JADWIGA COURTHS-MAHLER
Tajemna miłość,
tajemne cierpienie...
Upalny, letni dzień miał się ku schyłkowi. Na balkonie,
przylegającym do panieńskiego pokoiku, siedziała Ruth Waldeck,
nieruchomo wpatrzona w ciągnące się pasma gór.
Na wysokim cyplu Goli, kładły się w różowej poświacie ostatnie
blaski, obejmując swym ciepłym kolorem sterczące zwaliska skał. Od
tła nieboskłonu, gorejącego purpurą zachodzącego słońca, odcinały się
ostro i wyraziście kontury Watzmannu. W dolinach kładły się już
głębokie cienie. W ciszy zapadającego zmierzchu stały pogrążone w
tajemniczym milczeniu ciemnoszare bory.
Ku samotnie, siedzącej dziewczynie, przypłynął od strony
Lockstein donośny okrzyk radości, przebrzmiewając w dalekiej
przestrzeni delikatnym echem. Ruth Waldeck zdawała się zupełnie nie
brać udziału w tej uroczystej kontemplacji natury. Bolesne, widać,
rozmyślania czyniły ją nieczułą na zjawiska świata zewnętrznego.
Mrok gęstniał coraz bardziej. Na wysokich szczytach konały
ostatnie refleksy, a na ciemniejącym firmamencie poczęły niebawem
pojawiać się blade światełka gwiazd. Tuż pod balkonem przed
głównym wejściem, rozbłysło nagle elektryczne światło, budząc
młodą dziewczynę z ponurej zadumy. Dźwignąwszy się z
eleganckiego, z wyplatanej trzciny krzesła, wyprostowała swą smukłą
postać, po czym, przygładziwszy włosy, splotła swe szczupłe piękne
dłonie w tyle głowy.
Tak stała przez dość długą chwilę, wreszcie skierowała się ku
drzwiom swego pokoiku. W powodzi elektrycznego światła zajaśniało
wytworne, pełne artystycznego smaku, wnętrze. Było to mieszkanie
młodej, nie pozbawionej dobrego gustu, kobiety.
Prezencja Ruth doskonale przystawała do tych ram. Wytworna
postać, o miękkich, okrągłych kształtach, mimo całej delikatności,
silnie sklepionych. Maleńka główka o miłej, jakkolwiek nie
klasycznie
pięknej twarzyczce,
pełnej dziewczęcego
uroku.
Skończonej piękności były natomiast ciemne, wyraziste oczy oraz
delikatnie zarysowane usta. Toteż wyraz posępnej zadumy nie bardzo
harmonizował z tą młodziutką buzią i niewątpliwie był zbyt świeżej
daty, by mógł wycisnąć jakieś trwalsze piętno.
Z uczuciem niewysłowionego bólu Ruth rzuciła się na sofę,
sięgnąwszy po leżący na stojącym opodal stoliczku list. Jakkolwiek
doskonale znała jego treść, ciągle do niego wracała, chcąc go lepiej
zrozumieć.
Moje kochane dziecko!
List Twój, pełen wzruszającej tęsknoty, czytałem kilkakrotnie.
Trudno mi wyrazić, jak gorąco pragnąłem przybyć do Ciebie, by
Cię zamknąć w swoich ramionach i jak każdego roku, powałęsać się
z Tobą po górach! Tym razem jednakże, moja maleńka, to się nie
dało zrobić. Niestety, kochana Ruth. A dlaczego?
Posłuchaj moja pieszczotko. Jako Twój ojciec zmuszony jestem
wyspowiadać się przed Tobą, jakkolwiek niezbyt łatwo mi to
przychodzi. Czemu tego roku wysłałem Cię samą, w towarzystwie
naszej zacnej pani majorowej, do Berchtesgaden?! Ponieważ było
ponad moje siły powiedzieć Ci wprost, o czym teraz musisz się
dowiedzieć.
Gdy byłaś jeszcze maleńka, zmarła Twoja matka. Razem
z panią Grotthus, wdową po moim najserdeczniejszym przyjacielu,
podjęliśmy się Twego wychowania. Jej też powierzyłem rolę
gospodyni, mającej nam zastąpić zmarłą panią domu. Sądzę, że nie
mam potrzeby zapewniać Cię, o czym wiesz sama aż nazbyt dobrze,
jak bardzo mi jesteś droga i kochana! Niemniej jednak trudno Ci
będzie Twym młodym serduszkiem pojąć, do jakiego stopnia czułem
się osamotniony od chwili zgonu Twej kochanej matki.
Lecz oto nastąpiła pewna zmiana w postaci szczęścia, które u
schyłku mojego życia raz jeszcze ukazało mi swe uśmiechnięte
oblicze, a które na zawsze pragnąłbym zachować dla siebie. Krótko
mówiąc, dostajesz moje dziecko drugą matkę. Już widzę malującą się
w Twych oczach trwogę! Lecz trudno, jestem zmuszony zadać Ci ból,
czego mi może nie wybaczysz, nie rozumiejąc, że najgorętsza
chociażby miłość dziecka nie wystarcza, by dać pełnię szczęścia
dorosłemu mężczyźnie.
Jesteś jeszcze zbyt młoda, by to pojąć. Mając zaś na względzie,
że ta wiadomość może być dla Ciebie przykra, wysłałem Cię w
nadziei, że ją w ten sposób nieco złagodzę. Chciałem nadto uniknąć
Twego smutnego spojrzenia. Ale jak widzisz, nie pozostaje Ci nic
innego, jak tylko się z tym pogodzić. Nie znaczy to, by z tego powodu
zmieniło się coś między nami. Chyba jesteś o tym przekonana?
W chwili, gdy otrzymasz ten list, będziemy już po ślubie. Za
parę tygodni zjedziemy do Berchtesgaden. Twoja nowa matka jest
zaledwie o parę lat od Ciebie starsza i pragnie być dla ciebie oddaną
przyjaciółką. Wszak zrobisz to dla mnie, że będziesz dla niej
uprzejmą i nie dasz jej odczuć, że jest dla Ciebie niepożądana?
Z miłości dla swego ojca będziesz o niej myśleć jak najlepiej?
Załączam jej podobiznę. Czy nie jest uroczą? A mimo to zgodziła
się zostać moją i pragnie mnie, pięćdziesięcioletniego mężczyznę,
kochać i uczynić szczęśliwym! Ale i Tobie chce oddać swe serce!
Więc i Ty, najdroższa, będziesz starała się ją pokochać, a tym samym
zdjąć ostatnią troskę z serca Twego kochającego Cię ojca.
Na razie Więc pozostajesz nadał w Berchtesgaden, dokąd
obydwoje przyjedziemy w pierwszych dniach sierpnia, by Cię zabrać
do francuskiej Szwajcarii. Zaś z końcem września wracamy wszyscy
do Berlina, gdzie dla Twojej przyjemności i Twego zadowolenia,
spędzimy wesołą zimę, urozmaiconą balami, wycieczkami oraz
innymi rozrywkami. Zobaczysz jak będzie pięknie!
Pani Grotthus pragnie nadal pozostać u nas w charakterze
gospodyni. Sądzę, że Cię to ucieszy. Więc bądź rozsądna, kochanie.
Wstrzymaj się na razie od pisania, a dopiero gdy ból i smutek
przeminą, uraduj paru serdecznymi słowami Twego oddanego Ci
ojca.
Oczy Ruth napełniły się łzami. Otarłszy je gniewnie, szybkim
ruchem sięgnęła po fotografię dołączoną do listu, topiąc badawcze
spojrzenie w pięknej, pełnej życia twarzy kobiety, którą niebawem
nazwać miała swą matką! Lecz to dumnie uśmiechnięte oblicze,
o wyzywających i wyraźnie uwielbienia domagających się oczach, nie
bardzo jej przypadło do gustu. Suknia, o przesadnie głębokim
wycięciu, zdradzała pewien ekstrawagancki smak, pozwalając
podziwiać klasycznie zaiste, piękne ramiona i plecy. Całość jednakże
robiła wrażenie wybitnie teatralne. Nie, nigdy ta kobieta nie zdoła
pozyskać jej sympatii, tego była zdecydowanie pewna.
Westchnąwszy boleśnie, wcisnęła główkę w miękkie wezgłowie
otomany. W tym samym momencie otworzyły się drzwi, w których
ukazała się postać jakiejś starszej kobiety. Podeszła ku młodej dziew-
czynie i objęła ją pieszczotliwie ramieniem.
— Czy jeszcze wciąż jesteśmy smutni, Ruth?
Młoda dziewczyna szybko się zerwała.
— Ach, to ty cioteczko?
Potarłszy dłonią czoło, spojrzała smutnie w troskliwie na nią
patrzące, dobre, przyjazne oczy.
— Tak, dziecino, to ja. Stanowczo za długo pozwoliłam ci
oddawać się nierozsądnej rozpaczy. Jak można być tak dziecinną?
— Jak widzę cioteczko, jesteś zdumiona, że małżeństwo mojego
ojca nie napawa mnie radością.
Na wargach pani Grotthus zaigrał delikatny uśmieszek.
— W moim wieku trudno już byłoby czemukolwiek na świecie
się dziwić! Tym bardziej że doskonale rozumiem, iż wiadomość ta
mogła cię zasmucić. Ale z tego przecież nie wynika, byś ją tak
głęboko miała brać do serca, i w nieskończoność zapłakiwała się z
powodu czegoś, co się już nie da odmienić. Sądzę raczej, że byłoby
daleko lepiej, gdybyś na tę rzecz chciała spojrzeć z innego, mniej
egoistycznego punktu widzenia i nieco pomyślała o swoim ojcu, który
tak samotnie spędził te wszystkie ubiegłe lata.
— Jak to, cioteczko, czy nie byliśmy wciąż razem i czy nie było
nam ze sobą dobrze?
— Dlatego, że ty czułaś się szczęśliwa, sądzisz to samo i o twoim
ojcu? Nigdy nie należy swej miary przykładać do drugich!
— Więc byłam dla niego niczym?
Staruszka potrząsnęła głową z wyrazem zniecierpliwienia.
— Wstydź się Ruth coś takiego mówić! Czyż muszę ci
koniecznie przypominać, jak często nazywał cię swym szczęściem,
swym jedynym, jasnym promieniem?
Ruth wsparła swą główkę na piersi pani Grotthus.
— I teraz ma się to wszystko zmienić! Oto, co mnie najboleśniej
dotyka.
— Ależ od ciebie tylko zależy, by nic w twoim stosunku do
najlepszego z ojców się nie zmieniło! Tylko trochę dobrej woli!
— Ach, ja bym nigdy podobnej przykrości ojcu nie wyrządziła!
Uśmiechając się, pogładziła pani Grotthus ciemne, ciężkie sploty
Ruth, które niby ozdobny diadem okalały jej kształtną główkę.
— Dzieciaku! — Niech tylko zjawi się ten, którego ci nieba
przeznaczyły, a z zamkniętymi oczami pójdziesz tam, gdzie on cię
zawiedzie. No, a wtedy twój ojciec zostałby zupełnie sam. Powinnaś
być zatem rada, że ma kogoś, kto go pocieszy.
— Cioteczko, ty nie wiesz, czym on był dla mnie!
— Jak to, czyżbym była ślepa przez te całe dziesięć lat, które
spędziłam przy waszym boku? Czy sądzisz, że nie zdaję sobie sprawy,
jak ciężko ci się z tym pogodzić? Przyszłam do ciebie, powodowana
najszczerszymi chęciami, by ci pomóc. Czy chcesz mi to zupełnie
uniemożliwić?
— Nie, najdroższa, kochana! Jesteś tak dobra i właściwie we
wszystkim, co mówisz, przyznaję ci rację. Gdyby tylko świadomość,
że nagle stajemy się zbyteczni, nie była tak ciężka do zniesienia! Nie
być nikomu potrzebną, gdy całą duszą pragnie się być niezbędną, to
— okropne!
— Nie mów tego, Ruth — rzekła majorowa poważnie. — Być
może, że właśnie teraz okażesz się ojcu bardziej niż kiedykolwiek
nieodzowna.
W oczach młodej dziewczyny zamajaczyła trwoga.
— Jak to rozumiesz, cioteczko?
— Nie pytaj dziecko. Było to ot, takie sobie bezmyślne
powiedzenie.
— O, nie wymiguj się, bądź szczera i powiedz raczej, że i ty się
jakoś do niej nie możesz przekonać.
To mówiąc wskazała na fotografię.
Wziąwszy ją w rękę, pani Grotthus długo nie mogła oderwać
wzroku.
— Szukasz dziur w całym, moja mała. Twoja macocha jest
czarującym stworzeniem. A ludziom pięknym nietrudno chyba być
dobrymi.
— Widzę, że nie masz zbyt wielkiej ochoty podzielić się ze mną
swoimi myślami. Niech i tak będzie! Ale na kilka moich pytań
przecież mi odpowiesz. Gdzie i kiedy poznał mój ojciec swoją obecną
żonę i co ona za jedna?
— Poznał ją na dobroczynnym koncercie. Twoja macocha była
śpiewaczką i jako taka została twemu ojcu, należącemu do komitetu,
przedstawiona. Było to w marcu tego roku, gdy z powodu choroby
zmuszona byłaś pozostać w domu.
— Nigdy o niej nie słyszałam.
— Nie była światową sławą i śpiew jej nie budził zbyt wielkiego
zachwytu. Nawet krytyka dość ostro przeciw niej występowała. Ale
niektóre mniej poczytne pisma, wynosiły ją pod niebiosa, wyrażając
się z entuzjazmem o jej niezwykłych zdolnościach.
— Czy ją już kiedyś słyszałaś?
— To było niemożliwe, gdyż twój ojciec życzył sobie by
zaprzestała publicznych występów. Ale słyszał ją Fred, który tego
wieczoru towarzyszył twojemu ojcu, i on to właśnie zakomunikował
mi, że śpiew jej, oczywista że to zostanie między nami, uczynił na nim
niemiłe wrażenie. Rozumie się, że należy wziąć pod uwagę niezbyt
wielką muzykalność mojego syna, jak również i okoliczność, że nie
znosi wysokiego sopranu. Natomiast zachwyca się twoim niskim
altem i z rozkoszą słucha zawsze twojego śpiewu, o czym zresztą
sama dobrze wiesz. A więc powiedziałam już wszystko!
— Czy rodzice jej jeszcze żyją?
— Nie, jest sierotą, i o ile mi wiadomo, zupełnie niezamożną.
— Jeszcze tylko jedno pytanie, a przestanę cię dręczyć. Czy
sądzisz, że poślubiła ojca z miłości?
Staruszka utkwiła wzrok w przestrzeni.
— Któż to może zgłębić? Twój ojciec, mimo swych
pięćdziesięciu lat, jest jeszcze bardzo przystojnym mężczyzną.
Dlaczego więc nie miałaby go pokochać młoda żona?
Ruth, wsparłszy swą główkę na dłoni, pogrążyła się w zadumie.
— Dlaczego? Nie wiem. Tak mi się jakoś wydaje. Z jej oczu
można by sądzić, że w ogóle nie byłyby zdolne do tkliwszych uczuć.
— Trudno z fotografii wyrokować o ludziach.
— To prawda, lecz mimo to jestem przekonana, że poślubiła ojca
jedynie z wyrachowania. Jest od niej dwa razy starszy. Tylko nie patrz
na mnie cioteczko takim karcącym spojrzeniem, bo w gruncie rzeczy
jesteś tego samego zdania co ja.
— A gdyby nawet tak było? Najważniejsze w danej chwili jest
to, że twój ojciec kocha i wierzy, że jest kochany. Nie zabieraj mu
tego. Bo przecież szczęście to tylko iluzja. Bądź dzielna Ruth, zapanuj
nad sobą i nie mąć mu tego szczęścia, lecz przeciwnie, umacniaj go w
nim, choćbyś nawet sama była przekonana, że ono jedynie polega na
jego własnej imaginacji. A czy to małżeństwo do dobrego czy do
złego doprowadzi, tego my przewidzieć nie jesteśmy w stanie, gdyż
wszystko jest w ręku Boga. Natomiast w twojej mocy leży zdjąć z
jego serca tę jedyną smugę cienia i okazać mu swą dziecięcą miłość i
przywiązanie tym, że napiszesz mu parę dobrych i serdecznych słów,
które dadzą mu złudzenie, że radujesz się jego szczęściem.
