedział, że w mym głosie wyczuł taką
rozpacz, iż postanowił mi pomóc. Kazał mi przyjść nazajutrz rano do
biura, no i rozpoczęłam u niego praktykę.
Pani Darlag poklepała Marlenę po ramieniu.
- Ten czas praktyki nie był wcale łatwy! Pan Zeidler przyznał mi
się wtedy, że celowo będzie panienkę męczył, aby się przekonać, czy
nowa praktykantka posiada wytrwałość i zamiłowanie do pracy.
- To prawda. Nie ułatwiał mi zadania! Na początku wszystko
wydawało mi się bardzo trudne, ale zaciskałam zęby i nie
oponowałam. Z czasem zaczęłam się lepiej orientować, naśladując we
wszystkim swego zwierzchnika. Pan Zeidler często śmieje się ze mnie
i powiada, że nie mogę doczekać się chwili, kiedy obejmę po nim
stanowisko. Mam nadzieję, że ta chwila tak prędko nie nastąpi. Jednak
cieszy mnie, że jestem pożyteczna i nie na łaskawym chlebie.
Ostatnie słowa Marlena wypowiedziała z cichym westchnieniem.
Pani Darlag położyła rękę na jej ramieniu.
- Proszę nie myśleć w ten sposób! Dobrze, że pan Forst tego nie
słyszy! Łaskawy chleb, bój się Boga, dziecinko! Ojciec panienki
własnym życiem okupił prawo pobytu swej córki w tym domu. Umarł
przecież, aby ratować życie naszemu paniczowi. Pan Forst spełnił
jedynie przyrzeczenie dane pani ojcu, że będzie się opiekował jego
córką. Pamiętam, jak sprowadził panienkę do matki, mówiąc: "Mamo,
ta dziewczyna została sierotą z mojej winy. Jej ojciec zginął, ratując
mi życie". Nasza pani odpowiedziała: "Odtąd ja będę jej matką.
Postaram się zastąpić ojca. Będę miała teraz dwoje dzieci, wy zaś
kochajcie się jak prawdziwe rodzeństwo". Od tej chwili nasz panicz
zaczął panienkę nazywać "siostrzyczką Marleną", a panienka jego
"bratem Haraldem". Naszą panią nazwała panienka "mamą". Tak było
aż do jej śmierci. Nasz panicz przywiązał się do panienki jak do
siostry. Powiada, że spełnia tylko swój obowiązek.
Marlena odgarnęła z czoła pasma lśniących blond włosów i
spojrzała zamyślona przed siebie.
- Uczynił dla mnie bardzo wiele, więcej, niż nakazywał zwykły
obowiązek. Pamiętam tę chwilę, gdy zjawił się w naszym skromnym
mieszkanku obok pracowni ojca. Ojciec był wtedy na wojnie, a ja
zostałam sama ze starą służącą. Harald wziął mnie za ręce i
powiedział ze współczuciem: "Jestem zwiastunem okropnej wieści.
Twój ojciec poległ, złożył swe życie w ofierze za mnie". Nie mogłam
wtedy pojąć ogromu nieszczęścia, choć przez cały czas bardzo
tęskniłam za tatusiem, a już od dawna trapiły mnie straszne
przeczucia. Harald zrozumiał mój ból, toteż objął mnie i starał się
pocieszyć tak tkliwie, tak serdecznie, jak to tylko on potrafi. Potem
zawiózł mnie do Hamburga, do swojej matki. Pani Forst okazała się
równie dobra i serdeczna jak jej syn. We własnym odczuciu nie
zasługiwałam na tyle dobroci, miałam wrażenie, że mi się to wcale nie
należy. Dopiero choroba mamy sprawiła, że znalazłam sposobność,
aby dać jej dowody swej bezgranicznej wdzięczności. Wyręczałam ją
i pielęgnowałam tak czule, jak tylko potrafiłam. Byłam taka
szczęśliwa, że mogę się na coś przydać.
- Nasza pani nie mogła się wtedy obejść bez panienki. Nie
znalazłaby troskliwszej opiekunki. A przecież panienka miała wtedy
zaledwie piętnaście lat!
- Szczerze ją pokochałam i cieszyło mnie, że wreszcie znalazłam
cel życia. Gdybym miała więcej doświadczenia, zaraz po jej śmierci
poszukałabym sobie posady. Powiedziałam o tym Haraldowi, gdy
przyjechał do domu na pogrzeb matki. Było to przed końcem wojny, a
Harald otrzymał wtedy krótki urlop. Mój pomysł bardzo go zmartwił,
sądził bowiem, że będzie musiał złamać dane ojcu słowo. Obiecał, że
zostanę w jego domu aż do zamążpójścia. Musiałam mu wtedy
przyrzec, że nigdy bez jego zezwolenia nie opuszczę tego domu.
Zostałam tutaj pod pani opieką, bo przecież Harald tuż po wojnie
wyjechał do Aczynu. Mijnheer Vanderheyden domagał się tego,
trzeba mu było młodego pomocnika, który zastąpiłby go i
poprowadził przedsiębiorstwo.
- O ile dobrze pamiętam, właśnie w czasie, gdy umarła nasza
ukochana pani, zdarzyło się to nieszczęście z panem Vanderheydenem
w Kota Radża. Obie nogi ma sparaliżowane. Nie mógł sobie sam dać
rady, toteż wezwał naszego panicza. A teraz mija już piąty rok, odkąd
Harald siedzi na Sumatrze.
- Tak, już od pięciu lat nie miałam od niego prawie żadnych
wiadomości. Wysyłał tylko pocztówki, pytając, czy jestem zdrowa,
szczęśliwa i czy nie mam jakichś szczególnych życzeń.
- Zapewne o innych sprawach, związanych z przedsiębiorstwem,
pisał do pana Zeidlera. To od niego panienka przecież wie, że Harald
jest zdrów i dobrze mu się powodzi.
Marlena odwróciła się, usiłując ukryć cień bólu, który jej się
przesunął po twarzy.
- Tak, pan Zeidler otrzymuje bardzo długie listy...
- Mam przeczucie, że nasz panicz wkrótce przyjedzie do
Hamburga. Zwrotnikowy klimat nie służy Europejczykom. A poza
tym powinien przyjechać, abyśmy nareszcie poczuli, że mamy pana w
domu. Czy nie pisał, kiedy wraca?
Marlena westchnęła.
- Nie, słowa o tym nie napisał. Trudno mu się ruszyć z Kota
Radża, bo przecież tam jest teraz centrala naszej firmy. Biuro w
Hamburgu od wojny stało się jedynie filią.
- Oj, ta wojna, ta straszna wojna i te kiepskie czasy, które ze sobą
przyniosła! Ale Bóg nam jakoś dopomoże. Chciałabym jeszcze
zobaczyć naszą firmę w stanie rozkwitu...
- Dałby to Bóg! Myślę, że już niedługo ujrzymy Haralda. Byłoby
lepiej, gdyby zamieszkał w Hamburgu, ale choroba Mijnheera
Vanderheydena chyba mu na to nie pozwoli. Sparaliżowany wspólnik
nie może się ruszyć i pracuje jedynie w biurze...
- A przecież najważniejszy jest nadzór nad plantacjami.
- Widzę, że się pani doskonale orientuje - rzekła Marlena z
uśmiechem.
- Służę już tyle lat, że w końcu państwo wprowadzili mnie we
wszystkie swoje interesy.
- A czy zna pani wspólnika pana Forsta?
- Pana Vanderheydena? Oczywiście, dziecinko! Za życia
starszego pana Forsta przyjeżdżał tu kilka razy, a i pan Forst bywał w
Kota Radża. Nie mógł tam często jeździć, bo podróż na Sumatrę trwa
kilka miesięcy. W owych czasach pan Zeidler zastępował starszego
pana, tak jak zastępuje dzisiaj Haralda. Na panu Zeidlerze spoczywa
wielka odpowiedzialność, ale też panicz Harald darzy go wyjątkowym
zaufaniem. Pan Zeidler ma za sobą olbrzymią praktykę - pracuje już w
firmie czterdzieści lat. Na początku kiedy pan Forst zawiązał spółkę z
Mijnheerem Vanderheydenem, był w niej głównym buchalterem. Po
dziesięciu latach awansował na prokurenta. Ach, dziecinko, to były
inne czasy! Ruch, życie, zawsze pełno gości... A ile ogromnych
parowców odpływało z ładunkiem! Związek z tak poważnym domem
handlowym napełniał każdego dumą.
- Wydaje mi się, że i pani jest tu bardzo długo, chyba ze
trzydzieści lat? Przypominam sobie, że na krótko przed śmiercią
mamy obchodziła pani swoje dwudziestopięciolecie pracy w tym
domu.
- Tak - potwierdziła staruszka z ożywieniem. - Nasza pani nie
zapomniała o tym, mimo ciężkiej choroby. Potrafiła ocenić człowieka
na miarę jego zasług. To była wspaniała kobieta! Zaczęłam tu
pracować po śmierci męża, którego straciłam w trzy lata po ślubie.
Niewiele umiałam, jedynie gotować i gospodarzyć. Pani Forst przyjęła
mnie najpierw na próbę, bo jeszcze nigdzie nie służyłam i nie miałam
żadnych świadectw. Wiele trudu włożyła w przygotowanie mnie do
wszystkich obowiązków, ale potem poszło mi już gładko. Pani Forst
dała mi osobny pokoik, żebym nie mieszkała z całą służbą. Wiedziała,
że jestem córką nauczyciela, a ci prości ludzie to nie dla mnie
towarzystwo. Z czasem pani Forst musiała częściej wychodzić, nie
miała kiedy zajmować się domem i wtedy właśnie awansowałam na
zarządzającą. Od śmierci pani zarządzam samodzielnie całym domem,
a panicz kazał mi się także opiekować panienką. Kiedy panicz Harald
wyjeżdżał, prosił, żebym czuwała nad jego "siostrzyczką". Byłam
bardzo dumna, że tak mi zaufał i mam nadzieję, że go nie zawiodłam.
Jestem tylko prostą, skromną kobietą, ale wiem, co przystoi młodej
pannie, którą w domu uważają za córkę. Traktowałam panienkę jak
siostrę naszego panicza.
- I to właśnie pani chciała, abym prowadziła życie księżniczki!
Pamiętam to przerażenie w oczach, kiedy wyznałam, że od jutra
zaczynam pracę w biurze.
- Od tego umywam ręce. Myślę, że pan Harald nie będzie
zachwycony, gdy się dowie. Ale pan Zeidler zrobił to na swoją
odpowiedzialność. Panicz na pewno będzie się gniewał. Mówił mi
przecież, że ojciec panienki był wielkim artystą, a panienka powinna
żyć jak inne młode panny z dobrych domów.
- Co też pani mówi? Gdyby mój ojciec żył, też musiałabym
pracować. Tatuś był idealistą, nie miał pojęcia o prowadzeniu
interesów, a w domu często brakowało najbardziej podstawowych
rzeczy.
- Pan Harald twierdził, że gdyby nie zginął, byłby dziś z
pewnością sławnym artystą. Miał podobno wielki talent...
- To prawda - odparła z westchnieniem Marlena. - Gdyby go nie
zabrała ta okrutna wojna, stworzyłby jeszcze wiele pięknych rzeczy!
- Proszę nie myśleć o tak smutnych rzeczach, zwłaszcza dzisiaj.
Czy panienka wie, jaki dziś mamy dzień?
Marlena spojrzała na kalendarz wiszący przy oknie.
- Dwunasty stycznia? Ach, prawda, upiekła pani doskonałą
babkę! Czy to na moją cześć? Dziś przypada rocznica mego
przyjazdu...
- Oczywiście. Postanowiłam uczcić to jakoś. Minęło już sześć lat
od chwili, gdy panienka u nas zamieszkała. Wtedy nie wyglądała
panienka jak wiosenny poranek! Mizerna i blada, ot, taki chudy,
wybujały podlotek o zapłakanych oczach i czerwonym nosku! Nie, nie
była pani wtedy ładna, ale serce się krajało, kiedy panienka spojrzała
na człowieka tymi wielkimi, smutnymi oczyma. Trzymała panienka
kurczowo rękę panicza Haralda i tylko jemu ufała. Dopiero pani Forst
objęła panienkę jak matka i przytuliła do siebie czule. Dziw bierze,
jak panienka się zmieniła w ostatnich latach, urosła i wypiękniała!
Nasz panicz nie pozna swej siostrzyczki; pamięta panienkę bladą,
chudą i wiecznie zalaną łzami. Kiedy panią przywiózł, płakała
panienka po śmierci ojca, a jak przyjechał na urlop, rozpaczała
panienka po stracie starszej pani. Pan Harald powiedział mi wtedy:
"Proszę zabrać stąd tę małą, nie mogę patrzeć na jej łzy. Mnie
samemu zbiera się na płacz, kiedy widzę jej smutek, a przecież jestem
mężczyzną i płakać mi nie wolno. Niech się pani postara uspokoić
jakoś Marlenę".
- Miałam wówczas powód do łez - rzekła Marlena. - Najpierw
straciłam ojca, potem umarła pani Forst. Wojna się skończyła i
wybuchła rewolucja, a Harald musiał wyjechać z kraju, choć
obiecywał, że zostanie. Opuścił mnie i to na tak długo! Myśl o tym nie
dawała mi spokoju. Biedny Harald, miał ze mną niemało kłopotu.
- Nie było przecież tak strasznie. Za to teraz czeka go
niespodzianka, gdy zobaczy panienkę.
Marlena się zarumieniła. Odwróciła się szybko i podeszła do
pięknie nakrytego stołu.
- Jak to ciasto pachnie! Tylko pani potrafi upiec taką babkę.
Zagadałyśmy się, a trzeba zjeść śniadanie. Która to godzina? Już za
kwadrans ósma! Zostało mi tylko piętnaście minut. Chciałabym
spróbować ciasta, bo zaraz muszę spieszyć do biura.
Po śmierci przybranej matki Marlena poprosiła panią Darlag, aby
towarzyszyła jej przy posiłkach. Czuła się taka samotna! Teraz siadły
obie, a Marlena z apetytem zabrała się do ciasta.
- Jak ten czas leci, proszę pani - odezwała się po chwili. - Za kilka
miesięcy będę już pełnoletnia.
- Gdy pan Harald przywiózł panienkę, nie miała panienka jeszcze
piętnastu lat. A była panienka taka szczupła i wynędzniała, że
wyglądała zaledwie na trzynaście.
- Wywarłam chyba na pani niezbyt dobre wrażenie.
- Wyglądała panienka jak półtora nieszczęścia. Jeszcze przez dwa
lata nie mogła pani dojść do siebie. Dopiero ta praca w biurze
przyniosła radykalną odmianę. Panna Marlena rozkwitła jak kwiatek.
Nabrała tuszy, kolorów, zaczęła wyrastać z sukienek. Nawet zmieniła
panienka chód na taki mocny, zamaszysty. A stało się to wszystko jak
za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Dziś jest z mojej panienki
"zuch dziewczyna".
- Uświadomiłam sobie, że jestem innym człowiekiem. Mam już
cel w życiu i nie jestem niepotrzebna.
- Wnosi panienka tyle słońca i radości w nasze życie! Ale jest
pani zbyt dumna, by korzystać z cudzej łaski.
- Czułam się podle, nie mogąc ofiarować nic w zamian za
dobrodziejstwa, które wciąż przyjmowałam. Teraz chętnie korzystam
z tego, co daje mi Harald, bo odwdzięczam mu się swoją pracą. To mi
sprawia olbrzymią radość.
- Ma panienka rację.
- A widzi pani! Zawsze mnie pani rozumiała. No, na mnie już
czas. Do widzenia, zobaczymy się przy obiedzie.
Staruszka uśmiechnęła się i skinęła głową.
- Do widzenia! - zawołała, a potem podeszła do okna i długo
jeszcze patrzyła za Marleną, ciesząc się, że jej podopieczna ma taki
pewny, sprężysty chód.
- Zuch dziewczyna! Zuch dziewczyna! - szepnęła do siebie pani
Darlag.
Marlena Lassberg wyszła z domu i podążała przez wielki,
zaśnieżony ogród, który ciągnął się wzdłuż rzeki. Zmierzała do
dużego budynku, stanowiącego biuro firmy "Forst i Vanderheyden",
który znajdował się nad brzegiem. Obok niego wznosiły się ogromne
spichrze towarowe, należące także do domu handlowego. Między
spichrzami a biurem ciągnął się szeroki pomost prowadzący na duży
plac. Tutaj wyładowywano towary nadchodzące do firmy, stąd też
wysyłano transporty zagraniczne. Nieopodal statki rzucały kotwicę.
W tym miejscu zatrzymywała się łódź motorowa przywożąca
pracowników firmy z miasta, biuro "Forst i Vanderheyden"
znajdowało się bowiem w dzielnicy portowej. Teraz właśnie przybiła
łódź, z której wysiadła spora grupa urzędników.
Marlena przywitała się z kolegami i szerokimi kamiennymi
schodami udała się na pierwsze piętro, gdzie mieścił się pokój
prokurenta Zeidlera. Tu właśnie pracowała. Pokój był jasny i
przestronny, okna wychodziły na rzekę. Koło pulpitu, przy oknie, stał
siwy, blisko sześćdziesięcioletni pan.
Marlena skinęła głową na powitanie, a wyciągając rękę do
staruszka, rzekła:
- Dzień dobry panu!
- Witam, panno Marleno. Jest pani jak zwykle punktualna.
- Ale dzisiaj mnie pan wyprzedził. Zazwyczaj przychodzę o kilka
minut wcześniej niż pan. Spóźniłam się, bo zbyt długo gawędziłam z
panią Darlag.
- To ja przyszedłem o pięć minut wcześniej. Chciałem zrobić pani
niespodziankę.
Marlena podeszła do swego biurka i dopiero teraz spostrzegła
wiązankę przepięknych róż. Ledwie rozkwitłe, bladoróżowe kielichy
wydawały słodką woń.
- Ach! Róże na moim biurku? Skąd się tu wzięły?
Pan Zeidler uśmiechnął się.
- To ja je przyniosłem i dlatego przyszedłem dziś wcześniej.
Chciałem uczcić ten dzień, szóstą rocznicę pani przybycia. Żona
poradziła mi, aby podarować pani te piękne kwiaty, panno Marleno.
Oczy dziewczyny zwilgotniały, czuła się wzruszona do głębi.
- Ach, jacy wszyscy są dla mnie dobrzy, jak o mnie pamiętają!
Pani Darlag upiekła pyszną babkę na śniadanie, pan przyniósł mi te
kwiaty. Róże w zimie! To już zakrawa na zbytek.
Marlena powoli opanowała wzruszenie. Pan Zeidler zaśmiał się
znowu i rzekł:
- Oboje z żoną postanowiliśmy w jakiś sposób uczcić tę rocznicę.
Znamy panią już sześć lat, a od pięciu zasiada pani codziennie przy
tym biurku, naprzeciw mnie. Nie wiem, co to będzie, gdy pewnego
dnia nie zastanę pani na zwykłym miejscu.
- Ależ, drogi panie, czy zamierza pan mnie zwolnić?
- Ja? Broń Boże! Myślę jednak, że pan Forst nie zgodzi się, by
spełniała pani tak trudne obowiązki w biurze.
Marlena ze strachem spojrzała na pana Zeidlera.
- Czy pan sądzi, że Harald zabroni mi pracować?
- Moja droga, przecież pan Forst pragnie dla pani wygodnego i
beztroskiego życia. Taką obietnicę złożył pani ojcu. Wątpię, czy
pozwoli swej siostrze przesiadywać w biurze od rana do wieczora. Z
pewnością będzie się na mnie gniewał. Dotychczas ukrywałem to
przed nim, napisałem jedynie, że mam doskonałą pomocnicę, która
mnie zastępowała w czasie choroby. W ostatnim liście jednak
oznajmił mi, że wkrótce zawita w kraju. Byłem zmuszony wyjawić
mu naszą tajemnicę. Teraz oczekuję odpowiedzi i przypuszczam, że
pan Forst porządnie zmyje mi głowę.
- Czy nie mógł pan z tym poczekać do jego przyjazdu? - rzekła
Marlena.
- Musiałem go przecież przygotować. Harald jest bardzo
porywczy, toteż awantura wisiała w powietrzu. Myślę, że zanim tu
przyjedzie, zdąży już ochłonąć i można będzie z nim pogadać.
- Czy będzie bardzo zły?
- Prawdopodobnie! Czego innego pragnie dla swej siostry.
Chciałby, aby się pani dobrze czuła w jego domu.
Marlena zerwała się z miejsca.
- Ależ ja nie zniosłabym bezczynności, muszę mieć jakieś stałe
zajęcie! Harald powinien to zrozumieć. Chcę czymś zasłużyć na
prawo przebywania pod jego dachem.
- Mówiłem już pani nieraz, że ojciec panienki zdobył własnym
życiem to prawo dla córki. Ocalił Haralda, więc Harald troszczy się o
jego dziecko. Zawsze będzie pani dłużnikiem.
Marlena zaprzeczyła ruchem ręki.
- Mój ojciec spełnił tylko swój obowiązek jako towarzysz broni.
Zaniósł omdlałego od upływu krwi Haralda do najbliższego polowego
lazaretu.
- Nie każdy uznałby to za swój obowiązek. Niewielu jest takich,
którzy ratując towarzysza naraziliby własne życie. Pani ojca trafiła
kula, ponieważ nie mógł się szybko przedostać do okopów. Dźwigał
przecież rannego Haralda. Żyłby dziś, gdyby myślał wyłącznie o
sobie. Uratował Haralda, ale sam zginął.
Marlena ożywiła się.
- Pozostał wierny swoim zasadom. Nigdy nie opuszczał przyjaciół
i kolegów w biedzie. Bardzo go za to kochałam i nigdy nie pocieszę
się po jego stracie. Ale to, co uczynił dla Haralda, zrobiłby dla
każdego innego.
- Być może! Rozumie pani jednak, że Harald czuł się dłużnikiem i
aby się odwdzięczyć, zajął się pani losem.
- To zrozumiałe, lecz Harald mnie też musi zrozumieć. Nie
zniosłabym życia bez pracy, czułabym się pasożytem. Przecież Harald
nie chce widzieć mojej męki...
- Najważniejsze jednak, że po przyjeździe stanie wobec faktu
dokonanego i będzie już na to przygotowany. Jeśli skieruje wobec
mnie jakieś zarzuty, przyjmę to ze spokojem. Wiem, że
wyświadczyłem pani przysługę.
Marlena uścisnęła serdecznie jego rękę.
- Wyświadczył mi pan ogromną przysługę! Nie wiem, jak postąpi
Harald, ale jestem panu wdzięczna, że nauczył mnie pan zawodu.
Teraz już śmiało mogę iść przez życie. Dam sobie radę.
- Sprawiła mi pani ogromną radość. Patrzyłem, z jakim zapałem
pani pracuje, jak wielkie robi pani postępy. Niestety, nie mam dzieci,
ale zawsze mówię do żony: "chciałbym mieć taką córeczkę jak panna
Marlena". A moja żona, oddałaby wszystko, żeby wychować takie
dziecko.
Marlena zaczerwieniła się.
- Niech mnie pan nie wbija w dumę! Mogę się stać zarozumiała.
- O to się nie martwię. Jest pani z natury dumna, co bardzo mi się
podoba. Zarozumiałość łączy się z głupotą, a przecież pani jest mądra.
Myślę, że dziś nadejdzie odpowiedź od pana Forsta.
- Okręt dziś rano zawinął do portu.
- Właśnie! Najpóźniej po południu dostanę list z Kota Radża.
- Czy pozwoli mi pan przeczytać fragmenty dotyczące mojej
sprawy?
- Oczywiście! A teraz przejrzyjmy korespondencję. Widzę, że
nadeszło sporo listów.
Oboje zabrali się do segregowania poczty. Marlena w skupieniu
przeglądała kartki pokryte drobnym pismem. Od czasu do czasu
odrywała wzrok od lektury i spoglądała na bukiet, który wydawał
upajającą woń. Miała wtedy wrażenie, że całe biuro zmieniło się
nagle,
przybrało
odświętne
barwy,
przystrojone
wiązanką
bladoróżowych kwiatów.
Praca wrzała. Po rzece płynęły statki, żaglowce, holowniki i barki.
Życie w porcie toczyło się wartko. W cichym biurze nawiązywano i
rozplątywano nici, tworzące wielką sieć handlu międzynarodowego.
Marlena pracowała z zapałem. Sprawy, które załatwiała, nie
wydawały jej się nudne czy suche. Zrosła się z firmą "Forst i
Vanderheyden" całą duszą i wszystko, co jej dotyczyło, wzbudzało w
dziewczynie żywe zajęcie. Pisała listy, do różnych krajów, a jej myśli
biegły
w
dal.
Rozumiała
ogromne
znaczenie
handlu
międzynarodowego, miała wrażenie, że jest ogniwem tego potężnego
łańcucha, który opasuje całą ziemię. Wiedziała, że nic nie zdoła go
przerwać ani zniszczyć, że musi on trwać wiecznie.
* * *
Na północy Sumatry leży były sułtanat Aczyn ze stolicą w Kota
Radża. Z miasta tego, które dziś znajduje się pod protektoratem
Holandii, wiodą dwa szlaki komunikacyjne - kolejowy i wodny - do
portu Oleh_loh. Do Kota Radża należy również kilka wolnych
portów.
Firma "Forst i Vanderheyden" miała tu dom handlowy oraz
spichlerze towarowe, położone nad rzeką; należały też do niej wielkie
plantacje, dające pracę setkom robotników.
Jeden ze wspólników, Mijnheer John Vanderheyden, mieszkał
wraz z rodziną w pięknej willi, położonej między Kota Radża a
portem Oleh_loh. Dom był drewniany jak większość budynków w
Kota Radża. Wznosił się nad brzegiem rzeki, w otoczeniu dużego
ogrodu, w którym rosły najpiękniejsze okazy flory podzwrotnikowej.
Mijnheer Vanderheyden utracił przed kilkoma laty władzę w
nogach i odtąd całe dnie spędzał w fotelu na kółkach. Zachował
jednak jasność umysłu oraz energię. Każdego ranka dwóch służących
zanosiło go wraz z fotelem do samochodu, który wiózł ich
pracodawcę do biura.
Zarządzał on wszystkimi interesami, wydawał wskazówki i
polecenia, słowem - był duszą przedsiębiorstwa. Kalectwo nie
pozwalało mu jednak odbywać długich podróży na plantacje, toteż w
załatwianiu tych spraw wyręczał go Harald Forst. Młody człowiek
przyjechał pięć lat temu, a ponieważ po śmierci ojca stał się
wspólnikiem Johna Vanderheydena, musiał przejąć obowiązki
nadzorowania plantacji. Vanderheyden nie usunął się całkowicie z
przedsiębiorstwa; założył firmę do spółki z ojcem Haralda i był do
niej bardzo przywiązany.
- Jeszcze zdążę odpocząć, nie pożyję przecież długo - zwykł
mawiać do tych, którzy namawiali go do rezygnacji z interesów.
Harald Forst jeździł codziennie samochodem na plantacje. Leżały
one daleko za miastem, a ciągnęły się aż w głąb gór, zajmując
olbrzymie obszary. Były podzielone na rejony, nad każdym zaś
rejonem czuwał dozorca. Taki nadzór nie był jednak wystarczający.
Krajowcy w Aczynie są wprawdzie mniej leniwi niż inne
plemiona na Sumatrze, ale ich obyczaje pozostawiają wiele do
życzenia. Mają głęboko zakorzenione poczucie cudzej własności i
nigdy nie dopuszczają się kradzieży, która na tej wyspie uchodzi za
najgorsze przestępstwo i bywa surowo karana. Pod tym względem
Harald nie miał więc trudności ze swymi podwładnymi, a ponieważ
obchodził się z nimi dobrze i łagodnie, oni odwzajemniali mu się
posłuszeństwem.
Niestety,
stawali
się
często
niewolnikami
powszechnego na Sumatrze nałogu - palili opium.
Aczyńczycy są z natury powolni i opieszali, ale Harald nie
pozwalał, by dozorcy karali ich biciem, jak to było w zwyczaju na
innych plantacjach. Usiłował zachęcić ludzi do pracy inaczej. W
nagrodę za dobre sprawowanie urządzał im małe uroczystości, czasem
korzystał także z ich wrodzonej skłonności do zabobonów.
Krajowcy wierzą w istnienie duchów i demonów, i aby obronić
się przed złą mocą noszą amulety ze zwitków papieru, na których są
wypisane wersety z Koranu. Harald Forst miał przy sobie stale dużo
tych amuletów, a rozdawał je najgorliwszym robotnikom, którzy
cieszyli się z tej nagrody jak małe dzieci.
Aczyńczycy lubili go i szanowali, tylko na jego plantacjach nie
dochodziło do rozruchów. Nieraz też robotnicy zwierzali się
Haraldowi ze swych trosk, on zaś starał się pomagać w miarę
możności.
John Vanderheyden szczerze podziwiał Haralda za tę rzadką
zdolność dogadywania się z podwładnymi. Spory powstawały jedynie
wtedy, gdy na plantacjach pojawiali się ukradkiem handlarze opium.
Sprzedaż narkotyku była surowo wzbroniona, ale co pewien czas
udawało się różnym podejrzanym osobnikom przemycać niewielkie
ilości tej trucizny na plantacje. Zazwyczaj wtedy zdarzały się
Haraldowi wielkie nieprzyjemności.
Młody Forst mieszkał tuż obok willi Vanderheydena. Jego ładny,
obszerny dom znajdował się w ogrodzie wspólnika. Harald mieszkał
początkowo w domu Vanderheydena, lecz po śmierci jego żony
musiał się przeprowadzić - nie wypadało przecież, by młodzieniec
przebywał pod jednym dachem z dorastającą córką współwłaściciela.
Katarzyna Vanderheyden - zwana przez ojca "Katie" - była już
dorosłą i niepospolicie piękną dziewczyną. W żyłach Katie płynęło
trochę portugalskiej krwi odziedziczonej po matce. Mieszane
małżeństwo rodziców odbijało się w specyficzny sposób na
charakterze córki. Katie, z natury flegmatyczna, miewała chwile, gdy
ponosił ją bujny, południowy temperament.
Holenderski spokój i zimna krew znikały wtedy bez śladu, a Katie
zachowywała się, jakby ją opętał jakiś zły duch. Wpadała w szaloną
złość, wybuchała gniewem o lada drobnostkę, stawała się gwałtowna
wobec służby, dręczyła najbliższe otoczenie, nie wyłączając ojca,
który ubóstwiał swoją jedynaczkę. Jeden tylko człowiek budził w niej
lęk i szacunek - Harald Forst.
Katie miała czternaście lat, gdy Harald przyjechał na Sumatrę.
Wróciła właśnie z Holandii, gdzie w słynnym pensjonacie dbano o jej
nadwątlone zdrowie. Przedwcześnie rozbudzona dziewczynka
zakochała się w młodym, przystojnym mężczyźnie od pierwszego
wejrzenia. Już wówczas niezłomnie postanowiła, że Harald musi
zostać jej mężem.
Przez całe lata dążyła do tego wytrwale. Nie starała się ukrywać
swoich zamiarów i, ze zdumiewającą w tym wieku zalotnością,
kokietowała młodego Forsta. Harald odpłacał jej jednak obojętnością,
traktował Katie jak dziecko i często przekomarzał się z nią. Zalotów
nie brał nigdy na serio, po prostu nie zwracał na nie uwagi nawet
wtedy, gdy z dziecka stała się dorosłą panienką. Katie była bardzo
piękna, ale nie działała na niego w taki sposób, jak się spodziewała i
pragnęła.
Zalotnica starała się wprawdzie ukryć przed Haraldem swe liczne
wady, lecz nie była tego typu kobietą, która mogłaby zdobyć serce
młodzieńca. Jej ukochany nie zdawał sobie sprawy z faktu, że jest
Petruccim, który może poskromić tę popędliwą Katie. Jeśli się
przypadkowo zdarzyło, że był świadkiem jednego z jej namiętnych
wybuchów, wystarczało, aby na nią spojrzał swymi stalowymi
oczyma, a uspokajała się natychmiast.
Rzadko zresztą wpadała w złość w jego obecności; usiłowała się
zwykle pohamować, tak że młody człowiek nie miał pojęcia o jej
charakterze.
Wiedziała,
że
Harald
nie
znosi
porywczych,
nieopanowanych ludzi, a zwłaszcza kobiet, toteż usiłowała zataić
przed nim wrodzoną zapalczywość - z żelazną konsekwencją dążyła
do zdobycia jego serca i nazwiska.
Być może większą rolę niż miłość grał w tym wypadku upór,
którego Katie miała aż w nadmiarze. Nęciło ją zwykle to, czego nie
mogła od razu otrzymać, cechował ją duży pociąg do rzeczy
zakazanych. Gdyby Harald się w niej zakochał i okazywał jawnie swą
miłość, prawdopodobnie uczucie Katie znikłoby bardzo szybko;
przestałoby jej zależeć na zdobyciu zakazanego owocu.
Ale Harald trwał w obojętności, czym mimowolnie podsycał
pragnienie dziewczyny. Jego dobroduszny, trochę lekceważący ton
doprowadzał ją do pasji, wywoływał wybuchy wściekłości, które
czasami wyładowywała także na obiekcie swej adoracji. W takich
wypadkach jednak Harald szybko i energicznie uspokajał popędliwą
kokietkę.
Największe fale gniewu przelewała Katie na służbę, którą karała
biciem przy najmniejszym nawet uchybieniu. Gdy wybuch mijał,
dziewczynę
dręczyło
poczucie
winy,
toteż
obsypywała
pokrzywdzonych podarunkami, pragnąc wynagrodzić cierpienie, które
zadawała tak beztrosko. Nie potrafiła jednak zatrzeć w pamięci służby
śladów niesprawiedliwej kary, bicia i ubliżania - a krajowcy nigdy jej
tego nie zapomnieli.
Pan Vanderheyden starał się spełniać wszystkie zachcianki i
kaprysy córki, niektóre nawet uprzedzał. Od pewnego czasu wiedział,
że Katie pragnie poślubić Haralda. On sam byłby szczęśliwy, gdyby
młody człowiek został jego zięciem. Cenił go i szanował, wiedział, że
Katie zyskałaby w nim mądrego i poważnego opiekuna, a taki
związek przyniósłby firmie wiele korzyści.
Śledził bacznie zachowanie Haralda wobec jedynaczki i z dnia na
dzień coraz bardziej się niecierpliwił. Nie chciał się wtrącać do uczuć
ani przyspieszać finału, czując, że wszystko powinno ułożyć się samo.
Harald jednak nie zdradzał najmniejszych chęci oświadczenia się
Katie.
A rzecz miała się zgoła inaczej. Młody Forst nie myślał jeszcze w
ogóle o małżeństwie. Kobiety go nie interesowały. Miał już co prawda
za sobą kilka flirtów i przelotnych miłostek, lecz dotąd nie spotkał
takiej, która obudziłaby w nim szczerą, głęboką miłość. Nosił w sercu
ideał kobiety, podobny do ukochanej matki. Marzył o tym, by jego
towarzyszka życia miała wszystkie jej zalety, a przede wszystkim
spokój, dobroć i czułość. Katie Vanderheyden nie była z pewnością
istotą, która ucieleśniała ów ideał, choć starała się zawsze pokazać
Haraldowi z najlepszej strony.
Ostatnio młody Forst zaczął zwracać uwagę na to, że Katie mu
wyjątkowo sprzyja. Uważał to za przelotny kaprys rozpieszczonego
dziecka, jednakże doznawał uczucia lekkiego niepokoju, ilekroć
spostrzegł, jak wielki żar płonie w oczach dziewczyny. Wtedy też
powziął postanowienie, że wyjedzie na kilka miesięcy do kraju. Czuł,
że musi na pewien czas zmienić klimat, zobaczyć wreszcie ojczyznę,
za którą bardzo tęsknił. Zbliżały się właśnie święta Bożego
Narodzenia, Harald zaś śnił po nocach o śniegu i lodzie, o
przystrojonych choinkach i dźwięku wigilijnych dzwoneczków.
W duszy młodzieńca raz po raz odzywała się tęsknota za krajem,
myślał o tym, by się zwolnić na kilka miesięcy, powrócić do domu
rodzinnego, nacieszyć się bliskimi sobie ludźmi.
Na sześć tygodni przed owym dniem, gdy Marlena obchodziła
uroczyście rocznicę swego przybycia do domu Forsta, on sam
powracał właśnie do ojczyzny, znużony trudem nadzorowania
plantacji.
Gdy samochód zatrzymał się przed małym domkiem, spowitym w
bujne kwiecie, Harald spojrzał nagle na dom Vanderheydenów. Na
werandzie stała Katie, przechylając się przez balustradę. Tego dnia
upał dał się we znaki wszystkim, toteż dziewczyna dla ochłody, miała
na sobie strój krajowców - sarong i kabaję. Na bose nóżki nałożyła
jedynie lekkie, prześliczne pantofelki. W takim ubraniu nie ośmieliła
się wybiec mu na spotkanie, ale skinęła ręką, dając znak, by się
przybliżył. Harald marzył o chłodnej kąpieli, chciał też zmienić
zakurzone ubranie, ale spełniając życzenie podszedł do dziewczyny i
przez balustradę uścisnął jej rękę.
Katie pochyliła się i spojrzała na niego swymi ciemnymi oczyma,
w których płonął niecierpliwy ogień.
- Tak długo pana nie było, panie Haraldzie - rzekła.
Nigdy jeszcze nie wydawała mu się tak piękna, jak w tej chwili.
Pierwszy raz widział ją w tym zachwycającym stroju. Jej twarz
zbladła nieco ze wzruszenia, a przejrzysty sarong kazał się domyślać
idealnie pięknych kształtów dziewczyny. Rozchylona na piersi kabaja
odsłaniała skrawek alabastrowego ciała, z włosów zaś unosiła się
woń, która na moment wprowadziła go w stan dziwnego
oszołomienia.
Po raz pierwszy patrzył na Katie jak mężczyzna, który stoi przed
czarującą, powabną kobietą. Ogarnęła go nagle chęć, by pochwycić ją
w objęcia i przycisnąć usta do jej purpurowych warg. Była to krótka
chwila zmysłowego pożądania, lecz Katie dostrzegła natychmiast, że
jej czar zaczął na niego działać. Ze świadomą zalotnością zrzuciła
kabaję.
- Upał jest nie do zniesienia! Wyobrażam sobie, jaki pan musi być
zmęczony, a kurz też dał się panu we znaki. Proszę się przebrać i
przyjść do nas. Wypijemy razem herbatę. Ojciec lada chwila
przyjedzie do domu - rzekła, opierając nagie ramię o balustradę.
Harald utkwił wzrok w jej białym, kształtnym ramieniu, walcząc z
szaloną chęcią, aby go dotknąć ustami. Miał wrażenie, że poraziła go
iskra elektryczna. Z trudem oderwał oczy od cudnego, jasnego
widoku. Odetchnął ciężko i cofnął się o krok.
- Tak, panno Katie, pójdę się przebrać, a potem wrócę na herbatę -
wyszeptał i odszedł spiesznie, ratując się ucieczką przed samym sobą.
Harald wrócił do domu i natychmiast udał się do łazienki. Przy
kąpieli, jak zwykle, pomagał mu służący. Młody Forst wszedł do
murowanego basenu, a służący polewał go zimną wodą z wiaderka.
Woda spływała na cementową posadzkę i ściekała przez specjalny
zlew do ogrodu, gdzie wchłaniały ją spragnione wilgoci rośliny.
Gdy młodzieniec w chwilę potem przeszedł do sąsiedniego
pokoju, aby się przebrać, krótkotrwałe odurzenie zupełnie już minęło.
Uśmiechnął się pobłażliwie sam do siebie na myśl o tym, że tak łatwo
poddał się urokowi białego ramienia i purpurowych dziewczęcych
warg.
Potem jednak wpadł w zadumę. Po raz pierwszy zadał sobie
pytanie, czy nie byłoby lepiej, gdyby ożenił się z Katie Vanderheyden.
Po śmierci wspólnika bez żadnych kłopotów przejąłby firmę, a
wszystko zostałoby tak, jak teraz. Przychodziły mu do głowy jeszcze
inne korzyści płynące z tego związku. Był już właściwie w wieku,
kiedy myśli się o małżeństwie - miał trzydzieści trzy lata. Chciał, aby
o jego postanowieniu zadecydowały nie zmysły, lecz rozum, a
wydawało mu się, że postąpi bardzo rozsądnie, jeśli ożeni się z córką
wspólnika. Dotąd nie myślał o tym, przede wszystkim dlatego, że
Katie absolutnie nie odpowiadała jego ideałowi.
"Cóż - dumał - mało jest przecież śmiertelników, którym udaje się
znaleźć w życiu wymarzony ideał. A trzeba przyznać, że Katie jest
piękną i wyjątkowo uroczą dziewczyną. Nigdy nie będzie przyjaciółką
ani wierną towarzyszką w doli i niedoli, ale może w ogóle nie ma
takich kobiet..."
Harald doszedł do wniosku, że kobieta nie potrafi wypełnić życia
mężczyzny, może być jedynie zabawką w krótkich chwilach upojenia,
miłą kochanką, gospodynią lub ozdobą domu - niczym więcej. Jeśli
umie sprostać tym zadaniom, to najzupełniej wystarczy. Sądził, że
Katie temu wszystkiemu podoła. Miała drobne przywary - nie znał ich
wszystkich - lecz z czasem się ich pozbędzie. Czuł się ponadto
zwycięzcą, gdyż tylko on potrafił okiełznać tę małą złośnicę,
rozpieszczoną przez ojca jedynaczkę.
Była piękna, godna pożądania, czego dziś doświadczył osobiście.
Dotychczas widywał jedynie kobiety krajowców w sarongach, ale
nigdy nie przykuły jego spojrzenia tak jak Katie. Po części z
gniewem, po części ze śmiechem machnął ręką, usiłując skierować
swe myśli na inne tory, lecz ciągle widział przed oczyma mleczne
ramię i białą, smukłą szyję dziewczyny.
Kiedy opuszczał dom, doznał wrażenia, jakby wychodził
naprzeciw swemu przeznaczeniu. Czuł, że gdyby teraz pozostał sam
na sam z Katie, poddałby się bez reszty jej urokowi. Chciał z tym
walczyć, ale jeszcze większa siła ciągnęła go w tamtą stronę.
W białym ubraniu, jakie się nosi zazwyczaj w krajach
zwrotnikowych, wyglądał tak, że mógł podbić serce każdej kobiety.
Jego wysoka, smukła postać, pewny chód, sprężyste ruchy miały w
sobie coś imponującego, toteż przyciągały wiele kobiecych spojrzeń.
Ciemne, faliste włosy ocieniały wysokie czoło, a głęboko osadzone,
stalowe oczy błyszczały jasno, odbijając się od brunatnej, ogorzałej
twarzy. Kształtny nos i wąskie wargi zdradzały szlachetną rasę.
Zaciśnięte usta, a także podbródek świadczyły o niezłomnej woli, z
oczu zaś tryskała odwaga i energia.
Harald Forst był młodzieńcem o pociągającej powierzchowności i
mógł podobać się kobietom. Mężczyzna szedł powoli, ociągając się
nieco, potem jednak przyspieszył kroku, ujrzawszy nadjeżdżający
samochód. Podniósł wzrok i dostrzegł pana Vanderheydena.
Odetchnął z ulgą - tego dnia nie groziło mu już niebezpieczeństwo ze
strony Katie. Ucieszył się, nie chciał bowiem działać pod wpływem
emocji, pragnął dokładnie przeanalizować swe uczucia.
Zbliżył się do willi w momencie, gdy służący wynosili z
samochodu Vanderheydena, spoczywającego w swoim fotelu. Jeden
ze służących ustawił wózek na werandzie. Drewniany, parterowy dom
wsparty był na kamiennym fundamencie. Ze wszystkich stron otaczała
go szeroka weranda, pokryta dachem, który opierał się na smukłych
kolumnach z malowanego drewna. Vanderheyden mógł się swobodnie
poruszać na swym wózku po wszystkich pokojach i werandzie,
rozsuwając szerokie kotary, które wiodły na korytarz. Jedynie w
sypialniach pozostawiono drzwi.
Harald i stary Vanderheyden przywitali się serdecznie uściskiem
ręki, zajęli miejsca na werandzie, a potem rozpoczęli rozmowę o
interesach. Niebawem przyłączyła się do nich Katie, którą zdobiła
biała sukienka europejskiego kroju. Dziewczyna wyglądała uroczo,
choć w jej zachowaniu nie było wrodzonej wytworności. Chłodna biel
sukni nieco otrzeźwiła Haralda.
Gdy jednak siedzieli przy stole, Forst co chwila rzucał przelotne
spojrzenie na Katie i za każdym razem spotykało się ono z jej
płonącymi oczyma.
Trzy służące Vanderheydenów zaczęły roznosić herbatę, ciastka,
owoce, papierosy i cygara. Miały na sobie tylko sarongi, które
spływały w miękkich fałdach. Harald przyglądał się zręcznym i
zwinnym ruchom młodych dziewcząt, lecz nie budziły w nim takich
uczuć, jak Katie.
Młodzieniec pogrążył się w zadumie. Po herbacie panowie
zapalili cygara, a Katie poprosiła, by Harald przypalił dla niej
papierosa. Zalotnym ruchem przysunęła się do niego, rozchylając
purpurowe wargi, aby mógł włożyć jej do ust zapalonego papierosa.
Forst czuł na sobie jej wzrok, pełen pożądania i tęsknoty. Miał
wrażenie, że krew coraz szybciej krąży mu w żyłach.
Westchnął cicho, zaczął się już przyzwyczajać do myśli, że Katie
zostanie jego żoną. Był młody, zdrowy, zbrzydła mu samotność. Nie
kochał Katie, ale wiedział, że jest jedyną kobietą, którą mógłby tu
poślubić.
Rozmyślając
o
tym
rozmawiał
dalej
o
interesach
z
Vanderheydenem. Katie wyraźnie się nudziła. Mocno nadąsana wstała
od stołu i usiadła na bujanym fotelu. Harald śledził ją wzrokiem, z
upodobaniem przyglądał się jej smukłej sylwetce.
"Jest piękna - myślał. - Bardzo młoda. - Można ją wychować,
zrobić z niej idealną towarzyszkę życia." Z uśmiechem spoglądał na
nadąsaną dziewczynę i miał właśnie zamiar sprowadzić rozmowę na
inne tory, aby jej sprawić przyjemność, gdy nagle usłyszał głos
wspólnika.
- Najwidoczniej starzeję się, bo zapomniałem na śmierć, że mam
dla pana list. Nadszedł dziś rano. Jest to poczta prywatna, choć pismo
wskazuje na naszego prokurenta z Hamburga. Proszę...
Harald spojrzał tylko na kopertę, po czym schował list do
portfela.
- Niech go pan przeczyta. Nie będziemy panu przeszkadzać.
Młodzieniec pokręcił głową.
- To nic pilnego. Chodzi na pewno o kwartalne sprawozdanie o
poczynaniach mojej pupilki. Donosi mi szczegółowo, co słychać u
małej Marleny Lassberg. Jej opiekunka, pani Darlag, nie ma wprawy
w pisaniu listów. Przeczytam to potem.
Katie parsknęła śmiechem.
- Jak to możliwe, panie Haraldzie? Ma pan pupilkę?
- Dlaczego to panią tak śmieszy, panno Katie?
- Pan jest przecież młody. Żeby mieć pupilkę, trzeba być siwym,
zgrzybiałym staruszkiem.
- Czyżby pani zapomniała, że opowiadałem już kiedyś tę historię?
Skinęła głową.
- Tak, wiem. Pamiętam coś tam... Jakiś obowiązek... Musiał się
pan komuś odwdzięczyć...
- Ależ to nie tylko obowiązek, Katie! Obiecałem memu wybawcy,
że zaopiekuję się jego córeczką i wychowam ją w swym domu jak
własną siostrę. Honor nakazywał mi dotrzymanie obietnicy danej
umierającemu!
- Tak, tak, pamiętam. Czy pańska pupilka jest ładna?
Spostrzegł w jej oczach błysk zazdrości, więc zaśmiał się
serdecznie.
- Wydaje mi się, że nie.
- Czy pan jej w ogóle nie zna?
- Widziałem Marlenę dwa razy w życiu. Przywiozłem ją do
Hamburga, a potem zobaczyłem ją na pogrzebie matki, przed
wyjazdem do Kota Radża. Sprawiała wrażenie smutnej i zmartwionej.
Mizerna i blada, chodziła z wiecznie zapłakanymi oczyma.
- Ile miała lat?
- Chyba czternaście czy piętnaście.
- Wobec tego jest dziś starsza ode mnie.
Harald spojrzał na nią zaskoczony, potem lekko się uśmiechnął.
- Rzeczywiście, z dzieci wyrastają ludzie! Mała Marlenka jest już
z pewnością dorosłą Marleną. Nigdy mi to nie wpadło do głowy. Jak
ten czas leci! Moja siostrzyczka będzie wkrótce pełnoletnia.
- Stanie się dorosła?
- Tak, panno Katie. W duchu myślałem o niej jako o podlotku.
- A co się stanie, gdy dojdzie do pełnoletności? - spytała Katie,
przestając się bujać w fotelu.
- Zostanie w moim domu - odparł z powagą.
- Na zawsze? - zawołała Katie ze zdumieniem.
- Dopóki nie wyjdzie za mąż.
- A jeśli jest brzydka i nikt jej nie zechce?
- Pozostanę nadal jej opiekunem.
- Nawet wtedy, gdy powróci pan na stałe do kraju?
- Oczywiście, przecież moja siostra przebywałaby w moim domu,
a Marlena jest jakby moją siostrą.
- O Boże, ale pan sobie skomplikował życie! Będzie pan dźwigał
okropny ciężar!
Harald zmarszczył czoło.
- Nigdy o tym nie myślałem jako o ciężarze. Zobowiązałem się
spłacić dług wdzięczności wobec jej ojca, który uratował mi życie.
- Brawo, brawo, panie Haraldzie! - wtrącił Vanderheyden.
Katie zauważyła, że panowie chcą kontynuować rozmowę o
interesach, ale postanowiła, że nie dopuści do tego.
- Niech mi pan poda jeszcze jednego papierosa! - zawołała
zniecierpliwiona.
Harald podszedł do niej z otwartą papierośnicą.
- Zapalonego! - rozkazała, nadąsana.
Spojrzał na nią rozbawiony.
- Jak mówi grzeczne dziecko? - spytał żartobliwie.
- Nie jestem dzieckiem! - krzyknęła urażona Katie.
- Aha! Jak zatem mówi dobrze wychowana dorosła panienka? -
spytał, patrząc jej przeciągle w oczy.
Zamigotał w nich figlarny płomyk. Złożyła usta jak do pocałunku.
- Proszę mi wsunąć do buzi zapalonego papierosa - rzekła niczym
posłuszne dziecko.
Uwierzył w jej uległość, jakby nie dostrzegł w słowach kokieterii.
Zapalił papierosa i wsunął między rozchylone wargi. Wyglądała w tej
chwili nadzwyczaj ponętnie, leżała bowiem w fotelu przeciągając się
jak kotka. Harald pochwycił nagle jej rękę i przycisnął do ust.
Katie spłonęła rumieńcem. Po raz pierwszy okazał jej taką
galanterię. Uniosła się na poduszkach i posłała mu powłóczyste
spojrzenie spod długich rzęs. Wtedy pogłaskał pieszczotliwym
ruchem jej czoło i policzek, po czym wrócił na dawne miejsce przy
stole. Na jego ustach pojawił się uśmiech. Uświadomił sobie teraz, że
Katie go kocha.
John Vanderheyden obserwował z daleka tę scenkę. Oczy starego
pana zajaśniały zadowoleniem. Chwała Bogu - nareszcie jakiś znak,
że Harald Forst nie jest zupełnie obojętny na wdzięki ukochanej
jedynaczki...
Wkrótce potem młody człowiek pożegnał się, ale miał wrócić na
kolację, ponieważ wszystkie posiłki, z wyjątkiem pierwszego
śniadania, jadł z rodziną Vanderheydenów. Przy pożegnaniu uścisnął
serdecznie rękę Katie.
- Czy jutro znowu pojedzie pan na plantacje? - spytała
dziewczyna.
