JADWIGA
COURTHS-MAHLER
Miłość rodzi miłość
— Zofio! Ludwiko! Zuziu! Gdzież jesteście? Szukam was po
wszystkich pokojach.
— Tu mamo! Wszystkie trzy w całej okazałości! — wołała, śmiejąc
się Zuzia.
Majorowa Randolf weszła zirytowana do pokoju swych córek.
— Czy nie wiecie, gdzie są moje klucze?
Trzy prześliczne dziewczęce główki zwróciły się do niej.
— Nie mamo! — zabrzmiało chórem.
— Pomóżcie mi szukać, biegam po całym mieszkaniu i nie mogę ich
znaleźć. To straszne, jak ja się męczę, a wy siedzicie najspokojniej w
świecie.
Mówiąc to, ocierała chustką spoconą twarz. Zofia, najstarsza z sióstr,
nie ruszyła się z krzesła, ziewnęła i polerowała dalej swoje paznokcie.
— Gdzieś je mamo ostatnio miałaś? — spytała niedbale. " Majorowa
żachnęła się.
— Gdybym to wiedziała, nie szukałabym.
— Ależ ty mamusiu nigdy nie wiesz, gdzie podziewasz klucze —
zauważyła z przekąsem Zuzia, najmłodsza, śliczny podlotek, siedząc
jak przykuta do krzesła.
— Boże, mój Boże! Jakbym nie miała o czym innym myśleć, ty
wścibskie stworzenie!
Ludwika wstała natychmiast z krzesła, skoro matka weszła. Pow-
strzymując westchnienie, podeszła do niej i łagodnie umieściła ją w
wygodnym fotelu.
— Siedź spokojnie mamusiu, ja ci poszukam kluczy. To rzekłszy,
wyszła z pokoju.
Majorowa odetchnęła swobodnie i rozparła się w fotelu.
— Ach, w głowie mi się mąci. Pośpiesz się Ludko, muszę bowiem
dać kucharzowi pieniądze na zakupy. Wyobraź sobie, że ten bezczelny
rzeźnik nie chce wydać mięsa na kredyt! — wołała za odchodzącą
córką.
Ludwika zarumieniła się po uszy i westchnęła głęboko. Siostry jej nie
przywiązywały wielkiej wagi do słów matki. Zofia czyściła dalej
paznokcie, a Zuzia wierciła się na krześle i czytając, bez większego
zainteresowania książkę, wyciągnęła z kieszonki swego ładnego szla-
froczka cukierki i wkładała je w usta, jeden po drugim.
Majorowa spoglądała to na jedną, to na drugą.
— Co wy powiecie na tę bezczelność rzeźnika? — pytała rozdraż-
niona.
Zofia ze znudzoną miną wzruszyła tylko ramionami, Zuzia zaś
skrzywiła się szyderczo.
— No, wiesz mamusiu, nie można mu tego wziąć za złe, wszak
dziesięć razy musi się upominać, zanim mu się zapłaci. Inni dostawcy
czynią to samo, dlaczego więc jemu się dziwić?
Majorowa zwróciła się do niej z gniewem.
— Jesteś przemądra, Zuziu. Zachowaj tę mądrość dla siebie.
— Wszak pytasz o nasze zdanie, mamusiu, a wobec tego, że Zofia we
wszystkich językach milczy, muszę przynajmniej ja odpowiedzieć.
Dąsając się, Zuzia włożyła cukierek do różowych usteczek i po-
prawiła swe bujne, złociste włosy, spadające na jej rumianą twa-
rzyczkę.
— Przestań w końcu gryźć te cukierki! Skąd w ogóle masz te łakocie?
— spytała matka opryskliwie.
Zuzia wykrzywiła usteczka.
— Rozumie się, że kupiłam, pieniądze wzięłam ze swojej skarbonki.
— To dziwne, ile słodyczy możesz mieć za swoje pieniądze — do-
rzuciła szyderczo Zofia.
Zuzia wystawiła koniuszek różowego języczka.
— Pilnuj swoich spraw, wszak ja się do twoich nie wtrącam —
odparła nadąsana.
— Zuziu, nie bądź zuchwała!
— Ach, nie wywyższaj się. Mnie nie zaimponujesz miną królewny.
Majorowa załamała ręce.
— To niesłychane! W jakim wy tonie rozmawiacie — rzekła
oburzona. Już była gotowa prawić im morały, gdy weszła Ludwika.
— Oto są klucze, mamo.
Matka ujęła je w swoją białą dłoń, a na jej jeszcze pięknej twarzy znać
było ogromną ulgę.
— Bogu dzięki, Ludko! Gdzie one leżały?
— W koszu, mamo, między papierami. ; Majorowa zrobiła zdziwioną
minę.
— Jak się tam dostały? Dziękuję ci Ludko. Jesteś jedyną, która mi
pomaga. Zofia i Zuzia wkrótce nie będą się mogły ruszyć z lenistwa.
Po tych słowach majorowa wybiegła. Zofia popatrzyła z szyderczym
uśmiechem na Ludwikę.
— Jak się sobie przedstawiasz, ty wzorze niewieści? Czy chcesz
zasłużyć na aureolę świętości?
Ludwika zignorowała to pytanie. Przystąpiła do okna, spoglądając
smutno w dal.
— Jakież to wszystko straszne — pomyślała zmartwiona. — Była
jedyną, która ze wstydem i niepokojem myślała o przykrych stosun-
kach w domu rodzicielskim. Siostry nie brały sobie tego do serca. Zofia
była zajęta sobą, a Zuzia to jeszcze dziecko. Ona jedna czuła, że lada
chwila wszystko może runąć. W gospodarstwie domowym nie było
ładu, interesy majątkowe również nie były uporządkowane. Nieraz
wydawano rozrzutnie, innym razem brak było najniezbędniejszych
rzeczy. Choć o wszystkim wiedziała, nie mogła temu zapobiec.
Były chwile, w których pragnęła objąć rządy w swe ręce i przynaj-
mniej w gospodarstwie domowym zaprowadzić ład. Czuła jednak, że
brak jej doświadczenia i zmysłu praktycznego.
Matka, tak mało zważająca na utrzymanie porządku domowego, nie
wpoiła w córki zmysłu ładu. Gdy Ludwika próbowała matce pomóc, ta
ją odpędzała, a siostry z niej szydziły. Szczególnie Zofia drwiła tak
nielitościwie, że twarz Ludwiki oblewała się rumieńcem.
Siostry różniły się nie tylko zewnętrznie, ale też pod względem
charakteru i usposobienia. Zofia była smukła i gibka. Czarne włosy,
ciemne, podłużne jak migdał oczy, cera jak brzoskwinia i rysy, jakby
rzeźbione, przypominały typ Włoszki. Była stanowczo najpiękniejszą
z sióstr. Ale charakter jej nie odpowiadał urodzie. Była złośliwa,
kapryśna, szydercza i bez serca. Mijała się z prawdą, gdy wychodziło
to na jej korzyść. Była też próżna i zarozumiała ze swej
powierzchowności. Wdzięków swych używała umiejętnie do
podbijania serc mężczyzn, słowem była mistrzynią w prowadzeniu
flirtu. Dotąd jednak, poza licznymi wielbicielami, nie znalazła
odpowiedniego kandydata, który mógłby sprostać jej wygórowanym
ambicjom. Pragnęła bowiem zrobić tak zwaną świetną partię, więc
choć uprawiała flirty, żadnego ze swych adoratorów nie ośmielała
zbytnio. Zofia była zupełnie podobna do ojca, który jeszcze zawsze
zasługiwał na miano „pięknego Randolfa".
Zuzia zaś była wiernym obrazem matki. Kręte, złociste włosy, śmie-
jące się błękitne oczy, cera jak kwiat jabłoni, tworzyły wiele obiecującą
całość. Można było przewidzieć, że Zuzia wyrośnie na czarującą pannę
i że skoro się rozwinie, postać jej będzie smukła i powiewna.
Zuzia była w gruncie rzeczy dobra i szczera. Ale żeby się obronić
przed szyderstwem i despotyzmem Zofii, przyzwyczaiła się do szorst-
kich odpowiedzi. Przed kilkoma tygodniami wróciła do domu rodzi-
cielskiego z pensjonatu, w którym przebywały jej siostry. Nie nabrała
jednak tej ogłady co one. Matka nie zajmowała się wychowaniem
swych dzieci, a ojciec, zbyt sobą zajęty, nie troszczył się wcale o córki.
Gdy był w dobrym humorze, żartował z nimi, w towarzystwie
odgrywał wobec córek rolę galanta, ale na tym koniec. W domu
Randolfów każdy żył według swego upodobania i życzenia.
Dwudziestoletnia Ludwika nie była podobna do rodziców ani do
sióstr. Zdaniem matki wdała się ona do dziadka, odziedziczywszy po
nim „osobliwy wzrok". A oczy te niepokoiły niekiedy matkę.
W istocie miała Ludwika niezwykle piękne, błękitne oczy, ocienione
frędzlami czarnych rzęs i łukiem ciemnych brwi. Dziwnie miękko i
marzycielsko nimi spoglądała i wówczas nabierały one barwy niemal
czarnej. Najczęściej jednak patrzyły jasno w świat, zdradzały silną
wolę i stanowczość. Świeciły wówczas stalowym blaskiem. Ludwika
nie była
tak piękna jak Zofia, uroda jej gasła przy siostrze. Największą jej
ozdobą były włosy koloru brunatnego — rozpuszczone, sięgały niżej
kolan. Zofia zazdrościła jej tej wspaniałej ozdoby, u Zuzi jednak bu-
dziły te włosy podziw. Ludwika nie miała tak regularnych rysów jak
Zofia, nosek był nieco za krótki, pięknie wykrojone usta zbyt szerokie.
Na ustach tych zakwitał nieraz pogodny uśmiech, świadczący o jej
dobrym sercu.
Powodzenie Zofii nie budziło w Ludwice cienia zazdrości. Ludwiki
nie nęciły hołdy adoratorów, wydawały się jej czcze i płytkie. Bolało ją
tylko, że „ten jeden" nie obdarzał jej nawet spojrzeniem, że wzrok jego
spoczywał jedynie na Zofii. Jednak ten ból ukrywała w głębi duszy.
Dziewczęca duma nie pozwalała jej okazywać cierpienia.
Zofia uśmiechnęła się szyderczo, po czym wiercąc się na krześle,
rzekła z niechęcią:
— Jak strasznie piłujesz mnie swym wzrokiem. Tak samo spogląda
ciotka Klara, ten postrach rodziny, gdy jej się coś nie podoba. W ogóle
jesteś bardzo podobna do tej nieznośnej starej panny.
Ludwika zarumieniła się, ale zachowała pozorny spokój.
— Ciotka Klara nie jest ani postrachem rodzinnym, ani nieznośną,
starą panną. A jeśli sądzisz, że mnie tym porównaniem zmartwisz, to
się mylisz. Pragnęłabym i byłabym dumna, gdybym zdołała dorównać
jej w sile charakteru i stanowczości w dążeniu do celu.
Zofia wzruszyła ramionami, a Zuzia roześmiała się. Ludwika
odgarnęła włosy z czoła.
— Gdyby te zaczepki dotyczyły tylko mnie, nie robiłabym z tego
kwestii. Ale ciotki Klary nie pozwolę szkalować, zanadto ją cenię i
kocham.
Zuzia znów się zaśmiała.
— Ależ Ludwiko, pragnęłabym się dowiedzieć, co w tej pannicy jest
tak godnego szacunku. Proszę was, nie mówcie już o niej, gotowa się
nagle zjawić jak wilk w bajce, a to byłoby okropne.
Ludwika zwróciła się ku Zuzi.
—- Nie możesz tego znieść, że ciotka Klara mówi zawsze prawdę i
strofuje cię za twe zachowanie.
— Innych to samo spotyka. Zresztą Zofia ma rację, że ciotka nie-
potrzebnie wścibia swój nos. Ona nie ma prawa mnie krytykować.
Ludwika ocierała z kurzu swą toaletkę. Po tych słowach spojrzała z
powagą na swą młodszą siostrę.
— Zuziu, nie ulegaj wpływowi Zofii, przykro mi słuchać, jak szpetnie
się wyrażasz. Czyś zapomniała, co mamy ciotce Klarze do zawdzię-
czenia? Czy nie sprawiają ci przyjemności kosztowne podarki, które
przesyła każdej z nas na urodziny i na gwiazdkę?
Zuzia zarumieniła się, ale odpowiedziała jak niesforny podlotek:
— Ależ od czego ma się bogatą ciotkę? Chyba po to, by nas ob-
darzała! — zawołała unikając wzroku Ludwiki.
— Wstydź się Zuziu, tego nawet nie powinnaś pomyśleć, a tym
bardziej wypowiedzieć.
— Zofia czyni to samo, mówi jeszcze znacznie więcej, czego nawet
nie chcę powtórzyć.
— Nie daj sobie w kaszę napluć, Zuziu, w gruncie rzeczy Ludwika
myśli to samo co i my i pragnie tylko przypodobać się ciotce.
Zuzia popatrzyła z ciekawością w twarz Ludwiki.
Ta nie podniosła głowy od roboty, rzekła tylko spokojnie:
— Nie mogę ci zabronić Zofio mieć tak niskie wyobrażenie o mnie i
wypowiedzieć je. Lubisz wszystko przedstawiać w ujemnym świetle i
pragnęłabyś nastroić Zuzię przeciw mnie. Muszę się z tym pogodzić i
wcale nie mam zamiaru się bronić.
— Byłby to zresztą daremny trud — odpowiedziała niedbale Zofia.
Zuzia skoczyła z kanapki, wyprostowała się, spoglądając na Ludwikę
i zamierzała ująć się za nią. Ale Zofia spojrzała na nią drwiąco i dobre
chęci Zuzi uleciały. Rzekła tylko, dąsając się:
— Ach moje kochane, wasze ustawiczne sprzeczki są nader przykre.
Wszak możemy wszystko spokojnie załatwić. Musimy się namyślić, w
jaki sposób zdobyć trochę pieniędzy. W mojej kieszeni kompletne
pustki, mama nie wydobędzie grosza dla nas ze swej pustej kasetki.
Jeśli ojciec nie wygra w karty, jak to miało miejsce w zeszłym
miesiącu, gdy każdej z nas wręczył dziesięć marek, to będę musiała
przez cały miesiąc odmówić sobie cukierków. Może któraś z was,
siostrzyczki, zlituje się nade mną i ofiaruje mi coś ze swej prywatnej
szkatuły?
— Nie musisz codziennie pędzić do cukierni i żywić się cukierkami
— rzekła Zofia.
Zuzia stanęła przed nią gotowa do walki.
- A ty nie musisz co dnia kupować nowych wstążek i tym podobnych
fatałaszków. To więcej kosztuje niż moje łakocie, a mniej z nich
pożytku.
— Wielki będziesz miała pożytek z tych cukierków! Jak skończysz
dwadzieścia lat, będziesz wyglądać jak beczka — zadrwiła Zofia.
Zuzia wyprostowała się i objęła rękami swą talię:
— No, nie mam potrzeby odmawiać sobie cukierków, jak to czynisz,
aby nie przytyć.
Zofia skoczyła na równe nogi. Zuzia ugodziła ją dotkliwie. Zofia
bowiem musiała mieć się na baczności, by nie stracić swej smukłej
figurki.
— Wstrętne stworzenie, z dnia na dzień stajesz się gorsza! — zawo-
łała. Zofia gniewnie.
Zuzia odparła z przekąsem:
— Nic dziwnego, mając tak dobry przykład. Ludwika z lekkim
westchnieniem spojrzała na siostry.
Jakże okropne były te ustawiczne sprzeczki sióstr! Dlaczego tak
rzadko panowała między nimi zgoda? Wszak nigdy nie było
serdecznego porozumienia. Dopóki Ludwika była sam na sam z Zuzią,
nie było między nimi niesnasek. Zuzia umiała być miła i serdeczna.
Obecność Zofii wywoływała burzę, siostra podniecała Zuzię
dokuczliwym, drwiącym usposobieniem.
Tymczasem majorowa pośpieszyła ze znalezionym pękiem kluczy do
biurka, by stamtąd wyjąć pieniądze. Znajdowało się tam kilka
niklowych monet.
Było to znamienne, że majorowa nie znała zawartości swej kasy, jak
w ogóle nie miała wyobrażenia o stosunkach finansowych. Dopóki
były pieniądze w kasie, czerpała z niej pełną garścią, gdy zaś znikały,
odczuwała bezradne zdziwienie.
Przez chwilę spoglądała na tych kilka groszy, niewystarczających
naturalnie na zakupy. Po czym, zostawiając biurko otwarte,
pośpieszyła do gabinetu męża.
Wilhelm Randolf spoczywał na fotelu i palił papierosa. Majorowa,
odgarniając rękę gęste kłęby dymu, zawołała:
— Co za okropne powietrze w twoim pokoju! Otwórz nareszcie okno.
Dym z twoich papierosów osiada na włosach i sukniach. — Podbiegła
do okna i otworzyła je. Mąż ani się ruszył z miejsca.
— Co cię tu sprowadza, Elżbieto? Wszak niepotrzebnie trudzisz się
do mnie.
— Niestety — odpowiedziała, stanąwszy przed nim — potrzebuję
koniecznie pieniędzy.
Zwrócił się ku niej:
— Pieniędzy?
— Tak, tak!
Zaśmiał się głośno.
— Słuchaj, Elżbieto, jeśli znajdziesz coś w mojej kasie, dokażesz
cudu. Jestem goły jak święty turecki.
Patrzyła w jego piękną twarz, której jedynie cera, jakby z brązu,
nadawała nieco energii. Jego duże, ciemne oczy miały wyraz zimny,
podobny do wyrazu twarzy Zofii, gdy nie maskowała swych uczuć.
— Czy to ma znaczyć, że mi nie dasz pieniędzy? Zdmuchnął leniwie
popiół z papierosa.
— Żałuję, że muszę ci odmówić.
— Na Boga, Wilhelmie! Kucharka ma zrobić zakupy i czeka na
pieniądze.
— Wszak dałem ci dopiero przedwczoraj dwieście marek?
— Tak, ale spłaciłam nimi część drobnych długów. Zaśmiał się
cynicznie.
— Co za lekkomyślność płacić długi! Wszak nie na to dałem ci
pieniądze.
— Nie można było inaczej, musiałam to zrobić. Modystka nie chciała
mi wydać kapelusza, dopóki nie wyrównam bodaj części dawnego
rachunku. Koniec końcem — muszę mieć pieniądze. Poszukaj, a może
znajdziesz coś jeszcze.
Wyjął z kieszeni portmonetkę i podał ją.
— Masz, Elżbieto, wysyp całą zawartość i weź, co znajdziesz. Dużo
tam nie ma.
Otworzyła skwapliwie torebkę. Dziesięć marek, nieco drobnej
monety srebrnej i niklowej, razem ze czternaście marek — tyle
wszystkiego.
— Czy nie masz doprawdy, więcej, Wilhelmie? — zapytała rozcza-
rowana.
— Naprawdę.
— To musisz się zaraz postarać o pieniądze.
— Łatwiej powiedzieć jak wykonać, przy naszym nadwyrężonym
kredzie.
Tupnęła nogą.
— Znów się zgrałeś. Przedwczoraj było jeszcze kilkaset marek w
portfelu, gdyś mi wręczył pieniądze.
Skinął głową.
— Słusznie. Zostało mi wtedy jeszcze trzysta marek. Wiedziałem, że
to nie wystarczy na długo. Chciałem więc poprawić nasze finanse i
zasiadłem do stolika w nadziei, że podwoję przynajmniej te trzysta
marek. Ale nie wiodło mi się, przegrałem wszystko, wyjąwszy te czter-
naście marek, które wyjęłaś z portmonetki.
— Ta przeklęta gra! — wykrztusiła ze złością. — Doprowadzisz nas
do ostatecznej ruiny.
Uśmiechnął się ironicznie.
— I tak dalej, i tak dalej, znam już całą tę litanię — odrzekł oschle, a
piękna jego twarz przybrała nieprzyjemny wyraz. — Ciągle wy-
mawiasz mi karty, gdy przegrywam, a gdy przynoszę do domu
wygraną, jesteś zadowolona. A jeśli nasza ruina jest nieuchronna,
ponosisz tę samą winę co ja. Nie powinniśmy sobie nawzajem czynić
wyrzutów.
Elżbieta zamilkła na chwilę, wpatrując się w twarz męża. Jakże go
ongiś kochała! Wbrew woli ojca dopięła celu, wyszła za mąż za lek-
komyślnego, zadłużonego porucznika. A wobec tego, że sama była
lekkomyślna i żądna zabaw, rzucili się oboje w wir życia, nie
zwracając uwagi na skromne środki, jakimi dysponowali.
Ojciec Elżbiety był wówczas zamożny, dał córce sto tysięcy marek w
posagu, a w dodatku spłacał długi jej męża.
Posag ten starczył aż do śmierci ojca. W spadku po nim otrzymała
Elżbieta osiemdziesiąt tysięcy marek. Część ich użyto na spłacenie
nowo narosłych długów, reszta, przy wystawnym życiu, które
prowadzili,
wyczerpała się, mimo że dochody Randolfa, który w międzyczasie
został majorem, znacznie wzrosły.
Poza tym gospodarstwo domowe z powodu niedbalstwa Elżbiety
pożerało znaczne sumy. Wśród zabaw płynęło życie tych dwojga lek-
komyślnych ludzi, nie myślących o przyszłości.
Gdy kapitał się wyczerpał, porywał ich chwilami lęk. Dziwili się, że
wydali tyle pieniędzy.
Lekkomyślność ich była jednak nie do wykorzenienia. Zamiast
zmniejszyć wydatki, brnęli w długach, szukając różnych sposobów na
zaspokojenie swych potrzeb.
W tym położeniu myśl o jedynej siostrze Elżbiety dodawała im otu-
chy. Była nią ciotka Klara, o której niedawno rozmawiały trzy siostry.
Klara była niezamężna, a majątek jej, odziedziczony po ojcu, był
nienaruszony. Poza tym znała się na prowadzeniu interesów. Pieniądze
swe ulokowała w bardzo pewnym przedsiębiorstwie, co przynosiło jej
niemały zysk. Gdy zaś przedsiębiorstwo poczęło się chwiać, wycofała
swój kapitał i zakupiła papiery wartościowe, które przynosiły wpraw-
dzie mniejszy, ale pewny procent.
Małżeństwo Randolfów liczyło więc na pomoc Klary, która otaczała
swą siostrę niemal macierzyńską czułością. Była o kilka lat starsza od
Elżbiety i gdy obie przebywały jeszcze w domu rodzicielskim, po
zgonie matki, starała się ją Elżbiecie zastąpić.
Klara Arnstetten mieszkała w D. w odziedziczonym po ojcu domu.
Elżbieta uważała to za rzecz zupełnie naturalną, że po roztrwonieniu
przez nich majątku, Klara ma jej pomagać. Uważała to niemal za obo-
wiązek starszej siostry, a mąż utrzymywał ją w tym mniemaniu.
Lekkomyślna para już kilka razy zapożyczała się u Klary, która bez
zastrzeżeń posyłała im wymagane pieniądze.
Przez chwilę oboje milczeli. Elżbieta patrzyła rozżalona na te kil-
kanaście marek.
— A zatem — rzekła — wzajemne wyrzuty nie prowadzą do celu.
Pieniądze te wystarczą nam co najwyżej na dzisiaj.
— Trzeba więc kupić za nie rzeczy najniezbędniejsze — odpowie-
dział major spokojnie.
— No, a co potem? Dziś jakoś to będzie, ale jutro? Major usiadł w
fotelu i zapalił nowego papierosa.
— Kochana Elżbieto, musimy się znów udać do Klary. Miałem
właśnie zamiar napisać do niej czuły list. Ale wobec tego, że wskazany
jest pośpiech, może zatelegrafujemy?
— Nie, telegrafować nie można, Klara nie znosi telegramów.
— Hm! W takim razie nie pozostaje nic innego, jak napisać, co też
natychmiast zrobię.
— Ależ to potrwa kilka dni, zanim nadejdą pieniądze — zauważyła
Elżbieta.
— No, tak! Gdybym przypuszczał, że tak prędko wydasz te dwieście
marek, byłbym już wcześniej napisał.
— A gdybym wiedziała, że ty w jednym dniu przegrasz trzysta ma-
rek, byłabym niektórych rzeczy nie kupowała — odparła rozgniewana.
Zaśmiał się drwiąco.
— Kochana Elżbieto, nieraz przegrywałem więcej.
— Po co więc grasz?
— Ponieważ często wygrywałem, spodziewałem się tego i tym
razem. Z postanowieniem przegrania nie siadałem do kart. Ale co nam
po tych wyrzutach. Naradźmy się lepiej, co zrobić, aby się wydostać z
tej matni i jeszcze kilka dni przetrzymać, aż nadejdzie pomoc od Klary.
Może nasze dzieci mają trochę pieniędzy?
Elżbieta wzruszyła ramionami.
— Wątpię. Zuzia zanosi każdy grosz do cukierni, a Zofia na pewno
nie ma, bo jeszcze wczoraj prosiła mnie o zasiłek. Dałam jej pięć
marek, poszła z nimi na zakupy.
— A Ludwika? — zapytał major. — Wszak ona już kilka razy nam
pożyczała.
Elżbieta uśmiechnęła się.
— Ludwika jest rzeczywiście oszczędna, odziedziczyła zmysł prak-
tyczny po moim ojcu i Klarze. Możliwe, że Ludwika ma nieco uciu-
łanego grosza. Ale wiesz, mam zawsze niemiłe uczucie, gdy muszę jej
wyjawić nasze przykre położenie majątkowe. Wydaje mi się wówczas,
że spogląda na mnie karcącymi oczyma mego ojca — rzekła Elżbieta z
niesmakiem.
Major powstał.
— No, to ja się z nią rozmówię.
Stanął przed lustrem, przesunął szczotką po włosach, poprawił sur-
dut i spojrzał z zadowoleniem na swą piękną, niemal młodzieńczą po-
stać. Otworzywszy drzwi, puścił żonę naprzód i sam poszedł za nią.
Elżbieta udała się do kuchni, aby wysłać nareszcie kucharkę po
zakupy, a major wszedł do pokoju córek.
— Dzień dobry, dzieci — zawołał wesoło.
— Dzień dobry, tatusiu!
— No, co tam u was słychać? Zuzia rzuciła się mu na szyję.
— Nudzimy się gwałtownie i stale — wołała Zuzia — dobrze, żeś do
nas zajrzał.
— A jakie macie zamiary na dzisiaj?
— Zofia i Ludwika wybierają się do teatru, a ja jak zwykle muszę
pozostać w domu i gnić z nudów. To niesłychane, że się mnie traktuje
jak małe dziecko, w oddaleniu od wszelkich zabaw towarzyskich.
— Daj pokój, Zuziu, masz jeszcze dość czasu na bywanie w towa-
rzystwie.
Zuzia westchnęła.
— Gdybym przynajmniej miała kilka pralinek na pocieszenie! Ale nie
mam grosza przy duszy. Daruj mi kochany ojczulku kilka mareczek.
Major roześmiał się i dał jej szczutka w nos.
— Toś się wybrała w porę! Miałem właśnie zamiar zaciągnąć u was
pożyczkę — rzekł żartobliwie.
— Niestety! — westchnęła Zuzia i spuściła główkę. Zofia
spojrzawszy wymownie na ojca, odezwała się:
— I w mojej kasie dziś pustki. I ja liczyłam na ciebie.
Major rzucił ukośne spojrzenie na Ludwikę, siedzącą ze spuszczoną
głową nad robotą.
— Więc w tobie jeszcze nasza nadzieja, Ludwiko. Ty jesteś małym
ministrem finansów, masz zawsze w zapasie trochę pieniędzy, gdy my
wszyscy jesteśmy goli. Czy możesz mi pomóc? Tylko na kilka dni, aż
nadejdą pieniądze od ciotki Klary. Zwrócę ci je z odsetkami.
Mówiąc to tonem na pół żartobliwym, zbliżył się do Ludwiki.
Rumieniec wstydu wystąpił na twarz dziewczyny. Wstała i odłożyła
robótkę.
— Posiadam jeszcze sto dziesięć marek, ojcze — rzekła
bezdźwięcznym głosem.
-Patrzcie! Co za kapitalistka! — zawołał wesoło, nie dbając o
wrażenie, jakie robi na córce.
Ta zaś wyjęła kluczyk z kieszonki i otworzyła szafę. Zuzia aż klasnęła
w dłonie i zawołała:
— Skąd masz Ludwiko tyle pieniędzy? Sto dziesięć marek! No,
gdybym o tym wiedziała, byłabyś może i mnie cośkolwiek pożyczyła.
Ludwika złożyła pieniądze w ręce ojca. Pogłaskał ją po twarzy i rzekł,
śmiejąc się:
— Za kilka dni zwrócę ci je, Ludwiko. Potrząsnęła głową.
— Nie, nie, zostaw to. Te pieniądze są mi niepotrzebne — rzekła
skwapliwie.
— Nie bądź głupia, Ludwiko! — zawołała Zuzia zdziwiona —
przecież nie darujesz tych pieniędzy rodzicom?
Major uderzył się w piersi i zapewniał:
— Rozumie się, że otrzymasz je z podziękowaniem, wszak nie
obrabuję cię, Ludwiko, a w nagrodę ponadto dziesięć marek.
Ludwika żachnęła się.
— Nie, nie, w takim razie tylko pożyczone pieniądze.
— Dobrze — rzekł — niech i tak będzie, skoro jesteś za dumna, by
wziąć odsetki. Dostanie je Zuzia.
— O jak to dobrze! — zawołała radośnie Zuzia, całując ojca.
— No, a ja ojczulku? — zapytała Zofia z odcieniem kokieterii.
Patrzył na nią z upodobaniem, ciesząc się jej urodą.
— Ty, mała czarodziejko, czy chcesz i ojca zawojować swymi
wdziękami?
Pewna zwycięstwa, uśmiechając się zalotnie, rzekła:
— Nie bądź okrutny, tatusiu.
— A więc dobrze, i ty dostaniesz dziesięć marek, gdy nadejdą
pieniądze od ciotki. Ale teraz dajcie mi spokój.
Żartując, pociągnął Zuzię za warkocz, z galanterią ucałował białą
dłoń Zofii, musnął lekko główkę Ludwiki i wyszedł.
Na korytarzu spotkał się z żoną. Spojrzała nań pytająco. Skinął
głową. Gdy weszli do buduaru Elżbiety, wręczył jej sto marek.
— Na szczęście Ludwika miała sto dziesięć marek. Uważaj więc, by
tych sto marek starczyło, zanim nadejdą pieniądze od Klary. W tej
chwili napiszę list. Musimy utrzymywać ją w życzliwości dla nas.
Ostatnio przysłała nam znacznie mniej, niż chcieliśmy. Trzeba będzie
zażądać od niej więcej, niż nam chwilowo potrzeba, bo na pewno
uszczknie coś z obiecanej sumy.
Śmiali się serdecznie, bez troski o jutro.
Od tego czasu minęły trzy dni. Rodzina majora znajdowała się w ja-
dalni. Rodzice byli w złym humorze, gdyż pieniądze, wypożyczone od
Ludwiki, były na wyczerpaniu, a od Klary nie było dotąd odpowiedzi.
Zofia, krusząc bułeczkę w swej białej dłoni, znudzona ziewała po
kryjomu. Ludwika siedziała ze spuszczoną głową, spoglądając na swą
nietkniętą kawę. Zuzia z przyjemnością zajadała smaczne śniadanie.
Major czytał gazetę, Elżbieta mieszała w zamyśleniu swą czekoladę.
Nikt nie przerywał milczenia, każde z nich zajęte było swymi
myślami. Jasne i ciepłe promienie słoneczne przedzierały się przez
otwarte okna, jakby pragnęły wlać radość w serca ludzkie. Zuzia po
śniadaniu odeszła, aby dokończyć czytanie nader zajmującego roman-
su. Starsze siostry zostały w jadalni, pragnęły bowiem omówić z matką
sprawy toalet.
Zaledwie Zuzia opuściła pokój, wszedł służący w liberii i wniósł na
srebrnej tacy list, który wręczył majorowi.
Randolf sięgnął skwapliwie po list w wielkiej kopercie, na której
odczytał swój adres nakreślony energiczną ręką.
— Od Klary! — zawołał.
Małżonkowie spojrzeli na siebie zdziwieni. Cóż to miało znaczyć?
Zamiast pieniędzy otrzymali list!
Major, rozerwawszy pośpiesznie kopertę, wyjął list i czytał. Skoń-
czywszy, podał go z uśmiechem żonie. Oto dosłowne brzmienie listu:
Kochana Siostro i Drogi Szwagrze!
Na Wasz ostatni list dam Wam odpowiedź ustną. Wydaje mi się, że
musimy rzecz dokładnie omówić, zanim coś postanowimy. Przyjadę
pojutrze, południowym pociągiem, jeśli się nie mylę, około drugiej.
Na razie ślę Wam wszystkim, moi kochani, serdeczne pozdrowienia.
Wasza Klara
Majorowa odłożyła list.
- Co ty na to, Wilhelmie? — zapytała po chwili Elżbieta.
Zapanowawszy nad przykrym uczuciem, major wzruszył ramionami i
uśmiechnął się nienaturalnie.
— Ha, musimy być przygotowani, że tym razem nie obejdzie się bez
prawienia morałów. Widocznie Klara chce nam utrudnić zaciąganie w
przyszłości pożyczek. No, właściwie nie należy brać jej tego za złe.
Dziwię się tylko, że przy jej usposobieniu obeszło się dotychczas bez
przestróg i wywodów moralizatorskich. Nie obawiaj się jednak, jestem
pewny, że uda mi się ją udobruchać. Dam ja sobie z nią radę!
Gładził brodę z uśmiechem i pewnością siebie. Był święcie przeko-
nany, że Klara nie mogąc wyjść za niego, wolała zostać starą panną i że
do dziś żywiła dlań głębokie uczucie, które starannie ukrywała na dnie
serca.
Mylił się jednak. Klara Arnstetten nie miała zaufania do szwagra i
poznała się na nim dawno, na jego płytkiej naturze i niesumienności.
Piękność jego nie czyniła na niej żadnego wrażenia i dziwiła się tym
wszystkim, którzy się nim zachwycali.
Inny był powód, dla którego Klara nie wyszła za mąż. Mimo, że nie
była ładna, wielu ubiegało się o jej rękę ze względu na jej majątek, ale
Klara, zbyt rozsądna, nie chciała, by ją uważano w małżeństwie za
przykry dodatek. W młodości swej miała i ona swój romans. Młody,
uzdolniony lekarz zakochał się w niej dla jej niezwykłych zalet cha-
rakteru. Klara odwzajemniała mu się bezgraniczną miłością. Młody
lekarz miał się oświadczyć ojcu o jej rękę. Losy jednak pokierowały
inaczej. Młodzieniec padł ofiarą swego zawodu, umarł na zakażenie
krwi.
Prócz ojca nikt o miłości Klary nie wiedział, tajemnicę tę zachowano
do śmierci. Klara nie mogła zapomnieć ukochanego, po jego zgonie
postanowiła nie wyjść nigdy za mąż.
Majorowa, mimo zapewnienia męża, że wszystko się dobrze skończy,
była przygnębiona.
— Nie wiem dlaczego — wyznała — ale jakiś lęk mnie ogarnia, gdy
myślę o wizycie Klary.
Zofia jakby się obudziła z zamyślenia.
— Co? Ciotka Klara przyjeżdża? — zapytała przerażona.
— Tak, jutro w południe — odpowiedziała matka.
— Boże drogi, cóż to za klęska! Działa ona człowiekowi na nerwy
tym swoim ustawicznym krytykowaniem. W tej staromodnej sukni,
jakby z zeszłego stulecia, nie można pokazać się z nią na ulicy.
— Nie irytuj się, Zofio! Wszak niedługo zabawi u nas — uspokajała
ją matka.
— Zjawienie się jej wystarczy, by mi zepsuć humor na dłuższy czas.
Szczęście, że nie przyjeżdża dziś, zepsułaby nam zabawę ogrodową u
radcy komercjalnego, Walentyna.
Oczy Ludwiki nabrały osobliwego wyrazu. W jej sercu kłębiły się
sprzeczne uczucia: obawa przed bystrym wzrokiem ciotki i radość
spędzenia bodaj kilku dni z tą czystą i szlachetną duszą.
Major wstał. Obowiązki służbowe nagliły go do odejścia. Matka i
córki omawiały sprawy dotyczące zabawy ogrodowej, po czym Zofia i
Ludwika udały się do swego pokoju. Zastały tam Zuzię leżącą na
kanapce z książką w ręku. Majorowa udała się do gościnnego pokoju,
aby wszystko przygotować na przyjęcie siostry. Gdy Zofia i Ludwika
weszły, Zuzia nawet nie podniosła oczu, tak była zajęta czytaniem.
Zofia stanęła przed nią i zakryła ręką otwartą książkę.
— Nie przeszkadzaj mi, właśnie oświadczył się jej — zawołała z
niecierpliwością Zuzia, chcąc usunąć dłoń Zofii.
— Za chwilkę Zuziu. Przynoszę ci radosną nowinę — rzekła Zofia
ironicznie.
Zuzia spojrzała jej w oczy.
— No, więc mów!
— Jutro przyjeżdża ciotka Klara! Zuzia skoczyła na równe nogi.
— Nieszczęście! Tego mi jeszcze brakowało. Ani grosza przy duszy!
Dziś muszę samiuteńka zostać w domu i nudzić się, podczas gdy wy
dwie będziecie się zabawiać na festynie u Walentynów. A na sam
koniec przyjazd ciotki Klary. Okropność nad okropnościami! Boże
mój, Boże! Czuję już na sobie wzrok ciotki, przenikający mnie do
szpiku kości. Okropna rzecz! Na to nie byłam przygotowana.
Ludwika spojrzała na nią z wyrzutem.
— Ach, Zuziu, jesteś niesprawiedliwa. Pomyśl tylko: od dwóch lat
żyjemy niemal jedynie z jej łaski — rzekła z naciskiem.
Zuzia poprawiła się w krześle.
- To chyba nie moja wina. Jeśli rodzice nie umieją gospodarować,
to ja mam ponosić konsekwencje? — wołała krnąbrnie.
— To nie twoja wina — odparła Ludwika — ale jeśli masz takie
mniemanie o ciotce, nie powinnaś przyjmować od niej podarków.
— To śmieszne — rzekła Zuzia —jakaś ty przesądna. A cóż by ta
stara panna poczęła ze swoimi pieniędzmi, gdyby na nas nie
wydawała?
Ludwika ściągnęła brwi i westchnęła.
— Ty, Zuziu, wzorujesz się niestety we wszystkim na Zosi. Wolała-
bym, żebyś szła za popędem swego dobrego serca.
— Albo raczej kierowała się zbawiennymi radami Ludwiki — drwiła
Zofia.
Ludwika nie odpowiedziała na ten ironiczny przytyk. Zuzia przez
chwilę patrzyła w smutną twarz Ludwiki, po czym rzekła z pewnym
wahaniem:
— Masz słuszność Ludwiko, o ile to dotyczy ciotki Klary. W istocie
nieładnie, że ją tak wykorzystujemy, skoro jej nie lubimy. Ale co na to
poradzić? Mrowie mnie przechodzi, ile razy spojrzę w jej surowe,
przenikliwe oczy. W takiej chwili skryłabym się do mysiej dziury. Jak
nazwiesz to uczucie?
— Powiedz mi, Zuziu, skąd czerpiesz tyle doświadczenia, skąd wiesz,
co się mężczyznom podoba, a co nie?
Zuzia zarzuciła tiulowy szal Zofii, zaglądając w lustro, czy jej w nim
do twarzy.
— No, wiesz Ludwiko, wszak nie jestem już dzieckiem i mam oczy
otwarte. Wy obie z waszymi adoratorami dajecie mi sposobność do
spostrzeżeń. W tym celu wybrałam sobie kącik do moich obserwacji,
którego wam nie zdradzę z obawy, że mnie stamtąd wypłoszycie.
Podsłuchując więc, mogę dowiedzieć się ciekawych rzeczy. Jeśli któ-
ryś z panów adoruje Ludwikę, to nie na długo, gdyż ona szybko się go
pozbywa. Gdy Zofia tylko obok niej stanie, zrobi oczko, okrasi
usteczka czarującym uśmiechem i rzuci kilka dowcipnych słówek, już
wzięła faceta na wędkę tak, że ten ma dla Ludwiki tylko kilka błahych
frazesów, a chodzi jak cień za Zofią, ona zaś z gracją wodzi go za nos.
Zofia uśmiechając się, poprawiła włosy i wyginając się zalotnie,
powiedziała:
— Chyba nie moja w tym wina, że się podobam mężczyznom? W
każdym razie nie staram się odbić Ludwice jej wielbicieli. Czy się z
tym nie zgadzasz, Ludwiko?
Przy ostatnich słowach spojrzała na siostrę, a spojrzenie jej miało
wyraz chytrości.
Ludwika, nie podnosząc oczu, odpowiedziała spokojnie, lekko
drżącymi ustami:
— Odnoszę wrażenie, że Zuzia paple głupstwa. Że ty się lepiej ode
mnie podobasz, to rzecz naturalna, wszak jesteś piękniejsza i bardziej
zajmująca. Nie mogę i nie chcę współzawodniczyć z tobą. Nie zależy
mi na rzeszy adoratorów.
Zuzia uśmiechnęła się filuternie i rzekła:
— Tobie zależy tylko na jednym, o tym wiem już od dawna. Ludwika
zarumieniła się po uszy i schyliła się, aby rzekomo poprawić kokardki
u pantofli.
Zofia zwróciła się ku niej, patrząc jej badawczo w oczy.
— Któż to ten jedyny? — zapytała ciekawie, choć dobrze wiedziała, o
kogo chodzi.
Zuzia tymczasem zanosiła się od śmiechu.
— Nie udawaj Zosiu, chyba wiesz o kogo chodzi. Może chcesz
Ludwiko, bym jej zdradziła, kto ten jedyny, by go uwolniła ze swych
sieci?
Ludwika wyprostowała się i zacisnęła usta. Zdołała jednak zapano-
wać nad sobą. Mierząc Zuzię poważnym, surowym wzrokiem, rzekła
skwapliwie:
— Zabraniam ci Zuziu, łączyć moje imię z imieniem któregokolwiek
z panów.
Zuzia pochyliła się nieco i skrzywiła się.
— Nie masz powodu do gniewu. Przecież możemy tu swobodnie
rozmawiać. Nie miałam złej myśli. Radzę ci, byś sama wyjawiła Zofii
nazwisko tego pana. Wtedy ona zwolni go ze swych sideł, czego jestem
pewna. Jeśli tego nie uczynisz, źle będzie, gdyż Zofia właśnie tego
jedynego wyróżnia.
Ludwika układała starannie rzeczy w szafie. Silny rumieniec zastąpiła
bladość, a oczy jej nabrały wyrazu dumy.
— Pleciesz same głupstwa, Zuziu. A wreszcie, cóż by mi mogło za-
leżeć na mężczyźnie, który tak mało ma uczucia dla mnie, że w
towarzystwie innej zapomina o mnie?
- Masz słuszność, Ludwiko — rzekła Zofia. — Nie warto ubiegać
się o względy mężczyzn. Nie można ich w ogóle brać na serio. Trzeba
się nimi bawić, aby oni się nami nie bawili. Ale Zuzia ma rację; jeśli
który z nich szczególnie cię zajmuje, wymień mi jego imię, abym nie-
świadomie nie zaprzęgła go w mój rydwan.
Ludwika, nie spojrzawszy na nią, odpowiedziała spokojnie:
— Nie mam żadnego nazwiska do wymienienia. Powtarzam raz je-
szcze: nie starałabym się za żadne skarby świata pozyskać mężczyzny.
Po tych słowach uważam temat w tej kwestii wyczerpany.
Zuzia w międzyczasie włożyła szal Zofii na głowę, co wywołało
złość właścicielki, bo wstała i wyrwała go Zuzi z ręki.
— Głupie stworzenie, co za pomysły? Zostaw moje rzeczy w spoko-
ju. Nie znoszę, gdy mi je kto rusza.
— Dla Boga! Nie irytuj się tak — wołała Zuzia, wdziewając pan-
tofelki Ludwiki. Były jakby dla niej zrobione. Podnosząc nieco
sukienkę, patrzyła na nie z zachwytem.
— Ach, jakie śliczne! Patrz Ludwiko, jak leżą. Prawda, że się nie
gniewasz, gdy próbuję twoje rzeczy?
— Nie, Zuziu.
Zuzia od pięknie obutych nóg, przeszła wzrokiem na rozłożoną, po-
wiewną suknię Ludwiki. Odetchnąwszy głęboko, zawołała:
— Ludwiko!
— Co takiego, Zuziu?
— Ludko, pragnęłabym zobaczyć choć raz, jak mi do twarzy w
dekoltowanej, wieczorowej sukni? Czy wolno mi przymierzyć twoją?
Ludwika patrzyła uśmiechnięta w zafrasowaną twarz Zuzi. Z całą
gotowością pomogła jej włożyć sukienkę.
Ta drżała z, radości, gdy lekkie falbanki układały się dokoła jej
wiotkiej postaci. Ludwika śmiała się serdecznie, patrząc na
rozradowaną Zuzię, a Zofia siedziała jak niemy widz arcymiłej sceny.
Na ustach Zofii widniał ironiczny uśmiech. Nie mogła pojąć, że
Ludwika spełniła życzenie Zuzi.
Uszczęśliwiony podlotek stał z palącymi policzkami i lśniącymi
oczyma przed lustrem.
— Ta chwila zostanie mi długo w pamięci, Ludko! Będę się starała
nie sprawiać ci już żadnych przykrości. A teraz pomóż mi odpiąć
suknię, nie chcę jej bowiem rozszerzyć w pasie. Wprawdzie Zofia jest
piękniejsza od ciebie, ale nie posiada tak cudnych włosów jak twoje i
gdyby nie przypinała obcych loczków, wyglądałaby źle.
Zofia spojrzała gniewnie na Zuzię, ale ta pokręciła tylko noskiem na
dowód, że sobie z tego nic nie robi.
* * *
Willa radcy komercjalnego Walentyna znajdowała się za miastem.
Kilku bogatych ludzi wybudowało sobie wille w pobliżu, dość odda-
lone od siebie, tak że każda znajdowała się w zacisznym miejscu.
Willa Waleńtynów stała jakby w lesie, otaczały ją zaś rozległe ogro-
dy. Czyniła ona wrażenie pałacu — wspaniały park o olbrzymich egzo-
tycznych krzewach oraz różnobarwne kwiatowe dywany tworzyły
uroczą całość.
Radca komercjalny Walentyn mieszkał dawniej w śródmieściu, w
starym domu, odziedziczonym po rodzicach. Tam też znajdowały się
jego magazyny i biura. Przez małżeństwo podwoił majątek. Walentyn
rozszerzył więc interes, zbudował nowe fabryki i założył towarzystwo
akcyjne. Po wybudowaniu wielkiego domu dla robotników, otrzymał
od rządu tytuł radcy komercjalnego.
Niebawem szary dom w śródmieściu wydał mu się ponury, postawił '
więc za miastem wspomnianą willę, pełną zieleni i słońca.
Cokolwiek przedsięwziął, wiodło mu się wyjątkowo, tylko szczęście
w życiu rodzinnym mu nie dopisywało, nie zagościło nawet w tej sło-
necznej willi pełnej kwiatów i woni. Dwa lata po przeprowadzce do
nowej siedziby, jego córka zachorowała na febrę i po upływie kilku
miesięcy zmarła. Syn Walentynów, Robert, krótko po śmierci siostry
zachorował na zapalenie płuc.
Zapalenie minęło, ale lekarze uważali za konieczne wysłać go na
dłuższy pobyt do ciepłych krajów, aby nadwątlone płuca mogły się cał-
kowicie wygoić.
Od pięciu łat przebywał Robert Walentyn na południu, ostatnie
dwa lata w Kairze. W czasie letnich miesięcy rodzice bawili razem z
nim w południowej Szwajcarii, ale przez przeciąg pięciu lat nie był ani
razu w domu rodzinnym, z powodu zbyt ostrego klimatu.
Osamotnieni rodzice zajmowali sami wspaniałą willę, żyjąc w ciągłej
obawie o zdrowie i życie jedynego syna.
Nareszcie tego lata lekarze pozwolili Robertowi powrócić do
ojczyzny. Uznali go za zupełnie zdrowego, radzili tylko, by zimowe
miesiące spędzał w ciepłych krajach, zanim się przyzwyczai do
północnego klimatu.
Od kilku tygodni bawił młody Walentyn w domu. Na jego prośbę
rodzice urządzili zabawę ogrodową, na którą zaproszono liczne grono
znajomych pań i panów.
Początek zabawy był naznaczony na godzinę piątą po południu. W
programie były gry towarzyskie, koncert, przedstawienie amatorskie,
sztuczne ognie, w końcu kolacja i tańce.
Randołfowie wyjechali do Walentynów o godzinie piątej. Ludwika
była pewna, że spotka się na tej zabawie z Henrykiem Rotmanem i że
ten może nawet nie zwróci na nią uwagi, gdy zobaczy Zofię.
Henryk Rotman był porucznikiem w pułku jej ojca. Był to człowiek
zdolny, poważny, o niezłomnych zasadach i stałym charakterze.
Dopiero przed rokiem został przeniesiony do C.
Zofii nie było wówczas w domu, wyjechała w gościnę do koleżanki,
której rodzice posiadali dobra ziemskie w Turyngii.
Henryk Rotman bywał w domu Randolfów, gdzie poznał Ludwikę,
która uczyniła na nim głębokie wrażenie. Przebywał w jej
towarzystwie jak najczęściej. Tańczyli, rozmawiali chętnie, a że mieli
pokrewne myśli i ideały, czuli się z sobą dobrze i cenili się wzajemnie.
W sercu Ludwiki zakwitła miłość. Czuła się szczęśliwa, że przypadek
sprowadził na jej drogę tak godnego człowieka. Uczucie to zawładnęło
jej duszą całkowicie. Henryk Rotman dzielił uczucie Ludwiki. Gdy
spotykał się z nią, oczy świeciły mu dziwnym blaskiem, a głos brzmiał
miękko i czule. Był jednak bardzo skryty i pewnie dlatego nie zdradzał
swych uczuć. Henryk był niezamożny, wiedział, że i Randolfowie nie
posiadali majątku. Nie mógł więc myśleć o ożenieniu się, wobec tego
nie chciał budzić w sercu dziewczęcia nadziei, których nie mógł ziścić.
W danej chwili rozum brał jeszcze górę nad uczuciem.
Ludwika czuła się szczęśliwa i zadowolona. Nie pragnęła oświad-
czyn, wystarczyło jej przekonanie, że była kochaną i w tę miłość
święcie wierzyła.
Tymczasem powróciła Zofia i w oka mgnieniu wszystko się zmieniło.
Zofia spostrzegła bystrym okiem, jak serdeczne nici zawiązały się
między Henrykiem a Ludwiką. Dziwnym trafem w Zofii, zazwyczaj
zimnej, rozgorzało serce dla pięknego porucznika.
Nie zwykła sobie odmawiać czegoś lub krępować się względami, gdy
chodziło o jej siostrę. Używała wszelkich sposobów kokieterii, by
pozyskać młodego porucznika. Jej piękność, fascynujący wzrok, urok i
tryskający dowcip opętały Henryka. Zofia umiała ujarzmić mężczyznę,
a w tym wypadku zależało jej na tym bardzo, pragnęła bowiem odnieść
zwycięstwo nad Ludwiką.