Objąwszy swą pocieszycielkę za szyję, Ruth zaczęła ją całować.
— Ach, ty najlepsza, co by się ze mną stało, gdybym ciebie nie
miała?!
— No widzisz, teraz to mi się dużo lepiej podobasz. Przejdźmy
do jadalnego pokoju, gdzie czeka na ciebie tyle dobrych rzeczy.
Nawet nadeszły już wyborne brzoskwinie. Zobaczysz, jak po tej
głodówce, zaprawionej bólem i goryczą, wszystko będziesz zmiatać.
Młoda dziewczyna uśmiechnęła się.
— Dla ciebie cioteczko jestem jeszcze ciągle takim małym
głuptaskiem, którego bóle i cierpienia można złagodzić łakociami.
— Nie uważam, ażeby to było takie głupie, mój skarbie. Dobry
apetyt to rzecz nie do pogardzenia.
Ująwszy się pod ręce, obydwie kobiety przeszły do
przeciwległego pokoju jadalnego, urządzonego z wykwintnym,
eleganckim smakiem. Ściany były do połowy obite jasnodębowym
drewnem, a bogato rzeźbione meble, wytwory snycerskiej szkoły w
Berchtesgaden doskonale harmonizowały z otoczeniem.
Gdy jeszcze przed laty konsul Waldeck zaczął budować tę willę,
kazał przede wszystkim uwzględnić istniejący na miejscu przemysł
drzewny. Wszędzie, nawet od strony fasady, widać było bogate
rzeźby, wskutek czego ten piękny budynek nabrał wyjątkowo miłego
charakteru.
Willa „Waldeck" należała do najpiękniejszych i najelegantszych
w okolicy, tworząc ze swymi tarasowymi ogrodami widok
niezmiernie malowniczy. Każde niemal łato spędzał Waldeck ze swą
córką w tym uroczym ustroniu. Wałęsał się z nią trochę po górach,
wypełniając sobie resztę czasu myślistwem i rybołówstwem. Z
początkiem zaś października wracał z powrotem do Berlina. Jednak
tym razem przybyła tutaj Ruth w towarzystwie pani Grotthus. Ojciec
zaś, wstrzymany interesami, pozostał w stolicy, gdzie w dzielnicy
Tiergarten zajmował willę, urządzoną z książęcym przepychem.
Zrazu Ruth sprzeciwiała się, by zostawiać ojca samego; lecz
zniewolona jego energiczną postawą — ustąpiła. Teraz dopiero stało
się dla niej jasne, czemu ojciec tak bardzo się przy tym upierał. Nic
więc dziwnego, że uważała się za odepchniętą i opuszczoną i to do
tego stopnia, że nawet ten uroczy zakątek wydawał się jej niejako
miejscem wygnania.
Oczy Ruth ponownie napełniły się łzami. Nie uszło to bacznej
uwagi pani majorowej, która chcąc jej myśli sprowadzić na inne tory,
poczęła jej opowiadać jakąś wesołą anegdotę. Udając, że nie widzi jej
smutku, ciągnęła dalej tok swego opowiadania, gdyż ta mądra i dobra
kobieta wiedziała, że w przeciwnym razie strumień łez by się tylko
spotęgował a żałość jeszcze wzmogła. I rzeczywiście, po niejakiej
chwili młoda dziewczyna, opanowawszy się dzielnie, poszła za
biegiem opowiadania staruszki, dla której to było wielkim
zadośćuczynieniem.
Po spożytym posiłku, obie panie przeszły na werandę, gdzie
siedziały przez chwilę w milczeniu, każda oddana swym myślom.
Wreszcie Ruth powiedziała:
— Cóż my tu będziemy same robić? W dalekich wycieczkach nie
możesz mi towarzyszyć, a wiecznie kręcić się po deptaku to przecież
niesłychanie nudne.
— Będziemy sobie wyjeżdżać, ilekroć nam przyjdzie ochota. Do
Ramsan, do Reichenhallu, nad twoje ulubione jezioro a nawet i do
Salzburga. Co się tyczy mniejszych wycieczek górskich, to sądzę, że
im jeszcze podołam. Rozumie się, że o dzikim Watzu i jego groźnych
kompanach ani mi marzyć! Ale i na to znajdzie się rada, jeśli tylko
wykażesz trochę cierpliwości.
— Jaka to rada?
— Twój kochany ojciec o niczym nie zapomniał. Zaprosił mego
syna, by z nami spędził swój urlop. Więc mam nadzieję że go wkrótce
zobaczymy.
Na te słowa twarzyczka Ruth ożywiła się. Lekki rumieniec
wystąpił na jej policzki, a oczy zajaśniały blaskiem.
— Ach ty niedobra, więc dopiero teraz mi to mówisz?
— Czy cieszysz się z jego przyjazdu?
Pani majorowa śledziła w napięciu twarz młodej dziewczyny, na
której pojawił się wyraz zażenowania.
— Ależ naturalnie. Choćby tylko ze względu na ciebie. Przecież
ilekroć Fred jest przy tobie, jesteś jak gdyby wniebowzięta.
Twarz staruszki rozpromieniła się:
— Tak, to mój jedynak.
— I jest ci ponad wszystko drogi. Ty na pewno nie dałabyś mu
ojczyma!
— Masz tobie! I znowu natknęliśmy się na ten drażliwy temat.
— Ależ dziecko! Zastanów się! Gdy przed dwunastu laty zmarł
mój mąż, byłam już wtedy niemal starą kobietą. A na twarzy mojego
chłopaczka poczęły się pojawiać pierwsze ślady męskości. Wtedy
dziecino, przestaje się już po prostu myśleć o sobie; bo kobieta, która
całą duszą oddaną była swojemu ukochanemu mężowi, zamyka
niejako bilans swego osobistego życia. Wszak byłam już wtedy
prawie w tym samym wieku, co obecnie twój ojciec. A z chwilą, gdy
kobieta zaczyna pięćdziesiątkę, staje już niejako u progu starości, tym
bardziej, jeśli ma za sobą życie pełne trosk i niepokoju. Już jako
niemłoda dziewczyna stanęłam na ślubnym kobiercu, gdyż chodziło
nam o rangę kapitana, na którą byliśmy zmuszeni czekać. Jedyne zaś,
co mi po śmierci męża pozostało, to troska o nasz byt materialny.
Pensja bowiem była maleńka, a Fred chciał koniecznie zostać
żołnierzem. Więc ułatwienie mu tej możliwości stało się odtąd
jedynym zadaniem mego życia. Nie wyobrażasz sobie, jak bardzo
czułam się szczęśliwa propozycją twego ojca, by zająć w jego domu
stanowisko gospodyni. I tylko dzięki wysokiej pensji jaką pobieram,
mogę pomagać mojemu Fredowi. A jednak nie bylibyśmy w stanie
zapłacić pieniędzmi twego poświęcenia i twego wiernego oddania.
Młoda dziewczyna, zerwawszy się, podeszła do staruszki i objęła
ją ramionami.
— Ależ dziecino, czynię to przede wszystkim ze szczerego
popędu serca, no a po wtóre dlatego, być dać wyraz swej
bezgranicznej wdzięczności.
— Ach, najdroższa, czy mnie rzeczywiście choć troszkę lubisz?
— Nie tylko troszkę, ale nawet bardzo, moja Ruth.
— A czy Fred, jeśli to spostrzeże, nie będzie zazdrosny?
— O, co to, to nie! Ten zna swoją matkę lepiej, aniżeli pewne
maleńkie, niesforne dziewczątko swego kochanego ojczulka.
Albowiem wie, że nikt nie byłby w stanie uszczuplić jego cząstki.
To mówiąc, ucałowała alabastrowe czoło dziewczyny, patrząc
z powagą w jej młodą twarz. Ruth, odwróciwszy głowę objęła marzą-
cym spojrzeniem pogodną letnią noc.
Zaległo głębokie milczenie. Po chwili Ruth weszła do pokoju
i przyniósłszy ze sobą podnóżek, usiadła u stóp pani Grotthus,
a wsparłszy się łokciami o jej kolana, podniosła ku niej wzrok pełen
dziewczęcej szczerości:
— I ja cioteczko postaram się być równie rozsądna jak Fred.
Zdaje się, że z niego w ogóle dobry chłopak, nieprawdaż?
— Poczciwe i zdolne z niego dziecko. Toteż mam w Bogu
nadzieję, że do czegoś dojdzie. Za rok skończy akademię, no a potem
zobaczymy, co mu los przyniesie. Ufam, że nic złego.
— Czy sprawił ci kiedyś jaką przykrość?
— Świadomie z pewnością nie. Ale na ogół nie uważam, żeby
był ideałem! Jest gwałtowny i porywczy, a jego duma szalenie na tym
cierpi, że pomoc, z jakiej korzysta, zmuszony jest zawdzięczać mojej
zarobkowej pracy. To w wysokim stopniu drażni jego ambicję.
— I to prawdopodobnie jest powodem, że nas świadomie unikał,
będąc przy tym czegoś na nas zły.
— Nie, przeciwnie; poniekąd jest nawet wdzięczny twojemu ojcu,
że mi to wszystko ułatwił.
— Za to mnie z duszy i serca nienawidzi! Przyznaj; zauważyłam
bowiem niejednokrotnie, że ilekroć tylko nadarza się ku temu
sposobność, zawsze mnie omija.
Pani majorowa z zagadkowym uśmiechem spojrzała w młodą,
pytającą twarz dziewczyny.
— Nie czyni tego z pewnością z powodu niechęci, moja droga.
Może raczej dlatego, że obawia się być natarczywy. Wszak ci
powiadam: to dumny i niepodległy charakter. Jeśli tylko w
jakikolwiek sposób dasz mu do zrozumienia, że towarzystwo jego nie
jest ci przykre, wszystko się zmieni. A może zdarzyło ci się kiedyś
być wobec niego niegrzeczną?
— Ponieważ miałam wrażenie, że mnie nie znosi.
— A czy ty go lubisz?
— Ależ i owszem! Ma takie dobre, miłe oczy, zupełnie podobne
do twoich, tylko że niekiedy zuchwałej i bystrzej spoglądają.
Staruszka przyciągnęła ku sobie dziewczynę i ucałowała
serdecznie.
— Dlatego, że jest mężczyzną — rzekła cicho.
* * *
W pobliskim kościółku wydzwoniono godzinę jedenastą. Pani
Grotthus szybko się zerwała.
— Już tak późno, prędko do łóżka, dziecko. Aleśmy się
zagadały! Chodź, ułożę cię do snu i pozostanę przy tobie, dopóki nie
zaśniesz, żebyś mi znowu fochów nie stroiła! Jutro zaś rano
napiszemy do ojczulka taki miły, kochany liścik — czy zgoda?
— Tak ciotuniu, uczynię jak każesz.
Obydwie kobiety udały się na górę do pokoiku Ruth, a w chwilę
potem młoda dziewczyna leżała już w pościeli, zdobnej w białe
koronki.
— Dobranoc, kochana cioteczko i za wszystko serdeczne,
serdeczne dzięki!
— Śpij zdrowo moje serduszko, niech cię Bóg strzeże!
W parę chwil później, gdy odpłynęły emocje, dziewczyna zapadła
w zdrowy, głęboki sen.
Z przyjaznym uśmiechem staruszka pochyliła się nad śpiącą,
która z zaróżowionymi policzkami leżała przed nią. Ująwszy
delikatnie osuwające się ciemne włosy dziewczyny, ułożyła je
ostrożnie na atłasowej kołdrze, po czym, zgasiwszy światło, cicho się
oddaliła.
* * *
Sypialnia staruszki znajdowała się obok pokoiku Ruth. Lecz
zanim się tam udała, wydała polecenie jednemu ze służących, ażeby
wczesnym rankiem nadał pilny telegram. I podczas gdy ten zajęty był
porządkowaniem na werandzie, ona naprędce skreśliła parę słów na
papierze.
Konsul Waldeck — Frankfurt nad Menem — Furstenhof.
Pierwszy ból przeminął, nie ma obawy. Wszystko będzie dobrze.
List jutro. Z serdecznym pozdrowieniem — Grotthus.
Oddawszy telegram służącemu i jeszcze raz zaleciwszy pośpiech,
udała się na spoczynek. Na stoliczku nocnym stojącym tuż obok
łóżka, wyzierała z prostych, brązowych ram, postać młodego oficera.
Pani majorowa, utkwiwszy w niej spojrzenie pełne matczynej miłości,
zamyśliła się głęboko. Długo się od niej nie mogła oderwać. Przed
oczyma jej duszy wyłoniła się nagle ciemnowłosa główka dziewczęcia
i jakiś delikatny głosik zdawał się szeptać: „ma takie dobre, kochane
oczy!"
Otrząsnąwszy się z tych marzeń, uśmiechnęła się do siebie.
— Jakże niemądra jest każda matka, gdy chodzi o jej własne
dzieci. Trudno ją odwieść o wznoszenia zamków na lodzie, które
niestety, tak szybko się rozpadają. — Tak myślała, śmiejąc się sama ze
siebie.
* * *
Konsul Waldeck przybył z żoną do Berchtesgaden. Od dłuższej
chwili na dworcu oczekiwały na niego Ruth i pani Grotthus. Ruth,
silnie podniecona, utkwiła swe palące spojrzenie w stronę mającego
nadejść pociągu.
Niebawem z tłumu wyłoniła się dobrze jej znana postać. Był to
smukły,
przystojny
mężczyzna,
o
szpakowatych,
krótko
przystrzyżonych włosach i bujnych wąsach. Ruth rzuciła się ku niemu
z głośnym łkaniem, nie dbając zgoła o otoczenie i tuląc się do jego
piersi.
— Papa, mój dobry papa!
Patrzył na nią wilgotnymi oczyma.
— Moja mała Ruth. Moje dobre dziecko!
I darząc się pocałunkami, trwali tak w serdecznym uścisku, jak
gdyby żadna siła na świecie nie mogła ich rozłączyć.
Tymczasem pani majorowa zwróciła się ku pięknej blondynie,
która śledząc z drwiącym uśmiechem to serdeczne przywitanie,
odwróciła się wreszcie z lekceważącym wzruszeniem ramion,
objąwszy przy tym ostrym, badawczym spojrzeniem smukłą postać
dziewczyny. Gdy pani Grotthus ku niej podeszła, uśmiechnęła się
protekcjonalnie.
— Pani Grotthus, nieprawdaż? — rzekła z pozorną uprzejmością.
— Jak pani widzi, mój mąż jest chwilowo zaabsorbowany, wobec
czego zmuszone jesteśmy same z sobą się zapoznać.
Lecz zanim pani majorowa zdążyła coś na to odpowiedzieć,
ujrzała rozglądającego się za nimi pana Waldecka.
— Wybacz kochana Erno, że pozwoliłem ci czekać. Oto moja
maleńka Ruth a to twoja mateczka, dziecino.
Ruth skłoniła się w milczeniu. Jeszcze dławiły ją łzy. Jednakże
pani Erna wyciągnęła ku niej z całą serdecznością swoje obydwie
ręce.
— Kochana Ruth, jestem jeszcze zbyt młoda, aby móc ci zastąpić
matkę, ale sądzę, że będziemy dobrymi przyjaciółkami. Czy zgoda?
Dziewczyna spojrzała na nią z powagą, po czym, kładąc
nieśmiało swe ręce w dłonie macochy, rzekła cicho:
— Postaram się, proszę pani.
— Cóż za ceremonie, dziecko! Jestem dla ciebie po prostu matką.
Po cóż te formalności?
Ruth zacisnęła wargi, postanawiając uparcie milczeć. Lecz oczy
jej skrzyżowały się z poważnymi, pełnymi wyrzutu oczami pani
majorowej. Zebrawszy się więc w sobie, z trudem wykrztusiła:
— Musisz mieć dla mnie trochę więcej cierpliwości, dopóki się
znowu nie przyzwyczaję do tego słowa.