- Nie, panno Katie, jutro mam do załatwienia kilka spraw w
Oleh_loh, a potem pojadę do wolnego portu na wyspie Wei.
- Czy popłynie pan żaglówką?
- Jeśli wiatr będzie pomyślny, a jeśli nie - przyjadę do Oleh_loh
pociągiem, stamtąd zaś promem do portu.
Spojrzała na niego prosząco.
- Niech pan popłynie żaglówką i weźmie mnie ze sobą.
- W tym upale bardzo się pani zmęczy.
- Na wodzie upał nie jest straszny. Mam taką ochotę na
wycieczkę...
- Dobrze, jeśli się zdecyduję na żaglówkę, zabiorę panią.
Klasnęła w dłonie jak mała dziewczynka.
- Bardzo się cieszę! W domu jest nudno, gdy nie ma pana i
tatusia.
Uśmiechnął się i skinął głową.
- Rzeczywiście, pani życie tutaj nie jest szczególnie urozmaicone.
Westchnęła z żalem.
- Ach, niestety! Jestem tu taka samotna. Od czasu do czasu
przychodzi Nefroner Grodendahl i opowiada mi najstarsze plotki z
Kota Radża. Jeszcze rzadziej bywa u nas Juffroner Neels, który mnie
zanudza zwierzeniami o swej piątej nieszczęśliwej miłości do jakiegoś
urzędnika
państwowego.
Nawet
na
nielicznych
przyjęciach
towarzyskich nie zdarza się nic ciekawego.
Pogłaskał ją po włosach.
- Ma pani rację. Życie nie jest tu przyjemne. Wszyscy myślą tylko
o zarabianiu pieniędzy i nie interesują się czym innym. Wobec tego
zabiorę panią ze sobą.
Harald rozumiał Katie. Za nic w świecie nie mogła prowadzić
takiego trybu życia. Dotąd jednak nie skarżyła się nigdy, że ta
wieczna bezczynność ją nudzi, zdawało się, że właśnie takie życie jej
odpowiada.
Ale tak właśnie było. Katie najchętniej wyciągała się na leżaku,
oddając się marzeniom. Ochota na przejażdżkę z Haraldem zbudziła
się w niej nagle i niespodziewanie.
Z błyskiem w oczach śledziła młodego człowieka, który szedł do
swojego domku przez bujny, tonący w kwiatach ogród. Siedziba
Haralda była wiernym odbiciem willi Vanderheydenów, lecz składała
się zaledwie z pięciu pokojów, podczas gdy dom wspólnika miał ich
pięciokrotnie więcej. Katie długo patrzyła na wysmukłą postać
ukochanego. Odwróciła się dopiero wtedy, gdy młodzieniec znikł za
drzewami. Dziewczyna westchnęła głęboko.
Mijnheer Vanderheyden przyjrzał się córce z tkliwością.
- Czemu tak wzdychasz, kochanie? - spytał z uśmiechem.
- Przecież wiesz, tatusiu! Harald Forst musi zostać moim
mężem!
- Nie mam nic przeciwko temu, Katie. To dzielny, szlachetny
człowiek.
- Właśnie dlatego pragnę go zdobyć! Ale on się zbyt długo
zastanawia. Zaczynam już tracić cierpliwość. Jeśli będzie się ociągał,
ty musisz z nim pomówić. Tak, ojczulku! Daj mu do zrozumienia,
żeby przestał mnie dręczyć.
John Vanderheyden był gotów dać swej córce gwiazdkę z nieba,
ale wzdragał się na myśl o rozmowie z Haraldem.
- Tego nie mogę zrobić, Katie... Tu chodzi o twoją dumę. Musisz
uzbroić się w cierpliwość. Miałem wrażenie, że dziś był bardzo
czuły...
- Ty to także zauważyłeś, ojczulku? Dzisiaj był inny niż
zazwyczaj. Ja sama wolałabym, aby obyło się bez tej rozmowy.
- A widzisz, kochanie! Córka Vanderheydena nie ma potrzeby
narzucać się mężczyźnie.
- Masz rację. Wiesz, przed twoim powrotem była taka chwila, że
Harald chciał mnie pocałować. Tak mi się wydawało. Znalazłam
sposób na to, by mu się podobać. Jeśli jutro podczas wspólnej jazdy
nie oświadczy mi się, zastosuję inną metodę.
- O czym myślisz, Katie?
Zaśmiała się krótko, a oczy jej zalśniły.
- Ubiorę się tak jak dzisiaj, w sarong. Bardzo mu się podobałam.
- Widział cię w sarongu? - spytał ojciec, niemile zaskoczony.
- Tak, przy takim upale musiałam założyć sarong. Harald wracał z
plantacji i zobaczył mnie na werandzie. Rozmawialiśmy przez chwilę.
W jego oczach dostrzegłam zachwyt: powiedz, ojczulku, jestem
piękna, prawda?
Ojciec spojrzał na nią czule i podjechał w swym fotelu na
kółkach.
- Jesteś moim ślicznym, kochanym dzieckiem! Gdy już zostaniesz
żoną Haralda Forsta, będę mógł spokojnie zamknąć oczy. Pod jego
opieką niczego ci nie braknie.
Ujęła rękę ojca i przytuliła do niej policzek.
- Nie, nie umieraj, ojczulku! Nikt nie będzie mnie tak kochał jak
ty!
Słowa te zdradzały naiwny egoizm Katie. Ojciec był jej
potrzebny, kochał ją i pieścił. John Vanderheyden ucieszył się jednak,
że córka darzy go takim uczuciem. Dawniej ponosił wielkie ofiary dla
swej pięknej, kapryśnej żony, teraz całą miłość przelał na jedynaczkę.
Był jednym z tych dobrodusznych mężczyzn, którzy ulegają
kobietom, choć nie brak im odwagi i energii. Nie mógł wyjechać z
Katie do Europy, gdzie niewątpliwie znalazłby wielu konkurentów do
ręki swej pięknej i bogatej córki. Tu, na Sumatrze, Harald wydawał
mu się najbardziej pożądanym zięciem.
* * *
Po przybyciu do domu Harald usiadł na werandzie, położonej po
przeciwnej stronie od willi Vanderheydenów. Lubił to miejsce, tylko
tutaj miał poczucie odosobnienia i zupełnej swobody. Ilekroć
siadywał naprzeciwko domu Vanderheydenów, wszędobylska Katie
nie spuszczała go z oczu.
Położył się na trzcinowym leżaku i polecił służącemu, aby
przyniósł przybory do palenia. Przeciągnął się, czując zmęczenie po
pracowitym dniu. W tym roku upał szczególnie dawał się we znaki,
żar lał się niemiłosiernie z rozpalonego nieba.
Harald palił cygaro, wypuszczał kółka dymu i rozmyślał o Katie.
Z rozmarzeniem wspominał tę chwilę, gdy wsuwał jej papierosa do
ust. Była taka ponętna, taka piękna! Ileż radości sprawiłoby mu
przebywanie z młodą, śliczną istotą, którą można by wychować i
urobić na swoją modłę.
Przez chwilę pomyślał rozsądnie. Co mu się stało? Przez tyle lat
widywał ją codziennie i nie przyciągała jego uwagi. I oto nagle
zbudziła się w nim ochota na małżeństwo. Zastanowił się i doszedł do
wniosku, iż sprawiły to jego sny o Gwiazdce, śniegu, tęsknota za
cichym szczęściem w gronie rodziny. Wtedy też poczuł się samotny, a
kiedy w chwilę potem ujrzał Katie, serce zabiło mu mocniej.
"Powinienem się ożenić, najwyższy czas!" - myślał Harald.
Dlaczego nie miałby tego zrobić? Na Sumatrze żyło niewiele kobiet z
Europy, a większość to mężatki. Katie była z nich bez wątpienia
najpiękniejsza. A może poczekać? Wrócić do kraju i tam poszukać
żony? To nie takie łatwe. Czy znajdzie kobietę, która chciałaby z nim
jechać na Sumatrę i żyć w upalnym, podzwrotnikowym klimacie?
Nie, nie, najlepiej ożenić się z Katie. Kocha go, a to przecież
najważniejsze. Harald powoli przyzwyczajał się do myśli, że Katie
zostanie jego żoną...
Siedział tak i dumał, aż wreszcie przypomniał sobie o liście
Zeidlera. Wyjął go z portfela i zaczął czytać:
"Drogi Panie Haraldzie!
Właśnie wysłałem sprawozdanie i bilans kwartalny na adres firmy
w Kota Radża. Pragnę Panu donieść słów parę o Pańskiej pupilce,
Marlenie. Czuje się doskonale, jest zdrowa i wesoła, a sprawił to fakt,
że nie stosowaliśmy się ściśle do Pańskich życzeń. Przez pięć lat
zachowywałem milczenie, na jej prośbę zresztą, lecz teraz czuję się
zmuszony powiadomić Pana, że to ona od pięciu lat pomaga mi w
biurze i jest moją prawą ręką.
Zastępowała mnie podczas choroby, choć nie chciała przyjmować
pensji, twierdząc, że w Pańskim domu ma wszystko, czego jej trzeba.
Na razie otworzyłem dla niej konto i zapisuję sumę miesięcznego
wynagrodzenia na jej rachunek."
Harald doczytał do tego miejsca, zerwał się i uderzył pięścią w
stolik tak, że o mało go nie przewrócił. Zmarszczył gniewnie czoło,
widać ta ostatnia wiadomość wyprowadziła go z równowagi. Jakże
Zeidler mógł się zgodzić na coś podobnego? Wiedział przecież o
obowiązkach Haralda wobec Marleny.
Po chwili opanował gniew. Zaczął znowu czytać. Stary prokurent
musiał dokładnie znać charakter pracodawcy, skoro dalej pisał:
"Wiem, że się Pan w tej chwili na mnie gniewa, że nie może Pan
pojąć postępowania wbrew swojej woli. Spróbuję jednak wyjaśnić
pobudki, które mną powodowały. Po Pańskim wyjeździe Marlena
więdła jak kwiat bez rosy i słońca. Zobaczyłem ją kiedyś stojącą obok
ogrodnika, który szczepił róże. Spojrzała na mnie z takim smutkiem, że
nigdy już nie zapomnę wyrazu jej oczu.
Nikt mnie tu nie chce, nikt nie potrzebuje mojej pracy. Byłabym
szczęśliwa, gdybym znalazła sobie jakieś zajęcie. Niech mi pan
pomoże! Muszę czuć, że jestem pożyteczna - mówiła. Poleciłem, aby
nazajutrz stawiła się w biurze. Powiedziałem jej wówczas: Pan
Harald nie życzy sobie, żeby Pani pracowała, bo przecież uważa
Panią za swoją siostrę.
A Ona na to: Gdyby Harald miał siostrę, która chciałaby
pracować, na pewno by jej tego nie odmówił. Wiem, że Harald życzy
mi jak najlepiej, ale nie może przecież przypuszczać, iż tylko praca
przyniesie mi spokój i zadowolenie. Niech mu Pan o tym nie
wspomina. Powiadomimy go oboje, gdy wróci do Hamburga.
Zgodziłem się. Wiem, że i Pan by się zgodził. Marlena pracuje w
moim pokoju, zajmuje miejsce przy Pańskim biurku. Jest pojętną
urzędniczką, a my wszyscy mamy z niej pociechę. Jej pogodny nastrój
i radość sprawiają, że inni biorą z niej przykład. Niech się Pan na nas
nie gniewa. Efekty są widoczne na pierwszy rzut oka. Pańska pupilka
rozkwitła, czuje się świetnie, a jej uśmiechnięta twarz napawa nas
dumą i radością. Przekona się Pan o tym po powrocie do Hamburga.
Czekamy
na
Pana
niecierpliwie.
Przesyłam
serdeczne
pozdrowienia.
Serdecznie oddany
Henryk Zeidler"
Harald odłożył list i zamyślił się. Gniew pierzchnął bez śladu, na
jego twarzy malowało się jedynie zdumienie. Marlena, jego mała
siostrzyczka Marlena, to szczupłe dziecko o bladej twarzyczce
zniweczyło jego wszystkie plany. Nie chciała bezczynnie siedzieć w
domu, pracowała w firmie "Forst i Vanderheyden", pracowała dla
niego! Duma nie pozwalała jej przyjmować dobrodziejstw od dłużnika
ojca. Sama chciała sobie wywalczyć prawo do życia pod jego dachem.
Jak jednak mógł okazać jej wdzięczność, skoro wytrąciła mu broń z
ręki...
Początkowo złościł się na Marlenę, ale potem pomyślał, że i on
jest człowiekiem, który nie potrafiłby żyć bez pracy. Rozumiał to
pragnienie, pojmował jej dumę, choć nie trafiało mu to do
przekonania, że takie uczucia mogły się zrodzić w duszy młodej
dziewczyny. W końcu jednak zgodził się ze zdaniem Zeidlera.
Przez chwilę pogrążył się w zadumie. Próbował sobie wyobrazić,
jak Marlena teraz wygląda. Wyrosła zapewne na bladą panienkę,
pozbawioną wdzięku i urody. Kiedy ją widział, sprawiała wrażenie
istoty godnej pożałowania. Harald wątpił, czy się zmieniła. Pomyślał,
że będzie jej trudno znaleźć męża. Da jej przyzwoitą wyprawę i
posag, ale brzydkie dziewczęta mają kłopoty z zamążpójściem.
Powoli zapadała cicha noc podzwrotnikowa, na niebie wschodziły
pierwsze gwiazdy. Haraldowi wydawało się, że widzi przed sobą Jana
Lassberga, bladego, w okrwawionym mundurze. Leżeli obok siebie w
polowym lazarecie, gdy Harald uścisnął dłoń umierającego, dziękując
mu za ocalenie. Wtedy Jan Lassberg otworzył ogromne, szare oczy,
płonące mocnym blaskiem. Na jego ustach pojawił się uśmiech, pełen
tkliwości i dobroci.
- Nie dziękuj mi, kolego, spełniłem swój obowiązek. Nie umrę
nadaremnie. Lekarz powiada, że pan będzie żył, to mnie cieszy. Jedno
tylko nie daje mi spokoju...
- Co takiego? Może ja mógłbym pomóc? - zapytał Harald.
- Mam dziecko... małą córeczkę... kocha mnie nad życie. Moja
śmierć sprawi jej wielki ból. Kolego, przekaż jej pozdrowienia! Adres
znajdziesz w moim portfelu... A potem... niech się pan nią zajmie...
Nie mogłem jej wiele zostawić... niech nie cierpi niedostatku... moja
biedna, maleńka Marlenka...
- Daję słowo honoru, że zaopiekuję się małą. Zawiozę ją do domu
rodziców, będzie się wychowywała u mojej matki, a ja będę ją uważał
za siostrę...
Wtedy rysy konającego rozjaśniły się uśmiechem szczęścia.
- To dobrze... dziękuję, kolego... dziękuję... Teraz mogę umrzeć
spokojnie... Proszę pozdrowić ją ode mnie.
Były to ostatnie słowa Jana Lassberga. W chwilę potem już nie
żył.
Za każdym razem ogarniało Haralda wzruszenie, gdy o tym
wspominał. I teraz wydawało mu się, że czuje na sobie spojrzenie
Jana Lassberga. Marlena miała te same szare oczy, patrzyła na
Haralda błagalnie, gdy przyniósł jej wieść o śmierci ojca.
- Umarł jak bohater, jak człowiek szlachetny i honorowy -
odpowiedział, a wtedy szare oczy dziewczynki zalśniły jasnym
blaskiem.
Tak, mała Marlena miała piękne, szare oczy, które jednak zgasły
niepostrzeżenie w jej bladej, mizernej twarzy. Zadawał sobie pytanie,
czy uczynił wszystko, co powinien?
Zastanowił się przez chwilę. Tak, zrobił wszystko, co było w jego
mocy. Musiał wprawdzie wyjechać i nie mógł zabrać jej ze sobą -
pewnie nie zniosłaby tutejszego klimatu - zapewnił jej jednak dobrą
opiekę. Dzięki niemu wiodła beztroskie życie, posyłał do niej krótkie
kartki, pytając o życzenia. Zapomniał tylko o jednym, o tym, że
dorosła, że z dziecka przeistoczyła się w kobietę.
Miała swoje duchowe potrzeby, upodobania, ale on nigdy nie
interesował się jej rozwojem wewnętrznym. Nie mógł sobie tego
wybaczyć. Postanowił, że napisze do niej długi list. Chciał ją teraz
lepiej poznać, zbliżyć się duchowo. Tak, jeszcze dziś do niej napisze.
Ma właśnie odpowiedni nastrój. Teraz musi jeszcze iść na kolację, ale
zaraz po powrocie zasiądzie do pisania.
Zerwał się tak szybko z miejsca, że aż wstrząsnął nim dreszcz.
Temperatura gwałtownie się obniżyła, zbliżała się chłodna noc.
Poszedł do pokoju, żeby się przebrać do kolacji.
W willi już czekano. Spóźnił się trochę, za co przeprosił
gospodarzy. Wreszcie zasiedli do stołu. Podczas kolacji Katie stroiła
zalotne minki do Haralda, on zaś uśmiechał się od czasu do czasu.
Dziewczyna podobała mu się coraz bardziej, zwłaszcza że podjął już
decyzję o poślubieniu jej.
Po skończonym posiłku Harald wstał i pożegnał się, nie zważając
na uporczywe prośby Katie, która chciała się nim jeszcze nacieszyć.
Zazwyczaj zostawał blisko godzinę po kolacji, ale tym razem
oświadczył, że ma ważne listy do napisania.
- Do kogo będzie pan pisał, panie Haraldzie? - spytała nadąsana
Katie.
- Do Marleny, panno Katie.
- Czy nie może pan tego odłożyć do jutra?
- Nie mogę. Chcę, aby list odszedł jutro, najbliższym parowcem.
I Harald nie pozwolił się zatrzymać. Napisał do Marleny bardzo
serdeczny list, niczym czuły brat do ukochanej siostrzyczki.
* * *
Marlena i prokurent Zeidler przeglądali korespondencję. Przy
okazji omówili parę istotnych spraw. Kilka godzin zeszło im na
gorliwej pracy. Raz po raz Marlena podnosiła wzrok i przyglądała się
bukietowi bladoróżowych kwiatów, które stały na biurku. Kiedy
przyniesiono pocztę z Sumatry, Marlena z bijącym sercem spoglądała
na listy, które woźny położył na biurku pana Zeidlera.
- Oto list, panno Marleno - rzekł nagle Zeidler. - Harald napisał
tym razem oddzielnie do mnie i do pani...
Wręczył Marlenie kopertę, dziewczyna zaś zbladła, a potem
spojrzała trwożliwie na starszego pana.
- Niech się pani tak nie denerwuje! Oboje mamy czyste sumienie.
Proszę, niech pani przeczyta.
- Odłożę to na później - odparła. - Może są w nim surowe
wyrzuty, wolę go przeczytać w domu. Ze strachem myślę o treści tego
listu.
- Nie ma powodu do obaw, ale rozumiem, że pragnie pani
otworzyć go i przeczytać w samotności. Może już pani pójść do
domu...
- O nie, nie wyjdę z biura przed czasem! Poczekam do obiadu.
- Pozwoli pani, że ja przeczytam list do siebie. Przekonamy się,
czy bardzo się na nas gniewa.
Pan Zeidler szybko przejrzał list i z uśmiechem podał go
Marlenie.
"Drogi Panie!
Otrzymałem od Pana korespondencję prywatną i zapewniam, że
się nie gniewam. Wyrzucam sobie, iż do tej pory nie troszczyłem się o
potrzeby duchowe Marleny, pragnę jednak naprawić swój błąd. Nawet
nie myślałem o tym, że przestała być dzieckiem, toteż bardzo mnie
cieszy pańskie postanowienie. Pańska pochlebna o niej opinia
szczerze mnie raduje, ale przyznam szczerze, iż nie spodziewałem się
niczego innego. Kto miał takiego ojca, musi być wartościowym
człowiekiem.
Pragnę jeszcze dodać, że noszę się z zamiarem przyjazdu do
Hamburga. Na razie nie mogę ustalić dokładnej daty, sądzę jednak, że
za kilka miesięcy uda mi się zwolnić na jakiś czas. Mieliśmy znów
kilka wypadków przerzucenia opium na plantacje, a zanim nie
wykryję sprawców, nie mogę się stąd ruszyć. Podam Panu oczywiście
dokładny termin swojego powrotu.
Przesyłam serdeczne pozdrowienia dla Pana i Małżonki.
Szczerze życzliwy
Harald Forst"
Marlena doczytała do końca, po czym podniosła wzrok na pana
Zeidlera. Jej oczy błyszczały radośnie.
- Chwała Bogu! Już jestem spokojna! Harald nie ma do nas żalu.
- Podzielam pani radość, panno Marleno! Możemy z czystym
sumieniem cieszyć się myślą o jego powrocie.
- Niestety, nie przyjedzie tak prędko - odparła z westchnieniem. -
Znów ma kłopoty przez tę sprawę z przemytnikami opium. Ach,
gdybyż wreszcie wykrył sprawców!
- To na pewno Chińczycy, którzy stale uprawiają ten proceder.
Skupmy się jednak na bilansie, nadesłanym z Kota Radża.
Pan Zeidler wyjął z koperty plik papierów, najpierw sam go
przejrzał, a potem podał Marlenie. Praca jednak wyraźnie jej nie szła,
bo myśli wciąż krążyły wokół listu od Haralda. Kiedy nadeszła pora
obiadowa, Marlena pożegnała się z Zeidlerem i szybkim krokiem
przemierzyła zaśnieżony ogród. W przedpokoju spotkała panią
Darlag.
- Ach, panno Marlenko, prałam dziś bieliznę, więc obiad będzie
trochę później. Czy poczeka pani jeszcze chwilę?
- Ależ oczywiście! Pójdę do swojego pokoju i odpocznę trochę.
Niech się pani nie spieszy. Obiad można podać za kwadrans.
- Doskonale. Za piętnaście minut każę podać do stołu.
Marlena skinęła głową i po szerokich schodach wbiegła na
pierwsze piętro, gdzie znajdowały się jej pokoje. To miejsce
wyznaczyła dla niej matka Haralda. Apartament składał się z sypialni
oraz buduaru z głęboką niszą przy oknie.
- Bywają chwile, gdy człowiek musi się odseparować od innych.
Trzeba mieć swój własny kącik - powiedziała wtedy ta zacna,
rozsądna kobieta.
Marlena mogła korzystać ze wszystkich pomieszczeń w domu.
Jedynie pokoje Haralda, położone na parterze, były zamknięte na czas
jego nieobecności.
Dziewczyna usiadła na fotelu w niszy. Przez chwilę siedziała bez
ruchu, trzymając w ręku list Haralda. Utkwiła wzrok w fotografii
brata, wiszącej na przeciwległej, wąskiej ścianie. Wyjęła ją kiedyś z
albumu i tutaj powiesiła. Ilekroć odpoczywała na swym ulubionym
miejscu, jej oczy badały każdy rys tej męskiej, energicznej twarzy.
Podobizna pochodziła z czasów, gdy przywiózł Marlenę do domu
swojej matki.
Lubiła tę fotografię, traktowała ją jak swego zaufanego
powiernika, któremu się mówi o największych sekretach. Serce
Marleny od dawna należało do Haralda. Obdarzyła go zaufaniem już
przy pierwszym spotkaniu, gdy przyjechał z wieścią o śmierci ojca. W
rok później ujrzała go na pogrzebie matki i zrozumiała, że to uczucie
spotężniało. Przez dłuższy czas nie zdawała sobie sprawy z tego, że
kocha Haralda. Sądziła, że to po prostu wdzięczność. Dojrzała jednak
i wtedy zrozumiała, że nie potrafi pokochać innego mężczyzny.
Jego długa nieobecność sprawiała jej ból, toteż czasami, walcząc
z tęsknotą, pisywała do niego obszerne listy, których nigdy nie
wysyłała. Obawiała się odkrycia swej tajemnicy, dlatego też wysyłała
tylko krótkie kartki z pozdrowieniami, na które otrzymywała równie
krótkie odpowiedzi. A teraz trzyma w rękach długi list od Haralda.
Serce bije tak mocno... Wreszcie otworzyła kopertę i zaczęła czytać.
"Moja droga, maleńka siostrzyczko!
Otrzymałem ostatnio list od pana Zeidlera, który mi uświadomił,
że ta mała dziewczynka, żegnająca mnie przed pięciu laty, wyrosła na
mądrą, młodą pannę. Kiedy wyjeżdżałem z kraju, byłaś jeszcze
bladym, mizernym dzieckiem, z którym nawet nie próbowałem
nawiązać bliższego kontaktu. A tymczasem wszystko się zmieniło. Pan
Zeidler wypisuje o Tobie istne cuda. Nie przypuszczałem, że byłaś nad
wiek rozwinięta, że dręczył Cię niezaspokojony głód pracy. Doskonale
Cię rozumiem. Ja tutaj pracuję cały dzień, a liczne zajęcia całkiem
wypełniają mi czas. Może właśnie dlatego nie nawiązałem dotąd z
Tobą korespondencji. Powinienem był już dawno to uczynić.
Mam Ci jednak za złe, żeś mi nie okazała zaufania. Sprawiłabyś
mi wielką radość, powierzając swoje tęsknoty i życzenia. Pisałaś
zawsze krótkie kartki, donosząc jedynie, że jesteś zdrowa i na niczym
Ci nie zbywa. Czyżbyś mi nie ufała? Twoje obawy były całkowicie
bezpodstawne. Zrozumiałbym Twoją prośbę, tak jak teraz ją
rozumiem. Nie chciałbym, abyś swą pracę traktowała jako sposób na
zrekompensowanie mi trudu opieki nad Tobą.
Stawiasz mnie w bardzo kłopotliwej sytuacji. Obiecałem Twemu
ojcu, że zajmę się Tobą, a Ty nie pozwalasz mi na dotrzymanie słowa
danego umierającemu. Pracuj, jeśli praca sprawia Ci przyjemność,
ale wydaje mi się, że powinnaś sobie znaleźć piękniejszy, jaśniejszy cel
w życiu niż to nudne zajęcie w moim biurze. Pomówimy o tym, gdy
wrócę do kraju.
Chciałbym jakoś nadrobić stracony czas, lepiej Cię poznać, bo
wstyd mi, że zapomniałem o swojej dorosłej, prawie nie znanej
pupilce. Wziąłem na siebie odpowiedzialność za byt materialny i
rozwój duchowy powierzonego mi dziecka i z tego się nie wywiązałem.
Zastanawiam się teraz, czy nadejdzie dzień, w którym powierzysz mi
wszystkie swoje tajemnice i zaczniesz mnie uważać za rodzonego
brata. Proszę, byś napisała do mnie jeszcze przed wyjazdem. Mam
nadzieję, że już za kilka miesięcy powitamy się jak kochające
rodzeństwo. Możesz zawsze liczyć na moje braterskie przywiązanie.
Przesyłam Ci serdeczne pozdrowienia.
Twój brat Harald"
Ostatnich słów już prawie nie widziała, bo oczy zasnuły się łzami.
Ten wzruszający list sprawił jej jednocześnie radość i ból, zbyt często
Harald podkreślał to, że kocha Marlenę jak siostrę. Smutek znowu
zagościł na pięknym obliczu dziewczyny. Po chwili jednak się
opamiętała. Czy mogła liczyć na coś innego? Nie, z pewnością nie!
Jej marzenie nie ma szans spełnienia. Nie miała co do tego żadnych
złudzeń. Jeszcze niedawno zastanawiała się przecież, co się stanie,
gdy Harald się ożeni. Domyślała się, że po powrocie do Hamburga
zacznie szukać dla siebie towarzyszki życia. Będzie odwiedzał salony,
pozna wiele młodych panien, a jedną z nich poślubi. Tak przystojny
mężczyzna musi mieć powodzenie.
Pan Zeidler wspominał niedawno, że już najwyższy czas, aby
Harald się ożenił. Marlena wiedziała, że prędzej czy później musi to
nastąpić. A wtedy ona opuści na zawsze ten dom, nie będzie mogła
pozostać pod jednym dachem z Haraldem, mężem innej kobiety. To
już ponad jej siły. Zadumana spoglądała na fotografię ukochanego.
Uśmiechnęła się czule, pogłaskała pieszczotliwym ruchem list, a jej
myśli biegły w nieznaną dal.
Wiedziała, że tam, na Sumatrze, Harald prowadzi życie trudne i
po brzegi wypełnione pracą. Obawiała się nawet o jego zdrowie. O
jednym tylko nie pomyślała, a mianowicie, że młody Forst mógłby się
ożenić W Kota Radża. Nigdy nie słyszała o córce Mijnheera
Vanderheydena, a Harald nie wspominał o istnieniu Katie. Marlena
nawet nie przeczuwała, jakie niebezpieczeństwo zagraża jej miłości
właśnie w Kota Radża. Była przygotowana na jego ożenek tu, w
Hamburgu.
Zakochana dziewczyna ukryła na sercu list od Haralda i
postanowiła nań już nazajutrz odpisać. Będzie miała dużo czasu, bo
przecież jutro niedziela. Jeszcze raz spojrzała na fotografię i zeszła do
jadalni. Posiłki jadała w przestronnym, wytwornie urządzonym
pokoju, w którym stały ciężkie, staroświeckie meble. Rzeźbiony
kredens zdobiły srebra i kosztowne kryształy, świadczące o wielkim
dostatku właścicieli. Pani Darlag właśnie nalewała zupę.
- Przykro mi, że panienka musiała czekać - rzekła staruszka. -
Mogłyśmy pogawędzić jeszcze pół godziny po obiedzie.
- Trudno, skrócimy trochę naszą rozmowę - odparła Marlena,
zajmując miejsce przy stole.
Pani Darlag usiadła naprzeciwko. Dziewczyna powiedziała jej o
niespodziance Zeidlera.
- On pamięta o takich rzeczach - rzekła opiekunka. - A jak tam z
pocztą? Czy nie było wiadomości z Kota Radża?
- Dostaliśmy dziś dwa listy od pana Forsta: - jeden do mnie, drugi
do pana Zeidlera.
- Do panienki też napisał? I to właśnie dzisiaj? To był chyba
najpiękniejszy prezent!
- Nie wyobraża sobie pani, jaka jestem szczęśliwa!
- A jak pan Forst zareagował na pani pracę w biurze?
- Wcale się nie gniewa. Zrozumiał moje pobudki. Prosił tylko,
żebym się nie przemęczała.
- Trzeba skorzystać z tej rady. Do czego to podobne! Siedzieć od
ósmej rano w kantorze!
- Muszę się stosować do ogólnej dyscypliny. Poza tym inni mają
znacznie dłuższą drogę do pracy. Ja mieszkam najbliżej. Nawet pani,
o tyle ode mnie starsza, wstaje codziennie o szóstej.
- To co innego.
- Nie widzę żadnej różnicy. Pani pracuje więcej niż ja.
- Nie będę panienki przekonywać. A teraz proszę zjeść jeszcze
kawałek mięsa. Trzeba mieć siłę do pracy!
- Z przyjemnością. Obiad jest świetny jak zawsze.
- Dobrze, że panience smakuje. Pan Harald mógłby mnie zganić
za to, że jego siostra źle wygląda. Inne młode dziewczęta wybredzają,
grymaszą, tylko po to, żeby schudnąć.
- Ja nie muszę się o to martwić - śmiała się Marlena.
- Dzięki Bogu! Wygląda pani jak róża. A co pisze pan Harald?
Kiedy wraca?
Marlena pokrótce przekazała treść listu opiekunce, która szczerze
kochała swego panicza.
Po południu dziewczyna wróciła do biura. Nie czekając na pytanie
Zeidlera, sama powiedziała, o czym napisał Harald.
Nazajutrz rano Marlena wybrała się na długi spacer. W niedzielę
przed obiadem starała się zawsze zażywać dużo ruchu. Po drodze
odwiedziła państwa Zeidlerów, którzy mieli niewielki domek nad
brzegiem rzeki. Ucieszyli się oboje na widok Marleny.
- Przyjaciel męża przysłał nam w prezencie zająca. Sam go
upolował. Niech pani zostanie na obiedzie - mówiła staruszka, patrząc
z upodobaniem na zaróżowioną od mrozu twarz młodej dziewczyny.
- Żałuję bardzo, ale nie mogę przyjąć zaproszenia. Pani Darlag
specjalnie dla mnie przygotowała dziś na obiad szarlotkę. Nie mogę
jej zawieść. Wstąpiłam do państwa tylko na chwilę. Chciałabym się
jeszcze przejść.
- Czy mogę się przyłączyć? - spytał pan Zeidler. - A może
niepotrzebne pani towarzystwo starego nudziarza?
- Co za pomysł? Proszę się ubrać, zaraz wychodzimy!
W kilka minut później Marlena i Zeidler szli brzegiem rzeki.
Dziewczyna z rozkoszą wdychała mroźne, orzeźwiające powietrze.
Myślała o Haraldzie. Jakże musiał tęsknić za białym czarem zimy!
Ani na chwilę nie mogła oderwać się od myśli o ukochanym.
Nagle odezwała się.
- Mam do pana wielką prośbę.
- Czym mogę pani służyć?
- Chciałabym, aby mi pan wystawił świadectwo pracy, to znaczy
pisemne zaświadczenie o praktyce w biurze.
Spojrzał na nią zdumiony.
- Na cóż to pani?
Twarz dziewczyny pokryła się lekkim rumieńcem. Myślała o tym,
że już niedługo będzie musiała opuścić dom Haralda, kiedy przybrany
brat się ożeni. Postanowiła znaleźć sobie jakąś posadę. Do tego było
jej potrzebne świadectwo.
- Nie zawadzi mieć takie świadectwo. Nigdy nic nie wiadomo, co
nam życie przyniesie. A ja jestem ambitna, pragnę mieć czarno na
białym, że odbyłam praktykę. Czy to sprawi panu kłopot?
- Aha - zaśmiał się Zeidler. - Ma pani na myśli dyplom?
- Tak, coś w tym rodzaju.
- Dobrze, otrzyma to pani. Mogę się nawet postarać o
poświadczenie tego dokumentu w Izbie Handlowej, jeśli pani na tym
zależy.
- Byłabym panu bardzo wdzięczna.
- Jest pani ambitną, małą dziewczynką - rzekł żartobliwie.
- Czy to źle?
- Ależ nie, dostanie pani doskonałe świadectwo.
- Tylko niech pan nie przesadza w pochwałach i po prostu napisze
prawdę.
- Rozumiem, że nie wolno mi napisać: "Panna Marlena to zuch
dziewczyna".
- Nie, nie! To ma być poważne kupieckie świadectwo - odparła
dziewczyna z uśmiechem.
- Doskonale! Może je pani oprawić w ramki i powiesić nad
biurkiem.
- Na pewno tego nie zrobię. No, doszliśmy do pańskiego domu!
Żona będzie się gniewała, jeśli pieczeń się przypali.
- Ma pani rację. W takich wypadkach nawet ona potrafi się
złościć.
- Do widzenia. Proszę pamiętać o moim świadectwie.
- Czy to takie pilne?
- Tak, chcę się wreszcie dowiedzieć, jaka jestem doskonała.
Z uśmiechem uścisnęli sobie dłonie, po czym rozstali się.
* * *
Zgodnie z umową Katie i Harald wypłynęli rano żaglówką. Wiatr
był pomyślny, a prąd rzeki łagodnie unosił stateczek. Harald raz po
raz spoglądał na swą uroczą towarzyszkę, pogładził nawet
pieszczotliwym ruchem jej rękę, prowadzony płomiennym wzrokiem
młodej dziewczyny. Nie wypowiedział jednak słowa, na które Katie
tak niecierpliwie czekała. Harald nie powodował się uczuciami, każdy
krok w życiu musiał głęboko przemyśleć.
Jego spokój niecierpliwił dziewczynę. Zdenerwowana, ułożyła się
na poduszkach, które Harald umieścił na dnie łodzi. Wyraźnie się
obraziła. Żagle wydymały się na wietrze. Stateczek płynął równo,
omijając inne łodzie i statki. Wreszcie dopłynęli do portu Oleh_loh,
gdzie Harald miał coś załatwić w spichlerzach towarowych. Zostawił
Katie w jachcie, sam zaś udał się do miasta.
Gdy wrócił, Katie jeszcze się gniewała. Nie zważając na to odbił
od brzegu. W drodze powrotnej dziewczyna rzucała mu ukradkiem
gniewne spojrzenia, a to go tylko rozśmieszało.
- Dlaczego pan się śmieje? - spytała wzburzona.
- Ma pani taką zabawną minkę, panno Katie...
- Ale ja wcale nie mam ochoty do śmiechu!
- Mówiłem już pani, że przejażdżka, podczas której załatwia się
interesy, nie jest zabawna. Proszę się nie martwić. Zaraz będziemy w
domu.
I Harald zaczął swobodnie gawędzić z kapryśną panną, wciągnął
ją nawet w ożywioną rozmowę. Ale Katie była w głębi ducha zła.
Czuła, że znowu straciła władzę nad obiektem swoich pragnień.
Dotarła do domu zawiedziona i rozdrażniona. Harald pożegnał ją
uprzejmie, po czym poszedł wprost do siebie. Przez chwilę
przyglądała mu się jeszcze gryząc wargi ze złości, w końcu jednak
podążyła do willi. Wyszła jej naprzeciw jedna z tubylczych służących.
Uśmiechnęła się do pani łagodnymi, ciemnymi oczyma. Katie jednak,
dając upust tłumionej złości, uderzyła ją boleśnie parasolką.
- Z czego się śmiejesz, ty głupie stworzenie? - krzyknęła.
Przerażona dziewczyna cofnęła się o kilka kroków. Katie wpadła
do domu jak burza i ostrym tonem przywołała do siebie inne
dziewczęta, rozkazując, by natychmiast przygotowały jej kąpiel i
pomogły się przebrać. Miała zły humor, więc ganiała dziewczęta z
jednego pokoju do drugiego, tupała nogami i biła służbę bez żadnego
powodu. Całe niezadowolenie z nieudanego spotkania wyładowała na
Bogu ducha winnych służących.
Młoda dziewczyna, którą Katie skarciła tak boleśnie, przystanęła
u progu domu. Płakała masując palcami czerwoną pręgę, ślad po
uderzeniu. Podszedł do niej Aczyńczyk, pracujący również u pana
Vanderheydena, i spytał:
- Co się stało, Zobah? Dlaczego płaczesz?
- Pani uderzyła mnie parasolką. Spójrz tylko...
I łkając pokazała mu pręgę na ramieniu. W ciemnych oczach
chłopca zamigotał gniewny płomyk.
- Dlaczego pani cię zbiła? Czy zasłużyłaś na karę?
- O, Kasova! Zobah nic nie zrobiła! Wyszłam jej naprzeciw z
uśmiechem, pani zaś była w złym humorze i uderzyła mnie.
Kasova gniewnym spojrzeniem obrzucił dom.
- Pani jest niegodziwa, jeśli cię ukarała bez powodu! Opętały ją
złe duchy i trzymają w swej mocy! Ale nie ominie jej kara! Uspokój
się Zobah, przyniosę ci maść, po której pręga zniknie. Masz piękne
ramię, Zobah!
Dziewczyna z wdzięcznością spojrzała na swego pocieszyciela.
Kasova był wybrańcem jej serca. W przeciwieństwie do swoich
rodaków umiał okazać kobiecie szacunek i galanterię. Długo służył u
Europejczyków, od których nauczył się pewnej ogłady towarzyskiej.
To sprawiło, że bardzo spodobał się młodej Zobah. Wyciągnęła ramię,
by chłopiec mógł się lepiej przyjrzeć ranie.
W tej chwili jednak zajechał samochód Vanderheydena, toteż
Zobah szybko pobiegła do domu, a Kasova wraz z drugim służącym
pospieszył na pomoc swemu panu. Wynieśli go z fotelem i
przetransportowali na ganek.
Gdy Katie piła z ojcem herbatę - Haralda dziś przy tym nie było -
wybuchnęła namiętną skargą. Żaliła się na chłód i obojętność jego
wspólnika, a także na nudę podczas całej przejażdżki.
- Siedział jak nieczuły głaz! Ani razu nie spojrzał na mnie tak,
jakbym tego pragnęła. Musisz z nim koniecznie pomówić, ojczulku.
Za innego nie wyjdę za mąż!
Stary pan pogładził córkę pieszczotliwie po ręce. Był bardzo
zakłopotany.
- Musisz uzbroić się w cierpliwość, moje dziecko! Harald Forst
nie należy do mężczyzn, którzy zawierają małżeństwo bez
zastanowienia. Bądź dobra i miła, Katie!
Dziewczyna wzruszyła niecierpliwie ramionami.
- Jak długo jeszcze? - spytała.
- Dajmy mu cztery tygodnie, moje dziecko. Jeśli w tym czasie nie
oświadczy ci się, pomówię z nim na pewno. Wczoraj patrzył na ciebie
rozkochanym wzrokiem. Musisz trochę poczekać, dziecinko.
Katie przygryzła dolną wargę. Cierpliwość nie była jej największą
zaletą. Nie musiała się jej uczyć. Dziewczyna przywykła do tego, że
spełniano każdy jej kaprys, żądanie czy zachciankę. Teraz pragnęła
wyjść za mąż za Haralda, ale on nie spieszył się ze spełnieniem tego
życzenia. Jego opór drażnił rozpieszczoną jedynaczkę, ranił dotkliwie
jej dumę. Katie była w Haraldzie trochę zakochana, a im większą
obojętność okazywał, tym bardziej chciała go zdobyć. Młody Forst
utrudniał jej to zadanie, toteż czuła do niego żal, który potęgował się z
dnia na dzień.
Mijały tygodnie, a Harald nie wypowiadał decydującego słowa.
Wiedział, że w jego uczuciu do Katie dominują zmysły, nie chciał być
ich niewolnikiem. Przyzwyczaił się do myśli, iż Katie zostanie jego
żoną. Czekał jednak na odpowiedni moment. Wyznaczył sobie okres
próby, a przy końcu miesiąca miał zamiar poprosić Katie o rękę.
Gdyby dziewczyna o tym wiedziała, byłaby może spokojniejsza,
bardziej zrównoważona i nie wylewałaby swego gniewu na służące.
Nastał dla nich trudny okres, a kilka podzieliło los Zobah. Katie biła
służące bez litości i obrzucała ciężkimi przedmiotami. Nienawidziły
jej z całego serca, a między sobą nazywały "niegodziwą panią".
Wreszcie minął miesiąc, który Harald wyznaczył sobie jako czas
próby.
Pewnego dnia młody człowiek pojechał znów na plantacje, gdzie
miał kilka przykrych przejść z robotnikami. Pracowali opieszale, a
dozorcom okazywali jawny opór. Harald musiał włożyć wiele energii
w to, żeby ich przyprowadzić do opamiętania. Jeden z dozorców,
Holender, skarżył się, że ludzie od pewnego czasu są jakby
odmienieni.
Kilku
krajowców
zastał
w
chatach
prawie
nieprzytomnych. Odnosił wrażenie, że znowu palili opium. Domyślał
się, iż na plantacje przedostał się jeden z tych chińskich kramarzy,
którzy przemycali narkotyk.
Harald przeprowadził rozmowę z dozorcą przed jego domem.
- Trzeba lepiej uważać na tego ptaszka. Gotów nam wytruć
wszystkich robotników - rzekł z gniewem.
Dozorca przyłożył dłoń do czoła i obrzucił wzrokiem drogę,
ciągnącą się wzdłuż plantacji.
- Ten ptaszek właśnie nadchodzi - odezwał się, wskazując ręką
chińskiego handlarza, który prowadził wózek zaprzężony w woły.
Harald zmarszczył czoło. Znał dobrze wędrownego kramarza,
który często bywał w domu Vanderheydenów, gdzie sprzedawał
służbie towary. Robotnicy na plantacjach wyjrzeli ze swoich chat i
zaczęli dawać znaki Chińczykowi.
- Nakryję go i to natychmiast - szepnął Harald.
Handel narkotykami był surowo zabroniony przez rząd. Harald
wiedział, że jeśli uda mu się pochwycić To_Tam_Kai na gorącym
uczynku, handlarz straci koncesję i stanie się przynajmniej na pewien
czas nieszkodliwy. Przykład podziała na innych przemytników
odstraszająco. Zaprzestaną przemytu opium w obawie przed utratą
koncesji i więzieniem. A Harald chciał na okres swego wyjazdu do
Hamburga zostawić ład i porządek w interesach. Powziął więc pewien
plan i porozumiał się z dozorcą.
Pozwolił, aby To_Tam_Kai zbliżył się ze swoim wózkiem.
Chińczyk z uniżoną grzecznością ukłonił się panom i zapytał, czy
może ludziom pokazać towary.
- Nie teraz, To_Tam_Kai, poczekaj do przerwy obiadowej.
Możesz zatrzymać się u mnie i trochę się posilić. Odbyłeś długą
drogę, pewnie jesteś zmęczony.
- Jak wspaniałomyślnie obchodzisz się ze mną, nędznym psem, o
panie! Chętnie skorzystam z zaproszenia, a może wśród moich
towarów znajdziesz coś dla siebie.
- Zobaczymy, To_Tam_Kai! Zabierz swój kramik, może coś
wybierzemy.
Wszyscy trzej weszli do domu nadzorcy. Chińczyk niósł na
plecach skrzynię z towarem i, stękając, uginał się pod jej ciężarem.
Dozorca wprowadził go do pokoju z oknami wychodzącymi na drugą
stronę plantacji. Zabawiał go rozmową, w czasie której Harald zdążył
już zrewidować wózek kramarza.
Nie znalazł jednak nic podejrzanego. Jeśli Chińczyk miał opium,
to zapewne ukrył narkotyk przy sobie lub w skrzyni z towarami.
Harald wszedł do domu.
- Po takiej drodze, To_Tam_Kai, przydałaby ci się kąpiel.
- Wejdź do łazienki, mój służący przygotuje wannę - rzekł
dozorca, porozumiewając się wzrokiem z Haraldem.
Chińczyk pochylił się w głębokim ukłonie.
- Jesteś szlachetnym, wspaniałomyślnym panem, skoro pragniesz
użyczyć kąpieli mnie, który wobec ciebie wydaje się marnym
prochem.
Dozorca przywołał służącego.
- Przynieś prześcieradło i zaprowadź To_Tam_Kai do łazienki.
Niech zostawi swoje rzeczy w sąsiednim pokoju, aby nie zmoczyły się
podczas kąpieli.
Wydawał polecenia tak spokojnie, że Chińczyk bez sprzeciwu
poszedł do łazienki. Harald śledził go wzrokiem, zauważył jednak, że
To_Tam_Kai skłonił się ze słodkim uśmiechem, nie spojrzawszy ani
razu na skrzynię z towarami. Forst domyślił się, że narkotyk nie był w
niej ukryty.
Chińczyk i służący weszli do sąsiedniego pokoju. Dozorca zaczął
nasłuchiwać. Zaledwie zamknęły się drzwi łazienki, dał Haraldowi
znak. Pospieszyli obaj do małego gabinetu, gdzie leżały starannie
złożone szaty handlarza. Przeszukali je szybko, ale nic nie znaleźli.
Harald wziął do rąk wierzchni kaftan, który wydawał mu się
dziwnie ciężki. Przesunął palcami po szwach, aż w pewnym miejscu
poczuł jakieś zgrubienie. Zbadał dokładniej kaftan. Między
materiałem i podszewką odkrył kieszeń. Otworzył ją bez trudu i
wydobył stamtąd niewielki woreczek, napełniony białymi kulkami
opium.
- Niech pan spojrzy! Zręcznie ukrył tę kontrabandę. Trzeba w
kieszonkę nasypać ryżu, aby szlachetny syn słońca nie poczuł od razu,
żeśmy mu nieco ulżyli - mówił Harald ze śmiechem.
Wsunęli do kieszonki płaski woreczek z ryżem i ułożyli starannie
szaty Chińczyka, po czym szybko wymknęli się z pokoju.
Zaraz potem To_Tam_Kai wyszedł z łazienki i ubrał się.
Uśmiechnął się do siebie, wyczuwając zgrubienie w kieszeni. Ani na
chwilę nie przyszła mu do głowy myśl, że woreczek z narkotykiem
zastąpiono ciężarem ryżowym.
To_Tam_Kai oparł się mężnie pokusie, żeby zaproponować
opium służącemu. Udał się wprost do pokoju, gdzie czekali nań obaj
panowie. Orzeźwiony kąpielą skłonił się z uśmiechem przed nimi.
Nim zdążył zorientować się w sytuacji, Harald już pochwycił go z tyłu
za ręce, a dozorca związał je mocnym powrozem.
- Tak, ptaszku, teraz oddam cię w ręce władz! Zobacz, co
znalazłem w twoich sukniach! Więc to ty zatruwasz mi ludzi, zabijasz
ich swym narkotykiem. Ale teraz już koniec - mówił Harald,
pokazując osłupiałemu Chińczykowi woreczek z opium.
Chińczyk zmierzył obu białych spojrzeniem pełnym nienawiści.
W chwilę potem zmienił front i zaczął ich błagać o litość. Prosił, aby
go nie gubili, nie łamali mu życia. Przysięgał, że zaprzestanie handlu
opium, obiecywał złote góry. Harald był jednak nieubłagany.
Nie zważając na lament Chińczyka ulokował go związanego w
swoim samochodzie. Zabrano również skrzynię z towarami, a na
plantacji zostały tylko woły i wózek. Harald siadł przy kierownicy,
uruchomił samochód i warkot motoru zagłuszył wyrzekania
Chińczyka. Wóz mknął przez plantacje, robotnicy zaś nie mogli się
nadziwić, dlaczego ich pan wiezie To_Tam_Kai własnym
samochodem.
Harald bez przeszkód dotarł do Kota Radża i odstawił handlarza
do starego Kratonu, gdzie mieściła się cytadela. Tam oznajmił
władzom, że To_Tam_Kai nieraz już przemycał opium na plantacje, a
dziś znowu miał przy sobie dużą ilość narkotyku. Jako dowód
rzeczowy zostawił woreczek znaleziony w kaftanie.
Policjanci ze śmiechem gratulowali Haraldowi sprytu i energii.
Młody człowiek odzyskał już zupełnie równowagę i dobry humor.
Bardzo zadowolony pojechał do domu. Myślał teraz o tym, że na
plantacjach zapanuje spokój, a on wyjedzie nareszcie do kraju.
W domu odświeżył się kąpielą. Podszedł do okna i patrzył chwilę
na willę Vanderheydenów. Dziś właśnie upływał termin próby,
postanowił więc, że oświadczy się Katie. Ślub mógłby się odbyć przed
wyjazdem, a podróż byłaby jednocześnie podróżą poślubną. Katie
należała się taka zmiana klimatu. Pojedzie z nim, pozna jego dom,
jego miasto rodzinne. Przedstawi ją swoim znajomym, przyjaciołom,
no i oczywiście Marlenie. Wszystko układało się pomyślnie. Cieszyła
go myśl, że wytrzymał próbę i nie poddał się namiętności. Nie miał
sobie nic do zarzucenia. Był pewien, że ważny życiowy krok czyni po
długim namyśle.
Wyprostował się i sprężystym krokiem ruszył do pokoju, by się
przebrać.
W chwilę potem szedł z wolna przez wielki ogród, tonący w
podzwrotnikowym przepychu. Zatopiony w myślach zbliżał się do
willi Vanderheydenów.
* * *
W bujnym ogrodzie panowała głucha, senna cisza. Nie było widać
nikogo - ani służby, ani Katie. Zazwyczaj o tej porze dziewczyna
czekała już przed domem, wypatrując Haralda. Forsta zastanowiła ta
dziwna nieobecność Katie na werandzie. Powoli przemierzał schody
wiodące do domu, lecz nagle zatrzymał się. Nieopodal, na trzcinowym
leżaku wysłanym jedwabnymi poduszkami, leżała Katie. Odziana była
jedynie w sarong i kabaję. Na bosych stopach miała lekkie, słomiane
pantofelki. Jeden zsunął się z nóżki.
Harald przystanął i patrzył z wahaniem na śpiącą dziewczynę.
Bardzo mu się podobała, taka cicha i spokojna, bez śladów
nerwowego podniecenia, które go zawsze w niej raziło. Forst
przyglądał się Katie z uśmiechem, ale nagle dziewczyna poruszyła się,
słomiany pantofelek upadł na posadzkę, a dźwięk ten obudził śpiącą.