Henryk szybko uległ czarowi Zofii zapominając, czym była dla niego
Ludwika przed przyjazdem siostry.
Ludwika odczuła głęboko zmianę, która zaszła w usposobieniu
Henryka. Unikał jej, odkąd poznał Zofię. Ludwika była zbyt dumna, by
okazać swe cierpienie, szczególnie wobec Henryka, który nie powinien
się był tego domyślić. Ilekroć się z nim widywała, była pozornie
spokojna, choć nieco chłodniejsza i tak dzielnie panowała nad sobą, że
Henryk przypuszczał, iż Ludwika go nie kocha. Odetchnął swobodnie.
Henryk był tak opanowany wdziękiem i kokieterią Zofii, iż cały
płonął namiętnością. Nie miał serca dla innej kobiety, przy Zofii
wszystkie inne pozostawały w cieniu. Nie przeczuwał, że zamienił
klejnot na błyskotkę. Zofia bowiem, nie zdradzając swego istotnego
charakteru, umiała przybierać pozory szlachetności.
Gdy dorożka Randolfów zatrzymała się przed willą Walentynów,
dochodziły już wesołe głosy z ogrodu. Było to dowodem, że wiele osób
bawiło w tym gościnnym domu.
Randolfowie złożyli rzeczy w garderobie, a panie poprawiły toalety,
po czym weszli do sali ogrodowej, gdzie ich przyjmowali gospodarze
domu. Randolfów przyjęto nader uprzejmie, ci zaś złożyli
Walentynom życzenia z powodu powrotu i wyzdrowienia ich syna.
Gdy major szukał oczyma młodego Walentyna, radczyni rzekła:
- Mój syn znajduje się w ogrodzie, gdzie bawi się młodzież. Państwo
przypominacie sobie może mego syna, córki wasze były jeszcze
małymi dziećmi, gdy on wyjechał.
Wszystko to wypowiedziane było uprzejmie ale chłodno. W ogóle
sztywne ruchy Walentynowej stanowiły przeciwieństwo żywych
ruchów jej męża. Ta para małżeńska składała się z samych kontrastów.
Ludzie ci związani byli powierzchownymi więzami i nie rozumieli się
zupełnie. Dopiero w ostatnich latach zbliżyła ich troska o jedynego
syna i żal za córką, utraconą w kwiecie wieku.
Gdy Zofia i Ludwika w towarzystwie rodziców i gospodarzy weszły
na taras, uderzył je obraz pełen barw i ruchu. Grupy młodych pań i
panów śmiały się i rozmawiały w kolorowych namiotach. Delikatne
barwy toalet pań mieszały się z jaskrawymi mundurami wojskowych, a
czarne fraki rzucały na nie silne cienie. Wszystko to na tle zieleni,
przepojonej promieniami słońca, tworzyło czarujący obraz.
Służba roznosiła na srebrnych tacach orzeźwiające napoje, cukry i
owoce, w jednym z dalej stojących namiotów słychać było muzykę
orkiestry wojskowej, za chwilę bowiem miał się rozpocząć
zapowiedziany koncert.
Na tarasie stał oparty o słup porucznik o smagłej cerze i pięknych
rysach. Spoglądał w dół i dostrzegł wśród nadchodzących Zofię.
Spojrzenia obojga skrzyżowały się w błogim zachwycie. Porucznik
Henryk Rotman przystąpił szybko do Randolfów, by się z nimi
przywitać. Przed majorem salutował, majorową ucałował w rękę, a
witając się z Ludwiką, rzucił na nią przelotne spojrzenie. Na koniec
zwrócił się ku Zofii z nietajoną radością.
Utopiła w nim namiętne spojrzenie, która zdawało się mówić o bez-
granicznej miłości.
Henryk drżąc na całym ciele, przesłał jej równie znaczące spojrzenie.
Ludwika, która to zauważyła, pobladła, a serce jej wezbrało bez-
dennym smutkiem. Podążyła, na pozór spokojna, za rodzicami. Henryk
i Zofia pozostali sami w pewnym oddaleniu, mogli więc zamienić ze
sobą kilka słów.
— Bogu dzięki, że cię nareszcie widzę, moje kochanie — wyszeptał
Henryk. — Tęsknota za tobą pożerała mnie. -
Odrzekła z uśmiechem, pełnym wdzięku:
— Dawno nie widzieliśmy się, Henryku!
— Wieki całe, a mam ci tyle ważnego do powiedzenia. Musimy dziś
spędzić bodaj godzinkę na osobności. Ta zabawa ogrodowa jest jakby
zrządzeniem boskim. Wszak znajdzie się sposobność. Może spotkamy
się niespostrzeżenie w parku?
Zofia obejrzała się z trwogą.
— Tak, tak, Henryku, pozwól mi zastanowić się. Zaklinam cię, bądź
ostrożny i trzymaj się w pewnym oddaleniu ode mnie.
Westchnął.
— To wieczne ukrywanie się jest okropne, moja kochana, droga
Zofio.
— Wszak i ja cierpię razem z tobą — rzekła ze wzruszeniem.
— Nie patrz tak na mnie, kochana, i tak z biedą mogę panować nad
sobą.
— Nie może być inaczej. Pomyślę i powiem ci później, gdzie się
spotkamy.
— Dziękuję ci, ty moja jedyna.
Po czym rozmowa ich przybrała charakter zdawkowych uprzejmości.
Tymczasem Robert Walentyn przedstawił się Randolfom. Ludwika
spojrzała ze współczuciem na śniadą, szczupłą twarz młodzieńca, który
nie czynił wrażenia zupełnie zdrowego. Wychudła jego postać była
nieco pochylona a ruchy ociężałe jak po ciężkiej chorobie. Robert był
podobny do matki i jak ona mówił powoli, ale wyraźnie. Tylko w sta-
lowych oczach płonęła gorąca chęć życia i tęsknota za czymś niezna-
nym. Te żywe oczy nie odpowiadały jego powolnym ruchom. Ludwika
rozmawiała z nim serdeczniej, niż to zazwyczaj czyniła. Serdeczność
ta była dla Roberta wytchnieniem po błahych rozmowach panien, które
kokietowały go, chcąc pozyskać w nim konkurenta. Pragnął usunąć się
z gwaru, który panował dokoła i porozmawiać dłużej z Ludwiką. Rzekł
więc do niej z czułością w głosie:
— Pragnąłbym nieco dłużej być w towarzystwie łaskawej pani. Czy
wolno mi poprosić panią, by mi pozwoliła usiąść obok siebie?
Ludwika skinęła przyjaźnie głową. W tej chwili zbliżył się do syna
radca komercjalny Walentyn z Zofią Randolfówną.
- Kochany Robercie — przemówił — pozwól, że cię przedstawię
siostrze panny Ludwiki, pannie Zofii.
Robert obejrzał się i utkwił wzrok w czarującym obliczu dziewczęcia,
które się ku niemu zwróciło z uśmiechem pełnym wdzięku. Przez
chwilę Robert wpatrywał się w nią jak w cudowne zjawisko. Krew mu
napłynęła do serca gorącą falą. Z zapartym tchem i rozszerzonymi
źrenicami wchłaniał jej obraz. Zofia odczuła, że udało jej się znowu
zawładnąć sercem mężczyzny. Pomyślała z radością, że serce to
należało do jedynego syna milionera. Chodziły jej po głowie różne
myśli i z wdziękiem uśmiechała się do Roberta. Szukając oparcia,
objęła ramieniem Ludwikę. Wydało się, że szukała u siostry schronie-
nia przed czymś nieznanym, co stanęło na jej drodze. Zmieszana spoj-
rzała na Roberta.
Robert nie mógł oderwać od niej oczu. Gdyby stanęła przed nim
dumna i pewna siebie, nie uczyniłaby na nim tego wrażenia. Jej
rzekoma bezradność wywołała w nim radosne uczucie przewagi.
— Czuję się zaszczycony i cieszę się bardzo z poznania łaskawej pani
— rzekł drżącym głosem.
Rumieniec opromienił jej uroczą twarzyczkę. Świadomość, że stoi
przed nią tak wielce upragniony, bogaty konkurent, wywołała to zaru-
mienienie. Skupiwszy swe myśli, przypomniała sobie mały epizod z lat
dziecinnych, który mógł się jej obecnie przydać. Po chwili wahania
rzekła półgłosem:
— Znamy się właściwie już dawno. Spojrzał na nią z zachwytem.
— Proszę pomóc mej pamięci, nie wiem niestety, kiedy to było.
Westchnęła głęboko, uśmiechając się doń słodko.
--Gdy chodziłam jeszcze do szkoły, byliśmy pewnego razu na
ślizgawce. Pan, który tak długo przebywał w wielkim świecie i miał
tyle wrażeń, nie przypomina sobie tego, ale ja to pamiętam dobrze.
Zofia spojrzała nań tak wymownym wzrokiem, że serce jego zabiło
żywiej. O Ludwice już ani pomyślał.
Ludwika przywykła do tego. Uważając się za niepotrzebną, uwolniła
się z uścisku Zofii. Odchodząc spojrzała z współczuciem na roz-
gorączkowaną twarz Roberta i pomyślała z drżeniem: jeśli Zofia i z
nim zechce się tylko zabawiać, to popełni niemal zbrodnię. Tego jej nie
wolno uczynić.
Ludwika postanowiła poprosić siostrę, by w sercu Roberta nie
wzniecała nadziei, której by nie mogła spełnić, przeczuwała bowiem,
że Zofia poczyniła Henrykowi przyrzeczenia dotyczące przyszłości, a
czysta jej dusza nie mogła wyobrazić sobie, by Zofia zdolna była do
takiego czynu.
Dziwne uczucie ogarnęło Ludwikę, gdy spostrzegła Zofię opartą na
ramieniu Roberta.
Radca Walentyn rozmawiał z porucznikiem Rotmanem. Zwrócił się
też kilka razy do Ludwiki pragnąc, by i ona wzięła udział w rozmowie.
Z przybyciem nowych gości odwołano radcę. Henryk i Ludwika
pozostali sami. Było to po raz pierwszy od powrotu Zofii. Ludwika
byłaby najchętniej odeszła, ale widząc, że to nie wypada i by nie
okazać swego zmieszania, wypowiedziała kilka frazesów o zabawie
ogrodowej.
Henryk podjął skwapliwie ten temat, ale gdy spojrzał na bladą twarz
Ludwiki i drżące jej usta, ogarnął go żal. Przypomniał sobie, jak droga
mu była ta blada dziewczyna, zanim się nie zjawiła tamta. Dręczyła go
myśl, że Ludwika cierpi z jego powodu.
Już miał na ustach słowa współczucia, gdy Ludwika zapanowawszy
nad sobą, spojrzała nań zimnym i przenikliwym wzrokiem.
— Dawno nie rozmawialiśmy z sobą, panno Ludwiko — rzekł
Henryk uspokojony jej chłodem.
— Nie było sposobności ku temu, panie poruczniku — odpowiedziała
zimno. — To prawda, początkowo korzystałem może nadmiernie z
miłego towarzystwa pani — rzekł pragnąc usprawiedliwić swe nagłe
oddalenie. Zarumieniła się, ale odparła z niewzruszonym spokojem:
— No, tak, trzeba się wżyć w nowe warunki i nowe otoczenie. Teraz,
gdy pan poznał tutejsze towarzystwo, czuje się pan znacznie lepiej niż
początkowo.
— To prawda — odrzekł — ale brak mi tych miłych pogawędek z
panią, dla której od pierwszej chwili naszego poznania żywię tak
serdeczną sympatię. Przyznaję, że trudno mi było obyć się bez jej
przyjaźni.
Głos jego brzmiał serdecznie.
Serce jej zadrżało ze wzruszenia. Zachowując z trudnością spokój,
przemówiła nieco stłumionym głosem:
-Wszak nie odmawiam panu tej przyjaźni.
Spojrzał na nią uradowany.
-. Wiec pani raczy mnie obdarzać przyjaźnią?
Oczy jej nabrały serdecznego blasku.
- Może pan liczyć na moją przyjaźń — rzekła ciepło i ze sta-
nowczością.
Zdawało się Ludwice, że ciężar spadł z jej serca. Porucznik, ująwszy
jej dłoń, złożył lekki pocałunek.
— Dziękuję pani, dziękuję, będę się starał być godnym przyjaźni
pani.
— Nietrudno to panu przyjdzie — rzekła uśmiechając się.
Usta jej drżały, a serce biło gwałtownie, omal nie krzyknęła z nad-
miernego cierpienia. Podając mu rękę, przemówiła doń serdecznie:
— A więc będziemy przyjaciółmi — na zawsze.
— Na zawsze, droga pani! A teraz mojej najlepszej przyjaciółce w
dowód zaufania, powierzę ważną tajemnicę, o której nikt jeszcze nie
wie. Wyjeżdżam stąd niebawem.
Z lękiem spojrzała na niego.
— Pan zostaje przeniesiony? — zapytała skwapliwie.
— Nie, droga pani. Mam inne zamiary, ale o tym jeszcze dziś nie
można mówić. Przypuszczam, że w najbliższych dniach, może nawet
jutro, pomówię z rodzicami pani, a wtedy spodziewam się, że znajdę
sposobność panią o wszystkim zawiadomić.
Zdjęta przeczuciem, zaniepokoiła się. Nie myślała o sobie, tylko o
nim, o jego przyszłości.
— Do każdego przedsięwzięcia życzę panu sukcesu — rzekła z po-
wagą.
Spoglądał na nią przez chwilę w milczeniu. Po czym odparł z po-
wagą:
— Dziękuję za pani żywy udział we wszystkim, co mnie dotyczy.
Uśmiechnęła się, ale uśmiech ten był dziwnie smętny.
— Wszak jesteśmy przyjaciółmi — rzekła nieco niepewnym głosem.
Po czym udali się ścieżką na taras, rozmawiając o sprawach po-
tocznych. Przechodzili obok namiotu, w którym siedzieli odosobnieni
Zofia i Robert. Zofia miała na ustach uśmiech pełen czaru, a Robert
jakby zapomniał o całym świecie, wpatrując się w jej oblicze.
Ludwika mimo woli spojrzała na Henryka i zauważyła, że widział
Zofię z Robertem i utkwił w niej spojrzenie pełne tęsknoty. Ta podno-
sząc zaledwie oczy, uśmiechnęła się do niego. Henryk głęboko
westchnął.
Ludwice ścisnęło się serce. Pomyślała, że Zofia uprawia flirt z Ro-
bertem i z Henrykiem.
Trzeba jej powiedzieć, by zaniechała tego z chorym Robertem, który
mógł silne wzruszenie przypłacić życiem. Tak zła chyba nie jest, by
sprowadzić nieszczęście na człowieka, który uległ jej czarowi.
Wszyscy zaproszeni goście byli już zebrani i wojskowa orkiestra
rozpoczęła koncert wesołym marszem. Dokoła widziano same wesołe
twarze. Szczególnie rozbawiony był Robert Walentyn, który wraz z
Zofią przystąpił do grupy zebranej młodzieży. Zofia, aby nie zwracać
zbytniej uwagi, przerwała rozmowę z Robertem, ten jednak nie spu-
szczał z niej oka.
Rodzice cieszyli się, widząc jak Robert ożywił się w towarzystwie.
Spojrzeli na siebie porozumiewawczo, jak gdyby chcieli powiedzieć:
„Możemy nareszcie odetchnąć swobodnie i radować się, że nasz syn
wrócił do zdrowia".
Pergaminowa cera radczyni nabrała nieco koloru, a na jej twarzy
malował się spokój. Matczyne serce zapomniało o długich latach
cierpień.
Majorowa spostrzegła z radością, że Robert Walentyn nie odstępuje
Zofii. Nie było to wprawdzie dla niej nic nowego, że Zofia więcej się
podobała od innych panien, syn milionera miał jednak większe
znaczenie od innych wielbicieli. Była przekonana, że Zofia potrafi
wyzyskać sytuację, zresztą nie ukrywała przed matką swych zamiarów
zrobienia bogatej partii. Że Zofia była silnie zaangażowana z
Rotmanem, tego majorowa nie przeczuwała.
Zofia sama nie wiedziała, jak to się stało, że zabrnęła z Henrykiem,
czyniąc mu zbyt daleko idące przyrzeczenia. Zakochała się w pięknym
poruczniku, a młoda jej krew domagała się swych praw. Nie myślała
jednak nigdy poważnie o tym, by zostać żoną Rotmana, poza tym nie
mogła sobie wyobrazić, by Henryk mógł się ożenić z ubogą panną.
Zdawało się jej, że nadejdzie chwila, w której zakończy się ich flirt.
Gdy Zofia czyniła starania, by rozniecić ogień w sercu Roberta
Walentyna, którego dla znacznego majątku uważała za odpowiedniego
konkurenta, wzrok jej szukał Henryka, wpatrującego się w nią z wyra-
zem smutku i niepokoju.
Raz jedyny przystąpił do niej, szepcąc jej do ucha kilka namiętnych
słów. Ani nie drgnęła, rozmawiając o obojętnych rzeczach. Po chwili
rzekła doń przyciszonym głosem:
- Proszę cię Henryku, bądź ostrożny, ze wszystkich stron na nas
patrzą.
Westchnął głęboko.
— Męczysz mnie dziś niemiłosiernie, Zofio. Dlaczego się zajmujesz
tak wiele młodym Walentynem i dlaczego pozwalasz na taką
natarczywość? — rzekł podrażniony, a zazdrość patrzyła mu z oczu.
Uśmiechnęła się do niego, jak gdyby jej coś zabawnego powiedział.
— Czy nie pojmujesz — odpowiedziała —że muszę wszystko czynić,
by odwrócić od nas uwagę moich rodziców i ciekawych? Proszę cię,
odejdź teraz, spotkamy się później w parku.
— Gdzie i kiedy? — zapytał szybko.
Obejrzała się, czy nikt ich nie podsłuchuje, po czym rzekła z cicha:
— Za namiotem, w którym się znajduje orkiestra wojskowa, pro-
wadzi wąska, jak mi się zdaje, mało używana ścieżka w głąb parku. Nie
rozwieszono tam lampionów, będzie więc ciemno.
Gdy rozpoczną się sztuczne ognie i uwaga wszystkich będzie na nich
skupiona, będę tam na ciebie czekać. Będziemy mieli dość czasu, gdyż
fajerwerki nie skończą się tak szybko. Ale na miłość boską, bądź
ostrożny.
— Nie obawiaj się, kochanie — odparł uspokojony jej przyrze-
czeniem.
— A teraz chodźmy do reszty towarzystwa — prosiła.
— Zaraz pójdziemy, ale powiedz mi jeszcze coś miłego, Zofio.
Obrzuciła go na chwilę płonącym spojrzeniem.
— Henryku, mój kochany Henryku!
— Moja najdroższa — szeptał namiętnie.
— Bądź rozsądny — prosiła cichutko.
— Dobrze, dobrze. Ale nie zapomnij o przyrzeczeniu.
— Przyjdę na pewno — odpowiedziała.
Zofia wraz z Henrykiem przystąpiła do Ludwiki, która siedziała w
pobliżu z kilku pannami przed jednym z namiotów. Służący podawał
właśnie lody w srebrnych pucharach.
Po chwili Ludwika skorzystała z okazji i odciągnęła siostrę na bok.
— Zosiu — zwróciła się do niej serdecznie. — Proszę cię, nie rób
sobie zabawki z Roberta. Wiesz, że on jest chory.
— Stajesz się sentymentalna, Ludwiko. Uspokój się, nie zamierzam,
wcale urządzać sobie z niego igraszki. Przeciwnie, mam wobec niego
poważne zamiary.
Ludwika stanęła jak wryta.
— Czy to ma znaczyć, że... że ty, że ty...
— Że chcesz wyjść za niego? Dokończ to zdanie, wszak to chyba nie
jest ani lekkomyślnym żartem ani okrucieństwem.
Ludwika, ująwszy jej dłoń, zapytała zdławionym głosem:
— A co zamyślasz, Zofio, z Henrykiem Rotmanem?
Twarz Zofii pobladła, ale wzrok jej był zimny i spokojny, gdy od-
powiedziała:
— A cóż ma być z Rotmanem, on mnie nie obchodzi.
— Zofio, on cię kocha. Zofia wzruszyła ramionami:
— Tego mu nie mogę zabronić.
— Ale ty, czy go nie kochasz, a on czy nie wierzy w twoją miłość?
Czy między wami nic nie zaszło?
Cichy śmiech Zofii przerwał jej dalsze badania.
— Między nami nic nie zaszło. Flirtujemy tylko, a ten flirt może
każdej chwili ustać, zależy to w zupełności ode mnie. Nic mnie z nim
nie wiąże, niepotrzebnie się oburzasz. A jeśli masz zamiar go
pocieszyć, możesz to uczynić, ja ci nie przeszkodzę.
Ludwika zdjęła rękę z ramienia Zofii. Blada, spojrzała z pogardą na
siostrę i rzekła:
— Nie znasz mnie, jeśli sądzisz, że podejmę rolę, jaką mi wyzna-
czasz.
Po tych słowach odwróciła się i odeszła.
Zofia obejrzała się za nią. Po czym, wzruszywszy ramionami, po-
myślała sobie, idąc ku domowi:
— Po co się miesza do moich spraw?
Gdy wróciła do towarzystwa, obejrzała z dumą i radością wspaniale
urządzone mieszkanie, będąc niemal pewna, że w najbliższym czasie
obejmie rządy tego domu.
- A teraz trzeba być rozsądną — powiedziała sobie. — O, ja nią
będę.
* **
Robert Walentyn odszukał Zofię.
— Bogu dzięki, słońce wzeszło — zawołał uradowany. — Gdy pani
nie było, wydawało mi się wszystko szare.
I wzrok jego nabrał namiętnego wyrazu, gdy spoczął na jej uroczej
postaci.
— To w wielkim świecie nauczył się pan komplementów — żarto-
wała, grożąc mu paluszkiem.
Robert podał jej ramię.
— Nie, komplementów nie umiem mówić. Powiedziałem tylko to, co
myślę. Pani jest dla mnie promieniem słońca, które rozjaśnia życie i
darzy radością. Bije od pani jasność i ożywcze tchnienie. A ja kocham
słońce, ono jest dla mnie koniecznością życia. Czy pani się na mnie
gniewa? — zapytał półgłosem.
Podniosła główkę i utkwiła wzrok w młodzieńcu, który poczuł się
oszołomiony. Zofia znała siłę tego spojrzenia, wiedziała, że
zawładnęła sercem Roberta.
— Czy się gniewam? Jakżeż mogłabym mieć żal do pana. Od zarania
młodości...
Jakby przestraszona, urwała i szepnęła zmieszana:
— Nie, nie — tego nie wolno mi powiedzieć. Ujął jej dłoń.
— A jednak, ja proszę, błagam o to, proszę mi powiedzieć, czego pani
nie chciała dokończyć.
— Nie, nie, kobiecie nie zawsze wolno powiedzieć, czym jej serce
jest wypełnione.
— Ponawiam moją serdeczną prośbę; niech pani dokończy to zdanie.
Zdawało się, że Zofia walczy z sobą, udawała zmieszaną, spojrzała
nań, po czym jakby spłoszona, spuściła oczy. Nareszcie odetchnąwszy
głęboko, rzekła jakby w hipnozie:
— Od zarania młodości, od lat dziecinnych, zachowałam pana w
pamięci i modliłam się o jego zdrowie, jak o swoje własne.
Słuchał z zapartym tchem. Gdy skończyła, rzekł wzruszony:
— Dziękuję pani za te słowa, które mnie uszczęśliwiają. Skoczyła,
jakby obudzona ze snu.
— Boże mój, co ja uczyniłam, proszę zapomnieć, ja, ja uległam pana
woli.
Przycisnął jej dłoń do serca.
— Jakże piękny ten świat! Słońce moje opromienia mi życie! — za-
wołał uszczęśliwiony.
Przerwano ich rozmowę. Grono pań i panów przyłączyło się do nich.
Zofia była zadowolona z wyniku tej wymiany zdań. Przypomniała
sobie przypadkowo, że gdy Robert uczęszczał jeszcze do gimnazjum,
spotkali się pewnego razu na ślizgawce. Robert pokonawszy swą nie-
śmiałość, przystąpił do niej i ślizgał się, rozmawiając o szkole.
Wspomnienie to wykorzystała obecnie, wiedząc o tym, że mężczyźni
są nieraz bardziej próżni od kobiet i że kto schlebia ich próżności, ten
może ich owinąć dokoła palca.
Wesoły, radosny śmiech Roberta dolatywał do uszu jego rodziców.
Spoglądali na siebie uszczęśliwieni, ciesząc się jego dobrym humorem
i zdrowym wyglądem.
Henryk Rotman, oczekiwał niecierpliwie spotkania z Zofią. Jej
ustawiczne przebywanie w towarzystwie Roberta niepokoiło go moc-
no, mimo wyjaśnienia przez nią przyczyny.
Ludwika patrzyła zmartwiona w jego bladą, strapioną twarz. Była
pewna, że Henryk kochał Zofię i że pragnął połączyć się z nią węzłem
małżeńskim. Nie wyobrażała sobie, jaki stosunek zaszedł między sio-
strą a Rotmanem. Nie wiedziała, że między nimi zawiązał się nie flirt,
lecz stosunek miłosny. Była pewna, że cierpieć będzie jedynie
Henryk, a to niezmiernie ją trapiło.
Była zadowolona, gdy się nareszcie ściemniło. Chciała oddalić się od
gwaru towarzystwa, by spędzić kilka chwil w samotności.
Nie przypuszczając, że i ktoś inny zechce skorzystać z ciszy wie-
czornej, udała się boczną ścieżką do parku, gdzie nie dochodziło
światło lampionów. Natknęła się na ławkę, umieszczoną wśród
krzewów. Usiadła tam, dając wodze swym smutnym myślom.
Zaledwie pierwsza rakieta wystrzeliła ku niebu, usłyszała zbliżające
się szybkie kroki. Podniósłszy wzrok, spostrzegła zarysy smukłej
postaci męskiej, zbliżającej się do ławki, na której siedziała. Refleksy
świetlne odbijały się w metalowych guzikach uniformu, a po chodzie i
ruchach poznała Henryka Rotmana — zadrżała. Czy i on znękany,
smutny, szukał samotności?
To pewne, że nie powinien jej tu zastać. Wstała cichutko i skryła się
wśród krzewów. Czekała, by minął ławkę, mniemając, że będzie mogła
wymknąć się niespostrzeżenie. W ciemności, jaka go otaczała, Henryk,
który przybył z jasno oświetlonej części parku, nie widział
odchodzącej Ludwiki. Zbliżał się powoli do ławki, nie minął jej
jednak, lecz usiadł, wyczekując przybycia Zofii.
Ludwika namyślała się, co uczynić. Czy zaczekać aż Rotman się
oddali, czy szybko przebiec obok niego, by jej nie spostrzegł.
Zanim się zdecydowała, jak postąpić, usłyszała lekkie kroki na
ścieżce i gdy zaniepokojona wyjrzała spoza krzaków, spostrzegła ko-
biecą postać w bieli, zbliżającą się również do ławki.
Rotman pośpieszył jej naprzeciw.
— Zofio! Kochanie moje! Nareszcie!
Słyszała te słowa i zarazem ujrzała, jak padli sobie w objęcia.
Ostry ból przeszył serce Ludwiki. Ręce odgarniające gałęzie opadły
bezsilne. Omal nie krzyknęła z bólu. Nie mogła ruszyć się z miejsca,
musiała pozostać w ukryciu i być świadkiem ich uścisków i gorących
słów miłości.
Para usiadła na ławce i Henryk, głosem pełnym namiętności, szeptał
Zofii na ucho najczulsze wyrazy, ujmując jej dłoń i przyciskając ją do
serca.
— Jestem szczęśliwy, że mam cię przy sobie. Oczekiwałem cię z bez-
graniczną niecierpliwością, obawiałem się, że już nie przyjdziesz.
— Nie mogłam przybyć wcześniej. Patrz, jak mi serce bije z wiel-
kiego pośpiechu. Tych kilka chwil szczęścia okupuje się ciężkimi
ofiarami — odpowiedziała Zofia.
Henryk objął ją czule ramieniem.
— To ukrywanie — rzekł — musi się skończyć. Nie chcę i nie mogę
cię nadal na nie narażać. To dziś ostatni raz. Aby ci oznajmić, co
zamierzam uczynić, poprosiłem cię o wyznaczenie mi tej schadzki.
Zofia rozejrzała się dokoła, czy nikt nie nadchodzi.
— Co chcesz mi powiedzieć, Henryku? Mów zwięźle, mamy zaled-
wie kilka chwil czasu.
— Wiem o tym kochana. A więc słuchaj: wniosłem podanie o zwol-
nienie mnie ze służby wojskowej. Oczekuję lada dzień odpowiedzi.
Zofia zalękniona zapytała:
— Zwolniłeś się ze służby wojskowej? Ale z jakiej przyczyny?
— Będąc porucznikiem nie mogę cię poślubić. Wszak jesteśmy oboje
ubodzy.
Słowa Henryka przejęły ją lękiem. Myśl jej szukała gorączkowo
sposobu wydostania się z tej matni.
— Poprosiłeś o zwolnienie ze służby wojskowej? Jakże mogłeś tak
nierozważnie postąpić, Henryku? Musisz cofnąć to podanie — rzekła
skwapliwie.
Uścisnął ją serdecznie, nieświadomy myśli krążącej po jej główce.
Zofia wyrwała się z jego uścisku.
— Puść mnie, Henryku! Rozpacz mnie ogarnia. Jak mogłeś być tak
lekkomyślny?
— Lekkomyślny? To że pragnę się uwolnić z więzów, które mi nie
dają możności poślubienia ciebie, nazywasz lekkomyślnością? Czyż
zasługuję za to na wyrzuty?
Zofia opanowawszy się, pomyślała: teraz trzeba być rozsądną. Licząc
się z gwałtownym usposobieniem Henryka, obawiała się przykrych dla
siebie następstw z nagłego z nim zerwania. Zresztą żal jej było
kochającego ją młodzieńca, którego i ona darzyła uczuciem, na jakie ją
było stać. Próżność nie pozwalała jej wyjawić swych zamiarów.
Odetchnęła głęboko, rzekomo wielce stroskana.
-Henryku, czyż nie muszę ci czynić wyrzutów, widząc, że niszczysz
swą przyszłość? Nie zniosę, byś dla mnie ponosił tak ciężką ofiarę.
Wolę raczej zrzec się swego szczęścia, aniżeli wtrącić ciebie
nieszczęście. Nie zrzekaj się ulubionego zawodu i kariery.
Uśmiechnął się uszczęśliwiony, wierząc w jej gorącą miłość.
- O, moja najdroższa! Wszak nie ponoszę żadnej ofiary. Mylisz
się, mniemając, że kocham swój zawód. Jedynie na życzenie mej
matki zostałem w wojsku i dosłużyłem się stopnia porucznika. Od
dzieciństwa pragnąłem zostać architektem. Jutro oświadczę się twoim
rodzicom, po czym wyjadę na studia.
Zofia była tą propozycją wprost skonsternowana. Takiej ewentual-
ności nie mogła przewidzieć. Połączenie z Rotmanem węzłem
małżeńskim było, jej zdaniem, niemożliwe i chciała mu pewnego dnia
oświadczyć, że muszą się rozłączyć.^ Obecnie, dowiedziawszy się o
jego zamiarach, chcąc ukryć przed nim swój sposób myślenia, musiała
udawać, że rozważy, co należy uczynić.
W rzeczywistości ani chwili nie myślała o urzeczywistnieniu jego
planów. Spędzić w smutku i odosobnieniu lata młodości, aby doczekać
się skromnej i niepewnej egzystencji! Jej miłość nie była tak potężna,
szczególnie teraz, gdy zjawił się bogaty konkurent. Nie, stokroć nie!
Musi za jakąkolwiek cenę wydostać się z tej matni.
Ale ostrożność jest tu konieczna, należy uniknąć skandalu. Umysł jej
pracował gorączkowo, zanim zdołała znaleźć odpowiednie wyjście.
Westchnęła głęboko.
— Henryku, mój najdroższy Henryku, czuję się nieszczęśliwa, że dla
mnie przedsięwziąłeś tak trudne zadanie do wykonania. Nie zgadzam
się na tak wielką ofiarę z twej strony — rzekła ze smutkiem.
— Uspokój się Zofio. Wszak powiedziałem ci, że nie mam zamiło-
wania do mego obecnego zawodu.
— Ale jak ciężką walkę masz przed sobą, Henryku. Uścisnął ją
serdecznie.
— Nie troszcz się kochanie i nie przypisuj sobie winy. Dla mnie to
wystąpienie z wojska jest wyzwoleniem. Bądź więc zupełnie spokojna
i pozwól mi wtajemniczyć rodziców w nasze plany.
Ujęła skwapliwie jego dłoń.
— Nie, nie, tego nie możesz uczynić. Ojciec zabroniłby nam wszel-
kiej korespondencji, nie pozwoliłby mi na żadną styczność z tobą.
Dopóki nie osiągniesz wytkniętego celu, lepiej rodzicom o tym nie
wspominać. A jeśli rzeczywiście nie dla mnie chcesz zmienić swój
zawód, serdeczne moje życzenia będą ci towarzyszyć aż do spełnienia
twych pragnień. Ale aż do tego czasu nie będziemy związani słowem.
Będziesz wolny, mój Henryku, nie chcę w żaden sposób zmusić cię do
tak poważnego kroku, jakim jest małżeństwo. Objął ją ramieniem i
przycisnął do serca.
— Czy wolno mi będzie pisywać do ciebie, kochana Zofio i donosić
ci o moim sposobie życia? A ty, czy mi odpowiesz na moje listy, czy
mi napiszesz, jak spędzasz czas?
Przytuliła się do niego. Jego pocałunki wznieciły płomień w jej sercu.
— Będziemy po kryjomu pisywali do siebie, Henryku.
— Ale w jaki sposób moje listy dojdą do ciebie?
Zofia odetchnęła. Zyskała na czasie. Wyjazd Henryka przyda się jej
planom. Nie będzie miała żadnej przeszkody w pozyskaniu Roberta. Z
tego, że oszukuje obu, nie czyniła sobie wyrzutów. Z czasem zerwie z
Henrykiem. Korespondencja była tajemna, mogła więc pisać o tym, co
odpowiadało jej planom.
— Adresować będziesz do mnie na poste restante — rzekła po na-
myśle.
— Czy będziesz mogła odbierać moje listy niespostrzeżenie?
— Już ja to jakoś urządzę. Musimy tylko oznaczyć dzień, w którym
będziemy do siebie pisywać.
— Nie zapomnisz o mnie, najdroższa?
— Obrażasz mnie tym przypuszczeniem, Henryku!
I znów padli sobie w objęcia. Na chwilę zapanowało milczenie.
Ludwika przysłuchując się ich rozmowie, klęczała skryta w krzakach,
pełna niemej rozpaczy. Z parku dochodziły odgłosy zachwytu na
widok wspaniałych ogni bengalskich.
Zofia wyrwała się z ramion Henryka.
— Muszę odejść, najwyższy czas, bym wróciła do towarzystwa,
inaczej spostrzegą moją nieobecność.
Henryk westchnął.
— Tak, kochanie, musimy się rozstać. Po raz ostatni, na długi prze-
ciąg czasu, przyciskam cię do serca. Nie mogę się jeszcze z tą myślą
pogodzić. Odejdź, Zofio, ale ucałuj mnie raz jeszcze na pożegnanie.
Objęła go serdecznie i obsypała gorącymi pocałunkami. Ogarnął ją
szczery żal — wszak wiedziała, że to rozłąka na zawsze.
— Żegnaj, Henryku! Życzę ci szczęścia na nową drogę. - Żegnaj,
kochanie, do widzenia!
Zofia oddaliła się szybkim krokiem, oglądając się na wszystkie stro-
ny. Rotman pozostał na miejscu, czekając aż Zofia go znacznie wy-
przedzi. Nareszcie powstał i zdążał wąską ścieżką ku ożywionej części
parku.
Po jego odejściu Ludwika wydostała się z ukrycia. Złamana na duszy
i ciele padła jak zemdlona na ławkę. Skryła płonącą twarz w dłonie i
wybuchnęła spazmatycznym płaczem. Pogrążona w bezgranicznym
bólu, nie zauważyła, że Henryk wrócił tą samą ścieżką. Szukał zgu-
bionych rękawiczek, które mogły zdradzić jego schadzkę w tym miej-
scu. W głębokiej zadumie zbliżał się do ławki. Nagle usłyszał spaz-
matyczne łkanie. Przelękniony stanął. W pierwszej chwili myślał, że to
Zofia wróciła, by wypłakać się z powodu bliskiej rozłąki. Ale
przypomniał sobie, że gdyby to ona była, byłby ją niezawodnie spotkał.
Któż więc znajdował się na ławce, którą przed chwilą opuścił, kto tak
serdecznie płacze? Chciał się przekonać, kim była ta nieszczęśliwa,
która w samotności wylewała gorzkie łzy. Była na pewno świadkiem
jego schadzki z Zofią, musiał się dowiedzieć, w czyich rękach
spoczywała ich tajemnica.
Cichutko stanął za krzakiem, czekając, aż nieznajoma wyjdzie z tej
ciemni. Tam, gdzie stał, było jasno, wytężył więc wzrok.
Wreszcie płacz jej przycichł. Dolatywały go westchnienia i stłumione
łkanie. Uczuł serdeczną litość dla tej nieszczęśliwej istoty. Nagle
usłyszał ciche stąpanie. Z głębi wychyliła się z krzaków smukła, jasna
postać. Widział, jak przyciskała chustkę do oczu, by zatrzeć ślady łez.
Zbliżała się z wolna, a Henryk patrzył za nią. Gdy przechodziła obok
niego, padł na jej oblicze promień światła, dobywający się przez
gałęzie. Przerażony, utopił wzrok w zapłakanych oczach.
— Ludwika Randolfówna! — omal nie wymienił głośno tego imie-
nia. Zacisnąwszy usta zamilkł. Stał jak zdrętwiały, a myśli jego krążyły
dokoła Ludwiki. Ona we łzach na tej ławce, gdzie przedtem siedział
z Zofią w uściskach. Pomyślał, że była pewnie świadkiem jego
schadzki z Zofią. Dowiedziała się o wszystkim, a jej łzy, te krwawe,
rozpaczliwe łzy, płynęły ze wzgardzonej miłości, tej miłości, którą on
przez swoje zachowanie się obudził i rozniecił.
Wracając do parku przemyśliwał, jakie następstwa mogły wynikać z
tego, że Ludwika dowiedziała się o jego miłości do Zofii. Namyślał się,
czy powiedzieć Zofii, że jej siostra wie o wszystkim. Ale odrzucił tę
myśl. Wydało mu się niewłaściwe zdradzić Zofii miłość Ludwiki,
którą ona z tak szlachetną dumą ukrywała. Wyczuwał, że musi ją
przynajmniej ochronić przed litością siostry, przypuszczał bowiem, że
Zofia odczuje głęboko cierpienie Ludwiki. Nie przeczuwał, że Zofia
wiedziała o miłości siostry do niego.
Znając czysty i szlachetny charakter Ludwiki, był przekonany, że ona
nie zdradzi przypadkowo odkrytej tajemnicy.
Po ustaniu fajerwerków udano się do wielkiej sali jadalnej na kolację.
W tym czasie Robert Walentyn szukał wzrokiem Zofii. Dopiero przy
samym końcu spostrzegł ją za szerokimi plecami jednego z gości.
Pośpieszył do niej natychmiast.
— Łaskawa pani — odezwał się — przypadł mi w udziale zaszczyt
prowadzenia pani do stołu.
Oczy Zofii zajaśniały dziwnym blaskiem. Przed niespełna godziną
zakradła się do wspaniale nakrytej jadalni, by zobaczyć, jakie miejsce
wyznaczono jej przy stole. Zauważyła, że sąsiadem po prawej ręce
miał być asesor Helbig, po lewej zaś kapitan Tresow. Rozradowana,
dowiedziała się obecnie, że Robert zamienił miejsca, by móc siedzieć
przy niej.
Z uśmiechem pełnym wdzięku rozmawiała z Robertem. On zaś czuł
się szczęśliwy, siedząc obok swej pięknej sąsiadki.
Majorowie Randolfowie zauważyli z zadowoleniem, że młody Wa-
lentyn wyróżnia ich córkę. Inaczej się na to zapatrywali rodzice
Roberta. Matka ze zdziwieniem spostrzegła, że Robert zmienił swe
miejsce, przeznaczyła mu bowiem na sąsiadkę młodą panienkę, córkę
bogatego kupca, przyjaciela radcy Walentyna. Rodzice Roberta
pragnęli by syn pojął ją za żonę. Ale Robert tego dnia ani się na nią
obejrzał, zajęty nieustannie Zofią, która mimo swej piękności i dow-
cipu, nie cieszyła się sympatią jego rodziców.
Walentyno wie spojrzeli na siebie porozumiewawczo.
Rozumiem i podzielam twoją obawę — rzekł Walentyn.
- Musimy się mieć na baczności — odpowiedziała Walentynowa.
Uspokoiła ich myśl, że w tej sprawie są tego samego zdania.
Ci, którzy się coraz bardziej od siebie oddalali, mieli zgodne zapa-
trywanie, gdy chodziło o syna i wspólnymi siłami dążyli, by go uszczę-
śliwić.
Robert ani przeczuwał obaw rodziców. Z rozjaśnioną twarzą zabawiał
się z Zofią, coraz bardziej ulegając jej czarowi, którym tak umiejętnie
działała na serca mężczyzn.
Henryk Rotman nie mógł ze swego miejsca obserwować Zofię i Ro-
berta, siedział bowiem w dużej od nich odległości. Naprzeciw niego
siedziała Ludwika z jednym z jego kolegów. Patrzył ze współczuciem
w blade i smutne oblicze dziewczęcia. Nie było śladu łez na jej twarzy,
a siwe oczy, które umiały tak czule patrzyć, miały wyraz zimny i
dumny. Wiedział, jaki ogrom cierpienia ukrywał się pod tym
wejrzeniem. Zauważył też lekkie drżenie jej koralowych ust. Nie mógł
oderwać od niej oczu.
Ludwika unikała jego wzroku. Mimo to nieraz ich oczy się spotkały, a
wtedy gorący rumieniec oblewał jej policzki.
Przez wzgląd na zdrowie syna, Walentynowie starali się, by jak naj-
mniej czasu pozostało na tańce. Robert nie chciał zrezygnować z
zabawy tanecznej, lekarze zaś zalecali jak najmniej ruchu, aby się nie
zgrzał, gdyż mógłby się łatwo przeziębić. Wobec tego rodzice postarali
się, by tańce trwały jak najkrócej.
Skoro tylko zabrzmiała muzyka w sali ogrodowej, rozochocone pary
puściły się w wir tańca.
Robert tańczył z Zofią pierwszego walca.
Po pierwszej turze Zofia oświadczyła, że jest zmęczona. Uczyniła to
Po pierwsze przez wzgląd na Roberta, oddychał bowiem ciężko, a po
wtóre wolała z nim rozmawiać.
Robert udał się ze swą piękną tancerką do przyległej sali. Po raz
pierwszy był przejęty radością życia. Zofia obudziła w nim te radosne
uczucia. Chęć do życia była w nim dotychczas jakby uśpiona. Obecnie
odżył, potrącony czarodziejską różdżką. Cudu tego dokazały piękne
oczy Zofii.
Henryk Rotman przystąpił do Zofii i zaprosił ją do walca. W tańcu
szeptał czułe, namiętne słowa. Była dlań serdeczna, a nie chcąc w nim
wzbudzić podejrzenia, ubolewała, że się wkrótce rozłączą.
Po odtańczeniu walca z Zofią, poprosił Ludwikę o jedną turę. Naj-
chętniej byłaby podziękowała, ale obawiając się, że to zwróci uwagę,
powstała. Stanęli wśród tańczących, Ludwika poruszała się jak odręt-
wiała.
Początkowo oboje milczeli, po czym Henryk odezwał się pierwszy:
— Dlaczego pani taka blada, czy się źle czuje, czy może się pani
nudzi?
Ludwika odparła zimno:
— Przeciwnie, panie poruczniku, bawię się doskonale, wszak mamy
dziś niemało odmiany.
Spojrzał na nią ze smutkiem.
— Bolałoby mnie to, gdyby pani nie była wesoła — rzekł cicho.
Podniosła ku niemu wzrok. Tajone cierpienie malowało się w jej
oczach. Ale wyraz ten znikł w oka mgnieniu i znów patrzyła
spokojnie i zimno.
— Powinno być panu obojętne, w jakim jestem humorze — odparła
krótko i ostro, jakby z obawy, że z twarzy jej można było wyczytać,
jaki był stan jej duszy.
Zamilkł na chwilę. Ale nie czuł się dotknięty jej szorstką odpo-
wiedzią, wiedział bowiem, co ukrywała z taką dumą i godnością.
Wreszcie zapytał:
— Czyż Ludwika nie obdarzyła mnie swoją przyjaźnią? Czy przy-
jacielowi nie wolno się troszczyć o wszystko, co dotyczy jego przyja-
ciółki?
Zarumieniła się z lekka i pomyślała, że może wkrótce będzie mu
potrzebna jej przyjaźń. Spojrzała nań serdecznie.
— Tak — odrzekła — zapewne, wolno troszczyć się o przyjaciela.
Przepraszam pana za me ostre słowa. Ja w tej chwili zapomniałam, że
jesteśmy przyjaciółmi.
Ucałował jej rękę. Przerwali taniec. Uśmiechając się, cofnęła rękę.
Miedzy przyjaciółmi wystarcza podanie ręki — starała się wy-
powiedzieć żartobliwie.
Głos jej drżał, a poprzez żartobliwy ton przebijało cierpienie.
Opowiadał jej o swych planach na przyszłość, choć o nich wiedziała,
tylko nie wspominał o Zofii.
Słuchała ze spuszczonymi oczyma, a twarz jej mocno pobladła.
Raniło to serce Henryka. Gdy skończył, zapytała bezdźwięcznym
głosem:
--Czy wyjazd pana nastąpi niebawem?
— Tak, oczekuję każdego dnia wiadomości o zwolnieniu mnie, po
czym natychmiast wyjadę. Każdy dzień ma dla mnie znaczenie, gdyż i
tak może jest za późno rozpocząć nowy zawód.
Siliła się, aby spojrzeć nań z uśmiechem.
— Dla mężczyzny nie powinno istnieć słowo „za późno", dopóki mu
starczy sił, by osiągnąć wytknięty cel.
Jego oczy nabrały blasku.
— Jakże jestem wdzięczny pani za te słowa. Ma pani słuszność, nie
będzie to dla mnie za późno.
Muzyka zagrała polkę, a jeden z młodych ludzi zaprosił Ludwikę do
tańca.
Henryk spotkał ją dopiero przed samym odejściem i szepnął jej kilka
słów:
— Spodziewam się, że będę miał jeszcze sposobność pożegnać się z
panią, panno Ludwiko.
— W każdym razie będzie pan u moich rodziców, wtedy się pożeg-
namy. Gdybyśmy się jednak nie widzieli, to życzę panu szczęśliwej
drogi i spełnienia swych projektów.
— Serdecznie pani dziękuję. A jeśli się po latach zobaczymy, spo-
dziewam się, że los obdarzy panią tak wielkim szczęściem, na jakie
pani zasługuje.
Uśmiechnęła się.
— Na szczęście nie można „zasługiwać" — rzekła z rezygnacją. —
Zresztą powiadają, że szczęście jest tylko marzeniem. Spróbuję więc
marzyć o szczęściu.
Starała się nadać swym słowom ton żartobliwy, ale gorycz
dźwięczała z każdej nuty. Spojrzał na nią czule.
— Czy zachowa pani dla mnie swą przyjaźń, gdy powrócę za kilka
lat?
Spojrzała nań swymi wymownymi oczyma.
— Ilekroć zechcesz się zwrócić do wiernego przyjaciela, znajdziesz
go we mnie — rzekła z rzewnym uczuciem.
Podali sobie dłonie i Ludwika z rozrzewnieniem popatrzyła na
Henryka, jakby żegnała się z nim na zawsze. On był również
wzruszony, zdawało mu się, że rozłącza się z drogą istotą. Rozeszli się
w milczeniu,
Henryk pożegnał się z Randolfami, zamieniwszy jeszcze kilka czu-
łych słów z Zofią. Randolfowie byli jedni z ostatnich, którzy opuścili
gościnne progi Walentynów. Robert Walentyn żegnał się z uśmiechem
na ustach, śniąc o pięknej Zofii.
* **
Następnego dnia rodzina Randolfów siedziała przy śniadaniu. Po
nieprzespanej nocy byli w kwaśnym humorze, oczekiwano przybycia
ciotki Klary.
Pożyczone od Ludwiki pieniądze były na wyczerpaniu. Major i ma-
jorowa żywili nadzieję, że Walentyn oświadczy się o Zofię i w swoim
optymizmie budowali już na tej podstawie zamki na lodzie. Na razie
jednak jedynie Klara mogła im przyjść z pomocą. Gdyby obecnie nie
przywiozła znaczniejszej sumy pieniędzy, ich sytuacja byłaby
rozpaczliwa.
Zofia była zamyślona, Ludwika siedziała blada ze schyloną głową i
milczała, a Zuzia dąsała się, bo siostry nie zdały jej dokładnej relacji z
zabawy u Walentynów, poza tym wzbudzało w niej niepokój przybycie
ciotki Klary.
Majorowa wypiła kilka szklanek silnej kawy, by się orzeźwić i łamała
sobie głowę nad dyspozycją obiadu, godnego tak ważnej osoby jak
Klara. Major narzekał, że musi odejść, by spełnić obowiązek
służbowy.
— Nie zapomnij — rzekła doń żona — że masz oczekiwać Klary na
dworcu kolejowym.
Skinął głową i odszedł.
Około dwunastej zajechał Robert Walentyn, by się dowiedzieć, jak
się panie miewają. Naturalnie, że chodziło mu tylko o Zofię. Twarz jej
rozpogodziła się natychmiast. Wyglądała prześlicznie, a z jej oczu
tryskała radość życia. Robert siedział wpatrzony w nią jak w tarczę sło-
neczną i kosztowało go niemało wysiłku zamienić kilka słów z majoro-
wą i Ludwiką. Zuzia, zakradłszy się do salonu, usiadła w kąciku i
czyniła swe spostrzeżenia.
Walentynowie nie mieli pojęcia, że ich syn zamyśla udać się naza-
jutrz po zabawie do Randolfów, gdyby to przypuszczali, staraliby się
temu przeszkodzić. Młody Walentyn nie mógł się doczekać chwili wi-
dzenia się z Zofią.
Ta, jakby od niechcenia, zaczęła mówić o wystawie obrazów, przy
czym zauważyła, że wystawę tę często odwiedza. Dla uniknięcia
ścisku przychodzi między trzecią a czwartą, o tej porze bowiem nie ma
tam prawie nikogo i można swobodnie oglądać obrazy.
Robert spojrzał na nią badawczo, zachował w pamięci naznaczoną
przez nią godzinę, z zamiarem odwiedzenia o tej porze wystawy.
Zuzia uśmiechnęła się znacząco, słysząc powiedzenie Zofii. Znając
dobrze swą siostrę, wiedziała, że ona takich uwag nie rzuca na wiatr.