— Naturalnie, to się z czasem ułoży. Ale na razie byłabym
zdania, żebyśmy się trochę ruszyli z miejsca, gdyż nasza familijna
scena zdążyła już zwrócić powszechną uwagę.
Towarzystwo skierowało się ku czekającemu powozowi.
Zaledwie pani Erna przestąpiła próg domu, udała się do
przeznaczonych dla niej apartamentów, by przy pomocy mrukliwej
garderobianej zakrzątnąć się koło swej toalety. Również i Ruth się
oddaliła. Został tylko pan Waldeck z panią Grotthus. Podszedłszy ku
niej, ujął jej dłonie w serdecznym uścisku.
— Moja kochana, czcigodna pani majorowo, z całej duszy
dziękuję za telegram, który uwolnił moje serce ze straszliwego
ciężaru. Jak Ruth przyjęła wiadomość o moich zaślubinach?
— Największą jej troską była obawa, że straci miłość swojego
ojca. Jeśli tylko ta będzie zachowana, wróci jej dawny spokój.
— Jest tak dziwnie zmieniona. Co to się z tego mojego małego
dzikusa zrobiło!
— Ot, po prostu młodziutkie stworzenie, które wytęża całą swoją
energię żeby jakoś znośnie przejść nad pierwszym bólem, jaki jej
zadało życie.
— Gdyby tylko nie była tak zacięta! Cóż sobie moja żona o tym
pomyśli?
— Pani konsulowa na pewno zrozumie i wybaczy, jeśli tylko
trochę zada sobie trudu, aby wejść w jej położenie. Proszę pana tylko
o jedno: o trochę cierpliwości dla tego dziecka! Państwo zabawią tutaj
tylko parę dni. Gdy w jesieni znowu się spotkamy w Berlinie, jestem
przekonana, że pańska córka stanie już na wysokości swego zadania.
Sądzę bowiem, że do tego czasu uda jej się zupełnie odzyskać
równowagę duchową.
W tym momencie nadeszła pani Erna i uśmiechając się
szelmowsko, zapytała:
— Cóż to za tajemnice, czy może przeszkadzam?
— Mówimy o mojej córce, Erno. Musisz być dla niej
wyrozumiała. Ona jest...
— Nieco o mnie zazdrosna — uzupełniła zdanie, śmiejąc się. —
Ach, drogi Herbercie, nie rób z tego od razu całej tragedii, jakoś to
wszystko się ułoży. Pozwól jej trochę się podąsać, bynajmniej jej nie
mam tego za złe. Najlepiej zrobisz, ofiarowując jej jakiś prezent, ot
jakiś klejnocik, którego ci przecież nie brak, a zobaczysz, że wszystko
jakby ręką odjął.
Na szczupłej, energicznej twarzy Waldecka pojawił się odcień
zdumienia.
— O, mylisz się Erno. W takim razie nie znasz mojej Ruth. Z
pewnością nie świecidełka jej teraz w głowie.
Spojrzawszy na niego z mądrym uśmiechem, i skłoniwszy się
z gracją, rzekła:
— Pozwolisz, że będę innego zdania. My kobiety, nie
przestajemy o nich myśleć w najtragiczniejszych nawet momentach
życia. Zrób co ci radzę, a doczekasz się cudów.
To powiedziawszy rzuciła się na krzesło i zastygła w niedbałej
pozie. Waldeck spojrzał pytająco na panią majorową.
— Jak pani sądzi, czy to pomoże?
Pani majorowa zaprzeczyła ruchem głowy.
— Nie, z pewnością nie. Najlepiej zostawić ją w spokoju i w
ogóle nie zwracać uwagi na zmianę, jaka w niej zaszła. W ten sposób
sama nad tym przejdzie do porządku dziennego.
Pani Erna, złożywszy swe dłonie końcami palców do siebie,
rzekła tonem nieco impertynenckim:
— Twoja córka zdaje się istotnie widzieć we mnie jakąś morową
zarazę albo inną plagę egipską. Nie powiem, żeby to było dla mnie
takie pochlebne.
— Szanowna pani zechce wziąć pod uwagę, że Ruth jej przecież
zupełnie nie zna. Powodem jej bólu nie jest bynajmniej osoba pani,
lecz sama sprawa jako taka. Jestem głęboko przekonana, że po
bliższym poznaniu trudno będzie Ruth oprzeć się pani osobistym
walorom oraz jej czarującej uprzejmości.
Dyplomatyczna przemowa pani majorowej nie minęła się
bynajmniej ze swoim celem. Pani Erna, mile połechtana w swej
próżności, uśmiechnęła się łaskawie do męża, który odetchnął z ulgą, i
rzekła:
— Sądzę, że najlepiej zrobimy, idąc za radą pani majorowej, to
znaczy, że pozwolimy do woli nadąsać się dziewczynie.
Waldeck ucałował z serdeczną czcią dłonie swej żony.
— Jesteś prawdziwym aniołem, moja Erno!
Pani Grotthus cicho wysunęła się za drzwi.
— Biedna mała Ruth! — pomyślała. Coś ją pchało, by odszukać
młodą dziewczynę, która w poważnym skupieniu siedziała w swoim
pokoiku. Gdy pani majorowa weszła, Ruth przywitała ją zmęczonym
uśmiechem.
— Nie mów teraz do mnie, kochana cioteczko. Chciałabym
wpierw nad sobą zapanować.
— Chodź dziecko, zejdziemy do ogrodu, gdzie podadzą nam
w pawilonie herbatę. Niebawem przyjdą też twoi rodzice i twój ojciec
ucieszy się, gdy cię tam zastanie.
Dźwignąwszy się, Ruth przetarła czoło kolońską wodą i
uporządkowawszy włosy, udała się za panią majorową.
Tymczasem Waldeck, zostawszy sam na sam ze swoją żoną, rzekł
do niej:
— Nie gniewaj się na Ruth, moja kochana. Za bardzo przywykła
do mojej pieszczoty, by móc tak od razu pogodzić się z faktem, że kto
inny teraz zajął w mym sercu pierwsze miejsce!
Spojrzała na niego uwodzicielsko.
— Czy tylko zawsze tak będzie? Czy i mnie, szkaradny
człowieku, z czasem stamtąd nie wypędzisz?
Pociągnąwszy ją namiętnie ku sobie, począł pokrywać jej usta i
oczy gorącymi pocałunkami.
— Wiesz dobrze, że moja miłość do ciebie wykracza ponad
wszelkie granice, że kocham cię wbrew wszelkim rozumowaniom i że
posiadanie ciebie czyni ze mnie najszczęśliwszego człowieka na
ziemi.
Śmiejąc się, wysunęła mu się z ramion.
— Szalony człowieku, jeśli mnie udusisz, to po całym twoim
szczęściu i twojej miłości.
Tymczasem Ruth i pani majorowa długo jeszcze musiały czekać
na zjawienie się małżeńskiej pary. Kipiąca zaś woda na herbatę
musiała kilkakrotnie wracać z powrotem do kuchni, dla ponownego
odgrzania.
Nareszcie, czule do siebie przytuleni, ukazali się w cienistej alei.
Ruth odprowadzała ich ponurym spojrzeniem. Opanowawszy się
jednak dzielnie, zdołała nawet spokojnie brać udział w rozmowie.
Uśmiechnąwszy się czule do ojca, podała macosze herbatę, po czym
usiadła obok nich.
— Czy robiłaś już jakieś większe wycieczki, kochanie? —
zapytał Waldeck córkę.
— Tak, ale tylko powozem, w towarzystwie pani Grotthus.
— A czy ci już wiadomo, że Fred Grotthus przyjeżdża, ażeby
wam towarzyszyć?
— Owszem, i bardzo się z tego cieszę. Może zechce wybrać się
ze mną na Watzmann!
— O, niewątpliwie, jeśli tylko sobie tego będziesz życzyć. Musisz
i ty Erno tam się wybrać, ale dopiero na przyszły rok.
— Broń mnie Chryste Panie, Herbercie! Wolę oglądać góry z
dołu. Uważam za rzecz okropną, w pocie czoła windować się na
szczyty. Proszę cię kochana Ruth, jak możesz mieć takie upodobanie!
To nie dla kobiety! Boże, jak piekielnie niekorzystnie wygląda się po
takiej turze!
Ruth uśmiechnęła się.
— Nic podobnego! Trzeba tylko umiejętnie spiąć włosy, żeby się
trzymały, jakiś odpowiedni kostium, no i mocne buty, a wtedy ten
diabeł nie jest tak straszny, jak się tobie wydaje.
— Lecz mimo to będziecie musieli zrezygnować z mojego
towarzystwa. Z całą ochotą odstępuję tobie tę przyjemność.
Oczy Ruth rozbłysły radością. Patrzyła na ojca z uśmiechem,
który go wzruszył.
— Już teraz cieszysz się na to, moja mała? Lecz tego roku zastąpi
mnie oficer Grotthus.
Erna uśmiechnęła się.
— Pan Grotthus jest szykownym i miłym porucznikiem, a takim
daje się zawsze pierwszeństwo przed ojcem.
Ku uciesze Erny, twarzyczka Ruth jeszcze bardziej pokraśniała,
lecz mimo to odparła spokojnie:
— Na temat gustu trudno jest dyskutować.
Erna zwróciła się ku majorowej:
— Mam mianowicie zaszczyt znać pani syna. Należy pani
pogratulować, szanowna pani. Jest to istotnie zachwycający młody
człowiek, jakkolwiek, jeśli chodzi o mój indywidualny gust, trochę za
poważny.
Staruszka skłoniła się z wdzięcznością.
— Potrafi także być i wesoły, pani konsulowo. To zależy od
nastroju, no i od towarzystwa. W istocie jednak jest to poważny
charakter.
— Jakikolwiek jest, kochana pani Grotthus, cieszy się
bezwzględnie moją sympatią — odezwał się ciepłym tonem pan
Waldeck. — Moim zdaniem jest on z natury ogromnie podobny do
swego ojca, a to w dużej mierze przemawia na jego korzyść.
Pani majorowa przesłała mu uśmiech pełen wdzięczności.
— Cieszy mnie bardzo, panie konsulu, że mój syn zdołał
pozyskać sobie pańską sympatię. Przyznaję zresztą otwarcie, że
jestem dumna z mojego chłopca.
— I nie bez racji — odparł konsul, podając jej swą dłoń — jest to
rzeczywiście wspaniały człowiek.
Ruth przysłuchiwała się w milczeniu.
Za parkanem ogrodu pojawiła się grupka turystów, a w ich gronie
jedna kobieta, która robiła swoim wyglądem trochę niesamowite
wrażenie.
Erna parsknęła głośnym śmiechem.
— Spójrzcie, proszę, na tego straszaka! Oto ilustracja do naszej
poprzedniej rozmowy. Boże, wybrałabym raczej śmierć, zanim
zdecydowałabym się pokazać ludziom w tak opłakanym stanie.
Pani majorowa uśmiechnęła się.
— To rzeczywiście wyjątkowo smętny okaz, pani konsulowo.
Pani nie mogłaby tak wyglądać.
Na twarzy Erny pojawił się uśmiech zadowolenia.
— A pani, czy lubi się wspinać po górach?
— I owszem. Rozumie się, że nie mam na myśli jakichś
niebosiężnych szczytów — ten okres bowiem dawno już dla mnie
minął. Ale przyznaję, że jeszcze dziś chętnie powspinam się nieco pod
górę, ażeby zażyć tej wyjątkowej rozkoszy, jaką daje widok pięknego
skrawka świata. Ze St. Moritz roztacza się tak cudowny pejzaż z
widokiem na Salzburg, przy czym droga jest tak wygodna, że nie ma
mowy o jakimś przeforsowaniu. A takich tras jest tutaj sporo. Jestem
przekonana, że gdy tylko pani zapozna się z tutejszym krajobrazem, to
niewątpliwie wzbudzi się i w niej tęsknota za górami.
— Obawiam się, szanowna pani, że jej nadzieje odnośnie do mej
osoby okażą się złudne. Jestem z urodzenia wielkim leniem. Bardzo
chętnie przejechałabym się powozem. Czy miałbyś na to ochotę,
kochany Herbercie?
— Oczywiście, najdroższa, jestem w ogóle za wszystkim, co by
ci tylko mogło sprawić najdrobniejszą przyjemność. Moglibyśmy
wybrać się do Ramsan lub nad jezioro. Gdziekolwiek sobie życzysz.
Ruth, chyba będziesz nam towarzyszyć?
— Chętnie, papo!
— A po powrocie zaśpiewacie mi parę piosenek, dobrze?
Erna spojrzała zdumiona.
— Zaśpiewacie? Czyżby i Ruth śpiewała?
— Jak to, czy ci nie opowiadałem o pięknym alcie mojej Ruth?
Już od szeregu lat pobiera lekcje u najlepszych profesorów i pilnie
ćwiczy.
— To naprawdę interesujące! Jestem szczerze zaintrygowana,
kochana Ruth. Wobec tego musisz jeszcze dziś się zaprodukować.
Wszak ci wiadomo, że to zahacza o mój zawód. Albo może jeszcze
nie słyszałaś, że byłam koncertową śpiewaczką?
— Owszem, mamo. Wiem o tym. Ale na ogół niechętnie popisuję
się przed obcymi ludźmi i obawiam się trochę twojej krytyki. Chyba,
że będziesz wyrozumiałym sędzią.
— Ależ naturalnie, dziecko. Umiem przecież odróżniać dobry
głos od złego! Tym bardziej, że dyletanci w ogóle nie podlegają
krytyce. Czy dużo i chętnie śpiewasz?
— Daje mi to pewną satysfakcję.
— W takim razie jesteś w możności ocenić, do jakiego stopnia
kocham twojego ojczulka, skoro dla niego zdecydowałam się porzucić
moją ukochaną sztukę. Dla niego wyrzekłam się sławy i rozgłosu,
żeby tylko móc żyć przy jego boku.
— I ufam, że nie będziesz miała powodu tego żałować — wtrącił
Waldeck, — Na rękach cię będę nosić, żeby zrekompensować ci to,
czego się dla mnie wyrzekłaś.
Erna uśmiechnęła się melancholijnie.
— Dla ciebie, Herbercie, ta ofiara jest niczym.
Ruth zaczerwieniła się z zażenowania. Natura macochy wydała
jej się tak sztuczna i teatralna, że nie mogła pojąć zaślepienia ojca.
A gdy ten na znak wdzięczności zaczął swą żonę całować po rękach,
zmuszona była pod pozorem jakiegoś zajęcia, odwrócić się. Trudno
jej było pogodzić się z tym, że jej wspaniały ojciec stał się niejako
niewolnikiem kobiety o tyle niżej, jej zdaniem, stojącej. Pani Erna
z westchnieniem oparła się o poręcz krzesła.
— Właściwie jest to niesłuszne, że nie zużytkowuję daru, którym
mnie los obdarzył, na korzyść moich bliźnich — rzekła elegijnie.
Waldeck spojrzał na nią z czułością.
— Czyż nie radujesz mego serca swoim śpiewem?
Pani Erna trzepnęła go żartobliwie chusteczką po ramieniu.
— To przecież nie jest w porządku, Herbercie. Żeby artystka
mogła się rozwinąć, potrzebna jest jej publiczność. Przywykłam
śpiewać przed szerszym audytorium.
— I tego ci nie braknie na naszych zebraniach towarzyskich.
— To mnie w każdym razie trochę pociesza. Ruth, czy cieszysz
się na nadchodzącą zimę? Ja i twój ojciec planujemy wielkie
uroczystości,
które
i
tobie,
mniemam,
dadzą
satysfakcję.
Dowiedziałam się bowiem, że mimo twych osiemnastu lat, nie byłaś
jeszcze na żadnej oficjalnej zabawie.
— Nie, nie odczuwaliśmy aż do tej chwili tego braku. Było nam
dobrze ze sobą w domowym kółku. Przy tym nie tęskniłam nigdy za
szerszym towarzystwem.