Katie przeciągnęła się leniwie jak kotka. Spostrzegła Haralda,
zarumieniła się i spojrzała na niego zakłopotana. Uśmiech rozjaśnił jej
twarz i w tej chwili wydała się Forstowi uosobieniem piękna. Widząc
jego uśmiech Katie nadąsała się i rzekła z wyrzutem:
- Widzi pan, jak ja się tutaj nudzę. Co chwila zasypiam.
- To wina upału, panno Katie, nic dziwnego, że pani zasnęła. Już
najwyższy czas na to, żeby zmienić klimat.
Wsunęła bosą nogę w pantofelek i odgarnęła z czoła pasmo
ciemnych włosów.
- Nie wiem, czy będę mogła się stąd ruszyć. Ojczulek nie ma na to
sił, a mnie samej nie pozwoli wyjechać.
- Czy mogę podejść bliżej? - spytał Harald, patrząc niepewnym
wzrokiem na jej ubiór.
- Czemu pan o to pyta?
Rzucił okiem na jej powabny strój.
- Nie wiem, czy może mnie pani przyjąć w tym ubiorze.
Instynkt kobiecy podpowiedział jej, że Harald nie jest tak
spokojny i opanowany jak zazwyczaj. Prawda - to ten sarong! Patrzył
na nią tak namiętnie, jak wtedy... Nareszcie! Postanowiła, że nie
zmieni stroju i skorzysta ze sposobności. Jeśli bowiem zmieni suknie,
czar chwili może prysnąć. Nie przypuszczała nawet, że Harald
zamierza prosić ją o rękę.
- Ach, pan zapewne sądzi, że nie powinnam się pokazywać w
sarongu? Prawie wszystkie panie ubierają się tak podczas upału. Nie
chce mi się przebierać. Proszę, niech pan wejdzie i usiądzie przy
mnie. Możemy jeszcze porozmawiać pół godziny, zanim przyjedzie
tatuś.
I wskazała ręką na trzcinowy fotel obok leżaka. Usiadł i spojrzał
na dziewczynę.
- Czy pani wie, panno Katie, że w tym stroju wygląda pani
prześlicznie?
Pokraśniała z zadowolenia.
- Naprawdę? Podobam się panu? - udała naiwną.
- Bardzo!
Spod półprzymkniętych oczu posłała mu spojrzenie pełne żaru.
- Chciałabym ciągle chodzić w sarongu!
- Po to, by się mnie podobać?
- Tak!
- Czy pani na tym zależy, Katie?
- Do tej pory pan tego nie wiedział? - spytała, a oczy jej zabłysły
gniewem.
Wziął ją za rękę, pochylił się i namiętnie spojrzał w oczy.
- Wiem i dlatego pragnę panią o coś prosić. Ręka Katie zadrżała
w jego dłoni. Dreszcz zniecierpliwienia czy podniecenia przeszedł jej
po ciele. Harald myślał jednak, że drży z nadmiaru uczucia. Pochylał
się nad nią coraz bardziej, aż twarzą dotknął niemal jej policzka.
- Niech pan mówi! - zawołała.
- Katie, czy chcesz zostać moją żoną? - spytał, również ogromnie
podniecony.
Pytanie, na które Katie czekała tak niecierpliwie, padło w
momencie, gdy się go najmniej spodziewała. Dziewczyna
wstrzymując oddech, patrzyła na Haralda szeroko otwartymi oczami.
Te słowa przyniosły jej ulgę, choć jednocześnie obudziły chęć
odwetu. Chciała go ukarać za to, że kazał jej tak długo czekać.
Rozsądek jednak wziął górę nad pasją. Harald był przecież
najpiękniejszym z mężczyzn, których do tej pory znała! Patrzył na
Katie takim wzrokiem, że krew zaczęła jej szybciej krążyć w żyłach.
To wahanie podsycało w nim chęć posiadania pięknej jedynaczki.
- No i cóż, Katie? - spytał.
Wtedy zarzuciła mu namiętnie ręce na szyję i przyciągnęła go do
siebie. Miłość zmieszała się z poczuciem tryumfu.
- Nareszcie! Nareszcie! Ach, jakże mnie męczyłeś, okrutny! -
zawołała, przytulając się mocno do niego.
Objął ramieniem jej gibką, wysmukłą postać. Namiętnie wpił się
w usta dziewczyny, ale w chwili ukojenia doznał nagle uczucia
chłodu. Ogarnęło go niejasne przeczucie, że popełnił jakieś
szaleństwo, którego nie da się naprawić. Zachowanie Katie odbiegało
od jego wyobrażeń o reakcjach kobiet w takich chwilach. Jej
nieokiełznana namiętność, sposób, w jaki brała go w posiadanie, nie
zachwycały Haralda, przeciwnie - wzbudziły w nim odrazę.
Łagodnie, lecz stanowczo uwolnił się z uścisku i pocałował Katie
w rękę.
- Wstań, Katie, idź się przebrać, kochanie. Za chwilę nadejdzie
twój ojciec. Pragnę oficjalnie się oświadczyć.
Zerwała się i przytuliła do niego.
- Przecież mówiłeś, że ci się podobam w sarongu.
- Tak, bardzo. Gdy zostaniesz moją żoną, będę cię mógł częściej
widywać w tym stroju. Ale tu, na werandzie, mogą cię zobaczyć inni
ludzie, a tego sobie nie życzę. Jesteś przecież moją narzeczoną...
Katie zarzuciła mu ręce na szyję i nie chciała wypuścić ze swego
uścisku.
- Pocałuj mnie jeszcze raz! - prosiła.
Spełnił jej życzenie. Nie chciał się w tej sytuacji okazać zbyt
surowym. Namiętnie go pocałowała, a potem żartobliwie pociągnęła
za ucho.
- Ty niedobry! Powinnam była dać ci kosza!
- Dlaczego Katie?
- Bo mnie tak dręczyłeś.
- Ja cię dręczyłem?!
- To przez twój spokój i obojętność. Czasami myślałam, że się już
nie doczekam tych oświadczyn. Zdawało mi się nawet, że cię
nienawidzę.
- Ach! Jaka ty jesteś niecierpliwa! Czyżbyś się na mnie gniewała?
Przecież musiałem się zastanowić nad tak ważnym krokiem. Chciałem
wypróbować swoje uczucia. Czy teraz mnie kochasz?
- Przecież wiesz!
- Wiem, wiem! A teraz, Katie, idź się przebrać. W tym stroju jest
ci bardzo do twarzy, lecz chciałbym cię w nim ujrzeć jako moją żonę.
Spojrzała pytająco na Haralda, ale nagle w jej oczach zabłysło
zrozumienie. Szybko weszła do domu, w chwilę potem zaś usłyszał,
jak nawołuje służbę.
Popadł w zadumę. Jej ostatnie spojrzenie, tak sugestywne,
otrzeźwiło go zupełnie. Pierwszy zaręczynowy entuzjazm już minął.
Nie mógł się oprzeć wrażeniu, że mimo głębokiego zastanowienia
popełnił błąd; należał jednak do ludzi, którzy ponoszą konsekwencje
swych czynów.
Zaręczył się z Katie i czuł, że los połączył ich na wieki. Ale jeśli
nawet małżeństwo nie spełni jego oczekiwań, przejdzie nad tym do
porządku dziennego. Życie składa się przecież z kompromisów; nie
należy żądać więcej, niż się ofiarowuje.
Zrezygnowany westchnął i opadł ciężko na fotel. Nie był
szczęśliwy. Zapatrzył się w dal w oczekiwaniu na Vanderheydena.
* * *
Mijnheer Vanderheyden ucieszył się bardzo z oświadczyn
Haralda. Z radością pobłogosławił młodą parę. Przyszły zięć
opowiedział mu o ostatnich wypadkach na plantacji, wykryciu i
schwytaniu To_Tam_Kai, a także planach na najbliższą przyszłość.
Ustalono, że ślub odbędzie się za sześć tygodni, zaraz potem młodzi
wyjadą do Europy.
Na wieść o rozstaniu z ukochaną jedynaczką Vanderheyden
rozpłakał się jak dziecko. Martwiła go też rozłąka z Haraldem,
którego kochał jak syna. Wiedział jednak, że musi poddać się losowi -
Katie powinna była za wszelką cenę zmienić klimat. Jego samego
choroba na zawsze przykuła do fotela na kółkach. Pozostanie na
Sumatrze do końca swoich dni i nigdy już nie zobaczy ojczystej
Holandii. Ogarniał go smutek, gdy patrzył na rozpromienioną twarz
Katie. Poczuł, że śmierć się zbliża. Kto wie, jak długo jeszcze będzie
się cieszył swym ukochanym, pięknym dzieckiem.
Radość Katie nie trwała jednak długo. Tygodnie mijały, a Harald
coraz mniej uwagi poświęcał swej wybrance. Gdy wracał wieczorem
do domu, zmęczenie zwalało go z nóg. Znużony i wyczerpany nie był
w stanie zaspokajać wymagań Katie, która wypoczywała cały dzień, a
dopiero o zmierzchu czuła się rześka. Denerwowało ją to, że Harald
był takim spokojnym i cichym narzeczonym. Miała do niego żal, że
nie spędza z nią każdej wolnej chwili. Wyrzekała na interesy, które
zabierały mu czas.
Harald starał się pocieszyć Katie, tłumaczył jej, że już niedługo
będzie miał więcej swobody, a podczas podróży poślubnej nie
odejdzie od niej na krok. Ojciec także próbował przemówić jej do
rozsądku, ale bez rezultatu: żal, który zrodził się w podświadomości
dziewczyny jeszcze przed zaręczynami, wzmógł się teraz tym
bardziej, że Katie zauważyła u Haralda dążenie do wychowania
przyszłej małżonki. Narzeczony czynił to dyskretnie i delikatnie, lecz
stanowczo.
Do tej pory nikt Katie nie wychowywał. Ojciec ją ubóstwiał,
matka, kobieta kapryśna i rozpieszczona, nie troszczyła się o córkę.
Harald zamierzał urobić charakter dziewczyny, okiełznać jej
gwałtowny temperament, ale natrafił na zdecydowany opór. Katie
przeciwstawiła się wszelkim próbom kontrolowania ze strony
narzeczonego, toteż w niedługim czasie zrezygnował on ze swoich
zabiegów, które się okazały całkowicie bezowocne. Był zbyt
zmęczony codziennymi zajęciami, aby zajmować się Katie.
Całą winę za jej gwałtowność i okrucieństwo składał na karb
gorącego, zwrotnikowego klimatu. Sądził, iż pobyt w Hamburgu
wpłynie na żonę dodatnio. Tutaj, na Sumatrze, warunki życia
odbiegały od europejskich, ponadto ojciec rozpieszczał jedynaczkę,
pozwalał jej na wszystko. Jedynie wyjazd stwarzał możliwość
oderwania dziewczyny od podłoża, na którym wyrosła.
Pewnego dnia Harald dostał list od Marleny. Późnym wieczorem,
korzystając z wolnej chwili, zabrał się do czytania.
"Drogi bracie!
Nie wyjawiałam Ci dotychczas moich pragnień i życzeń nie
dlatego, żebym Ci nie ufała. Nikt nie cieszy się moim zaufaniem w
takim stopniu jak Ty. Nie chciałam Cię jednak zanudzać swoimi
sprawami, gdyż wiem, ile obowiązków spoczywa na Twojej głowie w
Kota Radża. List, który ostatnio od Ciebie otrzymałam, sprawił mi
wielką radość, toteż niezwłocznie odpisuję. Cieszy mnie, że pragniesz
widzieć we mnie siostrę. Twój dom traktuję jak swój własny, a każdy
sukces brata napawa mnie niekłamaną dumą.
W swym liście wspominałeś o moim ojcu. Nie dręcz się jednak
myślą, że oddał swe życie w ofierze za Twoje. Znałam Go lepiej niż
ktokolwiek i wiem, że uczyniłby to dla każdego towarzysza. Jego czyn
nie poszedł na marne, gdyż ocalił szlachetnego człowieka. To zaś, co
uczyniłeś dla mnie, jest dostateczną nagrodą za Jego poświęcenie.
Chyba jesteśmy do siebie podobni, bo oboje nie lubimy korzystać
z cudzej łaski. Dlatego właśnie zaczęłam pracować, chciałam Ci
dowieść, że Twój trud nie był daremny. Praca daje mi wiele radości,
czuję, że jestem użyteczna, a to już bardzo dużo. Moje zajęcia w biurze
wcale mnie nie nudzą. Każdy dzień przynosi coś nowego. W myślach
podróżuję na statkach przewożących nasze towary, płynę z nimi od
portu do portu, cieszę się, gdy pomyślnie docierają do celu.
Dobrze znam Twoje życie i pracę w Kota Radża. Przeczytałam
mnóstwo książek o Sumatrze, pogłębiłam tę wiedzę informacjami o
firmie "Forst i Vanderheyden", toteż stworzyłam sobie w myślach
żywy obraz Twojej egzystencji. Ciekawi mnie, czy wyobrażenie
pokrywa się z rzeczywistością, ale pewnie nigdy nie zobaczę Sumatry i
nie dane mi będzie to sprawdzić. Ach! Jakże tam musi być pięknie!
Cieszymy się wszyscy z Twego powrotu. Czekamy niecierpliwie na
konkretną wiadomość. Mam nadzieję, że będziesz z nas zadowolony.
Interesy idą dobrze, a firma "Forst i Vanderheyden" cieszy się nadal
zasłużoną sławą. Pan Zeidler jest ciągle rześki i zdrowy, a pani
Darlag żwawa jak młoda dziewczyna. Oboje troszczą się o mnie
niezmiernie i chyba nie tylko dlatego, że im to poleciłeś. Wydaje mi
się, że są do mnie szczerze przywiązani. Bardzo się staram, aby im się
odwdzięczyć za tę dobroć.
Piszę do Ciebie, a za oknem pada śnieg. Zimę mamy w tym roku
mroźną, wszystko pokrywa gruba warstwa śniegu, a rzeka w
niektórych miejscach zamarzła. Sądzę, że chętnie wdychałbyś to
mroźne, orzeźwiające powietrze.
Martwię się, że niepotrzebnie przeciążasz się pracą. Poza tym
powinieneś już wrócić. Słyszałam, że po czterech latach pobytu w
kraju podzwrotnikowym trzeba koniecznie zmienić klimat, a Ty
przecież mieszkasz na Sumatrze pięć lat bez przerwy. Odpowiesz mi
zapewne, że jesteś silny i zdrowy, ale mimo to nie powinieneś narażać
się na chorobę. Nie bierz mi tych wyrzutów za złe. Kieruję się tylko
zwykłą siostrzaną troską. Staram się jedynie zastąpić Ci matkę, która
za życia tak drżała o Twoje zdrowie.
Nie chcę Ci dłużej zajmować czasu, pragnę tylko jeszcze przesłać
Ci serdeczne pozdrowienia od pana Zeidlera i pani Darlag, którzy
dosłownie liczą dni do Twego powrotu. Ta chwila będzie dla nas
wszystkich wielkim świętem. Niech Cię Bóg ma w swej opiece. Modlę
się codziennie, abyś wrócił zdrów.
Pozdrawiam Cię serdecznie z nadzieją, że się wkrótce zobaczymy.
Twoja Marlena"
Harald skończył czytanie. Odnosił wrażenie, że z tego listu
spłynęła nań jakaś ciepła fala. Marlena starała się unikać wszystkiego,
co mogłoby zdradzić uczucie, ale list jej tchnął ogromną, szczerą
serdecznością, która mimowolnie podnosiła go na duchu.
Jakie to cudowne mieć siostrę! Jaka ta Marlena musi być dobra,
że troszczy się o niego, wspomina jego matkę. Maleńka Marlena. Od
śmierci matki Harald był pozbawiony kobiecej tkliwości i starania,
czuł, że nikt o nim nie myśli. Katie w ogóle nie interesowało jego
zdrowie. Gdy wracał zmęczony po pracy, robiła mu wymówki, że
poświęca jej za mało uwagi. Gniewała się i wyrzekała na interesy.
Trudno, bywają różne charaktery! Katie nie odznaczała się ową
kobiecą tkliwością, którą miała w sobie jego matka, jaka biła z listu
Marleny. Może Marlenie uda się wywrzeć wpływ na jego przyszłą
żonę, gdy już zamieszkają pod jednym dachem. Katie z pewnością
skorzysta na tym, bo Marlena jest przecież wartościową dziewczyną.
Może nawet Marlena zechce spędzić z jego młodą żoną kilka
miesięcy na Sumatrze. Opieka siostry bardzo mu się przyda, a
Marlena łatwiej poradzi sobie z Katie niż on sam. Harald przyznawał
w duchu, że coraz częściej traci cierpliwość.
Przez chwilę utkwił wzrok w granatowym, bardzo ciemnym
zwrotnikowym niebie, które tonęło w purpurowych blaskach
zachodzącego słońca. Kwiaty roznosiły upajającą woń. Brzegiem
rzeki szedł ciężko słoń, niosąc na trąbie swego poganiacza; po palmie
skakały dwie małpki, igrające wśród gałęzi. Harald przyglądał się
temu, lecz duchem bawił w ojczyźnie, w swoim rodzinnym domu.
Poddawał się uczuciu tęsknoty, które odczuwał teraz silniej niż przez
całe te lata.
Z zadumy wyrwały go dopiero kroki służącego, ocknął się z
marzeń, po czym jeszcze raz przebiegł wzrokiem list Marleny. Proste,
płynące z głębi serca słowa spotęgowały tylko tęsknotę. Wydawało
mu się, że siostra jest ucieleśnieniem ojczyzny. Skończył czytać,
schował list i podniósł się z fotela. Czas już, żeby odwiedzić
narzeczoną. Nie chciał, by na niego czekała. Mógł z nią jeszcze
chwilę porozmawiać, zanim podadzą kolację.
Tego dnia przyszedł do willi Vanderheydenów wcześniej niż
zazwyczaj. Zbliżając się do domu usłyszał zza okna gniewny głos
Katie. Z jej ust padały ordynarne wyzwiska i przykre wymyślania,
jakich do tej pory nie słyszał. Do uszu Haralda dobiegał również jęk i
okrzyki bólu jakiejś innej kobiety.
Pobiegł szybko w tym kierunku i po chwili stanął w otwartych
drzwiach, prowadzących z długiego korytarza do pokoju. Z
przerażeniem ujrzał Katie, która stała obok klęczącej tubylczej
dziewczyny. Katie raz po raz uderzała szpicrutą plecy i ramiona
nieszczęsnej.
Jednym skokiem Harald znalazł się przy Katie i pochwycił ją za
rękę. Zdumiony spoglądał na jej czerwoną, wykrzywioną gniewem
twarz. Potem przeniósł wzrok na skuloną postać służącej. Na jej
ramionach widniało kilka purpurowych pręg - śladów po uderzeniach.
- Co robisz, Katie? Czyś ty oszalała? - spytał oburzony.
Spojrzała na niego z wściekłością, w jej oczach zatlił się zły
płomień.
- Puść mnie! Muszę wychłostać to wstrętne stworzenie, zasłużyła
na to! - krzyknęła, starając się oswobodzić z uścisku Haralda.
- Co zrobiła Zobah, że postępujesz z nią tak okrutnie? - dopytywał
się narzeczony, trzymając wciąż Katie za rękę.
- Wlała jakiś ostry płyn do miednicy, w której miałam myć ręce.
Spójrz tylko, cała skóra spierzchła mi na dłoniach, wyglądają jak
oparzone. Zrobiła to specjalnie, bo nieraz już ją karałam.
I Katie pokazała mu rękę, która rzeczywiście była lekko
zaczerwieniona.
Harald spojrzał badawczo na służącą.
- Dlaczego to zrobiłaś? - spytał.
- Zobah się pomyliła, panie. Butelki są jednakowe, stały na
jednym miejscu. Zobah przez pomyłkę wlała tę esencję do wody.
- Odejdź, Zobah, i bądź w przyszłości ostrożniejsza. Uważaj, aby
się to więcej nie powtórzyło. Pani cię nigdy już nie uderzy.
Zobah rzuciła Haraldowi spojrzenie pełne wdzięczności, po czym
wymknęła się z pokoju, płacząc głośno z bólu. Katie zwróciła się teraz
do Haralda:
- Kto ci pozwolił wtrącać się do mojej służby? Dlaczego kazałeś
jej odejść?
Harald puścił wreszcie rękę narzeczonej:
- Nie chciałem, żeby słyszała, że robię ci wyrzuty. Jak mogłaś bić
to biedne stworzenie? Miała ciemne pręgi na ramionach.
Katie zaśmiała się szyderczo.
- Troszczysz się o nią bardziej niż o mnie. Nie widzisz nawet, że
przez nią mam czerwone ręce. Gdybym umyła tą wodą twarz,
dostałabym jakiejś obrzydliwej wysypki. Ale to cię na pewno nie
obchodzi?
- Owszem, Katie. Gorsze jednak od wysypki są słowa, które
słyszałem z twoich ust, a najgorsze, że biłaś służącą. Skąd w tobie tyle
okrucieństwa? Posmaruj ręce kremem, a jutro znów będą gładkie i
białe.
Tupnęła nogą.
- Oczywiście, nie przejmujesz się wcale moimi obolałymi
rękoma! Martwisz się tylko o tę głupią dziewczynę! Zobah zasłużyła
na surowszą karę, powinnam ją była wychłostać znacznie mocniej...
Harald spojrzał na szpicrutę.
- Czy często karcisz w ten sposób swoje służące?
- Jeśli na to zasłużą...
- Czy uważasz, że Zobah zasłużyła na bolesną chłostę, ponieważ
się pomyliła? Czy tobie samej nie mogło się to zdarzyć? Czy
wyobrażasz sobie, że ciebie mógłby spotkać podobny los?
- Przecież ja nie jestem służącą! Nikt nie ośmieliłby się mnie
dotknąć!
- To prawda, lecz wobec tego nie powinno się także bić służby.
- Cóż znowu! Wasi dozorcy na plantacjach często biją
opieszałych robotników.
- Dzieje się tak wbrew mojej woli i tylko w razie poważnych
wykroczeń. Ale dozorcy to surowi, brutalni mężczyźni, ty zaś jesteś
kobietą i biłaś kobietę! To wstrętne, Katie. Nie rób tego nigdy!
Rzuciła mu gniewne spojrzenie.
- A ty przestań mnie nareszcie krytykować. Codziennie masz mi
co innego do zarzucenia! Nie jestem dzieckiem, które możesz
wychowywać! Będę robiła to, na co mam ochotę.
I Katie, rozgniewana, wybiegła z pokoju. Harald zmierzył ją raz
jeszcze posępnym wzrokiem. Narzeczona ukazała mu się nagle w
zupełnie innym świetle. Ogarnęło go zniechęcenie. Jakże mógł
oświadczyć się tej kobiecie? Jak niewiele o niej wiedział, choć
wydawało mu się, że zna ją wieki całe. Dotąd jej rozdrażnienie składał
na karb klimatu, ale ten dzisiejszy postępek otworzył mu oczy. Jakże
Katie mogła zapomnieć się do tego stopnia...
Z zadumy wyrwał go warkot motoru. To pan Vanderheyden
powracał z biura. Dziś miał kilka ważnych konferencji, toteż przybył
później niż zazwyczaj. Gdy fotel ze staruszkiem wtoczono na
korytarz, Katie wybiegła nagle ze swego pokoju i głośno szlochając,
podbiegła do ojca.
- Ojczulku, najdroższy ojczulku, jaki ten Harald jest niedobry!
Musisz mu powiedzieć, żeby mnie ciągle nie strofował, nie
krytykował bez powodu...
Słowa Katie dobiegły do uszu Haralda, który posłyszał także
dalszy ciąg rozmowy.
- Co się stało, Katie? - spytał zatroskany Mijnheer Vanderheyden.
- Uspokój się, kochanie, opowiedz mi wszystko.
Katie wybuchnęła głośnym płaczem. Po chwili dopiero rzekła:
- Musiałam ukarać jedną z moich służących. Wlała do miednicy
ostry płyn, który zniszczył mi dłonie. A Harald zamiast ją ukarać ujął
się za tym wstrętnym stworzeniem, choć powinien był stanąć po mojej
stronie. Należy mu się porządna nauczka, prawda, ojczulku?
Harald miał dosyć tej rozmowy i wyszedł na werandę. Oparł się o
balustradę, a wzrokiem powiódł po ogrodzie, oświetlonym wielką
lampą łukową. Oddychał ciężko; tego wieczoru uprzytomnił sobie, że
jego zaręczyny z Katie były pomyłką.
Już od kilku tygodni umacniał w sobie to przeświadczenie, gdyż
Katie całkowicie przestała ukrywać swe wady. Przekonał się, że nie
były to dziecinne wybryki, lecz poważne wypaczenie charakteru. Czy
Katie kiedykolwiek się zmieni? A może nigdy już nie uda mu się
przekształcić jej przyzwyczajeń? Zadając sobie w duchu te pytania
Harald odczuwał smutek i przygnębienie.
Po chwili usłyszał na werandzie pisk kółek. Harald odwrócił się
do pana Vanderheydena, który był bardzo wzburzony.
- Co zaszło między tobą a Katie? - spytał. - Biedaczka leży
zapłakana w swoim pokoju, z trudem udało mi się ją trochę uspokoić.
Może pójdziesz tam i ją przeprosisz?
- Nie! - odparł Harald ostrym, stanowczym tonem.
- Dlaczego? Sprzeczki między narzeczonymi to zwykła rzecz.
Mężczyzna powinien się w takich wypadkach zdobyć na
wyrozumiałość. Katie powiedziała mi...
- Nie musisz mi powtarzać słów Katie, kochany ojcze. Słyszałem
waszą rozmowę.
- No właśnie. Czy powinieneś był trzymać stronę służącej? Czy to
było słuszne?
Harald spojrzał na niego z powagą.
- Zaczekaj tu chwilkę, ojcze. Zaraz wrócę.
I Harald wybiegł szybko. Pan Vanderheyden spoglądał za nim z
uśmiechem sądząc, że przyszły zięć przyjdzie tu z Katie, aby się
pogodzić. On sam zawsze tak postępował ze swoją żoną, którą bardzo
kochał. Przypuszczał, że za chwilę ukaże się para narzeczonych.
Tymczasem Harald sprawił mu niemiłą niespodziankę - po kilku
minutach wrócił ze służącą. Odszukał Zobah w pokoju służbowym,
gdzie skulona siedziała w kąciku, gorzko płacząc. Nikt nie mógł jej
pocieszyć, Kasova bowiem pracował dziś poza domem.
- Chodź ze mną, Zobah, przestań już płakać. Postaram się, żeby ci
pani przebaczyła - rzekł Harald do dziewczyny.
- Pani mnie codziennie bije, a niekiedy bije i inne dziewczęta. Ale
najbardziej znęca się nad Zobah... Zobah nie potrafi jej nigdy
dogodzić. Dlaczego tak jest, panie?
- Twoja pani jest chora, nie znosi tutejszego klimatu jak wszystkie
białe kobiety. Już wkrótce zabiorę ją do Europy. Gdy powróci, będzie
zdrowa i nigdy więcej cię nie uderzy. Jutro pani da ci wolne na cały
dzień, a ja przyniosę ci maść, która wygoi rany.
Zobah z pokorą i wdzięcznością ucałowała szaty Haralda.
- Panie, jesteś taki dobry! Ale Zobah nie potrzebuje twej maści.
Kasova dał mi leki, kiedy pani zbiła mnie parasolką. A wtedy Zobah
nie była winna, tylko pani miała zły dzień i zbiła Zobah...
Harald wiedział, że krajowcy nigdy nie zapominają o
niezasłużonej karze.
- Powiedziałem ci przecież, że pani jest chora i nie wie, co czyni.
Nie odpowiada za swój gwałtowny wybuch, tak jak i ty nie
odpowiadasz za to, że wzięłaś przez pomyłkę flakon z niewłaściwą
esencją.
- Tak, ale pani nikt nie bije! - załkała dziewczyna.
- I ciebie odtąd nikt nie będzie bił. Gdyby jednak tak się stało,
wtedy przyjdziesz do mnie, a ja cię obronię. Czy się zgadzasz, Zobah?
- Tak, panie! Jesteś bardzo dobry, Kasova też to powtarza.
Harald mimowolnie się uśmiechnął. Kasova był zapewne
ostateczną wyrocznią dla dziewczyny. Ucieszył się jednak, że udało
mu się uspokoić służącą. Służba tutejsza bowiem często wszczynała
bunty, należało tego uniknąć.
- Chodź ze mną do pana, pokaż mu pręgi na ramionach i
opowiedz, za co zostałaś ukarana. Zwróci on uwagę twej pani, a ty
dostaniesz od niej piękny podarunek.
Zobah podniosła na Haralda piękne, łagodne oczy.
- Zobah nie chce prezentu, Zobah chce tylko, żeby jej pani więcej
nie biła.
- Dobrze, ale teraz chodź ze mną.
Harald zaprowadził dziewczynę do pana Vanderheydena i rzekł:
- Zobah, opowiedz panu, co ci się przydarzyło.
Służąca dokładnie przedstawiła wypadki tego popołudnia,
pokazała także nabrzmiałe pręgi na ramionach. Dodała przy tym, że
pani często wymierza jej karę niesprawiedliwie. Gdy skończyła, pan
Vanderheyden skinął ręką, aby odeszła. Pełen troski zwrócił się do
Haralda.
- Widzisz, Haraldzie, Katie odziedziczyła tę gwałtowną naturę po
matce. Ale podobnie jak moja żona, nie ma złego serca. To tylko
kwestia temperamentu.
- Wiem, ojcze. Katie jest jak nie ujeżdżony źrebak, ale ja muszę ją
okiełznać. Nie broń mi tego, bo może się stać nieszczęście. Takie
małe zajście może pociągnąć za sobą ogromne skutki, wiesz przecież,
jak często służba się buntuje. Nie cierpię nieopanowanych kobiet, a
cóż dopiero, gdy młoda dziewczyna pozwala sobie na rękoczyny. Nie
żądaj, abym przepraszał Katie. Kocham cię i szanuję, drogi ojcze, lecz
w tym przypadku nic nie zmieni mego postanowienia.
- Pamiętaj jednak, Haraldzie, że winę za to ponosi w głównej
mierze ciężki dla Europejczyków klimat - rzekł z ciężkim
westchnieniem pan Vanderheyden, pragnąc zmiękczyć serce
młodzieńca.
- Wiem o tym ojcze, ale swojej decyzji nie zmienię.
Zmęczony starzec ujął błagalnym ruchem jego rękę.
- Nie zapominaj również, że Katie jest moim jedynym dzieckiem,
wszystkim, co mi zostawiło życie.
Harald spojrzał na niego ze współczuciem i uścisnął serdecznie
dłoń teścia.
- Byłeś zbyt pobłażliwy wobec córki, gdybym i ja okazał słabość,
pozwalałaby sobie wciąż na podobne wybryki. Jestem surowy tylko
dla jej dobra. Kiedyś będziesz mi za to wdzięczny, a myślę, iż Katie
także przyzna mi rację. Gdybym teraz poszedł do niej z
przeprosinami, doszłaby do fałszywego wniosku, że to ja zawiniłem.
Niech się jej nie zdaje, że może mnie owinąć wokół palca. To by
bardzo pogorszyło nasze stosunki.
Na dobrodusznej twarzy pana Vanderheydena odmalowało się
uczucie przykrości. Dla świętego spokoju wolałby, aby Harald okazał
się słaby i bardziej pobłażliwy. Zarazem czuł jednak, że zięć ma rację,
nie poddając się kaprysom Katie. Westchnął ciężko z nadzieją, że
może Katie uspokoi się i zejdzie na kolację.
Nadzieja ta okazała się płonna. Obydwaj panowie siedzieli,
zatopieni w zadumie, gdy zjawił się służący, aby oznajmić o kolacji.
Mijnheer Vanderheyden byłby najchętniej pojechał na fotelu do
pokoju Katie i przeprosił ją, ale wstydził się okazania słabości w
obecności Haralda, rzekł więc do służącego:
- Powiedz pani, że czekamy z kolacją.
Służący skłonił się i poszedł spełnić to polecenie. Mijnheer
Vanderheyden zaczął nasłuchiwać, łowiąc uchem najmniejszy szmer.
Harald widział, że teść toczy ze sobą ciężką walkę wewnętrzną, lecz
nie cofnął swego postanowienia, wiedząc, że teraz przegrałby z
pewnością.
Katie wcale nie miała zamiaru przyznać, że postąpiła
niewłaściwie. Niczym niegrzeczne dziecko leżała w swoim pokoju na
szezlongu, w oczekiwaniu na przeprosiny Haralda. Ojczulek z
pewnością dał mu porządną nauczkę i zmusił do uległości.
Postanowiła, że Harald będzie długo czekał na przebaczenie i nie
pogodzi się z nim tak prędko. Powinien się poprawić i uznać swój
błąd.
Nie wiedziała właściwie, czym ją obraził, sądziła jedynie, że
uczynił coś wbrew jej woli, nie występując po jej stronie. To
wystarczyło. Gdyby nawet istotnie nie miała racji, Harald powinien
był ją poprzeć. Postara mu się to wytłumaczyć i przekonać go raz na
zawsze. Przebaczy mu dopiero, gdy będzie ją bardzo pokornie prosił.
Wtedy ona się uśmiechnie i łaskawie wyciągnie rękę do ucałowania.
Przecież najmilszą rzeczą w tych zaręczynach były jego pocałunki;
Harald skąpił jej pieszczot, co ją ogromnie denerwowało.
Szkoda, że zabrakło okazji, aby dać mu powody do zazdrości. To
chyba jedyny sposób na wyrwanie go z tego niezmąconego spokoju.
Harald był zawsze zimny i opanowany, nie taki, jakim powinien być
narzeczony, zakochany w swej wybrance po uszy. Ale podczas
podróży ona pozna rozmaitych mężczyzn, pewnie niejeden zechce
flirtować z piękną, elegancką kobietą.
Tak, pokaże Haraldowi, nauczy go szacunku. Gdy tylko mąż
poczuje zazdrość, na pewno przestanie ją wciąż krytykować,
przestanie nieustannie strofować. Ojczulek niczego jej nigdy nie
zarzucał, wobec tego Harald nie powinien jej czynić wyrzutów.
Gdzież on się podziewa? Czyżby ojczulek z nim dotąd nie rozmawiał?
Dlaczego jeszcze nie przyszedł?
Zapominając o łzach zaczęła nasłuchiwać. Ale nie usłyszała
nawet najmniejszego szmeru. Zniecierpliwiona znów wybuchnęła
płaczem, co jej wcale nie przyniosło ulgi. Nagle dobiegł ją odgłos
kroków. Nie był to jednak energiczny, sprężysty chód Haralda, lecz
ciche stąpanie jednego z krajowców. W chwilę później na progu
stanął Kasova, spoglądający z nienawiścią na "niegodziwą białą
kobietę", która jeszcze raz zbiła jego ukochaną Zobah.
Skłonił się przed Katie i rzekł:
- Panowie czekają z kolacją.
Katie zerwała się z miejsca.
- Kto cię do mnie przysłał z tym poleceniem?
- Twój ojciec, pani.
- Czy był sam?
- Nie, pan Forst był z nim także.
Katie znowu opadła na poduszki.
- Powiedz panom, że nie przyjdę. Czuję się słabo.
Kasova skłonił się i wyszedł. Wyczuwał, że między państwem
musiało zajść jakieś nieporozumienie i cieszył się całym sercem, że
"niegodziwa pani" doznała przykrości.
Powtórzył panom słowa Katie. Mijnheer Vanderheyden już chciał
się udać do córki, ale Harald położył mu rękę na ramieniu i
powiedział:
- Bądź tym razem surowy, nie ustępuj Katie. Nie wolno jej
umacniać w uporze.
- A jeśli jest chora?
- Jest zupełnie zdrowa, ale jeśli pójdziesz do niej i spełnisz jej
kaprys, wówczas ja natychmiast stąd odejdę.
- Posuwasz się zbyt daleko, Haraldzie.
Twarz młodego człowieka wyrażała niezłomną wolę. Wiedział, że
w tym wypadku nie może ustąpić za żadną cenę.
- Jeśli chcesz iść do Katie, nie będę ci przeszkadzał, ale ja nie
zostanę tu ani chwili dłużej.
- Do czego zmierzasz? Czy chcesz, by Katie ciebie przeprosiła?
- Nie, na tym mi nie zależy. Nie znoszę takich upokarzających
scen. Katie musi być rozsądna i nie udawać obrażonej. Nikt jej
przecież nie wyrządził krzywdy.
Katie na próżno czekała. Płakała jeszcze przez chwilę, potem zaś
zaczęła trzeć ręce, które, ku jej zdumieniu, były znów gładkie i białe.
Tarła je dość długo, aż zaczęły boleć, więc przestała. Oparła się na
poduszkach i czekała na Haralda. On jednak nie nadchodził, nie
przyszedł również ojczulek. Co to miało znaczyć? Czyżby bez niej
zaczęli jeść kolację? Może chcieli, by umarła z głodu?
Ogarniał ją coraz większy niepokój. Wreszcie znów posłyszała
kroki. Na progu stanął Kasova.
- Panowie powiedzieli, że pójdą sami do stołu, jeśli natychmiast
nie zejdziesz do nich, pani.
Katie oniemiała. Ze złością chwyciła najbliżej leżącą poduszkę,
aby nią cisnąć w głowę służącego. Kasova jednak spojrzał na nią z
nienawiścią, a w jego oczach zapłonęła groźna błyskawica; pod
wpływem tego wzroku ręka Katie opadła. Skinęła, aby się oddalił.
Przez chwilę siedziała zupełnie oszołomiona. Co się stało? Cały
świat zmienił się nagle. Służący patrzył na nią z pogróżką, gdy chciała
mu rzucić poduszką w głowę, Harald nie przyszedł błagać o
przebaczenie, a co dziwniejsze - ojczulek też się nie zjawił. To
oczywiście wina Haralda. Ach, Harald, ten potwór bez serca, gdyby
tylko wiedziała, jak się zemścić! A może mu ustąpić? Nie, przecież
właśnie na tym mu zależy. Nie zejdzie na kolację, choćby miała
umrzeć z głodu, nie zejdzie - jemu na złość.
Znów rzuciła się na posłanie i wybuchnęła płaczem. Nie
wiedziała, jak się zachować. Zostałaby tutaj, ale nudziła się
śmiertelnie. Dobrze, zejdzie do jadalni, spełni życzenie tego despoty,
tego tyrana, lecz nigdy mu tego nie zapomni. Znajdzie sposób na
zemstę. Gdy wyjadą w podróż poślubną, ona rzuci się w wir flirtów z
innymi młodymi panami. Haralda ogarnie zazdrość, będzie cierpiał,
tak jak ona cierpi teraz. Odpłaci mu za męczarnie, które znosiła z jego
powodu. Najpierw kazał jej tak długo czekać na oświadczyny, potem
nie miał dla niej czasu, a teraz zachowuje się okrutnie.
Katie czuła, że serce wzbiera jej żalem i nienawiścią. W tej chwili
nie znosiła Haralda. Przyczesała włosy i zmieniła suknię bez pomocy
służącej. Potem znowu zaczęła trzeć ręce, aby stały się czerwone i
spuchnięte. Tarła je bezustannie, nawet w chwili, gdy wychodziła z
pokoju. Była bardzo blada i udawała cierpiącą. Przystanęła na progu
jadalni i ostrożnie uchyliła zasłonę.
Co to? Panowie siedzą w najlepsze przy kolacji i jedzą z wielkim
apetytem, nie zważając na to, że ona jest chora i głodna. Katie
najchętniej powróciłaby do swego pokoju, lecz zapach smakowitych
potraw pobudził jej apetyt. Poczuła silny głód, toteż zdecydowała się
wejść. Nie przypuszczała nawet, że panowie doskonale wiedzą o jej
obecności za drzwiami. Harald usłyszał jej kroki i szepnął ojcu:
- Katie nadchodzi, udawaj, że wcale się nią nie przejmujesz.
Usiądźmy i jedzmy spokojnie, jakby nigdy nic.
Mijnheer Vanderheyden z ciężkim sercem posłuchał tej rady. W
duchu myślał, że uparta Katie znalazła wreszcie swego Petruccia,
który ją poskromi i uszczęśliwi.
Katie raz jeszcze potarła ręce, po czym z tragiczną miną weszła
do jadalni, udając, że się słania na nogach. Ojciec, przykuty do fotela,
nie mógł jej pomóc, Harald zaś nie ruszył się z miejsca. Musiała sama
podejść do stołu. Wtedy dopiero narzeczony przysunął jej uprzejmie
krzesło, po czym sam usiadł.
Katie ostentacyjnie położyła zaczerwienione ręce na białym
obrusie. Służący podał jej półmisek. Z ciężkim westchnieniem nabrała
sobie jedzenia na talerz, spoglądając ukradkiem na Haralda.
Zauważyła, że był spokojny i obojętny.
- Jak się czujesz, Katie? - ojciec nie mógł się powstrzymać od
pytania.
Wargi jej zadrżały.
- Bardzo źle, ojczulku. Jestem bardzo osłabiona. Spójrz na moje
czerwone ręce.
Harald domyślił się natychmiast, ile trudu zadała sobie Katie,
żeby jej ręce nabrały tej barwy.
- To ci do jutra przejdzie - pocieszał ojciec.
- Och, ojczulku, przestałeś mnie kochać - załkała Katie.
- Kocham cię, Katie, ale już nigdy nie powinnaś bić służby, to
bardzo brzydko. Zobah się pomyliła, nie należało karać jej tak surowo
za niewielkie uchybienie. Wiesz, że ludzie się buntują, gdy się im
wymierza niesprawiedliwą karę. Nie trzeba ich drażnić.
Katie przypomniała sobie spojrzenie Kasovy i umilkła. Po chwili
jednak rzekła:
- Powtarzasz słowa Haralda, to on poskarżył się na mnie.
- Nic podobnego! To powiedziała mi Zobah.
- Bezczelne stworzenie! - zawołała Katie ze złością.
Harald nie przemówił dotąd ani słowa. Teraz dopiero odezwał się
do Katie.
- Czy podać ci półmisek, Katie?
- Ach, nie mam zupełnie apetytu! - odpowiedziała żałośnie.
- Spróbuj tylko, zobaczysz, jakie to smaczne - rzekł z uśmiechem.
Katie nadąsała się znowu i spytała gniewnie:
- Dlaczego nie przyszedłeś mnie przeprosić, Haraldzie?
- Niech mnie Bóg strzeże, abym ci nigdy nie wyrządził takiej
krzywdy, za którą musiałbym cię przepraszać - odpowiedział z
powagą. - Nie mówmy o tym więcej, nie życzę sobie tego.
Chciała mu odpowiedzieć, lecz Harald zręcznie skierował
rozmowę na inne tory, a pan Vanderheyden wmieszał się do niej.
Mówili o statku, który miał Katie i Haralda zawieźć do Europy. Był to
najpiękniejszy i najbardziej elegancki parowiec kursujący na tej linii.
W dniu ich ślubu miał właśnie zawinąć do portu Oleh_loh.
Harald opowiadał o tym, nie zważając na kaprysy Katie. Wreszcie
rozmowa podziałała na nią żywo, tak iż zapomniała o dąsach. Przez
chwilę uważnie słuchała, a potem sama zabrała głos. Między
narzeczonymi pozornie zapanowała zgoda, toteż pan Vanderheyden
odetchnął z ulgą.
W jakiś czas później Harald pożegnał się z teściem i zbliżył się do
Katie, by ją pocałować na dobranoc. Odsunęła się, chciała bowiem,
żeby ją pokornie błagał o pocałunek. Harald jednak nie zamierzał o
nic błagać, zapytał tylko spokojnie:
- Nie chcesz mnie pocałować, Katie?
- Nie!
- Dobrze. W takim razie odejdę bez pocałunku. Dobranoc, Katie.
Od dziś przestanę ci się naprzykrzać ze swymi pieszczotami.
Katie, zupełnie zaskoczona, patrzyła na narzeczonego. Tego się
nie spodziewała. Czuła, że to ona najbardziej ucierpi, gdy nie pozwoli
się pocałować.
Nadąsana przygryzła wargi, walcząc ze sobą. Była w Haraldzie
zakochana, a on gotów odejść, jeśli go o nic nie poprosi. Pojęła, że w
tym przypadku powinna mu ustąpić. Podniosła się szybko z krzesła i
pobiegła za Haraldem. Zszedł właśnie po schodach i podążał przez
ogród do swego domku.
Dogoniła go i chwyciła za ramię.
- Haraldzie!
W jej głosie brzmiały zarazem odrobina gniewu i gorąca prośba.
Odwrócił się i spojrzał na nią poważnie.
- No i cóż, Katie?
- Pocałuj mnie, okrutny!
Otoczył ją ramieniem i przyciągnął ku sobie.
- Dobranoc, Katie! Śpij dobrze! - powiedział, całując ją w usta.
Ale pocałunek ten wydał jej się zbyt chłodny. Zarzuciła ręce na
szyję Haralda i kilka razy namiętnie przywarła do jego warg. Potem
go puściła z błyszczącymi oczami i zapytała:
- Wiesz, kim jesteś?
- Kim, Katie?
- Potworem! Potworem bez serca!
Zaśmiał się i ucałował jej dłonie. Pogłaskał je pieszczotliwym
ruchem.
- Widzisz, Katie, zupełnie zbielały. I nigdy już na nikogo nie
podniesiesz ręki. Przyrzeknij mi, kochanie.
- A jeśli służące będą nieposłuszne?
- Wtedy zwróć się do mnie. Jestem jednak pewien, że będą
słuchały, gdy zaczniesz z nimi postępować łagodniej. Dobrocią można
osiągnąć znacznie więcej niż złością. Zwolnij jutro na cały dzień
Zobah, wtedy zapomni o wszystkim.
Łagodny ton jego głosu wywarł na niej wrażenie, po chwili
jednak znów zatriumfowała przekora.
- A jeśli tego nie uczynię? Jeśli znów zbiję Zobah, to wstrętne
stworzenie? Powinnam ją ukarać za ten przykry wieczór.
Cofnął się kilka kroków.
- Zrobisz, jak zechcesz. Dobranoc!
Wtedy Katie znów zawisła mu na szyi.
- Pocałuj mnie jeszcze raz, a wszystko dla ciebie zrobię.
Spełnił jej życzenie, lecz nie miał w sercu radości. Czuł się
znużony ciągłymi sprzeczkami. Katie po każdej takiej utarczce
nabierała werwy, była pełna życia. Harald zaś stawał się smutny i
przygnębiony. Pragnął, by między nimi panowała harmonia, czuł
jednak, że w ostatnich czasach stał się nerwowy i rozdrażniony.
"Najwyższy czas, aby odpocząć i wyjechać do Europy dla
poratowania zdrowia" - pomyślał. Odprowadził Katie na ganek,
prosząc ją, by w lekkiej sukni nie wychodziła do ogrodu, gdyż o tej
porze jest chłodno i łatwo się przeziębić.
Powracając do domu przypomniał sobie, że nie powiedział Katie
o liście Marleny. Zabrał go przecież po to, by pokazać narzeczonej.
Gdy tylko znalazł się w swoim pokoju, przeczytał go ponownie.
Ogarnęło go uczucie niezmąconego spokoju. Stwierdził przy tym
ogromną różnicę między charakterem Katie i Marleny. Czy Marlena
uderzyłaby służącą, czy w ogóle potrafiłaby na kogoś podnieść rękę?
Potrząsnął głową. Co za niemądre myśli! Służba w Europie nie
pozwoliłaby na to. Ale nawet, gdyby to było możliwe, gdyby Marlena
mieszkała tutaj, nie uderzyłaby z pewnością służącej, nie byłaby do
tego zdolna.
Siedział przez chwilę pogrążony w zadumie, a jego myśli biegły
do ojczyzny. Znów poddał się tęsknocie. Myślał o swojej matce.
Gdyby żyła, przyprowadziłby do niej Katie i powiedziałby:
- Matko, naucz ją, by się stała podobna do ciebie!
Czy to prawdopodobne? Czy Katie mogłaby się pozbyć wad pod
wpływem dobrej, mądrej, szlachetnej kobiety? Czy Marlena uzyska na
nią wpływ? Miła, kochana siostrzyczka Marlena? A może Katie się
poprawi? Trzeba się tylko uzbroić w cierpliwość, trzeba wciąż
czuwać.
Westchnął ciężko, jakby już zupełnie stracił nadzieję. Wtedy
sobie przypomniał, że nie zawiadomił dotąd nikogo w Hamburgu o
swoich zaręczynach. Powinien był przecież listownie oznajmić to
Marlenie i Zeidlerowi. Czas naglił, postanowił więc, że jeszcze dziś
wieczorem napisze list do Marleny. Do Zeidlera skreśli tylko parę
słów. Marlena wyda pani Darlag polecenie przygotowania
apartamentów dla jego żony.
Harald zamierzał poprosić Marlenę o to, by zajęła się Katie. Tę
prośbę łatwiej wyrazić w liście niż ustnie. Zasiadł przy biurku i
napisał długą epistołę do siostry. Powierzył jej wszystkie swoje troski
i kłopoty, zwracał się do niej jak do dobrej, kochanej, bliskiej
powiernicy. To mu przyniosło ulgę. Miał wrażenie, że Marlena go
dobrze zrozumie i postara się mu pomóc. Katie z pewnością zmieni
się pod jej wpływem.
Skończył pisanie i udał się na spoczynek z uczuciem błogiego
spokoju w sercu.
* * *
Nadszedł kwiecień. Ruch w porcie stał się większy. Obok statków
handlowych pływało po rzece mnóstwo parowców pasażerskich i
spacerowych. Przy pięknej pogodzie cały port wypełniał się
niezliczoną ilością statków, które przewoziły wycieczki.
W niedzielę Marlena jak zwykle przechadzała się po ogrodzie.
Wdychała z rozkoszą świeży, wilgotny zapach. Dzień był ciepły,
prawdziwie wiosenny. Dziewczyna spoglądała na gałęzie, pokryte
nabrzmiałymi pąkami, na pierwsze
zielone pędy. Drzewa
wypuszczały listki, trawa wysuwała nieśmiało kiełki spod ziemi, która
właśnie pokrywała się świeżą runią.
Marlena obserwowała statki na rzece. Nagle powzięła decyzję,
aby także opłynąć cały port. Szybko weszła do domu i przywołała
panią Darlag.
- Czy chce pani popłynąć łódką wzdłuż portu? Słońce świeci,
ciepło jest jak w maju, a w porcie taki ruch...
Pani Darlag miała wprawdzie ochotę na drzemkę, podniosła się
jednak natychmiast i odpowiedziała:
- Z przyjemnością, moje dziecko. Czy panienka zawiadomiła już
Krogera?
- Jeszcze nie. Ale pójdę tam teraz, a pani może się w tym czasie
przebrać.
Marlena włożyła płaszczyk i kapelusz, po czym udała się nad
rzekę. W małym domku mieszkał przewoźnik Kroger. Zapukała do
okna. Po chwili w progu stanął Kroger i zdumiony spojrzał na
dziewczynę.
- Dzień dobry, czy jest pan bardzo zajęty?
- Nie, panienko. Drzemałem, bo to dzisiaj niedziela. Teraz
chciałem się trochę wygrzać na słońcu...
- Czy mógłby mi pan poświęcić godzinkę? Chciałabym z panią
Darlag opłynąć łódką port. W dni powszednie nie mam czasu, a
interesuje mnie, jakie statki zawinęły. Ale jeśli to panu sprawi
kłopot...
- Niech się panienka nie krępuje, dla pani mam zawsze czas.
Chętnie zabiorę panienkę na spacer. Wczoraj właśnie oczyściłem mój
jacht, a dziś "Elżunia" błyszczy jak złoto. Za pięć minut będę gotów.
- Wspaniale. Zajmę już miejsce i poczekam na panią Darlag.
Marlena przeszła wąski pomost i usiadła w zgrabnej, czystej
łodzi. Po paru chwilach zjawił się Kroger, potem zaś pani Darlag.
Marlena pomogła jej przy wsiadaniu. Wkrótce smukła łódź odbiła od
brzegu.