Stosując się do zwyczajów przestrzeganych przy pierwszej wizycie,
Robert zabawił krótko.
Majorowa zwróciła uprzejmie jego uwagę, że co czwartku przyjmują
gości od godziny piątej i że będzie im miło i jego zaliczyć do ich grona.
Robert uradowany zapewnił, że bardzo często będzie korzystał z jej
uprzejmości.
Po jego odejściu majorowa i Zofia zamieniły znaczące spojrzenia,
które Zuzia zaraz podchwyciła. Po czym matka i córka podeszły do
okna, a ukrywszy się za firanką, przypatrywały się eleganckiemu autu,
czekającemu na Roberta.
Zbliżała się chwila, w której trzeba było wyruszyć na dworzec po
ciotkę Klarę.
Major, po ukończonej służbie, wrócił do domu w jeszcze gorszym
humorze niż uprzednio. Przebrał się szybko i wyruszył na dworzec w
nadziei, że Klara przywiezie żądane pieniądze.
Doczekał się wreszcie przybycia pociągu. Wyprostował się, podkręcił
wąsa, pragnąc uczynić jak najlepsze wrażenie na Klarze.
Panie tymczasem starały się o jaki taki porządek w mieszkaniu.
Najwięcej zajmowała się tym Ludwika, ona jedna bowiem wiedziała,
jak zaniedbane było domowe gospodarstwo.
Zofia nie przykładała ręki do tych zajęć gospodarskich. Huśtając się
w bujaku, czyniła drwiące uwagi.
Zuzia w pocie czoła przyszywała guziki do rękawiczek, bo w czasie
ostatniej wizyty ciotka zwróciła jej uwagę na brak guzików.
Rozległ się głos dzwonka i służący, wyczekujący napiwku od gościa,
wybiegł otworzyć drzwi.
Major kazał mu wnieść pakunki ciotki do przeznaczonego dla niej
pokoju.
Klara Austetten padła w objęcia przybiegającej na jej przywitanie
siostry. Nie można sobie wyobrazić większego kontrastu niż te dwie
siostry. Od eleganckiej majorowej dziwnie odbijała Klara w starej
sukni podróżnej, którą Zofia nazwała uszczypliwie przedpotopową.
Podczas przywitania sióstr, Zofia uśmiechnęła się znacząco do ojca.
Major wzrokiem zdawał się prosić o współczucie, że z takim
straszydłem na ptaki musiał przejeżdżać przez miasto.
Zofia przywitała ciotkę z uprzedzającą grzecznością. Zuzia skłoniła
się, całując jej ręce. Ludwika zbliżyła się ostatnia. Nie raziła jej
niemodna suknia ciotki ni fryzura, wyglądająca spod starego
kapelusza. Patrzyła prosto w jej twarz, z której biła prawość cha-
rakteru.
Złożywszy kapelusz i rękawiczki, udała się ciotka Klara w towarzy-
stwie rodziny Randolfów do salonu.
— Klaro, odpocznij nieco, zanim zaniosą rzeczy do twego pokoju —
nalegała majorowa, pociągając siostrę za sobą na kanapę.
Klara usiadła przy niej.
— Nie jestem zmęczona — rzekła. Możemy jeszcze chwilę pogawę-
dzić, zanim się przebiorę.
— Tak, tak, gawędźmy. Nie masz pojęcia, Klaro, jak się ucieszyłam,
żeś przyjechała, wszak tak długo cię nie widziałam.
Klara pogładziła niemal z macierzyńską czułością jasną główkę sio-
stry, a oczy jej przez chwilę patrzyły serdecznie.
— Dwa lata — rzekła — minęły od moich ostatnich odwiedzin. Bogu
dzięki wszyscy dobrze wyglądacie.
Elżbieta westchnęła.
— Tak się tylko wydaje, teraz to z radości widzenia z tobą. Gdy
zobaczysz mnie jutro, po moich zajęciach gospodarskich, przekonasz
się, jak gwałtownie się postarzałam.
— Czy zawsze jeszcze zapodziewasz klucze? — zapytała Klara we-
soło.
— Ach dobrze znasz moją słabą stronę — odpowiedziała Elżbieta. Za
dużo dźwigam na mej biednej głowie, bywam nieraz tak roztargniona,
jak nasz nauczyciel.
Ciotka Klara, spoglądając uważnie na siostrzenice, siedzące na-
przeciw niej, odezwała się:
— Zofia dziś piękniejsza, niż przed dwoma laty, chociaż trudno po-
myśleć, by to było możliwe.
Zofia na znak podziękowania skinęła główką, uśmiechając się z
wdziękiem.
— Każdy komplement z twoich ust, cioteczko, waży podwójnie —
odpowiedziała z lekką ironią.
Klara spojrzawszy na nią, rzekła spokojnie:
— To nie komplement, zwłaszcza dla ciebie, Zofio. Jest to szczęście
być piękną — ale nie zasługa.
Zofia zarumieniła się i pomyślała:
— Jakże nieznośna ta stara panna — ale przezwyciężyła się i rzekła:
— Masz słuszność, cioteczko.
Wzrok Klary spoczął na twarzy Zuzi, oczekującej ostrzejszej perory.
— Zuzia już ciebie przerasta, Elżbieto — przemówiła Klara. —Tyś
ogromnie wyrosła, Zuziu, wkrótce twe zwisające warkocze trzeba bę-
dzie upiąć na głowie.
Zuzia zajrzała ciotce w oczy, chcąc z nich odczytać, czy ciotka
Powiedziała to poważnie, czy też sobie z niej żartowała.
— Wszak ja już kończę siedemnaście lat, cioteczko.
-— Ach, prawda! Uważasz się już chyba za dorosłą pannę? Zuzia
wyprostowała się i z minką kapryśnego podlotka, zapytała:
— Czy uważałabyś to za rzecz karygodną, ciociu? I znów serdeczny
uśmiech okrasił usta Klary.
— Nie, Zuziu. W twoim wieku uważałam się również za dorosłą
pannę i miałabym innym za złe, gdyby myśleli inaczej. Byłam tego
samego wzrostu, ale nie tak ładna jak ty.
Zuzia skoczyła, jak zelektryzowana, a chwyciwszy rękę Klary, za-
wołała:
— Ciociu! Czy rzeczywiście uważasz mnie za ładną?
— Owszem, za bardzo ładną — odpowiedziała Klara.
— Bogu dzięki! Jeśli ty tak mówisz, to musi być prawda — rzekła
Zuzia z niekłamaną radością.
Skoczyła nagle, rzuciła się ciotce na szyję i ucałowała ją serdecznie.
— Kochana ciociu — zawołała z żywością — nie jesteś tak zła, za
jaką miałyśmy cię.
Matka i siostry zarumieniły się zmieszane.
— Ależ Zuziu — zawołała matka z gniewem. Zofia szepnęła:
— Co za nieznośne dziecko!
Ludwika zacisnęła kurczowo dłonie, spoglądając na ciotkę, jakby
chciała ją za wszystkich przeprosić.
Lekkie drgnienie przebiegło po twarzy Klary, po czym, objąwszy
Zuzię, uścisnęła ją serdecznie.
— Staraj się, mój mały trzpiocie, poznać mnie lepiej — rzekła — a
wtedy będziesz mogła osądzić, czy jestem tak zła, jak się wydaje.
Usunęła na bok Zuzię i przez chwilę przypatrywała się z uwagą
Ludwice.
— Teraz na ciebie kolej, Ludwiko, muszę i o tobie wypowiedzieć swe
zdanie.
— Rozumie się — odezwała się Zofia, niby żartobliwie, ale z do-
mieszką ironii. — I Ludwice słusznie coś się od ciebie należy,
rozdzielaj i nie skąp twych mądrych rad, cioteczko!
Klara udawała, że nie słyszy drwiącej mowy Zofii.
— Ludwika, zdaje mi się — rzekła Klara po dłuższym namyśle —
należy do rzędu kobiet, o których się nie mówi. Zdaniem mego ojca,
mądrego człowieka, kobiety, o których się najmniej mówi, sa
najlepsze. Zresztą uważam Ludko, że jesteś bardzo podobna do twego
dziadka. Podobieństwo to występuje najwyraźniej w spojrzeniu.
- Ludwika ma twoje oczy, Klaro — rzekła skwapliwie majorowa,
zadowolona, że nierozważne słowa Zuzi poszły w zapomnienie.
Powstając z kanapki, Klara zauważyła:
- Jeśli chcecie, odwzajemniając się, krytykować mnie, nie mam nic
przeciw temu.
Oczy wszystkich zwróciły się ku Klarze. Postać jej chuda, koścista w
niemal ubogiej, skromnej sukni, przedstawiała się nader niekorzystnie.
Złoty łańcuch od zegarka był jedyną jej ozdobą. Na palcu prawej ręki
widniał pierścień, pamiątka po matce. Bujne włosy, gładko przy-
czesane i ułożone w węzeł, uwydatniały jeszcze bardziej jej kościste
policzki.
— Ale teraz chyba najwyższy czas udać się do przeznaczonego dla
mnie pokoju, by się umyć i strzepać kurz z sukni.
Wszyscy powstali.
— Ludwiko, odprowadź ciotkę do jej pokoju — odezwała się ma-
jorowa.
— Bardzo chętnie to uczynię, mamo. Chodźmy cioteczko. Klara
udała się z Ludwiką do przeznaczonego dla niej pokoju.
Zaledwie drzwi się przymknęły, Zofia rzuciła się z westchnieniem
ulgi na krzesło i podnosząc dłonie ku niebu, zawołała:
— Boże, mój Boże! Cóżeś nam za plagę zesłał!
— Ależ Zofio! — upomniała matka.
Zofia westchnęła po raz wtóry. v
— Nie zechcesz mi chyba wmówić, że ta wizyta jest dla nas miła.
Zuzia, szarpiąc nerwowo chusteczkę, odezwała się:
— Wiesz Zofio, że ciotka nie jest tak przykra, jak mi ją przedstawiłaś.
- To rozumne zdanie wyraziłaś już uprzednio — zadrwiła Zofia.
— To mi się tak wymknęło, sama nie wiem jak. Ale nie będę już
ulegać twemu wpływowi, postaram się sama wyrobić sobie sąd.
— Ależ owszem! — odparła Zofia. — Niechaj ciotka Klara będzie
twym ideałem. Ludwika już od dawna wzoruje się na niej.
Zuzia, wzruszając ramionami, odeszła do swego pokoju.
Klara z Ludwiką weszły do gościnnego pokoju. Randolfowie mieli
tylko ten jeden pokój gościnny, bardzo skromnie urządzony. Ludwika
postarała się o bukiet róż i postawiła go na okrągłym stoliku, przy-
krytym białą serwetą. Miła woń napełniła pokój. Gdy Ludwika poło-
żyła torebkę ciotki na stoliku, zauważyła dziurę w serwecie, zarumie-
niła się i szybko zakryła ją torebką.
Ale bystre oczy ciotki spostrzegły, że serweta była podarta.
— Czy pozwolisz cioteczko, bym ci pomogła przy wypakowaniu
twych rzeczy? — zapytała Ludwika.
— Dziękuję ci, dziecko. Uporam się z tym sama.
— Więc mogę odejść?
— Za pół godziny będę gotowa i przyjdę do salonu.
Ludwika odeszła, wielce zakłopotana stanem serwety. Zaraz po jej
odejściu Klara wyjęła z torebki podróżnej igłę i nici i naprędce zace-
rowała serwetę, a torebkę postawiła na dawne miejsce.
Gdy ciotka po wypakowaniu rzeczy weszła do salonu, Ludwika
zaopatrzona w igłę, nitkę i nożyczki zakradła się do gościnnego
pokoju. Spostrzegłszy już naprawioną serwetkę, zarumieniła się i
zawstydzona wróciła do salonu.
Była tam już zebrana cała rodzina. Major w szykownym ubraniu
usiadł naprzeciw szwagierki i nadskakiwał jej w swój natarczywy
sposób. Klara z trudem ukrywała niesmak z powodu tych starań
majora, by się jej przypodobać.
Majorowa nie mogła usiedzieć na miejscu, co chwila wybiegała do
kuchni, by zajrzeć, czy obiad już gotowy.
Klara dotychczas ani słówkiem nie nadmieniła celu swego przybycia.
Major wyczekiwał niecierpliwie tego wyjaśnienia. By ukryć swe
zniecierpliwienie, silił się na żarty z córkami i odgrywał rolę czułego
ojca rodziny.
Nareszcie służący oznajmił, że waza na stole.
Major podał z galanterią ramię szwagierce i poprowadził ją do stołu.
Na pierwszym miejscu siedziała Klara, po jej lewej ręce major, po
prawej majorowa. Na dalszych miejscach siedziały trzy siostry.
Służący obnosił dokoła zupę. Gdy ciotka Klara rozłożyła serwetkę,
Ludwika zauważyła ze zgrozą, że była podarta. Wystraszony wzrok
Ludwiki zwrócił uwagę Klary, która spostrzegłszy uszkodzenie ser-
wetki, opuściła ją szybko na kolana.
Z rozrzewnieniem patrzyła Klara na miłą twarzyczkę Ludwiki.
Najchętniej uścisnęłaby ją, ale twarz jej nie zdradzała wzruszenia, a
wyraz jej oczu był, jak zwykle, zimny i spokojny. Ludwika wiedziała,
jak bardzo ciotka zważa na porządek. Wstyd ją ogarnął na myśl, że
odniesie przykre wrażenie na widok nieładu w gospodarstwie domo-
wym. Co pomyśli o nich, widząc trzy dorosłe panny i taki nieład.
Ludwika starała się nieraz zaprowadzić porządek w domu, ale w końcu
j ona się zaniedbała tak jak jej otoczenie.
Rozmawiano o błahych rzeczach. Major opowiadał anegdoty z życia
wojskowego, naśladował swych przełożonych, przedstawiając siebie w
najkorzystniejszym świetle. Zuzia pobudzała wszystkich do śmiechu
swymi zabawnymi uwagami. Zofia dorzucała tu i ówdzie jakiś
ironiczny zwrot. Jedynie Ludwika milczała. Na bladej, smutnej twarzy
spoczywał chwilami wzrok ciotki z głębokim współczuciem.
Klara ze spokojem i pewnością wypowiadała swe zdanie o rzeczach
poznanych, gdy zaś nie była czegoś pewna, prosiła, by jej sprawę
wyjaśniono. Przy całej pewności siebie nie uważała się za nieomylną.
Po obiedzie Klara wyraziła życzenie udania się na godzinkę do swego
pokoju.
Major nie bardzo był z tego zadowolony, spodziewał się bowiem, że
Klara nareszcie poruszy sprawę tak żywo ich obchodzącą.
— Jeśli chcesz się przedrzemać, Klaro — przemówiła majorowa —
to wejdź do mego pokoju, tam jest znacznie spokojniej. W gościnnym
pokoju słychać rozmowy służby oraz stuk talerzy i garnków.
Klara zaprzeczyła głową.
— Nie, kochanie, nie sypiam po obiedzie, pragnę jednak odpocząć na
chwilę i przeczytać gazetę. U siebie w domu nieraz przez cały dzień nie
mówię tyle, co tu przez godzinę.
— Więc usiądź w salonie, tam znacznie przyjemniej. W gościnnym
pokoju nie będzie ci tak wygodnie — odezwała się ponownie majo-
rowa.
Mnie tam bardzo wygodnie — odpowiedziała Klara. — Nie rób
zresztą takich ceremonii ze mną. A więc do widzenia.! Nie
przeszkadzajcie sobie w niczym, ja zastosuję się do was.
— A więc czyń, jak ci przyjemnie, Klaro! Klara uścisnęła siostrę, a
wychodząc, rzekła do Ludwiki:
— Przynieś mi za chwilę gazetę.
— Bardzo chętnie, ciotuniu — odpowiedziała Ludwika.
Klara odeszła do swego pokoju. Przysunęła sobie krzesło do okna,
obok stolika, na którym stały róże. Krzesło było niewygodne, szukała
jakiejś poduszeczki, ale nie było żadnej. Wyjęła więc z łóżka
poduszkę, przyozdobioną haftami. Gdy odwróciła poduszkę,
zobaczyła, że poszewka była w dwóch miejscach podarta.
Była niemile tym dotknięta, gdy weszła Ludwika. Ta spostrzegła
natychmiast, że ciotka ma znów w ręku coś uszkodzonego. Rumieniec
wystąpił na jej twarz.
— Ach! cioteczko — zawołała stłumionym głosem — jakiż mnie
wstyd ogarnia, nie mogę ci spojrzeć w oczy.
Klara odłożyła poduszkę, a przystąpiwszy do Ludwiki, rzekła:
— Cieszę się, moja droga, że się wstydzisz tego niedbalstwa. Ładnie
to nie jest, że taki nieład panuje w domu, w którym są trzy dorosłe
panny. Popatrz, to kosztowna powłoczka. Gdyby się ją w czas napra-
wiło, byłoby się zapobiegło tym wielkim dziurom. Teraz nie wystarczy
już cerówka, trzeba będzie wstawić łatę, a to już brzydko wygląda.
Chodź Ludko, zabierzmy się do roboty.
Klara zdjęła powłoczkę. Ludwika usiadła przy niej zasmucona.
— Naprawiłaś już cioteczko serwetkę, leżącą na stoliku, chciałam to
zrobić, ale gdy miałam się zabrać do naprawy, serwetka była już cała.
Klara wyjęła swoje pudełko z przyborami do szycia.
— Zdaje się, moja Ludko — zauważyła — że wasza szafa z bielizną
smutno wygląda.
Ludwika odezwała się ze łzami w oczach:
— Nie tylko w szafie z bielizną, ale gdziekolwiek spojrzysz, wszędzie
nieład. Tyle razy już zamierzałam to zmienić.
Klara uśmiechnęła się ukradkiem. Był to uśmiech pobłażliwy, który
nie zgadzał się z surowym wyrazem jej oczu.
- Czy chciałabyś się nauczyć gospodarki domowej? — zapytała
Klara łagodnie, ująwszy Ludkę za ręce. Ludwika spojrzała na nią
błagalnie.
— Szalenie cioteczko, czuję braki tego na każdym kroku. I może
dlatego to nasze życie jest tak ponure. Nie mówiłabym o tym, gdybyś
sama nie zauważyła, co się u nas dzieje. Wstydzę się za siebie i za nich
wszystkich. Przy tobie czuję się dobrze, jakiś dziwny spokój mnie
ogarnia, pragnęłabym serdecznie być taka, jaka ty jesteś cioteczko. Ale
nie osiągnę nigdy tego ideału. Gdy odjedziesz, nie będzie nikogo, kto
by mną pokierował i powrócę znów do dawnego stanu. -
Klara ciągle trzymała ręce Ludwiki w swych dłoniach.
— Spójrz mi w oczy, Ludwiko — rzekła z powagą.
Ludwika podniosła wzrok, a Klara wyczytała w jej spojrzeniu głęboki
smutek. Czy przyczyną tego były tylko przykre stosunki domowe?
— Powiedz mi otwarcie, Ludwiko — rzekła Klara — czy wiadomo
ci, jaki jest wasz stan majątkowy?
Ludwika skinęła głową potakująco.
— Znam go dość dobrze, cioteczko. Rodzice mówią o tym całkiem
otwarcie przed nami. Ach! To wszystko takie straszne! Gdybyś wie-
działa, ciotuniu, jak mnie to przytłacza. Trwoni się pieniądze na rzeczy
zbędne, a potem brak ich na najpotrzebniejsze.
Klara zamyśliła się.
— Tak, tak i ja to samo zauważyłam. Chociaż tak rzadko bywam u
was, jest wszystko tak jasne, jak gdybym stałe z wami przebywała.
Zdaje mi się, że czas najwyższy pomówić o tym poważnie z twoimi
rodzicami. Dlatego przyjechałam. Ale nie chcę ci jeszcze zaprzątać
umysłu tymi sprawami. Musimy pomówić o rzeczy bliżej cię obcho-
dzącej. Czy masz do mnie zaufanie, Ludwiko?
— O tak, cioteczko, bezgraniczne zaufanie. Czuję to, że jesteś dobra,
rozsądna i energiczna. Jesteś człowiekiem w całym tego słowa zna-
czeniu.
Blady rumieniec oblał twarz Klary.
— No, no, nie osądzaj mnie tak pochlebnie. Ale odpowiedz mi na
Pytanie, czy chcesz pojechać ze mną do mego dworku — na jak długo
zechcesz, w każdym razie na rok lub dwa lata. Spodziewam się, że
gdy poproszę o to twych rodziców, zgodzą się na to. Ilekroć byś
zatęskniła, mogłabyś odwiedzić swoich najbliższych . Postarałabym
się wyuczyć cię gospodarki domowej — o ile mogę sądzić, wyrobisz
się na dobrą gospodynię.
Klara oczekiwała w naprężeniu odpowiedzi Ludki.
Twarz Ludki wyrażała niekłamaną radość. Chwilę namyślała się, po
czym ująwszy dłoń ciotki, oznajmiła, że z wdzięcznością zgadza się na
jej propozycję.
Kto wie, jakby wypadła odpowiedź Ludwiki, gdyby Henryk pozostał.
Ale obecnie nic jej nie wstrzymywało od wyjazdu.
— Ależ cioteczko, czy rzeczywiście chcesz mnie zabrać ze sobą?
— Tak, dziecino. Ale namyśl się jeszcze. Nie urządzam tak wesołych
zebrań towarzyskich jak twoi rodzice. Mój dom odwiedza co najwyżej
kilka osób. Miałabyś sposobność bywania dość często w teatrze i na
koncertach, a ze względu na ciebie, odwiedziłabym kilka tańcujących
wieczorów. Ale to wszystko w porównaniu z tym, co spotykasz w
domu rodzicielskim, jest drobnostką. Poza tym musiałabyś się zabrać
pilnie do pracy. A muszę się przyznać, że jestem dość surowa i niczego
nie przepuszczam. Gdybyś się dostała w moje ręce, zajęłabym się tobą
z całą właściwą mi energią.
Ludwika ucałowała ręce ciotki.
— Jeśli mnie zabierzesz i zadasz sobie tyle pracy ze mną, będę ci
serdecznie wdzięczna, kochana cioteczko. Nie wiem czy rodzice
zezwolą na mój wyjazd.
— Pozostaw to mnie, ja ci wyjednam ich pozwolenie. Ale czy ci nie
będzie zbyt ciężko rozłączyć się z nimi?
Ludwika odpowiedziała stanowczo:
— To nie powinno mnie powstrzymać od wyjazdu. Pragnę się nau-
czyć czegoś, by stać się podporą matki.
— Więc dobrze, Ludwiko, namyśl się jeszcze. Muszę dziś omówić
wiele ważnych spraw z rodzicami, więc i tę rzecz poruszę. Jeśli nie
zmienisz swego postanowienia i będziesz trwać w zamiarze wyjazdu
do mnie, wyruszymy z końcem tygodnia. Pozostanie ci więc jeszcze
sześć dni na przygotowanie do podróży.
-Sześć dni mi wystarczy, a moje postanowienie nie ulegnie zmianie
Wyjeżdżam z tobą, cioteczko. Klara skinęła głową.
Ciotka i Ludka rozmawiały jeszcze długo ze sobą. Klara cieszyła się
na myśl o pobycie Ludwiki w swym domu. Była dotychczas tak samot-
na teraz rozjaśni się jej życie, młoda dziewczyna będzie jej słonecznym
promieniem.
* **
Gdy Klara z Ludwiką wróciły do salonu, dowiedziały się, że major
musiał odejść w sprawie służbowej. Wrócił, gdy panie już były po pod-
wieczorku. Ukrywając swój zły humor, usiadł przy stole i poprosił o
filiżankę herbaty.
Po chwili zabrała głos Klara:
— Jeśli nie jesteś bardzo zmęczony, Wilhelmie, moglibyśmy poru-
szyć kilka ważnych spraw.
Major wstał.
— Nie jestem znużony, do twoich usług, Klaro. Może przejdziemy do
mego pokoju, tam nikt nam nie przeszkodzi.
Klara skinęła głową na znak zgody, a ujmując ramię majorowej,
rzekła:
— Chodźmy, Elżbieto, i ty musisz być obecna przy tej rozmowie. I
odeszli do pokoju majora.
Klara Arnsteten usiadła wyprostowana naprzeciw majora. Długie
wahanie nie było jej zwyczajem, gdy chodziło o załatwienie jakiejś
sprawy. Uderzyła od razu w sedno rzeczy:
— A więc, drogi szwagrze i kochana siostro, prosiliście mnie znów 0
zasiłek pieniężny. Wilhelm pisał, że potrzeba wam dwu do trzech
tysięcy marek. Wolałam tym razem sama przywieźć te pieniądze.
Para małżeńska odetchnęła swobodniej, zamieniwszy wymowne
spojrzenia.
Major ucałował rękę Klary.
— Jesteś wspaniałomyślną istotą, kochana, droga Klaro — zawołał
major — nie umiem nawet wyrazić, jak ci jesteśmy wdzięczni.
Nadużywaliśmy niestety już kilka razy twej dobroci, a ty w swej
szlachetności nie odmawiałaś nam pomocy. Dziękuję ci dziś
serdecznie i będę ci wiecznie za to wdzięczny, możesz być tego pewna.
Trzymał jej rękę w swej dłoni i podniósł ją ponownie do ust, ale Klara
cofnęła ją szybko.
— Nie masz powodu być mi wdzięczny Wilhelmie, gdyż wszystko to
uczyniłam dla siostry i jej dzieci. O tobie nie myślałam — rzekła
zimno.
Zbiło go to z tropu i zachwiało jego pewność siebie. Trwało to tylko
chwilę, gdyż znów konwencjonalny uśmiech zaigrał na jego ustach.
Stare panny lubią się zawsze drożyć. Najprawdopodobniej nie chce
przyznać się, jak bardzo jej na mnie zależy. Daremnie Elżbieta obrzuca
mnie swym triumfującym spojrzeniem.
Majorowa uścisnęła siostrę.
— Tyś zawsze była dobra i ofiarna, Klaro — rzekła Elżbieta
wzruszona — nigdy nie umiałam być ci tak wdzięczna, jak na to
zasługujesz.
— Zostaw to kochanie — mówiła Klara — wszak nie mam prócz
ciebie i twoich dzieci nikogo na świecie. Ale teraz posłuchajcie. Celem
mej podróży nie było doręczenie wam żądanych pieniędzy, pragnę
pomówić z wami o bardzo ważnej sprawie. Aby wam wyłuszczyć
powody, skłaniające mnie do tego kroku, muszę sięgnąć wstecz. Nie
może być nadal tak jak dotychczas.
Po chwili zamilkła.
Major, który mniemał, że cała sprawa już załatwiona, poruszył się
niespokojnie na krześle i strwożony popatrzył na Klarę. Ta zaś mówiła
dalej:
— Musicie sobie uprzytomnić, że w ciągu ostatnich 3 lat posłałam
wam dwadzieścia pięć tysięcy marek. Za pierwszym razem piętnaście
tysięcy — pisaliście wówczas, że tyle wam potrzeba na spłacenie dłu-
gów. Po czym posyłałam, w różnych odstępach czasu mniejsze sumy. a
dziś przywożę wam trzy tysiące marek. To wszystko razem wynosi
dwadzieścia pięć tysięcy! Gdyby to tak dalej postępowało, mój majątek
wkrótce wyczerpałby się całkowicie.
— Boże mój! Więc tyle jesteśmy ci dłużni — zawołała ze
zdziwieniem majorowa.
- Nic nie jesteście mi dłużni, Elżbieto. Nie liczę na to, byście mogli
nu zwrócić te pieniądze — rzekła Klara spokojnie.
- Jesteś zaiste aniołem! — zawołał major z udanym entuzjazmem.
Klara spojrzała nań zimno.
-- Dzięki Bogu, nic mnie nie łączy z aniołami, Wilhelmie. Czuję
się we własnej skórze tak dobrze, że nie pragnę zamienić jej na
anielską. Ale wróćmy do rzeczy. Nie mogę was nadal wspierać takimi
sumami. Jak to się stało, żeście tyle wydali — jest to dla mnie zagadką.
Musieliście, darujcie mi tę przykrą uwagę, roztrwonić te pieniądze.
Major westchnął, a wznosząc oczy ku górze, rzekł:
— Elżbieta nie posiada niestety cnót gospodarskich, poza tym na
toalety jej i naszych córek wydajemy szalone sumy.
Majorowa zarumieniwszy się, odparła w gniewie:
— Nie w tym sęk, Wilhelm gra i to bardzo wysoko w karty. A choć
czasem wygrywa, przegrane jednak przewyższają znacznie wygrane
sumy.
Klara rzuciła zdziwione spojrzenie na majora, który nie mogąc znieść
jej widoku, odwrócił głowę.
— Ty grasz? — rzekła Klara poważnie. — Teraz rozumiem wszy-
stko. Otóż właśnie to jest waszą ruiną. Wiedząc o tym, łatwiej mi
będzie powiedzieć wam, co zamierzam. Nie uważajcie tego za nad-
użycie mych praw, jeśli się mieszam w wasze intymne sprawy. Muszę
to uczynić, aby rzeczy jasno wyłożyć. A nie chcąc niczego przed wami
ukrywać, przedstawię wam mój stan majątkowy. W tym celu muszę
sięgnąć wstecz. Wszak macie dość czasu, aby mnie wysłuchać?
Małżonkowie z ciężkim sercem skinęli głową. Klara westchnąwszy
głęboko, zaczęła:
— Elżbieta dostała sto tysięcy marek w posagu, a dwadzieścia tysięcy
ojciec ofiarował na spłacenie twych długów, Wilhelmie. Ojciec, w
swym poczuciu sprawiedliwości, złożył w banku równą sumę na moje
'mię. Po śmierci ojca Elżbieta otrzymała w spadku osiemdziesiąt
tysięcy marek, co razem z posagiem stanowiło dwieście tysięcy. Nie
wliczono Pieniędzy wydanych na jej wyprawę, gdyż ja, pozostając w
domu rodzicielskim, miałam tam całe utrzymanie. Mój spadek wynosił
sto tysięcy
marek w gotówce, poza tym pozostał dla mnie dom z obszernym,
pięknym ogrodem, co równało się także sumie stu tysięcy marek. To
wszystko chyba pamiętacie?
— Tak, Klaro — rzekła Elżbieta.
— A więc dobrze. Ojciec zakończył życie przed dwunastu laty. Po
jego zgonie nie mieliście już grosza z posagu Elżbiety, zostały tylko
długi, które spłaciliście odziedziczonymi pieniędzmi. Pozostała reszta
nie starczyła na długo. Ja zaś utrzymałam się przy całym spadku.
Ojciec nauczył mnie obracać korzystnie pieniędzmi, nie narażając się
na straty. Operowałam więc przez lat dziesięć moim kapitałem, który
urósł do stu pięćdziesięciu tysięcy marek. Przed dwoma laty
wycofałam je z przedsiębiorstw i ulokowałam w papierach
wartościowych, przynoszących mi pięć od sta. Wydaję z tego na
utrzymanie pięć tysięcy marek rocznie. Remonty i pensje służby
pokrywam sprzedażą owoców i jarzyn z ogrodu, wszak wiecie, jak są
doskonałe.
— O, tak, Klaro. Gdy nadchodzi twoja każdoroczna przesyłka,
wspominam dziecięce lata, gdy biegając po sadzie, zrywałam nieraz
niedojrzałe owoce.
Klara ujęła rękę siostry.
— Cieszę się bardzo — rzekła — że wam owoce smakują. Ale do
rzeczy. Z mego majątku wydałam dwadzieścia pięć tysięcy dla was,
zostało mi więc jeszcze sto pięćdziesiąt tysięcy i dom z ogrodem.
Majątek mój przynosi mi siedem tysięcy pięćset marek rocznego
dochodu. Zawiadamiam was, że niedawno sporządziłam testament.
Zdradzę wam jego treść, jeśli mnie zapewnicie słowem honoru, że
zachowacie tę moją ostatnią wolę w tajemnicy przed córkami.
Major i majorowa przyrzekli jej to solennie. Dręczył ich oboje
niepokój, pragnęli dowiedzieć się, do czego Klara zmierza.
— W moim testamencie mianowałam spadkobierczyniami mego
ruchomego majątku wasze córki, tak że każdej z nich przypadnie w
udziale pięćdziesiąt tysięcy marek.
Małżonkowie spojrzeli na siebie z niepokojem.
— Zamierzasz zapisać swój majątek na imię naszych córek, na wy-
padek, gdybyś nas przeżyła — rzekł major układając już w myśli,
jakby mógł na podstawie tego spadku po Klarze zaciągnąć pożyczkę.
Klara zaprzeczyła energicznie skinieniem głowy.
- Nie tylko w tym przekonaniu pominęłam was w testamencie,
chcąc zapewnić swym siostrzenicom majątek, który po mnie zostanie,
jeśli Elżbieta mnie przeżyje, odziedziczy po mnie dom rodzicielski z
ogrodem. Gdyby zaś zakończyła życie przede mną, to i te nierucho-
mości przypadną w udziale waszym córkom. Same potem osądzą, czy
chcą ten dom zatrzymać, czy sprzedać. Ciebie, drogi szwagrze,
ominęłam w testamencie, masz bowiem zawód, który ci daje pokaźne
dochody, a potem pensję emerytalną, która powinna wystarczyć na
życie. Nadto mój testament zabezpiecza przyszłość twych córek, co —
spodziewam się — jest dla ciebie korzystniejsze, niż gdybym
pomyślała o tobie w testamencie.
Klara wypowiedziała te słowa spokojnie i rzeczowo, bez przykrych
docinków. Lecz major musiał wprzód przełknąć swą pigułkę goryczy
i złości, zanim skinął potakująco głową.
— Spodziewam się — rzekła Klara, spoglądając badawczo na majora
— że jesteście przekonani, że wedle najlepszej myśli i chęci roz-
porządziłam majątkiem.
Major odchrząknął, a poprawiając kołnierz, jakby mu dolegał, zabrał
głos:
— Zapewne, zarządziłaś wszystkim rozsądnie. Nasze córki powinny
ci być wdzięczne.
I Elżbiecie nie przypadło do serca zarządzenie Klary. Bolało ją to, że
siostra nie mianowała jej uniwersalną spadkobierczynią. Sądziła, że jej
się to należało, a przywykła do tego, że Klara przede wszystkim
myślała o siostrze. W każdym razie cieszyło ją, że Klara cały swój
majątek zapisała jej córkom, a nie — jak to miała prawo uczynić —
obcym ludziom. Ujęła więc dłoń Klary i uścisnęła ją.
Major obawiał się, że w przyszłości trudno będzie wydostać od Klary
sumę takiej wysokości, jaka im będzie potrzebna. Cała sprawa nie
przedstawiała mu się jeszcze jasno. To, że córki Jego będą
spadkobierczyniami Klary, nie cieszyło go chwilowo. Był egoistą,
przede wszystkim myślał o sobie, chociaż nieraz udawał czułego ojca.
Fakt, że córki były piękne i ogólnie się podobały, schlebiał jego
próżności. Z niepokojem zastanawiał się, co mu przyniesie przyszłość.
Jednak Klara przywykła kończyć rzecz rozpoczętą i ciągnęła dalej:
— Nie życzę sobie, by wasze córki znały treść mego testamentu.
Byłoby mi przykro, by wdzięczność dla mnie uważały za swój obowią-
zek. Z tego powodu przypominam wam dane mi słowo, że wszystko,
cośmy omówili, pozostanie w tajemnicy.
Po czym Klara wyjęła ze swej torebki trzy tysiące marek, a kładąc je
na stole, rzekła:
— Po tej przydługiej przedmowie, przystępuję do właściwego celu
naszej konferencji. Gdy podjęłam dla was te trzy tysiące marek,
powiedziałam sobie: To są ostatnie pieniądze, które podejmuję.
Pozostałych stu pięćdziesięciu tysięcy marek nie wolno mi naruszyć.
Uważam już dziś te pieniądze za własność moich siostrzenic. I dałam
sobie słowo, że ich nie naruszę. Dlatego oznajmiam wam, że owe trzy
tysiące marek są ostatnią znaczniejszą kwotą, którą oddaję wam do
dyspozycji. Na przyszłość postaram się zaoszczędzić ze swoich
dochodów dwa tysiące marek i te wam będę mogła corocznie
przysyłać. Jeśli je doliczycie do dochodów Wilhelma z wojska, to wam
wystarczy na skromne życie. Rozumie się, że na tak wysokiej stopie
jak dotychczas, nie będziecie mogli żyć. Starajcie się więc wasze
stosunki finansowe uregulować i ograniczać się w wydatkach,
zaprowadzić pewne oszczędności i nie zaciągać żadnych długów.
Ponad te dwa tysiące rocznie nie będę mogła przysyłać, musi wam to
wystarczyć. Jeśli Wilhelm dostanie awans, będziecie mogli wydawać
więcej.
Major odezwał się z niezadowoloną miną.
— Tak, kochana Klaro, mam nadzieję, że w czasie tegorocznych
manewrów otrzymam awans, ale może to i później nastąpi, a mamy
jeszcze wiele drobnych dłużków. Musimy być od nich uwolnieni, po
czym dopiero będzie można urządzić się tak, aby moje pobory z
zasiłkiem pieniężnym, który nam ofiarowujesz, wystarczyły na życie.
Ale jeśli chcesz nas wydobyć z matni, raczysz jeszcze — po raz ostatni
— spłacić nasze długi, wynoszące około piętnastu tysięcy marek.
Dopiero wtenczas będziemy mogli dzięki tobie rozpocząć nowe życie.
Major przypuszczał, że tym sposobem uda mu się zmienić posta-
nowienie Klary. Ani na chwilę nie myślał o ograniczeniu swych wy-
datków.
—- Gdybym to uczyniła, naruszyłabym kapitał zostawiony waszym
dzieciom. Nie mogę sobie wyobrazić, żebyś chciał ograbić własne
córki.
Major chwycił się za głowę:
Mój Boże! Mogę ci z łatwością spłacić te wyłożone pieniądze, gdy
zostanę pułkownikiem — rzekł, chcąc nakłonić Klarę do nowej
pożyczki.
A jeśli nie będzie awansu? — zapytała. Wszak niejednemu się zda-
rzyło nie przekroczyć rangi majora.
— Wilhelm jest bardzo ceniony przez swych przełożonych — ode-
zwała się Elżbieta, pragnąc pomóc mężowi, gdyż i jej zależało, aby
wydostać jak najwięcej pieniędzy od siostry.
W rzeczywistości w kancelarii wojskowej wiedziano, ile major miał
długów, że często zgrywa się po nocach w karty — więc jego widoki
na awans przedstawiały się niekorzystnie.
— Życzę wam obojgu, by Wilhelm awansował, ale mego posta-
nowienia to nie zmieni. Namyślam się długo, zanim coś postanowię.
Rozważyłam wszystko dokładnie, zanim się zdecydowałam na
dzisiejszą konferencję z wami, która jest dla mnie dość przykra.
Gdybym się w sprawach pieniężnych zastosowała do waszych życzeń,
wasze dzieci w najkrótszym czasie byłyby wyzute z całego mienia.
Rozważ to, Elżbieto, zanim się przyłączysz do prośby swego męża.
Apeluję do twej macierzyńskiej miłości. Z całą energią, na jaką mnie
stać, nie dopuszczę, by waszym dzieciom stała się krzywda, kocham je
bowiem, tak jak ciebie Elżbieto.
Major w rozdrażnieniu podkręcał wąsy, po czym odezwał się:
— Dam ci wszelką gwarancję, Klaro, że spłacę dług zaciągnięty u
ciebie.
Zaprzeczyła, skinąwszy głową z niedowierzaniem.
— Ty grasz — w tym mieści się wszystko. Nie trudź się, aby nakłonić
mnie do pożyczki. Jeśli macie długi, ułóżcie się z wierzycielami, by się
zgodzili na częściowe spłaty. Mniemam, że to się da przeprowadzić,
naturalnie, że będziecie musieli jeszcze bardziej ograniczać się w
Wydatkach.
Elżbieta westchnęła. Chociaż była przekonana, że siostra miała
najlepsze zamiary zabezpieczenia dzieciom przyszłości, żyła tylko
teraź-
niejszością i tylko myślała o tym, jak sobie uprzyjemnić każdą chwilę
życia.
— Ach Klaro — rzekła, żaląc się — ty nie wiesz nawet, jaka tu panuje
drożyzna. Jesteś sama jedna, więc nie wydajesz tak wiele. Ale nas jest
pięcioro, to pieniądze ulatują, jakby miały skrzydła.
— Uznaję, że musicie więcej wydawać ode mnie, ale zaradzić temu
nie mogę. Musicie sami coś w tym względzie postanowić, inaczej
lecicie w przepaść. Macie tu trzy tysiące marek, będziecie więc mogli
spłacić pilne długi. Przyrzeczony zasiłek pieniężny będę wam
przysyłać w ratach kwartalnych po pięćset marek. Aby wam ulżyć,
przyślę pierwszą ratę już pierwszego lipca.
Major z wyraźną niechęcią spoglądał w twarz swej szwagierki, której
teraz nienawidził.
— Po cóż jej nadskakiwałem — pomyślał. Mści się na mnie, żem się
z nią nie ożenił, z tym straszydłem na ptaki. Naturalnie, że ona się do
tego nie przyzna, udaje jeszcze naszą dobrodziejkę.
Elżbieta pierwsza wróciła do równowagi. Przed nią leżały trzy tysiące
marek. Brak pieniędzy, który w ostatnich dniach dawał się jej tak
srodze odczuwać, był usunięty. Uspokoiło ją to, gdyż nie myślała o
przyszłości ani o przykrościach, jakie ją jeszcze czekały. Ująwszy dłoń
Klary, rzekła:
— W każdym razie dziękuję ci, Klaro, za hojny dar i troskliwość o
nas. Bogu dzięki, mamy znów pieniądze! Byłam w rozpaczy, bo po-
siadam tylko osiemdziesiąt groszy. Będę się starała, by nam te pienią-
dze wystarczyły na dłuższy czas. A najdotkliwsze długi będą co rychlej
spłacone.
Klara spojrzała ze wzruszeniem na siostrę i rzekła:
— Aby wam nieco ulżyć w spłacie długów, pozwólcie mi zabrać
jedną z waszych córek. W ten sposób zmniejszą się wasze wydatki.
Będzie miała u mnie całe utrzymanie wraz z ubraniem, w ogóle dołożę
wszelkich starań, by ją zadowolić.
Małżonkowie spojrzeli na się niedowierzająco. Twarz majora miała
wyraz ironiczny. Pomyślał, że żadna z córek nie zdecyduje się żyć z tą
gderliwą starą panną pod jednym dachem.
— Czy myślisz o tym na serio? — spytała majorowa głosem nie-
pewnym, była bowiem tego samego zdania, co jej mąż.
— Mówiłam już z Ludwiką i ona skłania się do wyjazdu ze mną.
pragnie nauczyć się gospodarki domowej, by ci być pomocną,
Elżbieto. 0dy ona do was wróci, zabiorę na jej miejsce Zuzię. Tym
sposobem będziesz miała mniej kłopotów, Elżbieto. Zofii nie chcę
nawet zaproponować tego, jako że stworzona jest na wielką damę i nie
czułaby się dobrze w tak skromnych warunkach, jakie panują w mym
domu. Więc, co myślisz, Elżbieto, o wyjeździe Ludwiki?
Majorowa odpowiedziała nie bez pewnego wahania:
— Zapewne, można by oszczędzić w ten sposób, a przy tym córki
mogłyby skorzystać wiele u ciebie, o tym jestem przekonana.
Przyznaję otwarcie, że nie posiadam zdolności gospodarskich ani
wychowawczych. Zgadzam sie z tobą w zupełności, że o Zofii mowy
tu być nie może. Zuzia wróciła niedawno z pensji, pragnęłabym, by
została z nami. A jeśli Ludwika życzy sobie tego — jak się na to
zapatrujesz, Wilhelmie? W każdym razie, sądzę, że możemy
spróbować.
Major nie był już tak uprzedzająco grzeczny dla Klary. Wydało mu
się zbyteczne silić się na uprzejmość wobec szwagierki.
— Czyń, jak uważasz, Elżbieto — rzekł zimno — pozostawiam ci to
do rozstrzygnięcia. Wybaczcie mi — rzekł po chwili — muszę odejść,
mam dziś jeszcze konferencję z pułkownikiem.
Majorowa spojrzała nań ze zdziwieniem.
— Sądziłam, że zostaniesz dziś w domu?
Major miał zamiar rzeczywiście na cześć Klary spędzić ten wieczór z
rodziną, ale wobec lekceważenia, jakie mu okazała, nie uważał za
potrzebne zanudzać się w jej towarzystwie.
— Miałem zamiar zostać z wami, ale niestety, nie mogę. Wiesz
przecież, Elżbieto, że skoro przełożony rozkaże, podwładny musi się
podporządkować. Wybacz więc, droga Klaro, że odchodzę.
— Nie przeszkadzaj sobie, Wilhelmie. A co do Ludwiki, czy nie masz
nic przeciw temu, by wyjechała ze mną, jeśli Elżbieta na to zezwoli?
— Nie, wcale nie, załatwcie to beze mnie — rzekł pośpiesznie.
— A więc chodźmy, Elżbieto — rzekła Klara — pomówimy z
Ludwiką.
Majorowa skinęła głową.
— Dobrze, idź naprzód Klaro, muszę zostać, aby jeszcze omówić
niektóre sprawy z Wilhelmem.
Klara wyszła z pokoju ze świadomością, że jej dobra, wola nie została
doceniona.
Major rzucił za nią gniewne spojrzenie.
— Co za nieznośne stworzenie! — szepnął.
Gdy Elżbieta sięgnęła po trzy tysiące marek leżące na stole, przystąpił
do niej pośpiesznie.
— No, a ja gdzie? — zawołał. Spoglądając nań, zapytała:
— Czy ci na dziś wieczór potrzebne pieniądze?
Zaśmiał się szyderczo.
— Zaiste, naiwne pytanie! Wszak wiesz, że nie mam grosza przy
duszy. Daj mi jeden z tych papierków.
— Może poślemy rozmienić? — rzekła majorowa.
— Nie psuj mi — odparł major — tak rzadkiej dla mnie przyjemności
rozmienienia tysiączka. To podniesie na nowo mój kredyt.
— Przyrzeknij mi, Wilhelmie, że nie będziesz grał.
— A więc dobrze, przyrzekam, że grać nie będę. Ale teraz odejdź, bo
muszę się przebrać. A nie daj się przez nadobną siostrzyczkę zanudzić.
— Nie mów o niej tak opryskliwie, wszak ma najlepsze chęci, aby
nam pomóc.
Mruczał coś pod nosem, Elżbieta zaś podążyła za Klarą.
W salonie panie omawiały wyjazd Ludwiki. Zofia i Zuzia były zdu-
mione postanowieniem Ludki. Zofii wydawało się niemożliwością
dobrowolne zamieszkanie pod jednym dachem z ciotką Klarą. Dla niej
byłoby to skazaniem na wygnanie. Gdy ciotka jeszcze raz tłumaczyła
Ludwice, że zamieni swe obecne życie, pełne rozrywek, na żmudną
pracę, Zofię przejmował dreszcz. Była zadowolona, że jej ten los nie
spotyka, ogarnęło ją nawet współczucie dla Ludki.
Gdy siostry udały się wieczorem na spoczynek, Zofia przemówiła
łagodnie do Ludwiki:
- Czyś się dokładnie zastanowiła, Ludko, nad poniesieniem tej
ofiary?
Ludwika, uśmiechając się, odpowiedziała:
- Nie ma mowy o ofierze, nic i nikt mnie do tego nie zmusza. To
moja wolna, nieprzymuszona wola.
— Ależ Ludko — zawołała Zuzia — ty się zanudzisz na tej prowincji.
Ludwika zaprzeczyła ruchem głowy.
— Mylisz się, Zuziu, D. nie jest tak małą mieściną, nie o wiele
mniejszą od C. Dworek ciotki Klary jest ślicznie położony. Czy nie
przypominacie sobie, jak wesoło przed laty spędziłyśmy u ciotki wa-
kacje? Co tam ze wspaniały sad! Jakie cieniste aleje i jakie prześliczne
kwiaty.
— No tak, dziecku wydaje się rajem sad, w którym wolno mu
bezkarnie zrywać owoce — rzekła Zofia, uśmiechając się ze współ-
czuciem. — Ale dziś, gdy jesteś dorosłą panną, cóż cię nęci, chyba nie
gderliwa ciotka?
— Pragnę się nauczyć tego, czego w domu nie nabyłam, a moim
dążeniem będzie dorównać ciotce, która mi imponuje.
— Mój Boże! Spodziewam się, że ci się to pobożne życzenie nie ziści,
inaczej wyparłabym się ciebie! — zawołała Zofia ze zgrozą.
Gwarząc wesoło, Zuzia rozpuściła włosy Ludwiki, które okryły ją
królewskim płaszczem.
— Co za wspaniałości! Patrz Zosiu. Włosami Ludki można by okryć
całe moje łóżko. Ach Boże! Wyrzekłabym się chętnie raz na zawsze
cukierków, byle mieć tak cudowne włosy.
— Nie wytrzymałabyś bez cukierków, łakomczuchu — żartowała
śmiejąc się Ludwika.
Wreszcie Ludwika udała się na spoczynek.
Zofia spoglądała na nią na wpół przymkniętymi oczyma, nie spała
bowiem, gdyż światło lampy ją raziło. Po raz pierwszy odczuła jakby
żal, że skokietowała Henryka Rotmana, którego jej siostra tak szczerze
kochała. Ale niezbyt długo trawiło ją to uczucie.
Może tak i lepiej — pomyślała — kto wie, czy nie powstrzymałam Jej
od nierozważnego kroku. Ona, która tak każdą rzecz poważnie
Pojmuje, zostałaby jego żoną.
Ludwika przerwała na chwilę myśli Zofii, życząc jej dobrej nocy, po
czym zgasiła światło.
Zupełna cisza zapanowała w pokoju.
Zofia snuła w dalszym ciągu swe myśli. Myślała o Robercie
Walentynie, spodziewając się zastać go nazajutrz w pałacu sztuki.
Zwycięski uśmiech krążył dokoła jej ust w przekonaniu, że zdołała
zawładnąć sercem młodego milionera. Robert nie podobał się jej,
przeciwnie, jego wątła postać i powolne ruchy raziły ją. Ale miliony,
które posiadał, dodawały mu wdzięku. Jako jego żona, mogłaby Zofia
urządzić sobie życie wedle własnego upodobania.
*
Major wrócił do domu dopiero późną nocą. Nazajutrz siedział
skwaszony przy śniadaniu. Grał początkowo szczęśliwie, później jed-
nak nie tylko że stracił to, co wygrał, ale dołożył jeszcze sto marek z
otrzymanych od Elżbiety pieniędzy. A że siedemset marek zwrócił
kapitanowi Tressow, zostało mu tylko dwieście marek. Złożył całą
winę na Klarę. Gdyby nie jej wczorajsze oświadczenie, pozostałby w
domu i miałby w kieszeni więcej o sto marek.
Klara była zbyt dobrą znawczynią ludzi, by nie zauważyć, że major
żywił do niej urazę. Zignorowała jego zły humor, nie mając sobie nic
do zarzucenia. Majorowa była rzewnie usposobiona z powodu wyjazdu
Ludwiki. Jedynie myśl, że Ludka może nauczy się wiele od ciotki i że
jest do niej przywiązana, uspakajała ją nieco. Poza tym wyjazd Ludki
ułatwiał jej wprowadzenie Zuzi na bale, gdyż ukazywanie się z trzema
córkami wydawało się jej niemożliwe.