— Teraz jednakże musi się to zmienić. Obiecałam to rozmaitym
znajomym. Taka piękna złota rybka, jak ty moja Ruth, to przecież
prawdziwy rarytas! Toteż będzie to dla mnie prawdziwym
zaszczytem, móc cię wprowadzić w świat i pokazać wszystkim
młodym ludziom, wobec których jest to niejako moim obowiązkiem.
Pomyśl, jaką obydwie zrobimy furorę! Młoda mateczka z bogatą
córką na wydaniu — czyż to nie prawdziwy gwóźdź sezonu?
Ruth zacisnęła wargi, patrząc swymi dużymi, poważnymi oczyma
w jeden punkt. Możliwości, jakie Erna przed nią roztaczała, nie miały
dla niej nic pociągającego. Pani majorowa spojrzała troskliwie na
bladą twarz dziewczyny i, z wrodzonym jej taktem, skierowała
rozmowę na inne tory.
* * *
Na pierwszym piętrze willi znajdował się pokój, który urządzono
na salon muzyczny. Wspaniały fortepian a obok sztalugi, na których
porozrzucane w nieładzie leżały nuty. Pani Erna wyjęła je przed
chwilą ze stojącej obok szafki.
— Jak widzę masz wybór nie lada, moja kochana, i to rzeczy
dość poważne. Lecz to wszystko nie dla mnie. Trochę za łatwe.
Przywiozłam wprawdzie ze sobą trochę nut, lecz niestety, zmuszona
będę sama sobie akompaniować. Jestem bowiem pod tym względem
bardzo wybredna i zepsuta przez pewnego młodego muzyka, który
stale mi towarzyszył na moich koncertach. Byliśmy z sobą po
mistrzowsku zgrani.
— Mamo, a czy nie zechciałabyś spróbować ze mną? Postaram
się dotrzymać ci kroku.
— No więc spójrz na te nuty. Czy dałabyś im radę tak bez
przygotowania?
Ruth przyjrzała się nutom, które podała jej Erna. Delikatny
uśmieszek pojawił się na jej twarzy.
— Sądzę, że jakoś pójdzie — rzekła krótko.
To mówiąc usiadła do fortepianu, rzuciwszy wpierw czułe
spojrzenie w stronę ojca. Pani majorowa zajęła z wyczekującą miną
miejsce obok pana Waldecka, z którym, przy pytaniu pani Erny, czy
Ruth da sobie radę z akompaniamentem, zamieniła znaczące
spojrzenie. Wiedzieli bowiem obydwoje, że młoda dziewczyna jest
pierwszorzędną pianistką i że najtrudniejsze nawet rzeczy opanowuje
z łatwością. Erna podeszła do Ruth, która wzięła właśnie pierwsze
akordy.
Rozległ się silny, doniosły głos młodej kobiety. Średnica była
pełna i czysta, lecz niskie tony były mgliste i zamazane. Co się zaś
tyczy górnej partii, to musiały one swym ostrym i twardym dźwiękiem
razić każde, choć trochę wrażliwe ucho. Był to bezduszny, brawurowy
śpiew,
pozbawiony
delikatnej
miękkości
oraz
głębszej
indywidualności, a wskutek tego nie trafiający zupełnie do słuchaczy.
Ruth akompaniowała bez zarzutu. Wydobywające się spod jej
palców tony przylegały pieszczotliwie do ostrej i częstokroć twardej
emisji głosu i łagodząc go w ten sposób, przyczyniały się w dużej
mierze do upiększenia śpiewu.
Pani Erna, przyjąwszy z łaskawym uśmiechem pochwały
obydwojga słuchaczy, z uznaniem zwróciła się do Ruth:
— Ależ ty bajecznie akompaniujesz! Odtąd pozwolę sobie
częściej prosić cię o pomoc, ilekroć mi przyjdzie przestudiować coś
nowego.
— O ile tylko odpowiadam twoim wymaganiom, z całą ochotą
oddaję się na twoje usługi.
— W zupełności. Po twoim sposobie akompaniowania poznać od
razu, że sama śpiewasz. Ale teraz kolej na ciebie, moja mała Ruth.
Jestem naprawdę szczerze zainteresowana twoimi możliwościami
głosowymi.
Usiadłszy obok męża, który ucałował jej dłoń, rzekła szeptem:
— Musimy być bardzo ostrożni w krytyce, żeby małej nie urazić.
Waldeck z rozrzewnieniem spojrzał na żonę:
— Jesteś prawdziwym aniołem, moja najsłodsza żono — rzekł
cicho.
Nagle pani Erna, jak gdyby podrzucona jakąś siłą, stanęła i
utkwiła oczy w Ruth. Otóż zabrzmiał dźwięczny jak ton dzwonu alt
młodej dziewczyny, wypełniając przestrzeń salonu zaczarowaną
muzyką. Żadnych zgrzytów ani niedociągnięć. Jednako piękne tony
następowały równomiernie po sobie, snując wokół słuchaczy
atmosferę zadumy i ukojenia.
W oczach pani majorowej błyszczały łzy, a i Waldeck spoglądał
na swoją córkę jak gdyby przez wilgotną mgłę. Jej śpiew wzruszył go
głęboko i zdawało mu się, że jeszcze nigdy tak pięknie nie śpiewała.
Najbardziej jednak wyprowadzona z równowagi była pani Erna.
Spodziewała się usłyszeć ładniutki, miły głosik, przyrzekając sobie
w duchu okazać się wspaniałomyślną i chwalić ponad miarę.
Tymczasem to co usłyszała, było ponad wszelkie oczekiwanie. Był to
śpiew prawdziwej, urodzonej artystki, który w serce Erny wsączył jad
zazdrości i zawiści.
Była na tyle mądra, by z miejsca się zorientować, że pod
względem artyzmu Ruth przewyższa ją o całe niebo. Z takim głosem i
takimi zdolnościami ta kobieta mogłaby zawojować cały świat,
podczas gdy tu dławi się ten talent w ciasnym kręgu domowych
słuchaczy. O ileż inaczej mogłaby się ukształtować jej własna
przyszłość, mając w zanadrzu taki majątek głosowy? A tutaj marnieje
ten boży dar, rzucony przez ślepy los tej złotej rybce, która na równi
z innymi, przyrodzonymi jej skarbami, strzeże go zazdrośnie przed
oczyma świata.
Gorzka zazdrość zawładnęła jej sercem. To, że została żoną
milionera i że z biedy i nędzy wydostała się na tak zaszczytne
stanowisko, wydało się jej nagle czcze i bezwartościowe. Niska
zazdrość artystki pęczniała w niej coraz bardziej, czyniąc z jej
pasierbicy przedmiot gorącej nienawiści. Z jej pięknych oczu strzeliło
złe, podstępne spojrzenie, zapalając je nieprzyjaznym płomieniem.
Pani majorowa podchwyciła je i zbladła.
Po skończonym śpiewie Waldeck podszedł do córki i przytulił ją
do piersi.
— Najserdeczniejsze dzięki, moja dziecino, prześlicznie
śpiewałaś. Jestem dumny z ciebie.
Po czym, cały rozpromieniony, zwrócił się do Erny:
— No, jakże ci się podoba śpiew mojej Ruth, najdroższa? Czy i
ty nie uważasz, że jest czarujący?
Ze zdumieniem spostrzegł Waldeck w oczach żony niewygasłe
jeszcze złe, nieprzyjazne ogniki. Cały urok tej pięknej twarzyczki jak
gdyby nagle gdzieś pierzchnął, zdławiony maską sztucznego,
wymuszonego uśmiechu. Waldeck patrzał na nią przerażonymi
oczyma. Miał przy tym takie wrażenie, że spogląda w jakąś straszliwą
otchłań, którą aż do tej pory zdobiły najpiękniejsze kwiaty.
Wreszcie Erna opanowała się.
— Daruj, ale znowu nawiedził mnie ten głupi, nerwowy ból
głowy. Śpiew Ruth był istotnie piękny. Ale czuję się ogromnie
zmęczona, chciałabym wypocząć.
I nie żegnając się z nikim, wyszła z salonu.
Zaległo grobowe milczenie. Pozostali z zażenowaniem patrzyli
przed siebie. Wreszcie udało się pani majorowej z trudem nawiązać
leniwie ciągnącą się rozmowę.
Obydwie z Ruth zauważyły tę scenę, momentalnie orientując się
w sytuacji. Jedynie Waldeck popadł w głęboką zadumę. Na chwilę
została temu ślepo zakochanemu mężczyźnie zerwana z oczu zasłona
i jeśli nawet w tym samym niemal momencie, ulegając potrzebie
samookłamywania się z powrotem ją kładł na oczy, usiłując
zapomnieć, co widział, to jednak nie minął już przygnębiający nastrój,
kładąc głębokie cienie na dotychczasowe szczęście.
Ruth zbyt dobrze znała swojego ojca, żeby tego nie spostrzec.
Gorąca trwoga o jego szczęście zerwała się w jej duszy. Nachyliła się
ku niemu czule.
— Nie martw się ojczulku, mamie ból głowy z pewnością zaraz
przejdzie. I mnie niekiedy śpiew drażni i męczy. To zależy od
chwilowego usposobienia.
Głaszcząc pieszczotliwie jej ręce, odetchnął z ulgą i spojrzał w
tak drogą mu twarz. Tak, niewątpliwie tak się rzecz miała. Erna była
po prostu zdenerwowana, a jemu, szalonemu, zdawało się, że widzi
coś, czego wcale nie było. Poczuł skruchę z powodu krzywdy jaką w
swych myślach wyrządził Ernie, więc podniósłszy się, rzekł do córki:
— Zaglądnę do niej, dziecino.
To mówiąc wyszedł.
Ruth odprowadziła go smutnym uśmiechem, po czym spokojnie
przeniosła swój wzrok na panią Grotthus. Ta z uznaniem jej
przytaknęła.
— Brawo, kochanie! Nie zapominaj nigdy o tym, co ci niedawno
mówiłam. Szczęście jest iluzją! Tak długo jak zdołasz ją w nim
podtrzymać, tak długo ono będzie trwać.
Tymczasem Waldeck leżał już u stóp swej ukochanej żony,
obejmując ją czule. Przeklinał ten nieznośny ból głowy, darząc ją
najpieszczotliwszymi imionami. Pozwalała na wszystko, opanowując
mądrze swój gniew. Pragnąc bowiem zawładnąć swym mężem,
musiała zatrzeć poprzednie niemiłe wrażenie, co zresztą się jej w
zupełności udało.
* * *
Jakkolwiek ciężko było Ruth rozstawać się z ojcem, to jednak po
jego odjeździe z żoną odetchnęła z ulgą. Bardziej niż kiedykolwiek
przylgnęła teraz do pani majorowej, czerpiąc z jej mądrych i dobrych
słów spokój i ukojenie. Tych kilka tygodni uczyniło z tego
lekkomyślnego i wesołego dzieciaka, poważną i myślącą dziewczynę.
Zaczęła się zastanawiać nad życiem, czyniąc tajemny ślub, że
poświęci wszystko, co tylko będzie w jej mocy, żeby tylko
podtrzymać w ojcu iluzję szczęścia.
Od czasu wyjazdu konsula upłynęło parę dni. Radosny letni dzień
rozweselał góry i doliny. Wyszedłszy z bramy, Ruth stanęła w
ogrodzie. Nad kielichami kwiatów kołysały się motyle, a w
kwitnących kwiatach brzęczały pilnie pszczoły. Ruth podeszła do
krzaka róży, żeby zerwać kilka najpiękniejszych okazów do swego
pokoju. Miała na sobie lekką, powiewną sukienkę, a na ciemnych,
bujnych włosach, szeroki słomiany kapelusz.
Stojąc tak, cała skąpana w blaskach promieni słonecznych,
budziła prawdziwy zachwyt swą smukłą, pięknie zbudowaną postacią
i swą uroczą, szerokim rondem słomianego kapelusza ocienioną
twarzyczką. Spokojnym, pełnym powabu ruchem obcięła kilka róż,
układając z nich piękną wiązankę.
Pochłonięta swą czynnością nie zauważyła pary męskich oczu,
które zza ogrodzenia z zaciekawieniem ją śledziły. Patrzący musiał
doznawać nie lada rozkoszy, gdyż ani na chwilę nie odrywał swego
spojrzenia. Było to właśnie wtedy, gdy Ruth, chcąc lepiej ocenić
piękność wiązanki, oddaliła ją nieco od siebie.
Nagle obudził ją z zamyślenia jakiś świeży, młody głos:
— Dzień dobry pani, panno Ruth!
Spojrzała zdumiona i zobaczyła śmiejącą się twarz młodzieńca.
Szybkim krokiem podeszła ku bramie, żeby ją otworzyć. Stał przed
nią młody, wysmukły mężczyzna, w skromnym, lecz eleganckim
sportowym ubraniu. Miał ciemne, gęste, krótko przystrzyżone włosy
oraz dziarską, energiczną twarz, z której jedynie czoło pozostało nie
opalone. Wyzierała z nich para ciemnych, szczerych oczu, które z
wyrazem serdecznej radości, pogrążyły się w poważnych oczach
młodej dziewczyny.
— Witam pana, panie Fredzie! A skąd pan się tu wziął? Przecież
miał pan dopiero jutro przyjechać. To dopiero niespodzianka!
Wyobrażam sobie zdumienie cioteczki, której ani w głowie zapewne,
że pan już tutaj.
To mówiąc pociągnęła go szybko za sobą. Śmiejąc się podążał za
nią, zatrzymawszy się w przedsionku, gdzie stanął przed nią w całej
krasie
młodzieńczej
męskości.
Popatrzywszy
na
niego
i
powstrzymując uśmiech, nakazała mu milczenie.
— Co pani teraz ze mną zrobi? — zapytał przyciszonym głosem.
Przez chwilę stała bezradna, wreszcie skinęła na niego.
— Już wiem. Proszę za mną iść, ale cichuteńko, na palcach!
Cioteczka zajęta jest pisaniem w swoim pokoju. Pójdę do niej i
zostawię drzwi nieco uchylone... Wejdzie pan dopiero wtedy, gdy pan
usłyszy odpowiedni sygnał.
— A co będzie tym sygnałem?
— Będzie: pan porucznik!
— Pięknie, postaram się go zapamiętać.
Weszli na schody, wiodące na górę. On posłusznie: cicho i na
palcach, ona głośno i pewnie, akcentując każdy swój krok. Wszelako
chodniki, wyścielające schody, tłumiły odgłosy.
Nareszcie stanęli przed drzwiami pokoju pani majorowej. Ruth
uchyliła je nieznacznie.
— Czy można?
Pani Grotthus podniosła głowę.
— Naturalnie, kochanie. Cóż powiesz nowego?
— Przyniosłam trochę róż, by przyozdobić twój pokój.
— To pięknie moja mała, a ja sądziłam, że je ścinasz dla siebie.
Ruth weszła na środek pokoju, zostawiając drzwi na wpół uchylone.
Wstawiwszy róże do wazonu, rzekła swobodnie:
— Przecież i ty lubisz zapach róż.
— Niewątpliwie, lecz są mi tym milsze, że pochodzą od ciebie.
To mówiąc, przytuliła ją do siebie.
— Usiądź tutaj ciotuniu, chciałabym ci coś pięknego
opowiedzieć.
Śmiejąc się, pani Grotthus podeszła do Ruth i usiadła na krześle
tyłem obróconym do drzwi.
— Coś mi to strasznie uroczyście brzmi, Ruth. A więc siadam
i słucham:
— Hm... A więc, — była raz...
— Tak się zaczynają wszystkie bajki.
Ruth usiadła naprzeciw niej.
— A więc... była raz kochana, złota mateczka. Miała ona
dorosłego już syna, który niestety, jako że był żołnierzem, ciągle był
od niej z dala. Dlatego też mateczka bardzo, bardzo za nim tęskniła,
pragnąc go mieć przy sobie.
Staruszka się uśmiechnęła.
— Mam wrażenie Ruth, że służę ci jako żywy model do twojej
wyimaginowanej historii.
— Masz zupełną rację, gdyż mateczka z mojej bajeczki nosiła na
palcu pierścień, zupełnie podobny do twojego.
To mówiąc, podeszła do pani majorowej i ująwszy ją za rękę,
dotknęła dłonią pierścienia.