- Dokąd popłyniemy, panienko? - spytał przewoźnik.
- Wszystko jedno. Najchętniej zwiedziłybyśmy cały port.
Kroger skinął głową. Stateczek chyżo mknął po falach. Mijał
kajaki, łodzie i parowce. Pasażerowie śmiali się, śpiewali, wesoło
powiewali chusteczkami. Marlena czuła dziwną błogość w duszy.
Odpowiadała na ukłony, śmiejąc się serdecznie.
Łódź dotarła do przystani, w której stały wielkie parowce
zamorskie. Na pokładach uwijały się odświętnie ubrane załogi, w
dokach zaś panowała cisza.
W oddali, we mgle, dumnie sterczały wieże starego
hanzeatyckiego grodu. Po szerokim pomoście przetaczały się tłumy
ludzi. Marlena z zainteresowaniem obserwowała ruch w porcie.
- Czyż nie jest pięknie? - zwróciła się do pani Darlag.
- O tak, panienko. Mnie także serce rośnie, gdy patrzę na te
wspaniałości.
- Ilekroć jestem smutna i przygnębiona, wybieram się na
przejażdżkę po przystani. Wtedy zawsze nabieram otuchy i odzyskuję
dobry humor. Tylko patrzeć, jak nasz port się rozwinie i stanie się
równie potężny, co przed wojną!
- Dałby to Bóg, panienko!
- Niech pani spojrzy na ten olbrzymi statek. Przybył z Indii. Pan
Forst powróci z Sumatry tą samą drogą. Gdy ostatnio wyjeżdżał,
musiał wsiąść na statek w Amsterdamie, z Hamburga nie było wtedy
komunikacji. Teraz przypłynie do rodzinnego portu. Będzie
przepływał koło swego domu, powitamy go z daleka, zanim zejdzie z
pokładu.
- Och, żeby już wreszcie przyjechał! Nasz panicz jakoś zwleka.
Marlena głęboko westchnęła. Niechby już przyjechał! Tak bardzo
pragnęła jego powrotu! Jakże często myślała o Haraldzie! Serce jej
mocno biło, gdy nadchodziły listy z Kota Radża. Wszystkie dotyczyły
spraw handlowych, ale niekiedy zawierały wzmianki o powrocie.
"Sprawę tę załatwi pan Forst w czasie swego pobytu w Hamburgu..."
"Pan Forst natychmiast po przyjeździe porozumie się z panem..." -
pisano.
Harald jednak dotąd nie podał dokładnej daty przyjazdu. Nie
odpowiedział też na jej obszerny list. Czy w ogóle odpowie? Czy
napisze choć raz jeszcze? Rozmarzone oczy Marleny utknęły w dali.
Miała wrażenie, że całe jej życie powinno zatrzymać się w biegu, aż
do czasu powrotu Haralda.
A gdy powróci? Jak się ułożą ich wzajemne stosunki? Czy tak,
jak między bratem i siostrą? Nie, niezupełnie. Przecież nie są
rodzeństwem, a nie widzieli się przez tyle lat. Muszą się lepiej poznać,
przywyknąć do siebie.
Marlena siedziała pogrążona w zadumie, dopóki łódź nie dobiła
do brzegu. Wtedy dopiero się ocknęła i skinęła głową pani Darlag.
Podziękowała Krogerowi i obiecała, że jutro przyniesie mu paczkę
tytoniu. Pożegnała się i wraz z panią Darlag wróciła do domu. Szła
przez rozkwitający ogród spoglądając na wysoki dom, dom Haralda
Forsta. Czy długo jeszcze pozostanie jej domem rodzinnym? Czy nie
będzie musiała go opuścić?
Zostanie tu, dopóki Harald się nie ożeni. Potem pójdzie w świat,
żeby nie przebywać pod jednym dachem z jego żoną...
Pani Darlag podeszła do Marleny.
- Napijmy się teraz kawy, dobrze, panienko?
Po podwieczorku Marlena odpoczywała w ulubionej niszy przy
oknie. Rozmarzonym wzrokiem patrzyła na fotografię Haralda Forsta.
Myślała o zmianach, które nastąpią po jego powrocie. Będzie z
pewnością dużo przebywała w jego towarzystwie, bo łączą ich
przecież rozmaite sprawy. Będą razem spożywali posiłki. Harald
zacznie przyjmować gości, wydawać przyjęcia. Stary dom znów się
ożywi, może nawet wróci dawny ruch. Gospodarz przedstawi gościom
swoją pupilkę - siostrę Marlenę.
Tak długo tu mieszkała z panią Darlag, prowadząc spokojne,
ciche życie - teraz będzie inaczej. Harald zechce z pewnością odnowić
dawne stosunki towarzyskie. Dom wypełni się gośćmi, gwarem,
wrzawą... Będzie przyjmował mnóstwo pięknych kobiet, dumnych
patrycjuszek miasta Hamburga. Harald jedną z nich wybierze, ożeni
się...
A ona będzie musiała pogodzić się z losem, choćby miało pęknąć
serce... Gdyby nawet sama nie odeszła, nowa pani domu nie zniesie
jej obecności... Kimże jest? Wychowanką Haralda, jego przybraną
siostrą Marleną... Wszystko zawdzięcza dobroci Haralda, lecz nie ma
do tego prawa!
Westchnęła ciężko. Gdybyż to ona była piękną patrycjuszką,
gdyby spodobała się Haraldowi... Zaśmiała się gorzko. Nieważne, czy
jest patrycjuszką, czy też biedną biuralistką - przecież Harald jej nie
kocha. Uczynił dla niej tak wiele, by spłacić dług wdzięczności. Zajął
się jej losem, bo ojciec uratował mu życie. Uważał ją za młodszą
siostrę, ale nigdy nie zdoła wzbudzić w nim gorętszych uczuć.
To i tak bardzo dużo. Czy nie miała powodów do zadowolenia?
Czy nie wymagała od życia zbyt wiele, czy to, co posiada, nie
powinno jej wystarczyć?
W kilka dni później pan Zeidler wyjechał w sprawach
handlowych do Berlina. Marlena siedziała sama zajęta wpisywaniem
różnych pozycji do księgi buchalteryjnej, gdy wszedł woźny i położył
na jej biurku korespondencję z ostatniej chwili.
Marlena dopisała cyfry do końca stronicy, choć wiedziała, że
właśnie zawinął do portu parowiec z Sumatry i spodziewała się
wiadomości z Kota Radża. Odłożyła pióro i zabrała się do
przeglądania poczty. Na samym wierzchu leżał list od Haralda,
adresowany do niej. Nieśmiało wzięła go do ręki. Nie musiała czekać
do pory obiadowej, była sama, mogła przeczytać...
Przejrzała najpierw pozostałą korespondencję, rozdzieliła listy,
przeznaczone do innych działów. Prywatny list Haralda, adresowany
do pana Zeidlera, położyła na biurku prokurenta, który jutro miał
wrócić.
Gdy już spełniła te wszystkie obowiązki, drżącymi palcami
sięgnęła po list od Haralda. Rozcięła kopertę i zaczęła czytać:
"Najdroższa siostrzyczko!
Otrzymałem Twój miły list, który sprawił mi dużo radości!
Czytając go doznawałem uczucia tęsknoty za krajem. Ach, Marleno,
jak dawno już nikt się o mnie nie troszczył! Jakże dawno nie
rozmawiałem z nikim o mojej niezapomnianej matce! Nigdy nie była
mi tak potrzebna jak teraz. Bardzo mnie poruszyły Twoje wspomnienia
i to także, że w imieniu mej matki prosiłaś, bym dbał o siebie. Te
słowa wskrzesiły jej obraz; mama zmartwychwstała przede mną -
jakby w tej samej chwili.
Życie nieustannie płata nam figle! Dawniej sądziłem, że poślubię
kobietę, która choć trochę będzie mi przypominać matkę. A teraz
zaręczyłem się z panienką o zupełnie innym charakterze. Od kilku
tygodni jestem narzeczonym Katarzyny Vanderheyden, córki mego
wspólnika. Wkrótce odbędzie się nasz ślub..."
Marlena doczytała list do tego miejsca, po czym opadła na fotel.
Śmiertelnie zbladła. Drżała tak jakby wstrząsały nią dreszcze.
Siedziała przez dłuższą chwilę, niezdolna do dalszego czytania.
Zaskoczyła ją ta wiadomość. Ślubu Haralda spodziewała się w
dalekiej przyszłości. A tymczasem przybrany brat już się zaręczył,
wkrótce zaś odbędzie się jego ślub. Może teraz, gdy czyta list, Harald
jest już mężem tej kobiety... Nie wolno jej o nim myśleć, ani nawet
marzyć...
Czy jednak potrafi zapomnieć? Czy ma w sobie tyle siły, by
wyrwać z serca gorące uczucie, wzmagające się z dnia na dzień? Nie,
tego nie mogła zmienić, nie mogła się wyrzec miłości, choćby była
grzeszna.
Blada, z przymkniętymi oczyma, siedziała zupełnie osłupiała, a w
jej duszy szalała straszliwa burza. Ten okrutny cios spadł na nią w
chwili, gdy przepełniona radością czytała serdeczne słowa Haralda.
Chwała Bogu, że jest sama, że nie ma świadków jej przerażenia i
bólu. Mogła się opanować i odzyskać spokój.
Marlena była odważna, dowiodła tego w różnych życiowych
sytuacjach. Teraz dość szybko pokonała wybuch rozpaczy, westchnęła
ciężko, a potem odgarnęła włosy z czoła. Nie chciała się poddawać,
nie chciała się ugiąć pod brzemieniem bólu. Musiała mężnie przeżyć
porażkę.
Cóż się zresztą stało? Przecież się tego spodziewała od dawna.
Wiadomość, co prawda, przyszła zbyt nagle, ale nie zmieniało to
postaci rzeczy. Precz ze smutkiem! Nie wolno się nad sobą
roztkliwiać! Musi pogodzić się z losem.
Czy jej uczucie jest grzechem? Nie, z pewnością nie! Dopóki swą
miłość ukrywa w sercu, dopóki nie wyraża żadnych życzeń czy
pragnień, nie ma w tym nic zdrożnego. A zresztą nie zostanie w domu
Haralda. Znajdzie powód, by stąd wyjechać. Najlepiej zrobi to zaraz,
zanim Harald z żoną przybędą do Hamburga.
Zacisnęła usta, podniosła list z posadzki i zaczęła czytać dalej:
"...podróż do kraju będzie jednocześnie podróżą poślubną, a przy
okazji moja żona zmieni klimat. Swoje dzieciństwo spędziła z dala od
rodziców, w Holandii, gdzie ukończyła szkołę. Od kilku lat jednak
wraz z ojcem mieszka w Kota Radża, więc jak najprędzej powinna
odmienić klimat. Ślub odbędzie się 18 kwietnia i tego samego dnia
wyruszymy do Europy na parowcu "Kolumbia". Pod koniec maja
powinniśmy zawinąć do Hamburga. Dowiedz się na miejscu o
dokładny termin.
Ucałuj ode mnie panią Darlag i poproś, aby przygotowała
wszystko na nasze przyjęcie. Dla mojej żony trzeba urządzić cztery
pokoje na parterze, przylegające do moich. Nie będziemy ci
przeszkadzali, Marleno, bo ty przecież zajmujesz pokoje na pierwszym
piętrze, obok apartamentów mojej matki. Cieszę się bardzo, że się
wkrótce zobaczymy. Chciałbym, abyś się zaprzyjaźniła z moją żoną,
może nawet uda Ci się wywrzeć na nią dobry wpływ.
Sądząc z listów jesteś z pewnością poważną, zrównoważoną
kobietą. Katie wychowywała się w pensjonacie holenderskim, gdzie
kładziono nacisk na ogładę towarzyską, niż rozwijając zalety serca. W
tym czasie straciła matkę, a ojciec ubóstwiający jedyną córkę, był dla
niej zbyt pobłażliwy. Miałem nadzieję, że uda mi się zmienić Katie, ale
po kilku tygodniach przekonałem się, że nie potrafię tego uczynić.
Gdyby żyła mama, pomogłaby mi na pewno. Teraz cała moja
nadzieja w Tobie. Przeczytałem Twój list i doszedłem do wniosku, że
jesteś do mamy podobna, masz spokojne, łagodne usposobienie, a przy
tym silną wolę.
Sądzę, że Katie wyniesie wielkie korzyści z obcowania z Tobą.
Blisko rok byłaś pod opieką mojej matki, a to zapewne wpłynęło na
Twój charakter. Ja jestem niezręczny i niecierpliwy, pewnie kobiety w
takich przypadkach łatwiej dają sobie radę. Twój list uzmysłowił mi,
jak wiele cech przejęłaś od mojej matki, ale i nie mniej odziedziczyłaś
po swoim szlachetnym ojcu.
Niech Cię, Marleno, nie dziwi, że wyrażam tak szczerą opinię o
swej przyszłej żonie. Długo się zastanawiałem, zanim podjąłem
decyzję o małżeństwie. Zaręczyłem się pomimo licznych wad mojej
wybranki, które mnie w niej raziły. Nie kocham Katie; rozwaga i
rozsądek orzekły, że jest dla mnie najodpowiedniejszą żoną. Nie
wierzę w istnienie głębokiej, gorącej miłości, którą opiewają poeci.
Marzyłem o niej, gdy byłem bardzo młody - życie jednak pozbawiło
mnie złudzeń.
Z całego serca pragnę, aby to moje małżeństwo było zgodne i
harmonijne. Myślę, że Katie zmieni się, stanie się kiedyś dobrą żoną.
Nie zrażaj się, jeśli wyda Ci się osobą szorstką i nieuprzejmą. Prawie
całe życie przebywała jedynie w towarzystwie mężczyzn i służby. Nie
miała odpowiedniego grona znajomych. Na Sumatrze mało jest
wykształconych, inteligentnych kobiet europejskich. Katie przywykła
do życia udzielnej księżniczki, której nikt nie śmie się sprzeciwić,
nawet własny ojciec. Ja sam muszę się pogodzić z faktem, że mamy
zupełnie odmienne charaktery, a Katie nie przypomina ideału o jakim
marzyłem.
Tak, Marlenko, napisałem Ci wszystko i to przyniosło mi ulgę.
Darzę Cię bezgranicznym zaufaniem, bo jesteś dla mnie uosobieniem
ciepła i troski mej matki oraz szlachetności Twego ojca. Nie znam Cię
wprawdzie bliżej, ale uważam, że gdyby oni żyli, zrozumieliby mnie
tak samo jak Ty.
Gdy zaczynałem pisać ten list, czułem się smutny i przygnębiony.
Teraz lżej mi na duszy. Zdałem sobie sprawę z tego, że przez wiele lat
byłem bardzo samotny. Tęsknię za krajem, wprost nie mogę się
doczekać chwili powrotu. czas już kończyć wyznania, pora pomówić o
Tobie. Gdy przyjedziemy z Katie do Hamburga, wprowadzę zmiany i
w Twoim życiu. Musisz mieć więcej zabaw i urozmaicenia, jesteś
młoda, powinnaś poznać świat, ludzi. Sądzę, że często będziemy
zapraszać gości, a wtedy i Ty zaznasz trochę rozrywki, może jakoś
powetujesz sobie stracony czas.
Poproś panią Darlag, aby przyjęła dostateczną ilość służących;
moja żona przywykła do licznej służby. Będzie się wprawdzie musiała
ograniczyć, lecz nie chcę, by jej na czymś zbywało. Jedna z jej
służących przyjedzie z nami do Hamburga. Piszę też do pana Zeidlera
z poleceniami, którymi nie chcę Cię fatygować.
Północ właśnie wybiła, a ja czuję zmęczenie, ostatnio pracowałem
bez przerwy. Tęsknię za innym powietrzem. Po nocach śni mi się
ukochany Hamburg - to mnie też nie podnosi na duchu.
Żegnaj, kochana siostrzyczko, już niedługo zobaczymy się w
domu. Przesyłam Ci serdeczne pozdrowienia.
Twój brat Harald"
* * *
Marlena skończyła czytanie, ale długo jeszcze spoglądała na list
Haralda. Zapomniała o własnym smutku, gdy się dowiedziała o
kłopotach swego umiłowanego, który nie kocha przyszłej żony. Kto
wie, może nawet już dziś żałuje swego kroku? Widocznie chciał
zawrzeć małżeństwo z rozsądku, a przekonał się przed czasem, że
popełnił błąd. Nie wierzy w miłość, w głęboką, potężną miłość, której
nic nie zdoła zniszczyć, która nie cofnie się przed żadną ofiarą.
Biedny Harald!
Gdyby z listu przebijało wielkie, promienne szczęście, Marlena
cichutko usunęłaby się z życia Haralda, nie mogłaby przebywać w
tym domu, lecz po owym gorzkim wyznaniu nie mogła go opuścić.
Obdarzył ją przecież wyjątkowym zaufaniem, prosił, by zastąpiła
matkę i zajęła się Katie. Porzuciła zatem swe rozżalenie i postanowiła
uczynić to, co zrobiłaby nieżyjąca pani Forst. Spełni tę prośbę, by nie
zawieść zaufania.
Znużonym ruchem podniosła się z fotela i usiadła przy biurku.
Dziś jednak nie zdobyła się już na zwykły zapał, po prostu nie
potrafiła zebrać myśli, uciekających na pokład parowca "Kolumbia",
który wiózł Haralda do ojczyzny.
Ach, jak to dobrze, że nie ma pana Zeidlera, nie trzeba mówić z
nim na ten temat. Czuła, że nie potrafiłaby zachować spokoju.
Postanowiła, iż nie zawiadomi również pani Darlag o ożenku Haralda
i jego powrocie do kraju. Dziś brakłoby jej sił. Jutro powie o
wszystkim. Wyobrażała sobie rozmowę z panią Darlag. Staruszka
bardzo się ucieszy, a jej wychowanka będzie musiała udawać wielką
radość.
Dzień ten ciężko przeżyła, godziny wlokły się w nieskończoność.
Marlena z ulgą powitała wieczór. Mogła się teraz schronić w swym
pokoiku, gdzie nikt jej nie przeszkadzał. Zmęczyły ją pytania pani
Darlag, zaniepokojonej bladością i mizernym wyglądem swej pupilki.
Tej nocy mało spała. Płonącymi oczyma wpatrywała się w mrok,
serce mocno biło, a sen uciekał z powiek. Wstała nazajutrz o zwykłej
porze, blada i znużona. Pani Darlag robiła jej wymówki, gdyż
Marlena nawet nie tknęła śniadania. Dziewczyna zbyła staruszkę
jakimś żartem, po czym pożegnała się i wyszła do biura. W chwilę po
niej nadszedł pan Zeidler. Opowiedział Marlenie o pomyślnym
wyniku swej podróży.
Nagle rzucił wzrokiem na list, leżący na biurku. Marlena, starając
się opanować, zdobyła się z trudem na uśmiech.
- Ja także otrzymałam wczoraj list od Haralda. Nie powiem
jednak ani słówka, niech pan sam przeczyta. A jest w nim dobra
nowina - odezwała się na pozór wesoło.
- Czy nareszcie przyjeżdża? - zapytał prokurent, rozcinając
kopertę.
- Nic nie powiem - powtórzyła. - Niech pan czyta.
Zeidler przebiegł wzrokiem list i zawołał:
- Panno Marleno, nasz szef się ożenił, a myśmy o tym nic nie
wiedzieli! Teraz za późno, żeby mu przesłać telegram z życzeniami, z
pewnością jest już w drodze do kraju. Co pani na to?
- Szkoda, że dowiedzieliśmy się o tym tak późno, trudno, nie ma
rady. Złożymy po powrocie serdeczne gratulacje młodej parze.
- Tak, nic innego nam nie pozostaje. Co mówi pani Darlag?
- Nic jeszcze nie wie. Nie chciałam, aby się dowiedziała przed
panem. Poza tym na pewno od razu się zdenerwuje, zabierze się
gorączkowo do przygotowań na przyjęcie nowożeńców, zarządzi
gruntowne porządki. Lepiej, żeby jeszcze jeden dzień wypoczęła.
Staruszek zaśmiał się.
- To prawda, pani Darlag gotowa postawić cały dom na głowie.
"Kolumbia" zawinie do portu około 25 maja, mamy jeszcze dużo
czasu na przygotowania. Urządzimy wszystko z wielką pompą, gdyż
chodzi nie tylko o uczczenie powrotu pryncypała, ale także o
przyjęcie córki pana Vanderheydena. Nie sądziłem, że ma córkę w
tym wieku. Byłbym może sam pomyślał o skojarzeniu tych dwojga.
Ale obeszło się bez mojej pomocy. Trudno o lepszą partię dla
Haralda, teraz przecież cała firma przejdzie w jego ręce. To świetnie!
Co za radość, panno Marleno!
- Oby tylko Harald zaznał szczęścia w tym małżeństwie - odparła
dziewczyna.
- Och, dałby to Bóg! - skwitował pan Zeidler.
* * *
Tymczasem w Kota Radża trwały przygotowania do ślubu, który
miał się odbyć 18 kwietnia. Mijnheer Vanderheyden pragnął z okazji
wesela córki urządzić wielką uroczystość. Rozesłano zaproszenia do
niemal wszystkich rodzin europejskich w Kota Radża. Urzędnicy
państwowi, plantatorzy i kupcy - wraz ze swymi paniami - oraz kilku
kapitanów i oficerów marynarki - wszyscy oni mieli zaszczycić
wesele swoją obecnością.
Dużo pracy spadło na Katie, choć większą część wyprawy miała
kupić w Europie. Dziewczyna chodziła zdenerwowana, poganiała
służbę, nie obeszło się bez krzyku, wymysłów i szturchańców. Różne
rzeczy fruwały w powietrzu, nie wyrządzając na szczęście żadnej
szkody. Raz tylko potłukła się kosztowna waza; Katie rzuciła szczotką
w głowę Zobah, lecz służąca zręcznie się uchyliła, a szczotka rozbiła
drogocenny przedmiot.
Od tego wieczoru Katie nie biła służących, ale przy każdej okazji
dręczyła i szykanowała biedną Zobah. Uznała, że dziewczyna była
powodem jej sprzeczki z Haraldem, przez nią zatem młoda
narzeczona doznała upokorzenia. Nigdy jej tego nie zapomniała,
nienawidziła Zobah.
Postanowiła jednak, że to właśnie Zobah pojedzie z nią do
Europy. W ten sposób Katie chciała ją ukarać, wiedziała bowiem, że
służąca kocha Kasovę i lęka się rozłąki z nim, jak też i długiej
podróży. Katie była zawzięta i mściwa, toteż orzekła, że pojedzie z nią
tylko Zobah.
Harald inaczej rozumiał decyzję narzeczonej, sądził, iż pani
pragnie wynagrodzić słudze wyrządzoną krzywdę. Nawet nie
przypuszczał, że to akt zemsty, nie posądzał przyszłej żony o
kierowanie się tak niskimi pobudkami.
Dwa dni przed ślubem Harald jeszcze raz udał się na plantacje, by
wszystko omówić z dozorcami. Młody Forst zatrudniał przeważnie
dzielnych, energicznych i solidnych pracowników, a ponieważ w
posiadłości panował ostatnio spokój, sądził, że z czystym sumieniem
może wyruszać w drogę. Z zadowoleniem, choć bardzo zmęczony,
powracał do domu. Było dość późno, słońce chyliło się ku zachodowi.
Kiedy się wykąpał i zmienił ubranie, zapadł już zmierzch. Szybko
udał się do willi Vanderheydenów, gdzie czekano z kolacją.
Przechodził przez ciemny ogród, gdy nagle usłyszał jęk kobiety. Jakiś
mężczyzna starał się ją pocieszyć. Harald wyszedł z zarośli i zobaczył
przed sobą Zobah oraz Kasovę. Kasova z posępną, zagniewaną miną
stał koło swej wybranki i gładził ją po ramieniu. Światło lampy
łukowej rzucało jasny blask na twarze obojga.
- Zabiję twoją niegodziwą panią, jeśli cię stąd zabierze - usłyszał
Harald głos Kasovy.
Młody Forst w tej samej chwili stanął przed nimi. Zobah wydała
okrzyk i chciała uciec, Harald jednak przytrzymał ją za ramię i rzekł:
- Zostań, Zobah, nie bój się! Dlaczego płaczesz i kto cię chce stąd
zabrać?
Zobah ukryła trwożnie twarz w dłoniach i żałośnie zaszlochała.
Harald popatrzył na jej towarzysza, który niespokojnie spoglądał
przed siebie.
- Odpowiedz, Kasova! Czemu Zobah płacze i kogo chcesz zabić?
- Wybacz mi, panie - odparł chłopak. - Nie miałem nic złego na
myśli, jestem tylko bardzo nieszczęśliwy, Zobah również. Pomóż
nam, panie, tyś dobry i sprawiedliwy. Pani chce ją zabrać w daleką
drogę, a Zobah umrze z tęsknoty za ojczyzną. Kto ją pocieszy, kto
będzie leczył jej rany, gdy pani ją znów zbije, a mnie tam nie będzie?
- Czy pani cię choć raz uderzyła od tamtego wieczoru? - spytał
Harald.
- Nie, panie, bić, to mnie nie biła - odparła dziewczyna z płaczem.
- Ale rzuca w nią karbówkami i szczotkami, kopie, szturcha... Raz
cisnęła w Zobah porcelanowym wazonikiem, lecz Zobah w porę się
odsunęła, inaczej wazonik byłby się potłukł o jej głowę - opowiadał
Kasova.
- Kiedy to było?
- Przedwczoraj, panie.
- A dlaczego pani to uczyniła?
- Bo Zobah nie dość prędko przygotowała kąpiel.
Tutaj Zobah wtrąciła się do rozmowy.
- Zobah rzeczywiście spóźniła się z kąpielą, bo trochę za długo
rozmawiała z Kasovą. Pani miała słuszność, że ukarała Zobah.
Dziewczyna wyczuła instynktownie, że słowa Kasovy sprawiają
Haraldowi przykrość, toteż starała się obronić swą panią. Harald
westchnął ciężko.
- Mówiłem ci Zobah, że pani jest chora. Nie chciała ci z
pewnością wyrządzić krzywdy. A w ogóle jest dla ciebie dobra,
prawda, Zobah?
Dziewczyna milczała. Nie chciała zdradzić, że Katie na każdym
kroku jej dokucza. Ale milczenie było wymowniejsze od słów.
- Pani dobrze ci życzy Zobah, dlatego też pragnie cię zabrać do
Europy. Chce ci sprawić przyjemność, wybrała właśnie ciebie.
Zobah cichutko zapłakała, a zamiast niej odezwał się Kasova:
- Wybacz, panie, ale jesteś w błędzie. Zobah lęka się tej podróży,
podobnie jak rozłąki ze mną. Zobah zostanie moją żoną, gdy tylko
uzbieram na budowę chaty i kupno pola ryżowego. Zobah powiedziała
o tym pani prosząc, by zamiast niej zabrała inną służącą. Wtedy pani
zaśmiała się złośliwie, mówiąc: "Tak? Tym bardziej wezmę ciebie".
Harald przygryzł wargi. Bardzo go bolało, że Katie okazała się tak
zacięta, małoduszna i mściwa. Wiedział, iż Kasova mówi prawdę.
Powziął zamiar udaremnienia planu Katie, pragnąc pomóc tym
łagodnym, dobrodusznym ludziom. Nie należało rozdrażniać Kasovy,
który w obronie Zobah gotów nawet zabić.
- Więc chcecie się pobrać? - spytał.
- Tak, panie, gdy tylko zaoszczędzimy trochę grosza.
- Dobrze, pomogę wam. Zobah nie pojedzie z panią, kto inny ją
zastąpi. Słuchaj uważnie, Kasova. Jutro wstaniesz o świcie, zanim
państwo się obudzą, i razem z Zobah uciekniesz do waszego
Kambongu. Niech kapłan odprawi obrządek ślubny. Jako mąż i żona
powrócicie już nie tutaj, lecz do mojego domu. Będziecie go pilnować
i utrzymywać porządek w czasie mej nieobecności. Załatwię to z
panem Vanderheydenem. Musicie wszystko jednak zachować w
najgłębszej tajemnicy, a jutro wyruszyć jeszcze przed wschodem
słońca. Wtedy Zobah nie pojedzie z panią. Czyście mnie zrozumieli?
Młodzi ludzie ucałowali ręce Haralda i, uszczęśliwieni, spojrzeli
sobie w oczy. Nie wiedzieli, jak wyrazić swą wdzięczność. Harald z
uśmiechem bronił się przed podziękowaniami, po czym dał im jeszcze
dokładnie polecenia, jak się mają zachowywać po przybyciu do jego
domu.
- Spodziewam się, że okażecie mi wdzięczność swoim
postępowaniem. Pamiętajcie o tym, że pani jest chora i nie chciała
Zobah wyrządzić krzywdy.
Kasova i Zobah obiecali, że spełnią wszystkie życzenia Haralda.
Dziewczyna patrzyła na niego rozpromieniona, aż wreszcie ucałowała
znowu rękaw jego marynarki.
- Cóż, czy przestaniesz płakać, Zobah? - spytał z uśmiechem.
- O, panie! Zobah jest szczęśliwa i nie zapomni tego, co dla nas
uczyniłeś. A kiedy pani wróci i zbije Zobah, nie pisnę ani razu, panie,
bo ty jesteś taki dobry.
- Od jutra będziecie służyć u mnie, nikt nie tknie was palcem. A
tutaj macie na wesele.
I Harald wręczył Kasovie trochę pieniędzy. Skinął głową, po
czym oddalił się. Szedł przez ogród, rozmyślając o Katie. Ogarniał go
smutek. To, co o niej usłyszał, stawiało jego młodą narzeczoną w
najgorszym świetle.
Wszedł do willi. W jadalni zastał tylko Vanderheydena.
- Musisz trochę poczekać, Haraldzie, Katie właśnie się przebiera.
- To dobrze, ojcze, omówimy jeszcze kilka spraw.
- Jak tam na plantacjach?
- Wszystko w porządku, możemy być spokojni. Chciałbym jednak
pomówić o czym innym. Mam do ciebie, ojcze, wielką prośbę.
Mijnheer Vanderheyden uśmiechnął się.
- Wreszcie będę miał okazję zrobić coś dla ciebie. Nigdy dotąd o
nic mnie nie prosiłeś. Słucham cię, Haraldzie.
- Chciałbym, żebyś zwolnił ze służby Kasovę oraz Zobah.
Mogliby od jutra służyć u mnie.
- Dlaczego? - spytał zdumiony staruszek.
- Mają zamiar się pobrać, a ja, dla uczczenia własnego ślubu, chcę
uszczęśliwić dwoje innych ludzi. Będą utrzymywać porządek w moim
domu. Oboje są solidni, można na nich polegać. Omówiłem już z nimi
wszystkie szczegóły.
- Przecież Katie chciała zabrać Zobah do Europy...
- Wiem, ojcze. Ale Zobah się do tego nie nadaje. Sam jej widok
drażni Katie, która uważa Zobah za główny powód naszej sprzeczki.
Lepiej, żeby dziewczyna została tutaj.
- Ach, mój drogi, znów dojdzie do przykrej sceny! Katie się
uparła, żeby zabrać właśnie ją.
Harald pochylił się i zaczął szeptać:
- Ojcze, Kasova chce wyrządzić Katie jakąś krzywdę. Jest bardzo
wzburzony, gdyż nasza pani nieustannie dokucza Zobah, nie przestaje
jej męczyć. Udało mi się go na jakiś czas uspokoić i uchronić Katie
przed nieszczęściem. Znasz jednak krajowców, wiesz sam, że nie
należy w stosunku do nich przekraczać pewnych granic. Nie znoszą
niesprawiedliwości, w takich przypadkach są zdolni do wszystkiego.
Posłuchaj tylko, ojcze...
I młody Forst opowiedział zasłyszaną rozmowę, wspomniał także
o swoim planie. Mijnheer Vanderheyden patrzył ponuro przed siebie.
- Powinno się tego łajdaka wysmagać jak psa, a ty przyrzekłeś mu
jeszcze nagrodę...
- Gdybym tak nie postąpił, ściągnąłbym tylko nieszczęście. Znasz
przecież tubylców.
- Niestety, masz rację! Nie ma innej rady...
Harald odetchnął z ulgą, po czym ciągnął dalej.
- Kasova to doskonały, wierny służący. Fakt, że ujął się za Zobah,
świadczy jedynie o jego dobrym sercu. Uniósł się, gdyż stanął w
obronie swej wybranki. Zobah i Kasova znikną jutro rano, a Katie
będzie zmuszona zabrać w drogę inną służącą. Zanim powrócimy z
kraju, minie dużo czasu, Katie zdąży zapomnieć o całej tej sprawie.
Poza tym powinna się zmienić, opanować nerwy i ciągłe
rozdrażnienie. Sądzę, że pobyt w Europie wpłynie na nią korzystnie.
Tutaj nie ma odpowiedniego towarzystwa, a w Hamburgu będzie
przebywać z moją przybraną siostrą, wykształconą, miłą i
zrównoważoną dziewczyną. Katie się uspokoi. Zmiana klimatu też
zrobi swoje.
Pan Vanderheyden wyciągnął rękę do Haralda.
- Dobrze postąpiłeś. Zwolnię Kasovę i Zobah. Jesteś wprawdzie
dla Katie zbyt surowy, traktujesz ją inaczej niż ja, ale z pewnością
będzie jej z tobą dobrze. Dziękuję ci, mój synu!
Harald uścisnął serdecznie dłoń staruszka. Teraz rozmowę
skierowali już na inne tory. W chwilę potem zjawiła się Katie. W
powłóczystej, białej sukience z szerokimi rękawami wyglądała
czarująco. Twarz miała bladą, a po przywitaniu z narzeczonym
znużona osunęła się niemal natychmiast na fotel.
Harald przyjrzał się jej badawczo.
- Czy się źle czujesz, Katie?
Złożyła ręce pod głowę, tak iż szerokie rękawy opadły niby
wielkie skrzydła.
- Jestem po prostu zmęczona. Mam tyle roboty, tyle przykrości...
Ach, chciałabym to wszystko mieć już poza sobą!
- Potrzebna ci zmiana klimatu.
Pan domu spojrzał zatroskany na córkę.
- Czy ci coś dolega, kochanie?
- Nie, nie ojczulku! - zawołała ze śmiechem. - Tylko nadmiar
pracy mnie męczy, ale wszystko już prawie gotowe. Kufry
spakowane, porządek zrobiony, polecenia wydane. Jestem głodna jak
wilk, siadajmy do stołu.
Podczas kolacji Katie była wesoła i kokieteryjnie przekomarzała
się z narzeczonym. Harald uznał, że jest urocza i pełna wdzięku, toteż
w jego sercu ponownie obudziła się nadzieja, iż wszystko zmieni się
na lepsze. Wierzył święcie w zbawienny wpływ klimatu
europejskiego, a dziś był dla swej przyszłej żony nadzwyczaj czuły i
opiekuńczy.
Katie uśmiechała się z zadowoleniem. Po kolacji narzeczony
poprosił ją o chwilę rozmowy.
- Mam do ciebie wielką prośbę, kochanie!
Dziewczyna oparła głowę na jego ramieniu i patrząc mu w oczy,
spytała:
- Jaką, Haraldzie? Jesteś dziś tak miły, że chyba niczego nie
potrafię ci odmówić.
Pocałował ją w usta.
- To tylko twoja zasługa. Jeśli zawsze będziesz tak urocza, jak
dzisiaj, ja na pewno się nie zmienię. Więc spełnisz moje życzenie?
- O ile to będzie w mej mocy...
- Proszę zatem, byś nie zabierała ze sobą Zobah.
- Dlaczego, Haraldzie?
Dla świętego spokoju młody Forst uciekł się do dyplomatycznego
wybiegu.
- Nie mogę na nią patrzeć, kochanie. Przypomina mi ciągle o
naszej sprzeczce, a poza tym jest ślamazarna i niezręczna. Weź lepiej
Daipah lub Lailę. Daipah to chyba najlepsza służąca, jest zwinna,
zręczna i rezolutna. Nie możemy brać ze sobą więcej służby, ona
będzie najlepsza.
- Masz rację, ja też nie cierpię Zobah - odparła Katie. - I mnie jej
widok przypomina tę kłótnię. Chciałam jednak, by pojechała, bo...
Mniejsza o to! Spełnię twoje życzenie, tak ładnie o to prosisz, ale chcę
w zamian dziesięć pocałunków. Zgoda? Zobah zostanie, pojedzie
Daipah!
Harald ucieszył się z takiego obrotu sprawy, choć wyrzucał sobie,
że
nie
powiedział
narzeczonej
prawdy.
Rozpromieniony
Vanderheyden spojrzał na niego i nieoczekiwanie przyszedł z
pomocą.
- Ta dziewczyna budzi we mnie tylko niemiłe uczucia. Zwalniam
ją z pracy! Nie będzie na waszym weselu, już jutro odeślę ją do
Kambongu.
Katie zaśmiała się z widocznym zadowoleniem.
- Doskonale! Zasługuje na karę. Nie znoszę jej! A teraz moja
nagroda: dziesięć pocałunków, Haraldzie.
- Czy naraz? - zapytał wesoło, szczęśliwy, że sprawa zakończyła
się tak pomyślnie.
Skinęła głową i zbliżyła swe usta. Wyglądała prześlicznie, toteż z
zapałem spełnił jej życzenie. Katie liczyła sumiennie pocałunki, a gdy
wreszcie uwolnił się z jej objęć, zawołała:
- Było dopiero dziewięć!
- Nie, Katie - odparł ze śmiechem. - Było jedenaście. Pocałuję cię
jeszcze raz, a będzie okrągły tuzin.
I znów pocałował narzeczoną.
Wieczór upłynął radośnie, stary Vanderheyden aż promieniał,
patrząc na młodą parę. Nie mógł jednak myśleć spokojnie o rozstaniu
z jedynaczką, miał wrażenie, że jakaś lodowata dłoń mocno ściska go
za serce.
- Pojutrze o tej porze będziecie już daleko, a ja zostanę sam - rzekł
ochrypłym głosem.
Katie zerwała się i czule objęła ojca.
- Ach, gdybyś mógł z nami pojechać, ojczulku!
- Nie, kochanie, nie chcę wam zawadzać. Musielibyście ciągle
mnie przesuwać, podnosić jak pakę towaru. Nie zniósłbym tego! Mam
przed sobą już tylko jedną podróż, pod ziemię...
- Nie mów tak, ojczulku, nie zasmucaj mnie! Za rok znów się
zobaczymy, wszystko ci opowiemy. Będę często pisywała niedługie
listy, długich nie cierpię, ale każdy statek przywiezie ci krótką
wiadomość. Nie martw się, tato!
- Tak bardzo nie lubisz pisać listów, Katie? - spytał Harald.
- Nie znoszę, to okropne - odpowiedziała.
- Ach, ty mały leniuszku! Zobacz tylko, oto list od mojej siostry
Marleny. Już dawno chciałem ci go pokazać. Czy potrafiłabyś napisać
tak długi list?
Katie z przerażeniem patrzyła na gęsto zapisane arkusiki.
- O Boże, cóż ona takiego miała do pisania, że zapełniła kilka
arkuszy?
- Przeczytaj, Katie.
- Nie, nie! Twoja wychowanka nudzi się zapewne i dlatego pisze
długie listy.
- Mylisz się, Katie. Marlena od rana do wieczora pracuje w biurze
naszej firmy, ma swój zakres obowiązków jak każdy urzędnik.
- Dlaczego ją do tego zmusiłeś?
- Sama tego chciała.
- Ale dlaczego?
- Bo kocha pracę.
- To straszne. Jakaż ona musi być nudna! Czy nie ma nic innego
do roboty? Przecież jest młoda, po co zagrzebała się w tym biurze?
Ach, już wiem! Na pewno jest brzydka i pozbawiona wdzięku, toteż
pracuje jak mężczyzna.
- Tego nie wiem. Kiedy ją widziałem po raz ostatni, nie
zapowiadała się na piękność. W każdym razie posiada wiele zalet i
jest bardzo wartościowym człowiekiem.
- To dowód, że jest nudna! I nazywa się tak dziwnie. Marlena? Co
to za imię? Pierwszy raz słyszę.
- Nazywa się właściwie Maria Magdalena. Marlena to skrót i
połączenie tych imion.
- Aha! I będzie z nami mieszkała?
- Tak, Katie. Chciałbym, abyś się z nią zaprzyjaźniła, abyś ją
uważała za siostrę.
- Przyrzekam ci, Haraldzie, gdyż dziś nie potrafię ci niczego
odmówić. Ale jeśli jest bardzo nudna i brzydka, nie będę z nią
przebywała. Nie lubię takich ludzi.
- Wierzę, że tak nie jest, bo będziesz musiała wiele z nią
przebywać.
- Czy to konieczne?
- Tak, maleńka. Marlena jest moją przybraną siostrą. Liczę na to,
że będziecie się ze sobą zgadzać.
Katie przytuliła się do niego.
- Pomówmy o czym innym. Ta Marlena jest z pewnością bardzo
nudna. Na pewno wygląda jak długa tyka chmielowa z okularami na
nosie. Jest brunetką czy blondynką?
- Ach, ty dzieciaku! Poczekaj chwilę, może sobie przypomnę,
naprawdę nie pamiętam... Tak, już wiem, miała jasne włosy o złotym
połysku. Odbijały się wyraźnie od żałobnej sukienki... Marlena ma
pewnie piękne włosy...
- Wszystkie blondynki są nudne - oświadczyła Katie, po czym
skrycie ziewnęła, dodając:
- Chodźmy już spać, jestem bardzo zmęczona. Jutro i pojutrze
przyjedzie tylu gości, będziemy mieli mnóstwo roboty.
Harald pożegnał się, a Katie odprowadziła go na ganek. Młody
człowiek raz jeszcze objął narzeczoną.
- Katie, musimy się oboje starać, by w naszym małżeństwie
panowała zgoda. Będziemy nad sobą pracować, nauczymy się
ustępować sobie. Chciałbym widzieć cię szczęśliwą...
Ucałowała go namiętnie, po czym rzekła:
- Nie bądź taki poważny, Haraldzie! Taki ciągły spokój jest
nudny! Trzeba się czasem posprzeczać, to podtrzymuje miłość.
Dobranoc, najdroższy! Pojutrze już będziesz mój!
Harald zapomniał w tej chwili o wszystkim, co go dręczyło.
Trzymał w objęciach młodą, czarującą dziewczynę, czuł, że krew
szybciej krąży mu w żyłach. Obsypał Katie namiętnymi pocałunkami
zupełnie odurzony jej pięknością. Ona od razu spostrzegła, iż
narzeczony uległ urodzie. Przytuliła się do niego jak młoda kotka.
- Dobranoc, Katie! Pojutrze będziesz moją żoną, słodka, maleńka
Katie! - rzekł Harald, pocałował ją raz jeszcze, aż wreszcie wypuścił z
objęć.
Szybko zbiegł po stopniach werandy i znikł w ciemnościach nocy.
Katie patrzyła za nim z błyskiem w oczach. Potem wróciła do
domu i przywołała do siebie służące. Oświadczyła kategorycznie, by
Zobah nie pokazywała się jej więcej, następnie oznajmiła, że pojedzie
z nią Daipah. Dziewczyna bardzo się ucieszyła, nie była bowiem tak
delikatna jak Zobah, za to niezmiernie ciekawa. Oczarowała ją
nadzieja podróży do Europy. Nigdy nie rozumiała Zobah, która
płakała na myśl o opuszczeniu wyspy.
Uroczystość weselną wyprawiono z prawdziwym przepychem,
jak to jest w zwyczaju na Sumatrze. W przeddzień ślubu odbył się
wspaniały festyn, połączony z koncertami i tańcami. Nazajutrz rano,
po ślubie, tłumnie zjechali goście, by złożyć życzenia młodej parze.
Potem zapowiedziano "przyjęcie ryżowe". Podano blisko pięćdziesiąt
potraw, sporządzonych z ryżu lub z dodatkiem ryżu.
Był więc, zgodnie z miejscowym zwyczajem, ryż z owocami, z
daktylami, bananami, ryż przyprawiony korzeniami i migdałami, ryż z
sosem, doskonałe leguminy, dania zimne i gorące, wyśmienicie
przyrządzone, w iście królewskiej różnorodności.
Zaraz potem młoda para pożegnała biesiadników, by w porcie
Oleh_loh wsiąść na statek "Kolumbia". Daipah wysłano przodem
wraz z bagażem. Katie szybko pożegnała się z ojcem, który musiał
wrócić do gości. Przecisnął się na swym fotelu przez zebrany tłum,
aby jeszcze przez chwilę popatrzeć na dzieci. To rozstanie rozdzierało
mu serce. Po raz ostatni przytulił Katie i pobladł jak płótno.
Młoda kobieta była jednak za bardzo pochłonięta uroczystością,
by zwrócić na to uwagę. Powierzchowna z natury, nie potrafiła
przejmować się cudzym smutkiem. Mijnheer Vanderheyden drżał,
gdy córka uwolniła się wreszcie z jego uścisku.
Harald miał dla niego więcej współczucia i zrozumienia niż
własna córka. Pochylił się zatroskany nad starcem i rzekł:
- Uspokój się ojcze. Pomyśl o tym, że Katie musi wyjechać dla
podratowania zdrowia. Przywiozę ją zdrową i wypoczętą. Zobaczysz,
jak jej ta podróż posłuży.
I raz jeszcze uścisnął teścia, gdy Katie już wsiadała do
samochodu.
- Dziękuję ci, mój synu. Mam przeczucie, że już nigdy nie ujrzę
Katie, że po raz ostatni trzymałem ją w objęciach. Bądź dla niej
dobry, Haraldzie, cierpliwy i wyrozumiały.
- Tego możesz być pewien, drogi ojcze, zapomnij o smutnych
myślach. Bóg pozwoli nam się zobaczyć za rok.
- Niech ma was w swej opiece, drogie dzieci, niech nad wami
czuwa. Przyjmijcie jeszcze raz moje błogosławieństwo - z drżeniem
wyszeptał Vanderheyden.
Czekał przy balustradzie werandy, dopóki wreszcie samochód nie
ruszył w drogę. Katie machała chusteczką i ręką przesyłała ojcu
pocałunki. Harald z troską spoglądał na pobladłe oblicze staruszka.
- Jedźcie z Bogiem! - zawołał raz jeszcze pan Vanderheyden.
- Do widzenia, ojczulku! - krzyknęła rozpromieniona Katie.
Samochód ruszył, John Vanderheyden długo jeszcze patrzył w
ślad za odjeżdżającymi. Łzy spływały mu po policzkach.
- Widziałem ją po raz ostatni! Boże, czuwaj nad mym dzieckiem -
szepnął wzruszony.
Z domu zaczęli teraz wychodzić goście, aby przyjrzeć się
odjeżdżającym nowożeńcom. Otoczyli kołem starszego pana, który
opanował się ostatnim wysiłkiem woli. Z pozornym spokojem wrócił
do wesołego grona.
Tymczasem młoda para dojechała do portu i udała się na pokład
parowca "Kolumbia" do wcześniej zarezerwowanej, luksusowej
kabiny. Statek ruszył w drogę.
* * *
Podróży towarzyszyła przepiękna pogoda. Statek, kołysząc się,
płynął spokojnie, a nikt z pasażerów nie cierpiał jak dotąd na chorobę
morską. Na pokładzie panował wielki ruch i ożywienie, toteż pierwsze
dni nowożeńców upłynęły niby w cudnym śnie. Harald żywił
nadzieję, że w pożyciu małżeńskim zazna wiele szczęścia, a Katie -
rozpromieniona jak wszystkie młodziutkie mężatki podczas
miodowych miesięcy - czuła się wspaniale. Dużo na tym zyskała
Daipah - jej pani była niezwykle łagodnie usposobiona do ludzi, toteż
nie łajała dziewczyny.
Początek podróży minął w przykładnej zgodzie. Gdy jednak
upływał dzień za dniem i nie zdarzało się nic nowego, Katie zaczęła
mówić, a między małżonkami znów doszło do przykrych scen.
Pewnego dnia Daipah zawołana przez panią, nie zjawiła się
natychmiast. Ładna, zręczna dziewczyna zbyt długo gawędziła z
jednym z marynarzy, swoim wielbicielem. Katie bardzo się
rozgniewała i zaczęła robić wyrzuty mężowi, że nie pozwolił jej
zabrać Zobah. Początkowo Harald starał się uspokoić żonę, ale gdy
jego słowa nie odniosły żadnego rezultatu, wyszedł z kabiny.
Postanowił zignorować zły humor swej połowicy.
Katie patrzyła nań złym okiem. Znowu wyszedł na jaw jej
mściwy, małoduszny charakter. Przypomniała sobie pierwszą
sprzeczkę i długie oczekiwanie na jego oświadczyny. Odezwał się w
niej dawny zamiar ukarania Haralda "za wszystko, co uczynił".
Od tego dnia pierzchnął pogodny nastrój pierwszych tygodni. Gdy
tylko Harald powrócił do kabiny i nie okazał skruchy, Katie włożyła
najpiękniejszą suknię, po czym udała się na pokład spacerowy. O tej
porze zbierała się tam większość pasażerów. Już przedtem młoda,
urocza kobieta zaczęła flirtować z kilkoma panami, dziś jednak była
zalotniejsza niż kiedykolwiek. Wkrótce też otoczyło ją koło
eleganckich młodzieńców, z których niejednego kusił romans z
mężatką.
Kiedy Harald wrócił z samotnej przechadzki po pokładzie, ujrzał
Katie w otoczeniu licznych wielbicieli. Zdumiony spojrzał na żonę i
przystanął w pobliżu. Katie udawała, że go nie spostrzega, choć
widziała, gdy nadchodził. Bardzo ożywiona rozmawiała z pewnym
młodym Holendrem - Straaten, który od kilku lat mieszkał na Jawie, a
teraz jechał do Europy, stęskniony za towarzystwem i rozrywkami
pięknych pań.
Harald przez chwilę nie wiedział, jak postąpić. Czy przywołać
Katie i położyć kres tej scenie, czy też udawać, że niczego nie
zauważył? Nagle uchwycił przelotne, wyczekujące spojrzenie żony.
Uśmiechnął się mimowolnie. Znał dobrze Katie, toteż natychmiast się
domyślił, że chce go ukarać i wywołać w nim zazdrość.
Udał, że nic go to nie obchodzi i ze spokojem przeszedł dalej.
Katie jednak wiedziała, iż ją spostrzegł, więc rozgniewała się na taką
pozorną obojętność. Jeśli wszystko mu jedno, czy ona kokietuje
innych mężczyzn, w takim razie postara się o wielu adoratorów, zmusi
Haralda do zazdrości.
Katie cieszyła się jak dziecko ze wszystkich komplementów i
pochlebstw otaczających ją mężczyzn. W Kopa Radża Harald był
najprzystojniejszym i najbardziej interesującym młodzieńcem wśród
jej znajomych. Na "Kolumbii" żaden nie mógł się z nim równać, ale
on sam znudził się już Katie, a przy tym nigdy z nią nie rozmawiał w
taki sposób jak inni panowie. Nie powtarzał jej nieustannie, że jest
czarującą, słodką kobietą, że ma piękne oczy, cudowne ciemne włosy,
że jej nóżki i rączki są najwspanialsze na świecie.
Katie odurzyły te wszystkie piękne słówka, toteż zupełnie
niepostrzeżenie zaplątała się we flircik ze Straaten, który był
najmilszym z grona jej wielbicieli, a umizgał się do niej bardzo
namiętnie. Przez dłuższy czas Harald nie zwracał na to uwagi.
Tłumaczył sobie, iż Katie brakowało dotąd rozrywek, zwykłych dla
innych dziewcząt w Europie. Trudno, niech się bawi, niech pozwala,
by jej prawiono grzeczności. Nie kochał jej, toteż nie mógł odczuwać
zazdrości. Postanowił jedynie, że będzie nad nią czuwał, aby nie
posunęła się zbyt daleko.
Między małżonkami zapanował wkrótce chłodny, oficjalny ton.
Harald starał się być rycerski i uprzejmy, ale nie okazywał żonie
żadnej serdeczności. Katie cieszyła się na samą myśl o tym, że
małżonek zacznie jej urządzać sceny zazdrości. Tu spotkał ją zawód,
zatem postanowiła dać mu do tego powód. W swych dążeniach
posunęła się do granic nieprzyzwoitości, wychodząc z balu w
towarzystwie młodego Holendra na samotną przechadzkę przy świetle
księżyca.