Mówiono wiele o wyjeździe Ludki. Majorowa żałowała szczerze, że
Ludwika ich opuszcza i była dla niej tego wieczoru bardzo czuła.
Major był również rozmowniejszy. Przypomniał sobie, że uprzed-
niego dnia spotkał się w kasynie z Rotmanem.
— Ach zapomniałem — rzekł major — podanie porucznika Rotmana
zostało uwzględnione, otrzymał zwolnienie ze służby wojskowej.
Wyobraźcie sobie, obiera nowy zawód, pragnie się kształcić na archi-
tekta. Prosił mnie, bym was uprzedził, że przyjdzie dziś pożegnać się z
wami.
Wzrok Klary spoczął przypadkowo na twarzy Ludwiki, która nieco
zarumieniona, spuściła oczy. Gdy Zuzia to zauważyła, Ludka
zarumieniła się jeszcze silniej.
Klara podchwyciła również znaczące spojrzenie Zuzi, rzucone w
stronę Ludwiki. Scena ta zastanowiła Klarę.
— Tracicie doskonałego dansera i miłego towarzysza — rzekła
majorowa do córek, zwracając się specjalnie do Zofii, wiedziała
bowiem o jej flircie z Rotmanem. Znając Zofię, nie obawiała się złych
następstw* tego flirtu. Żal jej było, że Rotman wyjeżdża, ale osądziła,
że może to i lepiej wobec tego, że młody Walentyn był obecnie zajęty
Zofią.
— To inny go zastąpi, nie odczujemy braku danserów — odpo-
wiedziała Zofia z wyniosłą miną.
Klara nie znała porucznika Rotmana, ale zainteresowała się nim,
wyczuła bowiem, że łączyło go coś z Zofią i Ludwiką.
Rumieniec Ludwiki, udana obojętność Zofii i znaczące spojrzenia
Zuzi zwróciły jej uwagę.
Gdy służący oznajmił przybycie porucznika Rotmana, znajdowały się
w salonie tylko Klara i Ludwika.
Majorowa kończyła swą toaletę, Zofia była w swoim pokoju również
zajęta strojem, a Zuzia wyszła na zakupy nut i cukierków.
Klara zauważyła, że Ludka była bledsza niż zazwyczaj i bardzo
roztargniona. Dziwny niepokój nią zawładnął. Gdy oznajmiono przy-
bycie Rotmana, Ludwika siedziała spokojna, tylko jej twarz oblała się
żywym rumieńcem.
Ludwika przywitawszy się z Rotmanem, przedstawiła go ciotce.
Charakterystyczna twarz, spokojny i szczery ton mowy Rotmana,
uczyniły na Klarze wielce korzystne wrażenie. Ukradkiem spoglądała
na rozmawiającą z nim Ludwikę. Zaraz po pierwszych słowach, które
zamienili z sobą, zauważyła, że Ludwika wiedziała o tym, że Rotman
wniósł podanie o zwolnienie ze służby wojskowej, podczas gdy inne
Panie dowiedziały się tego dopiero z ust majora. Wynikało to z na-
stępujących słów Ludwiki:
— Ojciec powiedział nam dziś rano, że otrzymał pan pozwolenie
Wystąpienia ze służby wojskowej. A więc odpowiedź nadeszła rychlej,
niż pan się spodziewał.
— Tak łaskawa pani, gdy mówiłem o tym z panią w sobotę, nie
przeczuwałem, że wypadnie mi już dziś pożegnać panią.
Ludwika — pomyślała Klara — dziś rano nie wspomniała o tym, że
wie o postanowieniu Rotmana.
— Czy pan wyjeżdża wprost do Berlina? — zapytała Ludwika.
— Tak, jutro rano wyjeżdżam. W drodze do Berlina wstąpię do mego
wuja w Wittenbergu. To jedyny z moich krewnych, a że jest starym
kawalerem i po trosze dziwakiem, żyjącym w nader skromnych
warunkach, uważam za swój obowiązek odwiedzać go od czasu do
czasu.
— Czy pan zamierza uczęszczać na studia, panie poruczniku? —
zapytała Klara.
Skłoniwszy się grzecznie, odpowiedział:
— Tak jest, łaskawa pani. Wprawdzie dość późno zaczynam się
kształcić w tym zawodzie, ale — dodał z uśmiechem — lepiej późno,
niż nigdy.
Klara patrzyła z zaciekawieniem w energiczne oblicze Rotmana.
— Rzadko to się zdarza, ale nie uważam, by pan był za stary.
Henryk wyjaśnił pokrótce Klarze, dlaczego zmienia zawód, nie wy-
mieniając naturalnie właściwej przyczyny tego kroku. Ludwika
przyjęła tę wiadomość spokojnie, ale oczy jej błądziły w dali, a na
ustach igrał gorzki uśmiech.
Wreszcie weszła majorowa. Przywitała uprzejmie porucznika i roz-
mawiała z nim o jego planach na przyszłość.
Henryk co chwila patrzył na drzwi w oczekiwaniu Zofii. Ludwika to
zauważyła, a zwróciwszy się do matki, rzekła:
— Zdaje się, że nie zawiadomiono Zofii, że mamy gościa. Pan
porucznik Rotman chciałby się z nią na pewno pożegnać.
Henryk odetchnął i w duchu podziękował Ludwice, że odgadła jego
myśli.
— W istocie — odezwał się Henryk — pragnąłbym przed mym
wyjazdem widzieć się z pani siostrą.
— Pójdę po nią — rzekła Ludwika bezdźwięcznym głosem. A gdy
zwracając się ku drzwiom, przechodziła obok ciotki, ta przelękła się
niemal wyrazu jej marmurowej twarzy.
Coś tu się rozgrywa między nimi — pomyślała Klara.
Dość długo trwało, zanim Zofia weszła. Klara spostrzegła, że twarz
porucznika rozjaśniła się i że nie spuszczał z niej oczu.
Nie zgadzało się to z przypuszczeniem Klary. Zdawało się jej bo-
wiem, że jakaś tajemna nić wiązała Henryka z Ludwiką, tymczasem
teraz odnosiła wrażenie, że Henryka łączy miłość z Zofią.
Zofia miała się na ostrożności. Rozmowa z Henrykiem toczyła się
konwencjonalnie, ale gdy porucznik na pożegnanie ujął dłoń Zofii,
spojrzała nań tak wymownie, że Klara przeniknęła swym bystrym
wzrokiem ich stosunek.
Ludwika wróciła jeszcze bledsza i smutniejsza niż uprzednio. Rotman
pożegnał się i z nią serdecznie, ale w końcu rzucił jeszcze jedno
płomienne spojrzenie na Zofię, która odwzajemniła mu się znaczącym
uśmiechem.
Po odejściu porucznika, gdy Klara pozostała z Ludwiką w salonie,
ciotce ścisnęło się serce na widok zbolałej twarzy siostrzenicy.
Czyżby obie kochały się w pięknym poruczniku? — zapytywała sama
siebie Klara. — W takim razie — pomyślała — on raczej kocha Zofię.
Ludka dlatego tak szybko się zdecydowała na wyjazd ze mną,
ponieważ Henryk również opuszczał to miasto.
* **
Tego samego dnia po obiedzie Zofia udała się na wystawę obrazów.
Majorowa odwiedziła pułkownikową Werdern, która mając zaufanie
do gustu Elżbiety, uprosiła ją, by z nią poszła kupić kapelusz. Elżbiecie
przykro było odejść, ale Klara namówiła siostrę, by pomogła pani
Werdern w zakupach.
Klara, po całogodzinnym odpoczynku w swym pokoju, weszła do
salonu. Nie zastawszy tam nikogo, usiadła przy oknie i czytała gazetę.
Po chwili usłyszała w przyległym pokoju głosy Ludwiki i Zuzi.
Przysłuchiwała się z przyjemnością szczebiotaniu Zuzi. Coraz to nowe
dowcipy padały z ust tej figlarki, wywołując uśmiech na ustach ciotki.
Ciotka nie czyniła sobie wyrzutów z podsłuchiwania ich rozmowy,
będąc pewną, że żadna z nich nie poczyni zwierzeń. Nagle ich
rozmowa Przybrała charakter nie do przewidzenia.
— Czy wiesz Ludwiko, dlaczego Zofia udała się dziś na wystawę
obrazów? — zapytała Zuzia.
— Najprawdopodobniej po to, by obejrzeć obrazy — odpowiedziała
Ludka.
— Mylisz się, tak sądząc. Udała się tam na schadzkę z Robertem
Walentynem.
— Ależ, Zuziu, jakże można coś podobnego przypuszczać?
— Nie udawaj głupiej, Ludko, wszak sama wczoraj słyszałaś, jak
Zofia oznajmiła Robertowi, że wybiera się do salonu sztuki. Znamy
przecież naszą siostrzyczkę. A jak się stroiła przed lustrem, zanim
odeszła.
— To tylko przypuszczenie, które nie upoważnia do takiego twier-
dzenia — rzekła Ludwika.
— Więc udowodnię ci, że się nie mylę. Mama, żegnając się z Zosią,
zapytała: „Czy sądzisz, że spotkasz się na wystawie z Walentynem?"
Zosia odpowiedziała: „Jestem tego pewna, jeśli nie dziś, to jutro".
Wtedy mama wyszeptała półgłosem: „Spraw się dobrze, taka sposob-
ność tylko raz w życiu się zdarza." Nie słyszałam, co Zosia na to
odpowiedziała, gdyż zobaczyły mnie i jeszcze tylko kilka słów
zamieniły ze sobą cichym szeptem. No i cóż ty na to, Ludko?
— Że jeśli coś podobnego dostało się przypadkowo do twoich uszu,
nie powinnaś tego wypaplać — odpowiedziała Ludwika.
— Nie bądź tak przesadna! To nie jest paplanie, jeśli ci to powierzam,
jestem pewna, że nie uczynisz z tego użytku. Ciekawa jestem, jakich
sposobów użyje Zofia, by zdobyć sobie tego milionera.
— Wstydź się Zuziu! Nie powinnaś się tak wyrażać o siostrze.
— Jesteś tak przesadnie cnotliwa, Ludko. Nie uważam tego za coś
karygodnego, że Zofia chce wyjść dobrze za mąż, by wydostać się z
naszych opłakanych warunków. Co prawda, nie powinna była upra-
wiać flirtu z Rotmanem, skoro wiedziała, że jest ubogi.
— Proszę cię Zuzieńko, nie mów o rzeczach, których nie rozumiesz i
które istnieją tylko w twej wyobraźni — upominała Ludwika sio-
strzyczkę, siląc się na spokój.
— Istnieją w mojej wyobraźni, powiadasz. Mylisz się Ludko.
Powinnaś wiedzieć, że nie opieram takich rzeczy na złudzeniu. Wiedz
o tym, że Zofia i Rotman całowali się. Tak jest — nie chciałam ci tego
powiedzieć, bo wiedziałam, że kochałaś Rotmana i on ciebie kochał,
zanim Zofia wróciła. Siostrzyczce naszej podobał się piękny
porucznik, zaczęła go kokietować, a że jej nikt oprzeć się nie może,
zdobyła jego serce. On w niej zakochany po uszy i gdy pewnego razu
byli u nas goście, widziałam na własne oczy, jak ją w kąciku całował.
Gdybyś się Zosi zwierzyła, że kochasz Henryka, może by z nim nie
flirtowała.
— A ty sądzisz, Zuziu, że mnie zależy na mężczyźnie, który mnie
opuszcza, by pokochać inną?
— Nie wiem, Ludko, które uczucie u ciebie silniejsze, miłość czy
duma? To jedno muszę ci powiedzieć, że gdybym ja kogoś kochała, a
Zofia pragnęłaby mi go zabrać, broniłabym się z całej siły, nie tak, jak
ty: usunęłaś się z dumnie podniesioną głową.
— Proszę cię, Zuziu, nie łącz mego imienia z Rotmanem. Jest on
tylko moim przyjacielem i jedynie tobie zwierzam się z tego, że łączy
nas przyjaźń.
— A może istnieje jaki inny powód, dla którego nieprzymuszona
wyjeżdżasz do ciotki?
— Przecież wymieniłam ci już powód, który mnie do tego skłania.
Pragnę się u ciotki nauczyć gospodarstwa, by móc u nas w domu za-
prowadzić porządek. Czy nie widzisz, że u nas straszny nieład?
Zuzia westchnęła.
— Jest mi tu miło, w każdym razie milej, niż u ciotki. Może ona nie
jest tak zła, za jaką ją uważa Zosia, nawet przyznam ci się, że obecnie
ciotka podoba mi się bardziej niż dawniej. Ale nie chciałabym żyć z nią
pod jednym dachem i podlegać wiecznej krytyce — brr... mróz mnie
przechodzi, gdy o tym pomyślę.
— Gdybyś ciotkę tak znała, jak ja, nie lękałabyś się jej. Znajdujemy
się tu w otoczeniu ludzi, którzy coś innego mówią, a o czym innym
myślą. Ciotka jest osobą szczerą i ma dla nas więcej uczucia, niż nam
to okazuje. Kto wie, ile ona cierpiała w życiu i czy nie z tego powodu
bywa nieraz zbyt ostra. W każdym razie osądza samą siebie najostrzej.
Wcale się nie lękam przebywania w jej towarzystwie. Pragnę, by ciotka
wiedziała o tym, że ją kocham i tak ją cenię, że chciałabym się na niej
Wzorować. Moim celem będzie ją zadowolić, nauczyć się czegoś, by
móc być wam użyteczną. Gdy wrócę od ciotki, zajmę się gospodar-
stwem i zaprowadzę w domu ład.
— Życzę ci Ludko, byś dopięła celu. Jesteś rzeczywiście godna
podziwu. Będzie mi cię na każdym kroku brakowało, bo z Zosią nie
zawsze można żyć w zgodzie.
Klara słyszała najdokładniej ich rozmowę. Próbowała kilka razy
odejść, ale obawiała się ruszyć krzesłem. Wreszcie, gdy za portierą
usłyszała przesuwanie szafy, powstała i wymknęła się z pokoju. Nie
chciała, by siostrzenice wiedziały, że przysłuchiwała się ich rozmowie.
Obecnie nabrała pewności, że Ludwika kochała Rotmana i że z po-
wodu obrażonej dumy ukrywała tę miłość na dnie serca. Że Zofia,
podobna z usposobienia do majora, była kokietką, o tym Klara wie-
działa. Ludwika zaś była najszlachetniejszą i najpoważniej myślącą z
sióstr. Cieszyło to Klarę, że będzie mogła wspierać ją radą i przyczynić
się do rozwoju jej zdolności. Uwagi Zuzi wywołały pobłażliwy
uśmiech na ustach Klary. Była przekonana o jej dobrym serduszku i
przypuszczała, że rozwinie się na rozsądną kobietę, trzeba by tylko
wykorzenić złe nawyczki.
Klara postanowiła, że gdy Ludwika nabierze już praktycznego
doświadczenia, pokierować Zuzią.
Wróciwszy do swego pokoju, namyślała się, jak postąpić z Ludwiką,
po tym, czego się o niej dowiedziała. Będąc pewna, że kocha Rotmana
bez wzajemności, odczuła jej ból, postanowiła więc ulżyć jej
cierpieniu. W takich warunkach praca jest jedynym lekarstwem, nie
leczy ona wprawdzie zadanej rany, ale przynosi pewną ulgę. O tym
przekonało Klarę własne doświadczenie.
Wychodząc z pokoju, zastała Zuzię siedzącą na ziemi przed otwartą
szafą. Na kolanach trzymała rozmaite drobiazgi, które jedne po drugich
podawała Ludwice, ta zaś układała je w szafie.
Klara zaśmiała się serdecznie na ten widok.
— Zuziu, wyglądasz jak kramarz uliczny, gdy zachwala swój towar
— zawołała Klara.
Zuzia podniosła główkę.
— Cioteczko, tak ci ładnie, gdy się śmiejesz, powinnaś zawsze być
uśmiechnięta.
— Skądże to przypuszczenie, Zuziu. Stare panny mają prawo być
brzydkie i przykre, wszak uważa się je przeważnie za nieznośne.
Zuzia patrzyła ze zdziwieniem na ciotkę, po czym rzuciwszy cały
swój kram na podłogę, skoczyła na równe nogi.
— I ja tak myślałam, cioteczko. Ale omyliłam się. I stare panny mogą
korzystnie wyglądać, jak ty w tej chwili.
Klara objęła ją ramieniem, a ucałowawszy serdecznie, rzekła:
— Nie wydawaj jeszcze ostatecznego sądu o starych pannach, bo
możesz go jeszcze zmienić.
Zuzia spojrzała na ciotkę zakłopotana.
— Czy to ci sprawia przykrość, gdy cię ktoś nazywa starą panną? —
zapytała Zuzia ze zdziwieniem.
Klara odparła z uśmiechem:
— Nie biorę tego nikomu za złe, gdyż jestem w istocie starą panną,
tak jak ty jesteś młodą. Wszak tego nie uważasz za obrazę?
— No nie, ale to przecież coś innego.
— Czy sądzisz, że to nazwanie jest pogardliwe? Zuzia skinęła
potakująco.
— Nieraz szydziłam ze starych panien, ale to niesłuszne — tak mi ;
się dopiero dziś wydaje.
Ciotka pogładziwszy ją, zwróciła się ku Ludwice z pytaniem: ,
— Co robisz Ludwiko?
— Pragnę przed wyjazdem uporządkować szafy — odpowiedziała
Ludwika.
— Gdyby się tym nie zajęła, żadna z nas nie wiedziałaby, gdzie co
leży. Nie wiem, co poczniemy, gdy ona wyjedzie — zawołała Zuzia.
— Trzeba się nauczyć — rzekła Klara z naciskiem. — Spróbujemy
natychmiast. Uporządkuj tę szafę, Zuziu. Ludwika i ja pomożemy ci.
Zuzia z niechęcią zabrała się do roboty. Z początku czyniła to
niezgrabnie, później coraz lepiej, a po skończeniu ciotka wręczyła jej
pięć marek w srebrze. Zarumieniona krzyknęła z radości:
— Cioteczko kochana! To moje pierwsze zarobione pieniądze, ale
czy mi się rzeczywiście należą? Muszę jeszcze kilka szaf uporządko-
wać — wołała, ściskając Klarę.
Z zapałem zabrała się Zuzia do następnej szafy. To nowe zajęcie
sprawiało jej wielką przyjemność, a ciotka patrzyła z zadowoleniem
na swą siostrzeniczkę.
Zofia udała się śpiesznie na wystawę obrazów. Przybyła tam kilka
minut po czwartej. Stanęła przed jednym z większych obrazów. Wtem
usłyszała czyjeś kroki.
— Łaskawa pani pozwoli, że się z nią przywitam.
Udając zdziwienie, odwróciła się, a jej przecudne oczy zajaśniały
radością.
— Ach cóż to za niespodzianka, panie Robercie! — zawołała wesoło.
Spojrzał na Zofię płomiennym wzrokiem. Wydała mu się jeszcze
piękniejsza od tej, którą zachował w pamięci.
— Może to z mojej strony zbyt wielka śmiałość, jeśli się przyznam, że
przyszedłem tu jedynie po to, żeby zobaczyć się z panią.
Zofię ogarnęło dziwne uczucie. Zdawało się jej, że Robert swym
płonącym wzrokiem pragnąłby spalić ją na popiół. Zadrżała i bladość
okryła jej twarz. Robert odczytał to jako wyraz uczucia dla siebie.
— Czy pani ma mi to za złe? — pytał z zapartym tchem. Zofia,
zapanowawszy nad przykrym wrażeniem, uśmiechnęła się
słodko, rzucając nań spojrzenie pełne czaru.
— Czy mam panu to za złe? O nie, na pana się gniewać nie mogę —
szepnęła jakby mimo woli.
Ujął jej dłoń i złożył palący pocałunek.
— Gdyby droga, łaskawa pani wiedziała, jak spędziłem ostatnie dwa
dni! Odkąd panią poznałem, stałem się innym człowiekiem. Świat
wydaje mi się rajem, czuję się zdrowy, raduję się życiem. Jestem upo-
jony pani czarem i proszę o pobłażliwość, jeśli nieraz nie mogę nad
sobą zapanować.
— Pojmuję pana radość, Bogu dzięki, że pan wyzdrowiał — rzekła
czułym głosem.
Właśnie w tej chwili usłyszeli szelest jedwabnej sukni i gdy się
odwrócili, stała przed nimi radczyni Walentynowa, sztywna jak
zwykle.
— Więc tu cię spotykam, Robercie — przemówiła do syna oschłym,
bezdźwięcznym głosem. — Gdybym przypuszczała, że chcesz
zwiedzić galerię obrazów, pojechalibyśmy razem.
Zofia i Robert przelękli się. Pierwsza opamiętała się Zofia i skłoniw-
szy się nisko, ucałowała dłoń radczyni, po czym odezwała się z miłym
uśmiechem:
— Co za szczęśliwy przypadek! Przed chwilą spotkałam się z panem
Robertem przed tym obrazem, a teraz mam przyjemność witać łaskawą
panią.
Oczy radczyni, jakby szklane, spoczęły zimno na uśmiechniętej twa-
rzy Zofii.
— W istocie, osobliwy przypadek, zwłaszcza, że jesteśmy jedynymi
odwiedzającymi o tej porze wystawę — rzekła pani Walentynowa po-
wolnie, nie zdradzając, że nie wierzy w przypadkowość tego spotkania.
Po wyjeździe Roberta, chciała załatwić niektóre sprawunki. Wsiadając
do auta, zapytała szofera, skąd wraca. Ten odpowiedział, że odwiózł
pana Roberta do galerii obrazów.
Zastanowiło ją, że Robert okazał nagle chęć zwiedzenia wystawy,
przecież obrazy nigdy go specjalnie nie interesowały. Nie namyślając
się długo, podążyła za nim z dziwnym uczuciem niepokoju.
Jeszcze wcześniej Robert wyznał, że odwiedził rodzinę Randolfów.
Tak ona jak i mąż byli niemile zdziwieni jego pośpiechem w składaniu
tej wizyty. Nie odezwawszy się ani słówkiem, postanowili mieć baczne
oko na syna.
Jakby tu przeszkodzić temu, nie irytując Roberta? — zapytywała
radczyni sama siebie. — Było niemożliwością nadzorować go jak małe
dziecko, poza tym ustawiczna troska o zdrowie syna niecierpliwiła go.
Było to o tyle pocieszającym znakiem, że czuł się zdrowy. Ale znów
jakie nieszczęście popaść w sidła tej niebezpiecznej kokietki! Biedna
matka widziała już nieszczęśliwego syna u boku Zofii Randolfówny.
* *
Następnego dnia Robert stał ponownie u wejścia do galerii obrazów.
Udał się tam na piechotę, zostawiwszy auto u wylotu ulicy.
Spoglądał w lewo i prawo, oczekując z naprężoną uwagą, z której
strony nadejdzie Zofia. Minęło już dwadzieścia minut, a Zofia nie
pojawiała się.
A może już była na sali?
Udał się śpiesznie do wnętrza, przebiegł wszystkie sale, ale nada-
remnie — Zofii nie było. W ogóle nie spotkał tam ani żywej duszy z
wyjątkiem drzemiącego w kącie służącego, który na jego widok sko-
czył jak oparzony.
Zdenerwowany wrócił na swój poprzedni posterunek. Był pełen
nadziei, że się dziś spotka z Zofią. Uważałby to za szczęśliwą wróżbę,
gdyby ją dziś zastał. A obecnie wydawało mu się, że nadzieja jego
spełzła na niczym. Już się zabierał do odwrotu, gdy wtem rozjaśniła mu
się twarz; ujrzał Zofię zdążającą ku bramie, prowadzącej do galerii.
Wybiegłszy na jej spotkanie, przywitał ją z niekłamaną radością.
Udawała zdziwioną.
— Jak to? Pan znów na wystawie? Czy pan również jest wielbicielem
sztuki malarskiej? — rzekła uśmiechając się, a w duchu była dumna ze
swego zwycięstwa.
— Zostały mi jeszcze dwie sale do obejrzenia. Zofia obejrzała się, jak
gdyby kogoś szukała.
— Gdzie pańska matka? Pragnęłabym ją przywitać. Uśmiechnął się
wesoło.
— Mama jest dziś zajęta w domu. Tak mi smutno było wczoraj po
odejściu pani!
Twarz Zofii przybrała wyraz smutku.
— Ach, panie Robercie, jestem może zbyt wrażliwa, ale zdawało mi
się, że matce zależało pozostać z panem sam na sam.
Robert ucałował dłoń Zofii.
— Matki są zazwyczaj w swej miłości egoistkami. Ale nie mówmy
już o tym. Czuję się szczęśliwy, że znów panią widzę. Czy pozwoli
pani, bym jej towarzyszył?
Westchnąwszy z lekka, uśmiechnęła się i rzekła:
— Panu niczego odmówić nie mogę.
Szli powolnym krokiem przez salę, zatrzymując się pozornie przed
niektórymi obrazami.
Robert spoglądał z zachwytem na swą towarzyszkę. Każda drobno-
stka dotycząca jej osoby czarowała go, a każde słowo przez nią wy-
powiedziane nabierało dlań znaczenia. Przepojony pragnieniem
oświadczenia jej swej miłości, nie umiał znaleźć odpowiednich słów.
A Zofia swą kokieterią podniecała płomień tej miłości.
Gdy się rozeszli, po całogodzinnym pobycie na wystawie, Zofia z
pewnością siebie pożegnała Roberta, wiedząc, że on bez zastrzeżeń
uległ jej czarowi.
— Spodziewam się, że niebawem zobaczę łaskawą panią — rzekł
Robert, żegnając się.
Spojrzała nań z filuterną minką.
— Nie tak rychło odwiedzę galerię obrazów. Ale przyrzekł pan mej
matce bywać na naszych czwartkowych przyjęciach.
Spojrzał na nią uradowany.
— Więc do miłego zobaczenia pojutrze.
Skinęła głową, po czym westchnęła i zmieszana spuściła oczy.
— Chciałam pana o coś poprosić, panie Robercie — rzekła jakby z
wahaniem.
— Zanim pani wypowie jakąkolwiek prośbę, będzie ona z góry
spełniona — zapewniał z żywością.
Zdawało się, że ciężko jej było wypowiedzieć ową prośbę.
— Chciałam, to jest, proszę pana, żeby nie wspominał u nas w domu,
że dziś ponownie odwiedziłam wystawę. Mogłoby to zwrócić ich
uwagę, że... że pana tam dwa razy spotkałam. A właściwie... tak,
właściwie nie powinnam tu była dzisiaj przyjść.
Spojrzał na nią z zachwytem.
— Droga moja pani, czy nie będzie to z mej strony zarozumiałością
przypisać tym słowom znaczenie, które by mnie mogło uszczęśliwić?
Rzekoma bezradność i nieśmiałość malowały się na jej twarzy.
— Jakie znaczenie? — zapytała półgłosem.
— Że pani, podobnie jak ja, przybyła na wystawę w celu spotkania si?
ze mną.
Odwróciła się, jakby mocno zmieszana.
— Muszę już odejść.
Drżącymi palcami ujął jej dłoń. Mimo woli przypomniała sobie
Zofia jak ciepłą i silną ręką ściskał jej dłoń Henryk i przeszedł ją
dreszcz. Robert zauważył jej drżenie i tłumaczył je sobie
wzajemnością.
— Niech mi pani odpowie — prosił stłumionym głosem — proszę,
odpowiedz mi.
Podniosła wzrok i spojrzała nań z powagą.
— Korzysta pan ze swej władzy nade mną, by mnie skłonić do
wyznania — odpowiedziała cicho.
— Więc przyszła tu pani dla mnie? Czy tak? — zawołał radośnie.
Udając zawstydzoną, wyrwała rękę z jego dłoni i szybko wybiegła.
Stał jakby wryty w ziemię, patrząc za nią jak daleko wzrok sięgał.
— Dzięki ci, kochanie moje, żeś mnie obudziła do nowego życia.
Jakże jestem szczęśliwy — szeptał jak we śnie.
Zatopiony w swych marzeniach opuszczał gmach wystawy powol-
nym krokiem.
Gdyby rodzice Roberta przypuszczali, co się działo w jego sercu, nie
mieliby odwagi odebrać mu tego szczęścia.
*
We czwartek o godzinie piątej państwo Randolfowie oczekiwali
gości. I ciotka Klara w srebrzystej, jedwabnej sukni znajdowała się w
salonie, gdzie był już ustawiony stolik z przyborami do herbaty.
Ludwika dziś po raz ostatni przed swym wyjazdem objęła rolę
gospodyni. Krzątała się zgrabnie koło nakrytego stołu.
Jednym z pierwszych gości był Robert Walentyn. Zofia zamieniła
triumfujące spojrzenie z matką.
Przybyło jeszcze kilku oficerów, kapitan Tressow z młodą małżonką i
pułkownikowa Werdern z córką. Pułkownikową sprowadziła tu
ciekawość. Na zabawie u radców Walentynów zauważyła, jak bardzo
Robert wyróżniał Zofię Randolfównę. Od dłuższego czasu piękne
córki majora, szczególnie Zofia, były jej solą w oku, gdyż na jej córkę
bez wdzięku i dowcipu, mało kto w towarzystwie zwracał uwagę.
Tylko młodzi oficerowie, podwładni pułkownika, tańczyli z nią
obowiązkową turę, a spełniwszy swój obowiązek, oddalali się.
Życzeniem pułkownikowej było wydać córkę bogato za mąż, gdyż ani
ona, ani mąż jej nie
posiadali majątku. Robert Walentyn wydał się jej odpowiednim kan-
dydatem i przed ogrodową zabawą u Walentynów, umówiła się z cór-
ką, jak ma zachowywać. Ale Randolfówny i tu wyróżniano, a Zofia
była królową tego wieczoru. Pułkownikowa pragnęła przekonać się,
Czy Robert będzie na wieczorku u Randolfów.
Mówiono wiele o Rotmanie, wiedziano, że już wyjechał. Koledzy
żałowali, że wystąpił z wojska, lubili go bowiem bardzo. Zastanawiano
się, dlaczego zmienił swój zawód, jedni chwalili jego postanowienie,
inni uważali, że źle postąpił, opuszczając służbę wojskową.
Pułkownikowa obserwowała Zofię, zatopioną w rozmowie z Ro-
bertem. Wreszcie przystąpiła do niej, a uśmiechając się mile, rzekła z
naciskiem:
— Pani chyba najbardziej żałuje, że porucznik Rotman nas opuścił.
Robert słuchając tych słów ze zdziwieniem, zauważył, że Zofia się
zarumieniła i rozgorzała w nim zazdrość.
Zofia odczuła, że pułkownikowa pragnęła tym powiedzeniem spra-
wić jej przykrość. Ale opanowawszy się, odpowiedziała spokojnie i
chłodno:
— Dlaczego miałabym bardziej żałować od innych? Pułkownikowa
uśmiechnęła się szyderczo.
— Wszak był z panią zaprzyjaźniony. Spodziewaliśmy się, że lada
dzień otrzymamy zawiadomienie o zaręczynach pani z porucznikiem
Rotmanem.
Robert zbladł. Jednak Zofii, uzbrojonej przeciw wszelkim pociskom,
nie wytrąciło to z równowagi. Odpowiedziała wesoło:
— To zabawne! Ciekawa jestem, komu taka myśl przyszła do głowy.
Byliśmy wprawdzie zaprzyjaźnieni z porucznikiem, ja i moja siostra,
ale z tego nie wynikało, że się mamy zaręczyć. Bardzo żałuję, że
sprawiłam zawód pani pułkownikowej.
Pułkownikowa nie dała jeszcze za wygraną.
— Wszak przyjaźń nie wyklucza zaręczyn. Przypuszczaliśmy nawet,
że Rotman wybiera inny zawód dlatego, że jako porucznik nie mógł się
ożenić z panną bez posagu.
Zofia wzruszyła obojętnie ramionami. Czując na swej twarzy ba-
dawczy wzrok Roberta, była ostrożna i odpowiedziała:
— Pani pułkownikowa jest lepiej poinformowana od nas. Nam po-
rucznik Rotman powiedział, że tylko na życzenie matki wstąpił do
wojska, po jej zgonie jednak obiera zawód architekta, do którego ma od
dzieciństwa zamiłowanie.
Pułkownikowa uważała za stosowne przerwać tę rozmowę. Spo-
strzegłszy zmianę w twarzy Roberta, była pewna, że słowa jej wywo-
łały upragnione przez nią wrażenie.
— Jeśli tak, to co innego — rzekła pułkownikowa pojednawczo.
Czego też ludzie nie wymyślą. Ale nie będę państwu dłużej prze-
szkadzać.
Po tych słowach odeszła zadowolona z siebie.
Po tej scenie panowało napięcie między Zofią a Robertem. Rozmowa
nie kleiła się. Robert był roztargniony i smutny.
Zofia nie mogła wybaczyć pułkownikowej, że wprowadziła ją w tak
niemiłą sytuację. Rozmyślała, jakby zaradzić złemu. Zanim się zdecy-
dowała, co należy uczynić, Robert rzekł nagle smutnym, stłumionym
głosem:
— Pozwoli pani, że ją pożegnam. Spojrzała nań, a wzrok jej wyrażał
żal.
— Pan już odchodzi? — zapytała półgłosem.
— Czy to pani sprawia przykrość? — szepnął.
Szukała gorączkowo sposobności, by go zatrzymać. Nie mogła
pozwolić, by odszedł w takim usposobieniu, bo to mogło oznaczać
koniec wszystkiego.
Utkwiła w nim wzrok rzekomo pełen rozpaczy, po czym stanąwszy
przed nim z wyrazem obrażonej dumy, zawołała:
— Nie, nie! Niech pan odejdzie. Nie upokorzę się przed panem. Pan
należy do mężczyzn dumnych z tego, że zawładnęli sercem bezbronnej
kobiety. Godność kobiety nie pozwala mi na poniżenie się przed sobą.
— I zmierzyła go dumnym spojrzeniem od głowy do stóp.
Z jego twarzy odgadła, że odniosła zwycięstwo.
— Zofio! Droga Zofio! — szeptał nerwowo, na wpół przytomny.
Wydało mu się potworne, że przez chwilę mógł w nią wątpić.
— Czego sobie pan jeszcze życzy? Zabraniam panu nazywać mnie po
imieniu — odezwała się szorstko — zauważyła bowiem, że ten ton
czynił na nim wrażenie.
— Niech mi pani wybaczy. Byłem zdenerwowany. Nie chciałem pani
zasmucić, ale nie należę do tych mężczyzn, do których pani mnie
zaliczyła. Chciałem odejść, bo byłem smutny i podrażniony.
Udawała, że ją tymi słowami rozbroił i spojrzała na niego jakby z
troską o jego zdrowie.
— Co panu? — zapytała niby wzruszona. Odetchnął swobodnie.
— Była to nieuzasadniona obawa, ale to już minęło, jeśli mi pani
wybaczy.
— Pod jednym warunkiem — rzekła szybko.
— Pod jakim warunkiem?
— Jeśli pan jeszcze zostanie.
— Czy pani rzeczywiście zależy na moim towarzystwie? Proszę mi
odpowiedzieć. "
Oczy jej zabłysnęły filuternie.
— Próżności! Tobie na imię... mężczyzna.
— To nie odpowiedź na moje zapytanie — prosił natarczywie.
Spuściła oczy.
— Niech mnie pan nie dręczy. Kobiecie nie przystoi przyznać się do
tego, co czuje.
— Jeśli nie wypada wypowiedzieć słowem, to wzrokiem — błagał.
Podniosła z wolna powieki i spojrzała na niego. Jej spojrzenie paliło
go żywym ogniem. Uległ jej czarowi, był jej oddany duszą i ciałem.
Uczucie zazdrości, które wznieciła pułkownikowa, pierzchło pod wra-
żeniem płomiennej miłości. Jeszcze chwilę rozmawiali półgłosem, jak
to zwykle czynią zakochani, którzy jeszcze nie wyznali sobie miłości.
Nagłe Zofia przerwała rozmowę, udając zaniepokojenie.
— Pułkownikowa obserwuje nas przez lornetkę, gorsząc się naszym
zachowaniem. Z tego znów urosną jakieś niedorzeczne plotki.
Robert był uszczęśliwiony. Niech sobie pułkownikowa myśli co chce.
Wkrótce Zofia będzie moją narzeczoną — pomyślał zaślepiony
młodzieniec. Udali się razem do majorowej.
Ciotka Klara siedziała obok kapitanowej Tressow, która jej opo-
wiadała szczegółowo o ząbkowaniu swego synka. Podczas tego Klara
miała sposobność czynić swe spostrzeżenia dotyczące Zofii i Roberta.
Ludwika spoglądając na Zofię, myślała ze smutkiem o Henryku
Rotmanie, który wierząc w miłość Zofii, wyruszył w świat, by
stworzyć swej ukochanej ognisko domowe. Gdyby przeczuwał, jak
szybko Zofia o nim zapomniała, czy dążyłby do ukończenia swych
studiów? — Lepiej, że o tym nie wie.
Zofia nadmieniła Robertowi w ciągu rozmowy, gdzie mogliby się
spotkać, a choć mu nie naznaczyła schadzki, zachwyt malował się na
twarzy Roberta i wzrokiem dziękował jej za tyle szczęścia.
W sobotę Klara z Ludwiką odjechały.
Pożegnanie ich było nader czułe. Ludwika nie sądziła, że jej tak
ciężko przyjdzie rozłączyć się ze swoimi siostrami. Każda z nich miała
łzy w oczach.
Zuzia rozpłakała się na dobre, a całując Ludwikę, wymówiła łkając:
— Na każdym kroku będzie mi brak ciebie, Ludko! Majorowa,
również wzruszona, uściskała Ludwikę serdecznie. Przed samym
wyjazdem Zofia rzekła:
— Bardzo mi żal, Ludko, żem ci nieraz dokuczyła, proszę cię, nie
miej do mnie żalu.
Ludwika ujęła ją za obie ręce, mówiąc:
— Nie mam żalu do ciebie, Zosiu. Ale w tej ostatniej chwili, przed
moim wyjazdem, pozwól mi zwrócić ci uwagę, że w twoich dłoniach
spoczywa szczęście dwojga ludzi: Henryka Rotmana i Roberta
Walentyna. Nie igraj z ich losem, czyń tak, byś w przyszłości nie miała
czego żałować.
Zofia zmarszczyła czoło. Patrząc posępnie, odpowiedziała:
— Czynię, co muszę, Ludko! Różnimy się bardzo. Każda z nas
postępuje, jak jej nakazuje indywidualność. Sama raz powiedziałaś:
„mimo to możemy się kochać jak siostry". Nieprawdaż?
Wieczór już zapadał, gdy Klara z Ludwiką stanęły w D. Na peronie
oczekiwał ich stary ogrodnik, który jeszcze za życia ojca Klary pia-
stował ten urząd. Był on ogrodnikiem, służącym i kierownikiem domu
w jednej osobie. Na jego pomarszczonej twarzy widniał uśmiech, gdy
przystąpił do Klary.
— Jak to dobrze, że pani już wróciła. Hania, Kasia i ja tęskniliśmy
bardzo za naszą panią — rzekł dobrodusznie.
Klara, uśmiechnąwszy się, złajała go żartobliwie:
— Zachowujecie się jak troje małych dzieci.
— Tak, tak, gdy pani odjeżdża, wydaje nam się, że nie mamy matki.
Tak nam smutno, nie wiemy co począć z czasem, nie ma komu nami
rządzić.
— Otóż obejmuję już rządy. Proszę żeby Jan nasze ręczne pakunki
zaniósł do dorożki, a tu jest kwit na nadane kufry. Wielkie bagaże
zawiezie się wózkiem do domu. Czy wózek został zamówiony?
— Tak, łaskawa pani, wszak w liście do Hani pisała pani, kiedy
mamy jej oczekiwać i że będzie potrzebny wózek.
Klara, ująwszy ramię Ludwiki, podążyła z nią do dorożki. Stary sługa
poukładał ręczne pakunki, zamknął drzwiczki i konie ruszyły.
Jechali przez miasto. Ludwice wydawało się spokojniejsze od ro-
dzinnego miasta, oglądała z zaciekawieniem piękne wille okolone
ogrodami. Dorożka zboczyła w jedną z ulic najbardziej stromych.
Na samym szczycie znajdował się dom Klary. Tam zatrzymali się.
Dwie służące, schludnie ubrane w granatowe sukienki i białe fartuszki
wybiegły na przywitanie swej pani. Były to kucharka Hania i pokojów-
ka Kasia. Hania liczyła lat czterdzieści, a i Kasia przeżyła już z trzy-
dzieści wiosen, ale przez starego sługę i kucharkę traktowana była jak
dziecko.
Obie służące cieszyły się powrotem swej pani. Spoglądały ciekawie
na Ludwikę, której smukłą postać korzystnie uwydatniała skromna
suknia podróżna.
— To moja siostrzenica Ludwika, pozostanie dłuższy czas z nami —
rzekła Klara. Przygotowałyście zapewne dla niej dwa pokoje na
drugim piętrze.
— Tak proszę pani, wszystko w porządku — rzekła Kasia uprzejmie,
a Hania dodała:
— Przygotowałam ciepłą kolację.
Klara skinęła głową na znak zadowolenia.
Na drugim piętrze znajdowały się pokoje przeznaczone dla Ludwiki.
Nie były tak modnie i elegancko urządzone jak w domu rodziców.
— Jak tu ślicznie cioteczko! — zawołała Ludwika. . Klara
uśmiechnęła się.
— W tych pokojach mieszkała twoja matka za panieńskich czasów.
Nic się tu od tego czasu nie zmieniło.
Uczucie błogiego spokoju ogarnęło Ludwikę i tuląc się do ciotki,
objęła ją ramieniem.
— Ach! cioteczko, jak mi dobrze u ciebie! Klara odrzekła miękkim,
łagodnym głosem:
— Zobaczymy, czy nadal będziesz tego samego zdania. Uścisnąwszy
Ludwikę serdecznie, dodała wesoło:
— Pół godziny zostaje ci na odświeżenie swej toalety, po czym
pójdziemy na kolację. Zapamiętaj sobie Ludko, że u mnie panuje we
wszystkim punktualność.
— Bądź przekonana, cioteczko, że będę punktualna, postaram się nie
psuć porządku domowego. — Klara uścisnęła raz jeszcze siostrzenicę i
wyszła z pokoju.
Ludwika ułożyła starannie swe rzeczy w szafie, umyła twarz i ręce, a
wyszczotkowawszy włosy, włożyła czystą, białą bluzkę i była gotowa
w umówionym czasie.
Gdy zeszła na dół, Kasia już na nią czekała.
Na parterze na prawo, znajdował się salon, a obok jadalnia, na lewo
zaś dwa małe pokoje: salonik i pracownia Klary. W małym, niskim
budynku, połączonym długim korytarzem z głównym budynkiem,
mieściła się kuchnia i pomieszczenia gospodarcze.
Kasia uśmiechnęła się pogodnie i poufale do Ludwiki. Służyła dzie-
sięć lat w domu ciotki.
— Panienka będzie łaskawa wejść do tego pokoju — rzekła, otwie-
rając drzwi, prowadzące do jadalni:
Ludwika podziękowawszy, weszła do jadalnego pokoju.
Klara czekała już, stojąc przy oknie. Przywitała Ludwikę skinieniem
głowy i wskazała jej miejsce przy okrągłym stole jadalnym.
Stół przykryty był śnieżnym obrusem. Srebrne nakrycie, dwie
szklanki na wodę, dwa kieliszki na wino, białe porcelanowe talerze ze
złoconymi brzegami, dwie serwetki w srebrnych pierścieniach
tworzyły zastawę.
Zaledwie ciotka i siostrzenica zasiadły do stołu, Kasia wniosła wazę.
Klara nalała zupę i obie panie spożywały ją, milcząc.
— Czy moja obecność nie będzie nieraz przykra? — zapytała
Ludwika.
Wzrok Klary spoczął na twarzy Ludwiki. Po czym z miłym uśmie-
chem odpowiedziała:
— Zdaje mi się, że nie, Ludko.
Ta odpowiedź nie wyjaśniała wiele, ale Ludwika zadowoliła się nią,
wiedząc, że Klara unikała wszelkich frazesów.
Po zupie podano pieczeń z młodą jarzynką, potem leguminę, w końcu
Kasia ustawiła małe talerzyki i przysunęła płytę z czereśniami.
Wszystko było doskonale przyrządzone i ładnie podane.
Inne panowały tu obyczaje, niż w domu rodzinnym, co Ludka od razu
zauważyła.
Po obiedzie obie panie udały się do saloniku Klary. W pokoiku tym
znajdowały się stare, wygodne meble. Na kanapie leżały wielkie jed-
wabne poduszki, ozdobione ręcznym haftem. Był też kominek, przy
którym zimową porą można było mile gwarzyć. Dziś przez szeroko
otwarte okna wnikała woń kwiatów.
Klara, usiadłszy w szerokim fotelu naprzeciw okna, prosiła Ludwikę,
by usiadła obok niej.
— Teraz Ludko, chcę cię zaznajomić z naszym rozkładem zajęć, do
którego masz się zastosować. Aby nie tracić czasu, trzeba ułożyć sobie
dokładny plan, co należy każdego dnia przedsięwziąć.
Po czym Klara rozwijała swój program.
Gdy Ludwika wieczorem weszła do swego pokoju, opanowała ją
tęsknota za siostrami. Cisza panowała dokoła, ulica była wymarła.
Myślała o Henryku. Gdzie on obecnie przebywa?
Czy rana w jej sercu zabliźni się kiedyś?
*
Henryk Rotman w myśl swego postanowienia odwiedził wuja. Był to
stary kawaler i dziwak. Unikał kobiet, odkąd zawiódł się na tej, którą
ukochał.
Justyn Wend mało stykał się z ludźmi, gdyż liche zdrowie i stosunki
materialne nie pozwalały mu na to. Obeznany był z nowszą beletry-
styką i literaturą naukową. Najbardziej jednak zajmowały go dzieła
medyczne. Wskutek tego odkrywał w sobie coraz to nowe choroby, co
czyniło go nerwowym i oddalało coraz bardziej od świata.
Henryk Rotman nie był dokładnie obeznany ze stosunkami mająt-
kowymi wuja, ale z tego, że ten narzekał na drożyznę i złe czasy,
przekonany był, że wuj jest ubogi.
Prowadził on do spółki jakiś interes kupiecki. Ale gdy zaczął cho-
rować, wycofał się z interesu, żaląc się, że stracił prawie cały majątek,
tak że zostało mu zaledwie na kawałek chleba.
Gdy Henryk go odwiedził, zastał go siedzącego w wielkim fotelu,
otulonego w gruby pled. Jak zwykle narzekał na złe czasy, a twarz
jego, pożółkła i poorana zmarszczkami, świadczyła o lichym
odżywianiu.
Henryk patrzył nań z politowaniem.
— Nie rozpaczaj wuju — pocieszał go siostrzeniec — doczekasz się
jeszcze lepszych czasów. Przybyłem tu dziś z ważną wiadomością:
zwolniłem się ze służby wojskowej.
Starzec spojrzał nań zdziwiony i zapytał:
— Jak to, nie jesteś już oficerem?
— Nie, wuju — odpowiedział Henryk. Ironiczny uśmiech przebiegł
po twarzy wuja.
— Co by powiedziała na to matka? Tak się cieszyła, że jej syn jest
porucznikiem.
Henryk westchnął.
— Była to słabostka nieboszczki matki.
— Sądziłem — rzekł z wzrastającym zdziwieniem wujaszek — że ty,
podobnie jak matka, byłeś próżny i cieszyłeś się barwnym mundurem.
Ale widzę, że się omyliłem.
— Tak wuju, omyliłeś się.
— I dlaczegoś nigdy mi się z tego nie zwierzył?
— Przez wzgląd na matkę — odrzekł Henryk.
— Ale teraz powiedz mi, Henryku, jaki obrałeś zawód?
— Chcę zostać architektem.
— Czy nie za późno rozpoczynasz studia?
Słuchając opowiadania Henryka, staruszek ożywił się. Henryk ob-
jaśnił mu, w jaki sposób zamierza osiągnąć swój cel.
A gdy skończył swe opowiadanie, wuj spojrzał z uwagą w twarz
Henryka i powiedział z namysłem:
— Dziwnie przedstawiasz mi się, mój Henryku. Matka zważała
jedynie na twą powierzchowność, sądziła, że w barwnym mundurze
zdobędziesz serce bogatej panny, którą poślubisz. Teraz widzę, że
jesteś człowiekiem w całym znaczeniu tego słowa. Ale jak sobie dasz
radę przez tych kilka lat studiów, nie zarabiając ani grosza?
— Posiadam jeszcze — odpowiedział Henryk — dwadzieścia tysięcy
marek odziedziczonych po matce.
Starzec, rzuciwszy się z żywością na fotel, zapytał:
— Więc nie roztrwoniłeś tych pieniędzy? Henryk odrzekł z
uśmiechem na ustach:
— Nie wujaszku. Dopóki żyła matka, dodawała mi z pensji po ojcu
nieco grosza. Po jej zgonie, odsetki z pozostałego po niej majątku wraz
z moją pensją musiały wystarczyć na życie. Było to nieraz, co prawda,
przykre. Ale kapitału nie chciałem w żaden sposób naruszyć,
przeznaczyłem go bowiem na umożliwienie mi studiów. Gdy osiągnę
cel swych pragnień i zacznę zarabiać, postaram się, kochany wuju i
tobie życie uprzyjemnić, byś nie musiał się liczyć z każdym groszem.
Justyn Wend zadrżał ze wzruszenia, a spoglądając na siostrzeńca
rozczulonym wzrokiem, zawołał:
— Co? Czy dobrze słyszałem? Ty chcesz się mną zająć, ty chcesz mi
pomóc?
— Wszak to chyba nic dziwnego, już dawno myślę nad tym, jakby ci
ulżyć. Nie umiem powiedzieć, jak mi przykro, że pędzisz tak smutne
życie. Dotychczas nie mogłem temu zaradzić, ale nastaną lepsze czasy,
wujaszku. Czuję się na siłach, jestem pełen nadziei, że dopnę celu.
Muszę cię wydobyć z tego ponurego środowiska, zamieszkasz blisko
mnie, bym mógł jak najczęściej cię odwiedzać. Przeczekaj cierpliwie
jeszcze parę lat.
Staruszek zakrył ręką oczy. Nie odczuwał dotychczas ujemnych stron
swego otoczenia, wszak z własnej woli prowadził takie życie. Narzekał
na swoje ubóstwo z obawy, by Henryk, którego uważał za
marnotrawcę, nie zażądał od niego pieniędzy. Tymczasem siostrzeniec
ofiarowuje mu swą pomoc z sercem pełnym przywiązania do starego
wujaszka. Dziwne uczucie ogarnęło starego dziwaka — żal mu było,
że przez swą podejrzliwość, pozbawił się tylu słonecznych chwil w
życiu.
— Mój dobry, kochany chłopcze, dziękuję ci serdecznie za twą dobrą
wolę. Chwila ta zostanie mi na zawsze w pamięci. Ale nie troszcz się
mój Henryku, o twego starego wujaszka. Jestem starym, połamanym
dziadem i nie mogę już korzystać z życia. Na kleiki i szklaneczkę wina
wystarczą mi moje dochody. Nie zaprzątaj sobie myśli moją osobą,
masz i tak wiele do przebycia. Ale widzisz, czego mi było brak —
przywiązania i miłości. Dlatego jestem ci wdzięczny, boś mnie
przekonał, że istnieje na świecie istota, która mi sprzyja i troszczy się o
mnie.