— Twoja bajeczka zaczyna być interesującą...
— A więc posłuchaj — rzekła Ruth. — Pewnego razu, gdy
mateczkę dręczyła tęsknota za synem, ukazała jej się we śnie dobra
wróżka. I rzekła do niej: pierścień, który nosisz na palcu jest
czarnoksięskim pierścieniem. Ma on moc spełniania wszystkich
życzeń. Trzeba tylko, żebyś, pomyślawszy o czymś, równocześnie go
obróciła...
— O, to mi się podoba!
— No widzisz... Ale poczekaj, teraz nastąpi coś wyjątkowego.
Mateczka, ilekroć tęskniła za synem, wyrażała życzenie, by do niej
powrócił. Lecz za każdym razem musiała obrócić pierścień — proszę,
uczyń to samo... tak. A teraz życzę ci, by twój Fred nagle przed tobą
się pojawił... Raz, dwa, trzy — i oto pan porucznik!
Fred Grotthus stanął w drzwiach. Matka i syn rzucili się sobie
w objęcia, nie mogąc oderwać się od siebie. Ruth delikatnie
wymknęła się z pokoju, zamykając za sobą drzwi.
— Szczęśliwi! — pomyślała z goryczą, przypomniawszy sobie,
jak nie tak dawno temu i ona z radością tuliła się do piersi swego
ukochanego ojca, witając go po długiej rozłące.
Poleciwszy służącemu zamrozić szampana i przygotować do
obiadu ulubione przez Freda pstrągi, wyszła do ogrodu. Wolnym
krokiem poczęła się piąć wąskimi ścieżynami pod górę, aż wreszcie
stanęła na najwyższym wzniesieniu ogrodu, gdzie mieściła się mała
altanka, zbudowana do oglądania okolic.
Stamtąd roztaczał się na okolicę Berchtesgaden cudowny widok.
Począwszy od Untersberge aż do Schónfeldspitze rozpościerała się
urocza, górzysta panorama. Ostro i wyraziście znaczyły się
wierzchołki gór na ciemnobłękitnym tle nieba. Ponad lesistymi
wąwozami unosiły się drżące opary.
Ruth, wsparłszy się o jedną z kolumn altanki, podziwiała
wspaniały krajobraz. Boskie tchnienie natury działało na nią
uspokajająco. Jej serce doznało ukojenia, a wszelakie troski jak gdyby
gdzieś pierzchły. Radosny spokój wstąpił w jej duszę. Stała tak dość
długo pogrążona w zadumie, gdy wtem doszedł ją odgłos czyichś
kroków... Fred i jego matka zbliżali się ku niej.
Uśmiechnęła się do nich z daleka.
— I czemuż to pani tak prędko znikła nam z oczu? — zawołał
z wyrzutem młody porucznik.
— Nawet nie zdążyłam podziękować ci za twoją istotnie piękną
bajeczkę. Bo gdy tylko się odwróciłam, otrząsnąwszy się z pierwszego
wrażenia, już ciebie nie było.
— Wiesz dobrze cioteczko, że nie lubię być piątym kołem u
wozu. A że wam i beze mnie było dobrze, o tym powiedział mi mój
maleńki paluszek.
— Więc niewątpliwie i to ci ten maleńki, wścibski paluszek
powiedział, że Fred przepada za pstrągami.
Ruth zarumieniła się lekko.
— Nie, to przypadkowo wiem od ciebie.
— Ale pozwoli pani, że zarówno za pstrągi jak i za pomysłowe
wprowadzenie mnie do matki, złożę jej najserdeczniejsze
podziękowania.
To mówiąc, ujął z szacunkiem jej dłoń i złożył na niej pocałunek.
Patrzył przy tym na nią takim spojrzeniem, jak gdyby chciał
powiedzieć: „cóż z ciebie za kochane, złote stworzenie — maleńka
Ruth."
Rzecz prosta, że to słowo „mała" należało odnośnie do Ruth
rozumieć tylko w przenośni. Wzrostem bowiem dorównywała temu
wysokiemu, okazałemu mężczyźnie, sięgając mu niemal do ramion.
Nie ulega więc kwestii, że należycie zrozumiała to spojrzenie. Coś
niewymownie ciepłego, radosnego, lecz zarazem i niepokojącego
owładnęło jej istotą, potęgując uderzenia serca. To, że Fred Grotthus
miał o niej dobre mniemanie, napełniało ją żywiołową radością.
Wesoło gawędząc, spacerowała nasza trójka jeszcze z jakąś
godzinkę po ogrodzie.
— Czy zamierza pan, panie Fredzie robić jakieś większe
wycieczki?
— Rozumie się. I mam nadzieję, że będzie mi pani towarzyszyć,
panno Ruth. Tak przynajmniej zapewniał mnie pani ojciec.
— A czy nie zepsuło to panu humoru? — zażartowała.
— Jak widzę to i potrafi pani być złośliwa. Nie podejrzewałem
u pani tej przywary!
— Przecież nie mogę wiedzieć, czy jako towarzyszka jestem dla
pana w górach pożądana.
— No, tego powinna była pani być pewna! Przeciwnie, bardzo
się z tego cieszę, gdyż mi wiadomo, jaka z pani doskonała turystka.
— Aa, więc to tak?! Z ostrożności zasięga się wpierw informacji!
— Rzecz prosta! Przecież muszę się z tym liczyć, gdyż będę
musiał się do tego dostosować. Tym bardziej, że nie należy zbyt wiele
pod tym względem spodziewać się po kobietach.
— Mój chłopcze, Ruth skacze po górach jak koza — rzekła pani
majorowa, uśmiechając się. — Kto wie nawet, czy zdołasz dotrzymać
jej kroku.
Uśmiechnąwszy się pod wąsem, wyprężył Fred swą młodzieńczą,
krzepką postać.
— Nie sądzę, by żołnierz pozwolił zawstydzić się kobiecie. A
pani co o tym myśli, panno Ruth, czy dam pani radę?
— No, nie wiadomo — droczyła się. — W górach czuję się jak
ryba w wodzie, a pan — prosto z berlińskiego asfaltu, kto wie, może
trochę zbyt mieszczański.
— Jest to termin, który dla nas, żołnierzy, w ogóle nie istnieje!
— W takim razie pozostaje nam tylko naocznie się o tym
przekonać. Jutro pan jeszcze wypoczywa, ale pojutrze możemy już
wziąć się do dzieła. Czy zgoda?
— Życzenie pani jest dla mnie rozkazem!
— Ale co powie na to cioteczka, czy nie będzie zazdrosna o
swojego syna, którego jej od czasu do czasu uwiodę?
— O, zapewniam cię, że będę się tylko z tego cieszyć, że idzie
w twoim towarzystwie. Ale chwilowo wołają nas na obiad.
Rozmawiający podążyli w stronę domu.
Fred podał Ruth swe ramię, chcąc ją poprowadzić do stołu. Lecz
ta, potrząsając główką, odparła:
— Proszę je podać matce. Ilekroć bowiem kroczy obok swego
„jedynaka", twarz jej promienieje dumą i radością. A największa to
dla mnie przyjemność, gdy widzę koło siebie szczęśliwe twarze.
Fred skłonił się w milczeniu i zwrócił się do matki. Na twarzy
jego odmalował się wyraz głębokiej powagi. Przy stole był chłodny i
pełen rezerwy. Ruth, patrząc ze zdumieniem na jego zmienioną twarz,
szukała spojrzeniem wyjaśnienia u pani majorowej.
Ta z miejsca się domyśliła, że Fred poczuł się czymś dotknięty.
Znała bowiem na wylot swego syna, który najpewniej fałszywie
zrozumiał odmowę Ruth, tłumacząc ją sobie jako chęć wytworzenia
między
nimi
odpowiedniego
dystansu
oraz
przekreślenia
jakiejkolwiek poufałości, której najwidoczniej sobie nie życzyła. Oto
przyczyna jego powściągliwości, którą z kolei Ruth interpretowała na
swoją niekorzyść.
— Cóż ci takiego w drogę wlazło Fredzie, że masz taką krzywą
minę? — zapytała pani Grotthus z pozorną obojętnością.
Oczy Freda skrzyżowały się z wyczekującym spojrzeniem Ruth,
które zawisło na jego twarzy. Jego smagła twarz oblała się ciemnym
rumieńcem. Utkwiwszy wzrok w stojącym przed nim talerzu, odparł,
nie podnosząc głowy:
— Czyżbym był inny niż zwykle?
— Tak mój chłopcze, znam cię dobrze. Coś przykrego ci się
zdarzyło. A może odmowa Ruth tak na ciebie podziałała? Czy to cię
tak martwi?
Zażenowanie jego jeszcze się wzmogło.
— Nie mówmy o tym, mateczko. Panna Ruth ma zupełną rację,
odpierając podobne natręctwa.
Ruth zbladła, patrząc na niego wielkimi, przerażonymi oczyma.
— Źle mnie pan zrozumiał, panie Fredzie! Jest mi
niewypowiedzianie przykro, że pan w ten sposób o mnie myśli.
W jej głosie było tyle prawdziwej szczerości, że nadmiernie
wrażliwy młodzieniec czuł się udobruchany.
Odpowiedział zrezygnowanym tonem:
— Nie widzę powodu, dla którego miałbym o pani źle myśleć!
Ma pani zupełne prawo zwrócić uwagę synowi gospodyni domu jej
ojca, że jako taki stoi poza obrębem jej sfery.
Z wypowiedzianych słów przebijała gorycz i rozdrażnienie. I
dopiero teraz stało się jasne dla Ruth, co było przyczyną jego
niejednokrotnie szorstkiego i wstrzemięźliwego zachowania się
względem niej. Widać przypuszczenia jego matki były trafne, gdy
mówiła: „nie chciałby uchodzić za natarczywego". Upewniwszy się
więc co do tego, odzyskała z powrotem humor i swobodę a
zapomniawszy o poprzedniej przykrości, wyciągnęła nagle ku niemu
rękę poprzez stół, wybuchając szczerym, beztroskim śmiechem.
— Za karę za te brzydkie słowa, pasuję pana na mego rycerza,
który będzie zmuszony przez całą zimę asystować mi na wszystkich
balach i zabawach i pod grozą surowej dyscypliny prowadzić mnie do
stołu. I co my to jeszcze za okropności wymyślimy cioteczko, ażeby
tego złoczyńcę ukarać? Wstydź się pan, panie Fredzie! Syn
najbardziej oddanego przyjaciela mojego ojca i naszej ponad wszystko
umiłowanej cioteczki, która niczym najlepsza matka troszczy się o
mnie i zabiega, nie powinien siebie i mnie tak nisko oceniać.
Młody człowiek w milczeniu wysłuchał tej wzniosłej tyrady i
ciepły, radosny błysk zajaśniał w jego oczach. Popatrzywszy jej
głęboko w oczy, złożył na jej dłoni gorący pocałunek.
— Tak, wstydzę się panno Ruth, ale to kazanie, które mi pani
wypaliła, czyni mnie dumnym i szczęśliwym, zarówno jak i kara,
którą mnie pani obarcza. Tylko że ona może mnie zachęcić do
dalszego grzeszenia.
— W takim razie byłabym niepocieszona.
— Nie, tego chciałbym naprawdę uniknąć. Obiecuję solenną
poprawę, proszę mi tylko tym razem wybaczyć — prosił serdecznym
tonem.
Uśmiechnąwszy się do niego, rzekła żartobliwie do pani
majorowej:
— A teraz kolej na ciebie, cioteczko. Wyłajaj go porządnie.
Miałaś, jak widzę, rację twierdząc, że mu daleko do ideału.
Z mądrym uśmiechem patrzyła pani Grotthus to na jedno, to na
drugie.
— Na dziś może wystarczy, Ruth. Obawiam się bowiem, że
zepsuję wrażenie twojej świetnej przemowy.
* * *
Cicho i tajemniczo spoczywało jezioro ujęte w ramy
wysokosiężnych, stromych skał. Był to dzień kończącego się lata.
Okres wzmożonego ruchu przejezdnych już minął. Po gładkiej i
lśniącej powierzchni wody sunęło zaledwie kilka wiosłowych łodzi.
Jedną z nich sterował krzepki, silny rybak oraz starsza kobieta o
ogorzałej cerze. Oboje mieli na sobie strój narodowy.
Mężczyzna o jasnych włosach i brodzie oraz bystrych niebieskich
oczach wyglądał jak posąg z brązu, w który wstąpiło życie.
Ciemnobrązowe były jego twarz, szyja, piersi, nagie ramiona, kolana
oraz krótkie skórzane spodenki, które tylko tu i ówdzie przeświecały
jaśniejszymi plamami.
W równomiernym tempie poruszały się bezgłośnie ich wiosła,
podczas gdy reszta naprzeciw siebie siedzących w łodzi w milczeniu
wchłaniała piękno przesuwających się obrazów. Pani Grotthus otulona
grubym pledem siedziała z Ruth Waldeck naprzeciw syna.
Przenikliwy chłód wionął od wody. Ukryte za chmurami słońce od
czasu tylko do czasu rzucało słabe refleksy na lustrzaną taflę jeziora.
Watzmann nałożył na siebie czapę z mglistych oparów, a od
strony Steinernes Meer zaczęły nadciągać groźne chmury.
Ruth, zanurzywszy dłoń w zielonawą toń, poczęła z nią igrać,
rozbryzgując niekiedy całe kaskady brylantowych kropelek. W oczach
jej malował się wyraz błogiego rozmarzenia. Fred przyglądał się jej
z powagą. W ciągu tych niewielu tygodni wspólnego pobytu, zbliżyli
się ku sobie bardziej, niż by to w przeciętnych stosunkach
towarzyskich uczynić mogły lata. Niejednokrotnie udało mu się
poprzez jej ciemne, kochane oczy zajrzeć w głąb jej serca i jak w
otwartej księdze, czytać w budzącej się duszy młodego dziewczęcia.
Lecz działała na niego nie tylko zewnętrznym czarem i urokiem.
Umiała go nadto ująć całym swoim sposobem bycia i zainteresować.
Jej głęboka, a przy tym pełna nietkniętej świeżości natura, potrącała
pokrewne jego charakterowi struny. A im bardziej wnikał w jej istotę,
tym wydawała mu się wyższą i bardziej wartościową. Ile okazała taktu
i wyszukanej delikatności, zdejmując z niego tę nieuzasadnioną
trwogę, która go poprzez te wszystkie lata z dala od niej trzymała. W
jak miły sposób umiała się zatroszczyć o jego wygodę i jak zręcznie
się zakrzątnęła, żeby jego matka mogła wykorzystać każdą chwilę
pobytu swego ukochanego syna.
Jak prosta i naturalna była w codziennym obcowaniu! Ani śladu
tej wyższości, która w tak dużym stopniu cechuje bogate i
rozpieszczone kobiety. Ta milionowa dziedziczka była tak dziewczęco
prosta, bez cienia wyniosłości i dumy.
Lekkie westchnienie wydarło się z jego piersi. Jaka szkoda, że
jest tak dla niego niedostępna. Całe serce złożyłby u jej stóp. Lecz po
cóż o tym myśleć? Nie ulega bowiem wątpliwości, że mimo prostoty,
wyśmiałaby go najzwyczajniej w świecie, gdyby pewnego dnia przy-
szedł do niej i powiedział: „Kocham Cię, czy chcesz zostać moją?"
On, taki sobie zwyczajny oficer. Bo i rzeczywiście można się z tego
śmiać.
A jej ojciec? Cóż by on powiedział na taką śmiałość? Nie,
stanowczo lepiej o tym nie myśleć. Bądź rozsądny Fredzie Grotthus, i
nie rób głupstw. Najlepiej uczynisz, jeśli w ogóle na to kochane
stworzenie nie będziesz patrzeć. Bo i po co? Czy po to, abyś już do
reszty stracił głowę?
I to wtedy, gdy będzie już za późno? Hola, mój chłopcze, należy
jasno i trzeźwo patrzeć. Ot, użyj sobie raczej jeszcze tych parę dni w
tej rozkosznej ciszy górskiej, nie rozmyślając daremnie o tym, co by
mogło być, a co przecież być nie może.