Harald w pierwszej chwili nie spostrzegł zniknięcia żony,
pochłonięty rozmową z jednym z panów. Widział jedynie, że Katie
tańczyła ze Straatenem. Gdy wkrótce potem szukał jej wzrokiem, i
Katie już nie było, jakaś starsza, zasuszona dama rzuciła mu ze
złośliwym uśmieszkiem:
- Czy szuka pan żony?
- Tak, proszę pani. Chciałem z nią właśnie zatańczyć następnego
walca.
- Musi pan więc przejść na drugą stronę pokładu. Pańska żona
przechadza się w świetle księżyca, a towarzyszy jej Mijnheer Straaten.
Harald skłonił się na pozór obojętnie.
- Żona pragnie się pewnie ochłodzić po tańcu - powiedział, po
czym wolnym krokiem podążył na wskazane miejsce.
Po chwili zobaczył Katie, stojącą przy balustradzie. Blask
księżyca oświetlał jej twarz. Balową suknię okrywał jedynie
wieczorowy płaszcz z koronek, podbity białym jedwabiem. Żonie
towarzyszył młody Holender, który pokrywał jej rękę gorącymi
pocałunkami. Wydawało się, że na ręce nie poprzestanie, jego wargi
bowiem posuwały się wyżej, i wyżej, aż sięgnęły ramienia.
Właśnie w tym momencie nadszedł Harald, który wcisnął się
między Katie a pana Straatena.
- Już cię zmęczył taniec, Katie? - spytał z wymuszonym
spokojem.
Dziewczyna przestraszyła się nieco na widok męża. Przeszkodził
jej w najbardziej ekscytującej scenie, kiedy to młody człowiek szeptał
jej namiętnie rozkochane słowa, jakich Harald nigdy nie wypowiadał.
- Chciałam się przespacerować w tę piękną, księżycową noc -
odparła ze złością.
- Możesz się przejść ze mną. Na pana czekają już panienki, które
pragną tańczyć. Niechże pan sobie nie przeszkadza, panie Straaten, ja
zostanę z żoną.
Te ostatnie słowa wymówił Harald dość chłodno i ze
szczególnym naciskiem. Spłoszony Holender wybąkał coś na swoje
usprawiedliwienie i szybko się oddalił. Katie obrzuciła męża
gniewnym spojrzeniem.
- Co to znaczy? Dlaczego kazałeś mu odejść?
- Nie wypada, żeby mężatka spacerowała z młodymi ludźmi przy
blasku księżyca. A do tego pozwalasz się całować nie tylko w rękę.
Na twarzy Katie pojawił się triumfujący uśmiech. Wreszcie
dopięła swego!
- Aha! Zazdrosny?
Mąż chwycił ją gwałtownie za rękę.
- Strzeż się, Katie! Byłem dotąd bardzo cierpliwy przez wzgląd na
twego ojca, ale teraz już dosyć. Przekonasz się, że nie rzucam słów na
wiatr. Znosiłem spokojnie twoje wybryki, nie pozwolę ci jednak
przekraczać pewnych granic. Nie zapomnij, że jesteś moją żoną!
Katie zdobyła się na wymuszony uśmiech.
- Więc jednak jesteś zazdrosny? - spytała, patrząc wyczekująco na
męża.
- Posłuchaj, Katie - odparł Harald. - Gdybyś mi rzeczywiście dała
kiedykolwiek powód do zazdrości, wszystko między nami byłoby
skończone. Powtarzam ci, że nie pozwolę z sobą igrać.
Spojrzała mu głęboko w oczy i, rozdrażniona, rzekła:
- Oni wszyscy zachwycają się moją urodą, tylko ty jeden nie.
Uważają, że mam cudne oczy, czarujący uśmiech, wdzięczne ruchy,
że wywieram na mężczyzn nieprzeparty urok. Dlaczego ty nigdy do
mnie tak nie przemawiasz? Zawsze coś ci się we mnie nie podoba,
zawsze znajdujesz jakieś zarzuty. Chciałabym choć raz usłyszeć od
ciebie takie słowa, a skoro ich nie mówisz, pozwól przynajmniej, aby
to robili inni mężczyźni.
Harald zrozumiał, że Katie zależy wyłącznie na komplementach,
toteż od razu zmienił ton.
- Tak ci zależy na tych banalnych pochlebstwach? - spytał,
ujmując rękę żony.
- Nie zawsze są banalne. Każda kobieta to lubi.
- Uczciwa kobieta umie jednak zawsze utrzymać pewien dystans.
Ten spacer z panem Straatenem naraża mnie na drwiny. Teraz jednak
wrócimy już do reszty towarzystwa. Chciałbym z tobą zatańczyć,
musimy pokazać, że między nami wszystko układa się jak najlepiej.
Trzeba za wszelką cenę uniknąć plotek.
- Phi! Nic sobie z tego nie robię.
- Ale ja sobie nie życzę, żeby krytykowano moją żonę! Chodź,
Katie.
- Nie chcę, nie będę z tobą tańczyła! Jesteś potworem!
- Już to słyszałem. Bądź rozsądna, Katie, chodź ze mną, nie
narażaj się na obmowę. Przecież to tylko dla twego dobra. Daj mi buzi
i skończ wreszcie z tymi głupimi flirtami. Lustro co dzień ci mówi,
jaka jesteś piękna, a jeśli chcesz, chętnie to potwierdzę. Zresztą wiesz
o tym bardzo dobrze i nie musisz czekać, aż ci to powtórzą jacyś
idioci. Nic ci z tego nie przyjdzie, poza przykrościami.
Pocałował ją i pociągnął za sobą. Katie nagle parsknęła
śmiechem.
- To śmieszne. Mijnheer Straaten tak się ciebie przeląkł, że
zniknął jak duch! - zawołała.
Harald odetchnął z ulgą. Katie to duże dziecko, igra z ogniem, nie
zdając sobie sprawy z grożącego jej niebezpieczeństwa. Trzeba
nieustannie nad nią czuwać, by nie zabrnęła za daleko.
Weszli do sali balowej jak szczęśliwe, zgodne małżeństwo, potem
tańczyli, gawędzili wesoło i co chwila wybuchali śmiechem. Mijnheer
Straaten starał się unikać Katie, adorując jakąś inną kobietę.
Przez kilka dni wszystko układało się dobrze, wkrótce jednak
Katie zaczęła prowokować nowe sprzeczki. Po każdej awanturze żona
mściła się w taki sam sposób, kokietując innych mężczyzn. Jeszcze
kilkakrotnie Harald musiał wystąpić przeciwko zachowaniu własnej
połowicy, ale przy tym miał pewność, że Katie go nie zdradzi, że chce
mu jedynie zrobić na złość.
Już po czterech tygodniach wspólnego życia młody Forst
przekonał się, że jego związek z Katie był błędem, a między nimi
nigdy nie zapanuje zgoda. Zachowanie żony raziło go coraz bardziej -
jeśli nie flirtowała z mężczyznami, to urządzała mu awantury,
dręczyła swoim uporem i kaprysami. Wszelkie próby poskromienia tej
dzikiej kotki spełzły na niczym - Katie nie chciała się zmienić.
"Tylko Marlena może mi pomóc" - myślał zatroskany. Siostra jest
z pewnością bardziej cierpliwa, a poza tym jako kobieta łatwiej sobie
poradzi z jego żoną niż on sam. Harald sądził, że dobry przykład
Marleny zaowocuje zmianą w charakterze Katie. Już teraz drżał na
myśl o pustce, jaka go czeka w małżeństwie. Dotąd ich życie
upływało albo na ciągłych niesnaskach, albo na miłosnych igraszkach.
Między nimi nie było żadnej duchowej spójni czy szczerego uczucia.
Powierzchowna z natury Katie w ogóle nie rozumiała oczekiwań
męża.
Po pewnym czasie wszyscy młodzi mężczyźni zaczęli unikać
pięknej mężatki. Przykład Mijnheera Straatena zrobił swoje.
Przekonali się, że Harald jest nadzwyczaj stanowczy i energiczny,
toteż nie próbowali nawet z nim zadzierać. Wprawiało to Katie w zły
nastrój.
Do Hamburga młoda para przybyła w niezbyt dobrym humorze.
Harald ujrzał z oddali ojczystą ziemię i łzy zakręciły mu się w oczach.
Jeszcze raz starał się przemówić Katie do serca, ale natrafił na
pogardę i złość. Z wyraźnym gniewem i niechęcią popatrzyła na
wybrzeża, mówiąc:
- Zdaje się, że życie w Hamburgu będzie nieciekawe, zwłaszcza
jeśli twoi rodacy okażą się tak nudni jak ty.
Harald zamilkł, Katie zaś zeszła do kabiny, by zły humor
wyładować na Daipah, która właśnie pakowała kufry. Wymysły i
szturchańce posypały się niczym grad. Służąca źle zapakowała jedną z
walizek, z której Katie w złości wyrzuciła wszystkie rzeczy. Różne
przedmioty wręcz fruwały po pomieszczeniach, a Daipah musiała od
nowa zabierać się do pakowania, choć czasu pozostało niewiele.
Katie poczuła ulgę i, zupełnie spokojna, wróciła na pokład. Cicho
stanęła obok męża, który z bijącym sercem i ogniem w oczach patrzył
na rodzinne miasto. Statek wolno płynął po Łabie, zmierzając do
potężnego portu Hamburga.
* * *
Marlena i pani Darlag pracowały bez wytchnienia, by wszystko
przygotować na przyjęcie młodej pary. W biurze i spichlerzach
również panowała nerwowa krzątanina. Nadjeżdżały wozy z zielenią,
zawieszano girlandy, starano się domowi i firmie nadać uroczysty
wygląd.
Przewoźnik Kroger umaił swoją "Elżunię" i przyozdobił w
barwne chorągiewki, bo jemu przypadł zaszczyt przewiezienia
młodych ze statku do domu. Marlena cały swój czas wypełniła pracą,
to ją nawet cieszyło, nie miała bowiem okazji do rozmyślania nad
swoją dolą. Ostatnio zresztą ogarnął ją dziwny nastrój; cieszyła się z
powrotu Haralda, choć jednocześnie lękała się tego.
Obawiała się żony "brata", wobec której czuła się tak inna. W
duchu powtarzała sobie, że powinna ukrywać swoje uczucie, by nikt
nie mógł się domyśleć, kim był dla niej Harald.
W ostatnich tygodniach toczyła ze sobą nieustanną walkę, aż w
końcu w bólu zdobyła się na rezygnację. Raz na zawsze wyrzekła się
nadziei na założenie własnego ogniska domowego, cichego szczęścia
u boku ukochanego człowieka. Próbowała sobie wytłumaczyć, że nie
wszystkim kobietom przypada w udziale takie szczęście, a niektóre
przechodzą przez życie z pustymi rękami. Oby tylko Harald zaznał
szczęścia! To przecież najważniejsze!
Nikt nie zauważał cierpienia Marleny, okazywała bowiem wielką
radość w związku z przyjazdem młodej pary i bardzo energicznie
pomagała pani Darlag w przygotowaniach. Nie zaniedbywała
jednakże swych zajęć biurowych. Pan Zeidler chciał jej dać wolne, ale
Marlena się nie zgodziła.
- Mam dużo wolnego czasu, proszę pana, zdążę załatwić
wszystko. Teraz jestem panu potrzebna bardziej niż kiedykolwiek.
Może to nawet zabrzmieć nieskromnie, ale nie da sobie pan rady beze
mnie. Gdy przyjedzie pani Katie Forst, będę musiała jej poświęcić
cały swój czas. Dlatego właśnie chcę popracować "na zapas".
Zeidler się ucieszył z decyzji Marleny, bo przecież dziewczyna
była jego prawą ręką w sprawach biurowych i załatwiała wszystko
sprawnie, lepiej nieomal niż on sam.
W całym tym zamieszaniu nikt nawet nie zauważył, że Marlena
pobladła i zmizerniała. Czyste rysy tchnęły teraz przedziwną słodyczą.
Przeżyła wiele, choć zachowała spokój i pogodę ducha. Przez jej
piękne oczy przemawiała jasna, szlachetna dusza.
Po powrocie do domu Marlena pomagała pani Darlag. Staruszka
przyjęła wprawdzie kilka dodatkowych służących, lecz nie wszystko
można im było powierzyć. Należało urządzić apartamenty młodej
pary - i tego zadania podjęła się przybrana siostra.
Wreszcie nadszedł długo oczekiwany dzień przyjazdu Haralda i
jego żony. Dla uświetnienia tej chwili Marlena poustawiała w
pokojach Haralda i Katie doniczki oraz wazony z kwitnącymi
roślinami. W całym domu stały w koszach pęki zieleni, baziek,
przypominając o zielonych świątkach.
W ogrodzie również zadbano o nienaganny porządek.
Wygracowano ścieżki i wysypano je żółtym piaskiem. W małym
pawilonie nad brzegiem rzeki błyszczały świeżo lakierowane,
czerwone meble trzcinowe. Jednego ze służących ustawiono na straży
- miał dać znak, gdy okręt zawinie do portu.
Wreszcie nadeszła owa chwila. Marlena posłała służącego do
pana Zeidlera, który miał popłynąć łodzią na powitanie młodej pary.
Dziewczyna uzgodniła ze stojącym na dachu służącym, by w
odpowiedniej chwili podniósł flagę w górę. Wraz z panią Darlag udała
się do pawilonu. Z biciem serca spoglądała na wspaniały statek, który
płynął powoli i majestatycznie.
Wzrokiem szukała Haralda. Stał pewnie przy barierze i patrzył na
dom rodzinny. Teraz parowiec przepływa właśnie koło domu.
Marlena zaczęła machać chusteczką, a pani Darlag poszła za jej
przykładem. Służący, zgodnie z zaleceniem, podciągnął w górę flagę.
Na pokładzie, tuż przy barierze, stały dwie postacie, jakby
odsunięte od reszty pasażerów. To Harald i jego młoda żona. Serce
Marleny mocniej zabiło - wiedziała, czuła, że to Harald, choć nie
mogła go poznać z takiej odległości.
A "brat" patrzył na swój dom i widział, jak podciągano chorągiew
na dachu. Potem zauważył obie kobiety czekające w pawilonie.
- To na pewno Marlena i pani Darlag, nasza gospodyni. Skiń ręką
na powitanie, Katie. Patrz, oto mój dom rodzinny - rzekł
rozrzewniony.
Katie ze śmiechem zaczęła machać chusteczką. Podobało jej się,
że tak uroczyście witano Haralda, pana tego domu. Teraz mąż
pokazywał jej budynki biurowe i wielki szyld firmy "Forst i
Vanderheyden". W oknach stali urzędnicy, kłaniali się i machali
chusteczkami. Harald odkłonił się, a wtedy ze wszystkich piersi
wyrwał się okrzyk: "Vivat"!
Młody Forst miał łzy w oczach. Był w domu, nareszcie w domu.
Raz jeszcze spojrzał na pawilon. Stała tam teraz tylko jedna postać -
wysmukła dziewczyna w długiej białej sukni. Wiosenne słońce
rzucało złocisty blask na jej jasne włosy. To była Marlena - jego
siostra Marlena!
Rzucił okiem na jedno z okien, to w samym narożniku. Tam było
ulubione miejsce matki, tam najczęściej siadywała!
- Matko!
Ach, jakże tęsknił za nią w tej chwili, jakże mu brakowało tej
najdroższej zmarłej! Nikt nie kochał go tak jak ona.
Ogarnął go smutek. Otoczył ramieniem żonę. Tam, w tym domu,
gdzie żyło wspomnienie jego matki, musi znaleźć drogę do serca
Katie. Wszystko zmieni się na lepsze, będzie mógł rozpocząć nowe
życie.
Katie zachwycała się przyjęciem. Z uśmiechem spojrzała na
męża:
- Jak to cudownie! Wszyscy stoją w oknach! A cały dom
przystrojony zielenią!
- To na twoją cześć, Katie. Witają młodą małżonkę swojego szefa.
I tu będziesz prowadzić życie jak mała królowa, chociaż bez tak
licznej służby jak w Kota Radża.
- Dlaczego? - spytała ze zdumieniem.
- Wiesz przecież, Katie, że w Europie panują inne stosunki niż na
Sumatrze. Tutaj jeden służący kosztuje więcej niż tam dziesięciu. Za
to pracują więcej i lepiej. Będziesz z nich bardziej zadowolona niż z
twoich służących w Kota Radża, będzie ich mniej, co oszczędzi ci
kłopotów i przykrości. Spójrz, tam płynie nasza łódź... O, tam...
Zobacz, przystrojona jest zielenią. Pewnie podpłynie do przystani...
To chyba nasz prokurent, pan Zeidler...
Harald wychylił się za balustradę, by lepiej przyjrzeć się łodzi
płynącej w pewnym oddaleniu, lecz w tym samym kierunku, co
parowiec. W łodzi stał prokurent Zeidler i spoglądał na wspaniały
statek. Staruszek ujrzał Haralda, przesyłającego ręką pozdrowienie,
wyjął chusteczkę i zaczął nią machać.
Marlena, choć pozostała w pawilonie, widziała przez lunetę tę
scenę powitania. Westchnienie wyrwało się jej z piersi. Spojrzała raz
jeszcze i pobiegła do domu, by pomóc pani Darlag w ostatnich
przygotowaniach. Dziś nie poszła do biura, ponieważ staruszka
twierdziła, że nie poradzi sobie sama ze wszystkim. Młodej pary
oczekiwano w domu za godzinę. Pani Darlag raz jeszcze ścierała
kurze w całym domu, choć nigdzie nie było widać najmniejszego
śladu pyłu.
Tymczasem na pomoście koło biura zebrali się wszyscy
pracownicy, ubrani na tę uroczystość w odświętne stroje. Urzędniczki
ustawiły się w pierwszym szeregu, a pewna młoda korespondentka
trzymała w ręku ogromną wiązankę kwiatów i, zdenerwowana,
powtarzała słowa przemowy, którą miała wygłosić w imieniu całego
personelu.
Marleny tam nie było. Postanowiła oczekiwać Haralda na progu
domu. Miała wrażenie, że tym sprawi mu większą przyjemność. Po
pewnym czasie na pomoście jakby się ożywiło: nadpływała
uroczyście przystrojona łódź. Posłyszała gromkie okrzyki i wiwaty.
Wtedy dopiero przycisnęła dłonie do serca i cicho powróciła do domu.
- Spokojnie! Spokojnie! Muszę znieść wszystko. Nie mogę
niczego po sobie okazać! Odwagi! - szepnęła do siebie.
W tej samej chwili nadbiegła pani Darlag w swej najlepszej
czarnej jedwabnej sukni. Przez cały czas czatowała przy oknie, a teraz
krzyknęła:
- Idą! Idą! Chodźmy, panno Marleno!
Marlena, blada, choć spokojna, wzięła do ręki wielki bukiet
bladoróżowych róż "La France" ze stolika w przedpokoju, po czym
wraz z opiekunką wyszła przed dom, by powitać Haralda i jego żonę.
Wyglądała prześlicznie, gdy tak stała z pękiem kwiatów na progu.
Słońce rozjaśniło jej pobladłą słodką twarzyczkę i złociste włosy.
Taką ją właśnie ujrzał Harald po pięciu latach rozłąki. Spojrzał na
dziewczynę i już nigdy nie zapomniał tego widoku. Młoda, wysmukła
dziewczyna o bladym obliczu i uduchowionych oczach wydała mu się
istnym cudem. Któż to? Czyżby Marlena? Czyż ta urocza panna o
roziskrzonych oczach mogła być jego siostrą?
- Marlena?
W głosie Haralda pobrzmiewało bezgraniczne zdumienie, jakby
niedowierzanie.
Dziewczyna z biciem serca patrzyła na ogorzałą twarz brata. Ach!
To przecież to samo kochane odbicie, które znała tak dobrze z
fotografii! Zmienił się niewiele, trochę zmizerniał, trochę spoważniał.
Marlena zebrała siły i z uśmiechem wyszła mu naprzeciw.
- Witam cię w rodzinnym domu, Haraldzie! Serdecznie witam
was oboje! - rzekła i, patrząc prosząco na Katie, podała jej róże.
Katie zaś, niemile zaskoczona, wlepiła oczy w Marlenę. Więc to
jest ta przybrana siostra jej męża? Przecież ona jest piękna! A
przypuszczała, że podopieczna Haralda wygląda jak tyczka
chmielowa i ma rogowe okulary na nosie!!!
Katie należała do kobiet, które zawsze i wszędzie pragną być
najpiękniejsze. Oburzało ją, że ta Marlena, którą jej mąż przygarnął z
litości, stoi teraz na progu domu, jej domu i wygląda prześlicznie.
Niedbałym ruchem wzięła z rąk Marleny róże i wyniośle skinęła
głową.
Teraz Harald zdołał się już opanować i, jakby obudzony ze snu,
uścisnął mocno rękę przybranej siostry.
- Marleno! Jakże się zmieniłaś! Musiałem przez chwilę
przywyknąć do twego widoku! Gdybyś nie stała na progu mego
domu, nie poznałbym cię. Co się stało z tą mizerną, wiecznie
zapłakaną dziewczyną, którą zostawiłem w kraju? Wprawiasz mnie w
zdumienie!
Poznałem
jedynie
twoje
oczy,
oczy
twego
niezapomnianego ojca. Dziękuję za słowa powitania! A oto moja
żona, Katie! Chciałbym, byście się pokochały jak siostry. Katie, oto
moja siostra Marlena!
Katie spojrzała na dziewczynę z wyraźną niechęcią.
- Miło mi panią poznać - rzekła chłodno.
- I ja się cieszę, proszę pani - odparła uprzejmie Marlena, która
natychmiast wyczuła niechęć w tonie młodej kobiety.
- Na miłość boską! - zawołał Harald. - Nie będziecie się chyba
tytułować "paniami". Ależ mówcie do siebie po imieniu! Czy tak
witają się siostry?
Ten wesoły i nieomal swobodny ton kosztował go wiele wysiłku,
długo bowiem nie mógł wrócić do równowagi.
Katie zaśmiała się ironicznie, a oczy jej zabłysły złośliwie.
- Jak sobie życzysz, mężu. Będziemy się do siebie zwracać po
imieniu, Marleno.
Marlena spojrzała z wdzięcznością na Katie i mocno uścisnęła jej
rękę. Czuła, że żona brata nie jest do niej życzliwie usposobiona, ale
nie chciała się tym zrażać.
- Dziękuję ci Katie, że pragniesz widzieć we mnie siostrę...
Postaram się na to zasłużyć. Proszę, wejdźmy do domu.
Marlena cofnęła się o kilka kroków, przepuszczając przodem
młodą parę. W przedpokoju czekała już pani Darlag. Harald powitał
staruszkę bardzo serdecznie, Katie zaś chłodno, wyniośle. Gospodyni
zaprowadziła młodych do ich apartamentów, a Marlena zajęła się w
tym czasie przygotowaniem herbaty, którą podała w saloniku.
- Świetnie, za chwilę tam przyjdziemy - rzekł Harald.
Państwa młodych opuszczono. Katie stanęła przy mężu bardzo
nadąsana, ze zmarszczonym gniewnie czołem.
- Skłamałeś, Haraldzie - rzekła. - Ta Marlena wcale nie jest
brzydka.
- Przecież ci mówiłem, że tego nie wiem. Tak jak ty widziałem ją
dziś po raz pierwszy, nie licząc spotkania przed pięcioma laty. Sam
jestem zdumiony. Przez myśl mi nawet nie przeszło, że może
wyrosnąć na tak piękną dziewczynę.
- Tak? Uważasz, że Marlena jest piękna?
- Ależ, Katie, przecież każdy widzi! Ty sama przed chwilą to
powiedziałaś.
Rzuciła mu spojrzenie pełne gniewu.
- Czy sądzisz, że jest piękniejsza ode mnie?
Parsknął śmiechem, choć był to śmiech wymuszony i nieszczery.
- Nie można tak porównywać, Katie. Ty jesteś pięknością
ciemnowłosą, Marlena zaś złotowłosą. Może stanowić doskonałe tło
dla twojej urody.
- Tak uważasz? - spytała trochę udobruchana.
- Oczywiście! Przecież się obawiałaś, że Marlena jest brzydka.
Powinnaś być zadowolona, że się omyliłaś.
- Masz rację. Gdyby się okazała brzydka, jeszcze mniej
przypadłaby mi do gustu. Ale i tak sprawia wrażenie osoby niezwykle
antypatycznej. Mówienie sobie po imieniu to już przesada.
- Musisz nazywać moją siostrę po imieniu.
Katie wzruszyła ramionami.
- Marlena wcale nie jest twoją siostrą.
Te słowa żony dziwnie podziałały na Haralda. Nie, Marlena nie
była jego siostrą i to dodawało mu otuchy. Opanował się, by zebrać
swe myśli, niespokojnie krążące wokół Marleny.
- Uważam ją za siostrę, powtarzam ciągle. Mam nadzieję, że
spełnisz moją prośbę.
- Dobrze, dobrze. Teraz i tak niczego nie można zmienić.
Chciałabym jedynie, byś z nią porozmawiał, żeby nie miała zbyt
wielkich pretensji. To nawet niewłaściwe dla osoby, która zajmuje w
tym domu podrzędne miejsce.
- Nie zapominaj jednak, że Marlena zajmuje w moim domu
pozycję odpowiadającą siostrze gospodarza i tak już pozostanie. Dla
twoich kaprysów nie zamierzam rezygnować z raz podjętej decyzji.
Jej ojcu dałem słowo, że zaopiekuję się córką i tego dotrzymam.
- No dobrze, rób, co chcesz. Muszę przez pół godzinki odpocząć,
strasznie boli mnie głowa. Czy to są moje pokoje?
Harald
oprowadził
żonę
po
przeznaczonych
dla
niej
apartamentach, zwracając przy tym uwagę na doskonały smak i
wygodę w urządzeniu. To z pewnością dzieło Marleny. Zauważył
także mnóstwo kwiatów, lecz kiedy powiedział o tym Katie, skinęła
niedbale głową.
- Tak, to wszystko bardzo ładne, ale jestem naprawdę bardzo
zmęczona i potrzebuję spokoju. Przyślij mi tutaj Daipah.
Harald przyciągnął żonę do siebie i czule ją objął.
- Katie, niechże cię wreszcie powitam w moim rodzinnym domu,
tu, gdzie moi rodzice żyli długie lata w idealnej harmonii i zgodzie.
Weźmy z nich przykład. Daj Boże, żeby i nam małżeństwo zmieniło
się na lepsze.
Katie skrycie ziewnęła.
- Doprawdy nie wiem, o co ci chodzi, przecież jesteśmy bardzo
szczęśliwi, chociaż czasami się sprzeczamy. Ale to się wszędzie
zdarza.
Haraldowi opadły ręce. Zrozumiał, że Katie nawet się nie
domyśla, czego mu brak. Jej wystarczało to, co osiągnęła,
przynajmniej w tej chwili.
- Już sobie idę, Katie! Odpocznij teraz - rzekł tonem pełnym
rezygnacji i wyszedł, by zawołać Daipah.
Pani Darlag wyznaczyła dla służącej mały, czyściutki pokoik,
przylegający do apartamentów jej pani. Daipah wybiegła mu
naprzeciw wesoła i roześmiana, Harald zaś posłał ją do żony.
Młody Forst wszedł do swego gabinetu. Przez dłuższą chwilę stał
na środku pokoju bez ruchu, z przymkniętymi oczyma. W myślach
znów ujrzał Marlenę, jakby wciąż stała na progu domu.
Dlaczego ten widok podziałał na niego tak dziwnie? Czemuż
poruszył do głębi całą jego istotę? Otworzył oczy i zaczął się
rozglądać po znajomych kątach. Wreszcie w domu - w domu! Mówił
mu o tym każdy sprzęt, każde drzewo w ogrodzie, każda trawka. Miał
wrażenie, że znalazł się znów w otoczeniu starych, dobrych
przyjaciół, którzy witają go serdecznie.
Jednak
najbardziej
rozrzewniło
go
powitanie
Marleny.
Niewątpliwie ona najbardziej przyciągała jego myśli. Był ogromnie
wzruszony, nigdy w życiu nie doznawał podobnego uczucia, jak w
owej chwili, gdy na progu swego domu ujrzał ją w całej pełni urody i
wdzięku.
Wydało mu się nagle, że błąkał się w ciemności przez wiele lat, aż
wreszcie dojrzał promyk światła, a wszystko, co do tej pory przeżył,
straciło swoje znaczenie. Z niewysłowionym bólem pojął, że jego
małżeństwo to krępujące pęta. Dotąd nazywał je pomyłką, teraz
jednak uświadomił sobie, że złamał sobie życie, wiążąc się z kobietą,
której nie kochał. Katie była mu całkowicie obca i tak miało już
pozostać.
To niezwykłe, ale na świecie istnieje taka miłość, o jakiej piszą
poeci. Zacisnął zęby. Ach, jego powrót wypadłby inaczej, gdyby
powrócił jako wolny człowiek - wolny od wszelkich zobowiązań.
Oddychał ciężko. Co się z nim stało? Był przecież mężem Katie,
musiał ponosić skutki swego wyboru. Nie wolno mu było zaprzątać
sobie głowy takimi myślami. Cudna, złotowłosa dziewczyna o szarych
oczach i promiennym uśmiechu miała dlań pozostać tylko siostrą
Marleną, siostrą - niczym więcej!
Czy to możliwe, aby z niepozornej, nieładnej istotki wyrosła
czarująca dziewczyna? Marlena, siostra Marlena... Czuł, że zawisła
nad nim ciężka ręka losu, że od tej chwili będzie musiał dźwigać na
barkach brzemię, którego się nie pozbędzie do kresu swych dni. I ta
ciągła komedia przed ludźmi, żeby się nie domyślili, co się dzieje w
jego duszy.
Nigdy nawet nie przypuszczał, że zmartwychwstanie przed nim
ideał jego młodzieńczych snów, od dawna już bowiem zrezygnował z
marzeń młodości. A tymczasem we drzwiach swego domu zobaczył
ucieleśnienie tego ideału.
* * *
Podszedł do okna i spoglądał na ogród, który tonął w świeżej,
majowej zieleni. Pomiędzy drzewami przechadzała się Marlena.
Zostawiła w pawilonie lunetę i chciała ją teraz przynieść do domu,
żeby się nie uszkodziła. Po chwili wyszła z pawilonu i zmierzała w
kierunku domu.
Harald patrzył z zachwytem. Teraz, gdy weszła do domu, podążył
na dół, by się z nią spotkać. Stała pośrodku bawialni, pełnej światła.
Szybko się odwróciła, a spostrzegłszy Haralda, oblała się purpurą.
Młody człowiek poczuł, że serce mocniej mu bije, gdy patrzy na jej
zarumienioną twarzyczkę. Zmusił się jednak do spokoju, i z
uśmiechem przybliżył do dziewczyny.
- Przywitajmy się jeszcze raz, jak prawdziwe rodzeństwo,
Marleno. Moja żona zejdzie tu za pół godziny, chciała trochę
odpocząć.
- To zrozumiałe po tak długiej podróży.
- A jak ty się czujesz, Marleno?
- Jak zawsze czuję się doskonale. A dziś dodatkowo cieszę się z
twojego powrotu.
- Naprawdę? - spytał, ujmując jej rękę.
- Oczywiście, mój drogi. Wyglądasz dobrze i zdrowo, choć trochę
przybladłeś. Ostatnio bardzo się o ciebie martwiłam.
Oczy Haralda zabłysły. Usiadł i pociągnął Marlenę na stojące
obok krzesło.
- Nie rozumiesz nawet, jak słodko brzmią te słowa. Już od dawna
nikt się o mnie nie troszczył. Nie potrafię ci powiedzieć, jak się czuję
w domu. Teraz dopiero wiem, jak bardzo tęskniłem za ojczyzną.
Marleno, czy dostałaś ten mój list, w którym pisałem o Katie?
- Tak, Haraldzie! - odparła z westchnieniem. - Otrzymałam go i
drżałam o twoje szczęście. Spodziewam się, że wszystko ułożyło się
doskonale.
- Nie, Marleno, nie... będę z tobą szczery. Nie czuję się
szczęśliwy, ani nawet zadowolony. Poznasz Katie, wtedy mnie
zrozumiesz. Tak, ty jedna mnie zrozumiesz. Mam nadzieję, że nie
stracisz cierpliwości, tak jak ja. Katie nie odpowiada za swój
charakter. Dopiero po zaręczynach zrozumiałem, jak bardzo się
różnimy. Wtedy nie mogłem już niczego zmienić. Nie sądzę, by
kiedykolwiek nastąpiło między nami większe zrozumienie. Chyba...
chyba, że zdarzy się cud! Ach, Marleno, gdyby twój przykład
podziałał na Katie! Nie brakuje ci z pewnością zręczności i
cierpliwości. Musisz mi przyrzec, że nie zrazisz się jej zachowaniem.
Katie jest gwałtowna i popędliwa, ale też nikt nie zajmował się jej
wychowaniem. Ojciec był zbyt pobłażliwy i słaby. Powierzył mi
swoją jedynaczkę jak najdroższy skarb, nie chcę o tym zapominać,
choć niekiedy przychodzi mi to z wielkim trudem. Wydaje mi się,
Marleno, że jesteś bardzo energiczna, Zeidler opowiadał mi o tobie
istne cuda. Serce mi rosło, choć inny nosiłem w duszy obraz
siostrzyczki. Ta delikatna, złotowłosa panienka, czekająca na progu
mego domu, nie wygląda wcale na to, by była obdarzona taką
wytrwałością i siłą, jak mnie zapewniał Zeidler. A jednak muszę mu
wierzyć. Dlatego też narzucam ci inne obowiązki. Pozwalam sobie na
to, gdyż wiem, że sukces mojego małżeństwa zależy wyłącznie od
ciebie Marleno, prowadzę z Katie nieustanne sprzeczki. Jest to walka
skryta, choć uporczywa. Chodzi zazwyczaj o drobnostki, o rzeczy
nieważne, mimo to nie mogę temu podołać, bo brak mi cierpliwości.
Czy jesteś cierpliwa, Marleno?
- Umiem zdobyć się na wielką cierpliwość, gdy mi na tym zależy.
Zrobię wszystko, by ci pomóc. Oboje będziemy się starać, żeby
uratować twoje szczęście, twoje i Katie...
- Szczęście? Odetchnę z ulgą, gdy nareszcie zapanuje spokój. Nie
sądź, że to tak łatwo wpłynąć na Katie. Jest porywcza i bardzo uparta,
niczym młody źrebiec. Jest zła, gdy jej ktoś zwraca uwagę.
Zachowuje się jak dziecko, które się dąsa, gdy się nie spełnia
wszystkich jego zachcianek. Potrafi wybuchnąć złością, ale ty się tym
nie zrażaj...
- Nie martw się o mnie, Haraldzie, dam sobie radę z Katie...
Postaram się pamiętać zawsze, w jakich niezwykłych warunkach
wyrosła...
- Cieszę się, że ufasz swoim siłom. Jest jeszcze jedna rzecz, o
której nie wiesz. Otóż Katie niezwykle surowo obchodzi się ze służbą,
przywykła do tego w Kota Radża. Często biła służące, dochodziło do
sprzeczek z tego powodu. Uważaj, żeby tutaj nikogo nie uderzyła...
- Możesz na mnie polegać. Bardzo się cieszę, że zechciałeś
powierzyć mi swoje troski. Pragnę ci pomagać tak, jakbym naprawdę
była twoją siostrą.
- Dziękuję ci z całego serca, Marleno. Ale, ale, opowiedz mi choć
trochę o sobie. Jak się czujesz w moim domu?
- Doskonale, zwłaszcza od chwili, gdy objęłam posadę w biurze.
- Patrzę na ciebie, a jednak nie mogę sobie tego wyobrazić. Gdy
otrzymałem list od Zeidlera, usiłowałem sobie przypomnieć, jak
wyglądasz. Rozmawiałem o tym nawet z Katie, która była
przekonana, że jesteś chuda jak tyczka chmielowa i nosisz rogowe
okulary na nosie.
Marlena roześmiała się wesoło, a Harald z rozkoszą przysłuchiwał
się temu dźwięcznemu śmiechowi.
- Żałuję, że sprawiłam wam zawód - rzekła Marlena filuternie.
- Sprawiłaś mi wielką niespodziankę. Nie uwierzyłbym nigdy, że
z brzydkiego kaczątka wyrośnie tak piękny łabędź.
- Alboż ja jestem piękna? - spytała z prostotą.
- Nie widzisz tego w lustrze?
- Różne bywają gusta, ja nie podobam się sobie nadmiernie.
- Ale podobasz się innym. Przyznaj, Marleno, ilu konkurentom
dałaś kosza?
- Żadnemu. Przecież nikogo nie znam. Widuję jedynie pana
Zeidlera i personel biurowy.
- A więc nigdzie nie bywasz?
- Bywam w teatrze i na koncertach w towarzystwie pani Zeidler.
- I nigdy nie tańczyłaś?
- Niekiedy z panią Darlag - odparła ze śmiechem.
- Ależ ty żyłaś jak pustelnica! Trzeba cię koniecznie wprowadzić
w świat.
- Wierz mi, Haraldzie, wcale mi na tym nie zależy - rzekła z
powagą.
- Musisz poznać ludzi i bywać w świecie. Jak zamierzasz poznać
swego przyszłego męża?
- Nie chcę wychodzić za mąż - oświadczyła stanowczo.
- Wszystkie dziewczęta tak mówią. Kiedyś jednak zjawi się ten
jedyny, wybrany, i wtedy zmienisz zdanie.
Usta Marleny zadrżały boleśnie, a w oczach pojawiła się wielka
powaga, która nadawała jej twarzy wyraz przedwczesnej dojrzałości.
Harald natychmiast to zauważył. Serce mu się ścisnęło. Zrozumiał, co
się działo w duszy dziewczyny.
- Marleno, ty kogoś kochasz! Kochasz, ale twojej miłości stoi coś
na przeszkodzie! To dlatego jesteś taka zrezygnowana!
Przerażona zerwała się z miejsca. Zlękła się, że Harald odkrył jej
tajemnicę. Postanowiła naprowadzić go na fałszywy trop. Podniosła
ku niemu pobladłą twarz, nie przeczuwając nawet, z jakim napięciem
czeka na jej odpowiedź.
- Haraldzie, obdarzyłeś mnie takim zaufaniem, że powierzę ci
moją tajemnicę. Nikt jej nie zna. Tak, kocham kogoś, ale coś nas
dzieli. Nigdy nie będę mogła zostać jego żoną...
Przymknął na chwilę oczy i zbladł jak człowiek śmiertelnie
rażony. Wreszcie spytał ochrypłym głosem:
- Powiedz mi, co was dzieli? Czy mogę ci jakoś pomóc?
- Nie, Haraldzie, nikt mi nie może pomóc.
- Czy ten człowiek wie o twojej miłości?
- Nie!
- Dlaczego zatem twierdzisz, że nie możesz zostać jego żoną?
- Jest mężem innej kobiety.
- Biedna Marlenko! Tacy ludzie jak my nie wyciągają nigdy ręki
po cudzą własność. W tej sytuacji widzę, że wszystko stracone.
- Tak, Haraldzie, ale nie przejmuj się tym. Jestem szczęśliwa, bo
mogę go kochać. Ta miłość to mój jedyny skarb, moja świętość.
- Tak bardzo go kochasz? - spytał Harald zaniepokojony.
Złożyła ręce jak do modlitwy i przez chwilę spoglądała z zadumą
przed siebie. Harald chciał paść przed nią na kolana i złożyć głowę na
jej łonie.
- Tak, kocham go bezgranicznie. Przestańmy już o tym mówić.
Powiedziałam ci wszystko, abyś zrozumiał, że nie zależy mi na
zawieraniu nowych znajomości. Nie wyjdę za mąż.
Odruchowo przesunął ręką po czole. Kim był człowiek, którego
kochała Marlena? Powiedziała przecież, że nie widuje nikogo. Czy
nigdy nie przestanie kochać tego nieznajomego?
Harald zacisnął zęby. Takie dziewczęta jak Marlena kochają tylko
raz w życiu. Musi wyrzec się nadziei, że zdobędzie jej serce. Może to
i lepiej? Będzie mu łatwiej wyrzec się swego uczucia do niej i
pogodzić się z losem.
- Zobaczymy, Marleno, jak ułoży się życie towarzyskie w moim
domu. Katie marzy wręcz o rozrywkach. W każdym razie nie będziesz
teraz chodzić do biura, ja cię zastąpię. Jeśli masz ochotę, możesz
podczas mojej nieobecności dotrzymywać towarzystwa Katie.
- Bardzo chętnie, jeśli sobie tego życzysz.
Gawędzili długo i nie spostrzegli nawet, jak prędko mija im czas.
Spędzili tak przeszło godzinę. Wreszcie zjawiła się Katie. Wyspała
się, toteż ból głowy minął, a humor też się poprawił.
Harald podszedł do żony.
- Jak się czujesz, Katie?
- Świetnie! Napiłabym się chętnie herbaty. Poproś, Marleno, żeby
podano do stołu.
- Dobrze, Katie. Wszystko już przygotowane. Przejdźmy do
saloniku.
Weszli do saloniku, gdzie pani Darlag już nakryła do
podwieczorku. Stół zastawiono ciastkami i różnymi łakociami. W
srebrnym czajniku syczała para. Marlena nalewała herbatę do
filiżanek, podawała półmiski, śmietankę i cukier. Harald poddał się
temu łagodnemu nastrojowi. Stolik ustawiono przy oknie, skąd widać
było ogród oraz część portu.
Katie usadowiła się wygodnie w fotelu i z zadowoleniem
podziwiała malowniczy widok. Ale ta miła chwila nie trwała długo.
Katie, jeśli już nie próżnowała lub nie spała, musiała snuć plany
nowych rozrywek. Toteż po chwili odezwała się:
- Kiedy złożymy wizyty twoim znajomym?
- Powinnaś trochę odpocząć po podróży, przecież moi znajomi nie
uciekną.
- Będę wypoczywać w Kota Radża, a teraz chcę się bawić. Tak
wiele mi mówiłeś o życiu towarzyskim w Hamburgu...
- Dobrze, jeśli sobie tego życzysz. Już jutro możemy odwiedzić
kilka osób. Na którą godzinę mam zamówić samochód?
- Na jedenastą.
- Dobrze. Pojedziesz z nami, Marleno, abym i ciebie mógł
przedstawić swoim przyjaciołom.
- Marlena pojedzie z nami? - spytała zdumiona Katie.
- Oczywiście, moja droga. Wyobraź sobie, że ta mała prowadzi
życie pustelnicy. Musimy ją koniecznie wprowadzić w świat.
Katie zmarszczyła czoło.
- Nie chcę, będę sama składać wizyty, niech kto inny przedstawia
Marlenę twoim znajomym. Nie jestem starą babą, żeby matkować
młodym pannom. Narzucasz mi śmieszną rolę, nie zgodzę się na to -
mówiła opryskliwie.
Katie chciała sama wywołać sensację i obawiała się, żeby
Marlena nie zaćmiła jej blasku. Z zasady też sprzeciwiała się
wszystkim pomysłom Haralda. Postanowiła od razu Marlenie
udowodnić, że w tym domu korzysta z łaski, ale nie ma żadnych praw.
Haralda boleśnie dotknęły słowa żony. Starał się opanować, rzekł
przeto:
- Katie się jeszcze rozmyśli, Marleno. Chciałbym, abyś z nami
pojechała. Nie mogę cię przecież przedstawić swoim znajomym bez
Katie...
- Ach, więc ja mam być damą do towarzystwa? Dziękuję! - rzekła
z ironią Katie.
Harald zaczerwienił się i już miał wybuchnąć gniewem, lecz
Marlena położyła mu rękę na ramieniu i powiedziała ze śmiechem:
- Nie możesz tego wymagać od Katie. Nie mam ochoty na
składanie wizyt. Wolę zostać w domu.
- Ale ja chcę, żebyś poznała moich przyjaciół i znajomych,
Marleno.
- Ależ, Haraldzie, poznam ich kiedy indziej. Na pewno
wyprawicie jakieś przyjęcie i zaprosicie gości. Wtedy nadarzy się
okazja do przedstawienia mnie. A teraz, szczerze mówiąc, nie mam
ochoty na przyjmowanie zaproszeń.
- Nie, Marleno. Musisz z nami bywać jako moja siostra.
- Marlena ma rację, Haraldzie - wtrąciła Katie. - Przedstawimy ją
w naszym domu, wtedy wszystkich pozna.
I zadowolona, że udało jej się postawić na swoim, zwróciła się do
Marleny niezwykle uprzejmie:
- Muszę kupić swoją wyprawę, mam bardzo wiele sprawunków
do załatwienia. Czy mogę liczyć na twą pomoc, Marleno?
- Z przyjemnością, Katie.
Katie z zadowoleniem skinęła głową. Marlena zna tu pewnie
wszystkie sklepy, może być bardzo przydatna.
* * *
Katie z uporem trwała przy swoim postanowieniu, dając Marlenie
na każdym kroku do zrozumienia, że zajmuje w tym domu tylko
podrzędne miejsce. Z wrodzonym sprytem wybierała do swoich
manewrów te chwile, gdy była z nią sama. Obchodziła się z Marleną
jak z podwładną, która musi znosić wszelkie kaprysy, spełniać każdą
zachciankę.
Harald nie miał pojęcia, na co pozwala sobie jego żona, gdy męża
nie ma w pobliżu. Codziennie spędzał po kilka godzin w biurze,
sądząc, że między dwiema kobietami panuje idealna zgoda. Kiedy
powracał do domu, Katie była w doskonałym humorze, a Marlena
nawet słowem nie napomknęła o karygodnym zachowaniu bratowej.
Wiedziała, że sprawiłaby Haraldowi przykrość, tego zaś chciała
uniknąć. Na zaczepki Katie odpowiadała z wielkim spokojem i
godnością.
Katie czuła się wspaniale, gdy tylko mogła komuś dokuczyć.
Dręczyła i upokarzała Marlenę co chwilę, co sprawiało jej wielką
radość. Dlatego też mąż widywał ją zawsze zadowoloną. Zaczął nawet
znów łudzić się nadzieją, że małżeństwo ułoży się pomyślnie, nie
przeczuwał, iż Marlena drogo okupiła jego spokój, znosząc przykrości
od Katie.
Młoda kobieta wyjeżdżała prawie co dzień po sprawunki w
towarzystwie Marleny. Wydawała ogromne sumy na swoją wyprawę.
Kupowała, co jej się tylko spodobało, bez wyboru. Gdy tylko coś
przestało jej się podobać, rzucała to niedbale do szafy. Próbowała
znoszonymi sukienkami obdarować Marlenę, lecz dziewczyna była
niezwykle wrażliwa na tym punkcie.
- Nie mogę przyjmować od ciebie takich prezentów, Katie, -
mawiała spokojnie.
- Dlaczego? - pytała obrażona Katie.
- Bo te suknie są zbyt kosztowne, a poza tym...
- No, właśnie, a co poza tym?
- Nie włożyłabym na siebie znoszonej sukienki.
- Ach, Boże! Jakaś ty dumna, moja droga! Przecież te rzeczy są
prawie nowe, miałam je na sobie zaledwie kilka razy.
- Tak, Katie, na tym właśnie polega różnica. Ubieram się
skromnie, lecz zawsze zakładam suknie, które są moją własnością.
Oczy Katie zabłysły złośliwie.
- Przecież dostajesz te wszystkie suknie od Haralda. On za to
płaci.
- Mylisz się, Katie, pracuję na siebie. Pensja, którą pobieram, jest
znacznie wyższa od sumy, jaką przeznaczam na swoje wydatki. Nie
chciałam korzystać z łaski Haralda, właśnie dlatego przyjęłam posadę
w biurze.
- Harald nie wspominał mi o tym - rzekła Katie trochę zmieszana.
- Nie zależy mi, żeby Harald o tym wiedział. Jest tak
wspaniałomyślny, że sprawiłabym mu przykrość. Tylko tobie to
powiedziałam, abyś nie sądziła, że korzystam z jego łaski. Żywię
ogromną wdzięczność wobec Haralda za opiekę i braterskie
przywiązanie, ale nie przyjęłabym od niego jakiejkolwiek rzeczy
materialnej.
Słowa Marleny wywarły wielkie wrażenie na Katie i
spowodowały znów przypływ gniewu. Przestała namawiać Marlenę
do przyjmowania znoszonych sukien w obawie, że Harald się o tym
dowie. Dokuczała jednak Marlenie na każdym kroku.
Pewnego dnia wyjechały obie po zakupy. Samochód zatrzymał się
w jakiejś ruchliwej dzielnicy. Katie miała ochotę na krótki spacer.
Kazała szoferowi zatrzymać się na rogu, po czym zaczęła się z
Marleną przechadzać od wystawy do wystawy. Gdy coś jej się
spodobało, wchodziła i kupowała.
Wreszcie obie panie stanęły w pobliżu znanej, eleganckiej
cukierni. Weranda i tarasy lokalu były gęsto obsadzone publicznością.
Katie spojrzała na cukiernię i zawołała:
- Jak wesoło! Wiesz, wstąpimy tutaj, napijemy się czekolady i
popatrzymy trochę na ludzi.
- Dobrze, Katie.
- Mam wrażenie, że zbiera się tutaj bardzo eleganckie
towarzystwo.
- O, bez wątpienia. Przychodzą tu panie z najlepszych sfer.
- W takim razie chodźmy.
Przeszły przez lokal i schody, aż na taras, położony na pierwszym
piętrze. Przy balustradzie był jeszcze wolny stolik. Siedziało przy nim
poprzednio dwóch panów, którzy właśnie zbierali się do odejścia.
Marlena spostrzegła, że Katie kokietuje ich zupełnie jawnie. Jeden z
nich, zachęcony widać zalotnymi uśmiechami, odezwał się poufale:
- Może panie pozwolą przysiąść się do stolika?
Katie zaśmiała się wielce uradowana, toteż panowie mieli zamiar
ponownie zająć miejsca. Potem jednak jeden z nich spojrzał na
Marlenę i natychmiast odszedł, pociągając za sobą towarzysza.
- Jaka szkoda, byli tacy weseli! To ty ich wystraszyłaś swoją
ponurą miną - gniewała się Katie.
- Nie mogłyśmy przecież z nimi rozmawiać, Katie - odparła
spokojnie Marlena.
- Dlaczego?
- Bo to nie wypada.
- Ach, jakaś ty nudna!
Do stolika podszedł kelner i panie zamówiły czekoladę. Katie
rozejrzała się dookoła. Przy jednym ze stolików siedział jakiś młody,
wytworny mężczyzna. Spodobał się Katie, która wlepiła w niego bez
ceremonii swoje ciemne, palące oczy. Zaczęli sobie nawzajem
przesyłać znaczące spojrzenia. Katie nie usiłowała tego nawet ukryć
przed Marleną. Dziewczyna siedziała jak na rozżarzonych węglach,
zmieszana i zawstydzona, za to Katie bawiła się doskonale.
Marlena na próżno starała się nakłonić ją do wyjścia. Katie nie
ruszała się z miejsca i kokietowała nieznajomego. Wreszcie młody
człowiek wstał od stolika, nakreśliwszy uprzednio kilka słów na małej
kartce wydartej z notesu. W przejściu przystanął na chwilę i położył
niepostrzeżenie karteczkę na stole, przy którym siedziały obie panie.
Katie wzięła bilecik, po czym zatrzymała go w ręku, dopóki
nieznajomy nie wyszedł z lokalu. Na pożegnanie obrzucił jeszcze
Katie ognistym, wymownym spojrzeniem.
Marlena widziała wszystko. Podniosła wzrok na bratową.
- Dlaczego patrzysz na mnie z wyrzutem, Marleno? Czy to nie
zabawne, powiedz sama?
- Katie, nie powinnaś była brać tej karteczki.
- Dlaczego, to takie zabawne. Zobaczymy, co tam młodzieniec
napisał. Podobam mu się bardzo, wprost pożerał mnie wzrokiem. Czy
to widziałaś?