Henryk rozczulony uścisnął starca i rzekł:
— Choć wydawałeś mi się nieraz dziwnym, kochałem cię, wujaszku.
Przyjeżdżałem do ciebie, kiedy tylko mogłem.
— A teraz, czy będziesz mnie częściej odwiedzał? Z Berlina do mnie
niedaleko.
Henryk uśmiechnął się z zadowoleniem. Po raz pierwszy wuj zapra-
szał go do siebie.
— O ile tylko czas pozwoli, będę przyjeżdżał choćby tylko na go-
dzinkę. Chcąc osiągnąć swój cel, muszę się energicznie zabrać do
pracy.
— Jestem o ciebie spokojny — rzekł wuj — zmieniłeś się na korzyść,
słowem, stałeś się innym człowiekiem.
— Przez długie lata byłem z siebie niezadowolony, wegetowałem
tylko. Obecnie pragnę żyć i walczyć; wytężę całą swą energię i zgotuję
sobie nowe życie.
Po kilku godzinach Henryk pożegnał wuja serdeczniej niż zazwyczaj.
Uważał to za dobrą wróżbę na przyszłość, że zdołał wzniecić żywsze
uczucie w jego sercu. Pełen dobrej myśli wyjechał do Berlina.
Justyn Wend posłał nazajutrz swego starego sługę po notariusza. A
gdy ten przybył, spisał z nim testament, mianując uniwersalnym
spadkobiercą swego siostrzeńca, Henryka Rotmana.
Henryk ani przypuszczał, jak dalece zaskarbił sobie serce wuja,
okazaniem mu swego przywiązania. Nie przypuszczał nawet, że mógł
go czekać dość znaczny spadek.
Mijał tydzień za tygodniem. W rodzinie Randolfów wszystko szło
zwykłym trybem, tylko Zuzię, uważaną za podlotka, postanowiono
wprowadzić do towarzystwa.
Brak Ludwiki odczuwała cała rodzina.
Major był zazwyczaj w złym humorze. Majorowa postanowiła za-
prowadzić oszczędności, ale nie umiała się do tego zabrać. Skarżyła
się, że nie może sobie dać rady i narzekała, że nie ma znikąd pomocy.
Zuzia pragnęła zastąpić Ludwikę, ale nie mając wytrwałości, doszła
do przekonania, że jej wszelki trud jest nadaremny.
Jedynie Zofia była w świetnym humorze. Wychodziła często na
przechadzki i nie troszczyła się wcale o dom.
Uspokoiwszy się po owym ataku zazdrości, Robert był znów pod
wpływem czaru Zofii. Jedynym jego życzeniem było zdobyć jej
miłość.
Mimo, że rodzice strzegli troskliwie syna, nie udało im się zapobiec
spotykaniu się Roberta z Zofią.
Pewnego dnia Robert znalazł sposobność wyznania swej miłości
Zofii. Ze spuszczonymi oczyma wyszeptała, że jest mu wzajemna, a on
zbliżył się do niej, by ją ucałować. Obejrzała się zalękniona, czy ktoś
nie nadchodzi, znajdowali się bowiem w parku. Byli sami, nie było
nikogo w pobliżu, jednakże Zofii nie było spieszno do pocałunków.
— Ucałujesz mnie, Robercie, gdy będę i przed światem twą narze-
czoną. Winnam to moim rodzicom, sobie i tobie Robercie — rzekła z
powagą.
Zadowolił się ucałowaniem jej ręki.
Przyrzekł Zofii pomówić ze swymi rodzicami, a gdy zezwolą na ich
związek, przyjdzie oficjalnie prosić rodziców Zofii o jej rękę.
Po czym rozeszli się. Zofia była dumna ze swego zwycięstwa, twarz
jej jaśniała od szczęścia.
Upojona zwycięstwem, oczekiwała nazajutrz jego wizyty. Ale dzień
minął, a Roberta nie było. Powtórzyło się to i następnego dnia. Zaczęła
odczuwać niepokój. Czyżby rodzice Roberta nie chcieli zezwolić na
ich związek? Wiedziała, że Robert był od nich uzależniony.
Zofia nie rozmawiała jeszcze ze swoimi rodzicami. Wyobrażała
sobie, jak się ucieszą, gdy Robert poprosi o jej rękę. Była zadowolona,
że nie wtajemniczyła ich we wszystko, bo wtedy zwłoka Roberta
byłaby dla niej jeszcze przykrzejsza.
O Henryku Rotmanie ani pomyślała, choć korespondowała z nim i
cieszyła się jego listami, pełnymi gorących słów miłości. Na każdy z
owych listów odpowiadała serdecznie. Bawiło ją, że podbiła serca
dwóch młodzieńców. Nie mogła się jeszcze zdecydować na zerwanie z
Henrykiem. Będzie na to czas — myślała — gdy zostanie narzeczoną
Roberta. Wtedy napisze mu, że zaślubiając Roberta, uczyniła to dla
swej rodziny, by ją uratować od niechybnej ruiny. Brzmieć to będzie
pięknie i na pewno go wzruszy. Henryk na pewno zachowa to w ta-
jemnicy — tego była pewna. Pocieszała sama siebie, że wychodząc za
Roberta, nie zdradza właściwie Henryka — wszak przy pożegnaniu
powiedziała mu, że tak on, jak i ona nie są niczym krępowani, że oboje
są wolni.
Przez te dwa dni czekania na Roberta znosiła istne katusze. Co się
stało, że nie przychodzi? — zapytywała sama siebie.
* *
Robert wyznał rodzicom, że kocha Zofię i że pragnie ją poślubić. W
wymownych słowach przedstawił rodzicom, czym była dla niego ta
miłość — uzdrowiła go, obudziła w nim na nowo chęć do życia, sło-
wem, uszczęśliwiła go.
Słowa Roberta wzruszyły rodziców, i kto wie, czy pod ich wpływem
nie zezwoliliby na jego związek z Zofią, gdyby nie opowiadania puł-
kownikowej o flirtach Zofii, które wzbudziły w matce Roberta głęboką
nieufność.
Gdy Robert skończył, matka spojrzała na niego, z wyrazem bolesnego
smutku i rzekła:
— Kochany synu, to niemożliwe; nie wolno nam dopuścić do tego
małżeństwa. Zofia Randolfówna nie jest odpowiednią dla ciebie żoną.
Byłbyś w pożyciu z nią nieszczęśliwy. Ona nie ciebie kocha, ale twoje
pieniądze.
Robert zbladł jak ściana.
— Mamo — odezwał się z gwałtownością — jeśli mi odbierzesz
wiarę w miłość Zofii, odbierzesz mi życie. Namyśl się dobrze, jakie
następstwa mogą wyniknąć z zaszczepienia w mym sercu niewiary i
zwątpienia.
Radczyni zamilkła, skonsternowana przemówieniem syna. Ale radca
Walentyn, który nie wierzył, by wypowiedzenie prawdy mogło synowi
zaszkodzić, rzekł spokojnie i z pewnością siebie:
— Kochany Robercie, panna Randolfówna oczarowała cię swą
pięknością, ale jej dusza nie odpowiada powierzchowności. Nie mogę
sobie wyobrazić, byś mógł u jej boku zaznać szczęścia.
— Co macie jej do zarzucenia? — zapytał Robert nerwowo.
— Właśnie chcę ci to powiedzieć — rzekł radca. Zanim zaczął
mówić, radczyni ujęła jego dłoń, spoglądając nań błagalnym
wzrokiem. Ale radca mówił dalej:
— Nie, nie, on musi się o tym dowiedzieć, nie wolno nam tego przed
nim ukrywać. A więc, Robercie, Zofia Randolfówna już od dłuższego
czasu ma stosunek z porucznikiem Rotmanem. Spotykano ich często o
zmierzchu na odległych spacerach. Zauważono już na zabawie
ogrodowej u nas, że znikli podczas ogni bengalskich. Przypuszczają, że
Rotman dla niej wystąpił z wojska. Ile w tym prawdy, nie wiem, ale w
porządku to nie jest.
Twarz Roberta okryła się trupią bladością. Słowa ojca wznieciły w
nim uśpioną zazdrość. Obiema rękami chwycił się oparcia krzesła,
patrząc dokoła zdrętwiałym wzrokiem.
Po chwili zawołał z rozpaczą:
— To nie może być, to omyłka!
Po tych słowach udał się do swego pokoju, zamykając drzwi na klucz.
Rodzice spojrzeli na siebie bezradnie.
— Co poczniemy? — rzekła matka z westchnieniem. — Co za nie-
szczęście, że Robert zakochał się właśnie w Zofii! Boże! Jakże się
lękam o jego życie!
Radca, również zrozpaczony, starał się jednak pocieszyć żonę
słowami:
— Bądź spokojna, Robert wróci do równowagi. Każdy młody
człowiek przechodzi takie koleje. Lekarstwo było gorzkie, ale
skuteczne. Ta przebiegła kokietka przeliczyła się. Zostaw go na razie w
spokoju, nie drażnij go. Gdy się uspokoi, pomówię z nim rozsądnie i
serdecznie.
Mówił to szybko, patrząc na żonę, której twarz wyrażała głęboki
smutek i rozpacz.
Zamyślili się oboje. Co im było po tych dostatkach, kiedy nie mogli
nimi okupić szczęścia jedynego syna.
Robert padł na wpół żywy na fotel. Owładnęła nim do tego stopnia
zazdrość, że uwierzył we wszystko, co usłyszał od ojca, o stosunku
Zofii z Rotmanem. Po czym przywołał na pamięć każdą chwilę
przeżytą z Zofią. I powoli nadzieja wstąpiła w jego serce — wszak
niemożliwością było, aby ukochana Zofia mogła go oszukać. Zbyt
silnie działał jej czar, jej czuły głos, niewinny uśmiech i szlachetna
duma w jej płomiennych oczach.
— Nie, ona nie kłamie! Nie, stokroć nie. Nie powinienem i nie mogę
w to wierzyć.
W końcu ogarnęła go szalona tęsknota, która przytłoczyła wszelkie
inne myśli.
Spędził bezsenną noc, a gdy rano słońce zajrzało przez okno do jego
pokoju, powziął postanowienie: zapyta Zofię, jaki stosunek łączył ją z
Rotmanem.
Gdy Robert wszedł rano blady i znękany do jadalni, a ojciec ujął
łagodnie jego dłoń i chciał z nim pomówić, Robert zagadnął go
ochrypłym głosem:
— Ojcze, nie mów teraz ze mną o sprawie, którą wczoraj poruszyłeś.
Rodzice spojrzeli na siebie w milczeniu. Byli szczęśliwi, widząc syna
spokojnego. Mieli nadzieję, że się wszystko dobrze skończy.
Robert cały ranek spędził na poszukiwaniu Zofii. Ona zaś nie ruszyła
się z domu, sądząc, że Robert może w każdej chwili nadejść.
Wieczorem następnego dnia Robert nie mógł już wytrzymać, pod-
szedł pod dom, w którym mieszkali Randolfowie i chodził tam i z pow-
rotem spodziewając się, że Zofia go spostrzeże. I nie zawiodła go
nadzieja. Zofia stojąc w salonie przy oknie, dostrzegła go. Nie namy-
ślając się długo, zarzuciła płaszcz, włożyła kapelusz i wyszła na ulicę.
Zuzia z nudów zbliżyła się do okna i spoglądała na ulicę. Nagle
spostrzegła Roberta i zdążającą za nim szybkim krokiem Zofię.
Klasnęła z lekka w dłonie i odeszła od okna. W ostatnich tygodniach
wiele rzeczy obiło się o jej uszy. Nie mając z kim podzielić się wra-
żeniami, donosiła o tym listownie Ludwice.
Zofia pobiegła za Robertem aż do rogu ulicy i gdy ten się odwrócił, by
na nowo rozpocząć swój spacer, spostrzegł ją.
— Zofio! — zawołał — nareszcie cię widzę! Ujął jej dłoń w swe
drżące ręce.
Gdy spojrzała na niego, przelękła się jego trupiobladej twarzy.
— Co się stało? Czekam na ciebie od dwóch dni. Każda minuta była
dla mnie wiecznością. Dlaczego mnie dręczysz? — pytała w naj-
wyższym rozdrażnieniu.
Tym razem nie potrzebowała udawać. Jej niepokój podziałał na niego
uspokajająco.
— Wyjaśnię pani wszystko, przejdźmy się. O zmierzchu nikt nas nie
pozna — mówił ochrypłym głosem.
Zastanowiło ją, że mówił do niej „pani".
Objawiała się, że jej zaręczyny nie dojdą do skutku. Odpędzała od
siebie myśl o tej możliwości, usiłując oddalić od siebie niepokój.
Przemówiła do Roberta drżącym głosem:
— Stojąc przy oknie spostrzegłam cię na ulicy, zwolniłam się więc w
domu na kilka chwil. Rodzice moi na szczęście nie wiedzą, co między
nami zaszło, inaczej obecna sytuacja byłaby męczarnią nie do
zniesienia.
Mówiła to skwapliwie z płonącymi oczyma. Robertowi wydawało
się, że nigdy nie widział jej tak pięknej. Serce jego biło gwałtownie.
Szli obok siebie powolnym krokiem.
— Zofio! Ukochana Zofio! Jak pani wczoraj przyrzekłem, mówiłem z
rodzicami, prosząc ich o zezwolenie na nasz związek małżeński. Ale
muszę niestety wyznać, że nie zgodzili się na mą prośbę.
Zofii jakby serce przestało bić. Zdrętwiała.
— A z jakiego powodu? — wykrztusiła złamanym głosem.
— Chcę i muszę pani otwarcie wszystko wyznać.
Zofio, nie umiem powiedzieć, jaka rozpacz miotała mną w ostatnich
dniach. Już uwagi pułkownikowej Werdem wznieciły we mnie
zazdrość. Pani wówczas zdołała mnie uspokoić. Po rozmowie z rodzi-
cami zazdrość wybuchła gwałtowniej. Cierpię nieskończenie,
pozostała mi jeszcze ostatnia nadzieja, że pani mnie wyzwoli z tej
męki. Muszę dowiedzieć się prawdy, Zofio, i tej domagam się od pani.
Czy tak jest w istocie, jak doniesiono moim rodzicom, że pani zostaje
w zażyłych stosunkach z porucznikiem Rotmanem, że go pani kocha i
że zdecydowała się zostać moją żoną, bo jestem synem bogatych
rodziców?
Od tych słów Zofia zadrżała na całym ciele. Wiedząc jednak, że od tej
odpowiedzi zależy jej przyszłość, nie dała za wygraną. Myśl jej
pracowała i błyskawicznie postanowiła rozwiać podejrzenia Roberta.
Stanęła przed nim obrażona i mierząc go dumnym spojrzeniem,
rzekła:
— I uwierzył pan w te ohydne plotki, po tym co między nami zaszło,
po moim wyznaniu, że pana kocham? O, jak mało mnie pan zna i jak
niskie wyobrażenie ma pan o mnie.
Głos jej drżał, a twarz miała wyraz zbolały.
— Zofio, najdroższa Zofio! Więc to nieprawda? Wlewasz we mnie
nowe życie...
— Biada mi, że zwątpiłeś w moją miłość do ciebie, że jej nie wy-
czuwasz i musisz o to pytać — mówiła zdławionym głosem.
Ujął jej rękę i zatrzymał w swej dłoni.
— Wybacz mi pani, ale muszę dowiedzieć się całej prawdy. Widzia-
no panią na odległych spacerach z Rotmanem. Zauważono również
zniknięcie pani z nim na zabawie ogrodowej podczas ogni bengalskich.
Ja sam szukałem pani i spostrzegłem ją dopiero po skończonych fajer-
werkach. Czyż pani tego nie pojmuje, że szaleję na myśl utracenia
ciebie?
Tymczasem Zofia z naprężeniem nerwów snuła plan, który miał ją
oczyścić z czynionych zarzutów. Zarysował się w jej myśli ów plan
tego wieczoru, gdy pułkownikowa przez swe natarczywe pytania
wprawiła ją w tak niemiłą sytuację. Obecnie zamierzała go wykonać.
Należała bowiem do osób, które nie przebierały w środkach.
Westchnęła głęboko a w jej oczach stanęły łzy.
— Uważam — rzekła łagodnie — że bez potrzeby cierpiał pan z
powodu tych plotek. Gdyby mi pan natychmiast to powiedział, oba-
liłabym jednym słowem wszelkie pana wątpliwości i przywróciła mu
spokój.
Ściskał jej dłonie i oddychał ciężko.
— Wyzwól mię Zofio, wyzwól z niewymownej udręki — mówił
złamanym głosem, a jego wzrok nie schodził z jej twarzy.
— Tu nie chodzi o rzekome tajemnice — rzekła — ale nie czas się
nad tym zastanawiać, gdy chodzi o nasze szczęście. Zanim jednak
przystąpię do rzeczy, niech mi pan da słowo honoru, że nie zdradzi
tego, co mu obecnie powierzę.
— Ręczę słowem honoru — rzekł skwapliwie.
Zofia obejrzała się dokoła, czy nikt ich nie podsłuchuje, po czym
spojrzawszy nań czule, przemówiła:
— Więc słuchaj, Robercie. Siostra moja Ludwika i Henryk Rotman
kochają się od dawna. Gdy wróciłam z podróży, zwierzyli mi się ze
swej miłości. Zaręczyć się nie mogli, gdyż tak Henryk, jak i Ludwika
są ubodzy. I właśnie dlatego Rotman wystąpił z wojska, pragnie zostać
architektem i ma nadzieję, że zarobi tyle, by móc zapewnić byt Lud-
wice. Czy dopnie swego celu — nie wiadomo. W każdym razie wyje-
chał, a siostra, by nie odczuwać tak boleśnie rozłąki z ukochanym,
wyjechała do ciotki. To wszystko, co ci miałam powiedzieć, Robercie.
Rozumiesz chyba, do jakiego nieszczęścia doprowadzić mogą te plotki
o Rotmanie.
Robert, nie mogąc wymówić słowa, chwycił dłoń Zofii, ściskając ją
kurczowo.
— Zofio, moja jedyna, szlachetna i dumna, wybacz mi, wybacz, że
mogłem choć na chwilę stracić wiarę w ciebie. Bogu dzięki! Wszystko
minęło. Ciężar, który mnie przygniatał, spadł mi z serca. Odżyłem i na
nowo jestem szczęśliwy. Jakżeś ty musiała cierpieć! Powiedz,
najdroższa, co mam uczynić, by cię przeprosić za tyle zadanej ci
udręki?
— Zbyt cię kocham, Robercie, by się gniewać na ciebie. Ale na
przyszłość miej do mnie więcej zaufania i nie wierz niecnym plotkom.
Wszystkie one pochodzą najpewniej z ust pułkownikowej, która nie
może mi wybaczyć, że jej córka jest brzydsza ode mnie. Niedobry, ale
kochany Robercie, czy przyrzekasz mi poprawić się na przyszłość? —
-pytała Zofia z filuternym uśmiechem.
— Tak, moja najukochańsza! — odpowiedział z powagą. — Sam nie
wiem co czynić, taki jestem szczęśliwy. Pragnąłbym zostać przy tobie,
to znów chciałbym pomówić z rodzicami i przekonać ich o twej
niewinności i że to wszystko, co o tobie mówiono, było potwarzą.
Wszak wobec nich zwalniasz mnie od danego ci słowa?
Westchnęła, a po chwilowym namyśle rzekła:
— Prócz nas nikt nie wie o miłości Ludwiki z Rotmanem, nie
wyłączając nawet moich rodziców. Byłoby to dla mnie okropne, gdyby
Ludwika z tego powodu mogła mieć jakiekolwiek przykrości.
— Ręczę, Zofio, za moich rodziców, że zachowają tajemnicę. Ale
uznajesz, że oni powinni się o tym dowiedzieć?
— Niech i tak będzie; wszak tu nie tylko chodzi o moje szczęście, ale
i twoje, które mi bardziej leży na sercu — wyszeptała czule.
— Dziękuję ci, kochanie. A teraz spieszę, by jak najprędzej zasłużyć
na twój pocałunek. W każdym razie powiedz mi, gdzie mógłbym z tobą
pomówić jutro po południu, gdyby mi coś przeszkodziło rano udać się
do twych rodziców, by ich prosić o twoją rękę. Po tym, co
przecierpiałem, jestem ostrożniejszy, chociaż pewny, że moi rodzice
nie będą mi teraz robili żadnych trudności.
— Jakżeż to dla mnie upokarzające! Cóż ja złego uczyniłam twym
rodzicom, że odnoszą się do mnie tak wrogo? — pytała obrażona.
— Nie są wrogo usposobieni, chcą być tylko pewni mego szczęścia.
Ich troskliwość i czułość dla mnie jest tak wielka, że wymagają od
mojej przyszłej żony niebywałej doskonałości. Ale ty przewyższasz
jeszcze ich wymagania.
Odetchnęła głęboko.
— Gdybym cię tak nie kochała, wydałoby mi się to nie do zniesienia.
Więc jeśli jutro nie przyjdziesz do moich rodziców, to spotkamy się po
obiedzie w pałacu sztuki.
— Dziękuję ci, najdroższa! Nie smuć się. Wynagrodzę ci w przy-
szłości stokrotnie twe obecne cierpienia z powodu moich rodziców.
Choć nasze oficjalne zaręczyny są odłożone, już dziś jesteś moją
narzeczoną. Słyszysz, kochanie? Już dziś jesteś moją, moją narze-
czoną!
Uścisnęła jego dłoń, mówiąc:
— Tak mój Robercie — twoją narzeczoną. Czuję się szczęśliwa! /Ue
teraz odejdź, bo mógłby w końcu ktoś nadejść. Do zobaczenia jutro,
mam nadzieję, że u nas w domu.
— I ja się tego spodziewam. Gdyby nie przed południem, to w każ-
dym razie w galerii obrazów o czwartej.
Złożył pocałunek na jej dłoni. Spojrzeli na siebie czule, nieco za-
smuceni. On pragnął ją nazwać swoją na wieki, ona myślała o zdobyciu
majątku i pozycji.
Robert wskoczył do najbliżej stojącej dorożki i pojechał do domu.
Zastał rodziców w jadalni. Oczekiwali go z niepokojem. Z lękiem
zauważyli jego rozgorączkowaną twarz. Robert dał znak służącemu, by
wyszedł z pokoju. Po czym z radością w oku opowiedział im całą roz-
mowę z Zofią. Wierzył święcie w bajkę, którą wymyśliła.
Rodzice również w to uwierzyli. Za dowód prawdy posłużył im wy-
jazd Ludwiki. A choć Zofia nie cieszyła się ich zaufaniem, nie przy-
puszczali, żeby dla uniewinnienia siebie mogła rzucić cień na
Ludwikę. Sądzili jednak, że nie tyle miłość do Roberta, ile jego
majątek skłaniają do tego małżeństwa. Na wszelki wypadek radca
porozumiał się w ciągu dnia z lekarzem Roberta.
Trzeba zyskać na czasie — pomyślał. Z żoną również omówił całą
sprawę.
Błagania Roberta, by rodzice zezwolili na małżeństwo, odniosły
skutek. Po długim wahaniu ojciec przyrzekł zgodzić się na ten
związek, jeśli lekarz uzna to za możliwe.
Jeszcze tego samego wieczora Robert wezwał lekarza. Ten zamienił
porozumiewawcze spojrzenie z radcą. Gdy Robert zapytał go, czy stan
jego zdrowia pozwala, by się ożenił, lekarz spojrzawszy nań dobrodu-
sznie przez swe okulary, odpowiedział z uśmiechem:
— Ależ naturalnie, może się pan żenić. Mam tylko jedno za-
strzeżenie; jeszcze przez rok musi się pan szanować. Zimę winien pan
spędzić na południu i powoli się przyzwyczajać do północnego
klimatu. Nie wolno z lekkomyślnością narazić się na ewentualną
recydywę, wszak rok nie jest wiecznością. Bądźmy rozsądni i prze-
czekajmy.
Wobec tego radca stanowczo odmówił prośbie syna, odkładając
zaręczyny na rok.
Robert musiał się zadowolić przyrzeczeniem ojca, że po tym roku
próby zezwoli bezwarunkowo na ślub z Zofią.
— Chcę wam jeszcze wyznać, kochani rodzice, że już od dzisiejszego
dnia uważam Zofię za narzeczoną, co jej też oświadczyłem. Ciężko mi
będzie czekać jeszcze cały długi rok na ogłoszenie moich zaręczyn.
Byłbym wam bardzo wdzięczny, gdybyście zezwolili obecnie na
oficjalne zaręczyny, przez wzgląd na Zofię, którą zatajenie tego może
wprowadzić w przykrą sytuację.
Radca jednak nie chciał ustąpić.
Zofia czekała na próżno na przybycie Roberta.
Odpokutowała za to Zuzia, której na wszelkie pytania dawała szor-
stkie, opryskliwe odpowiedzi.
Mocno zaniepokojona, udała się po obiedzie do galerii obrazów.
Chociaż przyszła o cały kwadrans wcześniej, zastała tam już Roberta.
Dał służącemu suty napiwek, by ten zostawił go sam na sam z Zofią.
Usiadł obok niej na kanapce i opowiedział jej pospiesznie, że rodzice
po upływie roku wymaganego przez lekarza, powitają ją z radością
jako synową.
Zofia nie była zadowolona z tej zwłoki. Wszak rok długi — pomy-
ślała. W każdym razie nie straciła nadziei, że Robert i po upływie tego
czasu będzie w niej zakochany. Zamyśloną i smutną Robert pocieszał:
— Nie smuć się kochanie i ten rok jakoś minie. Nikt i nic nie zdoła
nas rozłączyć, a niech cię to nie martwi, że świat się później dowie o
naszych zaręczynach. Będziemy się często widywali, nieprawdaż?
Powiedziała mu, że przynajmniej matce powie, że są zaręczeni, gdyż
nie mogłaby jej zwodzić.
Robert zgodził się na to. Wreszcie, zamieniwszy jeszcze jedno pło-
mienne spojrzenie, rozeszli się.
Zofia była przygnębiona, bo nie wszystko ułożyło się wedle jej
życzenia. Nienawiść do rodziców Roberta wkradła się do jej serca,
gdyż odłożenie zaręczyn było ich dziełem.
Gdy wróciła do domu, wtajemniczyła matkę w cały przebieg sprawy,
prosząc ją, by ani ojcu, ani Zuzi o tym nie wspomniała, nie chce się
bowiem narazić na ich krytykę.
Matka przyrzekła nie wydać nikomu jej tajemnicy. Była zresztą tego
samego zdania, by zachować milczenie o całej sprawie, na którą
zapatrywała się dość sceptycznie, straciła bowiem nadzieję, że Robert
po całorocznej rozłące zachowa dla Zofii to samo uczucie.
Nie taiła swych wątpliwości przed Zofią, którą to mocno przygnębiło,
gdyż i ona nie miała pewności, czy małżeństwo z Robertem dojdzie do
skutku.
Mściła się na Zuzi i dokuczała jej jak mogła.
* * *
Lato zbliżało się ku końcowi. Po manewrach, major, który spodzie-
wał się awansu, został zwolniony. Na tym zakończyła się jego kariera
wojskowa.
Wiadomość ta spadła jak grom z jasnego nieba.
W tym położeniu wierzyciele napierali na Randolfów ze zdwojoną
siłą. Dotychczas liczyli się ze stanowiskiem, które zajmował major,
obecnie obawiając się, że przepadną im pożyczone mu pieniądze, nie
przebierali w środkach.
Nastały smutne czasy. Wszyscy chodzili z zachmurzonymi twarzami;
nawet służba nie umiała ukryć swego niezadowolenia.
Zuzia zapłakała serdecznie, gdy ją doszła wieść o kłopotach ojca. Nie
mogła liczyć na powodzenie na balach. Kto będzie ubiegał się o córkę
spensjonowanego majora, wszak żaden z wojskowych nie poczuwał
się już do obowiązku. Nie uważała się, w porównaniu z Zofią, za
piękną, chociaż z dnia na dzień była bardziej ponętna i miała tyle
wdzięku, że nie było obawy o brak wielbicieli.
Zofia nie dzieliła zmartwień Zuzi, miała dość własnych kłopotów i
bardziej niż kiedykolwiek pragnęła wydostać się z domu i stworzyć
sobie życie pełne rozrywek i luksusu.
Robert ubóstwiał ją niemal i nieraz musiała go upominać z powodu
jego wybuchów namiętności. Wkrótce miał wyjechać i myśl o tym
niepokoiła ją bardzo, obawiała się bowiem, by z dala od niej jego
miłość nie wygasła.
Mimo wszystko korespondowała z Henrykiem Rotmanem, utwier-
dzając go nadal w mniemaniu, że jest mu wierna. Nie chciała się poz-
bywać jego czułych listów, aż nie zajdzie konieczna potrzeba.
Major, mocno dotknięty ciosem, który go spotkał, składał w swej
próżności całą winę na intrygę i zawiść swych przełożonych, którzy
mieli go usunąć rzekomo z powodu jego wybitnych zdolności. Krocząc
z marsem na czole ciężkim krokiem po pokoju, wymyślał na niespra-
wiedliwość i zawiść swoich władz.
Majorowa była niepocieszona zwolnieniem męża, mieniąc je kata-
strofą. Bezradna wobec tego nieszczęścia, czując się upokorzona, uni-
kała towarzystwa, zwłaszcza że ich uszczuplone dochody nie wystar-
czały na wystawne życie.
Była to sytuacja nie do pozazdroszczenia i Zuzia nie bez racji czuła
się nieszczęśliwa.
Major, po zwymyślaniu przełożonych, narzekał na Klarę, której
zarzucał, że przeznaczyła im marnych dwa tysiące marek rocznie jako
dodatek do ich dochodów. W końcu zapewniał, że gdyby nie wzgląd na
rodzinę, palnąłby sobie w łeb.
Początkowo rodzina, biorąc sobie do serca powyższe słowa, lękała się
o jego życie, ale ustawiczne powtarzanie groźby osłabiło znacznie to
współczucie. Dziwne, że majorowi nie przyszło do głowy poszukać
jakiegoś nowego zajęcia. Za jedyne wyjście z tego położenia uważał
karty. Wygrał kilka razy znaczniejsze sumy i tą wygraną zaspokoił naj-
dotkliwszych wierzycieli. Wobec tego chwilowego powodzenia w
grze, puszczał się na hazard, pragnąc od razu zagarnąć znaczniejszą
sumę.
Majorowa odważyła się raz zwrócić mu uwagę, że dobrze by było,
gdyby się postarał o jakieś zajęcie.
Skoczył jak oparzony i zawołał:
— Dość już namęczyłem się w życiu, by wam zapewnić byt. Jeśli
sądzisz, że intratne posady lub interesy bujają w powietrzu, to się grubo
mylisz. Gdzie tylko jaka posada wolna, zajmują ją przede mną inni.
Może byś uznała za odpowiednie, bym został agentem asekuracyjnym
lub komiwojażerem?
Elżbieta podniosła ręce ze zgrozą, wołając:
— Na miłość boską, nie! To niemożliwe, żadna z naszych córek nie
mogłaby wyjść odpowiednio za mąż.
Zaśmiał się gorzko.
— O tym mowy być nie może, by nasze córki dobrze wyszły za mąż.
Miałem nadzieję, że Robert Walentyn oświadczy się o rękę Zofii.
Ale widać nie doczekam się zięcia, który by mi pomógł wydostać się
z tej beznadziejnej sytuacji.
I ponownie zaczął kląć i żalić się na świat i ludzi. Tylko sobie nie
przypisywał żadnej winy. Z tego powodu żona i córki znosiły katusze,
gdy major zostawał w domu. Dopiero wieczorem, gdy odchodził, czuły
się swobodniejsze.
Ludwika, bawiąc już od pół roku u ciotki Klary, czuła się tam dobrze,
pomimo że ciotka nie przepuszczała jej w najdrobniejszej rzeczy.
Ludwika nie zrażała się tym wcale i pracując wytrwale, czyniła z dnia
na dzień postępy.
Zwolnienie ojca zmartwiło ją, a gdy Zuzia donosiła jej, co się w domu
działo, ciężka troska ogarniała ją na myśl o rodzicach i rodzeństwie.
Mówiła już nieraz z ciotką o nieszczęściu, jakie spotkało jej rodzinę.
Klara zbywała to milczeniem, ale jednego razu odezwała się:
— Nie troszcz się, Ludko, jakoś to będzie. W najgorszym razie
możecie na mnie liczyć.
Ludwika nie rozumiała dobrze, co ciotka ma na myśli. Ale powie-
dzenie to uspokoiło ją nieco.
Zbliżało się święto Bożego Narodzenia. Klara zapytała Ludwikę, czy
chce odwiedzić rodziców, czy też woli pozostać u niej. Ludwika
niedługo namyślała się z odpowiedzią. W domu chyba jedynie Zuzia
pragnęła jej przyjazdu, a ciotce byłoby bez niej smutno i samotnie.
Odpowiedziała więc, że woli z nią pozostać. Nie zauważyła, że twarz
Klary zajaśniała radością.
Pewnego dnia Ludwika siedziała nad stosem bielizny, starając się jak
najlepiej naprawić uszkodzone poszewki i obrusy. Na dworze było
zimno i mimo że kalendarz nie zwiastował jeszcze zimy, ziemię pokry-
wał śnieżny puszek.
Po chwili weszła ciotka ze swej pracowni, gdzie zajęta była po-
rządkowaniem księgi gospodarczej. Zbliżyła się do Ludwiki z py-
taniem:
— Czy będziesz wkrótce gotowa?
— Za chwilę, cioteczko. Ale przejrzyj naprawioną bieliznę. Klara
przeglądała jedną sztukę po drugiej, nie mówiąc ani słowa,
tylko od czasu do czasu spoglądała z miłością na spuszczoną główkę
Ludwiki, uginającą się pod koroną wspaniałych splotów.
Wreszcie gdy Ludwika odłożyła robotę, ciotka bez słowa pochwały
przemówiła:
— Ubierz się, Ludko, załatwimy kilka sprawunków na święta.
— Dobrze, cioteczko. Ale powiedz mi wprzód, czy bielizna dobrze
naprawiona?
— Czy pragniesz z próżności usłyszeć słowa pochwały? — zapytała
Klara.
— Nie, cioteczko — odpowiedziała Ludwika — chciałam tylko
wiedzieć, czy jesteś zadowolona.
— Gdybym nie była, otrzymałabyś naganę — odparła Klara i wyszła
z pokoju.
Gdy Ludwika wyszła w skromnym kostiumie angielskim, spotkała
już ciotkę, gotową do wyjścia.
Klara spojrzała z zadowoleniem na Ludwikę, nie zdradzając jednak,
jak bardzo jest do niej przywiązana.
Z trzech wąskich kamiennych stopni zeszła Klara z Ludwiką do
ogrodu, skąd szeroka furtka prowadziła na ulicę, gdzie znajdowało się
kilka domów okolonych ogrodami. Robiły one imponujące wrażenie.
Najpiękniejsza była willa ciotki Klary, najwyżej położona i domi-
nująca nad innymi. Latem cała ta okolica wyglądała malowniczo, ale
zimową porą, gdy śnieg się bielił na dachach i okiściach drzew, był to
obraz wyjątkowo uroczy.
Klara i Ludwika zdążały do śródmieścia, by zrobić zakupy.
Po drodze spotkały radczynię Wiesel, koleżankę Klary z ławy
szkolnej.
— Dzień dobry, Klaro, dzień dobry, panno Ludwiko — przywitała je
radczyni. Masz szczęśliwą rękę, Klaro, wszystko u ciebie ładniejsze
niż u innych, kwiaty, owoce i ludzie. Dokąd panie zdążacie? Pewnie na
zakupy świąteczne. Nie zapomnij, Klaro, że ty i siostrzenica jesteście
drugiego dnia świąt moimi gośćmi.
— Odwiedzimy cię z przyjemnością, Małgosiu. Czy twoja córka,
Helena, przyjeżdża?
— Nie, Klaro, wszak wiesz, że ma wątłe maleństwo i obawia się
zostawić je samo w domu.
— Ale zapomniałam ci oddać pozdrowienia od Marii. Na Wiel-
kanoc przyrzekła mnie odwiedzić, przegawędzimy we trójkę niejedną
godzinę.
— Bardzo się z tego cieszę — rzekła Klara serdecznie.
Maria była siostrą Małgorzaty, mieszkała w Berlinie, a mąż jej był
fabrykantem mebli.
Po tej rozmowie panie pożegnały się serdecznie. Klara i Ludwika
załatwiły szybko sprawunki, gdyż Klara miała spisane na kartce
wszystko, czego było potrzeba.
Ludwika była pełna podziwu dla zmysłu gospodarczego ciotki. Czuła
się w jej domu nadzwyczaj dobrze. Nie tęskniła za rodzicami i Zofią,
tylko za Zuzią. Ciotka, dowiedziawszy się o tym, przyrzekła zaprosić
Zuzię na letnie wakacje.
Ludka uspokoiła się też znacznie, choć obrazu Henryka Rotmana nie
zdołała wykreślić z serca. A gdy Zuzia doniosła jej o postępach, jakie
czyniła Zofia z Robertem Walentynem, bolała nad losem Henryka.
Gdy obie panie wróciły z zakupów, podała Kasia Ludwice list, który
przyniósł przed chwilą listonosz. Ludwika pochwyciła list.
— To od Zuzi! — zawołała rozradowana.
— Więc przeczytaj go prędzej, a gdy skończysz, przyjdź tutaj —
rzekła Klara.
Ludwika wybiegła szybko na górę do sypialni i usiadłszy przy biurku,
otworzyła kopertę, z której wypadło kilka zapisanych arkusików. Z
zaciekawieniem zaczęła czytać:
Najdroższa moja Ludwisiu!
Bądź zadowolona, że jesteś u ciotki. Odkąd ojciec złożył ubranie
wojskowe i włożył cywilne ani razu się nie uśmiechnął. Jest w złym
humorze i wszystkim dokucza. Mamcia jest kłębkiem nerwów i z jednej
ostateczności wpada w drugą. A Zosia! O niej tomy można pisać. Jest
w okropnym humorze. Pomyśl tylko: mimo trudów, które sobie zadała,
by pozyskać Roberta Walentyna, nie dopnie swego celu. Słyszałam
przypadkowo, że Walentyn wyjechał przed kilku dniami na południe,
tak bowiem zarządził lekarz. Odjechał nie oświadczywszy się, kto wie,
czy i kiedy powróci, a jak wróci, czy jeszcze będzie rozkochany w Zosi.
Liczyłam na pewno, że będzie moim szwagrem i że pojadę nieraz jego
wspaniałym autem na przechadzkę. Ale zdaje się, że wszystko
skończone, mimo że do ostatniej chwili asystował Zosi. Zasłużyła na to,
by ją porzucił, za swe znalezienie się wobec Henryka, z którym
dotychczas koresponduje. Niedawno wpadł mi przypadkowo w
ręce—przysięgam, że przypadkowo — list adresowany do Zosi z
podpisem: „twój Henryk", z datą 28 listopada. List leżał przy toaletce
Zosi, pewnie nie zauważyła, że wypadł. Donosi on w tym liście, że
pilnie studiuje architekturę i że spodziewa się dopiąć celu. Współczuje
Zosi, że tak długo musi czekać i pociesza ją, że w przyszłości powetują
sobie stracony czas. Biedak nie przeczuwa nawet, że ma następcę,
który jak się zdaje, należy już do przeszłości.
Tak, tak, Ludko, życie jest tragedią i ja już straciłam humor. Kto wie,
czy będę uczęszczać na bale. Od zwolnienia ojca otrzymujemy mniej
zaproszeń, a zresztą nie ma pieniędzy na balową suknię.
Cóż słychać u Ciebie, Ludko? Czy bywasz na zabawach? Czy nie
możesz się pocieszyć po stracie Rotmana? Ja na Twoim miejscu dawno
bym o nim zapomniała, gdyż jest tak głupi, że daje się Zofii wodzić za
nos.
Na święta Bożego Narodzenia nie przyjeżdżasz, widocznie wolisz
zostać z ciotką. Choć mi tęskno za Tobą, muszę przyznać, że niczego
przez to nie tracisz. U nas niewymownie smutno! Ojciec powiada, że w
tym roku nikt nie otrzyma podarków, a mamusia ma tylko jedno słowo
na ustach: ,,oszczędzać". Słyszymy je w coraz innej odmianie. Ojciec
wieczory spędza poza domem — zdaje mi się, że gra bardzo wysoko i
przegrywa. Wszystko go drażni, a wobec mamy zachowuje się
brutalnie. Biedaczka ma nieraz oczy nabrzmiałe od płaczu. Kucharka i
pokojówka zachowują się bezczelnie, świadome tego, co się u nas
dzieje.
Przerzucając naszych klasyków, myślę, czy nie drzemie we mnie
ukryty talent aktorski. Tak bardzo bym pragnęła zdobyć sławę i być
bogatą, by ulżyć rodzicom i nam wszystkim. Cóż by to było za szczęście,
Ludko, gdybym została aktorką. Na wszelki wypadek uczę się kilku ról
na pamięć. Cieszę się niezmiernie, że ciotka Klara jest tak dobra dla
Ciebie. Mogłabyś przy sposobności, Ludko, dać jej do zrozumienia, że
najmilszym podarkiem świątecznym byłaby dla mnie suknia balowa. A
może lepiej będzie, gdy sama ją o to poproszę? Odpowiedz mi rychło,
gdyż Boże Narodzenie już u progu. Chciałabym suknię
jasnoniebieską, jak najjaśniejszą. Byle tylko nie białą. Kolor biały
przypomina gęsi i owieczki. Zapewne będę pietruszkować na balu, na
samo wspomnienie przechodzą mnie dreszcze. Z początkiem stycznia
mój pierwszy występ, naturalnie, jeśli nie zajdzie jakaś przeszkoda.
Wiesz, Ludko, w tej chwili zrobiłam nowe odkrycie — Zofia i Robert
jeszcze nie zerwali zupełnie. Henryk pisuje do niej na poste restante co
dwa tygodnie, a listy nadchodzą we wtorek. O tym dowiedziałam się z
jego listu.
Oto tak, Ludko, skończył się znów jeden arkusik papieru. Kup mi na
święta pudełko papieru listowego.
Kończąc nareszcie ten mój przydługi list, zapewniam Cię, że mi nie-
zmiernie tęskno za Tobą, nawet za twoją nieraz surową naganą. Wysłu-
chałabym jej bez szemrania. Odkąd wyjechałaś, nikt się mną nie
zajmuje. Odpisz mi jak najrychlej i obszernie. Pozdrów ode mnie ciotkę
Klarę i ucałuj ją, bo taka dla Ciebie dobra. Przeproś ją w moim
imieniu za wszystkie grzechy wobec niej, wina w tym po części Zosi. A
nie zapomnij, że suknia ma być jasnoniebieska.
Tysiąc całusów od Twej
Zuzi
Ludwika z westchnieniem odłożyła list Zuzi.
— Biedna moja siostrzyczka! — wyszeptała. — Jakiż to smutek
panuje w naszym domu.
Wydawało jej się, że krzywdzi rodzinę, wiodąc u ciotki życie bez
troski, gdy w domu rodziców panuje smutek. Co z ich położenia wy-
niknie? — pomyślała — czy rodzice nie zdołają się już nigdy wydobyć
z kłopotów finansowych?
Odczuła głęboką wdzięczność dla ciotki.
To, co Zuzia pisała o Henryku, bolało ją serdecznie. A zatem wierzył
jeszcze w miłość Zofii i żywił nadzieję, że ją poślubi. A może... może
ziszczą się jego marzenia, gdy zostanie architektem, a Zofia nie
znajdzie innego konkurenta i nie mając innego wyboru, wyjdzie za
niego. Widocznie trzyma go w rezerwie, skoro z nim dotychczas nie
zerwała. Ale czy Henryk poślubiając ją, znajdzie wymarzone przez
siebie szczęście? Byłoby to szczęście zbudowane na kłamstwie.
Ludwika schowała list do torebki i udała się do jadalni.
Stół już był nakryty i wszystko przygotowane do kolacji. Woda w
samowarze kipiała. Czekano tylko na zjawienie się Klary. Po chwili
weszła, a zwracając się do Ludwiki, zapytała:
— Jakie masz wiadomości z domu?
— Ach, cioteczko — odpowiedziała Ludwika — list Zuzi jest smu-
tny, zdaje się, że z nimi bardzo źle.
Zasiadły obie do stołu w milczeniu.
Po chwili Ludwika, uśmiechając się z lekka, rzekła:
— Udało ci się, cioteczko, dobrać dla Zuzi odpowiedni podarek.
Wyobraź sobie, Zuzia prosi, bym ci nadmieniła, że życzyłaby sobie
mieć niebieską suknię balową.
Klara odparła z zadowoleniem:
— Jak to dobrze, żeśmy się zdecydowały na niebieską suknię.
— Mnie się początkowo podobała bardziej biała — rzekła Ludwika.
— Ale Zuzia pisze, że panienka w białej sukni balowej przypomina jej
gąskę albo owieczkę.
— Napisz tej trzpiotce — zauważyła Klara — by sama poprosiła
0 tę suknię. Lubię czytać jej listy, tyle w nich naiwności i z każdego
słowa wyłania się jej dobre serduszko.
— Tak, cioteczko, Zuzia ma złote serce, cieszę się, żeś się poznała na
niej. Ty cioteczko, umiesz zajrzeć w głąb ludzkiej duszy.
Klara spoglądając badawczo na Ludwikę, zapytała:
— Czy jesteś o tym przekonana?
— Tak, cioteczko.
— Czy sądzisz, że nie wiem, co ukrywasz na dnie twej duszy?
Ludwika zarumieniła się i zapytała ciotkę:
— Co chcesz przez to powiedzieć?
Oczy Klary miały wyraz tak łagodny i tyle wyrozumiałości tkwiło w
jej spojrzeniu, że Ludwikę ogarnęło dziwne wzruszenie.
— Co chcę przez to powiedzieć? Oto, że nie masz jeszcze do mnie
pełnego zaufania. Czy nie wiesz o tym, że kocham cię jak matka i
pragnę dzielić z tobą smutki i radości? Wyznaj mi wszystko, a będzie ci
lżej na sercu.
Klara gładząc łagodnie główkę dziewczęcia, dała się jej wypłakać,
wiedziała bowiem, jaką ulgę sprawiają łzy.
Ludwika wyspowiadała się ciotce ze wszystkiego, co miała na
sercu. Tym samym spadła ostatnia zapora dzieląca jeszcze te dwie
kobiety.
Klara dowiedziała się, czym był dla Ludwiki Henryk. Ludwika nie
zataiła, że jej bardziej zależy na jego szczęściu, niż na własnym i
ogarnia ją niepokój na myśl, co go czeka w małżeństwie z Zofią.
Klara, do głębi wzruszona, poznała szlachetną duszę Ludwiki i
pomyślała:
— Jakiż ten Rotman krótkowidzący! Spotkał na drodze życia istotę
tak idealną i przeszedł obok niej, by sięgnąć po lalkę salonową bez
serca.
*
W kilka dni później Ludwika, pod nadzorem Hani, przyrządzała
comber zajęczy. Wtem odezwał się dzwonek u drzwi wejściowych.
— To goście, panno Ludwiko, chyba nikt z domowych — zawołała
Hania.
— Po czym to Hania poznaje? — zapytała uśmiechając się Ludwika.
— Po głosie dzwonka — odpowiedziała Hania z pewnością siebie.
Pan, który obecnie dzwonił, jest widocznie bardzo niecierpliwy — a że
to mężczyzna, to pewne.
— Otworzę drzwi do połowy i zajrzę, czy Hania się nie myli.
Ludwika pobiegła do drzwi i wyjrzała. Służący otworzył — do sieni
wszedł barczysty mężczyzna słusznego wzrostu.
Ludwika krzyknęła, otworzyła drzwi na oścież i wybiegła naprzeciw.
— Tatusiu! Tatusiu! co za niespodzianka! — wołała Ludwika. Hania
zamknęła szybko drzwi od kuchni.
— Jak to dobrze — pomyślała — że nie powiedziałam, że mężczyz-
na, który dzwoni, jest blagierem, miałam już te słowa na języku.
Ludwika uścisnęła ojca i spojrzała nań z radością w oku, choć nieco
wylękniona.
Przywitawszy się z nią, zapytał skwapliwie:
— Gdzie ciotka, Ludko?
Ludwika zauważyła, że ojciec był blady i silnie zdenerwowany.
— Tatusiu! Na Boga, co się stało w domu? — wołała zalękniona.
— Nic, nic, wszyscy zdrowi, masz od nich serdeczne pozdrowienia.
Ale proszę cię, zaprowadź mnie do ciotki Klary, muszę z nią pomówić
o ważnych sprawach.
Ludwika pobladła. Niepewne ruchy ojca i jego roztargnienie nie-
pokoiły ją. Odgadła, że przybył po pieniądze.
— Zdejmij płaszcz, ojczulku, pójdziemy.
Oddała płaszcz i kapelusz ojca Janowi i razem weszli do pokoju
ciotki. Klara siedziała przy biurku tak zatopiona w czytaniu, że nie zau-
ważyła ich wejścia.
— Cioteczko, tatuś przyjechał — wyszeptała Ludwika. Klara
podniosła wzrok zdziwiona:
— Przybyłeś tak niespodziewanie, Wilhelmie! — rzekła Klara,
wstając, by go przywitać.
— Tak, Klaro — odpowiedział Randolf, unikając jej badawczego
wzroku — nie miałem czasu cię zawiadomić.
Ludwika patrzyła trwożliwie to na ojca, to na ciotkę. Ta widząc jej
wylękniony wyraz twarzy, starała się ją uspokoić, w istocie jednak była
sama mocno zaniepokojona. Nagłe przybycie szwagra nie wróżyło nic
dobrego. Zapewne potrzebował jej pomocy.
— Odpocznij, Wilhelmie, wstałeś chyba bardzo wcześnie, skoro już
tu jesteś. Ludwiko, postaraj się o posiłek. Niech Hania poda filiżankę
bulionu, to pokrzepi ojca po nużącej podróży.
— Wyjechałem około piątej rano, ale nie jestem głodny ani sprag-
niony. Chciałbym wprzód pomówić z tobą, Klaro, w bardzo ważnej
sprawie — rzekł Randolf, padając niemal na krzesło.
Ludwika ponownie zatrwożona spojrzała na ciotkę.
— Odejdź, Ludko — przemówiła Klara łagodnie — po rozmowie z
ojcem poprosimy cię do nas z powrotem.
Ludwika odeszła powolnym krokiem. Nogi jak z ołowiu zaledwie ją
dźwigały.
Klara i Wilhelm siedzieli przez chwilę w milczeniu, nie przemówiw-
szy słowa do siebie.
Wreszcie major wyprostowawszy się, podniósł głowę i spojrzał na
Klarę. Promień słońca padł mu na twarz i wtedy Klara spostrzegła, jak
bardzo się zmienił i postarzał. Zapadłe oczy, twarz zwiędła, zaledwie
cień pięknego niegdyś Randolfa.
Westchnąwszy głęboko, rzekł:
— Kochana Klaro, krótko mówiąc, masz przed sobą rozbitka. Klara
odpowiedziała z powagą:
— Jesteś już od wielu lat tym rozbitkiem, Wilhelmie. Źle pokiero-
wałeś łódką życia. Nie starałeś się utrzymać równowagi, puściłeś łódkę
na szerokie morze, fale porwały ją i rozbiły, pozostały tylko szczątki.