Odrzuciwszy w tył głowę, zaczął głośno śpiewać jakąś alpejską
pieśń...
Ruth z uśmiechem patrzyła na niego.
— Czy zamierza pan zbudzić wszystkie górskie duchy?
— Nie, chciałem się tylko pani przypomnieć, albowiem miałem
wrażenie, że zapomniała pani nie tylko o bożym świecie, ale także
o mojej, mało zresztą ważnej, osobie.
— A na to oczywista nie może sobie pozwolić niemiecki oficer.
Lecz zapewniam pana, że ani na chwilę nie zapominam, w jak
dostojnym towarzystwie się znajduję.
— Za tę wytworną, maleńką złośliwość, winna mi jest pani
pewne zadośćuczynienie. Musi nam pani zaśpiewać jakąś piosenkę.
Wyobrażam sobie, jak pięknie rozbrzmiewać będzie nad wodą pani
czarujący, głęboki alt. Może wtedy jakoś raźniej obudzą się ze snu
wodne rusałki i górskie chochliki.
Delikatny, szyderczy uśmieszek zaigrał na jej twarzy.
— Musieć, to ja co prawda nie muszę, ale jeśli pan pięknie
poprosi, to może to uczynię.
— W takim razie z całego serca proszę. Czy to pani wystarcza,
czy może mam upaść jeszcze na kolana?
— Broń Panie Boże! To by dopiero było, istna katastrofa! Jeśli
pan nie będzie cicho siedział, to wszyscy pójdziemy na dno. I tak już
dość pokaźnie łódź się przechyla na naszą stronę. Proszę tylko
spojrzeć na przerażoną twarz cioteczki. Pewnie już nas widzi
pochłoniętych przez fale.
Otuliwszy się szczelniej pledem, pani majorowa zgromiła ich
żartobliwie:
— Oj, wy głuptasy!
Ruth spojrzała pytająco na młodego człowieka.
— Co mam zaśpiewać?
— Zwyczajną piosenkę, może jakąś ludową.
Utkwiła swe oczy w jego źrenicach, jak gdyby chciała w nich
wyczytać, o czym ma zaśpiewać. I on zatonął w jej płomienistych
gwiazdach, nie mogąc się od nich oderwać. Tak trwali pogrążeni w
sobie, dopóki ciemny rumieniec nie wykwitł na licach dziewczyny,
póki męska pierś nie poczęła gwałtownie się podnosić. A wtedy
obydwoje odwrócili głowy. W tej samej chwili ozwał się głos Ruth,
zrazu cichy, potem coraz silniej i pełniej nabrzmiewający ponad
klarowną tonią jeziora.
Lecą listki z drzew, Leciuchne, wiośniane...
A potem radosny koniec:
Znów powróci miłość — Na rok przyszły — drugi...
Kolejno następowały pieśni, jedna za drugą. W głębokim
skupieniu, słuchali syn i matka uroczego śpiewu. Nawet rybak i jego
towarzyszka poczęli kiwać głowami, jak gdyby chcieli rzec:
— Co za wspaniały głos, czyściuteńki jak ten kryształ. Niby leśny
ptak.
Tymczasem łódź dobiła do górnego brzegu jeziora.
— Może wysiądziemy i trochę się przejdziemy? — zapytała
Ruth.
— Bardzo chętnie — odrzekła majorowa. — Nieco ruchu nie
zawadzi.
— Czy zmarzłaś, cioteczko?
— Nie, ale jakoś nie bardzo dziś przyjemnie nad wodą. Czyście
tego nie zauważyli?
— Mnie jest ciepło.
— Mnie również. Lecz mimo to idziemy do leśniczówki.
Szli polami, wijącą się ścieżką pod górę.
Na szmaragdowych łąkach leżały porozrzucane różnorakiej
wielkości głazy, które prawdopodobnie z wiosną, wraz z lodem i
śniegiem pozsuwały się z gór. Po krótkiej wędrówce dotarli do
maleńkiego jeziorka o tajemniczej, niebieskozielonej barwie. Wokół
panowała uroczysta cisza.
Milcząco i poważnie wystawały z wody strzeliste, strome skały.
Tylko od czasu do czasu słychać było spadające, drobne kamyczki,
odrywające się od wietrzejących skał. Poza tym żaden, najlżejszy
nawet szelest, nie mącił ciszy tego uroczego zakątka. W milczeniu
usiedli na ławeczce stojącej nad brzegiem jeziora w cieniu
rozłożystych drzew, oddając się czarowi cudownego pejzażu.
Błogosławione chwile dla ciała i ducha w milczącej świątyni
natury. Jakiś cichy, marzący śpiew ukrytego w gąszczu ptaka. Widać i
on nie śmie odezwać się głośniej, by nie zakłócać boskiego spokoju.
— Nie zamieniwszy z sobą ani jednego słowa, wróciła nasza
trójka do opuszczonej łodzi, unosząc z sobą świadomość cudownego
przeżycia.
W St. Bartholoma spożyli w leśniczówce obiad. Ruth i Fred,
szukając słonecznego miejsca, usadowili się pod drzewami, podczas
gdy pani majorowa zmuszona była napić się tyrolskiego wina, ażeby
przepędzić nieprzyjemne dreszcze.
Fred zawisnął spojrzeniem na twardym, skalistym zboczu
Watzmanna.
— Dziś trzy tygodnie jak byliśmy na jego szczycie — odezwał
się do Ruth.
Potwierdziła milczącym skinieniem głowy.
— Co za wspaniała tura! Ilekroć spoglądam z wysokości jakiegoś
wierchu, mam uczucie, jak gdybym przeżywała coś wielkiego i
niezwykłego. Szkoda, że się już kończą te nasze dalekie wycieczki. Po
pana wyjeździe pozostaną mi tylko zwyczajne spacery i przejażdżki w
towarzystwie pańskiej matki.
— Przynajmniej będę miał podstawę sobie wmawiać, że będzie
pani po moim odjeździe przykro. Bo inaczej gotowa by jeszcze pani
być rada, że się pozbyła tak nieznośnego towarzysza.
— Nieznośny jest pan właśnie w tej chwili. Niechże już pan
przestanie w ten sposób mówić o sobie. Gdybym pana nie znała,
pomyślałabym, że pan celowo tak się oczernia, dla wywołania mojego
protestu.
— Jakkolwiek daleki jestem od tego rodzaju zamiarów, to jednak
czynię to z przyjemnością, choćby dlatego, żeby ściągnąć na siebie jej
gniew. Jak pani widzi, panno Ruth, ja jeszcze wciąż popadam w moje
dawne grzechy, mimo jej serdecznych usiłowań, by mnie z nich
wyleczyć. Proszę tylko nie tracić cierpliwości i porządnie mnie
wyłajać. Nie ma pani wyobrażenia jak to dobrze na mnie działa.
— W takim razie pozwolę sobie rzetelnie wykorzystać tych kilka
ostatnich dni naszego wspólnego pobytu, ażeby potem będąc z dala od
nas, nie zapomniał pan o poprawie. Po powrocie zaś do Berlina mniej
więcej za parę tygodni, zgłosi się pan do mnie w celu odbycia pokuty.
Nic bowiem nie będzie mu darowane.
Patrzył na nią z zachwytem.
— Ani się pani domyśla, jak bardzo się z tego cieszę! Asystować
pani przez całą zimę w charakterze rycerza jest tak zaszczytnym
wyróżnieniem, że niewątpliwie stanę się przedmiotem ogólnej
zazdrości. Daj tylko Boże, żeby przypadkiem nie znalazł się ktoś, kto
by mnie chciał z tego szczęśliwego siodła wysadzić.
— Któż by to miał być?
— Pani ojciec, macocha pani, albo ja wiem kto by jeszcze mógł
mieć do tego prawo...
Ostatnie słowa wycedził powoli, utkwiwszy w niej badawcze
spojrzenie, które było zarazem palącym pytajnikiem.
Zerwała się poruszona.
— Jedynie mój ojciec mógłby tu mieć jakieś słowo, a on będzie
się tylko z tego cieszyć. Poza tym nikt inny nie ma najmniejszego
prawa mieszać się do moich spraw, a tym samym i do pana, względnie
kwestionować taki czy inny mój wybór.
Fred chwyciwszy jej dłoń, złożył na niej gorący pocałunek, lecz
niebawem ją puścił i odszedł szybkim krokiem, patrząc prosto przed
siebie.
Oniemiała Ruth stała jakby wryta w ziemię. Lecz po chwili
z radosnym błyskiem w oczach podążyła spojrzeniem za oddalającą
się, smukłą postacią młodzieńca. Nie uszło to bacznej uwagi stojącej
opodal pani majorowej, która poczęła szeptać gorące słowa modlitwy.
* * *
Upłynęło kilka dni. W powodzi rannego słońca lśnił srebrzystą
rosą ogród. Przed oczyma Ruth spoczywał w cichym majestacie
potężny, o złotym obrzeżeniu, łańcuch gór. Stanąwszy w drzwiach,
czekała na Freda. Pragnął on jeszcze przed wyjazdem odbyć z nią
ostatnią ranną przechadzkę, podczas gdy pani majorowa czyniła
przygotowania do podróży.
Nadszedł wolnym krokiem i po wzajemnym przywitaniu, ruszyli
obok siebie w milczeniu. Fred nie spuszczał z niej wzroku. Miała na
sobie krótki, popielaty kostium, a poruszając się z gracją, była praw-
dziwą rozkoszą dla oka. Idąc aleją cienistych drzew, zapłoniła się
lekko pod jego uporczywym spojrzeniem. W lesie panowała uroczysta
cisza.
Wydostawszy się na rozległą polanę, poczęli się piąć wąską
ścieżką pod górę, aż wreszcie dotarli do miejsca, gdzie pod
rozłożystymi jodłami mieściła się ławeczka. Usiedli w milczeniu,
patrząc w doliny. Bezmiar szczęścia wypełniał im serca po brzegi.
Wreszcie, parci jakąś tajemną siłą spojrzeli na siebie.
Dwie pary oczu sprzęgły się ze sobą. Jedne trwożliwe, pytające
— drugie pełne tłumionej namiętności, palące. Czas mijał, a oni wciąż
tak siedzieli zapatrzeni w siebie. Lecz na tym miejscu pozostał już
bezpowrotnie spokój ich serc.
Obudził ich z odrętwienia głuchy odgłos ścinanego drzewa. Ruth
szybko się zerwała.
— Musimy wracać Fredzie, bo gotów się pan spóźnić na pociąg.
— Ciężko mi z panią się rozstawać, panno Ruth. Czy wierzy mi
pani?
Skinęła potakująco.
— Kto wie, czy odnajdę w Berlinie to, co zmuszony jestem teraz
opuścić. Czy będzie tam pani równie serdeczna dla mnie?
— Czemuż by nie?
— Tutaj byłem jedynym jej towarzyszem, podczas gdy tam
będzie pani przez wszystkich adorowana i podziwiana.
— To zupełnie nie wpłynie na nasz wzajemny stosunek, Fredzie.
Będzie mi pan zawsze bliższy aniżeli inni, niemal tak bliski jak brat.
Oczy jego, przy pierwszych jej słowach rozbłysły radością,
momentalnie jednak zgasły przy następnych.
— Jak brat! — padło ostudzająco na rozpłomienione jego serce.
— Jak brat! — okłamywała się Ruth, nie zdając sobie dobrze
sprawy z uczuć, które zaczęły kiełkować w jej sercu.
Pożegnali się ze sobą w obecności pani majorowej. Śmiejąc się i
żartując, nie spuszczali z siebie wzroku i tak trwali aż do samego
rozstania.
* * *
Dom konsula Waldecka jaśniał wspaniałym przepychem. U
wejścia, pod wystającym szklanym dachem, płonęła olbrzymia,
łukowa lampa, rozsiewając dokoła oślepiający blask. Gruby puszysty
dywan wyścielał podłogę, sięgając aż do ciężkich, rzeźbionych drzwi
bramy wejściowej, zdobnej w kunsztowne, metalowe okucia. U
wejścia stał portier w bogatej liberii, z odznaką swej godności,
wyczekując nadchodzących gości.
Lokaje, przeznaczeni do pomocy przy zdejmowaniu w szatniach
odzieży, kręcili się po hollu w jasnopopielatych liberiach. Po
obydwóch stronach białych, marmurowych schodów, stały przepyszne
palmy, z których, na kształt pochodni, wystrzelały kandelabry z brązu,
zakończone małymi, elektrycznymi lampkami.
Bogato złocona krata z kutego żelaza w stylu barokowym,
tworzyła poręcz. Ciemnozielone, puszyste chodniki, przytwierdzone
złotymi sztabami, tłumiły na schodach i w korytarzach wszelkie
odgłosy. Rzęsiście oświetlone salony zdradzały wykwintny,
artystyczny smak. Bowiem mimo wielkiej wystawności, nie było
niczego, co by mogło razić najwybredniejsze nawet oko.
Jakkolwiek konsul Waldeck był synem dorobkiewicza, to jednak
odznaczał się wykwintnym smakiem, w czym dużą zasługę położyła
jego pierwsza żona, wysoce wykształcona arystokratka. Ona to, przy
zakładaniu tego gniazdka obmyślała z nim każdy najdrobniejszy
nawet szczegół, stwarzając w ten sposób, harmonijną całość.
Niestety! Niedługo było dane tej eleganckiej i wytwornej
kobiecie, cieszyć się tym wszystkim. Po niewielu latach
wyprowadzono ją po raz ostatni tymi drzwiami, do których przy
wejściu wręczono jej maleńki, złoty kluczyk, podczas gdy jej maleńka
dziewczynka smutnymi oczyma patrzyła z okna za konduktem
pogrzebowym, zaledwie sobie zdając sprawę, kogo jej zabrała śmierć.
Dziś powita gości następczyni tej bladej, smukłej pani, a obok niej
stanie Ruth, która wyrosła na piękną pannę i ma być właśnie teraz
wprowadzona w świat dorosłych.
Pani Erna w koronkowej, powłóczystej sukni, promieniejąc
brylantami oraz zniewalającą urodą, kroczyła obok swego męża
zawieszona u jego ramienia, wodząc dokoła swym badawczym
wzrokiem. Ze swą majestatyczną postawą Junony, swymi marzącymi
oczyma, i cudnie zarysowanymi, purpurowymi ustami, wyglądała
oszałamiająco pięknie.
Waldeck, patrząc rozradowanymi oczami na swą uroczą żonę,
przytulił się pieszczotliwie do jej pełnego, białego ramienia.
— Czy wszystko jest według życzenia mojej pani? Czy jesteś
zadowolona, Erno?
Odpowiadając mu uśmiechem, oparła się silniej na jego ramieniu.
— Do tego stopnia, że aż graniczy to z niezadowoleniem.
— Dlaczego kochanie?
— Bo mi już nic nie pozostaje do życzenia. Być tak bogatą, by
móc każdej chwili zaspakajać wszystkie swoje pragnienia, to rzecz
istotnie arcynudna. W ten sposób każde życzenie traci swój urok.
— Ach, dziecko! Jest jeszcze taka moc różnorodnych rzeczy,
których nawet za cenę największego majątku nie można nabyć.
— Hm, w takim razie musi to już być rzecz zupełnie nieosiągalna,
którą mi trzeba będzie sobie wymyślić, ażeby nie oduczyć się pragnąć.
Ale oto i pani Grotthus. Pewnie szanowna pani powyznaczała już
miejsca?... A który to z panów będzie miał przyjemność towarzyszyć
mi przy stole?
Pani majorowa raz jeszcze powiodła badawczym wzrokiem po
bogato przyozdobionych stołach.
— Ekscelencja Menert jest tym szczęśliwym, pani konsulowo.
— O, nieba! Ten głuchy starowina? Czy to już bez apelacji,
Herbercie?
Waldeck śmiał się rozbawiony.
— Musisz to jakoś znieść, kochanie. Gotów by się jeszcze
obrazić.