Marlena patrzyła na kartkę z przerażeniem, Katie zaś rozwinęła
bilecik i spokojnie przeczytała:
"Piękna pani! Musimy się koniecznie spotkać. Czekam z
utęsknieniem na telefon. Numer 47_76".
Katie parsknęła śmiechem.
- Czy to nie śmieszne?
Marlena nie odpowiedziała. Myślała o Haraldzie. Ogarnęło ją
bezgraniczne współczucie dla brata. Katie spojrzała na nią ze złością.
- Nie znasz się na żartach, Marleno.
- Katie, nie rób nigdy takich rzeczy. Pomyśl tylko, co by było,
gdyby ów pan okazał się znajomym Haralda. Mogłabyś przypadkiem
spotkać go w jakimś towarzystwie... Co wtedy?
- Uśmiałabym się do łez.
- Mogłabyś mieć wiele przykrości. Jak sądzisz, co by powiedział
Harald, dowiedziawszy się, że ten młodzieniec ośmielił się do ciebie
napisać liścik tej treści?
- Phi! Harald przy każdej okazji urządza tragedię i jest tak nudny
jak ty. Ja się chcę bawić, po to przyjechałam do Hamburga. Przez
okrągły rok nudzę się śmiertelnie w Kota Radża. Oczywiście
opowiesz o wszystkim Haraldowi.
- Nie jestem donosicielką, Katie. Harald nie powinien się
dowiedzieć. Na miłość boską, nie wspominaj o tym przypadku...
- To by mu wcale nie zaszkodziło. Przekonałby się przynajmniej,
że mam powodzenie. Możesz mu wszystko opowiedzieć.
- Nie zrobię tego. Proszę cię, podrzyj tę karteczkę.
- Denerwuje cię, że ten pan zwrócił uwagę na mnie, nie na ciebie.
- Czułabym się dotknięta, gdyby wobec mnie zachował się w ten
sposób.
- Chwała Bogu, bywają różne gusta.
- Podrzyj bilecik, nie pokazuj go Haraldowi - prosiła Marlena.
Katie ze śmiechem popatrzyła na bilecik.
- Właściwie nie powinnam tego robić, bo to przecież moje
trofeum, ale nie będę się upierać, skoro tak ci na tym zależy.
I Katie podarła karteczkę, a strzępy wyrzuciła przez barierkę.
Marlena dała znak kelnerowi. Zapłaciły i wyszły z cukierni.
- Musimy tu przychodzić częściej - powiedziała Katie.
Marlena przyrzekała sobie w duchu, że do tego nie dopuści.
* * *
Harald i Katie odwiedzili wielu znajomych i dawnych przyjaciół,
którzy przyjęli ich bardzo życzliwie. Już niebawem zaczęły się ze
wszystkich stron sypać zaproszenia, toteż wieczory młoda para
spędzała zazwyczaj poza domem. Jeżeli zaś nie byli zaproszeni, Katie
domagała się teatru i kina. Bardzo polubiła kinematograf.
Harald nieraz prosił, by Marlena wybrała się z nimi, ona jednak
zawsze odmawiała. Harald domyślał się, że robiła to przez wzgląd na
Katie, lecz był na tyle delikatny, iż nie pytał o powody.
Katie, swoim zwyczajem, sypiała do południa. Podobnie jak w
Kota Radża, tak i tutaj prowadziła beztroskie i zgoła bezczynne życie.
Na przyjęciach czy wieczorach zachowywała się bardzo niewłaściwie,
kokietowała ostentacyjnie mężczyzn, flirtowała z wielkim zapałem.
Już wkrótce doszło znowu do przykrych scen między
małżonkami. Niekiedy i Marlena stawała się mimowolnie świadkiem
takich sprzeczek. Katie zachowywała się bez skrępowania, wręcz
chełpiła się swoim powodzeniem, raz oświadczyła nawet, że robi to
wszystko, by wywołać zazdrość męża.
- Nie powinien być wciąż taki pewny, niech widzi, jak bardzo
podobam się innym. Wierność to straszna nuda.
Marlena aż zadrżała, słysząc to zdanie. Czuła, że niezależnie od
jej wysiłków między małżonkami wyrasta coraz większa, coraz
głębsza przepaść. A przecież ona oddałaby z rozkoszą życie za
szczęście Haralda! Serce jej się ściskało, gdy patrzyła na jego
pobladłą twarz, wyrażającą zwątpienie. Nie przypuszczała nawet, że
było coś, co gnębiło go bardziej niż ciągłe konflikty z Katie, nie miała
pojęcia o tym, iż to ona sama jest przyczyną tego smutku.
Najmilsze były dla obojga wczesne ranki, kiedy Katie jeszcze
spała. Jedli razem śniadania i długo gawędzili. Gdy Marlena wstawała
od stołu, by powrócić do swych domowych zajęć, Harald
zatrzymywał ją, mówiąc:
- Zostań jeszcze, Marlenko, przez cały dzień nie mamy czasu na
swobodną pogawędkę. Czy musisz ciągle pracować, moja droga?
- Nie potrafię żyć inaczej.
- Naucz się tego od Katie, ona cały dzień może przespać.
- Katie prowadzi inny tryb życia, kładzie się spać bardzo późno.
Ty zresztą także. Uważam, że należy ci się więcej spokoju. Nie
poprawiłeś się, przeciwnie, wyglądasz o wiele gorzej niż w dniu
przyjazdu. To mnie nawet nie dziwi, śpisz przecież bardzo krótko.
Harald znał lepiej przyczynę swego złego wyglądu. Trapiły go nie
tylko kłopoty z Katie, powodem była walka wewnętrzna, jaką
nieustannie staczał ze sobą. Wspólne życie pod jednym dachem z
Marleną stało się dla niego źródłem nowych cierpień, lecz zarazem i
skrytej rozkoszy.
Kochał ją coraz bardziej - żył naprawdę jedynie podczas tych
krótkich chwil, które z nią spędzał sam na sam. Coraz chętniej
poddawał się urokowi, jaki z niej promieniował. Zapominał o
wszystkim, patrzył tylko z zachwytem na jej bladą, słodką
twarzyczkę, słuchał chciwie jej dźwięcznego głosu. Czuł wtedy, że
jego duszę ogarnia błogi spokój.
W samotności zaś rozmyślał o tym, kim był ów tajemniczy
człowiek, którego kochała Marlena. Postanowił wybadać pana
Zeidlera, toteż pewnego dnia spytał go:
- Odnoszę wrażenie, że moja siostra nosi w sercu jakąś skrytą
miłość. Czy nie zauważył pan zmiany w jej zachowaniu? Jest taka
cicha i zrezygnowana, to mnie właśnie naprowadziło na ten trop. Co
pan o tym sądzi?
- Nie, panie Haraldzie, to wykluczone. Panna Marlena od kilku lat
siedzi niezmiennie w swoim pokoju przy pańskim biurku, toteż znam
ją prawie tak dobrze jak własne dziecko. Obdarza mnie i moją żonę
wielkim zaufaniem. Zauważyłbym, gdyby w niej nastąpiła przemiana
tego rodzaju. Nie bywa nigdzie, nie zna młodzieży, a nie należy do
kobiet łatwo się zakochujących. Pokocha tylko człowieka, który
będzie zasługiwał na jej szacunek. Może pan być spokojny, serduszko
Marleny jest wolne. Na razie należy ona jeszcze całkowicie do firmy
"Forst i Vanderheyden".
Harald nie mógł wyznać panu Zeidlerowi tego, co mu powierzyła
Marlena. Zaczął jednak uważnie przyglądać się urzędnikom w biurze.
Między solidnymi, lecz mało zajmującymi handlowcami, nie znalazł
ani jednego, którego mógłby uznać za godnego uczucia Marleny.
Młodzi ludzie jeszcze wolni, a żonaci za starzy, by można ich było
brać pod uwagę.
Harald błądził po omacku wśród mroku, nie domyślając się
nawet, że to on jest wybrankiem Marleny. Związek z Katie układał się
znacznie lepiej niż poprzednio. Przede wszystkim stała mu się
zupełnie obojętna, toteż znosił cierpliwie jej wybryki, a poza tym
Katie w jego obecności miała zawsze dobry humor. Namiętnie rzucała
się w wir zabaw i rozrywek, a jeśli nadchodziły ataki gniewu, to
wyładowywała je na Daipah lub na Marlenie.
Pani Darlag kilkakrotnie już zauważyła, że Katie dokucza jej
wychowance. Staruszka od pierwszej chwili wyrobiła sobie o młodej
żonie Haralda nader niepochlebne zdanie, a ta opinia z dnia na dzień
stawała się gorsza. Kiedyś oburzona odezwała się do Marleny:
- Nigdy dotąd nie widziałam tak niedobrej kobiety jak pani Forst.
Całe szczęście, że nasza pani tego nie dożyła. Nasz pan nie jest
szczęśliwy, niech mi panienka wierzy. Przecież jego matka była inna,
a on przywykł do jej zachowania. Nikt by nawet nie pomyślał, że
nasza młoda pani pochodzi z lepszej sfery. Jak się zachowuje wobec
panienki, to istna zgroza! Już nie wspomnę nawet o biciu tej biednej
Daipah! Gdyby tylko pan Forst o tym wiedział, nigdy by na to nie
pozwolił.
- Na miłość boską, niech mu pani o tym nie mówi! Przecież pani
wie, że na Sumatrze panują inne obyczaje niż u nas.
- Toteż nasz pan powinien jej wytłumaczyć, że nie żyje wśród
dzikich ludzi. Przede wszystkim powinna się inaczej obchodzić z
panienką. Ona traktuje panienkę jak niewolnicę!
- Niechże mu pani o tym nie mówi! Zmartwiłby się ogromnie, a i
mnie sprawiłoby przykrość, gdyby z mego powodu czynił wyrzuty
swojej żonie. Czy pani mnie rozumie?
- Wiem tylko, że panienka znosi wszystko bez słowa skargi, aby
oszczędzić zmartwień panu Haraldowi.
- Droga pani Darlag, nie mogę mu zatruwać życia takimi
drobiazgami. Przyjechał do Hamburga, żeby wypocząć. Pani Forst
uspokoi się wkrótce i zmądrzeje, jestem tego pewna.
- Takiej by się przydał inny mąż, panienko, taki, co by ją czasem
porządnie wytłukł. Nasz pan jest za dobry, za delikatny dla takiej
sekutnicy, nie potrafi sobie z nią dać rady. W takiej kobiecie siedzi
diabeł, panienko.
Marlena patrzyła z troską na odchodzącą panią Darlag. W duchu
przyznawała jej rację. Przecież i ją samą raziła gwałtowność Katie.
Bardziej jednak niepokoiły ją inne wady bratowej. Katie była
fałszywa i kłamała jak z nut. Dla wygody wypowiadała z uśmiechem
największe kłamstwa, a przy tym miała obłudny charakter. W
obecności Haralda okazywała Marlenie wielką przychylność, toteż nie
domyślał się wcale, jakie katusze znosi jego przybrana siostra.
Tak mijały tygodnie. Pewnego popołudnia Harald wrócił z biura
nieco wcześniej. Daipah oznajmiła mu, że pani jeszcze śpi. W domu
było cicho i przytulnie. Służący, który siedział w hallu, poinformował
gospodarza, że Marlena odpoczywa w swoim pokoju.
Harald postanowił pójść na górę. Zapragnął znów porozmawiać z
Marleną. Szybko wbiegł na schody i zapukał do pokoju. Dziewczyna
sądziła, że to ktoś ze służących, więc bardzo się zarumieniła, gdy na
progu ujrzała Haralda. On zaś zaraz to spostrzegł.
Marlena siedziała w swoim ulubionym kąciku przy oknie,
wpatrując się w fotografię ukochanego. Z bólem serca stwierdziła, że
bardzo zmienił się od dnia przyjazdu, zmizerniał i zeszczuplał.
Ujrzawszy go tak niespodziewanie w swoim pokoju, zerwała się z
miejsca zupełnie zmieszana i stanęła tak, by nie zobaczył fotografii.
Obawiała się, iż Harald zobaczy na ścianie swój wizerunek i domyśli
się wszystkiego.
- Czy ci nie przeszkadzam?
- Nie, Haraldzie. Jestem ci potrzebna?
- Wstąpiłem tylko na pogawędkę. W biurze nie miałem nic do
roboty, a Katie jeszcze śpi i zejdzie dopiero na herbatę. Postanowiłem
cię odwiedzić w twoim królestwie. Czy mogę się rozejrzeć? - spytał
na pozór spokojnie, choć serce waliło mu mocno.
Marlena stała wciąż w niszy, zasłaniając sobą fotografię.
Najchętniej zdjęłaby ją ze ściany.
- Ależ proszę, oczywiście! - odparła, udając swobodę.
Harald wyczuł jednak w jej głosie niepokój i zmieszanie. Chciał
rozładować to napięcie, toteż zaczął z wielką uwagą oglądać obrazki
na ścianach. Obok lustra, nad małą półką, wisiał portret jego matki.
Harald przypatrywał mu się chwilę i przypadkowo spojrzał w lustro.
Zauważył, że Marlena odwróciła się szybko, zdjęła ze ściany
fotografię w ramce i ukryła ją prędko w koszyku z robótkami,
stojącym na stoliku. Dostrzegł także, iż nakryła fotografię jakimś
rozpoczętym haftem, potem zaś przycisnęła ręce do piersi i odetchnęła
z widoczną ulgą.
Poczuł bolesny skurcz serca. Wiedział już, że ta fotografia
przedstawiała na pewno człowieka, którego Marlena kocha. Zanim tu
przyszedł, siedziała prawdopodobnie zatopiona w myślach i patrzyła
w najdroższe oblicze. Dlatego właśnie była taka zmieszana.
Zmuszając się do spokoju, zatrzymał się przed portretem matki.
Ogarnęło go rozrzewnienie: odwrócił się nagle do Marleny:
- Jak sądzisz, co powiedziałaby moja mama, gdyby znała Katie?
- Powiedziałaby: "Katie jest młoda i może się zmienić. Odwagi,
mój synu, nie trzeba tracić nadziei. Wszyscy ludzie mają wady."
- Czy wierzysz w to, Marleno? Czy myślisz, że Katie naprawdę
się zmieni?
- Nie trać nadziei, Haraldzie.
- Czy jesteś zadowolona ze swojej podopiecznej?
Nie miała odwagi spojrzeć mu w oczy.
- Mam wrażenie, że tak... Czy nie uważasz, że Katie ostatnio
jakby się uspokoiła, że jest bardziej zrównoważona?
- Tylko w twojej obecności, Marleno. Tak, wtedy jest w
wyjątkowo dobrym nastroju. Gdy jednak pozostajemy sam na sam,
zaczyna się to samo.
Marlena zamyśliła się, uderzyły ją słowa Haralda. Kiedy Katie
była z nią sama, dokuczała jej, odsłaniała wszystkie niedostatki swego
charakteru; gdy tylko nadchodził Harald, zmieniała się w jednej
chwili, stawała się miła i uprzejma. Widocznie jednak zachowywała
się tak wyłącznie w jej obecności.
Katie była jednak istotą zagadkową, ale zawsze przewrotną,
nieuczciwą. Marlena nie odpowiedziała na ostatnie słowa Haralda,
który po chwili odezwał się znowu:
- Najważniejsze, że dla ciebie jest miła i uprzejma. Ja już
zrezygnowałem, zobojętniałem na jej kaprysy.
- Nie mów tak. I między wami zapanuje zgoda.
- Porozmawiajmy lepiej o czym innym, moja droga. Chciałbym
już wkrótce urządzić bal. Proszono nas tyle razy, że w końcu na mnie
kolej. Katie jest nienasycona w swojej miłości do rozrywek.
- W jej wieku to zupełnie zrozumiałe.
- A ty? Czy jesteś już starą babcią?
- Jeszcze nie - odparła Marlena ze śmiechem. - Lecz mam inną
naturę. Lubię domowe zacisze, nie cierpię głośnych zabaw, zgiełku,
zamieszania.
- Ale Katie lubi zgiełk i wrzawę. Ja również wolałbym spędzać
wieczory w domu, pogawędzić w gronie dawnych przyjaciół. Ona
tego nie rozumie. Mniejsza o to! Powracając do naszego balu,
chciałbym wymyślić coś oryginalnego. I ty musisz mieć jakieś
urozmaicenie. Przedstawię cię swoim znajomym. Jak sądzisz, może
by urządzić "garden party"? Wieczory są takie ciepłe, ogród możemy
oświetlić lampionami, a kolację podać na tarasie. Potem potańczymy.
Muszę koniecznie zatańczyć z tobą walca, Marlenko. W ogrodzie
rozstawimy małe stoliki. Co myślisz o tym projekcie?
- Bardzo mi się podoba.
- Czy masz balową suknię, Marleno?
Zaśmiała się.
- Biedny Haraldzie, wszystko na twojej głowie. Nie, nie mam
odpowiedniej sukni, w której mogłabym godnie wystąpić na twoim
balu. W szafie wisi kilka białych sukienek i czarna suknia
wieczorowa. Dotychczas zupełnie mi wystarczały. Teraz jednak
sprawię sobie jakąś wspaniałą szatę, skoro ci zależy, żebym była na
tym balu.
- Naprawdę, bardzo mi zależy.
- Kiedy zamierzasz go urządzić?
- Pod koniec przyszłego tygodnia. Musimy to jeszcze omówić z
Katie, ale już teraz powinnaś zamówić suknię i... O, jeszcze jedno,
Marleno... Nie zapominaj o tym, że jako moja siostra reprezentujesz w
pewnym stopniu mój dom... Nie chcę, żeby ludzie powiedzieli, że
moja siostra jest gorzej ubrana od żony. Wyglądasz wprawdzie bardzo
wytwornie nawet w najskromniejszej sukience, ale proszę cię, żebyś...
Rozumiesz, o co mi chodzi, Marleno?
- Możesz być spokojny, Haraldzie, nie zapomnę nigdy o twojej
pozycji.
- To dobrze - rzekł, wyciągając do niej rękę.
Podała mu dłoń, przy czym ogarnęło ją dziwne uczucie błogości,
gdy poczuła serdeczny i mocny uścisk jego ręki.
- W jakim kolorze wybierzesz materiał na suknię? - spytał nagle
Harald.
Zaśmiała się cichutko.
- Jesteś doprawdy wzruszający, troszczysz się o każdy drobiazg.
Nie wiem jeszcze, na jaki kolor się zdecyduję.
Spojrzał na nią przeciągle.
- Biały, bądź w białej sukni! Wybierz sobie matowy, gruby
jedwab, który w miękkich fałdach będzie spływał z twojej postaci.
Kolor biały jest najodpowiedniejszy do twoich włosów, do twojej
cery... Będzie ci w nim najlepiej.
Zaczerwieniła się pod jego spojrzeniem, potem jednak odparła z
udaną swobodą:
- Dobrze, sprawię sobie białą suknię.
Przez chwilę panowało milczenie. Harald wyobrażał sobie
Marlenę w białej sukni z miękkiego białego jedwabiu. Jakże będzie
piękna, a jej złociste włosy będą się cudnie odbijały od śnieżnej bieli
sukni...
Harald ocknął się z marzeń i nagle zaczął opowiadać Marlenie o
życiu w Kopa Radża. Słuchała z zainteresowaniem, wreszcie rzekła:
- Ach, to musi być cudowna, bajeczna kraina!
- Czy pojechałabyś z nami na Sumatrę? Mogłabyś tam pozostać
przynajmniej przez kilka dni.
- Nie mówisz tego poważnie, Haraldzie.
- Mówię to zupełnie serio. Uważam za wskazane, aby ktoś z
tutejszej filii pojechał raz do Kopa Radża i poznał na miejscu interesy.
Uprościłoby to znacznie wiele spraw. Zeidler jest zbyt stary na taką
podróż. Twierdzi jednak, że mogłabyś go z powodzeniem zastąpić.
Dlaczego nie miałabyś nam towarzyszyć?
Marlena oblała się purpurą, a potem gwałtownie zbladła. Ogarnęła
ją pokusa, aby się zgodzić na propozycję Haralda. Nie musiałaby się z
nim rozstawać na długie lata, będzie go widywała codziennie. Tak,
lecz będzie też zmuszona obcować stale z Katie. Z Katie, która nie
przestaje jej dokuczać, która w Kopa Radża okaże się
prawdopodobnie o wiele gorsza niż tutaj. Marlena jednak lękała się
czego innego. Obawiała się, że nie starczy jej sił, aby ukryć swoją
miłość, że pewnego dnia się zdradzi.
- No i cóż, Marleno? - nalegał Harald.
- Nie, nie mogę... Doprawdy nie mogę... Proszę cię, nie pytaj o
nic...
- Czy wzdragasz się z powodu Katie? Czy sądzisz, że miałaby coś
przeciwko temu?
Nie wiedziała, co odpowiedzieć. Zauważył, że walczyła z
zakłopotaniem.
- Być może, Haraldzie, że nie chcę wam towarzyszyć z powodu
Katie. Lepiej, gdy tu zostanę - wyjąkała.
- Czy się obawiasz pobytu na Sumatrze?
- O nie!
- Więc czego się boisz, Marleno?
Nie była w stanie szczerze mu odpowiedzieć. Zerwała się z
miejsca i odwróciła się, żeby nie widział jej twarzy.
- Mówmy o czym innym, Haraldzie... Ja... twoja propozycja
bardzo mnie zaskoczyła... przyszła zbyt nagle... muszę się zastanowić,
pomyśleć... nie wiem sama... bo...
Urwała, gdyż ktoś właśnie zapukał do drzwi. Marlena odetchnęła
z ulgą i zawołała: "Proszę!" Do pokoju wsunęła się pani Darlag.
- Panno Marleno, proszę do mnie na jedną chwilkę. Niech
panienka pomoże mi nakryć stół do kolacji i powstawiać kwiaty do
wazonów. Nie mogę sobie sama dać rady, a panienka jest taka
zręczna.
Marlena chętnie na to przystała. Mogła stąd uciec, zyskać na
czasie i uspokoić się. Bała się, że za chwilę straci panowanie nad
sobą.
- Zejdę z panią. Czy pójdziesz z nami, Haraldzie?
- Nie, zaczekam tu na ciebie. Dobrze, Marleno?
- Oczywiście, Haraldzie. Niebawem wrócę.
I Marlena wyszła z pokoju.
Harald nasłuchiwał, dopóki nie przebrzmiały jej kroki na
schodach. Zastanowił się nad przyczyną niepokoju Marleny. Czemu
się tak zmieszała, gdy jej proponował wyjazd na Sumatrę? Lękał się
dnia rozłąki z Marleną, choć sobie tłumaczył, że nie powinna mu być
niczym więcej jak tylko siostrą. Dlaczego nie chciała wyjechać?
I nagle w jego głowie zaświtała myśl. Nie chciała wyjechać z
Hamburga, bo tu mieszka człowiek, którego kocha. Jej miłość jest
wprawdzie beznadziejna, ale jednak pragnie zostać w pobliżu
ukochanego. Harald rozumiał to doskonale. On sam przecież chciał
stale przebywać w towarzystwie Marleny, chociaż i on nie miał żadnej
nadziei. Tak, to jest zapewne jedyny powód. Kim jest ten człowiek,
który tak pociąga dziewczynę, choć jest mężem innej kobiety?
Wzrok Haralda spoczął na koszyczku z robótkami. Tam ukryła
przed nim podobiznę ukochanego. Harald był o tym przekonany.
Wystarczyło przejść kilka kroków, zajrzeć do koszyczka i rzucić
okiem na tę fotografię. Zobaczyłby nareszcie tego nieznajomego,
którego Marlena tak kochała, że wolała się raz na zawsze wyrzec
szczęścia, niż zostać żoną innego.
Przez chwilę walczył z pokusą. Nie chciał się wdzierać w
tajemnicę Marleny. Potem jednak uległ, nie mógł znieść niepewności.
Zdawało się, że stolik w niszy magnetycznie przyciąga jego wzrok.
Miał wrażenie, że za chwilę stanie oko w oko z owym mężczyzną, że
zmierzy się z nim jak z przeciwnikiem. Zbliżył się do stolika i drżącą
ręką sięgnął do koszyczka. Wyciągnął fotografię - spojrzał na nią.
Niby rażony błyskawicą patrzył na swoje własne oblicze. Czuł
teraz, że porywa go ze sobą gwałtowny wiatr i unosi w powietrzu.
Jego fotografia? Więc jego podobiznę ukrywała przed nim tak
trwożnie Marlena? Ta fotografia wisiała na ścianie przez wiele lat, a
jej oczy spoglądały na nią z rozmarzeniem... Więc to był on? On sam!
Wybuchnął głośnym, szczęśliwym śmiechem, który przeszedł w
głuchy jęk. Zasłona spadła mu z oczu. To jego kochała Marlena, jego!
On był tym człowiekiem, który należał do innej i nic nie wiedział o jej
miłości. Dlatego nie chciała wychodzić za mąż. Znalazł wreszcie
rozwiązanie zagadki, wiedział już, jak to się stało, że oddała komuś
swe serce, choć nie znała obcych mężczyzn.
Musiała go pokochać już kilka lat temu. Pewno wtedy, gdy był tu
po raz ostatni przed wyjazdem na Sumatrę. Do niego należały
pierwsze porywy młodego serduszka. Osieroconej dziewczynce
wydawał się zbawcą i bohaterem, gdy przywiózł ją do swej matki. Po
śmierci ojca czuła się samotna i opuszczona, toteż całą duszą
przylgnęła do opiekuna. Nie stłumiła swego uczucia w zarodku.
Pozwalała mu kiełkować i rosnąć. Przez lata całe kochała go wiernie,
gorąco, on zaś prawie nie myślał o niej.
Żadne przeczucie nie podpowiadało mu, że zastanie w ojczyźnie
czarującą istotę w pełni wiośnianej urody, że odnajdzie w niej
wcielenie ideału młodości. Związał się na wieki z płytką, lekkomyślną
kobietą, której nie kocha i która go nie kocha.
Marlena! Marlena!
Przestał ją uważać za siostrę Marlenę! To, co w stosunku do niej
odczuwał, nie miało nic wspólnego z braterskim przywiązaniem. Była
to miłość, wielka, płomienna miłość! Kochał tę dziewczynę, która
mogłaby się stać dopełnieniem jego osobowości, gdyby dobrowolnie
nie nałożył sobie pęt.
Teraz już za późno! Nie może ich zrzucić! Marlena!
Ocknął się z zadumy i szybko ukrył fotografię w koszyczku. Na
miłość boską, nie powinna się dowiedzieć, że odkrył jej tajemnicę.
Gdyby się czegoś domyśliła, opuściłaby bezzwłocznie jego dom.
Wiedział o tym. Znał dobrze Marlenę! Nie wolno mu zdradzać
słowem czy spojrzeniem, że wie, co się dzieje w jej duszy.
Teraz zrozumiał także, dlaczego nie chciała pojechać na Sumatrę.
Ach, jakże potrafiła panować nad sobą, ileż wysiłku kosztowało ją
ukrywanie tej miłości w czasie jego pobytu w Hamburgu! Chciała
mężnie wytrzymać aż do dnia jego wyjazdu, potem brakłoby jej sił.
Harald zatoczył się jak pijany i padł na krzesło. Był głęboko
wstrząśnięty; z głuchym jękiem ukrył twarz w dłoniach.
- Marleno, słodka, maleńka Marleno! Więc to ja stałem się twoim
przeznaczeniem, ja, który pragnąłem ci oszczędzić wszelkich trosk i
cierpień! Tego nie wiedziałem. Ach, jakże mnie boli, że cierpisz tak
jak ja! Tak bardzo cię kocham, Marleno, że chętnie poniósłbym dla
ciebie każdą ofiarę, ale nie mogę ci wyznać mej miłości, aby cię nie
przestraszyć. Nie mogę ci powiedzieć, że znam twoją tajemnicę, bo
umarłabyś ze wstydu i męki. Czemu los nas rozdzielił, Marleno?
Czemu związałem się z inną kobietą? Czemuż nie jestem wolny! Ach,
bylibyśmy ze sobą bezgranicznie szczęśliwi! A jednak, a jednak i
teraz jestem szczęśliwy, odkąd poznałem prawdę. Wiem, że mnie
kochasz, zrozumiałem, czym jest gorąca, wielka miłość.
Westchnął głęboko. Przypomniała mu się jego rozmowa z
Marleną. Powiedziała mu wtedy, że kocha żonatego człowieka.
Przyszły mu na myśl jego własne słowa: "...ludzie tacy, jak my, nie
wyciągają nigdy ręki po cudzą własność." Tak, zarówno dla niej, jak i
dla niego to sprawa honoru. Nic zatem nie mogło przekroczyć bariery,
która ich dzieliła.
- Nie lękaj się, kochanie, odkąd wiem wszystko, stanę się silny i
spokojny za nas oboje. Któż to wie, ile razy wprawiłem cię
nieświadomie w zakłopotanie. Ale teraz będzie inaczej, uczynię
wszystko, by cię nie urazić niebacznym słowem. Kocham cię,
Marleno, kocham cię namiętnie i bezgranicznie, lecz opanuję ten żar
w swojej piersi, by nie utrudniać ci życia. Bądź spokojna, najdroższa,
chociaż serce mi krwawi, będę cię czcił jak świętą. Muszę cię nadal
traktować jak siostrę, nie lękaj się, kochanie...
Harald nie wiedział, jak długo trwała rozmowa, którą w duszy
prowadził z Marleną. Gdy jednak usłyszał w korytarzu jej kroki,
przesunął ręką po czole i wyprostował się. Niemal spokojny czekał
teraz na Marlenę.
Marlena odzyskała równowagę ducha i normalny pogodny
nastrój. Wszedłszy do pokoju, odezwała się łagodnie jak zazwyczaj:
- Wybacz mi, Haraldzie, że pozwoliłam ci czekać na siebie tak
długo. Musimy zejść na dół, Katie już się obudziła i właśnie przebiera
się. Zapewne zaraz poprosi o herbatę.
Spojrzał na nią przeciągle.
- Ten czas wcale mi się nie dłużył, Marleno. W twoim pokoiku
rozkoszuję się błogą ciszą, czyli tym, czego najbardziej mi potrzeba.
Zauważył, że twarz Marleny oblała się ciemnym rumieńcem.
Nieraz już widywał, że dziewczyna rumieni się i blednie na przemian,
lecz nie domyślał się nigdy, z jakiego powodu. Odkąd odkrył jej
tajemnicę, zrozumiał, że bladość i rumieniec oznaczają jedno:
"kocham cię!"
- Za mało wypoczywasz - rzekła spokojnie Marlena. -
Przyjechałeś tu przecież dla poratowania zdrowia, a o to dbasz
najmniej. Kładziesz się spać o północy, nieraz nawet później. Popatrz
tylko, Katie wysypia się do południa, toteż nazajutrz nie odczuwa
zmęczenia, ale ty wstajesz bardzo wcześnie.
Zdobył się na uśmiech.
- Czy mógłbym się wyrzec naszej rannej pogawędki przy
śniadaniu? - zapytał, a Marlena znowu spłonęła rumieńcem, co
napełniło serce Haralda tajemną rozkoszą.
- Nie, mój drogi, powinieneś jednak sypiać po obiedzie.
- Ach, Marleno, ty chcesz, żebym utył. Nie chcę mieć brzuszka
jak starsi panowie.
- To rzeczywiście za wcześnie - odparła ze śmiechem. - A jednak
musisz mieć więcej spokoju, gdyż twoje nerwy nie wytrzymają tego
trybu życia. Jak zniesiesz nowe trudy w Kota Radża, jeśli nie
poprawisz się tutaj?
- Dobrze, będę odpoczywał po obiedzie, lecz nie chcę spać.
Usiądę z tobą w pawilonie lub na tarasie i będę rozkoszował się tą
błogą ciszą. Nie weźmiesz mi przecież za złe, jeśli się przy tym
zdrzemnę.
- Bynajmniej. Najpierw, jeśli zacznę ci czytać jakąś nudną
książkę. Od razu zaśniesz, a to cię pokrzepi. Ale chodźmy już, bo
Katie czeka.
- Czyżbyś się jej bała?
Marlena znów się zmieszała. Rzeczywiście, odczuwała niekiedy
lęk przed gwałtowną, nieopanowaną Katie, ale nie mogła się do tego
przyznać, zwłaszcza że nie chciała martwić Haralda.
- Nie jestem aż taka lękliwa. nie chcę jednak, żeby Katie się
niecierpliwiła.
Zeszli razem do saloniku, gdzie codziennie podawano
podwieczorek. Gawędzili jeszcze przez chwilę, wreszcie zjawiła się
Katie. Marlena nalała herbaty do filiżanek. Po jakimś czasie Harald
rozpoczął rozmowę od propozycji balu.
- Rozstawimy stoliki w ogrodzie, co o tym sądzisz, Katie?
Młoda kobieta była zawsze pełna zapału, jeżeli chodziło o nową
rozrywkę. Rozpromieniona, w doskonałym humorze, zaczęła
przedstawiać swoje plany. Harald mimowolnie porównywał Katie z
Marleną. Doszedł do wniosku, że przy Marlenie Katie wydaje się
niezmiernie pospolita. Uroda Katie bardziej rzucała się w oczy,
Marlena jednak posiadała swoisty wdzięk, który długo pozostawał w
pamięci. Katie musiała to sama wyczuć, ponieważ nie cierpiała
Marleny.
Marlena obawiała się wciąż, że Katie sprawi jej jakąś przykrość w
obecności Haralda. Intuicyjnie czuła, że Harald nie przebaczyłby tego
żonie nigdy, prawdopodobnie doszłoby znów do niemiłych scen.
Katie była jednak bardzo przebiegła. W Kota Radża potrafiła ukryć
przed Haraldem, że maltretuje służbę, teraz zaś ukrywała przed nim,
że męczy Marlenę. Wiedziała, iż "szwagierka" nie zdradzi się ani
słowem.
Zwykła senność Katie ustąpiła teraz miejsca niezwykłemu
podnieceniu. Z ożywieniem układała plany, bez przerwy mówiła o
balu. Bardzo to Haralda cieszyło. Katie wyrzekła się nawet pójścia do
kina, aby razem z Haraldem ułożyć listę gości.
Potem Marlena musiała przynieść cały stos żurnali, gdyż Katie
chciała wybrać nowy fason balowej sukni. Marlena po prostu tego nie
pojmowała. Katie zgromadziła przecież mnóstwo eleganckich,
kosztownych toalet, twierdziła jednak, że żadna z nich nie nadaje się
na tę uroczystość.
- Muszę mieć coś bardzo oryginalnego, chcę swoją toaletą
wywołać sensację - powiedziała ze śmiechem, po czym wróciła do
przerwanej lektury żurnali.
* * *
Los jednak chciał inaczej, ani bowiem planowany bal, ani też
sensacja nie miały dojść do skutku. Nazajutrz Harald zjadł śniadanie
w towarzystwie Marleny, po czym udał się do biura. Marlena zasiadła
z robótką na tarasie, gdy wtem nadbiegła pani Darlag, blada i bardzo
zmieszana.
- Tego już za wiele, wprost trudno to wytrzymać, panienko
Marleno!
- Co się stało?
- Niech panienka wejdzie do domu i posłucha. Pani Forst oszalała
chyba, opętał ją jakiś zły duch...
Zaniepokojona Marlena podniosła się i poszła z panią Darlag do
domu. W przedpokoju zgromadziła się już cała służba i w skupieniu
przysłuchiwała się głosom, które dolatywały z pokoju Katie. Zza
drzwi dobiegały gniewne słowa pani i żałosny płacz Daipah.
Marlena przede wszystkim kazała się rozejść służbie, potem zaś
stanęła pod drzwiami sypialni. Usłyszała okropne wyzwiska, które
padały z ust Katie, oraz łkanie służącej.
- To już trwa, odkąd pan wyszedł do biura. Tuż potem rozpoczęła
się awantura - opowiadała z oburzeniem pani Darlag.
Marlena otworzyła drzwi. Postanowiła zwrócić uwagę Katie, gdyż
było jej żal biednej służącej. Była czasem świadkiem bicia Daipah.
Gdy dziewczyna stanęła na progu, ujrzała ciemnoskórą służącą u stóp
swej pani. Katie trzymała w ręku skręcony gruby ręcznik i uderzała
nim bez litości. Miała zamiar uderzyć znowu, gdy podeszła Marlena i
spokojnie, lecz stanowczo odebrała jej narzędzie kary.
Na twarzy Katie odmalowała się wściekłość.
- Co to? Jak śmiesz? - krzyknęła.
- Uspokój się, Katie. Za drzwiami zebrała się cała służba. To
okropne, żeby służący słyszeli z twoich ust tak obrzydliwe wyrazy i
dowiedzieli się, że biłaś Daipah. Narobią plotek w całym mieście.
Daipah podniosła się z cichym jękiem, po czym ucałowała skraj
sukni Marleny. Katie, ujrzawszy to, wybuchnęła jeszcze większą
złością.
- Ja ci pokażę, przebrzydłe stworzenie. Popamiętasz mnie jeszcze!
Ja tu jestem panią, nie ona! Uklęknij natychmiast i rozluźnij
sznurowadło, które zbyt mocno zacisnęłaś. No, ruszaj się...
Daipah jednak ukryła się trwożnie za plecami Marleny, którą
widocznie uważała za rodzaj wału ochronnego.
- Pozwól jej odejść, Katie. Daipah tylko cię drażni - rzekła
Marlena.
Katie zaśmiała się nerwowo.
- Czy sądzisz, że ty mnie nie drażnisz, wstrętna świętoszko?
Jesteś o wiele gorsza od Daipah, ty, z tą wiecznie słodką miną!
Uklęknij natychmiast i rozluźnij mi sznurowadło. Zobaczymy, czy
jesteś zręczniejsza od Daipah. Prędko, zabieraj się do roboty, bo mnie
noga boli!
Katie usiadła i tak gwałtownie wysunęła nogę w ciasno
zasznurowanym buciku, że o mało nie uderzyła w twarz Marleny,
która bez słowa przed nią uklękła. Dziewczyna spojrzała z wyrzutem
na Katie, rozluźniła w milczeniu sznurowadło, po czym ponownie
zawiązała bucik.
- Czy tak jest lepiej, Katie? Czy sznurowadło przestało cię
uwierać? - spytała, powstając, Marlena.
Katie spojrzała na nią ze złością. Spokój Marleny rozdrażniał ją
coraz bardziej.
- Nie udawaj, świętoszko! Jesteś wstrętną obłudnicą, znosisz
wszystko w pokorze, można cię bić i kopać, a ty nawet nie drgniesz.
Masz prawdziwie służalczą naturę, nienawidzę cię!
- Pohamuj się, Katie, licz się trochę ze słowami. Wybaczam ci
wiele, bo uważam twoje rozdrażnienie za chorobliwe, lecz nie
pozwolę się obrażać.
- Co? Ty mnie będziesz uczyła? Skąd w ogóle wzięłaś się w
moim pokoju? Kto cię tu wołał? Służące nie powinny nieproszone
wchodzić do pokoju państwa.
- Zapominasz się, Katie. Wypraszam sobie podobne wyrazy -
rzekła Marlena spokojnie, ale stanowczo.
- Precz! Precz! Wynoś się, patrzeć na ciebie nie mogę! - krzyknęła
w najwyższym uniesieniu Katie i zanim Marlena spostrzegła,
pochwyciła z toalety marmurową paterę, którą z całych sił cisnęła w
jej głowę.
Marlena nie zdołała uniknąć ciosu. Patera przeleciała tuż nad
prawym okiem dziewczyny i ostrym kantem ugodziła ją w czoło.
Marlena drgnęła z bólu i zatoczyła się. Byłaby upadła, gdyby Daipah
nie pochwyciła jej w ramiona.
Katie przelękła się, ujrzawszy krew płynącą z czoła Marleny i
ściekającą wielkimi kroplami na skroń, policzek i białą sukienkę.
Marlena nie zauważyła tego, gdyż była zupełnie ogłuszona. Spojrzała
z cichym wyrzutem na Katie, po czym w milczeniu wyszła z pokoju.
Pani Darlag, ujrzawszy Marlenę, krzyknęła z przerażenia i
rozpaczy.
- Wielki Boże! Panienko, co się stało? Toć u tej jędzy człowiek
nie jest pewien życia!
- To nic... nic... - szepnęła Marlena, dotykając ręką rany, która
teraz dopiero zaczynała dotkliwie boleć.
Nie zdołała powiedzieć nic więcej, zatoczyła się, po czym
zemdlona osunęła się na podłogę. Pani Darlag natychmiast przywołała
lokaja i przy jego pomocy przeniosła Marlenę do sąsiedniego pokoju,
gdzie ułożyła ją troskliwie na kanapie.
- Trzeba natychmiast zadzwonić po lekarza! Proszę także posłać
kogoś do biura i powiedzieć, żeby nasz pan koniecznie przyszedł -
nakazała energicznie pani Darlag.
Polecenia te wykonano niezwłocznie. Pani Darlag próbowała
najpierw obmyć ranę i zatamować krew. Marlena nie odzyskała
jednak przytomności. W chwili, gdy nadbiegł przerażony Harald,
leżała wciąż jeszcze w głębokim omdleniu. Służący zdążył już
powiedzieć Haraldowi, że panienka zraniła się w czoło i zemdlała z
upływu krwi. Harald natychmiast przybiegł do domu, a teraz
spoglądał z niepokojem na leżącą dziewczynę i pytał raz po raz:
- Co się stało? Na miłość boską, co się stało Marlenie?
Tym razem pani Darlag dała upust długo powściąganemu
oburzeniu.
- To wina pańskiej żony. Rzuciła jakimś ciężkim przedmiotem w
panienkę Marlenę, ponieważ stanęła ona w obronie tej biednej
Daipah. Bije tę dziewczynę bez litości, a wymyśla przy tym, że strach
słuchać. Nigdy nie podsłuchiwałam pod drzwiami, a jeśli to dziś
zrobiłam, to jedynie z obawy o moją panienkę. Pańska żona
nieustannie jej dokucza, wprost pastwi się nad nią. Panna Marlena nie
pozwoliła mi poskarżyć się na panią Katie, ale dziś przebrała się
miarka. Dłużej już nie mogłam tego wytrzymać, musiałam panu
powiedzieć prawdę, bo pewnie bym się rozchorowała z oburzenia. W
taki sposób nie traktuje się nawet psa, a co dopiero człowieka.
Przecież w naszym kraju nie ma już niewolnictwa!
Pani Darlag zaczęła opowiadać Haraldowi o wszystkim i to
bardzo szczegółowo. Harald opadł bezwładnie na krzesło i tępym
wzrokiem patrzył na staruszkę. Jej opowiadanie uderzyło go jak
obuchem. Nie zdawał sobie sprawy z tego, co się dzieje w jego domu.
Dowiedział się teraz, ile zniewag znosiła Marlena w milczeniu,
aby tylko jemu oszczędzić bólu. Pani Darlag wyjawiła mu całą
prawdę. Ze smutkiem spoglądał na pobladłą twarzyczkę Marleny.
Ach, jak bardzo pragnął obsypać ją pocałunkami! Musiał się jednak
opanować przez wzgląd na Marlenę.
Pełen trwogi czekał na lekarza. Zanim jednak nadszedł doktor,
Marlena odzyskała przytomność. Z wysiłkiem uniosła się na
poduszkach i zaczęła rozglądać się wokoło. Dotkliwy ból nad okiem
przypomniał jej, co się stało. Z przerażeniem spojrzała na Haralda.
- Marleno! Kto ci wyrządził krzywdę? - spytał drżącym głosem.
- Nic się nie stało, Haraldzie... Nie pamiętam, jak do tego doszło...
Aha, uderzyłam się w czoło... Nie martw się o mnie... Niech się pani
tak nie denerwuje, droga pani Darlag... To drobiazg...
Chciała wstać, ale nogi odmówiły jej posłuszeństwa.
- Panienka musi teraz poleżeć! Pan Forst wie, skąd się wzięła ta
rana na czole. Powiedziałam mu wszystko, dłużej już nie mogłam
wytrzymać.
- Nie trzeba było tego mówić. Nie przejmuj się, Haraldzie, Katie
nie zrobiła tego celowo. Nie miała nic złego na myśli...
- Aha - wmieszała się pani Darlag. - Może nie miała także nic
złego na myśli, gdy powiedziała, że panienka ma służalczą naturę, że
nienawidzi panienki, że panienka nie powinna bez pytania wchodzić
do jej pokoju? Przecież wiecznie pani dokucza. Panno Marleno,
pamięta pani, że chciała pani podarować znoszone sukienki i śmiała
się, że panienka jest tak dumna? A czyż nie żądała, żeby panienka
przed nią uklękła i zasznurowała jej bucik? Słyszałam na własne uszy!
Nie, nie będę milczeć, nasz pan musi się wreszcie dowiedzieć prawdy,
bo może się jeszcze zdarzyć jakieś nieszczęście.
Marlena opadła na poduszki i przymknęła oczy. Nie mogła
patrzeć na zbolałą twarz Haralda, ten widok wprost ranił jej serce.
Harald spoglądał na nią płonącymi oczyma, lecz nie potrafił wymówić
ani słowa. Drżącymi rękami ujął dłoń Marleny i gładził ją, prosząc o
przebaczenie.
Po chwili nadszedł lekarz, który mieszkał w pobliżu.
- Cóż też pani narobiła, panno Marleno? Nie podoba mi się ta rana
- rzekł jowialnie.
Zanim ktoś zdołał mu odpowiedzieć, Marlena odezwała się
szybko.
- Ta rana wygląda pewnie okropnie, ale to nic poważnego.
Uderzyłam się o drzwi.
Lekarz obejrzał ranę.
- Musiała pani z ogromnym pędem wpaść na drzwi, bo sprawa
jest groźna. Chwała Bogu, oko nie zostało uszkodzone. Jak się
panienka w ogóle czuje?
- Bardzo dobrze! - skłamała Marlena, nie chcąc trwożyć Haralda.
- Panienka zemdlała - oznajmiła pani Darlag.
- Hm! To nic dziwnego. Czy pani czuje mdłości?
- Nie, panie doktorze. Chciałabym wstać.
- Tylko bez pośpiechu. Przede wszystkim muszę nałożyć
opatrunek. Zalecam pani spokój i wypoczynek. Uniknęła pani
wprawdzie wstrząsu mózgu, ale ten wypadek nadszarpnął pani nerwy.
Musi pani poleżeć przynajmniej do jutra. A jutro - zobaczymy.
Lekarz obmył ranę i nałożył opatrunek. Harald wciąż jeszcze stał
w milczeniu, spoglądając niespokojnie na lekarza. Teraz dopiero
ochłonął i odetchnął z widoczną ulgą. Marlena przyglądała mu się
badawczo. Przelękła się tego wyrazu wielkiego bólu, który malował
się na jego twarzy.
- Będę bardzo grzeczna, panie doktorze. Czy mogę przejść sama
do mojego pokoju? Zaraz położę się do łóżka.
- Wolałbym, żeby się pani nie ruszała, ale trudno, do pani pokoju
jest kilka kroków. Proszę się jednak od razu położyć i zażyć
lekarstwo, które przepiszę.
- Nie pozwolę ci wchodzić na górę, Marleno, zaniosę cię do
pokoju - rzekł Harald i zanim Marlena zdążyła powiedzieć słowo,
wziął ją jak dziecko na ręce.
Pani Darlag poszła naprzód, żeby przygotować Marlenie posłanie
na kanapce, nie chciała bowiem położyć się do łóżka. Harald niósł
Marlenę, nie mając odwagi spojrzeć jej w oczy. Ona zaś zamknęła
powieki, niezdolna uczynić najmniejszego ruchu. Wszedł na górę i
położył ją ostrożnie na szezlongu.
Marlena ujęła jego rękę i rzekła błagalnie:
- Haraldzie, pani Darlag bardzo przesadza. Nie gniewaj się na
Katie, to nie jej wina, że jest taka nerwowa...
- Nie proś o to, Marleno...
- Ach, mój drogi, pomyśl tylko, jak mi będzie przykro, gdy
między wami dojdzie znów do sprzeczki.
- Do sprzeczki? Ach, Marleno, nie wyobrażasz sobie, co się dzieje
w mojej duszy. Będę jednak panował nad sobą, tylko przez wzgląd na
ciebie. Musisz koniecznie odpocząć! Gdyby coś ci się stało... Nie
zniósłbym tego, Marleno!
Mówiąc to, odszedł szybko od jej posłania, jakby chciał uciec
przed samym sobą, po czym zwrócił się do pani Darlag:
- Niech pani przy niej zostanie i nie wpuszcza tu nikogo.
Dziękuję, że powiedziała mi pani prawdę.
- Może pan być spokojny, nikogo tu nie wpuszczę. Mnie można
ufać!
Harald jeszcze raz popatrzył na Marlenę, leżącą z przymkniętymi
oczyma, po czym szybko wyszedł z pokoju.
* * *
Przez godzinę siedział w swoim gabinecie, usiłując odzyskać
spokój. Z ogromnym żalem i goryczą myślał o Katie oraz o swoim
małżeństwie. Wreszcie podniósł się i poszedł do pokoju żony. W
progu natknął się na Daipah.
- Pani prosiła, aby jej nikt nie przeszkadzał. Pani jest chora -
rzekła dziewczyna.
Harald uśmiechnął się gorzko. Wiedział, że to tylko wymówki ze
strony Katie.
- Czy pani leży w łóżku?
- Nie wiem, panie. Gdy wychodziłam z pokoju, wyszła za mną i
zamknęła drzwi na klucz.
- A co jest pani?
- Nie wiem.
- Czy od dawna jest chora?
- Od chwili, gdy opuściła ją panna Marlena. Pani zaraz się
zamknęła i kazała mi wyjść z pokoju. Powiedziała, że jest chora i chce
spać. Mówiła, że zawoła mnie później.
- Daipah, czy byłaś w pokoju, kiedy panna Marlena przyszła do
pani?
- Tak, panie.
- Opowiedz mi, co się naprawdę stało.
Daipah z lękiem spojrzała na drzwi od pokoju Katie. Harald
zrozumiał, o co chodzi.
- Przejdźmy do innego pokoju, Daipah. Tam opowiesz mi
wszystko.
Służąca poszła za nim i zaczęła opowiadać.
- Kiedy panna Marlena cała we krwi wyszła z pokoju, pani zlękła
się bardzo i powiedziała: "To nic ważnego, przecież tylko żartowałam.
Pamiętaj Daipah, że to był tylko żart". Ale to nie był żart, panie!
Pańska żona rozgniewała się, potem ze złością cisnęła marmurową
paterą w pannę Marlenę. A ona jest dobra, nie pozwoliła mnie zbić,
toteż pani się gniewała. Moja pani już się na mnie nie gniewa, spójrz
panie, co mi podarowała.
I zakończywszy swą opowieść, Daipah pokazała Haraldowi
naszyjnik z kości słoniowej. Dziewczyna zdawała się być tak olśniona
tym darem, że zapomniała o bólu i urazach.
- Czy pani biła cię często od czasu, gdy tu przyjechaliśmy? -
spytał Harald po chwili.
- Prawie codziennie, ale niezbyt mocno. Panna Marlena na to nie
pozwalała, wysyłała mnie z pokoju. Panna Marlena jest łagodna i
dobra jak ty, panie.
- Idź na korytarz, Daipah. Czekaj tam, aż pani się zbudzi. Wtedy
zawołasz mnie.
- Dobrze, panie.
Forst udał się znów na górę. Spotkał tam panią Darlag, która
wychodziła właśnie z pokoju Marleny.
- Zażyła lekarstwo i zasnęła. Była bardzo osłabiona, ale śpi
spokojnie - oznajmiła szeptem staruszka.
- Sen ją pokrzepi. Niech pani przy niej zostanie.
- Muszę tylko zajrzeć do kuchni i wydać polecenia. Za chwilę
wrócę.
- Dobrze, poczekam pod drzwiami, dopóki pani nie wróci.
Po dziesięciu minutach na schodach rozległy się kroki gospodyni.
- Gdyby Marlena o mnie pytała, proszę przyjść do gabinetu.
Zostanę w domu.
Harald udał się do swojego pokoju. Niespokojnie, wielkimi
krokami przemierzał pokój w tę i z powrotem. Rozmyślał nad tym, co
powiedzieć Katie. Około południa zjawiła się Daipah.
- Pani wstała i kazała mi powiedzieć, że możesz do niej przyjść,
panie.