W głosie Klary dźwięczała powaga i smutek. Major zakrył dłonią
oczy.
— Czy jedynie mnie przypisujesz całą winę? — wyszeptał złamany.
— Nie, Wilhelmie, i Elżbieta ponosi część winy. Ale ty, jako
mężczyzna, powinieneś był wpłynąć na nią — ona cię tak kochała, że
zastosowałaby się do twych życzeń. Jedyną jej wadą była
niegospodarność. Ale ty byłeś lekkomyślny i żądny zabaw. Nie
troszczyliście się nawet o to, by córkom zapewnić przyszłość.
Roztrwoniliście posag Elżbiety; spuścizną po ojcu spłaciliście długi, a
gdy zostaliście bez grosza, przypomniała się wam stara ciotka.
— Tak, Klaro, to prawda, że liczyliśmy na twą wspaniałomyślność —
wykrztusił.
— I gdybym nie położyła tamy tej pomocy i mój majątek poszedłby w
strzępy. Co by się w takim razie stało z waszymi córkami? Myśl o ich
przyszłości skłoniła mnie do wyznaczenia tej granicy, której przekro-
czyć nie wolno. A jeśli dziś przybyłeś po pieniądze, to na darmo się
trudziłeś, bo ani grosza nie dam ponad to, co przyrzekłam.
Randolf zerwał się z krzesła.
— Klaro! Zlituj się — wołał błagalnym głosem — tylko dziś jeszcze
zrób wyjątek.
Przysięgam, że to będzie po raz ostatni. Postaram się o jakąś posadę,
nawet mam już jedną na widoku. Wówczas dochody nasze zrów-
noważą wydatki i wszystko będzie w porządku.
Klara skinęła głową przecząco.
— Na tym właśnie polega wasz błąd, że liczycie na większe dochody,
zamiast stosować się do tego, co macie. Życie nad stan zawiodło was
nad brzeg przepaści.
— Zapewniam cię Klaro, że wszystko się zmieni, skoro nam dziś, Po
raz ostatni, dopomożesz. Klara ani drgnęła.
— Nie, mój drogi. Tobie nikt pomóc nie może. Gdybym uczyniła
zadość twej prośbie, niebawem znowu zażądałbyś ode mnie
pieniędzy. Krótko i węzłowato: oświadczam ci, że nie dam ani grosza.
Dopiero pierwszego stycznia otrzymasz przeznaczone dla was pięćset
marek. Padł na krzesło i załamując ręce, błagał zdławionym głosem:
— Klaro, miej litość nade mną, to dług honorowy, musi być spłacony.
Klara powstała z krzesła i z gniewem powtórzyła:
— Dług honorowy? Więc grałeś! — Domyśliłam się tego. Popełniłeś
zbrodnię wobec swej rodziny.
— Nigdy już nie dotknę kart — zapewniał Randolf. Klara wzruszyła
ramionami.
— Przy najbliższej sposobności złamiesz dane słowo — zauważyła
zimno.
Spojrzał na nią rozżalony.
— Dlaczego mnie nienawidzisz, Klaro? Utkwiła weń swe stalowe
źrenice:
— Ciebie nienawidzić? Przenigdy, tak silnego uczucia nie trwoni się
dla człowieka tak lichego jak ty. Gardzę tobą!
Blady jak trup zerwał się z krzesła.
— Jesteś kobietą, jestem więc bezbronny wobec takiej obelgi —
mówił ochrypłym głosem.
Może nic w życiu nie dotknęło go tak boleśnie, jak słowa tej kobiety,
o której myślał, że go kocha. Klara żachnęła się, mówiąc:
— Sam obrzucasz się błotem, a pragniesz, by cię poważano? Zaśmiał
się gorzko.
— Nigdy me słyszałem od ciebie tak obelżywych słów.
— Bo nigdy nie byliśmy sami, a w obecności żony oszczędzałam cię,
by tym samym nie sprawić jej zmartwienia. Kocham moją siostrę
serdecznie — dla ciebie jednak nie mam najmniejszego szacunku i nie
miałam go nigdy. Swą córkę i jej majątek ojciec złożył drżącą dłonią
pod twą opiekę i co zrobiłeś? Nawet o swe dzieci nie potrafiłeś się
zatroszczyć. Czym więc zasłużyłeś na szacunek? Od kiedy cię znam,
byłeś egoistą nie dbającym ani o żonę, ani o dzieci, tylko o siebie.
Major spuścił oczy. Coś jakby w nim zadrgało pod wrażeniem
ostrych słów Klary. Miał nóż na gardle. Zupełnie złamany, wykrztusił
cichym, zdławionym głosem:
— Może masz słuszność, Klaro, że brakło mi siły moralnej w życiu.
Ale wszyscy jesteśmy grzeszni. Twoje twarde, choć sprawiedliwe
słowa ocknęły mię. Daję ci słowo honoru, że od dzisiejszego dnia
wszystko się u nas zmieni. Doszedłem do przekonania, żeśmy byli
lekkomyślni i źle gospodarzyli, zwłaszcza wtedy, gdy ty byłaś u nas.
Zadłużony sądziłem, że będzie mi w grze sprzyjać szczęście i tym
sposobem spłacę długi. Zrazu wygrywałem i spłaciłem
najdokuczliwszych wierzycieli, ale później odwróciło się koło fortuny
tak, że dziś winien jestem dziesięć tysięcy marek, a to dług honorowy,
który muszę wyrównać. Jeśli mi nie pomożesz, Klaro, nie wiem, co
pocznę. W słowach jego dźwięczała smutna prawda i skrucha.
Szlachetne serce Klary wezbrało litością dla tego nieszczęśliwca.
Jednak myśl o siostrzenicach powstrzymała ją od okazania
współczucia, zresztą była prawie pewna, że Wilhelm mimo danego
słowa, znów wróci do kart.
— Nie mogę i nie chcę ci pomóc — rzekła ze stanowczością.
— Czy to twoje ostatnie słowo?
— Tak, Wilhelmie.
— Przypisz więc sobie następstwa, które z tego wynikną — powie-
dział dramatycznym głosem.
— To zwyczaj niedołęgów — rzekła rozgniewana Klara — zwalać na
drugich własne winy. Jakiekolwiek następstwa tego kroku składasz na
moją głowę, nie napawają mnie one lękiem. Wasza ruina jest nie-
unikniona, nic nie zdoła jej uchylić, można ją tylko opóźnić. Jedynym
sposobem uniknięcia katastrofy jest zmiana stylu życia — a to jest
niemal wykluczone. Po cóż więc ponosić nowe ofiary? Dla mojej
siostry i jej dzieci mój dom stoi otworem, uczynię, co tylko w mej
mocy, by im zapewnić skromny byt. Więc ze względu na rodzinę, by ją
uchronić od nędzy, odmawiam z całą stanowczością pożyczki. Na
mnie liczyć nie możesz. Musisz sam sobie pomóc.
— Klaro! — zawołał z rozpaczą —jeśli mi nie pomożesz, pozostaje
mi tylko palnąć sobie w łeb.
— Wstydź się — rzekła ze wzgardą. — Jesteś tchórzem, chcesz się
Pozbawić życia, bo ono ci ciąży. Po stokroć wstydź się tej groźby,
której
ja się nie lękam. Nie zmienię tego, co postanowiłam, bo nie chcę
obarczać swego sumienia.
Słowa te oblały twarz nieszczęśliwego rumieńcem wstydu. Z po-
chyloną głową stał przed Klarą.
— Jesteś zimna jak głaz — jęknął i zakrył twarz rękoma. Mimo woli
Klara odczuła litość. Wzruszyła ją iskra prawdy, która w nim tkwiła.
Ale broniła się przed uczuciem litości.
— Muszę być nieustępliwa. Nie chodzi tu o mnie, lecz o Elżbietę i jej
dzieci.
— A jeśli stracą męża i ojca? Spojrzała z powagą w jego trupiobladą
twarz.
— Czyż ten mąż i ojciec opiekował się nimi? — zapytała, a oczy jej
ciskały gromy.
— Jeśli zaniedbywałem wobec nich swoje obowiązki, to pokutuję za
to w tej godzinie — odparł bezdźwięcznym głosem.
I znów odezwał się w sercu Klary głos litości. Stał przed nią człowiek
w najwyższej udręce. Nieludzkie wydało się jej odrzucenie jego
prośby. A jednak obowiązek nakazywał nie ustępować z wytkniętej
drogi.
Ale co będzie, gdy sobie odbierze życie? — zapytała sama siebie.
Wstrząsnął nią dreszcz. Zacisnęła usta i oparła się o biurko.
— On — albo cała rodzina. Czy nie ma wyboru?
Stała chwilę niezdecydowana. Nagle wydało się jej, że słyszy głos
ojca, przemawiającego do niej w te słowa:
„Klaro, czyś obliczyła wszelkie możliwości? To obowiązek człowie-
ka utrzymać bliźniego przy życiu. Czy nie istnieje możliwość pomocy
bez łamania danego słowa? Zastanów się — wszak major jest ojcem
rodziny i nie tobie go sądzić."
Tak by postąpił jej ojciec. Tego Klara była pewna i szukała wyjścia z
tej ciężkiej opresji.
I długo trwało między nimi milczenie.
Wilhelm Randolf czynił w tej godzinie obrachunek sumienia i po raz
pierwszy, zajrzawszy w głąb duszy, oskarżał siebie. Po chwili
przemówiła Klara, odetchnąwszy głęboko:
— Spróbuj w inny sposób postarać się o pieniądze. Zobowiążę się
pisemnie spłacać te dziesięć tysięcy marek przez pięć lat z
przyrzeczonej
wam renty dwu tysięcy. Przez cały ten czas nie będę mogła was wspo-
magać. Musisz się więc postarać, Wilhelmie o jakieś zajęcie, by wypeł-
nić braki. Rozumie się, że musicie na każdym kroku oszczędzać.
Możecie i Zuzię przysłać do mnie, pozostanie was wtedy tylko troje.
Trzeba będzie zmienić wasze obszerne mieszkanie, wystarczy też
jedna służąca. Trochę dobrej woli, a można naprawić zło. Wtedy nie
zajdzie potrzeba, jak tchórz, uciekać od życia. Jesteś w sile wieku, przy
dobrej i silnej woli możesz jeszcze wszystko naprawić.
Zastanowił się nad planem Klary. Zabłysła mu iskra nadziei. Na
pisemne zobowiązanie Klary dostanie pożyczkę. Zapewne będzie im
ciężko przez pięć lat bez zasiłku Klary, ale było to jedyne wyjście.
Chwycił się więc tej deski ratunku.
Klara omówiwszy z nim wszystko dokładnie, dała mu pisemne
oświadczenie i radę, w jaki sposób może zaciągnąć pożyczkę. Postę-
powanie Klary podziałało nań zbawiennie, wstąpiła w niego nadzieja,
pragnął zabrać się do pracy i zmazać dawne grzechy.
Zaraz po załatwieniu tej sprawy Randolf chciał wyjechać, jednak
Klara go zatrzymała przez wzgląd na Ludwikę.
— I tak — rzekła Klara — najbliższy pociąg, którym chcesz wy-
jechać, zatrzymuje się zbyt długo na każdej stacji. Jeśli wyjedziesz stąd
o piątej, będziesz tylko o dwie godziny później w domu. Spraw pie-
niężnych i tak nie możesz dziś załatwić. Pomyśl, jak niespokojna
byłaby Ludwika, gdybyś natychmiast odjechał.
Wilhelm zgodził się na prośbę Klary i pozostał.
Wieczorem nadszedł następujący list Zuzi do ciotki:
Droga moja Cioteczko!
Ludwika dodała mi odwagi do napisania listu z prośbą. Szóstego
stycznia mój pierwszy występ na balu. Mamusia wobec braku pieniędzy
nie może mi sprawić nowej sukni i radzi, bym sobie przerobiła jedną ze
starych sukien Zosi. Nie chcę w przenoszonej sukni wystąpić na balu.
Wolę nie iść na bal, lepiej od razu wstąpić do klasztoru. Poza tym
suknie
Zosi są na mnie za krótkie, przerosłam ją bowiem o głowę. Wolę już
nosić swoją batystową, aniżeli jedwabną, obcą. Nie mogłabym nikomu
w oczy spojrzeć w tej przenoszonej sukni. Obawiam się
pietruszkowania. Bo któż zechce ze mną tańczyć?
A zatem Ciotuniu — jeśli chcesz mi sprawić wielką radość, obdarz
mnie niebieską suknią balową. Ludwika powiada, żeś dobra i
szlachetna, a jeśli dotychczas byłam niewdzięczna i nie lubiłam Cię —
wyznaję to szczerze — to odtąd będę żywiła dla Ciebie uczucie
wdzięczności.
Pozdrów Ludkę serdecznie ode mnie i powiedz jej, że zaraz po świę-
tach napiszę.
Z serdecznym pozdrowieniem i ucałowaniem rączek
Twoja siostrzenica Zuzia
Klara odłożyła list, uśmiechając się.
— Poczekaj, ty mały trzpiocie — pomyślała — pokochasz ty mnie
jeszcze.
Nazajutrz Klara kupiła rękawiczki, wachlarz, jedwabne pończoszki,
słowem wszystko, co należy do kompletnej toalety balowej. Dołożyła
to do sukni balowej i wysłała pocztą. Równocześnie odeszły podarki
dla majorowej i Zofii.
Na wigilię Bożego Narodzenia Klara otrzymała od Randolfa list, w
którym donosił, że na jej pisemne oświadczenie otrzymał pieniądze i
spłacił nimi swój honorowy dług. Poza tym pisał, że czyni usilne
starania o posadę. List kończył się słowami: Moim dążeniem będzie
zdobyć Twój szacunek. Ostatnie Twe słowa skierowane do mnie, prze-
śladują mnie — nie mogę ich zapomnieć.
Długo spoglądała Klara na list szwagra i słowa w nim zawarte robiły
na niej silne wrażenie. Obawiała się jednak, że jego skrucha nastąpiła
za późno.
Drugiego dnia świąt Klara i Ludwika były zaproszone do radców
Wizelów. Radczyni starała się uprzyjemnić gościom pobyt w swym
domu.
Siostra radczyni, Maria, przysłała prócz innych podarków świą-
tecznych fotografie: swoją, męża i syna. Ludwika oglądała je z uwagą,
nie przeczuwając, jaką rolę w jej życiu odegra ta rodzina.
W drugi dzień świąt Klara otrzymała list od Zuzi, pełen zachwytu i
serdecznych podziękowań za królewski dar ciotki. W dalszym ciągu
listu opisała Zuzia smutną wigilię w ich domu.
Panuje u nas grobowa cisza, nikt się nie zaśmieje, ani jednej kolędy
nie zaśpiewano. Gdy zaczęłam śpiewać: ,,Anieli się radują" —
mamusia się rozpłakała, a ojciec wyszedł z pokoju. Pieśń ugrzęzła mi w
gardle. Dziś mamcia ma migrenę, a ojciec od samego rana nie
opuszcza swego pokoju. Zosia obojętna na wszystko chwilami
ironizująca, bywa podniecona i nerwowa. Mój Boże! Za tydzień włożę
tę prześliczną błękitną suknię i wyruszę na mój pierwszy bal. Na samo
wspomnienie robi mi się gorąco, to znów zimno. To jedno wiem, że tego
wieczora będę albo najnieszczęśliwszą albo nad wyraz szczęśliwą —
coś pośredniego wykluczone.
Po upływie dwóch tygodni nadszedł list od Zuzi do Ludwiki, w
którym donosiła, że rodzice wypowiedzieli mieszkanie i szukają
mniejszego. Bal wypadł nadzwyczajnie, Zuzia tańczyła do upadłego i
czuła się najszczęśliwsza w świecie.
Kolega wojskowy zaprosił ojca do swych dóbr, gdzie ma się odbyć
wielkie polowanie. Major przyjął zaproszenie w nadziei, że nawiąże
nowe stosunki towarzyskie, ułatwiające mu otrzymanie posady.
W dalszym ciągu Zuzia pisała:
Zosia otrzymuje częste listy od Roberta, a na święta przysłał jej kosz
egzotycznych kwiatów. Zosia zapewniała wprawdzie, że nie wie od
kogo pochodzą te kwiaty, ale jej dobry humor i niezwykłe ożywienie
wskazywały, że to od Roberta.
List kończył się doniesieniem:
Panuje u nas smutek. Mamusia najchętniej wyprowadziłaby się stąd.
W towarzystwie spoglądają na nas z litością, a pod jej płaszczykiem
kryje się radość z naszego nieszczęścia. To jest okropne. Ach Ludko!
Gdybym miała możność wystąpienia na scenie, postarałbym się, żeby
było inaczej. Mam nadzieję, że coś z tego będzie. Przerabiam teraz rolę
Marii Stuart. Najlepiej mi idzie scena z Elżbietą. Przed lustrem
nauczyłam się przy-
bierać pozę królowej. Zosia wczoraj podsłuchiwała, gdy odegrałam
scenę Elżbiety z Marią Stuart. Skrytykowała mnie za zbytni patos i
powiedziała, że królewska mina czyni wrażenie arcykomiczne. Ale sąd
Zosi nie jest dla mnie miarodajny. Pragnę zasięgnąć rady naszej
najlepszej artystki dramatycznej. Poproszę ją o wypowiedzenie mi
otwarcie swego zdania i dowiem się, czy mam rzeczywiście talent.
Ludwika pokazała ciotce list Zuzi. Obie śmiały się serdecznie z za-
pału Zuzi do sztuki dramatycznej, ale w tym śmiechu nie było ironii,
tylko życzliwość i zrozumienie dla dzielnej dziewczyny, która pragnie
spełnić swoje marzenia i przyczynić się do poprawy losu rodziny.
— Ciekawe czy Zuzia ma rzeczywiście talent, cioteczko — rzekła
Ludwika.
Klara wzruszyła ramionami.
— Któż to może wiedzieć, Ludko. Nieraz zdolności drzemią w
ukryciu i budzą się do życia nagle, niespodzianie. Niech Zuzia poradzi
się doświadczonej aktorki, dowie się od niej prawdy i wtedy będziemy
wiedzieli, co dalej robić.
* * *
Pewnego dnia Zuzia udała się do primabaleriny teatru miejskiego w
D.
Szczęśliwy przypadek zrządził, że zastała ją w domu w dobrym hu-
morze. Panna służąca wprowadziła Zuzię do buduaru artystki.
Na ścianie wisiały wieńce wawrzynowe ż długimi szarfami, na któ-
rych widniały złote napisy, głoszące chwałę artystki. Dreszcz uwiel-
bienia wstrząsnął Zuzią i zaparł jej oddech. Była mocno zmieszana i
nie umiała wypowiedzieć przygotowanej przez siebie mowy. Ukłoniła
się nisko, po czym, zarumieniona po same uszy, odezwała się
nieśmiało:
— Łaskawa pani! Należę do najgorętszych pani wielbicielek, a mój
zachwyt dla jej gry nie ma granic.
Tu nastąpiła pauza, gdyż głos odmówił Zuzi posłuszeństwa.
Artystka przyjęła ją z miłym uśmiechem, pełnym łaskawości. Ta
blondyneczka z różową buzią zrobiła na niej mile wrażenie, pomyślała
sobie, że chętnie oddałaby swą sławę w zamian za młodość i świeżość
tego dziewczęcia.
— Cieszę się, że umiałam wzbudzić w pani emocje dla naszej sztuki
— rzekła artystka — proszę, niech pani siądzie i powie, czym mogę
służyć.
— Łaskawa pani, pragnę gorąco poświęcić się scenie.
— Ach tak! Chciałaby pani zostać aktorką? — zapytała heroina,
spoglądając w wiośnianą, pełną wdzięku twarzyczkę dziewczęcia.
Zuzia odetchnęła swobodniej. Czuła się już nieco pewniej.
— Tak, proszę łaskawej pani. Pragnę z całej duszy poświęcić się
sztuce dramatycznej.
Artystka, spoglądając na Zuzię ciekawie, zapytała:
— I aby mi to oznajmić, przychodzi pani do mnie? Na twarz Zuzi
wystąpił żywy rumieniec.
— Ośmieliłam się przyjść do pani z prośbą, by mi pozwoliła wygłosić
jeden z monologów Marii Stuart i osądzić, czy posiadam talent
sceniczny. Rodzice nie wiedzą, że zamierzam wstąpić do teatru. Od
pani dowiem się, co mnie czeka, od jej sądu zależy bowiem moja
przyszłość.
Słowa te wymówiła z zapałem, a wyglądała tak uroczo, że artystka
nie mogła oczu od niej oderwać.
— A więc dobrze. Mam godzinkę czasu, chętnie wysłucham pani.
Proszę wybrać odpowiedni fragment według własnego uznania.
Zuzia rzuciła płaszcz na fotel, a poprawiwszy czapeczkę, powiedziała
po krótkim namyśle:
— Zadeklamuję monolog Marii Stuart z pierwszego aktu.
— Proszę zacząć — rzekła artystka, usiadłszy wygodnie na fotelu.
Zuzia stanęła w odpowiedniej pozycji i rozpoczęła z patosem
monolog.
Artystka całą siłą woli powstrzymywała się od śmiechu. Zuzia miała
tak zabawną minę i na niektóre słowa kładła tak fałszywe akcenty, że
sztuką było nie roześmiać się na głos.
Po skończonej deklamacji Zuzia zamilkła i z niepokojem oczekiwała
sądu artystki. Ta przybrała poważną minę i rzekła:
— Dziękuję, to wystarczy. A teraz proszę o inną scenę z Marii Stuart.
Zuzia wybrała dialog Marii Stuart z Elżbietą.
W chwili, gdy Maria dotknięta do żywego słowami Elżbiety, odpo-
wiada jej z dumą i goryczą, Zuzia wpadła w taki patos, że formalnie
krzyczała, przybierając niezwykłe pozy obrażonej królowej.
Tego już było za wiele! Artystka wybuchnęła gwałtownym śmie-
chem, który długo wstrzymywany, nie ustawał, mimo wszelkich wy-
siłków.
Zuzia była zdruzgotana. Na to nie była przygotowana. Być wyśmianą
przez tę artystkę, którą podziwiała, do której miała tyle zaufania — to
okropne!
Wielka aktorka podeszła do Zuzi i ujmując jej dłoń, rzekła łagodnie:
— Wybacz mi, drogie dziecko. Tak zabawnie wyglądałaś z tą kró-
lewską miną, że nie mogłam się powstrzymać od śmiechu. Bardzo mi
przykro, że cię zmartwiłam. Chcąc naprawić wyrządzoną ci krzywdę,
będę zupełnie szczera. Mogłabym cię zbyć kilkoma frazesami, ale nie
zrobię tego. A więc, mówiąc otwarcie, nie radzę pani obrania kariery
scenicznej. Nie nadaje się pani na artystkę, chyba do parodii sztuk
klasycznych, by wywołać salwy śmiechu. Ale nie o to pani chyba
chodzi.
Zuzia zaprzeczyła energicznie ruchem głowy, a ocierając łzy, rzekła:
— Nie, jeśli nie mam talentu, wolę nie myśleć o scenie.
— Nie martw się tym. Wierz mi, że w karierze teatralnej więcej jest
cierni i goryczy, niż sukcesów i szczęścia. Trzymaj się z dala od sceny,
nie zaglądaj za kulisy, patrz na nas z widowni, wtedy scena wyda ci się
nęcąca. Jeśli mój uśmiech wyleczył cię z teatromanii, spełniłam dobry
uczynek i nie żałuję, że cię trochę zmartwiłam. Wracaj do domu, do
swych rodziców i zapomnij o scenie.
Wielka artystka mówiła z przejęciem i serdeczną życzliwością dla
Zuzi, a ta uścisnęła jej rękę i dziękując za dobrą radę, pożegnała ją bez
gniewu.
Gdy Zuzia wyszła z domu artystki, nie odważyła się podnieść oczu,
zdawało jej się, że każdy przechodzień patrzy na nią z ironią.
Po chwili jednak uspokoiła się nieco i podniosła główkę, a oczy jej
spotkały się ze wzrokiem młodego porucznika, z którym najczęściej
tańczyła na balu. Spoglądając na nią z zachwytem, ukłonił się jej
uniżenie, a ona, choć ucieszona jego widokiem, oddała mu ukłon
uprzejmy lecz chłodny, jak przystoi na młodą panienkę i pomyślała
sobie:
Może to lepiej, że nie mam zdolności scenicznych, może mnie czeka
szczęście na innym polu.
Idąc szybkim krokiem snuła dalej swoje marzenia: — Jestem zado-
wolona, że tak się stało, uczenie się tych ról dałoby mi się porządnie we
znaki. Więc żegnaj mi śnie o sławie i fortunie! Na pocieszenie kupię
sobie za moje ostatnie pieniądze trochę pralinek.
I weszła do cukierni.
Wieczorem napisała następujący list do Ludwiki:
,,A więc rozwiały się, Ludko, moje marzenia o laurach i skarbach.
Nasza heroina spłakała się z gwałtownego śmiechu, gdy odegrałam
przed nią scenę Marii Stuart z Elżbietą. Odsądziła mnie od wszelkiego
talentu i radziła zaniechać myśli poświęcenia się scenie. Zastosuję się
do jej rady i przynajmniej z dziesięć lat nie spojrzę na książki, z których
się uczyłam ról. Ale do czego się zabrać, żeby zaradzić biedzie, która
się wkradła do naszego domu? Jakaś ty szczęśliwa, Ludko, że
przebywasz u ciotki, jakbym pragnęła być z Wami!
Ludwika pokazała list ciotce. Klara uśmiechnęła się.
— A więc pierzchnął sen o sztuce. Biedna Zuzia, musiała się tym
zmartwić, choć nie okazuje tego — zauważyła ciotka.
— Jakże smutno musi być u nas w domu — odezwała się Ludwika.
Gdy wyjeżdżałam, Zuzia mi współczuła, a dziś mi zazdrości. Wpraw-
dzie nabrała teraz innego mniemania o tobie, cioteczko, ale, to, że
chciałaby opuścić dom rodzicielski, daje wiele do myślenia.
Klara, gładząc włosy Ludwiki, zapytała:
— A cieszyłabyś się, gdyby Zuzia do nas przyjechała? Łzy stanęły w
oczach Ludwiki.
— Jeszcze pytasz o to, cioteczko — rzekła Ludwika. — Pomijając
moją osobę, jakie to byłoby dla niej szczęście. Jak wiele mogłaby się
nauczyć od ciebie. Człowiek staje się w twoim towarzystwie lepszy.
— Powiedziałam szwagrowi, Ludko, żeby nam przysłał Zuzię. Ale
matce ciężko się rozłączyć z drugą córką.
— Zuzia mogłaby wtedy dopiero przyjechać, gdybym ja wróciła do
domu. Czy pozostaje mi jeszcze wiele do nauczenia się, cioteczko?
— Czy chciałabyś mnie już opuścić? — zapytała Klara półgłosem.
Ludwika rzuciła się ciotce na szyję a w oczach jej stanęły łzy.
— Chyba w to nie wierzysz, cioteczko. Całe życie pragnęłabym
spędzić przy tobie, tak mi tu dobrze. Ale przybyłam do ciebie, by się
czegoś nauczyć, a dziś mogę już być pomocna matce. Teraz będzie to
potrzebniejsze niż kiedykolwiek. Nie jestem egoistką, by tylko myśleć
o sobie. Czyż jedynie ja mam korzystać z twojej wspaniałomyślności?
Klara uścisnęła Ludwikę.
— Nie pora teraz o tym mówić. Musisz tu pozostać jeszcze cały rok,
Ludko, aby się przyuczyć do podjęcia tak odpowiedzialnego zadania.
A jestem też o tyle egoistką, że cieszę się na samą myśl, że zostaniesz u
mnie jeszcze przez jakiś czas. Odkąd tu przebywasz, kochanie, czuję
się tak szczęśliwa, jaka nie byłam od zgonu mego nieodżałowanego
ojca.
— Moja ty najdroższa cioteczko! — wołała Ludwika, całując Klarę.
Po tych czułych słowach i uściskach Klara odezwała się spokojnie:
— A teraz zabierzmy się do pracy, Ludko.
W tydzień później Klara otrzymała telegram. Właśnie zajęta była
wydawaniem dyspozycji na obiad, gdy wszedł służący z depeszą.
Zdenerwowana otworzyła ją nerwowo a twarz jej pobladła, gdy
odczytała wiadomość:
Tatuś na polowaniu ciężko ranny. Przygotować Ludwikę, niech
natychmiast wyjeżdża do H. My również jedziemy. Zofia.
Przerażona Klara opuściła kuchnię, a w myśli jej tkwiło pytanie:
— Czy Wilhelm sam przyłożył do tego rękę, czy też w istocie był to
nieszczęśliwy przypadek?
Gdy Klara weszła do pokoju, zastała Ludwikę składającą bieliznę
do szafy. Z uśmiechem na ustach zwróciła się do ciotki, ale na widok
jej bladej twarzy uśmiech zastygł na ustach Ludwiki.
— Co tobie cioteczko? Co się stało? — pytała zaniepokojona. Klara
przytuliła Ludwikę do siebie i objęła ją ramionami, jakby
chciała ją uchronić od nieszczęścia.
— Bądź dzielna, Ludwiko — rzekła Klara — przynoszę ci smutną
wiadomość.
Wyjęła telegram. Ludwika spojrzała nań z trwogą.
— Telegram? Czy z domu? — zapytała blednąc.
— Tak, Ludko.
— Powiedz, ciotuniu, co się stało, mów prędzej, cioteczko.
— Ojciec twój uległ przykremu wypadkowi na polowaniu. Ludwika
zachwiała się, nogi się pod nią uginały, starała się jednak
zachować spokój.
— Ojciec? Na polowaniu? Czy grozi niebezpieczeństwo?
— Poniekąd — odpowiedziała Klara.
— Wyjaw mi całą prawdę, cioteczko, nie lękaj się, zniosę wszystko
spokojnie.
Klara podała jej telegram.
Tłumione łkanie wydarło się z piersi Ludwiki.
Po chwili zapytała bezdźwięcznym głosem:
— O której odchodzi pociąg?
Klara poszła z nią do swego pokoju i tam zajrzała do rozkładu jazdy.
— Za godzinę odchodzi kurier. Czy będziesz, Ludko, gotowa z
przygotowaniami do podróży?
— Tak, cioteczko.
— Pojadę z tobą.
Ludwika ucałowała rękę ciotki na znak wdzięczności.
Klarze wydało się, że jej obecność będzie w H. potrzebna. Poza tym
pragnęła nabrać pewności, czy Wilhelm uległ nieszczęśliwemu
wypadkowi, czy też chciał popełnić samobójstwo.
W sam czas przybyły obie panie na dworzec kolejowy. Po chwili
Pociąg ruszył. Za cztery godziny miały przybyć do H. a stamtąd
dorożką do pałacu.
Nareszcie stanęły w LŁ, ugoszczone przez przyjaciół Wilhelma.
Dowiedziały się, że majorowa z dwiema córkami przybyły przed
kilku godzinami i znajdują się u łoża nieszczęśliwego.
Gospodyni domu odprowadziła Ludwikę do matki i sióstr, Klara zaś
została kilka chwil z właścicielem H.
Pan H. relacjonował ze wzruszeniem okoliczności towarzyszące
nieszczęściu. Otóż major potknąwszy się w lesie, upadł na strzelbę,
którą trzymał w ręku, tak nieszczęśliwie, że strzelba wypaliła, a kula
dostała mu się do płuc.
Lekarze nie dają niestety żadnej nadziei i wyczekują lada chwila
końca.
Klara, blada jak ściana, przysłuchiwała się na pozór spokojnie, choć
serce jej biło gwałtownie.
— Czy to był rzeczywiście tylko nieszczęśliwy wypadek — zapyty-
wała sama siebie — czy może zamierzał odebrać sobie życie?
Po chwili weszła Zuzia. Z płaczem rzuciła się ciotce na szyję,
szepcąc:
— Ojciec wie o tym, żeś przyjechała, cioteczko, pragnie się z tobą
zobaczyć i prosi, byś weszła do niego.
Klara powstała i drżąc na całym ciele udała się z Zuzią do pokoju
chorego.
U stóp jego klęczała majorowa, a opodal stały Ludwika i Zofia blade i
milczące. Wilhelm Randolf miał wzrok skierowany ku drzwiom. Gdy
Klara weszła, spojrzał na nią rozpłomienionymi oczyma. Widać było,
że trawi go gorączka, a na jego bladej twarzy znać było cierpienie.
— Chciałbym z Klarą... kilka słów... pomówić sam na sam — wy-
mówił łamanym głosem.
Wzruszające było powitanie sióstr. Elżbieta złożyła głowę na ramie-
niu Klary jak dziecko, co w zbliżeniu szuka dla siebie ratunku. Klara
łagodnie gładziła tę biedną głowę, nie mogąc przemówić.
Na znak dany ręką ojca, Zuzia i Zofia wraz z matką i Ludwiką wyszły
z pokoju.
Gdy Klara przystąpiła do łoża chorego, ten zatopił płonące źrenice w
jej twarzy i odezwał się słabym głosem:
— Jak to dobrze... Klaro... żeś przybyła... mogłaś pomyśleć... że...
że... ja sam.
Pochyliła się i ujęła drżącą dłoń chorego. Spojrzała nań serdecznie.
— Więc to nieszczęśliwy wypadek, Wilhelmie? Bogu dzięki, spadł
mi kamień z serca.
Uśmiechnął się pomimo dotkliwego bólu, jak przystało na żołnierza.
— Daję ci słowo honoru, Klaro, że to tylko przypadek, nieszczęśliwy
przypadek i to w chwili, gdy wszystko mogło się obrócić na dobre.
Wyobraź sobie... właśnie wczoraj jeden z wielkich przemysłowców,
również proszony na polowanie, zaangażował mnie jako przedstawi-
ciela... swej firmy z roczną płacą dziesięciu tysięcy marek. Cieszyłem
się już tak bardzo, tak bardzo. Musiałabyś cofnąć to straszne słowo,
którego nie mogę zapomnieć. Być wzgardzonym przez kobietę, jaką ty
jesteś to... to gnębi i niewymownie boli. Ale za późno, już nie mogę, za
późno.
Uścisnęła mu rękę, a łzy spłynęły z jej oczu.
— Wilhelmie, twoje wyznanie zmazuje wszystko, nawet moją
wzgardę. To, że nie mogłeś zapomnieć moich słów jest dowodem, że
ziarno szlachetności tkwiło na dnie twego serca. Cofam moje słowa,
które w owej chwili wymówiłam. Wyzdrowiejesz jeszcze i obejmiesz
swoją posadę, a wtedy rozpoczniesz nowe życie. Nieprawdaż?
Uśmiechnął się boleśnie.
— Za późno, czuję to. A chętnie naprawiłbym wszystko złe. Dziękuję
ci za dobre słowa. Koniec mój się zbliża. Zaopiekuj się moją żoną i
dziećmi, przyrzeknij mi to.
— To się rozumie samo przez się. Dla twojej żony i dzieci mój dom
stoi otworem.
— Wierzę ci. Tyś dobra... energiczna i dumna... dziękuję ci. Wybacz
mi... wszystko złe.
Twarz Klary miała wyraz współczucia. Widziała przed sobą śmier-
telnie chorego człowieka, pełnego skruchy. Takiemu się wszystko
wybacza — pomyślała — ma się dlań współczucie, dobrą wolę i
obowiązek pocieszania go.
— Nie mam do ciebie żalu, wszystko ci wybaczyłam. Nie mów o tym,
bo to cię męczy i sprawia bóle. W czym mogę ci pomóc.
Skinął głową przecząco.
— Powiedz Elżbiecie i dzieciom, by weszły — poprosił stłumionym
głosem.
Na pożegnanie podali sobie ręce w serdecznym uścisku.
Gdy Klara otworzyła drzwi, Elżbieta z córkami weszły w towarzy-
stwie lekarza. Chory omal nie zemdlał z boleści. Po zażyciu lekarstwa,
podanego przez lekarza, usnął, trzymając rękę żony w swej dłoni.
Zapomniane zostały wszelkie krzywdy, dawna miłość odżyła w sercu
Elżbiety.
Zuzia płakała w kąciku przytulona do Ludwiki, Zofia z wybladią
twarzą patrzyła zdrętwiałym wzrokiem przed siebie. Klara oparła gło-
wę siostry o poduszkę. Chory spał jak w narkozie, nie czując żadnych
bólów.
W sąsiednim pokoju nakryto do stołu. Gospodyni prosiła usilnie, by
panie się posiliły. Nie chcąc jej sprawić przykrości wychodziły,
zmieniając się jedna po drugiej. Przy chorym siedziała żona i stale
jedna z córek.
Pan H. był zrozpaczony, że stary przyjaciel w jego domu uległ tak
nieszczęśliwemu wypadkowi. Okazało się, że pan H. zaprosił
Randolfa, by wyjednać dlań posadę u przemysłowca, który również
uczestniczył w polowaniu. Pan H. opowiadał, jak Randolf się cieszył
myślą, że obejmię tę posadę, zapewniając żonie i dzieciom byt na pięć
lat.
Posiliwszy się nieco, panie wróciły do pokoju chorego. Właśnie
obudził się i powiedział kilka słów do żony i córek. Uśmiechnął się raz
jeszcze, po czym ułożył się do snu.
— Jest mi znacznie lepiej — wymówił i zamilkł. To były jego
ostatnie słowa. Jeszcze jedno westchnienie wydarło się z piersi
chorego, oczy znieruchomiały — Randolf już nie żył.
Majestat śmierci wygładził zmarszczki z oblicza majora. Na ustach
zastygł uśmiech — pozostał pięknym Randolfem.
* *
W tej stanowczej chwili dom Klary stał się przytułkiem dla rodziny
Randolfów. Klara wedle możności starała się ulżyć w cierpieniu, wszy-
stko spoczywało w jej energicznej dłoni. Po całodziennej pracy,
siadając obok siostry, pocieszała ją, jak mogła.
Pierwsza z rodziny ocknęła się Ludwika, widząc, że ciotka ugina się
pod ciężarem pracy, pomagała jej dzielnie.
Zofii nic nie obchodziło. Nie była zdolna do głębszego uczucia, a
zresztą major nie umiał sobie zaskarbić miłości swych dzieci. Nawet
Ludwika i Zuzia, obie bardzo uczuciowe, nie były zbyt dotknięte stratą
ojca, raczej tragiczny wypadek, któremu uległ, zrobił na nich
wstrząsające wrażenie.
Wreszcie trzeba było się zastanowić, jak urządzić sobie dalsze życie.
Przede wszystkim należało oddać mieszkanie. Przypadkowo znalazł
się dobry odbiorca, a właściciel domu zgodził się na tego nowego
lokatora. Sprzedano meble a za uzyskane pieniądze spłacono drobne
długi.
* * *
Klara nie chcąc obarczać służby pracą, postanowiła wyznaczyć każ-
dej z pań jakąś robotę. Zuzia okazała się chętna do objęcia lżejszego
działu gospodarstwa domowego.
— Będę robiła co każesz, cioteczko. Pragnę ci być pomocna, jak
Ludwika — zapewniała Zuzia. Zadowolona Klara, uśmiechając się,
pochwaliła ją.
— To mi się podoba, Zuziu. Przy dobrej woli nauczysz się tak samo,
jak Ludka, gospodarstwa. A zwracając się do Zofii, zapytała:
— A co ty zamyślasz?
Zofia, spoglądając na swe starannie wypielęgnowane ręce i na wy-
polerowane paznokcie, odezwała się:
— Spodziewam się, cioteczko, że nie wyznaczysz mi pracy, która by
mi zniszczyła ręce.
— Bądź o to spokojna — odparła Klara. — Postaram się zająć się
czymś odpowiednim dla ciebie.
— Będę ci wielce zobowiązana za to — rzekła Zofia uprzejmie ale
zimno. Uważała bowiem pobyt w domu ciotki za rzecz przejściową i
nie uważała za konieczne okazywanie wygórowanej wdzięczności.
W cichym zazwyczaj domu Klary panował obecnie ruch i gwar. Gdy
przechodziła ulicą ze swymi siostrzenicami, sąsiedzi oglądali się za
nimi, podziwiając ich piękność i okazując Klarze wielki szacunek za
jej ofiarność.
W domu panował wzorowy porządek: Elżbieta i Zofia spełniały
lżejsze roboty, jak nakrywanie do stołu, układanie kwiatów, owoców
itp. Ludwika i Zuzia pomagały kucharce i pokojówce a Klara jak
zwykle kierowała wszystkim.
Zuzia zniechęcała się nieraz do pracy pod kontrolą Klary, która jej
skąpiła zasłużonej pochwały.
— Ciotka gani mnie tylko, a nigdy nie pochwali — skarżyła się Zuzia
Ludwice.
Ta uśmiechnęła się pobłażliwie:
— Ciotka nie chwali, ale jeśli nie gani, to znaczy, że jest zadowolona.
Klara, choć w trudnym położeniu, nie stała się pesymistką, owszem,
spoglądała pogodnie w przyszłość, wszak miała wytknięty cel życia:
dążeniem jej było sprostać trudnemu zadaniu, a to napawało ją dumą i
zadowoleniem.
Po chwili do pokoju weszła Ludwika.
— Czy masz wolną chwilę?
— Tak, cioteczko, skończyłam już swoją robotę.
— Pomóż mi więc przejrzeć rachunki, chciałabym być z tym gotowa
jeszcze przed obiadem.
Ludwika zasiadła do biurka, a gdy zaczęła zliczać wydatki, zdziwiła
się ich wzrostem od przybycia matki i sióstr.
Ukończywszy podliczanie rachunków, westchnęła głęboko.
— Co tobie, Ludko? — zapytała Klara.
— Ach cioteczko, jakżeż my cię wyzyskujemy! Przecież nie można
tak nadużywać twojej dobroci — rzekła Ludwika prawie szeptem.
— Nie martw się, Ludko, już ja sobie dam radę, a cieszy mnie
niewymownie, że mogę się wam na coś przydać.
— Chciałam ci coś powiedzieć, cioteczko.
— O co ci chodzi, Ludko?
— Powiedz mi przede wszystkim, czy mogłabym już objąć samo-
dzielnie gospodarstwo?
— Jak widzę, pragniesz pochwał — zauważyła Klara żartobliwie.
— O nie, pragnę tylko usłyszeć odpowiedź na moje pytanie.
— Byłaś chętną i zdolną uczennicą, nauczyłaś się wiele, a resztę
nabędziesz przez praktykę. Czyś zadowolona z tej odpowiedzi?
— Tak, cioteczko.
— A dlaczego ci zależało na moim zdaniu? Ludwika ujęła dłoń ciotki.
— Pragnę zużytkować to, czego się nauczyłam — odpowiedziała
Ludwika. — Nie chcę nadal cię wyzyskiwać i tak zbyt wiele dźwigasz
na swych barkach. Musisz liczyć się z każdym groszem i to mnie boli.
Pragnę znaleźć posadę, która by mi zapewniła byt. Z tym, czego się
nauczyłam u ciebie i czego nabyłam w pensjonacie, mogłabym objąć
posadę gospodyni lub damy do towarzystwa. Jak się na to zapatrujesz,
cioteczko?
Klara zamyśliła się.
— Żal mnie ogarnia na myśl, że mnie opuścisz, Ludko. Ludka ułożyła
główkę na ramieniu Klary.
— Czy sądzisz, że nie smucę się na samą myśl rozłączenia się z tobą?
Ale to musi być. Ani Zosia, ani Zuzia nie dadzą sobie rady w życiu. Ja
zaś zawdzięczam ci to, co umiem. Postaram się zapewnić sobie byt a
zarazem ulżyć ci choć w części w spełnianiu obowiązków, którymi się
sama obarczyłaś. Przemyślałam wszystko dokładnie i nie staraj się
mnie odwieść od podjętej decyzji.
Klara uznała za słuszne postanowienie Ludwiki, aby własną siłą
przebić się przez świat. Mogło to zahartować ją na dalszą drogę życia i
wyjść jej na dobre.
— Choć mnie to niezmiernie boli, że mnie opuścisz, uważam twoje
postanowienie za słuszne. Omówimy to z matką. Przestrzegam
jedynie, byś w pośpiechu nie objęła pierwszej lepszej posady i byś mój
dom zawsze uważała za swój.
— Nie boję się przeciwności losu, mając świadomość, że znajdę
schronienie pod twoim dachem, gdy mi nie starczy siły. Powrócę do
ciebie, gdy Zosia i Zuzia wyjdą za mąż.
Klara, uścisnąwszy Ludwikę, zapytała tonem żartobliwym.
— A co będzie, Ludko, jeśli ty przed nimi wyjdziesz za mąż?
Ludwika zaprzeczyła ruchem głowy, a spoglądając na ciotkę ze
łzami w oczach, odpowiedziała cichym głosem:
— Wszak wiesz cioteczko że ten, którego kocham, jest dla mnie
stracony i że z tym uczuciem w sercu nie wyjdę za innego.
— Więc chcesz jak ja pozostać starą panną?
Ludwika, uśmiechając się przez łzy, odparła:
— O ile możności, chcę być taka, jak ty jesteś. " Przy stole omawiano
plan Ludwiki.
Majorowa spojrzała wylękniona na Ludwikę, gdy ta oświadczyła
stanowczo, że pragnie objąć posadę.
— Powiedz, Klaro, czy to konieczne? — zapytała Elżbieta.
— To nie moja myśl, Elżbieto — odpowiedziała Klara. — Ludwika
pragnie być samodzielna i stworzyć sobie niezależny byt. Sądzę, że nie
powinnyśmy jej w tym przeszkadzać, świadczy to bowiem dobrze o jej
charakterze i jest dowodem, że czuje się na siłach, by dopiąć
wytkniętego sobie celu.
— Podziwiam odwagę Ludki — odezwała się Zuzia — ale smutno
nam będzie bez niej.
Ludwika ujęła jej rękę:
— Nie smućcie mnie. Dochody ciotki zaledwie mogą starczyć na
pokrycie obecnych wydatków, a że ja już tak długo korzystam z jej
gościnności, muszę pierwsza opuścić dom ciotki, by jej nieco ulżyć.
Elżbieta spojrzała na siostrę wylęknionym wzrokiem. Dotychczas nie
zastanawiała się nad tym, że one mogły być ciężarem dla Klary. Klara
uśmiechnęła się wesoło:
— Dlaczego z takim lękiem patrzysz na mnie, Elżbieto? Zapewniam
cię, że nie jesteście mi ciężarem, owszem czuję się szczęśliwa, że
jesteśmy razem.
Zofia przysłuchiwała się tej rozmowie w milczeniu, nie odezwawszy
się ani słówkiem. Nie mogła się nadziwić ofiarności Ludwiki. Chętnie
by jej powiedziała: poczekaj trochę, a ja ci ustąpię miejsca. Ale oba-
wiała się, że gdyby przedwcześnie wyjawiła swe matrymonialne plany,
to ślub z Robertem nie doszedłby może do skutku. Dlatego też zacho-
wała to w tajemnicy.
Majorowa nie mając właściwie innego wyboru, zgodziła się na po-
stanowienie Ludwiki. Pocieszała się tylko, że nie tak prędko znajdzie
się dla niej odpowiednie miejsce, a gdy Robert powróci, rozstrzygnie
się los Zofii, a wówczas Ludwika zostanie u ciotki.
Święta Wielkanocne, spóźnione w tym roku, przyszły, gdy ziemia
okryła się zielenią i kwiatami.
W pierwszy dzień świąt Klara odwiedziła radczynię W., ta bowiem
zawiadomiła ją, że przyjeżdża z Berlina jej siostra Maria.
Wróciwszy z tych odwiedzin, poprosiła Ludwikę do swego pokoju i
przywitała ją słowami:
— Ludko! Nadarza się posada, która wydaje mi się dla ciebie odpo-
wiednia. Czy masz ochotę wyjechać do Berlina?
Ludwice na chwilę zabrakło tchu.
— Do Berlina? — powtórzyła. W oka mgnieniu pomyślała, że tam
przybywa Henryk Rotman. Wprawdzie mieszka w Charlottenburgu,
ale to przedmieście Berlina. Co prawda to Berlin jest tak wielkim
miastem, że trudno się tam spotkać. Lecz sama myśl znalezienia się w
pobliżu Henryka wzburzyła ją niewymownie.
— Tak, Ludko, do Berlina — odpowiedziała Klara — czy ci to
sprawia przykrość?
— Nie, cioteczko. Ale powiedz mi, jaka to posada i u kogo.
— Oto moja przyjaciółka z ławy szkolnej Maria, siostra radczyni W.,
skarżyła się, że gospodarstwo domowe zabiera jej zbyt wiele czasu i
nie ma wolnej chwili. Czyni więc starania, by znaleźć pannę z dobrego
domu, która by jej pomogła w gospodarstwie i była zarazem jej towa-
rzyszką. Nie zdołała jednak dotychczas znaleźć odpowiedniej osoby.
Pomyślałam więc o tobie, Ludko, i powiedziałam Marii, że masz za-
miar objąć taką posadę. Radczyni nie miała dość słów pochwały dla
ciebie, poza tym pokazałam jej fotografię, przedstawiającą ciebie i
Zuzię. Marii podobałaś się niezmiernie i ucieszyła się myślą, że ty
obejmiesz u niej posadę gospodyni i towarzyszki. Przyjdzie dziś po
obiedzie do nas, by cię zapytać, czy pojechałabyś z nią w następnym
tygodniu do Berlina. Zaprosiłam Marię i radczynię na kawę, obie
pragną widzieć się z twoją matką, którą znają od dziecka. Ta posada,
Ludko, wydaje mi się dla ciebie odpowiednia. Maria jest dobrą, mądrą
i inteligentną osobą. Mąż jej jest fabrykantem mebli i posiada znaczny
majątek. Syn ich, dwudziestokilkuletni młodzieniec, mieszka u
rodziców. Zresztą widziałaś u radczyni ich zdjęcia i wyraziłaś się
wówczas, że muszą to być bardzo sympatyczni ludzie. Maria prowadzi
dom otwarty, zmusza ją do tego interes męża. Pracy
będziesz miała pod dostatkiem. Teraz wiesz wszystko, więc namyśl
się, Ludko, i podejmij decyzję.
Klara cieszyła się, że powierzy Ludkę swoim dobrym znajomym.
Po obiedzie przyszły obie panie, a Ludwika poczuła wielką sympatię
do Marii, ta zaś była pełna zachwytu dla piękności trzech sióstr, tak że
najchętniej zabrałaby wszystkie do Berlina.
Jeszcze dziesięć dni miała Ludwika pozostać w gronie rodziny. Zuzia
nie opuszczała jej ani na chwilę i najbardziej smuciła się wyjazdem
Ludwiki.
***
Ludwika wyjechała z Marią H. do Berlina. Klara i radczyni W.
odprowadziły je na dworzec. Maria przyrzekła Klarze, że będzie się
obchodziła z Ludwiką jak z własną córką.
Przy pożegnaniu Klarze i Ludwice stanęły łzy w oczach. Ludwika
zdobyła serce ciotki, a tej smutno było, że to ukochane dziewczę opu-
szcza jej dom.
W Berlinie oczekiwał panie na dworcu Karol H., mąż Marii. Był już
zawiadomiony, że z żoną przybędzie Ludwika w roli towarzyszki.
Przywitawszy żonę serdecznie, spojrzał życzliwie na Ludwikę i
przemówił do niej kilka słów.
Zdążali autem ludnymi ulicami Berlina do domu. Ludwika, nie
przywykła do takiego ruchu, przymykała z lękiem oczy, gdy auta
krzyżowały się na rogach ulic.