— Widzę, że nie pozostaje mi nic innego, jak tylko przełknąć tę
gorzką pigułkę. Więc najpewniej nieba tak chcą. Ale przynajmniej,
ratujmy się z drugiej strony jakimś wesołym partnerem. Kim jest ten
wybraniec?
Pani majorowa odparła:
— Pan baron Soltenau. Ale jeśli to pani nie dogadza, mogę
usadowić go gdzie indziej.
— Nie, nie. Proszę już tak zostawić. Jest to wesoły i miły
towarzysz, z którym niejednokrotnie już się zetknęłam. No, więc tym
razem jestem zadowolona. A ty Herbercie? Tobie oczywista przypada
żona jego ekscelencji. Uważaj tylko, byś mi się w niej nie zadurzył!
Uśmiechnąwszy się, spojrzał Waldeck na panią majorową, jak
gdyby chciał rzec: „czy nie rozkoszny z niej dzieciak?"
— Obojętnie mi, kto koło mnie siedzi, skoro ty nim nie jesteś.
Pani majorowo, jak się dziś pani podoba moja żoneczka? Czy nie
wygląda zachwycająco?
Z rzetelnym podziwem staruszka spojrzała na urocze stworzenie.
— Pani konsulowa jest najpiękniejszą kobietą, jaką zdarzyło mi
się spotkać. — rzekła poważnie.
Odrzuciwszy
dumnie
głowę,
Erna
przyglądała
się
z
zadowoleniem swemu odbiciu w lustrze.
— Jakoś istotnie jestem do ludzi podobna — rzekła z
upodobaniem, obracając się powoli. Leniwym ruchem sięgnęła ręką
ku swoim jasnoblond włosom nieco fantazyjnie spiętym i
przymocowała wysuwającą się szpilkę.
Stojąc tak z podniesionymi do góry ramionami wyglądała
rzeczywiście jak zjawisko. Waldeck zostawszy po wyjściu pani
majorowej sam na sam z żoną, przyciągnął ją namiętnie ku sobie.
— Moja żoneczka, moja słodka, rozkoszna żoneczka!
— Ależ Herbercie, uważaj, zemniesz mi suknię!
Pocałował ją w kark.
— Nie złościć się maleńka! Nie jest się tak piękną bezkarnie!
Pani Erna poczęła z nadąsaną minką przyglądać się trwożnie swej
toalecie, badając, czy jest w porządku.
— Jeszcze jednego całusa na przeprosiny. Zaraz się zaczną
schodzić goście, cóż mi więc pozostanie z mej czarującej żoneczki.
No, prędziutko!
Przymknąwszy oczy, podniosła ku niemu głowę. Lecz gdyby miał
możność zajrzenia w jej źrenice, byłby niewątpliwie dostrzegł wstręt,
z jakim poddaje się jego pieszczotom. Mimo bowiem, iż wyszła za
niego, nie wyrzekła się marzeń o kimś innym. W tej chwili pragnęła,
by ten człowiek, któremu się sprzedała, na zawsze utracił prawo do
tulenia jej w swych ramionach.
I nagle spoza jego szpakowatej głowy wyłoniła się ku niej młoda
twarz mężczyzny, o ciemnych, ognistych, pełnych życia i werwy
oczach. I gorąca fala tęsknoty ogarnęła ją płomieniem.
Zanim Waldeck zdążył jeszcze raz uścisnąć swą żonę, weszła
Ruth. Miała na sobie sukienkę z cienkiego, białego jedwabiu, która
miękko i faliście otulała jej dziewczęcą kibić. Jej włosy upięte jak
zwykle, okalały niby ciemną, lśniącą koroną jej kształtną główkę.
Nie miała na sobie żadnej biżuterii z wyjątkiem złotej bransoletki
oraz maleńkiej broszki, wpiętej przy wycięciu sukienki. Wyglądała
uroczo i wdzięcznie w tej eleganckiej, lecz nader skromnej toalecie.
Ujrzawszy swą córkę, konsul Waldeck rozłożył ramiona i przyglądał
się jej z upodobaniem.
— Pozwól malutka, wyglądasz naprawdę zachwycająco.
Nieprawdaż Erno?
Rozumie się, że na tle majestatycznej piękności macochy,
dziewczęca prosta uroda Ruth malała. Nie uszło to uwagi Erny, która
stwierdziwszy to z wielkim zadowoleniem, nie omieszkała
wspaniałomyślnie wychwalać wygląd swej pasierbicy.
— Tylko nieco za skromnie, kochana Ruth. Dlaczego nie
włożyłaś klejnotów, które specjalnie na ten wieczór dla ciebie
wybrałam?
— Wybacz, ale zdawały mi się za wystawne dla mnie. Takie
drogocenne kamienie przystoją raczej takim królewskim postaciom
jak twoja, ale mnie przygasiłyby swym blaskiem.
— Jak sobie życzysz. Nie chciałabym tylko, byś obok mnie
wyglądała jak kopciuszek. Nie uśmiecha mi się bowiem rola złej,
potwornej macochy.
— O, co do tego bądź zupełnie spokojna, Erno. Ruth ma zupełną
rację. Jest jeszcze zbyt młoda, by stroić się w brylanty. Dla mnie
młoda dziewczyna ma bez porównania więcej uroku, gdy jest
skromna. I z pewnością nie wyda się to komuś dziwne. Tym bardziej,
że toaleta każdej kobiety winna być dostosowana do jej wyglądu. To,
co by tobie jako kobiecie w pełnym rozkwicie dodało uroku i jeszcze
bardziej podkreśliło urodę, to niewątpliwie by zeszpeciło młodą
dziewczynę.
Tymczasem poczęli się schodzić goście, a w godzinę potem
wrzało już jak w ulu, w opustoszałych do tej pory pokojach. Ruth
wirowało w głowie od całej masy nazwisk, które obijały się jej o uszy
oraz od tych wszystkich czczych, a jednak nieuniknionych frazesów,
które zmuszona była przyjmować i odwzajemniać. Z utęsknieniem
wyczekiwała momentu uciszenia, szukając oczyma pani majorowej, w
pobliżu której zawsze się czuła spokojna i pewna siebie.
— Czy wolno zapytać, za kim tak pani wodzi oczyma? —
doszedł ją nagle dźwięk dobrze znanego jej głosu. Uradowana,
odwróciła się w tę stronę.
— Ach, to pan, panie Fredzie. Błagam pana, niech mnie pan
wyprowadzi z tego rojowiska, bo mi się już w głowie kręci.
Podał jej ramię.
— Spodziewałem się, że niedługo zapragnie pani spokoju i
wytchnienia, dlatego trzymałem się w pobliżu, by być na jej
zawołanie.
Uśmiechnęła się życzliwie.
— Jest to obowiązkiem pana jako mojego rycerza. Ale gdzie się
schronimy, wszędzie pełno ludzi.
— W palarni jest teraz zupełnie pusto. Widziałem tam tylko moją
matkę.
— W takim razie spieszmy za jej przykładem.
I poszli.
Zaledwie pani Grotthus, śmiertelnie znużona przygotowaniami,
zdążyła wygodnie spocząć w jednym z foteli, gdy drzwi się otworzyły
i ukazała się w nich młoda para.
— Cioteczko, czy wolno nam razem z tobą zażywać tego
boskiego azylu, czy jako intruzi będziemy stąd wygnani?
— Nie przeszkadzacie mi, bynajmniej. Lecz cóż to Ruth, czyżbyś
już była syta tego wielkiego świata?
— Tam jest strasznie! Nigdy nie można być sobą. Nic, tylko
same frazesy, banały, udane uprzejmości. Przez chwilę zdawało mi
się, że już nie wytrzymam i niewiele brakowało, a popełniłabym
jakieś
szaleństwo,
jakąś
ekstrawagancję.
Ot,
jedynie
dla
przeciwstawienia się tej czczej, bezmyślnej paplaninie. Jeszcze do tej
pory bolą mnie usta od tego stereotypowego uśmiechu, który
kurczowo przylgnął do mojej twarzy.
Fred i jego matka pokładali się od śmiechu.
— Panno Ruth, jestem naprawdę niepocieszony! W tak młodym
wieku być tak złośliwą... No i do czego to doprowadzi?
— Niech pan lepiej powie: tak stara i jeszcze nie zblazowana. To
by bardziej się zgadzało. Ale żart żartem. Daję słowo, nigdy nie
przypuszczałam, żeby uprzejmość, rozumie się ta obowiązkowa, była
tak męcząca.
W międzyczasie Fred przysunął jej krzesło, na które opadła z
westchnieniem ulgi.
— O ile mi wiadomo, to ta uprzejmość nie sprawia ci na ogół tak
wiele trudności, Ruth — rzekła z uśmiechem pani majorowa.
— Wobec tych których lubię i którzy mi są bliscy, niewątpliwie,
co zresztą nie jest bynajmniej zasługą. Ale ci wszyscy obcy ludzie,
spośród których większość wydała mi się wprost antypatyczna... Co ja
mam z nimi począć?
— Po prostu starać się ich poznać! Być może znajdzie się między
nimi ktoś, kogo pani z czasem nawet i polubi.
— Możliwe. Na razie jednak nie dostrzegam w tym tłumie ludzi
godnych zainteresowania.
— Ach, panno Ruth, gdyby to ktoś podsłuchał?
— Z pewnością by nie wziął tego do siebie. Każdy bowiem
człowiek ma o sobie jak najlepsze mniemanie.
Pani majorowa zaśmiewała się do łez.
— No i popatrzcie, co to za filozof zrobił się z tej małej. To po
prostu straszne. Czy doszłaś do tego drogą jakichś specjalnych
studiów?
Ruth również się śmiała.
— Nie, cioteczko. Ale nie ulega kwestii, że musiałam już gdzieś,
kiedyś, natknąć się na tę mądrą sentencję. Cóż to pan, panie Fredzie,
z taką tęsknotą spoziera na drzwi? Czy pragnąłby pan może z
powrotem wrócić do towarzystwa? W takim razie proszę się mną nie
krępować. Udzielam mu dyspensy aż do kolacji. Jak pan widzi
znajduję się w nienajgorszych rękach.
— Nie tyle z tęsknotą, ile z trwogą. Obawiam się bowiem, że
obecność tylu ludzi nie pozwoli nam na bycie z sobą.
Pogawędziwszy jeszcze chwilkę z młodymi, pani majorowa
podniosła się.
— Trzeba mi wracać do mojego kieratu, ale ty kochana Ruth, nie
powinnaś na tak długo oddalać się od towarzystwa. Fred będzie ci
towarzyszył, nieprawdaż, synu?
— Jeżeli uważasz, że to konieczne, cioteczko.....
— W takim razie, panie Fredzie, rzucamy się ponownie w ten
przeklęty wir.
To mówiąc, oparła się silnie na jego ramieniu i pociągnęła go za
sobą.
— Panie Fredzie — zaczęła cichutko — wszak jest pan moim
przyjacielem, czy tak?
Popatrzył na nią z tkliwością.
— Jeżeli mnie pani upoważnia do nazywania się jej przyjacielem,
będę z tego dumny i szczęśliwy.
— W takim razie miałabym maleńką prośbę. Proszę mnie nie
odstępować w ciągu dzisiejszego wieczoru. Dobrze? Ojciec mój
bowiem nie ma na to czasu. Jest czym innym zaabsorbowany, a ci
wszyscy obcy ludzie mnie zatrważają. Czuję się między nimi taka
samotna.
Pochylił się ku niej. A gdy zaczął mówić, czuć było w jego głosie
pewne drżenie.
— Życzenie pani, panno Ruth, napełnia mnie niewymowną
radością. Ale obawiam się, że osoba zwykłego, ubogiego porucznika,
asystującego córce pana domu, zwróci powszechną uwagę.
— Ależ proszę zostawić te śmieszne skrupuły. Jest mi
najzupełniej obojętne, czy to zwróci czyjąś uwagę, czy nie. Przecież
wszyscy o tym wiedzą, że pan należy niejako do naszej rodziny.
— A ojciec pani? Czy nie będzie to dla niego przykre?
— Nic podobnego! Przeciwnie, będzie temu rad, gdy zobaczy
pana w moim towarzystwie. On pana bardzo lubi.
— W takim razie jest to sympatia ze wzajemnością. Pani ojciec
to niezmiernie dobry i szlachetny człowiek. Mam dla niego pełny
szacunek.
Spojrzała na niego swymi ciemnymi oczyma, w których błysnęła
duma.
— To mi się podoba, panie Fredzie. Jestem istotnie ze swego
ojca dumna. Oto on! Proszę popatrzeć, tam stoi. Czy nie prezentuje się
wspaniale? Biją od niego duma i szczęście, nieprawdaż? Teraz
uśmiecha się do nas. Widzi pan, jak się cieszy, że jest pan przy mnie?
O, mój jedyny, ukochany ojczulek! Tak bezgranicznie go kocham.
W oczach jej zalśniły łzy. Wyglądała przy tym tak wdzięcznie
i uroczo, że Fred byłby ją najchętniej zamknął w swoich ramionach
i już więcej nie wypuścił. A serce łomotało mu tak silnie, że omal nie
rozsadziło klatki piersiowej. Oddał je bezwolnie w posiadanie tej
małej czarodziejki, nie pytając już zgoła, czy to mądrze, czy głupio
zakochać się w dziedziczce wielkiej fortuny.
Jedno mu tylko było wiadome: że Ruth Waldeck była jego
przeznaczeniem i że musiał ją miłować całą mocą swych gorących,
tkliwych i serdecznych uczuć, do jakich tylko jego dusza była zdolna.
Czy może liczyć na wzajemność? Czy Ruth czuje coś do niego?
Gnębiły go te wątpliwości, ale jednego był pewien: swojego uczucia
do niej.
— Cóż pan tak nagle zamilkł? — wdarł się niespodzianie jej
słodki głosik w jego gorącą tęsknotą przepojone myśli. — Czy może
panu przykro, że go tak nieodwołalnie zarekwirowałam na ten
wieczór?
Podeszli ku oknu i tam na chwilę przystanęli. Patrzył na nią
gorącym spojrzeniem nie ukrywanej miłości.
Z kolei i ją ogarnął niepokój uczucia. Nie zwracając uwagi na
przepływające wokół nich fale rozhukanej zabawy, pogrążyła swe
oczy w jego ciemnych źrenicach i tak wzajemnie w sobie tonąc,
zbliżali się coraz bardziej do siebie.
I dopiero gdy podeszła pani Grotthus, odskoczyli nagle od siebie,
budząc się jak gdyby z ciężkiego snu... Ruth, ująwszy dłoń pani
majorowej, przyłożyła ją do swego policzka...
— Droga kochana cioteczko! — rzekła cichutko, chcąc niejako
dać ujście rozpierającemu ją uczuciu szczęścia.
Staruszka spojrzała znacząco na obydwoje młodych. Daleka od
tego, by pragnąć dla swego jedynaka bogatego ożenku, uważałaby
jednak za wyjątkowo szczęśliwe zrządzenie losu, gdyby przypadkiem
tak się złożyło, że jej syn, pokochawszy zamożną dziewczynę i
uzyskawszy jej wzajemność, miał tym samym zabezpieczoną
przyszłość, wolną od zwykłych trosk i kłopotów, będąc pod tym
względem choć trochę od niej szczęśliwszym. Oczywiście, że
podłożem tego małżeństwa musiałaby być przede wszystkim miłość,
gdyż znając jego głęboko tkliwy charakter, wiedziała, że brak miłości
byłby dla niego prawdziwym nieszczęściem.
Miłość matczyna ma czujne spojrzenie. Domyślała się, że w
sercach tych dwojga zaczyna coś kiełkować, co może kiedyś ziści jej
tajemne życzenia. Ale cyt... nie dotykajmy tego! To, co w cichości i
ukryciu zbudziło się do życia, jest tak delikatne i subtelne, że
najlżejsze nawet muśnięcie może je zniweczyć.
* * *
Pani Erna była w przepysznym humorze. Baron Soltenau był
miłym i wesołym towarzyszem. Jego zuchwałe spojrzenia w tak
niedwuznaczny sposób wyrażały podziw dla siedzącej obok niego
pięknej kobiety, że próżność pani Erny w pełni była zaspokojona,
sycąc się wrażeniami, jakie wywierała na młodym, przystojnym
oficerze.