Harald natychmiast podążył do żony.
Katie zlękła się na widok krwi, płynącej z czoła Marleny. Słyszała
przerażony głos pani Darlag, gdy dziewczyna zemdlała. Usłyszawszy,
że wezwano doktora i że posłano po Haralda, przestraszyła się nie na
żarty. Wtedy właśnie próbowała wmówić służącej, że tylko żartowała,
rzucając paterą. Tchórzliwa z natury zamknęła się w pokoju, udając
chorobę. Przeraziła się konsekwencji, a przede wszystkim rozmowy z
Haraldem.
Długo leżała na szezlongu, rozmyślając nad tym, jak przedstawić
całe zajście. Chodziło oczywiście o to, żeby zrzucić z siebie winę.
Wpadła na pomysł, że wytłumaczy Haraldowi, jakoby żartem rzuciła
paterą. Nie miała przecież zamiaru ugodzić Marleny, nieszczęście
chciało, że trafiła ją w czoło...
Gdy ułożyła cały plan, doszła do wniosku, że Harald zapewne
zdążył już ochłonąć z gniewu. Otworzyła drzwi, przywołała Daipah,
kazała się uczesać, po czym włożyła swój jedwabny sarong. Przejrzała
się w lustrze, a stwierdziwszy, że wygląda bardzo ponętnie, wysłała
służącą po Haralda. Gdy tylko mąż wszedł do pokoju, przeciągnęła się
leniwie i mrużąc oczy, rzekła:
- Daipah powiedziała mi, że chciałeś ze mną porozmawiać.
Harald podszedł bliżej i przyjrzał się żonie. Miała na sobie
sarong, lecz dziś nie budziła już w nim tego zachwytu, co niegdyś,
kiedy starał się o jej rękę. Czuł, że przywdziała ten strój kokieteryjnie,
w sposób wyrachowany, a to odstręczało go od niej. Patrzył na nią
surowo z wyrzutem.
- Katie, czy wiesz, co zrobiłaś? - spytał posępnie.
- Cóż takiego? - zagadnęła z przekorą, ale i z lękiem. - Marlena
opowiedziała ci pewnie jakąś straszną bajkę, gdy cię wezwano z biura.
- Marlena nie mogła mówić, ponieważ zemdlała i leżała
nieprzytomna. Pani Darlag powiedziała mi o twoim zachowaniu.
Wiem wszystko, choć Marlena, odzyskawszy przytomność, chciała
cię bronić. Chciała mi wmówić, że sama uderzyła się o drzwi.
Katie nerwowo szarpnęła chusteczkę.
- Ta jej słodycz doprowadza mnie do obłędu. Ciągle jest łagodna,
cicha, uprzejma, a ja nie znoszę obłudy. Wtedy najszybciej wpadam w
gniew.
- Nie możesz tego pojąć - rzekł z bolesną ironią. - Dlatego
posądzasz ją o obłudę. Marlena jest uczciwa i prawdomówna, a do
tego zawsze staje w twojej obronie. To wprost niesłychane, jak
mogłaś się zachować w ten sposób. Tyle razy ci powtarzałem, że
uważam
ją
za
siostrę.
Życiu
Marleny
groziło
poważne
niebezpieczeństwo.
- Żartowałam tylko, a ty zaraz robisz dramat.
- Gdyby marmurowa patera uderzyła Marlenę w skroń, byłabyś
morderczynią. Dziękuj Bogu, że ci tego oszczędził - powiedział tak
poważnie i surowo, że Katie zmieszała się nieco.
- Nie chciałam wyrządzić jej krzywdy.
- To przemawia na twoją korzyść. Czy wiesz o tym, że jeśli
Marlena zawiadomi władze, dostaniesz się do więzienia? U nas za
urazy cielesne grozi taka kara.
Harald mówił te słowa bardzo poważnie. Postanowił użyć
najmocniejszych środków, aby dać żonie nauczkę. Chciał, żeby w
przyszłości zachowywała się inaczej wobec Marleny. Katie zerwała
się z szezlongu i przerażona spojrzała na męża.
- Specjalnie tak mówisz, żeby mnie przestraszyć.
- Pokażę ci ten paragraf w kodeksie karnym. Jeśli Marlena
wniesie oskarżenie, nic nie zdoła cię uchronić przed więzieniem...
- Nie mów głupstw, kto by się odważył zamknąć mnie w
więzieniu?
- Kto? Po prostu zjawi się policjant i zaprowadzi cię do więzienia.
Możesz sobie wyobrazić, co to będzie za skandal. Całe miasto się
rozplotkuje. Będą opowiadać, że pani Katarzyna Forst siedzi w
więzieniu.
Katie zbladła jak ściana.
- Haraldzie, przecież do tego nie dopuścisz?
- Cóż ja na to poradzę! Pomyśl tylko, co powie twój ojciec, gdy
się dowie, że córkę zaaresztowano.
- Haraldzie, musisz mnie bronić, choćby przez wzgląd na
ojczulka!
Harald wzruszył ramionami. Był przekonany, że tylko w ten
sposób uda mu się powstrzymać w przyszłości wybryki Katie, a
pragnął oszczędzić przykrości Marlenie.
- W tym przypadku wszystko zależy od Marleny. Radziłbym ci,
żebyś ją przeprosiła. Złóż przyrzeczenie, że już nigdy nie wyrządzisz
jej żadnej przykrości. Jeśli ci przebaczy i nie wniesie oskarżenia,
musisz być dla niej dobra i uprzejma. Nie wolno ci grozić jej ani
ubliżać, bo mogłaby i później skorzystać z tego prawa.
- Marlena byłaby bardzo niewdzięczna, gdyby chciała twoją żonę
osadzić w więzieniu - usiłowała bronić się Katie.
- Marlena nie ma mi nic do zawdzięczenia, przeciwnie! A ty
wciąż jej dokuczałaś, obrażałaś ją, aż wreszcie zraniłaś. U nas nie
wolno się nawet ze służbą obchodzić w ten sposób. Sprawiłaś jej
przykrość, powiedziałaś, że jej nienawidzisz, nie możesz więc
wymagać, by cię oszczędzała, skoro nadarza się właśnie możliwość
odwetu. Poza tym musi przecież pomyśleć o tym, żeby w przyszłości
jej życiu nie zagrażało niebezpieczeństwo.
- Poproś Marlenę, niech mnie nie oskarża! Tobie nie odmówi -
wyszeptała Katie z niepokojem.
- Musisz ją poprosić sama, ja tego nie zrobię.
Katie znów ogarnął duch przekory. Tupnęła nogą i zawołała z
gniewem:
- Ale ja nie chcę! Ja nie chcę!
- Dobrze, wobec tego odpowiesz za swój czyn - oświadczył
Harald, zbierając się do wyjścia.
Katie podskoczyła ku niemu i zarzuciła mu ręce na szyję.
- Zostań, zostań... Powiedz, że chciałeś mnie tylko nastraszyć.
Nigdy już nie będę dokuczała Marlenie, ale ty ją poproś, żeby nie
wnosiła skargi.
Harald oswobodził się z jej uścisku.
- Sama jej to powiesz. Idź prosić o przebaczenie, może Marlena
da się przebłagać, choć tym razem twój postępek zranił ją do żywego.
Katie przygryzła wargi, po czym oznajmiła z głębokim
westchnieniem.
- Trudno, pójdę do niej zaraz, tylko się przebiorę.
- Teraz nie możesz do niej wchodzić. Doktor zalecił Marlenie
spokój i wypoczynek. Straciła wiele krwi, a lekarz obawia się
wstrząsu mózgu. Jutro rano oboje pójdziemy ją odwiedzić.
Katie była w tej chwili tak przerażona, że przyrzekła wszystko,
okazując wielką skruchę. Oboje zeszli wkrótce na obiad, podczas
którego Katie odzyskała dobry humor, Harald zaś siedział milczący i
ponury.
Po obiedzie żona wyjechała po zakupy. Była zupełnie spokojna,
że Marlena nie wniesie skargi, skoro tylko poprosi ją o przebaczenie i
obieca, że nie będzie jej dokuczać. Uznała, iż w Europie panują
okropne zwyczaje, jeśli za takie drobiazgi zamykają ludzi w
więzieniu. Oburzała się też, że Harald nie chciał sam załatwić tego z
Marleną. Okropny człowiek! Gotów był spokojnie patrzeć, jak ją
prowadzą do celi. Gdyby ojczulek to widział! Ojczulek jest dobry, a
Harald to potwór! Oho, odpłaci mu za to, że ujął się za tą szkaradną
Marleną, dla której trzeba być uprzejmą!
I Katie, niezmiernie wzburzona, kazała się wieść przez najbardziej
ruchliwe dzielnice miasta, po czym poleciła szoferowi, żeby zatrzymał
się przed znajomą cukiernią. To jej ulubiony lokal. Tutaj zawsze
panuje ruch i życie, tu można zawsze znaleźć jakąś rozrywkę.
* * *
Zaledwie Katie wyszła z domu, Harald znów zajrzał do pokoju
Marleny. Chora już się obudziła i pozwoliła bratu posiedzieć przy
sobie. Jednak nie mogła się jeszcze podnieść, toteż leżała na
szezlongu. Harald z rozrzewnieniem wpatrywał się w jej bladą
twarzyczkę. Marlena miała białą opaskę na czole, wydawała się przez
to jeszcze bledsza i jeszcze mizerniejsza.
- Jak się czujesz?
- Doskonale! Pani Darlag potwierdzi, że zjadłam obiad z wielkim
apetytem.
- Tak, to prawda - potwierdziła staruszka.
- Posiedzę tutaj z pół godziny, może pani załatwić swoje sprawy.
Zostanę przy tobie, Marleno.
- Dobrze, Haraldzie.
Pani Darlag wyszła z pokoju, a Harald i Marlena zostali sami.
- Rozmawiałem już z Katie - rzekł brat, zajmując miejsce w fotelu
obok szezlonga.
- Ale nie robiłeś jej wymówek z mojego powodu?
- Zachowałem spokój, choć nie bez trudu. Katie jest absolutnie
nieobliczalna, nigdy nie wiadomo, co jej wpadnie do głowy. Jej
niepohamowana gwałtowność sprawia mi wiele zmartwień. Nie trzeba
było ukrywać przede mną jej wybryków.
- Ach, Haraldzie, sądziłam, że uda mi się wpłynąć na nią dobrocią
i łagodnością. Tak bardzo pragnęłam, żeby między wami zapanowała
zgoda.
- Wiem, Marleno, chciałaś spełnić dobry uczynek, ale nic nie
wskórasz swoją dobrocią. Przekonałem się, że z Katie należy
postępować inaczej. Chodzi mi o twój spokój, toteż obmyśliłem inny
sposób.
- Jaki?
- Właśnie o tym chciałem z tobą pomówić bez świadków. Czy
rozmowa cię nie męczy?
- Nie, czuję się dobrze. Dawno bym wstała, gdyby nie wyraźny
zakaz lekarza. Jutro już będę chodzić.
- Wydaje mi się, że zawsze dotrzymujesz słowa - powiedział z
uśmiechem.
- O ile to w mej mocy, zawsze.
- Przyrzeknij mi w takim razie, że nie oszczędzisz Katie pokuty,
którą dla niej wymyśliłem, i nie będziesz odtąd taiła przede mną jej
grzeszków.
- Czy to konieczne?
- Jeżeli ci choć trochę zależy na moim spokoju, musisz to uczynić.
Swoją dobrocią wcale Katie nie pomagałaś.
- Nie chciałam pozwalać jej na wszystko, pragnęłam jedynie
oszczędzić zmartwień.
- Wiem, Marleno. Przyrzeknij mi jednak, że tym razem nie
ułatwisz jej zadania.
- Daję ci słowo.
- Dziękuję ci. Metoda, o której wspomniałem, to strach.
- Strach?
- Tak, zagroziłem Katie więzieniem.
- O, Boże!
- Powiedziałem jej, że jeśli cię nie przeprosi i nie zmieni swego
postępowania w stosunku do ciebie, wniesiesz skargę do władz, ona
zaś pójdzie do więzienia.
- Ach, Haraldzie, dlaczego to zrobiłeś? Nie zależy mi na
przeprosinach Katie.
W jego oczach pojawił się błysk stanowczości.
- Katie w to wierzy i musi cię przeprosić. Dawniej także sądziłem,
że do takich rzeczy nie powinno się nikogo zmuszać. Postępowałem z
żoną zupełnie niewłaściwie. Nie wolno jej ani pobłażać, ani
ustępować. Jeżeli Katie przestanie się bać, zacznie znowu pozwalać
sobie na różne wybryki. Powiesz zresztą prawdę, bo w istocie taki
czyn jest karalny. Pomyśl tylko, co by się stało, gdyby rzeczywiście
trafiła cię w oko lub skroń. Bądź surowa, każ jej długo prosić o
przebaczenie. Jesteś dla niej za dobra, a tym Katie nie zaimponujesz.
- Dobrze, będę surowa, choć mi to łatwo nie przyjdzie.
- Dałaś mi słowo, wiem, że dotrzymasz przyrzeczenia. Zrobisz to
dla mnie, Marleno, prawda?
Zdradziecki rumieniec pokrył oblicze dziewczyny.
- Spełnię twoje życzenie, lecz bardzo cię proszę, abyś nie
postępował z Katie tak surowo. Przebacz jej, Haraldzie.
- Tego jej nigdy nie zapomnę. To przecież wstrętne, że korzystała
z twojej bezbronności. Przebaczę jej, ale wiem, że źle robię. Czy
wiesz, jakiego męża powinna mieć Katie, żeby się zmieniła?
- Jakiego?
- Takiego, który od czasu do czasu sprawiłby jej porządne lanie.
To by ją zmusiło do poprawy. Gdybym jednak wiedział nawet, że w
ten sposób uratuję spokój domowego ogniska, nie zdobyłbym się na
to.
- Nie, nie możesz tego uczynić, Haraldzie. Straciłbyś tylko
szacunek dla siebie samego. Niech cię Bóg od tego strzeże!
- Nie obawiaj się, nikt nie potrafi zmienić swojej natury. No, ale
na tym koniec! Więcej nie będę cię męczył. Zdenerwowałaś się tylko,
och, jakie masz rozpalone policzki! Usiądę teraz spokojnie przy tobie,
poczekam do powrotu pani Darlag. Spróbuj, może uda ci się zasnąć.
Katie przyjdzie tu jutro, kiedy się lepiej poczujesz.
W pokoju zapanowała cisza. Harald spojrzał ukradkiem na ścianę
w niszy. W miejscu, gdzie wisiała poprzednio jego fotografia,
znajdował się teraz jakiś widoczek. Marlena zapewne schowała jego
podobiznę, lękając się odkrycia swojej tajemnicy. Poddał się
rozrzewnieniu. Ręce mu drżały, byłby je chętnie przesunął
pieszczotliwym ruchem po jej dłoni, ale zabrakło mu odwagi.
Wiedział przecież, że Marlena go kocha, nie chciał mącić jej spokoju.
Siedział tak milczący, na pozór obojętny, rozkoszując się błogą
ciszą. Dopiero gdy zjawiła się pani Darlag, podniósł się z miejsca,
uścisnął dłoń Marleny i wyszedł z pokoju.
* * *
Nazajutrz Harald również nie poszedł do biura. Zadzwonił do
pana Zeidlera i oznajmił mu, że Marlena uderzyła się w głowę, lecz
rana nie jest niebezpieczna. To Marlena prosiła, by przedstawić
zajście w ten sposób. Służbie powiedziano to samo, a na dyskrecji
pani Darlag można było polegać. Daipah zbyt słabo znała język, żeby
opowiadać o całym zdarzeniu. W biurze nie było teraz żadnych
ważnych spraw, toteż Harald pozostał w domu, chciał bowiem
uczestniczyć w pierwszym spotkaniu Katie z Marleną.
Chora zeszła na śniadanie z białą opaską na czole, choć
twierdziła, że się już czuje dobrze. Zjadła posiłek z Haraldem;
gawędziła z nim wesoło, żartowała, starając się spędzić chmury z jego
czoła.
Zaraz po śniadaniu zajrzał lekarz. Zmienił opatrunek, a z
pacjentki był bardzo zadowolony. Po oględzinach Harald
wyprowadził go z pokoju, gdyż chciał zapytać, czy niebezpieczeństwo
rzeczywiście minęło. Lekarz uspokoił go.
- Tym razem skończyło się szczęśliwie, ale to, że panna Marlena
uderzyła się o drzwi jest wierutną bzdurą. Nie będę dochodził, jak to
się stało. O ile mogłem stwierdzić, ranę spowodowało uderzenie
czymś twardym i ciężkim, prawdopodobnie kamieniem. Ktoś musiał
ją z wielką siłą ugodzić w czoło bądź kamieniem, bądź jakimś ciężkim
przedmiotem o bardzo ostrych kantach. Dwa centymetry niżej, a
straciłaby oko; dwa centymetry w prawą stronę, a mogłaby zginąć.
- To prawda, panie doktorze. Ktoś rzeczywiście rzucił dość
niezręcznie ciężkim przedmiotem i trafił w Marlenę. Ona zaś, pragnąc
oszczędzić przykrości sprawcy, wymyśliła tę bajeczkę o drzwiach.
- Ów niezręczny sprawca powinien dziękować Bogu, że tak się
skończyło. Rana zagoi się szybko, pozostanie po niej drobna,
niewidoczna prawie blizna. Przyjdę jeszcze jutro, żeby zmienić
opatrunek.
Panowie uścisnęli sobie ręce na pożegnanie.
Niebawem nadeszła Katie. Niepokój wewnętrzny wyrwał ją ze
snu, toteż zeszła wcześniej, niż zazwyczaj. Z udaną obojętnością
weszła do saloniku, gdzie siedzieli już Harald i Marlena. Początkowo,
nadrabiając miną, próbowała przeprosić chorą w sposób żartobliwy.
Dziewczyna jednak, wierna swej obietnicy, była poważna i surowa.
Jednoznacznie dała do zrozumienia, że nosi się z zamiarem wniesienia
skargi na winowajczynię.
Dopiero wtedy Katie przelękła się nie na żarty i z wielką skruchą
prosiła o przebaczenie. Marlena przyjęła przeprosiny, stawiając
jednak warunek, że Katie w przyszłości przestanie jej dokuczać i
nigdy więcej nie uderzy Daipah. Chora nie chciała przepuścić okazji
wspomożenia biednej, ciemnoskórej służącej.
Przerażona Katie przyrzekła wszystko, toteż pokój został
przywrócony. Nieobliczalna sprawczyni nie mogła się jednak
powstrzymać od pytania, czy Marlena nosi białą opaskę, bo jej w tym
do twarzy.
Harald wtrącił się do rozmowy.
- Będziesz jutro przy zmianie opatrunku. Przekonasz się
przynajmniej, ile złego narobiłaś.
- To rana jest aż tak głęboka? - spytała Katie z niedowierzaniem.
Zanim jednak Harald zdołał odpowiedzieć, do pokoju wszedł
służący, niosąc na małej tacy depeszę.
Harald wziął ją, otworzył i przebiegł tekst wzrokiem. Nagle
zmienił się na twarzy, patrząc z przerażeniem na żonę.
- Co to za wiadomość, Haraldzie? - spytała.
Marlena domyśliła się natychmiast, że Harald otrzymał jakąś złą
wieść. Ona również spoglądała na niego z niepokojem.
Harald zapomniał w jednej chwili o wszystkich przewinieniach
żony. Ujął serdecznie jej rękę i rzekł:
- Moja biedna Katie! Z Kota Radża przyszła bardzo smutna
wiadomość.
- Mów, co się stało?! Czy ojczulek zachorował?
Wstał i objął ją mocno. W jego geście było coś niezwykle
rycerskiego i opiekuńczego.
- Powiedz wreszcie, co się stało! Co z ojczulkiem? Nie męcz mnie
dłużej, Haraldzie!
Zanim Harald zdążył się zorientować, Katie wyrwała mu z ręki
depeszę i przeczytała.
John Vanderheyden umarł dzisiejszej nocy na zawał serca.
Formalności załatwione. Przyjazd bezcelowy. Interesy w porządku.
List w drodze. Kamborg.
Kamborg był prokurentem centrali w Kota Radża.
Katie wybuchnęła nagłą, gwałtowną rozpaczą. Płakała głośno i
przejmująco, załamywała dłonie. Na próżno Harald i Marlena starali
się ją uspokoić. Oskarżała się głośno, że opuściła ojczulka, mówiła, że
pragnie go jeszcze raz zobaczyć, łkała przez kilka godzin, niepomna
na słowa serdecznej pociechy. Ta szalona rozpacz trwała do południa.
Potem zmęczona i wyczerpana dziewczyna zapadła w głęboki sen.
Płakała jeszcze przez chwilę po obudzeniu, po czym z wielkim
zainteresowaniem zaczęła znów studiować żurnale i przeglądać
najnowsze modele żałobnych sukien. Wezwała do siebie modystkę, z
którą odbyła długą konferencję.
Harald udał się do biura, aby z panem Zeidlerem pomówić o
śmierci swego teścia i wspólnika zarazem. Nie potrafił swemu żalowi
dać wyrazu tak głośno, jak Katie, lecz odczuwał zgon jej ojca o wiele
głębiej niż córka. John Vanderheyden okazywał mu zawsze szczerą
przyjaźń oraz ojcowskie przywiązanie. Harald lubił i cenił zmarłego,
szczególnie bolał zaś nad tym, że samotny starzec w ostatnich
chwilach nie miał przy sobie ukochanej jedynaczki. Pocieszał się
jednak myślą, iż teść nie przeczuwał rychłego końca i miał lekką
śmierć.
Harald przypomniał sobie pożegnanie z Vanderheydenem.
Staruszek stanął mu przed oczami jak żywy, w uszach zabrzmiały
pamiętne słowa:
- Odnoszę wrażenie, że już nigdy nie ujrzę Katie, że po raz ostatni
trzymałem ją w ramionach. Bądź dla niej dobry, Haraldzie, opiekuj się
moim
dzieckiem,
które
potrzebuje
twojej
cierpliwości
i
wyrozumiałości.
- Tak, obiecał przecież, że będzie czuwał nad Katie, obiecał i
słowa dotrzyma. To przyrzeczenie wiązało go z Katie mocniej niż
ślubowanie przed ołtarzem.
Harald omówił z Zeidlerem wszystkie ważne sprawy. Po
powrocie do domu naradził się też z Marleną. Po raz pierwszy miał
okazję rozmawiać z siostrą o interesach i nie posiadał się ze
zdumienia, że Marlena tak dokładnie zna sprawy firmy. Orientowała
się doskonale, udzieliła mu nawet kilku dobrych rad. Podziwiał w
duchu jej inteligencję oraz trzeźwy, jasny pogląd na różne sprawy.
Gdy patrzył na jej słodką twarzyczkę, na wysmukłą postać,
owianą czarem prawdziwej kobiecości, wprost nie potrafił sobie
wyobrazić, że Marlena od tylu lat pracuje w nudnym biurze. Miała o
wszystkim wyrobione zdanie, a pod wieloma względami prześcignęła
samego Zeidlera.
Marlena radziła, aby Harald przeniósł centralę firmy do
Hamburga, a filię do Kota Radża.
- Powinieneś w przyszłości zamieszkać na stałe w Hamburgu.
Wystarczy wtedy, że tylko od czasu do czasu zawitasz w Kota Radża.
Na Sumatrze mógłbyś z pewnością znaleźć jakiegoś zdolnego
urzędnika, który objąłby kierownictwo filii. Stały pobyt w tym
gorącym klimacie zaszkodzi twemu zdrowiu.
- Skąd w tobie tyle przezorności, Marleno?
- Pracuję tak długo, że firmę "Forst i Vanderheyden" traktuję jak
swą własność. Nieraz już myślałam o tym, żeby centralę przenieść do
Hamburga. Tak przecież było przed wojną.
Skinął głową.
- Masz rację, zastanowię się nad tym. Będę jednak musiał jeszcze
na kilka lat pojechać do Kota Radża, aby uporządkować na miejscu
wszystkie sprawy. Myślę, że pomysł jest realny i kiedyś wrócę na
stałe do ojczyzny.
Dyskutowali jeszcze długo nad projektem. Naradzali się też, jakie
polecenia należy wydać, aby na plantacjach wszystko szło dawnym
trybem aż do przyjazdu Haralda.
* * *
Po krótkim czasie rozpacz Katie ucichła, ustępując miejsca
śmiertelnej nudzie. Żałoba po ojcu zmusiła ją do wyrzeczenia się
wszelkich rozrywek, nawet balu, który tak gorliwie planowała. Katie
nie umiała znaleźć zadowolenia w zaciszu domowym.
W samotności i spokoju upłynął sierpień, a potem połowa
września. Harald mógł nareszcie odpocząć, ale Katie wyrzekała wciąż
na nudy. Jej stosunek do Marleny zmienił się w sposób radykalny,
stała się dla szwagierki słodka i uprzejma. Cierpiała jedynie Daipah,
choć Katie nie miała odwagi podnieść na nią ręki. Pewnego dnia
młoda mężatka odezwała się przy stole:
- Haraldzie, nie wytrzymam dłużej takiego życia, muszę coś
przedsięwziąć. W Hamburgu to niemożliwe, przyznaję sama, ale
moglibyśmy przecież odbyć jakąś podróż. Chciałabym zwiedzić w
Europie niektóre miejscowości, zanim powrócimy do Kota Radża.
Harald namyślił się przez chwilę, wreszcie odpowiedział:
- Tak, pojmuję, iż jesteś spragniona rozrywek, że nie potrafisz
sobie zapełnić czasu. Ja jednak nie mogę wyjechać na dłużej, teraz w
biurze mam właśnie wiele ważnych spraw.
- Rozumiem - rzekła Katie z ożywieniem. - Nie wymagam żebyś
stale mi towarzyszył. Wyjedziemy razem, ty zostaniesz tak długo, jak
będziesz mógł, a ja zatrzymam się potem w jakiejś miejscowości,
która mi się najbardziej podoba. Daipah zostanie ze mną.
Harald zastanowił się nad tym, w końcu skinął potakująco głową.
Zawsze się starał spełniać wszystkie życzenia Katie, ponieważ
dręczyło go poczucie winy wobec żony, której nie kochał. Katie nigdy
tego nie odczuwała, bo sama nie darzyła go głębokim uczuciem.
- Dobrze, Katie, ułożymy plan podróży.
Katie z zapałem przystąpiła do przygotowań. Humor jej
dopisywał, a najbardziej cieszyła ją perspektywa opuszczenia nudnego
Hamburga. Poza tym mogła się na jakiś czas uwolnić od uciążliwego
towarzystwa Marleny. Dziewczyna uzyskała ostatnio nad nią
przewagę, ale nie zaskarbiła sobie tym sympatii młodej bratowej.
Dłuższa rozłąka z mężem wcale Katie nie martwiła. Przeciwnie,
małżeństwo także wydawało jej się nudą; miała nadzieję, że jako
słomiana wdówka spędzi kilka miłych tygodni w jakimś eleganckim
uzdrowisku.
Katie była teraz bardzo zajęta i nie mogła doczekać się chwili,
gdy Harald zwolni się z biura. Termin wyjazdu wyznaczyli na
dwudziestego września, przy czym Harald zamierzał wrócić w
połowie października. Katie chciała do początku grudnia pozostać w
jakiejś miejscowości kuracyjnej, lecz nie zdecydowała się jeszcze
dotąd, jakiej. Wyboru zamierzała dokonać podczas podróży.
Marlena oświadczyła, że w czasie nieobecności Haralda wróci do
biura. Nie sprzeciwiał się jej woli, wiedząc z doświadczenia, że praca
jest najlepszą pocieszycielką.
Na styczeń zaś zaplanowano powrót do Kota Radża. Święta
Bożego Narodzenia młody człowiek chciał koniecznie spędzić w
kraju. Nie pytał już Marleny, czy wyjedzie na Sumatrę. To pytanie
mogło jej jedynie sprawić ból. On sam czuł teraz, jak ciężko jest
ukrywać miłość.
Rozmyślania o przyszłości pogrążały go w smutku. Małżeństwo z
Katie będzie zawsze pozbawione głębi uczucia, będzie jedynie
koniecznością wyboru kompromisów. Do końca życia przyjdzie mu
znosić jarzmo, które sobie dobrowolnie nałożył.
A Marlena?
Świadomość, że Marlena bezgranicznie cierpi, nękała go do tego
stopnia, iż z ulgą myślał o opuszczeniu Hamburga. Liczył na
krótkotrwałe odzyskanie równowagi, po powrocie zaś być może uda
mu się spokojnie obcować z Marleną.
Dziewczyna z pozorną obojętnością przyjęła wiadomość o
podróży młodej pary, lecz w głębi duszy cierpiała nad rozstaniem z
Haraldem. Przyjechał zaledwie na kilka miesięcy, z których jeden
miał spędzić z dala od niej. Toteż, choć starała się mężnie pokonać
swój ból, choć uśmiechała się pogodnie - Harald wiedział, co się
dzieje w jej sercu. Najchętniej całowałby te uśmiechnięte,
bladoróżowe usta, aby ją pocieszyć.
Nadszedł dzień wyjazdu. Katie pożegnała się z Marleną szybko i
obojętnie, rozstanie zaś dwojga kochających się ludzi było doskonale
odegraną komedią. Z uśmiechem patrzyli sobie w oczy, z uśmiechem
wymienili uścisk dłoni, z uśmiechem powiedzieli "do widzenia", lecz
serca obojga wysuwały rozpaczliwe oskarżenia przeciw losowi.
Marlena zachowywała się znacznie spokojniej niż Harald.
Przypuszczała wszak, że ona sama cierpi nad rozstaniem, nie
wiedziała o miłości Haralda. Wierny swej obietnicy nawet słowem
czy też spojrzeniem nie zdradził uczucia, aby nie zakłócać jej spokoju.
Przybrana siostra wiedziała wprawdzie o wzajemnej obojętności
uczuciowej małżonków, wiedziała, że ich pożycie nie jest szczęśliwe.
Jednego tylko się nie spodziewała - iż to ona posiadła serce młodego
Forsta. Rozstawali się na kilka tygodni, ale był to już przedsmak
następnego bolesnego pożegnania przed wyjazdem na długie lata.
Jakkolwiek bowiem Harald zamierzał przenieść się do Hamburga,
musiało upłynąć jeszcze kilka lat regulowania wszystkich spraw w
Kota Radża. Ten okres musiał spędzić koniecznie na Sumatrze.
Nikomu lata rozłąki nie dłużą się tak bardzo jak ludziom
zakochanym...
* * *
Harald pokazał Katie wszystko, co pragnęła zwiedzić. Pojechali
przez Berlin do Monachium, stamtąd do Szwajcarii i Włoch.
Przemierzyli Italię aż do Wenecji, skąd przez Bozen udali się do
Meranu. Katie zatrzymywała się we wszystkich miejscach, które jej
się podobały. Po przybyciu do Meranu Harald oświadczył, że musi
wracać do Hamburga. Prosił Katie, by zdecydowała, gdzie zamierza
się zatrzymać na dłuższy czas.
W Meranie panował wielki ruch, sezon był jeszcze w pełni i to
skłoniło Katie do pozostania w tym mieście. Zamieszkali w
najlepszym hotelu, w którym poznali kilka miłych osób. Harald
bardzo się starał, by Katie nawiązała znajomość z różnymi ludźmi.
Wkrótce też żona zaprzyjaźniła się z paroma rodzinami, a co
najważniejsze znalazła sobie spore grono wielbicieli. Piękna, młoda i
bardzo zalotna kobieta miała tutaj ogromne powodzenie.
Harald mógł teraz wyjechać z czystym sumieniem, wiedział
bowiem, że Katie nie będzie się nudziła w czasie jego nieobecności.
Kilka starszych pań poprosił o opiekę nad żoną, a jedna z nich
przyrzekła mu nawet, że zajmie się Katie jak własną córką. Uczynił
zatem wszystko, co było w jego mocy. Zdawał sobie sprawę z tego, iż
Katie będzie kokietować młodych ludzi, lecz to nie budziło w nim
zazdrości.
Nadszedł dzień pożegnania. Żona w towarzystwie kilku
znajomych pań i panów odprowadziła go na dworzec. Śmiejąc się,
machała chusteczką, gdy pociąg ruszył. Czuła się jak pensjonarka
przed wakacjami, której udało się umknąć spod nadzoru władzy
szkolnej, choć przecież Harald nie okazywał jej ostatnio zbytniej
surowości.
Odjeżdżając, Harald długo jeszcze spoglądał na żonę. Dręczyło go
dziwne uczucie, gdy myślał o swoim złamanym życiu. Katie byłaby
szczęśliwa z każdym mężczyzną lub też może nieszczęśliwa tak samo,
jak z nim. On jednak cierpiał katusze u boku tej kobiety. Im bardziej
oddalał się od Katie, tym większą czuł tęsknotę za Marleną.
Już jutro ją zobaczy! Ta myśl spłynęła na niego niczym gorąca
fala szczęścia, jednocześnie przypomniał sobie, że spędzi z nią
zaledwie kilka miesięcy, by rozstać się ponownie na długie lata. Jakże
wytrzymać tę rozłąkę, będąc świadomym, że i Marlena cierpi, że jest
nieszczęśliwa i tęskni za nim?
Jak się ułożą stosunki między nimi po jego powrocie? Co się
stanie w czasie tych kilku lat? Przyjedzie jako stary, zgorzkniały
człowiek, załamany i ogarnięty pesymizmem. A Marlena? I ona się
zmieni, jej uroda przekwitnie, oczy stracą blask. zwykła radość i
pogoda ducha ustąpią miejsca cichej rezygnacji. Smutna, zniechęcona
będzie szukała zapomnienia w pracy.
A wszystko dlatego, że ożenił się z Katie, że nie uwierzył w
istnienie wielkiej, płomiennej miłości. Harald poczuł bolesny skurcz
serca. Nie mógł się doczekać chwili, gdy znów ujrzy Marlenę. Chciał
się przekonać, czy podczas jego krótkiej nieobecności nie utraciła nic
ze swego czaru i urody.
Marlena! Marlena!
Jego serce powtarzało z bezgraniczną tęsknotą imię ukochanej.
Przyjechał do Hamburga, nie zawiadamiając nikogo o swoim
powrocie. Chciał sprawić Marlenie niespodziankę, sądził bowiem, że
w końcu dziewczyna się zdradzi ze swoją miłością i przestanie
panować nad sobą. Sądził, że jest i tak w lepszym położeniu, bo on
wie o jej uczuciu, ona zaś uważała, że kocha go bez wzajemności.
Gdy to sobie uświadomił, powziął nagle postanowienie, iż przed
wyjazdem do Kota Radża powie Marlenie o swojej miłości. Tak,
Marlena musi się o tym dowiedzieć. Wiedział z doświadczenia, jak
wielka to pociecha, gdy można liczyć na wzajemność ukochanej
istoty, choćby nawet nie istniała możliwość połączenia się z nią na
wieki. W ostatniej chwili, tuż przed podróżą do Kota Radża, wyzna
Marlenie wszystko. Nie chciał z nią wcześniej o tym rozmawiać, aby
jej oszczędzić walki wewnętrznej.
To postanowienie napełniło go otuchą. Dlaczego miałby sobie i
Marlenie odmawiać tej jedynej pociechy? Nie musieliby wówczas
ukrywać swych uczuć, mogliby przynajmniej o sobie myśleć. Na
godzinę przed podróżą Marlena dowie się o jego miłości...
Około ósmej wieczorem pociąg przybył na dworzec w Hamburgu.
Harald zostawił walizki w przechowalni bagażu, a sam wsiadł do
taksówki. Kazał szoferowi zatrzymać się na rogu ulicy, zapłacił mu,
po czym ruszył pieszo do domu. Przeszedł przez ogród i ukradkiem
podszedł do willi. Z okien saloniku padało światło. Ostrożnie wszedł
na taras, a po chwili zajrzał do pokoju.
Marlena siedziała przy okrągłym stoliku, przed nią leżała otwarta
książka. Blask lampy rozniecał złociste iskierki w jej jasnych włosach.
Harald dostrzegł wyraźnie wąską różową bliznę na białym, pięknym
czole. Dziewczyna nie czytała, lecz wsparłszy głowę na łokciach,
wodziła rozmarzonym wzrokiem dookoła.
Czyżby myślała o nim?
Wlepił spragnione oczy w swą ukochaną, rozkoszując się jej
widokiem. Ogarnęło go niezwykłe błogie, rzewne uczucie. Czy
Marlena czuła jego wzrok na sobie? Czy przeczuwała, że w pobliżu
znajduje się mężczyzna, któremu złożyła swoje serce w dani!? Nagle
zaczęła się z niepokojem rozglądać wokoło, po czym przycisnęła
dłonie do piersi. Po chwili potrząsnęła głową i, pochyliwszy się,
zaczęła czytać.
Ostrożnie, bardzo cicho, opuścił Harald swoją kryjówkę,
zmierzając w stronę drzwi. Kilka chwil później stanął w saloniku.
Marlena drgnęła z przestrachu.
- Haraldzie!
W słowie tym zabrzmiała gorąca, szczera miłość. Podszedł do niej
i ujął ją za rękę.
- Oto jestem znowu, Marleno!
- Przelękłam się trochę, choć miałam przeczucie, że właśnie
dzisiaj przyjedziesz. Dlaczego nas o tym nie zawiadomiłeś?
- Nie miałem na to czasu.
- A gdzie została Katie?
- W Meranie, tam jej się najbardziej spodobało. Zamierza
przeprowadzić kurację winogronową, żeby nie stracić smukłej
sylwetki. Meran jest bardzo ruchliwym miastem, a kuracjusze są
niezwykle wytworni. Katie ma tam wielu znajomych. Pozostawiłem ją
pod opieką pewnej starszej pani, która obiecała mi, że będzie
towarzyszyć mojej żonie. Katie nie przejmowała się zbytnio rozłąką
ze mną. Należałoby jej właściwie zazdrościć, pomyśl tylko, jak
prędko przebolała śmierć ojca.
- To prawda. Miejmy nadzieję, że Meran długo jeszcze będzie jej
odpowiadał. Czy Daipah została z nią?
- Oczywiście, Katie nie potrafi się bez niej obejść. Daipah jest
zresztą równie przedsiębiorcza i złakniona rozrywek jak jej pani.
Rozmowę tę prowadzili zbyt nerwowo, mówili szybko, by ukryć
wewnętrzną radość ze spotkania. Wreszcie Marlena odezwała się:
- Jesteś zapewne głodny i zmęczony.
Zaśmiał się jak uczniak, który przyjechał właśnie na wakacje.
- A ty już jesteś pewnie po kolacji?
- Tak, ale dotrzymam ci towarzystwa przy stole.
- To bardzo miło z twojej strony. Wydaj polecenia służbie, a ja
pójdę się przebrać.
Parę minut później siedzieli oboje naprzeciw siebie przy stole.
Marlena niczym mała gospodyni przysuwała Haraldowi półmiski,
nakładała mu na talerz potrawy, on zaś jadł wszystko i patrzył z
uśmiechem w jej oczy.
- Ach, jak mi z tobą dobrze, Marleno! Kto przez kilka tygodni
wędrował od hotelu do hotelu, potrafi docenić prawdziwy spokój i
wygody we własnym domu. Nigdy nie zapomnę tego wieczoru!
- Zwiedziliście wiele pięknych miejsc, dostałam wasze karty z
widokami - rzekła Marlena, pragnąc skierować rozmowę na inne tory.
Skinął głową, nie spuszczając z niej oczu.
- Tak, podróż była piękna. Ach, Marleno, z drżeniem serca myślę
o tym, jakie życie będę wkrótce prowadził w Kota Radża.
- Nie trać nadziei, może wreszcie między tobą i Katie dojdzie do
zgody. W ostatnich czasach była spokojniejsza i bardziej uprzejma dla
mnie.
Zaśmiał się ironicznie.
- O tak, lękała się przecież więzienia! Nie mówmy o tym, chcę
przynajmniej na krótko zapomnieć o kłopotach. Chociaż w czasie
pobytu Katie w Meranie, pragnę mieć w domu spokój. Teraz będziesz
musiała dbać o mnie, Marleno. Postarajmy się oboje wykorzystać ten
czas jak najlepiej.
- Tak, Haraldzie, muszę się tobą zająć, powinieneś się trochę
poprawić. Wyglądasz tak mizernie...
- Ja też się o to postaram. Zobaczysz, jak nam będzie dobrze. Gdy
wyjadę do Kota Radża, będziemy oboje wspominali ten czas jak raj
utracony.
Spłonęła rumieńcem, nie śmiejąc podnieść oczu. Czuł, że się
zagalopował, toteż postanowił to naprawić.
- Czy będziesz do mnie pisywała? - spytał.
- Oczywiście, jeśli sobie tego życzysz.
- Zaniedbałem wiele w ciągu tych ostatnich lat, a teraz żałuję, że
do siebie nie pisywaliśmy. Poznalibyśmy się znacznie lepiej. Zawsze
czynię sobie z tego powodu wyrzuty.
- Byłam przecież niemądrą, małą dziewczynką, Haraldzie, cóż
mogłabym ci napisać?
- Ach, nie przypominaj mi własnej głupoty, Marleno. Uważałem
cię za małą dziewczynkę, dlatego też nie korespondowałem z tobą, a
przecież twoje listy wniosłyby tak wiele w moje monotonne życie.
Cierpiałem bardzo w samotności i ta samotność skłoniła mnie
wreszcie do poślubienia Katie. Musisz mi pisać o wszystkim,
Marleno, o swoim życiu, pracy, zamiarach.
- Bardzo chętnie, Haraldzie. Napiszę ci o wszystkim, nie wiem
tylko, czy cię to zajmie.
- Wszystko, co dotyczy ciebie, zajmuje mnie ogromnie.
Chciałbym, żebyś nie miała przede mną tajemnic.
- A ty, Haraldzie, napiszesz mi o tym, jak się ułożyły wasze
stosunki z Katie.
- Dobrze. Powiedz mi teraz, co robiłaś ostatnio, gdy ja
podróżowałem.
- Byłam znowu w biurze. Pan Zeidler powitał mnie z wielką
radością.
- Wierzę ci, Zeidler ubolewał nad tym, że nie przychodzisz do
biura. Zdaje mi się, że nie może się bez ciebie obejść.
- Mieliśmy sporo roboty.
- Wyobrażam sobie. To cię pewnie ucieszyło?
- O tak! Przy pracy czas płynie szybciej.
- Niedawno zastanawiałem się nad tym, co to będzie, gdy po paru
latach wrócę do Hamburga. Ciekawi mnie, czy cię zastanę w tym
domu?
Nie przeczuwała nawet, jaki niepokój dręczył Haralda, kiedy
zadawał to pytanie.
- Dokąd miałabym odejść, Haraldzie? Zostanę tutaj, jak długo mi
pozwolisz.
- Nie o to chodzi, Marleno. Może jednak wyjdziesz za mąż...
Pobladła jak opłatek i przecząco pokręciła głową.
- Nie, nigdy! - odparła stanowczo.
Serce Haralda gwałtownie zabiło.
- Więc tak bardzo kochasz tego człowieka? - spytał wzruszony.
- Nie wiem, czy można kochać mniej lub więcej. Kocha się albo
nie. Gdy się już jednak kocha, trzeba dochować wiary swej miłości -
rzekła z prostotą.
- Jak możesz zmarnować sobie całe życie takim beznadziejnym
uczuciem? - spytał Harald stłumionym głosem.
Marlena zamyśliła się. Nie wiedziała, że Harald już odkrył jej
tajemnicę. Od czasu, gdy opowiedziała mu bajeczkę o miłości do
jakiegoś nieznajomego, czuła się pewna siebie.
- Wiem, że jest beznadziejne - rzekła. - To jednak wcale mnie nie
przeraża. Najgorsze, co się może człowiekowi przydarzyć, to nie
zaznać prawdziwej miłości.
Harald wsparł głowę na dłoni.
- Kobiety zapatrują się na te sprawy inaczej niż mężczyźni -
szepnął.
Zmienił temat rozmowy, gdyż ten wydał mu się nazbyt
niebezpieczny. A jednak słuchał przy tym chciwie jej słów, napełniały
go one niewysłowioną rozkoszą.
Ach, jakie to szczęście, że mógł być pewny Marleny, że nigdy nie
będzie należała do innego mężczyzny! W duchu oskarżał siebie o
egoizm, lecz jej słowa wlały spokój w jego serce. Biedna Marlena!
Byłoby dla niej lepiej, gdyby się zdecydowała wyjść za mąż, szkoda
takiej urody i jej młodości. Ale Harald nie potrafił opanować wielkiej
radości na myśl o tym, że Marlena pozostanie wierna człowiekowi,
którego pokochała.
Minęło kilka tygodni. Haraldowi i Marlenie upłynęły one jak
rajski sen, z którego trudno się zbudzić. Oboje z wielkim wysiłkiem
panowali nad sobą, by nie zdradzić się ze swoim uczuciem. Dni
spędzone w spokoju i ciszy uznali za cudowny dar niebios. Każde z
nich przyrzekło sobie w duchu, że w przyszłości będzie żyło
wspomnieniem tych błogich chwil.
Marlena nie mogła wysiedzieć w domu, gdy Harald szedł do
biura. Towarzyszyła mu w obowiązkach, pracowała z nim i panem
Zeidlerem w wielkiej harmonii. Myślała sobie nieraz:
- Gdy Harald wyjedzie, wszystko w biurze i w domu będzie mi go
przypominało. Nie będę tak dotkliwie odczuwała swojej samotności,
żyjąc wspomnieniami.
Haraldowi jednak nie wystarczały wspomnienia - był przecież
mężczyzną. Przeklinał swój los i zastanawiał się poważnie nad tym,
czy wytrwa do końca w małżeńskich kajdanach. Czy to warto, żeby
razem z Marleną tak się męczyli i byli nieszczęśliwi tylko dlatego, by
oszczędzić drobnej przykrości Katie? Sądził, że Katie wcale by się nie
przejęła, gdyby zażądał od niej wolności. Może nawet byłaby
zadowolona, bo przecież sama czuła, że to stadło nie jest
najszczęśliwsze. Niegdyś była w nim zakochana, ale teraz to uczucie
minęło bezpowrotnie. Nie miała potrzeb duchowych, wystarczyłby jej
pierwszy lepszy przystojny mężczyzna.
Takie myśli szybko jednak pierzchały. Harald miał cały czas w
pamięci obietnicę daną Johnowi Vanderheydenowi. Czyż mógłby
złamać słowo? Nie, nie! Nie wiadomo zresztą, czy Katie by się na to
zgodziła. Była nieobliczalna. Kto wie, czy zdecydowałaby się zwrócić
mężowi wolność, gdyby wiedziała, że mu na tym bardzo zależy. I z
ciężkim sercem wyrzekł się Harald myśli o rozwodzie.
Tak mijał dzień za dniem. Katie pisywała od czasu do czasu
krótkie kartki. Gdy jednak zbliżał się termin jej powrotu z Meranu,
Harald otrzymał od niej dość długi list. Wiedział, że jest leniwa, toteż
zdziwił się niezmiernie.
Katie donosiła, że w Meranie jest cudownie, bawi się świetnie i
teraz zrozumiała, jak piękne jest życie. Ma tutaj wielkie powodzenie,
nie chce zatem powrócić do nudnego Hamburga. Jeśli Harald za nią
tęskni, to może ją odwiedzić w uzdrowisku. Zeidler i Marlena mogą
za niego załatwić nudne sprawy. Gdyby jednak nie mógł przyjechać,
to niech przynajmniej się zgodzi na jej dłuższy pobyt w Meranie, w
którym pozostałaby chętnie do końca życia.
Ten list zdradził naiwny egoizm Katie, która podejrzewała, że
Harald w czasie jego lektury uśmiechnie się mimowolnie. Mąż
odpowiedział jej bardzo uprzejmie. Napisał, że w Kota Radża czeka ją
niewiele rozrywek, toteż nie ma nic przeciwko temu, żeby została w
Meranie. Sądził, iż pobyt w uzdrowisku wpłynie korzystnie na jej stan
zdrowia. Nie przyjedzie zatem sam, ale posyła pieniądze. Na koniec
życzył jej wesołej zabawy, prosząc zarazem, żeby pochłonięta
rozrywkami, nie zapomniała o tym, iż jest córką Johna
Vanderheydena, i nie przekraczała dozwolonych granic.
To ostatnie zdanie nie wypływało bynajmniej z zazdrości.
Podyktowało je jedynie poczucie obowiązku wobec żony. Była młoda
i lekkomyślna, taka przestroga mogła się jej przydać.
Harald cieszył się w duchu, że Katie chce dłużej pozostać w
Meranie. Nie czuł się dotknięty brakiem uczucia żony.
Od chwili wysłania listu minęło kilka dni. Harald siedział właśnie
w biurze z Marleną i panem Zeidlerem, gdy woźny przyniósł depeszę.
Przeczytał ją natychmiast, po czym zbladł jak płótno i spojrzał
przerażony na siostrę.
- Czy to zła wiadomość? - spytała zatroskana.
- Tak, Marleno.
- Od Katie?
W milczeniu podał jej depeszę. Odczytała ją i także śmiertelnie
pobladła. Depesza brzmiała:
"Pani Katarzyna Forst uległa wypadkowi. Stan ciężki. Przyjechać
natychmiast. Klinika doktora Wintera".
- O Boże, co się mogło stać? - szepnęła Marlena.
Zerwał się z miejsca.
- Wyjeżdżam zaraz. Poproś panią Darlag, żeby kazała spakować
podręczny bagaż. Poczekaj chwilę, zajrzę tylko do rozkładu jazdy i
zobaczę, kiedy odchodzi najbliższy pociąg.
Zaczął nerwowo przerzucać kartki, po czym spojrzał na zegarek.
- Mam przeszło godzinę czasu. Przygotuj mi wszystko, Marleno.
Jeszcze chwilkę zostanę tu, w biurze.
- Dobrze, Haraldzie - odparła, po czym pośpieszyła do domu.
Harald naradził się z Zeidlerem. Był przy tym bardzo
zdenerwowany.
- Miejmy nadzieję, że stan pańskiej małżonki nie jest groźny -
powiedział prokurent.
- Daj Boże! Takie depesze niczego w zasadzie nie mówią, są zbyt
lakoniczne. W takich wypadkach nie powinno się robić oszczędności.
Gdyby napisali więcej, oszczędziliby mi niepokoju.
Marlena przygotowała Haraldowi wszystko. Samochód zajechał
przed bramę. Zapakowaną walizkę włożyła już do bagażnika. Po
chwili zjawił się Harald. Blady, strwożony uścisnął rękę Marleny.
- Gdybym była potrzebna, wezwij mnie natychmiast - szepnęła
cicho.
Skinął głową. Popatrzył na małą różową bliznę na jej czole.
Przypomniał sobie moment, gdy zawołano go do Marleny. Pamiętał,
jak leżała blada, brocząc krwią. Oby wypadek Katie skończył się tak
pomyślnie!
- Bywaj zdrowa, Marleno!
Samochód ruszył. Harald zdążył na pociąg. Jazda wydawała się
nieskończenie długa. Młody Forst bardzo się niepokoił. Co mogło
przytrafić się Katie? Depeszę wysłano z kliniki więc wypadek musiał
być ciężki. Żałował, że pozwolił Katie zostać w Meranie. Pocieszał
się tylko myślą, iż bez jego pozwolenia i tak zostałaby tam dłużej.
W jednej chwili zapomniał o wszystkich przykrościach, których
doznał od Katie. Pamiętał tylko o nieszczęściu żony, a to obudziło w
jego sercu głębokie współczucie. Nie mógł się doczekać chwili, kiedy
znajdzie się wreszcie przy niej i pomoże jej w jakiś sposób.
Nazajutrz rano przybył do Meranu i prosto z dworca pojechał do
kliniki doktora Wintera. Był to bardzo wytworny szpital, położony w
malowniczej, górskiej okolicy.
Haralda przyjęła jakaś pani, jak się potem okazało - kierowniczka
obiektu. Od niej dowiedział się ogólnie, co się stało. Katie wybrała się
na przejażdżkę powozem z pewnym młodym wiedeńczykiem, panem
Passenheimem, znanym sportsmenem. Miał on właśnie zamiar
wypróbować parę młodych koni. Katie przebywała często w jego
towarzystwie i uparła się, że pojedzie z nim, choć wszyscy znajomi jej
to odradzali.