Nareszcie wjechali w najpiękniejszą dzielnicę Berlina. Auto mknęło
po asfaltowej jezdni. Przed oczyma Ludwiki ćmiły się pałace,
ekwipaże, automobile, eleganckie panie i panowie przechadzający się
ulicą. Maria opowiadała mężowi, jak spędziła czas w D. Ludwika zaś
obawiała się, czy zdoła się nagiąć do wymagań wielkiego miasta.
Wtem auto przystanęło przed jednym z najpiękniejszych pałaców.
Gdy brama się otworzyła, weszli na marmurowe schody, okryte wspa-
niałymi smyrneńskimi chodnikami. Ludwika była oszołomiona
przepychem i wytwornością.
Zatrzymali się na drugim piętrze. Mieszkanie państwa H. składało
się z dwunastu pokoi urządzonych z całym komfortem. Maria
wprowadziła Ludwikę do przeznaczonego dla niej pokoju, który nie
był wielki, ale czynił miłe wrażenie, gdyż miał widok na ogródek.
Maria odchodząc, powiedziała Ludwice, by w razie potrzeby za-
dzwoniła na pokojówkę dwa razy i prosiła, by za godzinę była gotowa,
gdyż o tej porze podadzą obiad. Ludwice pozostało więc dość czasu do
wypakowania swych rzeczy i do rozejrzenia się w swym nowym
położeniu. Ogarnęło ją dziwne uczucie. Po raz pierwszy znajdowała się
u obcych, na płatnej posadzie. Ale powiedziała sobie, że musi się dziel-
nie zabrać do pracy, by zadowolić panią Marię i nie zrobić ciotce
wstydu.
Wszystko poszło gładko. Ludwika weszła szybko w tok zajęć
domowych.
Państwo H. byli skromni, nie mieli wygórowanych potrzeb. Jednak
ich interesy i pozycja towarzyska obligowały ich do życia na szerokiej
stopie.
Służba składała się z dwóch pokojówek, kucharki i służącego.
Mieszkanie było umeblowane ze smakiem i elegancją. Był to rodzaj
reklamy dla firmy, którą prowadził pan H.
Nie urządzano w ich domu wielkich przyjęć. Małe, dobrane kółko
przyjaciół odwiedzało ich często, a wśród nich znajdowali się też
koledzy pana H.
Fryderyk, syn państwa H., który kształcił się na architekta, spraszał i
swoich znajomych na te zebrania.
Zaraz pierwszego dnia pobytu Ludwiki w domu państwa H., przed-
stawiono jej Fryderyka. Matka oznajmiła mu już przedtem, że Ludwika
jest siostrzenicą jej najlepszej przyjaciółki i że życzy sobie, by ją
uważano za członka rodziny.
Ludwika miała moc zajęcia, ale dawała sobie ze wszystkim radę,
nawet służba, która ją początkowo uważała za niepotrzebnego intruza,
polubiła ją z czasem i spełniała chętnie jej polecenia. Ludwika starała
się zwolnić Marię od cięższych obowiązków, tak że po niedługim
czasie Maria nie mogła się bez niej obejść.
W kilka dni później Maria oznajmiła Ludwice, że Fryderyk zaprosił
kilku znajomych na kolację. Dała jej pieniądze, by załatwiła kilka
sprawunków.
Wieczorem Ludwika wniosła do pokoju jadalnego na stół prześliczne,
własną ręką ułożone kwiaty. Uśmiechnęła się z zadowoleniem,
spojrzawszy na dzieło swych rąk, po czym udała się do pokoju Fryde-
ryka, by przygotować papierosy i przybory do palenia. Maria nie była
jeszcze gotowa z toaletą, a panów nie było jeszcze w domu, mieli za
chwilę przybyć. Wtem dał się słyszeć głos Fryderyka, który śmiejąc
się, coś opowiadał.
Ludwika była przekonana, że Fryderyk powrócił razem z ojcem,
pozostała więc na miejscu, nie przerywając dalszych przygotowań.
Ustawiła flaszki, kieliszki i szklanki na małym stoliku. Wtem ktoś
wszedł do pokoju. Ludwika podniosła oczy i stanęła jak wryta. Gorący
rumieniec wystąpił na jej twarz, a nogi pod nią drżały. Przed nią stał —
Henryk Rotman.
I na jego twarzy malowało się zdziwienie. Nie dowierzając, że to
Ludwika, spoglądał na piękne dziewczę w ciężkiej żałobie.
Ludwika opierając się o krzesło, wyszeptała:
— Henryk Rotman! Bezwiednie z jej ust padło to imię.
Henryk zbliżył się do Ludwiki i radość zajaśniała w jego oczach.
— A więc nie omyliłem się, to rzeczywiście pani — mówił ucieszo-
ny, ujmując jej drżącą dłoń.
Ta drżąca ręka przywiodła mu na pamięć Ludwikę, łkającą na ławce
w parku Walentynów. Wzruszony do głębi, nie mógł od niej oderwać
oczu. Wydała mu się jeszcze piękniejsza, a oczy jej, pełne wyrazu,
które zdawały się mówić o minionych chwilach szczęścia, dziwnie go
nastrajały.
Nareszcie Ludwika na tyle zapanowała nad sobą, że mogła przemó-
wić kilka słów.
— Wielka to dla mnie niespodzianka, panie poruczniku, nie, panie
Henryku, że go tu spotykam.
Ucałował jej rękę.
— I ja niemało jestem zdziwiony, że panią tu zastaję. Przyszedłem z
moim przyjacielem, Fryderykiem, do którego dość często zaglądam.
Czekałem w tym pokoju, aż się przebierze. I tu zastaję moją miłą,
dawną znajomą, więcej, moją przyjaciółkę Ludwikę. A może nie
wolno mi nazywać się przyjacielem pani? — zapytał.
Lekki uśmiech zawitał na ustach Ludwiki. Starając się usilnie zapa-
nować nad sobą, odpowiedziała spokojnie:
— Owszem, może się pan nazywać moim przyjacielem, jeśli pan tego
pragnie, wiedząc, że pełnię obowiązki towarzyszki pani domu.
Ostatnie słowa wywołały na twarzy Henryka smutek.
— Łaskawa pani! Zapomniałem, że straciła pani ojca. Po jego śmierci
nastały dla pań ciężkie czasy.
Zofia w swych listach przedstawiła mu ich położenie w najciemniej-
szych barwach, by go przygotować na ofiarę, którą rzekomo będzie
musiała ponieść. Ale o tym, że Ludwika będzie zmuszona objąć płatną
posadę, nie wspomniała.
Ludwika, widząc strapioną twarz Henryka, rzekła:
— Po śmierci ojca nasze warunki materialne pogorszyły się. Ciotka
Klara w swej szlachetności zabrała nas do siebie. Wobec tego, że
jestem młoda i silna i mogę zarobić na chleb, nie chciałam być dla
ciotki ciężarem i objęłam posadę.
Westchnął głęboko na myśl, że jego ukochana, dumna Zofia jest
obecnie na łasce ciotki. Postaram się, by się to jak najrychlej skończyło
— pomyślał — wytężę wszystkie siły, by ją wyzwolić z tego przykrego
położenia. Równocześnie jednak obudziło się w nim żywe współczucie
dla Ludwiki, która tak dzielnie zabrała się do pracy.
— A teraz pragnę się dowiedzieć, co porabia pani rodzina? Ludwika
doznała jakby ukłucia szpilką.
— Pragnie dowiedzieć się o Zofii — pomyślała. — Nie mogę mu nic
dobrego o niej powiedzieć, jeśli nie mam minąć się z prawdą.
Odpowiedziała mu więc tylko ogólnikowo na pytanie.
Z wytężoną uwagą przysłuchiwał się jej słowom, a na twarzy jego
malowało się niezadowolenie, pragnął bowiem coś bliższego usłyszeć
o Zofii.
Po chwili wszedł Fryderyk.
— Znajduję cię w towarzystwie naszego opiekuńczego ducha.
Gdybym wiedział o tym, nie byłbym się tak śpieszył — zauważył
Fryderyk.
— Jest to dla mnie nader miła niespodzianka, zastać tu pannę
Ludwikę. Znamy się od dawna i łączą nas węzły przyjaźni. Major
Randolf, ojciec panny Ludwiki, był moim przełożonym i miałem za-
szczyt być częstym gościem w ich domu, gdy byłem w wojsku.
Fryderyk zbliżył się do Ludwiki i przemówił z uśmiechem:
— No niech pani powie: dziękuję panu ślicznie, że zaprosiłeś tu
miłego mi przyjaciela.
Uśmiechnąwszy się filuternie, odpowiedziała:
— Zapraszając pana Henryka, nie myślał pan chyba o mnie.
— W każdym razie ucieszyła się pani, gdy go ujrzała, a ma to pani
mnie do zawdzięczenia.
— Więc jeśli panu o to chodzi — dziękuję.
— Tak, to rozumiem. A teraz niech mi pani zdradzi, jaka będzie
kolacyjka.
I znów uśmiech okrasił usta Ludwiki.
— Dziś są same specjały — mówiła z naciskiem jak młoda, zapo-
biegliwa gospodyni.
— Nie przesadzać — groził Fryderyk, przekomarzając się.
Henryk zauważył z przykrością, że panuje między Ludwiką a Fry-
derykiem poufały ton. Te drobne żarciki, padające z ich ust, drażniły
go.
Buntował się na samą myśl, że któryś z mężczyzn mógł jej być
bliższy od niego. Nie życzył sobie tego i uważał, że nikt nie ma prawa
wymagać od niej więcej względów.
Tak już bywa na świecie. Z obawy utraty danej osoby podnosimy jej
wartość i dokładamy wszelkich starań, by jej nie stracić.
Ludwika, przeprosiwszy panów, wyszła z pokoju. Henryk nie spu-
szczał z niej oka, aż drzwi się za nią zamknęły.
— Odpowiedz mi otwarcie, Henryku, czy wy się kochacie? Henryk,
nie przerywając toku swych myśli, odparł:
— Nie, łączy nas tylko przyjaźń.
— Jeśli tak mówisz, musi to być prawda. Ale zdawało mi się, że
rozmawiając z nią, byłeś silnie wzruszony.
Henryk spojrzał badawczo na Fryderyka.
— To cię widocznie mocno obchodzi? — zauważył jakby z za-
zdrością.
— Naturalnie, iż mnie to zajmuje. Wszak jesteś moim przyjacielem,
znasz wszystkie tajniki mego serca. A panna Ludwika jest nam tak
droga, jakby należała do rodziny. Matka jest nią zachwycona, nie ma
dość słów pochwały dla niej, ojciec jest wobec niej pełen względów,
tak go sobie pozyskała opieką, którą go otacza. A i ja również ją bardzo
lubię. Więc teraz chyba zrozumiesz, dlaczego chcę wiedzieć, co was
oboje łączy.
— Przypuszczam, że domyśla się wszystkiego, choć byliśmy zmu-
szeni ukrywać swą miłość.
— Teraz pojmuję, Henryku, dlaczego pracujesz bez wytchnienia, by
dopiąć celu.
— Tak, Fryderyku, teraz wszystko wiesz.
— Zakochałeś się w ubogiej dziewczynie, Henryku, jesteś idealistą.
— Czy nie uważasz mnie za zdolnego dać żonie utrzymanie i zgo-
tować jej dostatni byt?
— Znam twoją wartość — odpowiedział Fryderyk. — Nie bez po-
wodu pragnę zawrzeć z tobą spółkę. Jesteś człowiekiem o niezwykłych
zdolnościach, prawie genialnym. Już dziś zwróciłeś na siebie uwagę
profesorów. Jeden z nich powiedział mi: „Pański przyjaciel, Rotman,
odegra chlubną rolę w przyszłości, a spółka z nim będzie dla pana
szczęściem". Więc widzisz Henryku, że umiemy cię cenić.
— Nie przyrzekaj sobie zbyt wiele z tej spółki.
— Zobaczysz, Henryku, jak nam będzie dobrze razem.
Udali się ramię w ramię do prześlicznie urządzonego buduaru pani
domu. W tej samej chwili zaanonsowano nowych gości.
Maria H. przywitała Rotmana nader serdecznie, prosząc, by przy niej
usiadł. Gawędzili wesoło, a Henryk opowiedział jej o niespodziance,
jakiej doznał, zastawszy u nich Ludwikę.
Maria, uśmiechając się, rzekła:
— Ludwika zawiadomiła mnie już o tym radosnym spotkaniu. Po
chwili podano kolację.
Henryk siedział naprzeciw Ludwiki, która była tego wieczoru nader
ożywiona. Chwytał każde jej słowo, śledził każdy jej ruch. Byl zły na
siebie, że wciąż się nią zajmował. Miotała nim zazdrość, gdy pomyślał
o jej poufałości z Fryderykiem. Że i pan domu z nią żartował, mniej go
to obchodziło. Nie mógł się nadziwić, jak powabny był jej figlarny
uśmiech, gdy żartowała. Najsilniejsze na nim wrażenie robiły jej oczy,
lśniące blaskiem młodości i szczęścia.
Pragnąc przyćmić to wrażenie, przywoływał pełen czaru obraz Zofii,
lecz nadaremnie — nie zdołał uprzytomnić sobie jej rysów i
płomiennych oczu.
Te oczy, które go czarowały, wydały mu się dziś zimne. I po raz
pierwszy zapytał sam siebie: czy Zofia posiada taką głębię uczucia, jak
Ludwika?
Podczas kolacji podchwycił spojrzenie Ludwiki, spoczywające z
czułością na jego twarzy. Zadrżała, gdy spotkały się ich oczy i żywy
rumieniec okrył jej twarz. Jakby przestraszona cofnęła wzrok, a usta jej
przybrały bolesny wyraz. Przejęło to Henryka niezmierną radością,
wydało mu się, że odzyskał skarb, który uważał za stracony. Spojrzenie
Ludwiki zdradziło mu, że nie był dla niej obojętny.
Henryk nie zdawał sobie tego wieczoru sprawy ze swych myśli i
uczuć. Nie zastanawiał się, dlaczego było w nim tyle wesela i
szczęścia.
0 Zofii ani pomyślał, pamięć o niej była jakby zatarta.
Wśród towarzystwa panował wesoły nastrój. Świetny humor Fry-
deryka działał na całe otoczenie. Jego rodzice wyróżniali najbardziej
Rotmana, cieszyli się, że ich syn zaprzyjaźni! się z tak zdolnym
1 szlachetnym człowiekiem.
Po kolacji pani domu i Ludwika udały się do swoich pokojów, pan
domu zaś pozostał jeszcze chwilę z gośćmi, po czym i on się usunął.
Fryderyk ze swymi kolegami gwarzyli i zabawiali się do pierwszej po
północy.
Ludwika widywała się bardzo często z Henrykiem, gdyż był on nie-
rozłącznym towarzyszem Fryderyka, pracowali razem, rysowali plany
i czytali. Po skończonej pracy pani domu zapraszała Henryka na her-
batkę lub kolację. Nie uważając go za gościa, zaliczano niemal do
rodziny. Henryk doniósł Zofii o swym spotkaniu z Ludwiką. Czuł się
trochę winny wobec niej, a choć walczył z tym uczuciem, nie mógł się
go pozbyć.
Gdy pewnego razu zauważył, że Fryderyk bardzo swobodnie roz-
mawiał z Ludwiką, postanowił rozmówić się z przyjacielem.
— Mój drogi Fryderyku — rzekł Henryk —jesteś na zbyt poufałej
stopie z Ludwiką. Nie zapominaj o tym, że będzie ona moją szwagierką
i że znajduje się poniekąd pod moją opieką.
Fryderyk wzruszył ramionami.
— Ależ Henryku — cóż ci przyszło do głowy. Nie przypuszczasz
chyba, bym chciał nawiązać jakiś flirt z panną Ludwiką? Zbyt ją cenię,
bym coś podobnego zamierzał. Twoja przestroga jest zbyteczna.
— A jednak wydaje mi się, że jesteś nią zbyt zajęty — obstawał
Henryk przy swoim.
Fryderyk posuwał niecierpliwie linią po rozłożonym papierze. Po
czym odezwał się z powagą:
— Nic by mi nie dało to zajmowanie się nią. Nie jestem dla niej
niczym innym, jak tylko synem jej chlebodawców. Jest ona trochę
młodszą siostrą, z którą chętnie żartuję, by ją pobudzić do czarującego
uśmiechu. Nie chcę przez to powiedzieć, że gdybym zauważył u niej
nieco żywsze uczucie dla mnie, pozostałbym spokojny i zimny.
Przypuszczam nawet, żebym się w niej zakochał. Nie miałbyś chyba
nic przeciw temu, bym został twym szwagrem?
Henryka nie uspokoiły słowa Fryderyka. Przeciwnie, to wyjaśnienie
dręczyło go jeszcze bardziej.
— A więc tak poważnie traktujesz tę sprawę? — zapytał Henryk.
Fryderyk uśmiechnął się.
— Na Boga żywego! Nie układaj romansu, który się nawet nie
rozpoczął. Panna Ludwika i ja jesteśmy zadowoleni, że nasz stosunek
jest przyjacielski. Chciałem cię tylko zapewnić, że twoja przyszła
szwagierka nie jest narażona na żadne niebezpieczeństwo. Gdyby ktoś
poważył się jej ubliżyć, stanąłbym w jej obronie, jakbym był jej
bratem.
Henryk musiał się zadowolić tą odpowiedzią.
Na tym się zakończyła rozmowa Henryka z Fryderykiem.
***
Mijały tygodnie i miesiące. Nastało gorące lato, które w tak wielkim
mieście jak Berlin, niezmiernie dokuczało. Zuzia pisywała często do
Ludwiki. Z początkiem lipca otrzymała następujący list:
Moja Najdroższa Ludko!
Dziś otrzymujesz ode mnie obszerny list. Jesteśmy wszyscy zdrowi.
Zosia dumna jak paw, ma uzasadnioną nadzieję zostać panią
Walentynową. Robert już dawno powrócił z południa do C. i Zosia
otrzymuje odeń
co dzień listy. Sprzeczam się z nią, a powodem tego jest jej arogancki
i niewdzięczny sposób wyrażania się o ciotce, której tyle zawdzięczamy
i która nam pomaga. Gdyby ciotka nawet nie była tak anielsko dobrą
istotą, jaką jest, zachowanie Zofii byłoby też karygodne. Skoczyłabym
w ogień za ciotką, tak ją teraz ubóstwiam. Gdy mnie czasem skarci,
chwytam ją za szyję i całuję tak długo, aż się roześmieje i przebaczy.
Wtedy patrzy na mnie tak czule, jak nieraz ty. Ale nigdy nie wypowie
słowami swych uczuć — tego nie umie. Kocham ją bezgranicznie.
Dlaczego nic nie piszesz o Henryku Rotmanie? Czy się z nim nie
widujesz?
O Fryderyku H . donosisz mi zawsze tak wiele. Musi on być bardzo
miły, pragnęłabym go poznać. Tak bym chciała być w Berlinie, może
poproszę o to ciotunię.
Mamusia i ciotka cieszą się ogromnie, że zadowolona jesteś ze swej
posady. Wpadłam na genialny pomysł. W ogrodzie naszym kwitną
wspaniałe róże. Poradziłam ciotce, by napisała do kwiaciarni w Ber-
linie, by zamówili je u nas. Wyczytałam bowiem, że tam kwiaty bardzo
drogie. Myśl ta podobała się ciotce, napisała więc do Berlina i wkrótce
otrzymała zamówienie na znaczną ilość róż, za które nam suto
zapłacono. Cieszę się, że bodaj raz w życiu przydał się mój pomysł.
Obecnie zrywamy wiśnie i porzeczki. Ach Ludko, smażone wiśnie z bitą
śmietanką — cóż to za pycha! Hania mi powiedziała wczoraj kom-
plement. „Panno Zuziu —powiedziała — byłaby pani już dziś równie
dzielną pomocą jak panna Ludwika, gdyby była pani mniej
roztargniona. Słuszna uwaga — myślę nieraz przy pracy o innych
rzeczach. Ale się poprawię.
Od mamusi, ciotki i Zosi serdeczne pozdrowienia — również od Hani,
Kasi i Jana.
A teraz kończę, całując Cię po niezliczone razy. Spodziewam się,
najukochańsza moja Siostrzyczko, że się wkrótce zobaczymy.
Twoja Zuzia
Ludwika cieszyła się listem Zuzi, nikt jej tak dokładnie nie donosił o
wszystkim, jak Zuzia. Zofia dopisywała zaledwie słów kilka, tak samo
matka, nie mogąca pokonać lenistwa do pisania. I listy ciotki
były krótkie, choć zawierały przy końcu czułe słowa, zdradzające, jak
tęskniła za Ludwiką.
Robert Walentyn powrócił z południa zaraz po Wielkiej Nocy.
Rodzice cieszyli się jego czerstwym wyglądem i dobrym humorem.
Początkowo nie wspominał o Zofii. Rodzice sądzili, że miłość
Roberta dla Zofii ostygła, byli zadowoleni, że Randolfowie wyprowa-
dzi się z C.
Robert wyczekiwał stosownej chwili, by pomówić z rodzicami, co do
ślubu z Zofią. Pragnął kilka tygodni poświęcić wyłącznie rodzicom.
Tak minęły Zielone Święta. Jednego dnia, gdy przebywał z rodzicami
w altance ogrodowej, zaczął mówić nieco drżącym głosem:
— Kochani rodzice, pragnąłbym z wami pomówić o moich planach
na przyszłość. Podczas mej nieobecności zastanawiałem się nad tym i
doszedłem do przekonania, że jedynie połączenie się z Zofią może mi
zapewnić szczęście. Miłość moja jest głęboka i trwała. Wzmogła się
jeszcze w oddaleniu od niej. Gdyby nie jej częste i miłe listy, nie wy-
trzymałbym tej rozłąki. Mam radosną pewność, że ona mnie również
kocha. Jest moją narzeczoną, choć nie jesteśmy oficjalnie zaręczeni.
Proszę was jako najdroższych i najczulszych rodziców: nie
odmawiajcie mej prośbie i zezwólcie na poślubienie ukochanej Zofii.
Błagam was, w imię naszego szczęścia.
Przez chwilę trwało milczenie. Rodzice ponieśliby wszystkie ofiary,
by uszczęśliwić syna, ale nie mogli się wyzbyć nieufności do Zofii. Nie
byli bowiem przekonani o jej miłości do syna.
Pierwszy odezwał się ojciec:
— Daliśmy ci słowo, że po upływie roku nie będziemy ci stawiali
żadnej przeszkody. I choć nam ciężko, dotrzymamy jednak danego
słowa. Jeśli nie możesz żyć bez Zofii, to oczywiście, wyrazimy zgodę
na wasz ślub.
— Ale obstajecie przy tym, bym ogłosił dopiero po upływie roku
moje zaręczyny z Zofią? Przecież to niepotrzebna męka, którą mi za-
dajecie, kochani rodzice. Całym sercem i duszą pragnę tego połącze-
nia, a wy chcecie, bym na to szczęście czekał jeszcze przez długie
miesiące.
Ale ojciec odmówił stanowczo prośbie syna.
— Ani godziny prędzej nie zezwolimy na to, ze względu na twoje
zdrowie. Wytrzymajcie więc tę próbę, ty i twa ukochana, i dojdziecie
do upragnionego celu.
Robert doszedł do przekonania, że rodzice nie ustąpią, musiał się
więc poddać ich woli. Napisał do Zofii, by była cierpliwa.
Czułe, pełne tęsknoty listy Zofii przekonywały go o jej miłości.
Wierzył ukochanej i czuł się nad wyraz szczęśliwy.
Z początkiem sierpnia Robert doniósł Zofii, że przybędzie do D., by
oficjalnie prosić majorową o jej rękę.
Czas upływał szybko, ale Zofii wydał się wiecznością.
Gdy Robert podał jej nareszcie dzień czwartego sierpnia, jako datę
swego przybycia, popadła w silne rozdrażnienie. Ogarnął ją lęk, by
znowu coś nie stanęło na przeszkodzie w ich spotkaniu. I majorowa
była mocno podenerwowana wiadomością o wizycie Roberta.
Wreszcie nadeszła chwila, w której Zofia miała zerwać z Henrykiem.
Usiadła do biurka i wystylizowała, po dłuższym namyśle, pożegnalny
list.
Ciężko jej było na sercu, gdy go pisała. Iskra miłości tliła się jeszcze
w jej sercu dla Henryka. Dla Roberta nie miała ani krzty uczucia.
Nieraz obawiała się nawet jego nadmiernych czułości. Zanim napisała
list, który ją zadowolił, zniszczyła kilka arkusików papieru. Treść jego
była następująca:
Kochany Henryku!
Po raz ostatni tak Cię nazywam. Jakże ciężko mi pisać o tym, co mi
leży na sercu. Zdaje mi się, że spoglądam w otwarty grób, w który
zawarłam swe szczęście. Chcę Ci w krótkich słowach wszystko
wypowiedzieć otwarcie — choć sprawia mi to niewysłowioną mękę.
Musimy się rozstać, Henryku, rozstać na zawsze. Muszę się zdobyć na
ofiarę, choćby mi serce pękło z bólu, muszę ocalić matkę i siostry.
Robert Walentyn, syn radcy komercjalnego, oświadczył się matce o
moją rękę. Małżeństwo z nim uratuje moją rodzinę od całkowitego
upadku. W moim ręku spoczywa los mej najbliższej rodziny.
Wolałabym umrzeć, niż zostać żoną Roberta Walentyna, ale czy moja
śmierć pomoże w czymś moim bliskim?
Obawiam się też, że Ty mój drogi, nie mógłbyś zrobić kariery, gdyż
musiałbyś zarabiać na chleb powszedni dla nas obojga. Rozważywszy
to, zdobyłam się na odwagę zadać Ci ten ból, który sama jeszcze głębiej
odczuwam. W niewymownym żalu zwracam Ci wolność, bo choć nie
związani słowem, byliśmy związani miłością. Piszę te słowa, zanim
przyrzekłam Walentynowi zostać jego żoną. Jutro, gdy będę
narzeczoną Roberta, wyślę ten Ust. Gdy go otrzymasz, nie będę już
wolna.
Bądź mężny, pogódź się z nieodzownym losem i staraj się o mnie
zapomnieć.
Życzę Ci szczęścia na dalszą drogę życia i pozdrawiam ze zbolałym
sercem. Nie pisz więcej do mnie, nie wolno mi już otrzymywać od
Ciebie listów, a choć tamtego nie kocham, nie chcę go oszukiwać.
Żegnaj mi i wybacz
Twoja nieszczęśliwa Zofia
Robert Walentyn przybył punktualnie o oznaczonym czasie do D. Na
jego twarzy malowało się szczęście. Patrzył na Zofię rozkochanym
wzrokiem. Oddychał ciężko, a policzki jego pałały jak w gorączce.
Nigdy Zofia nie wydawała mu się tak piękna, jak tego dnia, gdy stała
przed nim blada, w żałobnej sukni, uwydatniającej jej posągową po-
stać. Majorowa przywitała Roberta z całą uprzejmością i przyjęła jego
oświadczyny, zostawiając młodą parę sam na sam.
Zaledwie za majorową zamknęły się drzwi, Robert spragniony uści-
sków Zofii, objął ją ramieniem i przycisnął do piersi. Całując ją na-
miętnie, przemawiał do niej najczulszymi słowami. Dreszcz przebiegł
po ciele Zofii, omal, że go nie odtrąciła, miała wrażenie, że krew ścina
się w jej żyłach. Zamknęła oczy i myślała o Henryku. Wyobrażała
sobie, że to Henryk ją objął i całuje i z tym kłamstwem w sercu została
narzeczoną Walentyna.
Gdy ciotka Klara z Zuzią weszły do pokoju, Zofia z dumnie pod-
niesioną głową przedstawiła im Roberta jako swego narzeczonego.
Klara spojrzała ze współczuciem na zapadłą, wydłużoną twarz
Roberta, z którego oczu biło szczęście. Było coś wzruszającego w jego
miłości do Zofii, Klara litowała się nad nim wiedząc, że Zofia go nie
kocha. Zuzia była wbrew swemu zwyczajowi cicha i zmieszana.
Zdawało jej się, że i ona oszukuje Roberta. Jej życzenia były krótkie i
wymuszone.
Zofia odzyskała swój humor. Była nareszcie narzeczoną Roberta.
Myśl o bogactwie i przepychu łagodziła przykre wrażenie, odniesione
z pierwszych pieszczot Roberta. Pragnęła być szczęśliwa i wmawiała
w siebie, że nią jest. Na widok milczącej Zuzi, zapytała z uśmiechem:
— Czego Zuziu jesteś taka smutna? Czy się nie cieszysz, że będziesz
szwagierką Roberta?
Zuzia spoglądając na Zofię, odpowiedziała z powagą:
— Nie, Zosiu, mam wyrzuty sumienia, że wraz z wami grając ko-
medię, oszukuję twego narzeczonego.
— Komedię? Co chcesz przez to powiedzieć?
— To ty chyba wiesz najlepiej, w każdym razie tak dobrze, jak ja, że
uprawiałaś flirt równocześnie z dwoma mężczyznami.
— Czy chcesz wstąpić w ślady Ludwiki i prawić mi morały?
— Nie, do tego nie mam ani ochoty, ani talentu, choć obecnie inaczej
się na te rzeczy zapatruję aniżeli dawniej. Zapewniam cię Zosiu, że za
żadne skarby świata nie chciałabym być w twojej skórze.
Zofia wzruszyła lekceważąco ramionami.
— Zawiść klasy pracujących — rzekła z ironią.
— Tobie zazdrościć? Nie wiesz, że jesteś godna litości? Życzę ci, byś
tego nigdy nie odczuła. Ale już późno, chodźmy spać. Dobranoc.
Zofia i Zuzia udały się do swego pokoju. Zofia nie mogła zasnąć.
Teraz, gdy nareszcie osiągnęła swój cel, nie czuła zadowolenia — co
chwila wstrząsał mą dreszcz. Gdy przymknęła oczy, widziała przed
sobą roznamiętnioną twarz Roberta i jego płomienne oczy — wydał jej
się chory. Nie miała dlań ani krzty współczucia.
W tej godzinie udręki, jedyną jej pociechą było przekonanie, że ich
przyszły dom będzie domem otwartym, w związku z tym nie będzie
skazana na wyłączne obcowanie z niezbyt atrakcyjnym mężem.
Następnego dnia Robert w towarzystwie swej narzeczonej i przyszłej
teściowej wyjechał do C.
Zofia tak dobrze odegrała rolę zakochanej narzeczonej i tak umiała
się przystosować do upodobań jego rodziców, że ci czynili sobie wy-
rzuty z powodu zwlekania z pozwoleniem na ten związek. Starali się
to wynagrodzić uprzejmym zaproszeniem, by pozostała u nich wraz z
matką przez dłuższy czas. Może chcieli poznać bliżej przyszłą
synową?
*
Henryk Rotman otrzymał decydujący list Zofii. Uderzony niespo-
dziewanym zwrotem spoglądał na papier, nie rozumiejąc o co chodzi.
Przesunął ręką po czole, jak gdyby chciał się przekonać, że nie śni. Po
czym odczytał raz jeszcze list, zatrzymując się nad każdym słowem.
Opanowało go uczucie bólu i goryczy.
— Odtrąciła mnie, bo jestem biedny — pomyślał.
Zmierzył szybkimi krokami swój ciasny pokoik studencki, po czym
rzucił się bezwładnie na łóżko i osłupiałym wzrokiem patrzył w dal.
Jakie myśli i uczucia przenikały jego duszę, nikt się nie dowiedział.
I znów wziął do rąk list Zofii, czytał go powoli, słowo za słowem.
Wydał mu się zimny i sztuczny, miał wrażenie, że składa się z bezdu-
sznych frazesów. A jednak nie mógł jej czynić wyrzutów. To fatalne
warunki bytu skłaniały ją do tego kroku. Zewsząd napierano na nią,
więc w końcu uległa i poniosła ofiarę z siebie i swej miłości. Głębokie
współczucie wzięło w nim górę nad goryczą i raz jeszcze rozgorzała w
jego sercu miłość do Zofii.
Co też ona cierpi, czyż wolno mi wobec tego myśleć o bólu, który
mnie przenika? — pytał sam siebie.
Było mu za ciasno i duszno w pokoju. Chwycił więc za kapelusz i
wybiegł na ulicę. Nie mógł się zabrać do pracy. A zresztą po co?
Wszak pośpiech był już niepotrzebny. Co go czeka po ukończeniu
studiów?
Bez planu i celu pędził ulicami i sam nie wiedział, jak się znalazł nad
brzegiem rzeki.
Po chwili ujrzał w pobliżu smukłą postać dziewczyny, zastępującą
mu drogę. Poznał Ludwikę. Zaparło mu oddech, serce przestało na
chwilę bić.
— Spotkała mnie zasłużona kara za Ludwikę, której wyrządziłem
krzywdę — pomyślał spoglądając na nią osłupiałym wzrokiem.
Ludwika poznała go również i zadrżała. Wiedziała już o wszystkim z
listu Zuzi. List ten niemało rozdrażnił Ludwikę. Jak Henryk przyjmie
ten cios? Przez cały dzień myślała tylko o tym, jak powinna postąpić.
Sądziła, że dopiero wieczorem go zobaczy, gdyż za dnia bardzo rzadko
przychodził. Była zadowolona, że miała sprawunki do załatwienia.
Wtem spostrzegła Henryka, o którym nieustannie myślała. W pierw-
szej chwili chciała uciec, czuła bowiem, że nie zdoła mu donieść o tym,
co zaszło. Dlaczego ona to miała uczynić, dlaczego ona miała zburzyć
jego marzenia o szczęściu? Zbliżyła się do niego drżąca, a on stał blady
i wyczerpany. Gdy na niego spojrzała, była pewna, że już o wszystkim
wie.
Przez chwilę spoglądali na siebie w milczeniu. Wreszcie Henryk
wymówił prawie szeptem:
— To dziwne, że ja panią właśnie teraz spotykam.
Podniosła na niego wzrok, a w jej oczach malowała się miłość.
Patrzył na nią długo i dostrzegał w jej duszy wielki, łagodny smutek.
Teraz dopiero pojął, jak okropnie cierpiała od chwili, gdy ją opuścił,
zarazem jednak zdało mu się, że kładzie miękką dłoń na jego zbolałe
serce i że to mu ulgę przynosi.
— Pan wie, pan się już dowiedział, że... że...
Nie mogła dokończyć. Głębokie współczucie i palący ból zamknęły
jej usta.
— Tak, już wiem. Siostra pani zaręczyła się z panem Walentynem.
Domyśla się pani, jakie to dla mnie okropne. Niech mi pani pozwoli w
tej stanowczej chwili otwarcie ze sobą pomówić. Pani wiedziała o mej
miłości do Zofii.
Drżąc na całym ciele, Ludwika spuściła oczy.
— Tak, wiedziałam o tym — szepnęła. Zdjął kapelusz i przesunął
ręką po czole.
— Panno Ludwiko, wiedziałem, że pani w ogrodzie Walentynów
była świadkiem ostatniej rozmowy z Zofią.
— Wiedział pan o tym? — pytała drżąca, a gorący rumieniec pokrył
jej bladość.
— Tak — odpowiedział cichym głosem — wiedziałem o tym, i co
więcej, gdy wróciłem raz jeszcze w to miejsce, usłyszałem bolesne łka-
nie, którego nigdy nie zapomnę, byłem świadkiem pani łez, tak jak
pani
mego spotkania z Zofią. I — odtąd wiedziałem, co dawniej tylko
przeczuwałem, że zadałem pani dotkliwy ból. Tego wieczoru
zajrzałem w dumną, zbolałą duszę pani i od tego czasu czuję, jak
mocno wobec pani zawiniłem. Za tę moją winę pokutuję obecnie,
odbieram zapłatę tą samą miarą Ludwiko, jesteś pomszczona.
Ludwika wyciągnęła dłonie, jakby chciała coś odeprzeć, po czym
ręce jej opadły bezsilnie i stanęła przed nim ze spuszczoną głową. A po
jej twarzy spłynęły łzy, łzy żalu i bólu.
Ujął jej dłoń i uścisnął ją.
— Ludwiko, te łzy oskarżają mnie, wybacz mi. Podniosła wzrok. Jej
oczy pełne łez spoczęły na jego twarzy.
— Nie płaczę z żalu nad sobą, ale wzrusza mnie pana nieszczęście.
Jakże głęboko panu współczuję, jak bardzo mi pana żal...
Przycisnął jej rękę do ust.
— Jest pani aniołem dobroci, wiedziałem o tym. I to ośmieliło mnie
starać się o twą przyjaźń. Miłość do Zofii nie zaciemniła mi twej
osoby, była mi pani zawsze droga. A że obecnie mogę o wszystkim
otwarcie z tobą mówić, jest to dla mnie wielkie dobrodziejstwo. Zdaje
mi się, że lżej mi na sercu, odkąd wiem, że uważasz mnie za godnego
twego współczucia. Dziękuję ci za to serdecznie.
Oczy Ludwiki zajaśniały miłością. Pierś jej wznosiła się, czuła, że
zbolałe serce Henryka doznało ulgi, zwierzając się jej ze swych udrę-
czeń. Odrzuciła dumę i wyznała mu, nie ukrywając dłużej, czym był
dla niej i jak go kocha.
— To wszystko minie, Henryku. Znajdziesz zapomnienie w pracy i w
swych dążeniach do wytkniętego celu.
Ucałował jej dłoń.
— Tak, pani, nie dam się zawstydzić przez dwie szlachetne kobiety.
Pani dała mi przykład, z jaką godnością należy znosić cierpienia. A
Zofia — czyż nie znosi większych ode mnie katuszy? A jednak nie
waha się ponieść ofiary, by matce zgotować znośny byt. Nie wolno mi
jej czynić wyrzutów, że się mnie wyrzekła, wszak miną długie lata,
zanim dopnę swego celu. Zresztą przyszłość moja jest niepewna, może
moje słabe siły nie starczą do pokonania trudności życia i osiągnięcia
upragnionego celu.
Twarz Ludwiki oblał rumieniec wstydu, domyśliła się bowiem, że
Zofia napisała mu, iż zaręczając się z Robertem, poświęca się dla
matki — a Henryk uwierzył w to kłamstwo.
Ludwika nie chciała mu odebrać wiary w Zofię. Może to kłamstwo
będzie dla niego większą pociechą, aniżeli gorzka prawda. Zamilkła,
nie mogąc mu jednak spojrzeć w oczy. Podając mu rękę, rzekła:
— Muszę odejść, mam jeszcze kilka ważnych spraw do załatwienia.
Byłby ją najchętniej zatrzymał. Przy niej czuł się spokojniejszy.
— Czy wolno mi panią odprowadzić? — zapytał z nieśmiałą prośbą
w głosie.
Zawahała się. Po chwili odrzekła:
— Owszem, proszę, ale tylko do tramwaju, gdyż spieszę się do domu.
Szli obok siebie w milczeniu aż do przystanku.
— Do widzenia! — zawołała Ludwika ze znaczącym uśmiechem.
Gdy Henryk wszedł do państwa H., przywitał go Fryderyk z radością,
wołając:
— Gdzieś ty się przez cały dzień ukrywał? Odkąd cię znam, pierwszy
raz opuściłeś wykłady. Obawiałem się, żeś chory. Usiądź, mój drogi.
Co się z tobą dzieje, mów natychmiast — pytał Fryderyk, badawczo
patrząc na przyjaciela.
— Nie zważaj na mnie, Fryderyku — odpowiedział skwapliwie
Henryk. Jestem dziś wytrącony z równowagi. I abyś sobie nie łamał
głowy z jakiego powodu straciłem panowanie nad sobą, powiem ci co
się stało. — Zofia zawiadomiła mnie dziś o swych zaręczynach z
milionerem.
— A do stu piorunów! Wszystko między wami zerwane. Jakże mi cię
żal!
— Nie, nie, nie lituj się nade mną. Proszę cię, mój drogi, nie mówmy
o tym.
— A więc dobrze, nie mówmy o tym. Jedno tylko muszę ci powie-
dzieć, że ta Zofia w niczym nie jest podobna do swej siostry Ludwiki.
Henryk odparł zniecierpliwiony.
— Nie osądzaj Zofii fałszywie. Uczyniła to, by wyzwolić swą rodzinę
z przykrych warunków materialnych.
Fryderyk wzruszył ramionami, po czym odezwał się z żalem:
— W takim razie panna Ludwika nas opuści. To oczywiste, że
powróci do swoich, skoro siostra wybawi ich z kłopotliwego
położenia. Byłoby to bardzo przykre.
— Nie wiem, co uczyni Ludwika — szepnął Henryk.
— Moja matka będzie zrozpaczona, przywiązała się do niej tak
serdecznie.
— A ty? — zapytał Henryk z niepokojem. Fryderyk uśmiechnął się.
— Ja? Wiesz Henryku, Ludwika ma taki dziwny sposób oblewania
mnie zimną wodą, gdy zaczynam nieco ogniściej do niej przemawiać.
Mnie się wydaje, Henryku, że ona w kimś zakochana. A ja z taką się
nie wdaję. Ale ją bardzo lubię i szanuję i pragnąłbym, ze względu na
moją matkę, by u nas pozostała.
Nastało milczenie.
Wreszcie przerwał je Fryderyk słowami:
— Jak widzę, nie zabierzemy się dziś do nauki. Zejdźmy więc do
salonu, może tam się rozerwiesz.
Gdy zbliżyli się do drzwi salonu, dolatywały ich dźwięki fortepianu.
— To gra panna Ludwika. Czy masz ochotę posłuchać? — zapytał
Fryderyk.
— Jeśli nie przeszkadzam, chętnie posłucham. Panna Ludwika jest
doskonałą pianistką, wiem o tym od dawna.
— Ty nigdy w niczym nie przeszkadzasz, Henryku.
Weszli do salonu, zamykając cichutko za sobą drzwi. Pani domu
skinęła z uśmiechem głową, oni zaś przeczekali przy drzwiach aż
Ludwika przestała grać.
To z myślą o Henryku grała tęskny nokturn Chopina, a było w jej grze
tyle uczucia i subtelności, że uczyniła silne wrażenie na jej słu-
chaczach. Gdy wstała od fortepianu, spostrzegła obu panów i przywita-
ła się z nimi.
Ani Ludwika, ani Henryk nie nadmienili, że się już tego dnia widzą
po raz wtóry.
Ludwika nieco zarumieniona spoglądała promiennymi oczyma na
Henryka, który wpatrując się w jej uroczą postać, czuł ulgę w
cierpieniu — wydawało mu się, że anioł pokoju wstąpił w jego duszę.
Zofia zawiadomiła listownie Ludwikę o swych zaręczynach,
podpisując się:
Twoja szczęśliwa
Zofia
Długo wpatrywała się Ludwika w to zakończenie. Czyż mogła być
„szczęśliwa", wiedząc, że unieszczęśliwia człowieka?
I od ciotki Klary otrzymała Ludwika bardzo serdeczny list. Donosiła
w nim, że zamierza wkrótce przybyć z Zuzią do Berlina. Zuzia — pisze
ciotka — tęskni za Tobą bardzo, pragnęłabym sprawić jej jakąś
przyjemność, zasługuje na to w zupełności, gdyż w ostatnim czasie
przykłada się chętnie i pilnie do pracy. Zofia z matką pozostają jeszcze
u Walentynów, Robert bowiem nie chce się rozłączyć z narzeczoną. Za
dwa miesiące odbędzie się ich ślub.
W kilka dni później pani H. zawiadomiła Ludwikę, że Klara z Zuzią
przybędą do Berlina, z uśmiechem nadmieniając, że Klara zażądała
kategorycznie, by dla niej zamówiono pokoje w hotelu, gdyż dla
nikogo nie chce być ciężarem.
— Taka to już moja ukochana cioteczka — odpowiedziała Ludwika,
ciesząc się niezmiernie zapowiedzianą wizytą.
— Taka bez konwenansów i frazesów była już za młodu. Charakter
ma kryształowy, liczyć można na nią jak na Zawiszę. Dla siebie
niczego nie wymaga, dla drugich jest ofiarna i współczująca w nie-
szczęściu. Zastosuję się do jej życzenia i poproszę mego męża, by
zamówił pokoje w hotelu. Będziemy się starali zatrzymać Klarę i sio-
strzyczkę pani jak najdłużej w Berlinie. Pani zapewne cieszy się przy-
jazdem ich?
Ludwika skinęła głową z radosnym uśmiechem.
— Ach tak! Zuzia jest najmilszą siostrą, a ciotkę kocham serdecz-
nie. Tak wiele jej zawdzięczam — właściwie my wszyscy — a mogę
się jedynie odwdzięczyć szczerym przywiązaniem. Maria objęła
Ludwikę ramieniem.
— Wobec tego, że siostra tak świetnie wychodzi za mąż, obawiam
się, że nas pani opuści. Niech mi pani szczerze powie, czy zostanie pani
z nami?
— Zamążpójście mej siostry nie wywrze żadnego wpływu na moje
położenie — odpowiedziała Ludwika — a jeśli jestem pani użyteczna,
chętnie pozostanę. Wszak ciotka ma i tak dość kłopotu z mamusią i
Zuzią.
— Cieszę się niezmiernie, że pani zostaje u nas. Jesteś mi prawą ręką,
moja droga. Czy pani matka nie zamieszka u Zofii?
— O ile ja wiem, młode małżeństwo zamieszka u rodziców Roberta, a
moja matka czuje się tak dobrze u ciotki Klary, że najchętniej tam
pozostanie.
W pierwszych dniach sierpnia Maria z Ludwiką wyjechały autem na
dworzec na przywitanie Klary i Zuzi.
Zaledwie pociąg stanął, Zuzia wyskoczyła z wagonu i pełna radości
padła w objęcia Ludwiki. Przechodnie patrzyli z ciekawością na dwie
piękne panny. Wreszcie wyrwawszy się z objęć Zuzi, Ludwika przywi-
tała ukochaną ciotkę.
Maria H. była ponownie zachwycona pięknością Zuzi i jej pogod-
nym, wesołym usposobieniem.
Od chwili, gdy ciotka zawiadomiła Zuzię o wyjeździe do Berlina, nie
wiedziała, co z sobą począć. Nie mogła ani spać, ani jeść z wielkiej
uciechy.
— Jakżeś ty wyładniała, Zuziu — odezwała się Ludwika — a jaka z
ciebie elegantka, prezentujesz się, jak wielka dama.
— Więc sądzisz, Ludko, że będę się mogła pokazać w Berlinie, że nie
poznać po mnie, że jestem z prowincji? — zapytała rozpromieniona
Zuzia.
Maria ucałowawszy Zuzię w oba policzki, dodała:
— Taka „panna z prowincji" podoba mi się, panno Zuziu.
— Ach mój Boże! Cóż to za ruch, co za życie w tym Berlinie! Ludzie
są jak zelektryzowani, ruszają się szybko i swobodnie, jak fale morskie
i ja chciałabym płynąć wśród nich.
— Nie daleko byś zapłynęła, Zuziu — zauważyła Klara, śmiejąc się.
Auto zatrzymało się przed hotelem, w którym zamówione były po-
koje dla Klary i Zuzi. Panie złożyły tam swoje walizki i przebrawszy
się, pojechały do państwa H.
Przybyły tam na podwieczorek. Ludwika zajęła się przygotowaniami
do herbaty. Gdy wracała z kuchni, spotkała się z Fryderykiem, który
zapytał:
— Czy ciotka i siostry przyjechały?
— Tak. Objechałyśmy cały Berlin dokoła. Matka pańska była
uprzejma zarządzić, by moja siostrzyczka poznała uroki Berlina.
Uśmiechnął się. W tej samej chwili otworzyły się drzwi i z salonu
matki Fryderyka wybiegło młode dziewczę o złocistych, krętych wło-
sach i świeżej, pełnej wdzięku twarzy.
— Ludko, usłyszałam twój głos. Ciotka i pani Maria opowiadają
sobie o różnych sprawach, moja obecność jest tam zbyteczna,
przybiegłam więc do ciebie. Czy nie mogłabym ci w czymś pomóc? —
zapytała. Wtem spostrzegła Fryderyka — zarumieniwszy się, chciała
wrócić do pokoju.
Ludwika ujęła jej dłoń.
— Nie odchodź, Zuziu. Przedstawię ci pana Fryderyka H., a panu
moją siostrzyczkę, Zuzię.
Skłonili się oboje. Fryderyk spoglądał z zachwytem w figlarną twa-
rzyczkę Zuzi.
— Więc to jest ta mała siostrzyczka, panno Ludwiko? — zapytał
żartobliwie.
Zuzia spojrzała nań swymi błękitnymi oczyma i rzekła z filuterną
minką:
— Pana sobie również inaczej wyobrażałam.
— A któż pani o mnie opowiadał? — zapytał, śmiejąc się.
— Rozumie się, że Ludka. Ona mi o wszystkim donosiła, więc i o
panu — odpowiedziała skwapliwie.
— O mnie też? — pytał zaciekawiony, nie spuszczając z niej oczu.
Skinęła energicznie głową.
— Zapewne, przecież muszę być poinformowana, z kim moja siostra
codziennie obcuje.
— Naturalnie, że tak powinno być. Ale czy wolno zapytać, jak mnie
panna Ludwika odmalowała, czy w szarych kolorach, czy w różo-
wych? — pytał żartobliwie, zwracając się do Ludwiki.
Zuzia uśmiechnęła się, zaczerpnąwszy szybko powietrza, jak to za-
zwyczaj czynią dzieci, gdy mają coś ważnego do powiedzenia, i rzekła:
— Ani w szarych, ani w różowych odcieniach, ale wymalowała pana
w kolorze niezupełnie odpowiadającym rzeczywistości. A może źle
pojęłam opis Ludwiki. Wyobrażałam sobie pana nie tak smukłego i o
ciemniejszych włosach.
Skłonił się niby zmartwiony.
— Przepraszam panią, że ją rozczarowałem. Mam nadzieję, że będzie
pani łaskawa dla mnie, choć jej się mniej podobam.
— Przeciwnie — podoba mi się pan bardziej — wyrwało się jej. Po
czym spąsowiała i zakryła dłonią usta.
— Czy pani po raz pierwszy w Berlinie?
— Tak.
— A to musimy się postarać, by pani poznała wszystko, co tu jest
godne zobaczenia.
Zuzia westchnęła.
— Ciotka Klara przed chwilą powiedziała, że najchętniej zabawi z
nami w domu. Ruch wielkiego miasta ją denerwuje — rzekła Zuzia ze
smutkiem w głosie.
— Jeśli tak, to zostawimy ciotkę z matką w domu — a my, młodzi,
wyruszymy. A jeśli panie nie chcą się powierzyć mej wyłącznej opiece,
zaprosimy w takim razie Henryka Rotmana, który jest dawnym zna-
jomym i przyjacielem obu pań. Oprowadzimy panią po Berlinie, aby
go zobaczyła w całej okazałości.
Zuzia aż klasnęła w dłonie z radości.
— Ależ to cudownie!
Gdy pan domu powrócił z biura, zastał całe towarzystwo rozbawione.
Zuzia na ogólne życzenie musiała jeszcze coś zaprodukować ze swego
repertuaru, by i pan domu się zabawił. Nie dała się długo prosić i znów
uzyskała nadzwyczajny sukces, całe towarzystwo zanosiło się od
śmiechu.
Fryderyk był tak zachwycony, że najchętniej objąłby młode, czaru-
jące stworzenie i ucałował. Od tej chwili serce jego należało do Zuzi.