Passenheim oświadczył ze śmiechem, że pani Forst jest
najodważniejszą ze znanych mu kobiet. Przejażdżka będzie bardzo
przyjemna, zwłaszcza że on doskonale powozi. Ręczy osobiście za jej
bezpieczeństwo. Katie, otulona futrem, wsiadła do powozu. Młodzi
ludzie pojechali najpierw do pobliskiej wioski w górach. Jazda
rzeczywiście wydawała się znakomita. Oboje posilili się w wiejskiej
gospodzie i w świetnym nastroju ruszyli w drogę powrotną.
Tymczasem spadł śnieg, który zasypał zamarznięte ścieżki.
Passenheim postąpił lekkomyślnie, jadąc powozem zamiast saniami.
Pani Forst wolała jednak elegancki powozik. Droga powrotna stała się
ogromnie uciążliwa, biegła bowiem w dół, wzdłuż stromego urwiska.
W pewnym niezwykle niebezpiecznym miejscu jeden z koni
poślizgnął się. Passenheim, chcąc go powstrzymać od upadku,
podciągnął mocniej cugle. Koń jednak spłoszył się, cofnął gwałtownie
i pociągnął za sobą drugiego konia. Tylne koła wozu wjechały na
urwisko.
Zanim się woźnica zorientował w sytuacji, powóz runął do
głębokiego wąwozu. Tam właśnie znaleziono omdlałą panią Forst. Ze
szczątków powozu wydobyto zwłoki Passenheima, któremu koń
zmiażdżył podkową czaszkę. Konie były martwe.
Harald, blady i drżący, słuchał tej opowieści.
- A moja żona? - spytał.
- Niech się pan uspokoi, musi pan zebrać siły, żeby ich starczyło
na potem. Małżonka pańska podczas upadku doznała poważnych
uszkodzeń kręgosłupa. Jest ciężko chora, lecz na szczęście nie zdaje
sobie sprawy z grozy sytuacji...
- Czy mogę zobaczyć żonę? - zapytał Harald trwożnie,
wstrząśnięty do głębi.
- Czekam właśnie na doktora Wintera, powinien nadejść lada
chwila. Jest teraz u pańskiej żony. Polecił mi, żebym panu wszystko
opowiedziała i przygotowała pana. Nasz zakład przyjmuje właściwie
tylko rekonwalescentów, lecz był najbliżej miejsca wypadku, dlatego
przewieziono tutaj pańską żonę. Doktor Winter zaznajomi pana
dokładnie ze stanem pacjentki, zjawi się najdalej za kilka minut.
Harald padł na krzesło i patrzył przed siebie tępym wzrokiem. W
chwilę później przybył doktor Winter. Kierowniczka przedstawiła go
Haraldowi, po czym rzekła:
- Zostawiam panów samych. Pan Forst zna już mniej więcej
przebieg wypadków.
- Czy mogę zobaczyć się z żoną? - spytał Harald lekarza.
- Nic nie stoi temu na przeszkodzie. Zaprowadzę pana do jej
pokoju, ale wcześniej muszę panu udzielić kilku wskazówek. Przede
wszystkim żona pańska nie wie, że jej przypadek jest groźny. Nie
czuje bólu, a tylko ogromne znużenie, toteż przypuszcza, że wkrótce
wyzdrowieje. Ja jednak muszę pana uprzedzić o niebezpieczeństwie.
Niestety, pacjentka nigdy w zupełności nie odzyska zdrowia. Jeżeli
ma pan z nią jakieś ważne sprawy do omówienia, proszę to zrobić
teraz, ponieważ czuje się lepiej i jest przytomna. Zatailiśmy przed nią,
że jej towarzysz, niejaki pan Passenheim, nie żyje. Żona pańska
przypuszcza, iż leży on w sąsiednim pokoju, ze złamaną nogą i ranami
na rękach. Utrzymujemy ją w tym mniemaniu, a nawet odbieramy od
niej wiadomości dla niego i wymyślamy odpowiedzi. Powiedzieliśmy
jej, jakoby Passenheim z powodu złamań nie mógł jej ani odwiedzić,
ani napisać kartki. Niech pan nie mówi prawdy, bo każde
zdenerwowanie szkodzi chorej. Gdyby czegoś żądała, trzeba jej
przyrzec spełnienie każdej prośby. Niech pan niczego nie odmawia,
nawet gdyby jej życzenia wydawały się panu dziwne. Proszę, niech
pan o tym pamięta!
Te ostatnie słowa lekarz wypowiedział ze szczególnym
naciskiem, patrząc przy tym na Haralda w sposób wielce zagadkowy.
- Zastosuję się ściśle do pańskich wskazówek, doktorze.
Oczywiście, spełnię teraz każde życzenie żony.
- Tak, oczywiście... Bywają jednak życzenia, których nie można
spełnić. Pan wszakże musi zgodzić się na wszystko, byle tylko nie
denerwować chorej. Nie powinna się domyśleć, że jej stan jest ciężki
i... że ten Passenheim nie żyje. Zdaje się, że łączyła ich wielka
przyjaźń...
Mówiąc to, lekarz spojrzał ze współczuciem na bladą twarz
Haralda. Wyglądało to, jakby coś pragnął przed nim ukryć, coś, co
sprawiłoby mu jeszcze większy ból. Harald jednak był tak
przygnębiony i oszołomiony, że nie zwrócił na to uwagi.
- Proszę mnie zaprowadzić do żony, panie doktorze, zgadzam się
na wszystko - rzekł.
- Niech pan idzie za mną. W obecności pacjentki musi pan
zachować absolutny spokój, to jedyne, co może pan dla niej w tej
chwili uczynić.
Weszli na długi korytarz. Harald zapomniał o wszystkim, co
niegdyś w zachowaniu Katie go raziło, zapomniał o jej wybrykach i
rozlicznych wadach. Teraz widział w niej tylko nieszczęśliwą, chorą
istotę, którą powierzył jego opiece John Vanderheyden. Ach, jak to
dobrze, że ojciec tego nie dożył! Ogarnęło go bezgraniczne
współczucie. Katie była taka młoda, tak piękna i tak spragniona
rozrywek, a teraz nie pozostaje jej nic innego, jak długa, powolna
wegetacja, jeżeli w ogóle będzie żyć. Co można dla niej uczynić?
Harald gotów był ponieść każdą ofiarę. Przysiągł sobie, że bez
słowa skargi poświęci jej całe życie. Nie potrafił sobie wprost
wyobrazić, że to młode istnienie jest skazane na zagładę.
Na końcu korytarza lekarz otworzył jakieś drzwi i wpuścił
Haralda do jasnego, dużego pokoju. Między oknami stało białe łóżko,
na którym leżała Katie. Ten widok wstrząsnął młodym Forstem.
Świeża różowa twarzyczka Katie była teraz blada, bezkrwista. Chora
miała zamknięte oczy i leżała bez ruchu. Mąż ledwie ją poznał, nawet
jej rysy dziwnie się zmieniły.
Z trudem zebrał siły, aby nie stracić panowania nad sobą. Obok
łóżka siedziała siostra miłosierdzia. Gdy Harald wszedł, siostra
wstała, Katie zaś otworzyła oczy. Spojrzała na męża, a jej usta okrasił
blady uśmiech. Jej zazwyczaj wesołe, błyszczące oczy były teraz
mętne i szkliste.
- Harald! Przyjechałeś? Nie gniewaj się na mnie, że sprawiłam ci
tyle kłopotu - rzekła Katie zmienionym, bezdźwięcznym głosem.
Lekarz i siostra miłosierdzia wyszli z pokoju, zamykając za sobą
drzwi. Harald usiadł na miejscu pielęgniarki i ujął rękę żony.
- Moja biedna, kochana Katie! Jakżebym mógł gniewać się na
ciebie? To przecież nie twoja wina, że spotkało cię to nieszczęście.
- Moja wina, bo nie powinnam była jechać. Wszyscy mi
odradzali, a pani Hallen, moja opiekunka, bardzo się gniewała.
Powiedziała, że zrzeka się dalszej opieki nade mną. Tak, wszyscy
chcieli mnie nakłonić do tego, bym zaniechała tej przejażdżki.
Wszyscy, z wyjątkiem Passenheima. Bo widzisz, on lubi odważne
kobiety, a ja nie chciałam okazać się tchórzem. Wsiadając do powozu,
pomyślałam nagle o tobie i odniosłam wrażenie, że słyszę twój głos:
"Nie rób tego, Katie!" Mimo to pojechałam.
Pogładził jej rękę.
- Biedna, maleńka Katie! Jakże mi ciebie żal! - powiedział,
patrząc na jej przezroczystą twarzyczkę, którą tak dziwnie zmieniło
cierpienie.
- Teraz nic mnie już nie boli, Haraldzie, wkrótce będę zupełnie
zdrowa. Tylko w chwili, gdy się powóz staczał i zostałam nagle
przytłoczona jego ciężarem, poczułam okropny, przejmujący ból.
Trwało to krótko, gdyż straciłam przytomność. Kiedy się obudziłam z
omdlenia, czułam się dobrze, byłam jedynie bardzo osłabiona. Jeszcze
dotąd zmęczenie nie ustąpiło, doktor Winter powiada, że to z
przestrachu. Widziałam spłoszone konie i chciałam wtedy wyskoczyć
z powozu, nie wiedziałam jednak, w jakim kierunku. Usłyszałam
tylko głos Passenheima: "Zachować się spokojnie!" W chwilę potem
powóz runął, a ja zamknęłam oczy.
Harald pocałował ją w rękę.
- Biedna Katie! - powtórzył.
Spojrzała na niego z lekkim zakłopotaniem i niepokojem.
- Jesteś dla mnie zbyt dobry, Haraldzie, nie zasługuję na to. Bo
widzisz, muszę ci coś wyznać... Powiem to zaraz, dopóki jeszcze
jesteś taki dobry...
- Co ci leży na sercu, Katie?
- Haraldzie... Nasze pożycie nie było takie, jak być powinno...
- To się teraz zmieni, Katie. Postaram się wszystko naprawić.
Na twarzy Katie odmalowała się wyraźna trwoga.
- Nie, nie, tego nie można naprawić... Teraz dopiero zrozumiałam,
że nigdy nie kochałam cię prawdziwie, ani ty mnie... To zupełnie inne
uczucie, gdy się kogoś kocha.
- Co chcesz przez to powiedzieć, Katie? - spytał Harald ze
zdziwieniem.
- Dowiedziałam się, jak to jest, gdy kocha się kogoś szczerze,
całym sercem. I proszę cię, Haraldzie, zwróć mi wolność. Jestem
chora, nie możesz mi odmówić. Przecież nie chcesz, żebym przez całe
życie była nieszczęśliwa. Dręczyłam cię zawsze moim uporem, bo cię
nie kochałam. Gdy kobieta kocha mężczyznę naprawdę, wówczas
spełni każde jego życzenie.
Harald patrzył osłupiały na Katie. Z jego piersi uleciało
westchnienie. Spytał drżącym głosem:
- Więc kochasz innego mężczyznę?
- Tak, Haraldzie, a jeżeli nie zwrócisz mi wolności, złamiesz mi
życie. Nie wolno ci postąpić tak okrutnie.
Oto była znowu uparta, naiwna, samolubna Katie, która bez
namysłu żądała tego, co się jej podobało. Ale teraz Harald nie myślał
o tym. Czuł cały tragizm, zawarty w życzeniu śmiertelnie chorej
kobiety, która według orzeczenia lekarzy, nie miała już nigdy
odzyskać zdrowia.
- Ach, Katie! Katie! - jęknął, ogarnięty bezgranicznym
współczuciem.
- Czy cię to boli, Haraldzie? Nie, nie, przestraszyłeś się tylko...
Przecież mnie wcale nie kochasz. Musimy się rozwieść, bo inaczej
będę bardzo nieszczęśliwa...
Harald przypomniał sobie słowa lekarza. Ujął dłoń Katie i rzekł
łagodnie:
- Uspokój się, Katie, zgodzę się na wszystko! Powiedz mi jednak,
jak to się stało?
Chora odetchnęła z ulgą.
- Widzisz, Haraldzie, Pepi Passenheim podobał mi się od
pierwszego wejrzenia. Zaledwie go poznałam, poczułam, że moje
serce szybciej uderza. To się stało w dwa dni po twoim wyjeździe.
Gdy ze mną rozmawiał, chciałam krzyczeć z radości jak dziecko. Cały
świat wydawał mi się nagle dziwnie piękny. Z jego zachowania
wywnioskowałam, że ja również mu się podobam. Widywaliśmy się
codziennie, a po krótkim czasie powiedział mi, że mnie kocha do
szaleństwa i nie może już beze mnie żyć. Mówił, iż się zastrzeli, jeśli
nie zostanę jego żoną. Ach, Haraldzie, ty z pewnością byś się nie
zastrzelił, gdybym ci odmówiła swojej ręki... W pierwszej chwili
przelękłam się tego namiętnego wybuchu, potem odpowiedziałam, że
sprawa nie jest taka prosta, najpierw muszę się zastanowić i pomówić
z tobą. Pomyślałam sobie, że przecież nie zechcesz mnie
unieszczęśliwić. Nie gniewaj się, lecz przyrzekłam mu miłość, a
zatem także rozwód z tobą. Poczekałam jeszcze trochę, aby wkrótce
napisać ci o wszystkim. Nie zapomniałam jednak, że noszę twoje
nazwisko i jestem córką Johna Vanderheydena, pamiętałam to, co mi
powtarzałeś tyle razy. Nie popełniłam niczego niewłaściwego,
Haraldzie! Pepi omówił ze mną plany na przyszłość. Chciałam
pozostać w Meranie aż do uzyskania rozwodu. W ten sposób
musiałbyś powrócić do Kota Radża beze mnie. Po rozwodzie Pepi
miał przyjechać i zabrać mnie do Wiednia. Trwam nadal przy tych
zamiarach, tylko Pepi będzie musiał dłużej pozostać w Meranie,
złamał nogę. Ja także poleżę tutaj jeszcze kilka tygodni. Zdaje mi się,
że mógłbyś rozpocząć teraz sprawę rozwodową. Prawda, Haraldzie,
że ja jestem bardzo bogata? Czy mój majątek wystarczy dla nas
obojga? Bo Pepi, prócz długów, nie ma nic. Powiedziałam mu, że
jestem bardzo bogata i zapłacę jego długi. Zrobiłam to w czasie naszej
ostatniej przejażdżki, gdy odpoczywaliśmy w wiejskiej gospodzie.
Ach, Haraldzie, Pepi był tak szczęśliwy! Padł przede mną na kolana,
całował mnie po rękach, mówił, że jestem najlepszą, najsłodszą
kobietą pod słońcem... O, Haraldzie, to zupełnie inne uczucie, gdy się
naprawdę kocha... Odpowiedz mi, czy jestem bogata?
Katie spojrzała badawczo na Haralda. Poczuł głęboką litość. Nie,
nie potrafił w tej chwili oburzyć się na nią, choć zamierzała usunąć go
ze swego życia jak rzecz, która jej zawadza.
- Jesteś bardzo bogata, Katie, nie zaprzątaj sobie głowy tą troską.
Ja z pewnością nie stanę ci na przeszkodzie, pragnę tylko twojego
szczęścia.
Uśmiechnęła się rozpromieniona.
- Wiedziałam, Haraldzie, że jesteś wspaniałomyślny. Twoja
szlachetność budziła we mnie zawsze ogromny szacunek, wstydziłam
się, że nie mogę być taka. Ty i Marlena macie w sobie coś takiego, że
wobec was człowiek wydaje się być małym i bez wartości. To mnie
zawsze gniewało, dlatego właśnie robiłam wam wciąż na złość. Ale
teraz ja także pragnę stać się lepsza... Wiesz, Haraldzie, zabierzesz dla
Marleny mój amulet z nefrytu. Ojczulek kupił mi go u chińskiego
jubilera. Amulet posiada podobno cudowne właściwości. Jest to
bardzo cenna rzecz. Przez całe lata rzeźbiono w płaskim kamieniu
kunsztowne ornamenty... Bardzo się Marlenie podobał, chyba
najbardziej ze wszystkich moich klejnotów. Dasz jej go ode mnie,
żeby przebaczyła mi tę bliznę na czole. Byłam podła, już nigdy w
życiu nie pozwolę sobie na taką porywczość. Daipah jest świadkiem,
że bardzo się zmieniłam. Od chwili, gdy w moje życie wkroczył Pepi,
stałam się dla niej dobra, zapytaj ją o to. Otwórz mój nocny stolik, tam
jest szkatułka z biżuterią... Wyjmij amulet, leży na wierzchu, bo przed
chwilą pokazywałam go siostrze, która lubi takie oryginalne klejnoty.
Spełnił jej życzenie i wyjął amulet, zawieszony na cienkim,
platynowym łańcuszku. Był to płaski, owalny nefryt, pokryty
dziwnymi znakami, wyrytymi w kamieniu.
- Zatrzymam go i oddam Marlenie. Ucieszy się bardzo, ale chyba
bardziej dlatego, że nie żywisz już do niej niechęci. Twoja przyjaźń
więcej dla niej znaczy niż najkosztowniejszy prezent.
- Chciałabym, aby go nosiła jako pamiątkę ode mnie. Gdy spojrzy
na bliznę, niechaj rzuci także okiem na amulet, a wtedy mi przebaczy.
- Powtórzę jej to, Katie. Nie wolno ci jednak tak dużo mówić.
Jestem pewien, że cię to męczy.
- Nie, nie, lekarz pozwolił mi rozmawiać. Tak się cieszę, że mam
duży majątek, a ty nie gniewasz się ani na mnie, ani na Passenheima.
To przecież nie jego wina, że się kochamy. On także leży tutaj w
sanatorium, biedaczek, ma złamaną nogę i pokaleczone ręce. Martwi
się o mnie bardzo... Ach, Haraldzie, bądź tak dobry i pójdź do niego
na chwilę. Powiedz mu tylko o swej zgodzie na rozwód, może
przestanie się martwić o te długi. Dobrze, Haraldzie? Pójdziesz do
niego? Proszę cię, idź...
Harald nie był teraz w nastroju do przejmowania się naiwnym
egoizmem Katie. Nie chciał się okazać małostkowy i oburzać się na
śmieszną rolę, jaką mu narzuciła żona. Wiedział przecież, że jej
ukochany spoczywa już pod ziemią. Nie miał do niego żalu. Nie
wierzył tylko w bezinteresowną miłość tego pana Passenheima, który
zapewne uważał Katie za świetną partię i chciał przy jej pomocy
wyplątać się z długów. Musiał być człowiekiem bez skrupułów, skoro
namawiał kobietę do niebezpiecznej przejażdżki, którą odradzali jej
wszyscy znajomi. Może zamierzał w ten sposób skompromitować
Katie, aby szybciej dopiąć celu. Mniejsza o to, Katie wierzyła w
miłość tego człowieka, a nawet chciała ponosić dla niego ofiary, choć
nie była skłonna do poświęceń.
W innych okolicznościach życzenie Katie sprawiłoby Haraldowi
wielką radość, oznaczałoby przecież i dla niego odzyskanie
upragnionej wolności. Z pewnością chętnie spełniłby jej prośbę. Czy
jednak Katie zaznałaby szczęścia w małżeństwie z Passenheimem? Na
cóż zdadzą się teraz takie rozmyślania? Passenheim przecież nie żyje,
jego zaś obowiązkiem jest pomóc Katie. Jeśli nawet odzyska siły,
będzie z nią bardziej związany niż dotąd. Lekarz nie ukrywał wcale,
że Katie może przez długie lata żyć bezwładna. Na razie chodziło
tylko o jej spokój.
- Pójdę do niego później i powiem o wszystkim, jak sobie
życzysz. Teraz jednak leż spokojnie. Powinnaś przede wszystkim
myśleć o swoim zdrowiu.
- Och, ja prędko wyzdrowieję. Jakiś ty dobry, Haraldzie, tak mi
przykro, że ci nieraz dokuczałam. Mój złoty, wniesiesz pozew
rozwodowy, prawda? Bo te formalności trwają tak długo. Pepi
powiedział, że można łatwo wynaleźć jakiś powód...
Wargi Haralda drgnęły. Jakże często miał okazję, by się
przekonać, że dla Katie nie istnieją pojęcia dobra i zła. Wszystkie
swoje zachcianki uważała za słuszne, a kiedy jej ktoś odmawiał,
podejrzewała go o wstrętną złośliwość. Nie miała zupełnie skrupułów.
W tej chwili jednak nie mógł jej czynić wyrzutów, Katie znajdowała
się poza sferą odpowiedzialności. Uważał ją za bezradne dziecko,
któremu należało okazać jak największą pobłażliwość.
- Bądź spokojna, Katie, załatwię wszystko jak najlepiej.
- I pójdziesz do niego zaraz, a potem wrócisz do mnie i
powtórzysz mi, co powiedział Pepi i czy się cieszył?
- Dobrze, przyrzekam ci to, Katie - rzekł zdławionym głosem.
Potem podniósł się szybko, uradowany, że może już odejść.
Gdyby pozostał dłużej, na pewno straciłby panowanie nad sobą.
- Gdzie jest Daipah? - spytał, aby zmienić temat.
- W sanatorium, ale nie mam z niej żadnego pożytku, bo nie chcą
jej do mnie wpuścić! Tutaj wchodzi tylko lekarz i siostra miłosierdzia.
Zastukaj w drzwi, a zaraz zjawi się pielęgniarka.
Gdy po chwili nadeszła siostra, Harald pocałował Katie w rękę i
opuścił pokój. Na korytarzu czekał już lekarz. Przyglądał mu się
badawczo, nie mówiąc nic. Harald zbliżył się do niego.
- Czy mogę z panem pomówić, doktorze?
- Proszę, przejdźmy do gabinetu.
Harald otwarcie powiedział lekarzowi, czego zażądała od niego
Katie. Doktor ze spokojem wysłuchał jego opowieści, po czym rzekł:
- Lekarz bywa często spowiednikiem swoich pacjentów. Pańska
małżonka opowiedziała mi również dzieje swojej miłości. Wahałem
się przez chwilę, czy nie wyjawić jej prawdy, że Passenheim nie żyje.
Wtedy może nie sprawiłaby panu tego bólu... Dla lekarza jednak
najważniejsze jest zdrowie pacjenta. Wiadomość o śmierci
ukochanego człowieka mogła zabić pańską żonę. Nie potrafiłem
zdobyć się na ten krok...
- Dziękuję panu. Wcześniej czy później musiałbym się przecież
dowiedzieć prawdy.
- Być może! Passenheim nie żyje, a o umarłych nie należy mówić
źle, powtórzę jednak panu wszystko, co o nim wiem. Odwiedziła mnie
niejaka pani Hallen i prosiła, abym pana zapewnił, że zrobiła
wszystko, co było w jej mocy, by nakłonić pańską żonę do
zaniechania tej przejażdżki. Od niej wiem także, iż Passenheim
namiętnie grywał w karty, a przy tym był znanym uwodzicielem i
hulaką. Roztrwonił olbrzymi majątek i miał długów po uszy. Pani
Hallen musiała wczoraj wyjechać. Kazała pana serdecznie pozdrowić
i jednocześnie zawiadomić, że starała się jak najlepiej wywiązać z
opieki nad pańską żoną. Pani Forst była jednak ostatnio pod zbyt
silnym wpływem Passenheima, toteż nie zwracała uwagi na jej rady.
Pańska żona nie jest chyba pierwszą ofiarą tego człowieka, ale za to
ostatnią. Jego śmierć zmazała wszystkie winy. A teraz pana
poinformuję, jak się dalej zachować wobec żony.
- Tak, panie doktorze, przyznam, że nie wiem, jak postąpić.
Starałem się oszczędzić jej zdenerwowania, lecz nie mam pojęcia, co
teraz zrobić. Nie mogę przecież przez dłuższy czas opowiadać
bajeczek o Passenheimie.
Lekarz spojrzał na niego ze współczuciem i wielką powagą.
- Nie, tego nikt od pana nie wymaga. Potrwa to jednak bardzo
krótko... Teraz, gdy pan już wie, będzie pan dość silny, aby znieść
prawdę. Żona pańska będzie żyła najwyżej kilka dni, co w tych
warunkach należy uważać za dobrodziejstwo. Gdyby udało się
utrzymać ją przy życiu, pozostałaby sparaliżowana, męczyłaby się
przez długie lata. Sądzę, że nie będzie potrzeby, żeby dłużej kłamać,
dłużej niż dwa dni... Niech pan jej powie, że rozmawiał pan z
Passenheimem i załatwił z nim tę sprawę, a Passenheim prosił, aby
myślała przede wszystkim o swoim zdrowiu. Rozumiem, ile ten krok
będzie pana kosztował, lecz nie można się ociągać, gdy chodzi o
umierającego.
Harald drgnął i pobladł jak płótno.
- Więc to już tak prędko? Tak nagle? Czy nie ma na to rady? Czy
nie można jej jakoś uratować? - wykrztusił.
- Nie, pomoc jest daremna... Dwa dni najwyżej... Nie ma
ratunku...
Harald odwrócił się, drżąc na całym ciele. Był głęboko
wstrząśnięty wiadomością o bliskim zgonie Katie. Nie mogło mu się
pomieścić w głowie, że ta młoda, pełna życia istota pożegna się
wkrótce ze światem. Po kilku chwilach opanował ból i zwrócił się do
lekarza:
- Niech pan będzie spokojny, panie doktorze, zastosuję się do
pańskich wskazówek. Nie chcę i siebie otaczać aureolą świętości.
Nasze małżeństwo było wielką, obustronną pomyłką. Winy za to nie
przypisuję ani sobie, ani swojej żonie. Uczynię wszystko, co będzie w
mej mocy, aby osłodzić jej ostatnie chwile...
- Ta wiadomość pociesza mnie przez wzgląd na pana. Takie
nieszczęście znosi się o wiele lżej, gdy w grę nie wchodzi uczucie. Co
zamierza pan zrobić?
- Niech mi pan powie, czy mogę zamieszkać w zakładzie.
Chciałbym być w pobliżu żony, na wypadek, gdyby mnie
potrzebowała.
- Oczywiście, jest jeszcze kilka wolnych pokoi, każę natychmiast,
aby jeden przygotowano dla pana. A co się stanie ze służącą pańskiej
żony? Trudno się z nią porozumieć, nie zna języka...
- Niech Daipah na razie zostanie w zakładzie. Może żona wezwie
ją do siebie. Pomówię z nią później.
Harald udał się do wyznaczonego pokoju, a gdy już został sam,
padł z głuchym jękiem na krzesło. Długo siedział bez ruchu,
wpatrując się tępym wzrokiem przed siebie. Ach, jakąż zagadką było
życie! Oto cierpiał całe miesiące, uważał swoje małżeństwo z Katie za
jarzmo, czynił sobie wyrzuty, że nie kocha żony, ukrywał swoją
miłość jak grzech śmiertelny, walczył ze sobą...
A Katie? Ona także złożyła swoje serce w dani, dla niej jednak
nie istniały duchowe rozterki. Nie potrafiłaby wyrzec się szczęścia,
nie uznawała żadnej przeszkody, nie przeżywała tragedii. Śmiało,
spokojnie zażądała wolności, aby połączyć się z ukochanym
człowiekiem. Nie odczuwała wyrzutów sumienia, nie zaznała
zwątpienia ani rozpaczy. Uczyniła to, co podyktował jej naiwny
egoizm. Zawsze wymagała od innych, aby jej ustępowali, nie umiała
liczyć się z kimkolwiek.
Jak łatwo, jak prosto mogło się wszystko ułożyć, gdyby tak chciał
los. Co prawda, to nawet i w tym wypadku Harald miałby nowe
wątpliwości. John Vanderheyden powierzył mu Katie jak najdroższy
skarb, czyż mógłby oddać ją bez zastrzeżeń w ręce takiego człowieka
jak Passenheim?
Ciężkie, bolesne myśli trapiły Haralda. Wreszcie podniósł się,
żeby zobaczyć, co porabia Daipah. Dziewczyna powitała go z
niekłamaną radością i pokornie ucałowała jego ręce. Uspokoił ją
mówiąc, aby na razie zaczekała, dopóki nie postanowi o jej dalszych
losach. Daipah podziękowała mu i powróciła do swego pokoiku.
Harald znowu udał się do Katie. Cichutko usiadł przy jej łóżku.
Spojrzała na niego z niepokojem, on zaś pogłaskał tkliwie jej włosy,
mówiąc:
- Wszystko załatwione, Katie. Pan Passenheim ucieszył się
niezmiernie, ale bardzo cię prosił, żebyś spokojnie leżała i dbała o
zdrowie.
Uśmiechnęła się z wdzięcznością.
- Ach, Haraldzie, teraz dopiero przekonałam się, że jesteś bardzo
dobry. Dziękuję ci stokrotnie!
Popatrzył na nią ze smętnym uśmiechem. Jak łatwo można
wydawać się dobrym, gdy się tylko spełnia każde jej życzenie.
Siedział u niej przez godzinę, lecz rozmawiali niewiele. Zdawało się,
że z chwilą, gdy osiągnęła upragniony cel, nerwy jej rozprężyły się,
wola osłabła. Zapadła w spokojną drzemkę.
Lekarz zjawił się zaraz i stwierdził, że chora zasnęła.
Harald powrócił do swego pokoju, aby wysłać wiadomość
Marlenie. Zadepeszował do niej:
"Stan Katie beznadziejny. Na skutek upadku kręgosłup złamany.
Jest pod dobrą opieką. List w drodze. Harald"
Tego wieczoru napisał do niej list. Powtórzył jej dokładnie całą
rozmowę z Katie i lekarzem. Wspomniał także, iż Katie poleciła mu
wręczyć jej amulet z nefrytu i przytoczył co przy tym mówiła. Pod
koniec listu pisał:
"Mam teraz tylko jeden cel, pragnę osłodzić Katie ostatnie chwile
życia. Spełniam wszystkie jej życzenia, zdobyłem się nawet na to, żeby
odgrywać rolę posła i przynosić jej wiadomości od człowieka, którego
pokochała. Nie ubolewaj jednak nad moim losem, Marleno, nie
kocham Katie, więc nie cierpię z tego powodu. W moich oczach Katie
jest jedynie córką Johna Vanderheydena, nad którą muszę czuwać,
dopóki tli się w niej choćby mała iskierka życia. Czuję wobec niej
głęboką litość, drżę cały, gdy spoglądam na jej zmienione rysy,
naznaczone już piętnem śmierci. Jakież to okropne, gdy umiera tak
młoda istota, gdy nie ma dla niej ratunku. Znam Cię dobrze, Marleno,
wiem zatem, że z całego serca przebaczysz Katie, zwłaszcza że okazała
skruchę. Przywiozę Ci amulet z nefrytu jako oczywisty dowód
pojednania. Pozostanę tutaj aż... do końca.
Nie otrzymasz ode mnie dalszych wiadomości, gdyż chciałbym
każdą wolną chwilę poświęcić Katie. Pozdrawiam Cię serdecznie twój
brat Harald"
* * *
Marlena przeczytawszy ten list wybuchnęła głośnym płaczem.
Czuła, że Harald nie jest w rzeczywistości tak spokojny, jak tego
pragnie dowieść. Przypuszczała również, iż propozycja Katie,
dotycząca Passenheima, musiała go głęboko i boleśnie zranić. Ona
sama nie żywiła najmniejszej urazy do młodej żony Haralda. Nie
pamiętała krzywd i przykrości, które jej niegdyś wyrządziła.
Wzruszyło ją do głębi, że Katie okazała skruchę i poleciła oddać jej na
pamiątkę amulet z nefrytu. Dowodziło to, że musiała się bardzo
zmienić.
Marlenie było przykro, że Katie w ten sposób postąpiła z
Haraldem, lecz i o to nie potrafiła w tej chwili mieć do niej żalu.
"Umierającym trzeba umieć wybaczać wszelkie winy" - pisał Harald,
a Marlena zgadzała się z nim całkowicie.
Powoli, nieskończenie powoli mijały dni. Marlena nieustannie
myślała o Haraldzie i Katie. Cierpiała znacznie więcej niż Harald.
Od jego wyjazdu upłynął już tydzień i oto pewnego wieczoru
Harald stanął niespodziewanie przed nią, tak jak wtedy, gdy po raz
pierwszy przyjechał z Meranu. Drgnęła i szeroko rozwartymi oczyma
spojrzała w jego twarz, na której ból i powaga zdążyły już wycisnąć
piętno.
- Haraldzie?
W słowie tym brzmiało niespokojne pytanie. Harald westchnął
głęboko.
- Katie przestała już cierpieć, Marleno... Wczoraj rano
pochowaliśmy ją obok człowieka, którego tak bardzo kochała...
Marlena osunęła się na krzesło i wybuchnęła łkaniem. Łzy
płynęły jej z oczu niepowstrzymanym potokiem.
Harald usiadł bez słowa naprzeciw niej. Czekał cierpliwie, aż się
uspokoi i wpatrywał się w nią bez przerwy swoimi poczciwymi,
wiernymi oczyma.
Wreszcie Marlena odzyskała równowagę.
- Wybacz mi ten wybuch, Haraldzie.
- Świadczy to jedynie o twoim dobrym sercu, jeśli tak gorąco
opłakujesz Katie.
- Była taka młoda i tak nagle umarła. Została po prostu wyrwana z
pełni życia. Czy bardzo się męczyła?...
- Nie, po upadku przestała cierpieć. Umarła spokojnie w moich
ramionach. Była tak miła, tak łagodna, jak małe dziecko, któremu
spełniono wszystkie życzenia. Nigdy nie byliśmy tak dobrymi
przyjaciółmi, jak w czasie tych ostatnich dwóch dni. Przyjaźń jej
musiałem wprawdzie okupić niewinnym kłamstwem. Marzyła o
szczęściu, a ja wiedziałem, że ziścić się nie może. Katie wierzyła
jednak, że będzie szczęśliwa. To było straszne, gdy nie przestawała
mówić o przyszłości, o tym, jak kocha tego człowieka, jak on ją
kocha... A ja wiedziałem przecież, że nie zasługiwał wcale na jej
miłość i że już nie żył.
Marlena westchnęła, po czym z troską przyjrzała się Haraldowi.
- Przeszedłeś ciężkie chwile.
- Tak, niełatwo jest patrzeć na śmierć bliskiej istoty. Poniósłbym
każdą ofiarę, żeby ją uratować. Przyzwyczajenie bardzo ludzi ze sobą
wiąże. Wiele czasu upłynie, zanim odzyskam spokój.
- Rozumiem cię, Haraldzie.
- Katie przed śmiercią raz jeszcze mówiła o tobie. Obchodziła się
z tobą źle, lecz na dnie jej duszy krył się ogromny podziw dla twoich
cnót. Wiedziała, że ci nigdy nie dorówna, dlatego też dręczyła cię i
upokarzała. Marleno, oto ostatni dar Katie, nie przypuszczała, że
będzie to pamiątka po zmarłej.
Harald wyjął z portfela amulet z nefrytu, po czym podał go
Marlenie. Dziewczynie znów stanęły łzy w oczach.
- Czyż mogę przyjąć tak kosztowny dar? - spytała wśród łkań.
- Nie wolno ci odmówić. Przyjmij go tak, jak został ci
podarowany, z dobrą wolą.
Wtedy Marlena przyjęła klejnot i przesunęła delikatnie palcami po
cennym, rzeźbionym kamieniu.
Harald opowiedział jej dokładnie o zgonie Katie. Do ostatniego
tchnienia wierzyła, że wkrótce wyzdrowieje.
- Daipah przyjechała ze mną - opowiadał. - Od chwili wypadku
czuła się w Meranie bardzo samotna. Katie w ostatnich czasach była
dla niej niezwykle łagodna. Daipah powróci ze mną do Kota Radża.
Chciałbym jednak, abyś na razie zajęła się nią trochę, umiesz się
przecież z nią porozumieć. Daipah cię uwielbia, panna Marlena to w
jej oczach istota wyższa.
- Bardzo chętnie zajmę się nią - odparła Marlena zarumieniona.
Przez chwilę panowało milczenie. Harald z zadumą patrzył na
pochyloną głowę Marleny. Nie mógł się jeszcze cieszyć z wolności,
bowiem przedwczesna śmierć Katie ciążyła jego duszy. Jego serce
było wolne, a przed sobą widział jasne światło, światło tak jaskrawe,
że musiał przed nim przymknąć oczy.
Nagle Harald zwrócił się do Marleny.
- Wsiądę na statek i, najszybciej jak tylko można, wrócę do Kota
Radża.
- Przecież chciałeś spędzić w kraju święta Bożego Narodzenia.
Potrząsnął przecząco głową. Teraz, gdy się już wyzwolił z pęt, nie
mógł nadal przebywać pod jednym dachem z Marleną. Nie chciał
jednak, aby musiała przez niego zmieniać tryb życia, choć był
przekonany, że mogłaby na razie zamieszkać u Zeidlerów.
Z drugiej strony nie wypadało, żeby już teraz starał się o rękę
innej kobiety. Dlatego właśnie postanowił odpłynąć jak najszybciej.
Gdy minie rok żałoby, powróci do kraju, aby urzeczywistnić swoje
szczęście.
Marlena nie miała oczywiście pojęcia o jego planach. Wiedziała
jedynie, że Harald nagle wyjedzie, a ona nie ujrzy go przez długie
lata. Jej stosunek do Haralda nie zmienił się w związku ze śmiercią
Katie. Zdawała sobie sprawę z tego, że jej zgon przyniósł Haraldowi
wyzwolenie, nie sądziła jednak, że Harald kocha ją i ma zamiar
poślubić w przyszłości. Harald przysiągł sobie, że powie to Marlenie
w ostatniej chwili przed wyjazdem.
Zostały mu jeszcze trzy dni na przygotowania do podróży. Zbyt
szybko minęły one dla tych dwojga ludzi, którzy kochali się całym
sercem, choć dotąd nie wyznali sobie miłości.
Przyszedł ostatni dzień, ostatnia godzina. Kufry Haralda
dostarczono już na pokład; Daipah razem z nim wyruszała na statek.
Odjeżdżała zadowolona, została bowiem hojnie obdarowana rzeczami
po Katie.
Marlena, blada i drżąca, stała w saloniku przy oknie i czekała na
Haralda. Za chwilę miał nadejść, aby się z nią pożegnać. Dziewczyna
bardzo się starała zapanować nad smutkiem; nie chciała zdradzić się
ze swym bólem w godzinie rozstania. Płonącym wzrokiem
wpatrywała się w pokryty śniegiem ogród. Z dala widać było
wybrzeże. Za kilka godzin po rzece przepłynie statek, który zabierze
Haralda w daleką podróż do tropiku.
Marlena z trudem tłumiła łkanie. W tej chwili właśnie nadszedł
Harald. Dysząc ciężko przystanął na progu i spojrzał na dziewczynę.
- Marleno?
Odwróciła ku niemu pobladłe oblicze. Zbierając ostatki sił
zdobyła się na uśmiech.
- Czy jesteś już gotowy, Haraldzie?
- Tak, Marleno! Pożegnałem się ze wszystkimi. Pozostaje mi
tylko rozstanie z tobą. Czy wiesz, jak ciężka to dla mnie chwila?
- Tak, zauważyłam, że w ostatnich miesiącach ogromnie się do
siebie przywiązaliśmy. Kochamy się teraz jak prawdziwe
rodzeństwo... Ja także bardzo cierpię nad tym rozstaniem.
Podszedł do niej.
- Najchętniej zabrałbym cię ze sobą. Przywykłabyś szybko do
tamtych warunków. Ale teraz to jeszcze niemożliwe...
- Tak, niemożliwe - powtórzyła bezdźwięcznie.
Ujął ją za rękę i poczuł, jak zadrżała w jego dłoni. Nie mógł już
dłużej panować nad sobą.
- Marleno - rzekł powoli. - Czy nie powiesz mi przed wyjazdem,
kim jest ten człowiek, któremu ofiarowałaś swe serce?
Marlena oparła się o krzesło i przymknęła oczy.
- Nie... O, nie... Nie mogę ci tego powiedzieć... Nie mogę...
- Nawet jeśli cię o to gorąco poproszę? - nalegał głosem tak
pełnym tkliwości, że Marlena zadrżała.
- Nie, Haraldzie! Proszę, nie pytaj...
- A gdybym wiedział, Marleno, kim jest ten nieznajomy?
Zerwała się gwałtownie z miejsca i cofnęła się o kilka kroków.
Wyciągnęła ręce takim ruchem, jakby chciała bronić się przed
Haraldem.
Zbliżył się do niej, ujął jej dłonie i przycisnął do serca.
- Moja dzielna, droga dziewczyno - rzekł tkliwie. - Dość już tych
tajemnic między nami. Człowiek, którego kochasz, jest wolny...
Kocha cię całą duszą, pokochał cię w chwili, gdy cię zobaczył po raz
pierwszy na progu swego domu... Czy doprawdy nie czułaś, Marleno,
że cię kocham? Czyżbym był tak opanowany, iż tego nie
spostrzegłaś? Ach, Marleno, Marleno powiedz, że nie pomyliłem się,
powiedz mi choć raz przed wyjazdem, że mnie kochasz!
Marlena zachwiała się. Nie potrafiła ogarnąć myślą i sercem pełni
swego szczęścia. Harald podtrzymał ją i przytulił do siebie.
- Raz jeden powiedz mi, Marleno, że mnie kochasz - powtórzył.
Wtedy, drżąc cała, ukryła główkę na jego piersi. Przyciągnął ją do
siebie, przycisnął mocno do gwałtownie bijącego serca. Nie wierząc
swemu szczęściu podniosła wreszcie spłonioną twarzyczkę,
popatrzyła rozpromieniona na ukochanego i szepnęła:
- To chyba sen!
Ujrzał przed sobą jej wykrojone, bladoróżowe wargi, na które
zawsze spoglądał z takim utęsknieniem. Jak człowiek spragniony,
który po długiej wędrówce ujrzał źródło, pochylił się nad Marleną i
przywarł ustami do jej warg. Długo trwał ten pierwszy pocałunek.
Gdy w końcu rozłączyły się ich usta, spojrzeli sobie w oczy z
miłością.
- Haraldzie, skąd wiedziałeś, że cię kocham? Czy zdradziłam się
kiedykolwiek? Starałam się przecież panować nad sobą - mówiła
Marlena, jakby we śnie.
Z zachwytem całował jej oczy.
- Wiem, moje kochanie trzymało się dzielnie... Nie miałbym
nadziei, gdyby mnie od czasu do czasu nie pocieszył zdradziecki
rumieniec. Odpowiem ci jednak, jak zdobyłem tę pewność.
Postanowiłem za wszelką cenę wytropić tajemnicę twego serca i
obejrzałem fotografię człowieka, którego kochasz... Ach, jakże go
nienawidziłem, uważałem wprost za swego wroga... Zakradłem się do
twojego koszyka z robótkami, w którym tak przezornie ukryłaś
podobiznę tego nieznajomego...
Zdumiona podniosła na niego oczy.
- Wtedy, Haraldzie? W moim pokoju?
- Tak, Marleno. Zobaczyłem przypadkowo w lustrze, że zdjęłaś ze
ściany fotografię jakiegoś mężczyzny i z wielkim pośpiechem ukryłaś
ją w koszyczku z robótkami. Gdy później pani Darlag przyszła po
ciebie, a ja zostałem sam - nie mogłem już dłużej wytrzymać...
Musiałem za wszelką cenę ujrzeć oblicze tego nieznajomego, któremu
tak zazdrościłem twojej miłości. Wyjąłem fotografię z koszyczka i -
ujrzałem siebie. Od tej chwili wiedziałem, że mnie kochasz. Czy
zdajesz sobie teraz sprawę z mojego bohaterstwa? Czy wiesz, ile
wysiłku mnie kosztowało, żeby nie stracić panowania nad sobą, nie
porwać cię w objęcia i nie wyznać ci miłości? Widywałem cię
codziennie, a musiałem się zachowywać jak dobry, czuły brat... Och,
Marleno, cierpiałem jak potępieniec! Ileż razy z namiętną,
rozpaczliwą miłością szeptałem twe imię. Wtedy też postanowiłem, że
przed wyjazdem do Kota Radża, w godzinie rozstania, powiem ci
prawdę. Chciałem, żebyś wiedziała, że cię kocham. Nie przeczuwałem
jedynie, iż stanę przed tobą jako człowiek wolny...
- A jednak chcesz mnie teraz zostawić samą, Haraldzie - rzekła z
żalem.
Przytulił ją mocno do serca i ucałował jej oczy, usta. Potem z
głębokim westchnieniem wypuścił ją z objęć.
- Tak, Marleno, muszę teraz odjechać. Potrafiłem zachować
wobec ciebie spokój, dopóki żyła Katie, dopóki żelazna konieczność
stała na straży mych pragnień. Teraz nie umiałbym cierpliwie czekać
na tę chwilę, gdy już zostaniesz moją żoną. Nic mi nie pomoże,
pozostaje mi tylko ucieczka. Dla nas obojga będzie najlepiej, kiedy
odpoczniemy w samotności po tym wszystkim, cośmy przeżyli i
przecierpieli. Musimy poczekać jeszcze rok na szczęście. Długi,
niewyobrażalnie długi wyda nam się ten rok, lecz postaramy się
skrócić go sobie tysiącem czułych liścików. Będziemy do siebie
pisywali, dzielili się każdą myślą, każdym uczuciem. Nie musimy
przecież ukrywać tego, co żyje i tętni w naszych sercach. Z każdym
dniem będzie się nam skracał czas oczekiwania, a następne święta
Bożego Narodzenia spędzisz ze mną jako moja najdroższa żona.
Wtedy nigdy się nie rozstaniemy, zabiorę cię na dwa lata do Kota
Radża. Prawda, Marleno, że wówczas przestaniesz się wahać i
pojedziesz ze mną do Kota Radża?
- Pojadę z tobą choćby na koniec świata - odparła z serdeczną
prostotą i przytuliła się do niego.
Mieli sobie jeszcze bardzo wiele do powiedzenia i nie spostrzegli,
jak szybko minęła ta ostatnia godzina. Gdy przed bramę zajechał
samochód, który miał zawieźć Haralda do portu, Marlena pobladła jak
opłatek.
- Teraz wybiła godzina rozstania - powiedział Harald głosem
stłumionym ze wzruszenia, po czym porwał Marlenę w objęcia.
Namiętnymi pocałunkami pokrywał jej włosy, policzki, oczy, w
końcu przywarł ustami do jej warg i całował, aż jej brakło tchu. Z
bezgraniczną czułością odezwał się wreszcie:
- Do widzenia, najdroższa! Do widzenia, Marleno! Życie moje...
Niech Bóg nad tobą czuwa!
Ostatni pocałunek - i Harald puścił Marlenę, po czym szybko
wybiegł z pokoju. Już najwyższy czas, aby udać się na pokład statku.
Marlena patrzyła w ślad za ukochanym, uśmiechając się mężnie.
Nie chciała płakać i narzekać, postanowiła spokojnie znieść tę ostatnią
rozłąkę, po której czekało ją ogromne, bezgraniczne szczęście.
Godzinę potem Marlena stała w pawilonie i czekała na statek,
który zabrał Haralda w daleką podróż. Wspominała przy tym ów
dzień, gdy także czekała na parowiec... Harald miał wtedy przyjechać
ze swoją młodą żoną... Biedna Katie, nigdy już nie ujrzy Kota Radża...
Zimny grób wznosi się nad marzeniami i nadzieją... A jak dziwnym
torem potoczyły się jej własne losy...
Marlena złożyła ręce, szepcząc żarliwe słowa modlitwy. Gdy
wspaniały statek ukazał się w oddali, zobaczyła Haralda, który jak
wówczas stał przy barierce. Wychylił się przez balustradę, aby raz
jeszcze
ogarnąć
spojrzeniem
wysmukłą
postać
złotowłosej
dziewczyny.
- Za rok, jak Bóg zechce, przyjadę po ciebie, Marleno, najdroższa
moja - szeptał, przesyłając jej ręką pozdrowienia.
Marlena zaś myślała w tej chwili:
- Za rok, jak Bóg zechce, powrócisz do mnie, ukochany!
A parowiec płynął wolno po szerokiej rzece, wyruszał na ocean i
potem dalej, w świat...
Marlena poczuła się samotna; gorące łzy przyciemniły na chwilę
jej niebiańskie oczy.
* * *
W rok później Harald Forst przybył do kraju, by poślubić Marlenę
Lassberg. Wiele, wiele listów odbyło w tym czasie daleką podróż
między Hamburgiem a Kota Radża. Każdy z nich krył w sobie słodkie
marzenia o miłości i szczęściu.
Harald jeszcze przed wyjazdem przygotował wszystko na
przyjęcie młodziutkiej żony. Postanowił zamieszkać z Marleną w
swoim małym domku, nie zaś w obszernej willi Johna
Vanderheydena. Mieli przecież pozostać zaledwie dwa lata w Kota
Radża, a na ten krótki okres wystarczało dawniejsze mieszkanie
Haralda. Kasova i Zobah, szczęśliwe młode małżeństwo, utrzymywali
tam ład i porządek. Daipah miała zostać służącą panny Marleny, a
opowiadała istne cuda o piękności i dobroci swej przyszłej pani.
Harald przyjechał do Hamburga na początku grudnia. Za kilka
dni, zgodnie z planem, miał się odbyć ślub młodej pary. Pan Zeidler i
pani Darlag wiedzieli od dawna o zaręczynach Marleny i Haralda;
staruszkowie całym sercem cieszyli się z ich szczęścia.
Gdy Harald wrócił i nareszcie znowu tulił w objęciach
narzeczoną, odetchnął głęboko, po czym rzekł wzruszony:
- Chwała Bogu, najdroższa, że już minęła nasza ostatnia rozłąka.
Był to ciężki rok, choć mogłem żyć najsłodszą nadzieją. Ach, jakaż
piękna jest moja Marlena! Jeszcze piękniejsza niż rok temu! Powiedz,
kochanie, czy tęskniłaś za mną tak, jak ja za tobą?
Zarzuciła mu ręce na szyję, patrząc głęboko w oczy Haralda.
- Codziennie o tobie myślałam, żyłam tylko nadzieją, że do mnie
powrócisz. To mi skracało długie miesiące oczekiwania. Mimo to
bardzo za tobą tęskniłam, Haraldzie!
Ucałował białą, prawie niedostrzegalną bliznę na jej czole.
- Nic nas nie rozłączy, chyba tylko śmierć. Widzę cię, tulę w
objęciach, pragnę zapomnieć o wszystkim, co przeżyłem i
przecierpiałem. Nie myślmy już o przeszłości.
W dwa dni później odbył się ich ślub. Tym razem nie
wyprawiono wspaniałego wesela, lecz mimo to dzień ów przeszedł
uroczyście w cichym gronie dobrych przyjaciół. Pan Zeidler i jeden ze
starszych urzędników firmy byli świadkami na ślubie. Z oczu
małżonków tryskało takie szczęście, iż wszyscy byli przekonani, że
tym razem Harald Forst zawiera małżeństwo z miłości.
Po kolacji młoda para wyjechała do Szwajcarii, gdzie spędziła
dwa cudowne tygodnie w małym hoteliku nad Jeziorem Genewskim.
Dopiero na święta Bożego Narodzenia Harald i Marlena powrócili do
Hamburga, aby w błogim, domowym zaciszu obchodzić Gwiazdkę.
Tej zimy mało bywali, a choć Harald przedstawił znajomym swą
młodą żonę, zastrzegł się od razu, że dopiero po ostatecznym
powrocie do kraju uczyni zadość swoim zobowiązaniom towarzyskim.
W kilka miesięcy później Harald i Marlena wyjechali do Kota
Radża, aby wspólnymi siłami przygotować wszystko do przeniesienia
centrali z powrotem do Hamburga. Gdy Harald tym razem przepływał
statkiem koło domu rodzinnego, otoczył mocno ramieniem swą żonę.
Oboje gestem dłoni żegnali pana Zeidlera i panią Darlag. Harald
zwrócił się czule do Marleny:
- Zabieram ze sobą swoje szczęście, więc się nie martwię, że
wyruszam w świat. Nie będę tęsknił, bo ty jesteś moją ojczyzną. O,
ukochana, tyś już nie siostra, lecz Marlena - moja żona!