Spoglądał z rozjaśnioną twarzą na Zuzię. Z jej złocistych włosów i
błękitnych oczu przelatywały do niego iskry elektryczne. Wzniecały
one ogień, który płonął w jego wzroku.
I pod tym płomiennym wzrokiem zabiło żywiej serce młodego
dziewczęcia, ogarnęło ją błogie uczucie i pomyślała: Berlin nie
wydałby mi się tak piękny, gdyby tu nie było Fryderyka.
Gdy Zuzia późnym wieczorem wracała z ciotką autem do hotelu,
tuląc się do niej, rzekła:
— Cioteczko kochana, chciałabym bardzo zamieszkać w Berlinie.
Jak tu pięknie i miło.
* * *
Nazajutrz o godzinie dziewiątej z rana stało przed hotelem auto
państwa H. Ludwika, Fryderyk i Henryk oczekiwali w nim Zuzi. Po
chwili ciotka Klara i Zuzia wyszły z hotelu. Zuzia z rozjaśnioną twarzą
przywitała się z Ludwiką i z panami. Panowie wysiedli, by ustąpić
miejsca paniom.
Wsiedli wszyscy do auta i ruszyli z miejsca. Fryderyk i Zuzia ga-
wędzili wesoło, prześcigając się w żartach i Ludwice udzielała się ta
atmosfera radości, zauważyła bowiem, że Henryk był weselszy i śmiał
się serdecznie z pociesznych uwag Zuzi.
Obiad spożywali za miastem w czarującej okolicy. Siedzieli na we-
randzie, skąd roztaczał się widok na jasną toń jeziora. Zuzia wyglądała
tak powabnie na tle przepysznej przyrody, że Fryderyk nie mógł od
niej oderwać oczu.
Zbliżył się właśnie do nich roznosiciel widokówek.
— Jak to dobrze. Wyślemy kartki, jedną do mamusi, a drugą do Zosi.
Henryk zadrżał, gdy wymówiono imię Zofii. Ale gdy zauważył
współczucie Ludki, przejęło go uczucie wdzięczności dla tej, która
żywiła dlań tyle wiernej, szlachetnej miłości.
Zuzia zaadresowawszy obie kartki, podała jedną Fryderykowi:
— Tak, ta jest do Zosi, proszę, niech pan podpisze — rzekła,
zwracając się do Fryderyka.
— Pani Zofia niespodzianie się zaręczyła — odezwał się Fryderyk,
nie przerywając rozmowy z Zuzią.
Zuzia zaprzeczyła ruchem głowy.
— Niespodzianie? O nie. Ależ to ciągnie się od roku.
Ludwika z lękiem spojrzała na Zuzię, starała się jej dać do poznania,
by przestała mówić o tej drażliwej sprawie. Ale Zuzia nie zauważyła
tego, a Fryderyk w roztargnieniu powtórzył za nią:
— A więc — już od roku?
— Tak — skinęła Zuzia ponownie — byli po słowie od końca lipca
zeszłego roku. Rodzice Roberta nie chcieli zrazu zezwolić na ten
związek ze względu na stan zdrowia Roberta i dopiero na usilne
nalegania syna zgodzili się po upływie roku na ich zaręczyny.
Ludwika patrzyła zatrwożona na Henryka, którego twarz pokryła się
trupią bladością. Wymarzony przezeń ideał, do którego się modlił,
prysnął jak bańka mydlana.
— Zuziu, jakże możesz mówić z taką stanowczością o rzeczy, której
nie jesteś pewna — powiedziała Ludwika z wyrzutem.
I Fryderyk spostrzegł nagłą zmianę na twarzy Henryka. Wreszcie
Zuzia, zauważywszy ostrzegające znaki, dawane jej przez Ludwikę,
uznała, że popełniła głupstwo.
Zapanowała duszna atmosfera. Ale Zuzia należała do osób umieją-
cych wybrnąć z przykrej sytuacji. Odważnie uderzyła w samo sedno
rzeczy.
— Kochany panie Henryku, Ludka zwróciła mi uwagę, że wygada-
łam się niepotrzebnie z czegoś, co było dla pana dotychczas tajemnicą.:
Uważam dalsze ukrywanie sprawy za nierozsądne.
Henryk, obudzony z zamyślenia, przesunął ręką po czole.
— Byłbym pani wdzięczny za szczerą prawdę — odezwał się
Henryk.
Zuzia skinęła energicznie głową.
— Tę prawdę pan usłyszy, bo to się panu należy. Przez ukrywanie
prawdy stajemy się współwinnymi oszustwa popełnionego przez
innych.
Zuzia, unikając błagalnego wzroku Ludwiki, patrzyła nieustraszona
w bladą twarz Henryka.
Pochylił się ku niej i zapytał półgłosem:
— Więc pani wie, że ja i siostra jej, że...
— Wiem od dawna o wszystkim. Nieprawdaż, Ludko, że widziałam
tę rzecz w prawdziwym świetle?
— Proszę cię, zamilcz! — wykrztusiła Ludwika. Zuzia prostując się
odpowiedziała:
— Nie, Ludko, wbrew twej woli wyjawię prawdę. Wiem, że chcesz
oszczędzić Henrykowi przykrości, sądzisz bowiem, iż lepiej, by nie
dowiedział się całej prawdy. Ale ja jestem odmiennego zdania. Sądzę,
że szczera, choć gorzka prawda, będzie dla niego najskuteczniejszym
lekarstwem.
Henryk spoglądając na Ludwikę, zawołał:
— Pani pragnie oszczędzić mi cierpienia?
Ludwika powstrzymała się całą siłą woli od płaczu. Lęk ogarniał ją na
myśl, że postępowanie Zofii oddziała zabójczo na Henryka.
— Ludwika jest niezwykłą istotą — odezwała się Zuzia — gdy
chodzi o nią, znosi wszystko z odwagą i stawia czoło wszelkim prze-
ciwnościom, ale gdy chodzi o osobę, którą kocha, lęka się wszystkiego.
Gdy spostrzegła nagłe zarumienienie się Ludwiki, odczuła, że po-
wiedziała straszne głupstwo, dodała więc skwapliwie:
— Rozumie się, że równy lęk ją ogarnia, gdy chodzi o jej przyjaciół, a
wszak pan, panie Henryku, należy do nich.
Fryderyk domyślił się nareszcie, że Ludwika kochała Henryka. Ten
zaś odpowiedział wzruszony:
— Tak, panno Zuziu, jestem serdecznym przyjacielem pani siostry.
Ale teraz niech mi pani okaże, że mi sprzyja i wyjawi całą prawdę. Jak
długo Zofia jest po słowie z panem Walentynem?
Zuzia odetchnęła głęboko, a jej zazwyczaj rumiana twarzyczka
pobladła:
— Od lipca zeszłego roku. Tego samego dnia, gdy pan złożył nam
wizytę pożegnalną, Zofia miała schadzkę z Robertem w galerii ob-
razów — odpowiedziała Zuzia ze stanowczością.
— To niemożliwe! — wymówił ochrypłym głosem.
Zuzia pomyślała: Gdy się Henryk przekona, jak go Zofia oszukiwała,
zapomni o niej, a może Bóg da, pokocha wtedy Ludkę.
— To co mówię, jest szczerą prawdą. W kilka tygodni później Robert
oświadczył się Zosi, ale rodzice jego nie zezwolili wtedy na zaręczyny,
z jakiego powodu, nie wiem dokładnie. Zosia powiedziała to
jedynie matce, prosząc ją, by nikomu, nawet nam siostrom, o tym nie
wspominała. Że Zosia równocześnie z panem korespondowała —
O tym ja tylko wiedziałam, a ode mnie dowiedziała się Ludka.
— A więc i o tym pani wiedziała? — zapytał Henryk bezdźwięcznym
głosem.
Zuzia mówiła dalej:
— Wiedziałam, że Zosia co dwa tygodnie odbierała na poczcie list od
pana, listy zaś od Roberta przychodziły częściej i adresowane były
wprost do naszego mieszkania. Przyznać się muszę, że raz
przeczytałam jeden z listów pana, który Zosi w pokoju wyleciał z
torebki. Prócz Ludwiki nikt się nie dowiedział o treści tego listu.
Ludwice, przed którą się spowiadam z grzechów, opowiedziałam o tej
mojej karygodnej ciekawości.
Zuzia odetchnęła, jakby się pozbyła ciężaru.
Henryk stał jak odrętwiały. Po chwili zapytał słabym głosem:
— Wówczas żył jeszcze pani ojciec, więc to nie była ofiara, którą
Zofia poniosła po to, aby pani matkę wybawić z przykrego położenia?
Nie nalegano na nią, by się poświęciła dla rodziny?
Zuzia zerwała się z krzesła.
— O! Tak to Zosia panu przedstawiła? Ona i ofiara! Ona ma tylko
siebie na myśli i tylko siebie kocha. Ona i Roberta nie kocha, nęci ją
tylko majątek i przepych. Nam było tak dobrze u ciotki, że jej ofiara
była zbyteczna. Jedynie Ludwika, pragnąc ulżyć ciotce, poniosła ofiarę
i objęła posadę. Chwała Bogu, natrafiła na tak godnych ludzi, jak
państwo H., u których czuje się jak w domu. Działanie Zofii polegało
jedynie na dręczeniu Ludki i obmawianiu ciotki, która jest aniołem
dobroci. Mamusia czuje się u ciotki lepiej, niż we własnym domu, dla
niej na pewno niepotrzebna była ofiara ze strony Zosi. Na razie wszy-
stko u nas pozostaje bez zmiany, jedynie Zosia osiągnęła to, czego
przez całe życie pragnęła — majątek.
Henryk odczytywał każde niemal słowo z twarzy Zuzi. Jego wzrok
posępny wyrażał rozpacz.
Ludwika miała oczy spuszczone, jakby obawiała się spojrzeć na
Henryka. Fryderyk współczuł przyjacielowi, ale był również tego zda-
nia, że jedynie szczera prawda może go wyleczyć.
Nastała cisza. Zuzia spoglądała nieśmiało i błagalnym wzrokiem na
Ludwikę, jakby chciała powiedzieć: uczyniłam to dla ciebie, Ludko,
niechaj Henryk się nie smuci, że stracił Zofię i niech się przekona, o ile
ty jesteś bardziej godna jego miłości.
Fryderyk kazał podać wino i napełnić kieliszki.
Henryk zerwał się nagle z krzesła. Zaśmiał się szyderczo, a w śmie-
chu tym dźwięczał ból i rozpacz.
— Weselmy się! — zawołał. — Wychylmy ten kielich na... na wier-
ność w miłości, na...
Nagle urwał. Spostrzegł wybladłe oblicze Ludwiki i wyraz twarzy
jego złagodniał. Stłumionym głosem mówił dalej:
— Istnieje jeszcze miłość zapominająca o sobie, istnieje wierność,
która podtrzymuje nas w chwilach rozpaczy. Za tę miłość szlachetnego
serca wychylam ten .kielich.
Wychylił go do dna, po czym ująwszy dłoń Zuzi, rzekł:
— Dziękuję pani za szczerą prawdę, przez całe życie będę jej dłuż-
nikiem.
Twarz Zuzi zajaśniała radością, odetchnęła swobodnie, jakby ciężar
spadł jej z serca.
Henryk zaproponował przechadzkę wzdłuż jeziora. Wszyscy udali się
nad błękitne jezioro, opromienione złotem słońca. Fryderyk z Zuzią
szli naprzód a za nimi postępowali Henryk z Ludwiką.
— Rozumnie i szlachetnie postąpiłaś panno Zuziu — rzekł Fryderyk
półgłosem. — Po tym rozczarowaniu nasz przyjaciel wróci do
równowagi.
Zuzia spojrzała nań niedowierzająco.
— Nie wiem czy dobrze postąpiłam, straciłam nagle pewność siebie.
Ludka taka blada i znękana, a przecież dla niej to zrobiłam.
— Dla panny Ludwiki? — zapytał ze współczuciem. Położyła
różowe paluszki na ustach.
— Boże, mój Boże! Co mi się stało, plotę dziś same głupstwa.
— Przeciwnie — odezwał się Fryderyk — sądzę, że to co pani
powiedziała, było rozsądne i na miejscu. W każdym razie oddała pani
Henrykowi wielką przysługę. A teraz nie myślmy już o tak poważnych
i smutnych sprawach. Bądźmy znów weseli i radujmy się życiem.
Zuzia posłuchała rady Fryderyka. Była znów wesoła i rozmowna.
Okalająca ich przyroda, skąpana w złocistych promieniach słońca,
goiła rany.
W sercach Fryderyka i Zuzi rodziło się młodzieńcze uczucie. Henryk
szedł obok Ludwiki milczący i znękany. Wreszcie przemówił cichym
głosem:
— Niech pani wybaczy, że nie staram się jej zabawić. Jestem mało
atrakcyjnym towarzyszem.
— Niepotrzebnie mnie pan przeprasza, wszak wiem, jak pan cierpi.
Potrząsnął głową.
— Nie umiem określić uczucia, które mną miota. Pragnę zadać pani
jedno pytanie. Dlaczego pani chciała ukryć przede mną prawdziwy
stan rzeczy?
Ciche westchnienie wydarło się z jej piersi.
— Bo to najmocniej boli, gdy się przekonujemy, że osoba, którą
kochamy, niegodna jest tej miłości.
Drżąc ze wzruszenia, zapytał:
— Ludwiko, czy pani tego doznała?
Zaprzeczyła skinieniem głowy, a na jej twarzy wystąpił rumieniec.
— Nie, obdarzyłam miłością człowieka godnego, choć on nie mógł
mi się odwzajemnić takim samym uczuciem.
— A gdyby okazał się niegodny, czy zdołałabyś wyrwać miłość ze
swego serca?
— Tego nie wiem, ale bolałoby mnie to niewymownie — odpo-
wiedziała półgłosem.
Wtem doleciał ich srebrny śmiech Zuzi. Fryderyk i Zuzia, którzy ich
wyprzedzili, czekali na nich, z ich twarzy biła wesołość. Żarty i
dowcipy sypały się jak iskry i także Henryk i Ludwika, porwani ich
wesołością, rozjaśnili twarze.
Wreszcie wszyscy wsiedli do auta i ruszyli z powrotem do Berlina.
Rozbawieni wstąpili do kawiarni na placu Poczdamskim. Zuzia za-
chwycona była wielkomiejskim ruchem, a gdy Ludwika, z powodu
spóźnionej pory, nagliła, by wracać do domu, Zuzia błagała, by pozo-
stać jeszcze chwilkę.
— Tak tu ślicznie — mówiła rozradowana — mogłabym tu prze-
bywać całymi dniami.
Towarzystwo zmęczone, ale w dobrym humorze, wróciło do domu
na kolację. Henryk na prośbę pani domu pozostał z nimi. Zuzia opo-
wiadała o cudach, które widziała, w tak zabawny sposób, że
wszystkich rozśmieszyła.
Państwo H., a przede wszystkim Fryderyk, byli zakochani w uroczej
dziewczynie.
Gdy Henryk późnym wieczorem wrócił do domu, zastał telegram, w
którym stary sługa wuja donosił mu, że pan jego ciężko zachorował i
pragnie widzieć się z siostrzeńcem.
Henryk postanowił wyjechać nocnym pociągiem do Wittembergii.
Napisał pospiesznie kilka słów do Fryderyka, usprawiedliwiając się, że
nie może, jak przyrzekł, odwiedzić go nazajutrz, gdyż został wezwany
do ciężko chorego wuja.
Kartkę wrzucił do skrzynki pocztowej, po czym wsiadł do dorożki i
pojechał na dworzec. Przybył w samą porę. Zaledwie wsiadł do wa-
gonu, pociąg ruszył. O północy przybył do Wittembergii. Stary sługa,
który go oczekiwał, wprowadził go do pokoju chorego. Starzec ujął
rozpaloną dłonią rękę siostrzeńca i przemówił:
— Dziękuję ci, żeś przybył. Ciężko jest żyć samotnemu, a jeszcze
ciężej umierać w samotności.
Henryk, odgarnąwszy rozwichrzone włosy z czoła wuja, starał się go
pocieszyć. Przypomniał sobie słowa, wypowiedziane przez wuja, gdy
po przejeździe do Berlina zatrzymał się u niego.
— Ożeń się — mówił wtedy. — Jeśli ta, którą kochasz, nie jest ci
wzajemna, ożeń się z inną.
Henryk, pewny wzajemności Zofii, odpowiedział wówczas:
— Moja ukochana kocha mnie i zaczeka na mnie, aż ukończę studia.
A ona go zdradziła — może nawet tej samej chwili, gdy tak mówił do
wuja!
Przez całą noc Henryk czuwał przy łożu chorego i otaczał go tro-
skliwą opieką. Służącego zwolnił, by ten po kilku nieprzespanych no-
cach mógł wypocząć.
Gdy lekarz rano odwiedził chorego, spojrzał znacząco na Henryka.
Gorączka nagle ustąpiła, ale serce miało nader słabe tętno. Tempe-
ratura spadała z każdą minutą. Po południu serce staruszka przestało
bić. Ostatnie spojrzenie z dziękczynnym uśmiechem zwrócił ku
ukochanemu siostrzeńcowi, który go nie opuścił w tej ostatniej chwili.
Henryk przygotował wszystko do pogrzebu. Pozostał dłużej w
Wittemberdze, niż przypuszczał. Gdy mu przedłożono testament wuja,
dowiedział się, ku wielkiemu zdziwieniu, że ten mianował go
uniwersalnym spadkobiercą. Był zdumiony, gdy przeczytał, że
odziedziczył sto dwadzieścia tysięcy marek, uważał bowiem wuja za
ubogiego człowieka. W testamencie był tylko jeden legat, opiewający
na dwadzieścia tysięcy marek, dla starego sługi.
Odziedziczony majątek uwalniał Henryka od wszelkich trosk. Mógł
spokojnie ukończyć swe studia i wnieść do spółki z Fryderykiem po-
kaźny majątek. Życie Henryka ukształtowało się całkiem inaczej. Czy
Zofia zaręczyłaby się z Robertem — pomyślał przez chwilę — gdyby
przed wystąpieniem z wojska odziedziczył ten majątek? Po bliższym
zastanowieniu doszedł do przekonania, że lepiej się stało, iż Zofia nie
została jego żoną, gdyż w małżeństwie z nią nie zaznałby trwałego
szczęścia.
Zanim Henryk powrócił do Berlina, ciotka Klara z Zuzią wyjechały
do domu. Daremnie Fryderyk prosił o przedłużenie ich pobytu. Klara
nie mogła zostać, musiała bowiem poczynić przygotowania do ślubu
Zofii.
Uroczystość ślubna miała się wprawdzie odbyć u Walentynów, ale
trzeba było pomyśleć o toaletach weselnych i innych zamówieniach.
Pożegnanie z Berlinem było dla Zuzi bardzo przykre, pozostawiła
tam swe serce.
W ostatni dzień przed wyjazdem Zuzi, Fryderyk, ująwszy jej drżącą
dłoń i patrząc długo w jej oczy, wymówił półgłosem:
— Panno Zuziu, w jesieni odwiedzę moją ciotkę, radczynię W.
Zobaczymy się wtedy, nieprawdaż?
Błękitne oczy Zuzi zajaśniały, nie mogąc dobyć głosu, skinęła głową
na znak potwierdzenia.
Ludwika pożegnała ciotkę i Zuzię, zapowiadając przybycie za kilka
tygodni do D., by wraz z całą rodziną udać się na ślub Zofii.
Gdy Henryk po powrocie odwiedził Fryderyka, zastał go samego w
domu. Obie panie wyszły, mając kilka spraw do załatwienia.
Przyjaciele przywitali się serdecznym uściskiem dłoni.
— Chwała Bogu, żeś już wrócił, Henryku. Brak mi cię było na
każdym kroku, szczególnie po wyjeździe naszych gości.
— Więc panie już wyjechały?
— Niestety, tak.
— Czy byliście jeszcze na jakiejś wycieczce?
— Prawie codziennie — odpowiedział Fryderyk z uśmiechem. —
Panna Zuzia nie mogła się dość nacieszyć Berlinem, a mnie sprawiało
wielką przyjemność spełnianie jej wszelkich życzeń.
Henryk spojrzał nań znacząco.
— Ej, mój drogi, to nieco podejrzane. Fryderyk powstał.
— Masz słuszność, Henryku. Zuzia zakradła się do mego serca. A że
znam siebie dobrze, jestem pewny, że to śliczne dziewczę będzie moją
żoną, naturalnie jeśli na to przystanie. Myślę, że nie będzie temu
przeciwna.
— Życzę ci już dziś szczęścia, mój kochany przyjacielu. Ta mała jest
czarującym stworzeniem i ma złote serce.
Fryderyk uścisnął dłoń Henryka i zapytał:
— A co z tobą? Czyś już przebolał stratę Zofii?
— Moje serce jest pełne goryczy — odpowiedział — ale spodziewam
się, że je wyleczę.
— Tego ci życzę z całego serca. Ta trzecia siostra nie warta, by
smucić się po jej stracie. Co prawda, słaba to pociecha i żal mi cię
niewymownie. Spotkałeś na swojej drodze wspaniałą dziewczynę, ale
nie doceniłeś jej zalet.
Henryk, wpatrując się badawczo w przyjaciela, rzekł z powagą:
— Masz na myśli Ludwikę.
— Jestem przekonany, że Ludwika cię kocha.
— Wiem o tym już od dawna.
— W takim razie nie pojmuję cię.
— Zdziwisz się jeszcze bardziej, gdy ci wyznam, że kochałem Lud-
wikę, zanim poznałem Zofię, której urok tak mnie oszołomił, że pod-
dałem mu się całkowicie. Ale nie zapomniałem o Ludwice. Jej obraz
spoczywał na dnie mego serca. Nawet w miłości do Zofii zachowałem
głębokie uczucie dla Ludwiki, która wskutek tej miłości cierpiała. Czy
możesz rozwiązać tę zagadkę?
Fryderyk spojrzał nań z uśmiechem.
Opierając się o biurko i bawiąc się scyzorykiem, odpowiedział:
— Rozwiązywanie zagadek jest moją słabą stroną, ale sądzę, że
kochasz Ludwikę całym sercem, a piękniejszą Zofię tylko zmysłami.
W każdym razie jestem już o ciebie spokojny. Cieszyłbym się, gdybyś
został moim szwagrem.
Gdy panie wróciły, służący im oznajmił, że Rotman bawi u Fryde-
ryka. Pani domu kazała go prosić na herbatę. Gdy weszli, obie panie
przywitały serdecznie Henryka.
Na pytanie Marii, dlaczego tak długo był nieobecny, Henryk opo-
wiedział co zaszło, nie wspominając o spadku po wuju. Prosił też
uprzednio Fryderyka, by o tym nie wspominał.
Ludwika była uszczęśliwiona powrotem Henryka, wydawało się jej,
że Henryk wygląda lepiej i że jest weselszy.
Przy pożegnaniu Henryk zatrzymał dłużej rękę Ludwiki w uścisku
swej dłoni, po czym patrząc jej z czułością w oczy szepnął:
— Do widzenia, panno Ludwiko!
Skinęła głową w milczeniu. Serce jej biło radośnie. Kochała go bez
granic. Wyzbyła się dumy, świadoma cierpień ukochanego.
W willi Walentynów czyniono wielkie przygotowania do ślubu. W
chwili, gdy rodzice Roberta zezwolili na jego związek z Zofią, starali
się zapomnieć o przykrych wątpliwościach, które ich nawiedzały.
Cieszyli się szczęściem syna, bo Zofia umiała tak łudząco odegrać rolę
zakochanej, że przekonała rodziców o swej miłości do Roberta.
Zbliżał się dzień ślubu. Oczekiwano Zosi i całej jej rodziny w przed-
dzień uroczystości ślubnej.
Ślub młodej pary odbył się z całą okazałością. Jeszcze tego samego
wieczora wyjechali do Szwajcarii i Włoch, gdzie mieli spędzić
miodowe miesiące.
Zofia odgrywała nadal rolę kochającej żony, a zaślepiony małżonek
głęboko wierzył w szczerość jej uczucia.
Zofia cieszyła się tą podróżą, pragnęła bowiem zajaśnieć w wielkim
świecie. Oszałamiały ją triumfy, które odnosiła jej uroda i podziw, jaki
wywoływały jej przepyszne brylanty. Ale były też chwile, w których
odczuwała pustkę serca i nieraz bolała nad tym, że sprzedała się czło-
wiekowi, którego wcale nie kochała. Udawała nadal miłość dla
Roberta i tak pędziła życie pełne kłamstwa i obłudy.
Robert donosił rodzicom o swym szczęściu, a oni byli wdzięczni
Zofii, że opromieniała życie ich synowi.
Lato chyliło się ku końcowi. Początek jesieni spędził Fryderyk w D. u
swej ciotki, radczyni W. i tam widywał się codziennie z Zuzią. Co
latem kiełkowało w ich sercach, dojrzało w jesieni, w ogrodzie ciotki
Klary, gdzie się często widywali. Fryderyk wyjechał jednak z D. nie
oświadczywszy się. Pragnął bowiem zaręczyć się dopiero po
ukończeniu studiów.
Ludwika pozostała u państwa H., mimo że ciotka prosiła, by zajęła
miejsce opróżnione przez Zofię. Najprawdopodobniej zgodziłaby się
na to, gdyby jej nie zatrzymało silne uczucie dla Henryka, który ich
coraz częściej odwiedzał. Pozornie nic się nie zmieniło w ich stosunku.
Rozmawiali z sobą, jak dobrzy przyjaciele, ale im weselszy był
Henryk, tym spokojniejsza stawała się Ludwika. Henryk zaprzestał
walki z sobą. Dał się porwać uczuciu. Wspomnienie o Zofii zatarło się
i zabliźniła się rana, którą mu zadała. Doszedł do przekonania, że
uczucie do Zofii było płytkie, bo sercem jego zawładnęła Ludwika.
Uczył się pilnie, by osiągnąć zamierzony cel.
Tak minęła zima.
Na wiosnę Ludwika poprosiła o dwutygodniowy urlop. Udzielono go
jej z żalem.
Henryk przed wyjazdem przyszedł się pożegnać, wybrawszy chwilę,
gdy nikogo prócz Ludwiki nie było w domu.
— Ludwiko! Wybacz mi, że ośmielę się powiedzieć ci wszystko, co
mi leży na sercu. Kochałem cię, zanim poznałem Zofię i mimo zaśle-
pienia myślałem zawsze o tobie. Szybciej, niż sądziłem, przebolałem
stratę Zofii. Gdy straciłem ją z oczu, oprzytomniałem i wówczas to
uczucie dla ciebie, niczym nie tłumione, wybuchło z całą siłą. Nie
wiem Ludwiko, czy uwierzysz w prawdę mych słów. Ale muszę ci
wyznać, że kocham cię całą siłą uczucia, na jakie stać człowieka, który
zwalczył swoje zaślepienie i odpokutował je. Powiedz jedyna, czy
mogę zatrzymać twą rękę na zawsze? Powiedz, czy w swej
szlachetności możesz mi wybaczyć cierpienia, które ci zadałem?
Zadrżała. Utkwiła swój wzrok w twarzy Henryka z niewymowną
miłością. Odetchnąwszy głęboko, rzekła wzruszona:
— Dawniej wydało mi się niemożliwością, wybaczenie ci tej zdrady.
Ale gdy zobaczyłam, że jesteś nieszczęśliwy, moja duma się załamała,
a dziś — zniknęła na zawsze. Jeżeli moja miłość przyniesie ci
szczęście — to ją masz.
Do głębi wzruszony, przycisnął ją do serca.
— Ludwiko, moja Ludwiko! Nie zasługuję na taką miłość, jak twoja.
Dzięki ci, za twoją wspaniałomyślność. Wszelkimi siłami będę się
starał zasłużyć na szlachetną miłość, którą mnie obdarzasz.
Uśmiechając się wśród łez, odezwała się żartobliwie:
— Czy zasługujesz, nie wiem, ale ja cię muszę kochać. Długo
pozostali w niemym uścisku.
Ludwika, drżąca ze szczęścia, tuliła się do niego a usta ich zwarły się
w gorącym pocałunku. Zanikło wszystko, co ich niegdyś dzieliło, a ich
Serca złączyły się w jednym wielkim nierozerwalnym uczuciu
szczęścia.
— Wiedz o tym, że na Zielone Świątki będziesz moją żoną.
— Nie zapominaj o tym — westchnęła — że jesteśmy biedni.
Spojrzał na nią rozjaśnionym wzrokiem.
— Co za lekkomyślne dziewczę z ciebie, jak mogłaś sobie wybrać
takiego biedaka?
— Kocham go. Ale dlaczego ty oświadczyłeś się ubogiej dziew-
czynie?
Wyprostował się i przybrawszy dumną minę, odpowiedział:
— Bo mogę sobie na to pozwolić. Tak, moja lekkomyślna pani,
jestem znacznie rozsądniejszy od ciebie.
— Ach, Henryku — rzekła z westchnieniem — mnie się wcale nie
zbiera na żarty. Życie jest strasznie drogie, musimy mieć bodaj na
najskromniejsze urządzenie.
Ucałował z zachwytem jej zatroskane czoło.
— A więc krótko i węzłowato: nasz ślub w Zielone Świątki. Studia
mogę ukończyć po ślubie. Nie będziesz mi przeszkadzać, nieprawdaż?
Śmiejąc się, westchnęła po raz wtóry.
— Nie sądziłam, żeś tak lekkomyślny. Z czego będziemy żyli?
Przecież na założenie domu potrzebne są pieniądze.
Skinął głową z powagą.
— Zapewne. Urządzimy sobie miłe gniazdko, nie będzie ono zbyt
wystawne, ale wygodne i schludne.
— Ależ to rzecz ogromnie kosztowna. Może by nam ciotka Klara
pomogła, ale skoro zobaczy, jak jesteśmy lekkomyślni, nie zechce nas
wesprzeć.
— W takim razie poradzimy sobie bez niej. Jak sądzisz, ile nam
będzie potrzeba na początek?
Ludwika obliczała z powagą. Henryk patrzył na nią uszczęśliwiony.
— Najskromniejsze urządzenie kosztowałoby ze dwa tysiące. A poza
tym pomyśl, jak wysokie są czynsze i jak drogie jest życie w Berlinie.
Musielibyśmy mieć przynajmniej trzy tysiące marek dochodu rocznie.
— A może i więcej — rzekł niby po namyśle — a Ludwika nie zau-
ważyła, że na jego ustach pojawił się uśmiech.
— Masz słuszność — odparła stroskana — może i więcej. Jeśli
będziemy oszczędni, to trzy tysiące może wystarczą, ale tyle musimy
mieć, inaczej nie możemy się pobrać.
Wyglądała prześlicznie z tą zatroskaną miną. Henryk nie mpgł już
dłużej panować nad sobą. Śmiejąc się, objął ją ramieniem i rzekł:
— Moja ty słodka, ukochana gosposiu — nie łam sobie główki.
Wychodzisz za mąż za Krezusa. Dźwigaj ten los z pokorą. — I opowie-
dział jej o odziedziczonym majątku po wuju.
— Ach, Henryku! Jak to cudownie! Bez pomocy twojego wuja
musielibyśmy długo czekać na założenie rodziny.
— A więc zgadzasz się na Zielone Świątki? Podała mu obie ręce.
— Czyń co chcesz, od dziś twoja wola jest moją — rzekła z miłością.
Siedząc obok siebie, mieli sobie tyle do powiedzenia, że nawet nie
spostrzegli, jak szybko minął czas.
Na święta Wielkiej Nocy Ludwika pojechała w towarzystwie swego
narzeczonego do D. Henryk pragnął oświadczyć się o rękę Ludwiki nie
tylko matce, ale i ciotce Klarze.
— Bo i ciotka ma coś do powiedzenia — zauważyła Ludwika z
uśmiechem.
Gdy się żegnała z państwem H., Fryderyk przykazywał:
— Proszę pozdrowić pannę Zuzię i oświadczyć, że oczekuję jej
przyjazdu do Berlina.
— Pierwsze zlecenie spełnię, ale o drugim nie ma mowy. Zuzia
bowiem gotowa uciec od ciotki i zamieszkać w Berlinie.
— Proszę wstawić się u ciotki, by pozwoliła pannie Zuzi przyjechać
razem z panią.
— To będzie trudne — odpowiedziała Ludwika. Maria spojrzawszy
na syna, zapytała:
— Dlaczego ciotka nie miałaby na to pozwolić? Niech pani będzie
łaskawa ciotkę i w moim imieniu o to poprosić. Wobec tego, że pani
już wkrótce nas opuści, żądam odszkodowania w osobie panny Zuzi.
— Doprawdy? — zapytała Ludwika z niedowierzaniem.
— Zupełnie na serio — odpowiedziała Maria.
Fryderyk uścisnął tak silnie rękę matki, że aż łzy stanęły jej w oczach.
— Muszę ostrożnie o tym powiadomić Zuzię — rzekła Ludwika z
uśmiechem — gotowa mnie bowiem udusić z radości.
Gdy matka z synem pozostali sami, Fryderyk padł matce na szyję,
całując ją niezliczone razy.
— To ci się udało, mamusiu! — wołał rozradowany.
— Muszę się bliżej przypatrzyć — odparła wzruszona — tej małej
Zuzi, czy będzie dla nas odpowiednią synową.
— Ale powiedz, mateczko, czy ci się już dziś podoba?
— No, tak. Od dawna już jestem zakochana w tym uroczym
dziewczęciu. Ale z was będzie za mało poważna para.
— A czy w małżeństwie musi się być poważnym?
Maria uśmiechnęła się.
— Rozwaga przyjdzie z czasem. Komu Bóg daje urząd, tego i
rozumem obdarza.
Dom ciotki Klary przybrał świąteczny wygląd na przyjęcie pary
narzeczonych. Ich twarze promieniały szczęściem. Zuzia, rzucając się
na szyję Ludwice, śmiała się i płakała z radości. Po czym objąwszy
Henryka, ucałowała go serdecznie.
— Dość długo trwało, zanim przyszedłeś do rozumu — odezwała się
Zuzia z figlarnym uśmiechem.
— Bez twej pomocy, moja szwagierko, trwałoby to jeszcze dłużej —
odpowiedział Henryk.
Ciotka Klara nie mogła się dość nacieszyć szczęściem swej ukochanej
Ludki, a majorowa dziwiła się, jak krętymi drogami wije się los
człowieka. Zdawało jej się, że ona jedna wiedziała o stosunku
łączącym Henryka z Zofią. Była ona w rzeczywistości jedyną w
rodzinie, która nie miała świadomości, jak nikczemną rolę odegrała
Zofia w życiu Henryka i Ludwiki. Zatajono to przed nią, by nie
pozbawić jej przyjemności, jakiej doznawała z powodu triumfów Zofii
w wielkim świecie. Ciotka Klara, dowiedziawszy się od Ludwiki, że
między Zuzią a Fryderykiem zawiązują się ogniwa przyszłego
związku, zezwoliła na jej wyjazd do Berlina. Gdy oznajmiono Zuzi, że
ciotka się zgodziła na jej pobyt u państwa H., zbladła i wybiegła z
pokoju. Ciotka i Ludwika spojrzały na siebie ze zdziwieniem.
Dla Ludwiki nastały dni szczęścia.
Henryk, wynająwszy pokój w hotelu, postanowił pozostać w D. tak
długo, jak Ludwika. Od rana do późnego wieczora byli razem i układali
plany na przyszłość.
Ciotka oświadczyła kategorycznie, że wyprawa Ludwiki należy do
niej.
Ludwika postanowiła pozostać jeszcze miesiąc w domu państwa H.,
pragnęła bowiem pozostawić tam wszystko w największym porządku.
Maria sądziła, że w lecie da sobie sama radę, a w jesieni, gdyby
Fryderyk się ożenił, oddano by młodej gospodyni cały zarząd domu.
Po świętach Wielkanocnych Zuzia wyjechała z Ludwiką i Henrykiem
do Berlina.
Fryderyk coraz goręcej kochał Zuzię. Całkiem zawładnęła jego
sercem i duszą. Rodzice Fryderyka również polubili uroczą
dziewczynę i cieszyli się niezmiernie ze szczęścia swego syna.
Zuzanna piękniała w oczach i choć miłość zaprzątała całkowicie jej
serce i umysł, bynajmniej nie próżnowała. Pomagała niemało w
gospodarstwie, pragnąc przysłużyć się Ludwice. Szkoła odbyta u ciotki
nie poszła w las, a pani Maria przekonała się z zadowoleniem, że z Zuzi
będzie dzielna gospodyni domu.
*
Zbliżał się dzień ślubu Ludwiki. Od kilku tygodni bawiła u ciotki.
Henryk w tym czasie urządzał mieszkanie dla nich obojga.
Ciotka Klara postarała się, by ślub jej ukochanej siostrzeniczki miał
miły i pogodny nastrój. A chociaż nie był on tak wspaniały, jak ślub
Zofii, panowała większa serdeczność. Towarzystwo weselne nie było
zbyt liczne. Zaproszono naturalnie rodzinę H. i Wizelów. Zofia naj-
chętniej nie przyjechałaby na ślub, ale obawiała się, że zwróci to uwagę
jej najbliższego otoczenia. Gdy nadeszło zawiadomienie o zaręczynach
Ludwiki z Rotmanem, teściowie Zofii pozbyli się ostatniej iskry nie-
ufności do synowej.
Zofia z Robertem bawiła już w C, gdy majorowa listownie doniosła o
zaręczynach Ludwiki. Na szczęście Zofia była sama w pokoju, gdy
odczytywała list. Zbladła na twarzy i szczęśliwe chwile minionych dni
stanęły jej przed oczyma. Przypomniał jej się ostatni wieczór spędzony
z Henrykiem w parku. Zimny dreszcz wstrząsał nią na wspomnienie
pieszczot męża, które musiała znosić i obłudnie odwzajemniać.
Siedziała w fotelu jak martwa. Nikt by nie poznał, że to ta sama dama,
która wzbudzała podziw, bywając w wielkim świecie.
Niedługo oddawała się rozmyślaniom, gdy nadeszło oficjalne za-
wiadomienie, była tak spokojna, że podając je mężowi, uśmiechnęła
się z udaną obojętnością.
Szczęścia Roberta nie przyćmiewała najlżejsza chmurka. Nikt nie
mącił mu jego złudzeń. Rodzice, widząc powrót syna do życia, cieszyli
się z jego małżeństwa i życzliwie traktowali Zofię.
Robert, przybywszy z żoną na ślub, obdarzył Ludwikę wspaniałym
naszyjnikiem pereł z brylantami. Cenił Ludwikę, pragnął więc sprawić
jej przyjemność.
Zofia, na pozór spokojna, tłumiła w sercu gorycz, gdy zauważyła, jak
Henryk czule spoglądał na Ludwikę. A rozpromieniony wzrok siostry
ranił ją jak ostrze sztyletu.
Gdy tylko natknęła się na Henryka, odezwała się do niego opano-
wanym głosem:
— Nareszcie mogę ci złożyć życzenia, kochany szwagrze. Zimno
spojrzał jej w oczy, które żarzyły się jak rozpalone węgle.
— Dziękuję pani — wymówił tonem obojętnym.
Obrzucając go płomiennym wzrokiem, wyrzekła stłumionym głosem:
— Życzę ci zapomnienia minionych dni.
Henryk ani drgnął. Odczuła, że straciła nad nim władzę.
— Niepotrzebne życzenie — rzekł ze stanowczością. — Miłość moja
dla Ludwiki jest tak potężna, że zapomniałem o wszystkim, co było dla
mnie udręką.
Zacisnęła usta.
— W takim razie mogę ci tylko zazdrościć — rzekła drżącym głosem.
Wiła się w mękach poniżonej dumy. Tak szybko być zapomnianą
przez jedynego, który wzniecił w niej miłość, to było zbyt gorzkie
nawet dla kobiety tego pokroju co Zofia Walentynowa. Uchyliła
głowę, by podnieść tren sukni i odejść. Pragnęła bowiem szybko
opuścić to miejsce.
Henryk pochylił się, by jej pomóc. Twarz jego miała wyraz spokojny.
Zofia, światowa dama, nie czyniła na nim żadnego wrażenia.
Gdy miała już odejść, zbliżył się Robert. Uśmiechając się, ujął dłoń
żony, a prawą rękę podał Henrykowi.
— Pozwól, kochany szwagrze, że ci jeszcze raz serdecznie powin-
szuję. Życzę ci, byś doznał tyle szczęścia z Ludwiką, co ja z Zosią.
Henryk spojrzał z powagą w rozpromienioną twarz Roberta i rzuci-
wszy przelotne spojrzenie na stojącą przy nim Zofię, odpowiedział:
— Dziękuję. Życzę ci Robercie wielkiego szczęścia.
Zofia usiłowała uśmiechnąć się. Robert spoglądając z dumą na swą
piękną żonę, rzekł do Henryka:
— Nie damy sobie niczym przyćmić naszego szczęścia. Dość ciężko
walczyliśmy o nie, nieprawdaż Zosiu?
— Ależ to Henryka mało obchodzi — przerwała Zofia skwapliwie.
— Może go to jednak zajmie — odparł Robert — wszak to przecież
przez niego omal nie straciliśmy naszego szczęścia.
— Przeze mnie? — zapytał Henryk, patrząc badawczo na Roberta i
Zofię.
Byłaby najchętniej odeszła z mężem, przeczuwała bowiem, co na-
stąpi. Nie odważyła się jednak na ten krok, obawiając się, że zwróci na
siebie podejrzenie. Została więc jak przykuta do miejsca, siląc się na
uśmiech.
— Tak, przez ciebie — odpowiedział wesoło Robert. — Wyobraź
sobie, byłem o ciebie zazdrosny.
Henryk unikając spojrzenia Zofii, zachował spokój.
— O mnie zazdrosny? — zapytał. Robert uśmiechając się, skinął
głową.
— Tak. Szczęście nasze mogło rozpaść się w gruzy. Ludzie lubiący
plotkować, donieśli moim rodzicom i mnie, że Zofia pozostaje z tobą w
bliskim stosunku. Widywano was często w odludnych miejscach i
zauważono między wami nadzwyczajną poufałość. To było powodem,
dla którego rodzice nie chcieli zezwolić na nasze rriałżeństwo. A mnie
dręczyła zazdrość, której nie zdołam opisać. Na szczęście byłem na
tyle roztropny, że opowiedziałem całą sprawę Zosi i wtedy zdradziła
mi waszą tajemnicę.
— Naszą tajemnicę? Jaką tajemnicę? — zapytał zdziwiony Henryk,
nie rozumiejąc o co chodzi.
Zofia blada i nieruchoma jak posąg, patrzyła błagalnym wzrokiem na
Henryka. Serce jej biło gwałtownie, lękała się, że gdy Henryk przekona
się o jej obłudzie, wyjawi wszystko Robertowi i unieszczęśiiwi ją na
zawsze.
Robert nie przeczuwając niczego, mówił dalej, uśmiechając się:
— Zdradziła mi tajemnicę twoją i Ludwiki. Wyjawiła mi, że byliście
zaręczeni, żeś wskutek tego wystąpił z wojska i że ona była waszą
powiernicą. Zosia musiała mi to wszystko wyjawić, bo inaczej
naszemu związkowi groziło zerwanie.
Przy ostatnich słowach spojrzał z czułością na Zofię, która stała ze
spuszczoną głową.
— Nie spuszczaj oczu, kochanie, Henryk nie pogniewa się na ciebie,
żeś mnie wtajemniczyła w ich miłość.
Henryk spojrzał z pogardą na kobietę, którą niegdyś kochał, a
odetchnąwszy głęboko, odezwał się z powagą:
— Zofia powiedziała ci prawdę, Robercie, kochałem już wówczas
Ludwikę — od pierwszej chwili naszego poznania. Moim
najgorętszym życzeniem będzie uszczęśliwić ją tak, jak na to
zasługuje.
Robert uścisnął dłoń Henryka, a Zofia podniósłszy głowę, powie-
działa proszącym tonem:
— Przejdźmy się po ogrodzie Robercie, tak bardzo boli mnie głowa.
Robert spojrzał na nią z niepokojem i zawołał:
— Chodźmy! Czegoś mi tego od razu nie powiedziała? Oddalili się
szybkim krokiem z pokoju.
Henryk patrzył w zamyśleniu za oddalającą się parą. Wtem stanęła
przy nim smukła postać w białej sukni ślubnej, spoglądając nań czule i
badawczo.
— Czy cię to zabolało — zapytała Ludwika półgłosem — gdy
ujrzałeś Zofię u boku męża?
Objął ją ramieniem i przycisnął do serca.
— Nie może mi już sprawić żadnej przykrości nic, co pozostaje w
związku z Zofią Walentynową. — Szczęście moje spoczywa jedynie w
twoich rękach, moja ty najdroższa. W tobie tkwi źródło mej radości
i losy dalszych kolei mego życia. Dwie rodzone siostry, a tak
niepodobne do siebie.
Przerwała mu, tuląc się do niego.
— Zofia nie jest szczęśliwa, Henryku.
— I nigdy nią nie będzie — zauważył — szukała szczęścia w prze-
pychu i blasku — a tam go znaleźć nie można. Ale nie psujmy sobie
naszej radości w tej uroczystej chwili.
Ucałował ją ukradkiem — zbliżali się bowiem niektórzy z gości z
życzeniami.
Gdy Zofia z Robertem wracali z parku, Fryderyk z Zuzią żywo
rozmawiając, poszli niepostrzeżenie w głąb ogrodu, aż do płotu, który
im zagrodził drogę. W chwili, gdy zamierzali wrócić, ich spojrzenia
spotkały się a były tak wymowne, że Fryderyk objął ją nagle
ramieniem i ucałował namiętnie. I całował bezustannie, a Zuzia stała
spokojnie, nie broniąc się...
Fryderyk, zaczerpnąwszy oddechu, powiedział:
— Nie mogłem dłużej wytrzymać. Takie wesele działa na nerwy.
Niech panuje nad sobą, komu się to podoba, ale ja nadto cię kocham,
moja złotowłosa, i ty mnie również, po cóż mamy się więc dręczyć?
Rozmarzona Zuzia otarła kilka łez z oczu.
— Ścisnąłeś mnie tak mocno, ty niesforny chłopcze, że aż łzy stanęły
mi w oczach — rzekła Zuzia, chcąc ukryć swe zmieszanie.
— Wysuszę twoje łzy i zapewniam, że nigdy nie będziesz płakała z
mojego powodu.
I ucałował ją ledwie dotykając oczu, po czym w płomiennej miłości
okrył gorącymi pocałunkami twarz i głowę swej ukochanej.
— Fryderyku, mam do ciebie prośbę — odezwała się Zuzia, trzy-
mając go za obie ręce.
— Jeśli chcesz całusa — przerwał Fryderyk — uczynię zadość twej
prośbie.
— Bez żartu, posłuchaj — mówiła dalej Zuzia. Ale nie będziesz
szydził ze mnie?
— Nie będę.
— Pragnęłabym, by nasze zaręczyny były choć na krótki czas w
tajemnicy. Wyobrażam to sobie tak romantycznie. Przynajmniej do
jutra — czy zgadzasz się?
— To ci się tak podoba? Skinęła potakująco główką.
— Co począć — rzekł po namyśle — spełniam twe życzenie. Na razie
musisz poprawić swą fryzurę, obszedłem się z nią w istocie po
barbarzyńsku.
— Czy nie masz przypadkiem lusterka? — zapytała Zuzia.
— Owszem, ale zanim ci je podam, uścisnę cię raz jeszcze i ucałuję.
Błagając o łaskę, wydostała się nareszcie z jego uścisków. Fryderyk
potrzymał lusterko a Zuzia poprawiając fryzurę, odezwała się
filuternie:
— To rzecz wielce kłopotliwa — być narzeczoną!
Fryderyk, patrząc na nią z zachwytem, chciał ją objąć, lecz Zuzia
popędziła co tchu ku domowi.
W pobliżu domu przystanęła, czekając na Fryderyka. Zdążał ku niej
powolnym krokiem i z nieco nadąsaną miną.
— Spiszemy umowę — oświadczył z powagą — że gdy zechcę cię
ucałować, masz stać spokojnie i nie wolno ci pod żadnym pozorem
uciekać.
Z figlarną minką odparła:
— A ja od siebie zaznaczę w kontrakcie, że wbrew mej woli nie
wolno ci mnie całować, bo to jest pozbawienie wolności osobistej.
— Wszak jestem panem domu! Roześmiała się na głos.
— Nie jestem tak pokorną istotą, jak ci się wydaje.
— Musisz być posłuszna mej woli! — zawołał surowo.
— A jeśli nie posłucham? — zapytała z rozgrymaszoną minką.
— W takim razie w obecności wszystkich ucałuję cię za karę. Zuziu
— przemówił łagodnie — bądź znów dla mnie dobra.
Spojrzała nań promiennym wzrokiem:
— Powiedz mi, Fryderyku, czy mnie kochasz?
— Szaleję z miłości — odpowiedział — a ty, czy choć trochę mnie
kochasz?
— Bezgranicznie cię kocham, Fryderyku! Stojąc u wejścia,
pocałował ją jeszcze raz.
Wbiegła na schody i z góry jeszcze pogroziła mu, wołając:
— Gniewam się na ciebie.
Przybiegł i na korytarzu objął ją jeszcze raz i przycisnął do serca.
Nagle zjawili się Henryk z Ludwiką.
— Co to znaczy? — zapytała Ludwika uśmiechając się znacząco.
— Jesteśmy potajemnie zaręczeni.
Zuzia pobiegła do swego pokoju, by poprawić fryzurę. Gdy po chwili
wróciła, Fryderyk oczekiwał ją przed drzwiami jadalni. Ukłonił się
sztywno i zapytał:
— Czy pozwoli pani, bym wprowadził ją do jadalni? Skinęła głową i
przybierając poważną minę, odrzekła:
— Owszem, proszę. Podając jej ramię, szepnął:
— Wiesz Zuziu, to wielka przyjemność być potajemnie zaręczonym
— i zamknął jej usta pocałunkiem.
W jadalni, do której weszli i w przyległym pokoju gromadzili się
goście weselni. Zajechały powozy. Uczta weselna miała się odbyć w
hotelu, dokąd podążyli wszyscy w powozach.
Minęły trzy lata. Spółka inżynierów Henryka Rotmana i Fryderyka
Herbiga miała już swoją markę w Berlinie. Zewsząd napływały
zamówienia i należało się spodziewać, że firma będzie miała coraz
większe powodzenie.
Przed rokiem odbył się ślub Zuzi z Fryderykiem. Obie siostry mie-
szkały w pobliżu, a stosunek ich był niezwykle serdeczny.
Od Zofii rzadko dochodziły wiadomości. Odgrywała rolę światowej
damy, ubóstwiana przez Roberta, który żył w iluzji szczęścia.
Ciotka Klara mieszkała nadal z Elżbietą, w swym miłym, starym
dworku. Od czasu do czasu odwiedzały ją siostrzenice z mężami.
Obie, wiekowe już nieco panie, jeździły co roku na święta Bożego
Narodzenia do Zuzi lub Ludwiki.
Zofia święciła triumfy w wielkim świecie. Nie odwiedzała sióstr, ale
też nikt z rodziny nie odczuwał jej braku. Mimo blasku i przepychu,
który ją otaczał, nie była tak szczęśliwa jak jej młodsze siostry.
Na twarzy Ludwiki jaśniał promień cichego szczęścia, a z oczu Zuzi
biła radość życia i miłość.
KONIEC