Wiedziała, że był zepsuty przez kobiety i że tylko najpiękniejsze
znajdowały łaskę w oczach tego wyjątkowego smakosza i znawcy. Na
początku ich znajomości jego zachowanie się wobec niej było
powściągliwe i pełne rezerwy. Lecz podrażniona w swej próżności,
postanowiła za wszelką cenę i jego wciągnąć w swój zwycięski
rydwan. Biegła i doświadczona we wszystkich sztuczkach kokieterii,
zdołała i teraz, tym bardziej, że jej tak bardzo na tym zależało,
osiągnąć swój cel!
Rozumie się, że Soltenau z miejsca zmienił taktykę. Jej
wyjątkowa uprzejmość ośmielała go do różnorakich, jakkolwiek
nieznacznych, poufałości, tak że w niedługim czasie oczy ich zaczęły
prowadzić już zupełnie wyraźną rozmowę, co do sensu której żadne z
nich nie miało najmniejszej wątpliwości.
Baron Soltenau posiadał wyjątkowy dar nagłego wyrastania przy
boku pani Erny, gdziekolwiek się tylko pojawiała. Fakt zaś, że dziś
był jej towarzyszem przy stole, uważał po prostu za jej dzieło.
Skłoniwszy się przed nią, i podziękowawszy niemym, głębokim
spojrzeniem, zajął wyznaczone mu miejsce.
— Gorące dzięki za okazany mi zaszczyt, łaskawa pani. Postaram
się, by na niego zasłużyć.
— Niestety, panie baronie, podziękowanie nie mnie się należy.
Ot, zwyczajny przypadek, któremu pan zawdzięcza to zaszczytne,
mówiąc słowami pana, wyróżnienie.
— To okrutnie ze strony pani, że mnie chce pozbawić wiary w
pani dobroć.
Przesłała mu czarujący uśmiech.
— Nie ulega wątpliwości, że gdyby mi na tym przypadku
zależało, to umiałabym się o niego postarać.
Ich spojrzenia spotkały się ze sobą.
— Błagam, niech pani tak na mnie nie patrzy, bo tracę zmysły
i głowę. — szeptał ochrypłym głosem.
Zadrżała. Tryskający z jego oczu żar ogarnął płomieniem jej
serce. Lekka gra mogła się w każdej chwili zmienić w coś poważnego.
Erna piła nerwowo chłodne wino, zwracając się zmieszana do swego
drugiego, głuchego towarzysza, który z zadowoleniem pogrążył się w
spisie smacznych potraw. Pełna żywiołowej wesołości gawędziła z
nim, spoglądając w stronę męża, któremu przytakiwała z daleka.
Tymczasem
Soltenau,
skierowawszy
swe
pozorne
zainteresowanie ku siedzącej obok niego, bladej i niepozornej
kobiecie z trudem nawiązał z nią rozmowę, gdyż odpowiadała mu
tylko monosylabami.
— Jeśli boskie słońce odwróci się ode mnie, to jestem skazany na
powolne konanie — szepnął ukradkiem na uszko pani Ernie.
Ta piła szybko i wiele. Krew pulsowała w skroniach, odbierając
jej wszelką rozwagę. Cała rozpłomieniona, wytrzymywała śmiałe
spojrzenia młodego mężczyzny, który pożądliwie wchłaniał w siebie
jej młodą, złotą urodę. Jego gorące oczy przepalały swym ogniem
wspaniałe, białe ramiona, wysmukłą szyję oraz maleńkie różowe
uszko, do połowy ukryte w gąszczu złocistej fali włosów.
— Nie wolno być aż tak piękną, nie wolno mieć takich oczu, co
pani ze mną robi?
Trącając się kielichami, spoglądali sobie w oczy, które zdradzały
ich uczucia.
Właśnie w tym momencie Waldeck zatrzymał wzrok na swojej
żonie. Podchwyciwszy wyraz gorącej namiętności, śmiertelnie zbladł.
Jego drżąca dłoń tak kurczowo ścisnęła szklankę, że rozleciała się
w kawałki. Ale nie zauważył tego. Siedząca obok sąsiadka, widząc
ściekające po jego ręce wino, wydała głuchy okrzyk grozy.
I to go dopiero oprzytomniło. Zebrawszy się w sobie, zmusił się
do rozmowy. Z trudem wyrzucił z siebie parę słów. Jego własny głos
brzmiał mu dziwnie obco, jak gdyby ktoś inny w nim mówił. Ostry
ból szarpnął jego sercem. Nie spuszczał już wzroku z tych dwojga. W
rozpaczliwej udręce śledził biegnące ku sobie, pożądliwe spojrzenia
zakochanych. Czuł, że coś boskiego i pięknego rozpadło się w nim w
gruzy. Bezsilna wściekłość ściskała mu krtań.
I oto w tej kobiecie, siedzącej naprzeciw i z lekka pijanej, w
której oczach płonęła nieokiełznana namiętność, dojrzał nagle nie
żonę, lecz prawdziwą bachantkę. I momentalnie straciła ona swoje
dotychczasowe miejsce w jego sercu. A jeśli to było jej prawdziwe
oblicze, to biada i jemu, który w późnej jesieni swojego życia śmiał
jeszcze sięgnąć po szczęście, tak bezpowrotnie teraz zniszczone.
Głuchy jęk wydarł się z jego zgnębionej piersi. Dlaczego zatem
zgodziła się zostać jego żoną, skoro jej miłość dla niego była tak
nikła; że po kilku zaledwie miesiącach wspólnego pożycia jest w
stanie takimi oczyma patrzyć na innego mężczyznę? A jeśli go nie
kochała, to jak wytłumaczyć jej czułość i oddanie? Czyżby go miała
— jego, starzejącego się mężczyznę, poślubić z wyrachowania?
Przecież tylokrotnie zapewniała go o swojej miłości, usuwając
sama wszelkie jego wątpliwości, tak że wreszcie ośmielił się poprosić
o jej rękę. A jeśli to wszystko było tylko zręcznie odegraną komedią,
to cóż za otchłań nikczemności dla jego przerażonych oczu! Ale czy
wolno mu myśleć w ten sposób? Czy aby przypadkiem jakiś złośliwy
chochlik nie zadrwił z niego, chcąc w niego wmówić rzeczy które,
jeśli były prawdą, to musiałyby tym samym bezpowrotnie pogrzebać
jego wiarę w żonę, co przecież nie mogło się stać pod żadnym
pozorem.
W tym samym momencie Erna zauważyła, że mąż ją bacznie
obserwuje, czując na sobie jego uporczywy wzrok. Zadrżała, lecz
natychmiast się opanowała. Podniósłszy kielich do ust, rzuciła mu
beztroskie, radosne spojrzenie, równocześnie rzekła cichym i na pozór
obojętnym tonem do Soltenaua:
— Proszę się mieć na baczności, mój mąż nas śledzi.
Soltenau natychmiast zorientował się w sytuacji i zagadnąwszy
swą bladą sąsiadkę, tak żywo się nią zainteresował, że Waldeck
odetchnął z ulgą, jak gdyby jakiś tłoczący go ciężar spadł z jego serca.
Po skończonej kolacji, Erna pobiegła do męża. Przytuliwszy się
pieszczotliwie do jego ramienia, rzekła:
— Najdroższy, tak bardzo przez cały wieczór tęskniłam. Czy to
konieczne, byśmy na tak długi czas byli z sobą rozdzieleni?
Spojrzała przy tym na niego tak czule, że najchętniej by ją
uściskał i zacałował na śmierć. Wymyślał sobie od ostatniego, że dał
się unieść własnej imaginacji i mógł wyobrazić sobie jej niewierność.
— Czy naprawdę tak bardzo za mną tęskniłaś? — badał ją
boleśnie uporczywym spojrzeniem.
Delikatny uśmieszek zaigrał na jej twarzy.
— Oj, głuptasku, jak możesz o tym wątpić?
— Zdawało mi się bowiem, że tam przy stole, doskonale się
bawisz.
Potrząsnęła główką jak rozbrykany dzieciak.
— W samej rzeczy. Nie wyobrażasz sobie, co za nudna piła z
tego Soltenaua. Wmawia sobie, że wszystkie kobiety kochają się w
nim. Naciągałam go i drwiłam, że tylko boki zrywać. Muszę mu
jeszcze dowieść, że nie jest tak niebezpieczny, za jakiego się uważa.
— Tylko nie szalej zanadto, proszę! Gotowi jeszcze rzucić na
ciebie jakieś podejrzenia, od których moja żona musi być wolna.
Żaden bowiem cień nie śmie paść na twoją nieskazitelną opinię.
— Ależ nie bądźże nudny! Tak mnie to wszystko bawi.
W tym momencie nadeszła Ruth.
Popatrzył na nią z wymuszonym uśmiechem.
— Jak się czujesz ojcze? — zapytała troskliwie. — Jesteś tak
blady.
— To nic, moje dziecko, jest duszno, a przy tym ten gwar działa
mi trochę na nerwy. No, jakże ci się to wszystko podoba?
— I owszem, ojczulku. Miałam przy stole miłego towarzysza.
Fred umie tak interesująco opowiadać.
— To mnie cieszy, Ruth. Życzę ci, byś ten wieczór spędziła
wesoło.
— Spędzę go wesoło, jeśli przyrzekniesz, że sam położysz się na
chwilę, ażeby wypocząć.
— Dobrze, przyrzekam, zaraz to uczynię.
To mówiąc skłonił się obydwu kobietom i wolnym krokiem
odszedł w stronę swojego pokoju.
Ruth kroczyła obok Erny, mijając salony. Rozumie się, że przede
wszystkim rzucała się w oczy majestatyczna i urocza postać macochy,
ściągając powszechną uwagę. Ale i Ruth nie pozostawała w tyle.
I owszem. Niejednemu mężczyźnie wydał się bardziej pożądania
godny jej dziewczęcy wdzięk, niż dumna i oślepiająca piękność Erny.
Fred Grotthus nie miał nawet czasu spojrzeć na konsulową, gdyż
całą jego uwagę pochłaniała jedynie i wyłącznie Ruth. Z Soltenauem,
z którym był zaprzyjaźniony, podszedł ku obydwu damom.
— Czy były już panie na nowej wystawie u Schultego? —
zapytał Soltenau patrząc znacząco na Ernę.
— Nie. A czy jest tam co godnego uwagi?
— Rozumie się. Nawet niektóre z tych zbiorów trzeba sobie
koniecznie obejrzeć, łaskawa pani.
— Czy rzeczywiście koniecznie? W takim razie mogłybyśmy
jutro około czwartej tam się wybrać. Czy ci to dogadza, Ruth?
— Owszem, mamo.
— Może nam panowie będą towarzyszyć? O tej porze mój mąż
jest zajęty swoimi sprawami.
Panowie skłonili się na znak zgody.
— Rozumie się, o ile panowie nie mają niczego lepszego w
planie.
— Nie istnieje chyba nic lepszego ponad jej towarzystwo,
łaskawa pani.
— Panie baronie, proszę się nie wysilać na komplementy. Pan
Grotthus jest pod tym względem dużo uczciwszy, bo przynajmniej
milczy.
— Jedynie dlatego, że będąc tego samego zdania co pan baron
Soltenau, uważam za zbyteczne cośkolwiek jeszcze dodać.
— Pięknie. W takim razie spotkamy się jutro po południu.
Fred zwrócił się do młodej dziewczyny.
— Panno Ruth, czy nie zaszczyci nas pani tego wieczoru swym
śpiewem?
Spojrzała na niego z trwogą.
— Wobec tej masy ludzi? Za żadną cenę! Nie byłabym po prostu
w stanie wydobyć z siebie ani jednego czystego tonu.
— W takim razie pani — zwrócił się Soltenau do Erny. — W
imieniu wszystkich, proszę o kilka pieśni.
Erna z uśmiechem spojrzała dokoła.
— Czyżbym rzeczywiście miała się na to odważyć?
— Jak pani może o to pytać i choć chwilkę nad tym się
zastanawiać?
— Więc dobrze. Proszę udać się ze mną do salonu muzycznego.
— A pan, panie Grotthus, będzie łaskaw poszukać mi pana
Rehlinga. Wszak zna go pan, nieprawdaż? Przywykłam do jego
akompaniamentu, tym bardziej, że ty Ruth, zapewne nie masz dziś do
tego ochoty.
— Jeśli mam być szczera, to istotnie najmniejszej. Gdy będziemy
same, ile tylko zechcesz. Ale teraz, wobec tak olbrzymiego
audytorium...
— Domyśliłam się tego. Więc panie Grotthus, proszę mi przysłać
pana Rehlinga do salonu muzycznego.
— Ja panu pomogę — rzekła Ruth do Freda, rozglądając się na
prawo i lewo wśród gości.
Wsparta na ramieniu barona Soltenaua, Erna oddaliła się w
przeciwnym kierunku.
— Mój mąż zrobił mi z powodu pana małżeńską scenę, panie
baronie. Pan mnie swoją śmiałością jeszcze skompromituje.
— Bez obawy, najpiękniejsza z pięknych. Proszę mi tylko dać
iskierkę nadziei, że pozyskam jej względy, a całą mocą będę się
starać, by w towarzystwie osób trzecich odegrać rolę człowieka
chłodnego i pełnego rezerwy.
— Cóż panu zależeć może na moich względach?
— Proszę nie bawić się ze mną w kotka i myszkę. To tylko
jeszcze bardziej może podniecić moją chęć zdobycia pani. Bowiem
żadna kobieta nie może bezkarnie darzyć mężczyzny takimi
spojrzeniami, jakimi tego wieczoru mnie pani darzyła. Proszę mi tylko
przyrzec, że spotka się pani ze mną na osobności, a będę zadowolony.
— Postaram się jakoś to urządzić.
Ścisnąwszy lekko jej ramię, szepnął gorąco:
— Serdeczne dzięki.
Gdy doszli do salonu muzycznego, puścił jej ramię i złożywszy
rycerski ukłon, oddalił się. W chwilę potem podszedł ku Ernie, zajętej
szukaniem i przerzucaniem nut, pewien młody mężczyzna, o
szczupłej, bladej twarzy i skłonił się jej głęboko. Jego płomienne,
błyszczące oczy patrzyły ponuro na beztroską i uśmiechniętą twarz
Erny.
— Ach, to pan, kochany panie Rehling. Widziałam pana z daleka,
lecz trudno mi było przecisnąć się do niego.
— Tak, nareszcie i mnie udzielono tej łaski zbliżenia się do
uwielbianej i czczonej pani konsulowej Waldeck! — odparł z gorzkim
uśmiechem.
— Co znaczy ta ironia, czy chce mnie pan nią ugodzić?
— Jej najuniżeńszy sługa nigdy by się na to nie ośmielił.
Niemniej z trudem udaje mi się wstrzymać od pewnego rodzaju
porównania między tym, co nosi miano „niegdyś", a tym, co się zowie
„dziś". Czy pani wiadomo, co to dziś za dzień?
— Nie — odrzekła krótko i niechętnie, przerzucając w dalszym
ciągu nuty.
— To bardzo naturalne. Albowiem dla pani pozostał on bez
najmniejszego znaczenia. Ale co innego u mnie. Dla mnie był on
dniem ułudnej obietnicy szczęścia, które niestety rozwiało się w
nicości. Czy rzeczywiście nie przypomina sobie pani tego dnia? Dwa
lata temu przyrzekła pani zostać moją, jak tylko nasze stosunki
materialne nieco szczęśliwiej się ułożą. Twierdziła pani wtedy, że
mnie kocha, a ja głupi, wierzyłem i byłem ponad miarę szczęśliwy.
— Ależ panie Henryku, po cóż to odgrzebywać dawne dzieje?
Proszę nigdy już o tym nie wspominać, bo inaczej musiałabym pana
unikać.
Przejechawszy dłonią przez gęstwę swoich ciemnych włosów,
zaśmiał się z cicha.
— Ma pani rację. Proszę tylko wyraźnie dać mi do zrozumienia,
że jestem natrętem, żebrakiem, któremu niekiedy, w przystępie
dobrego humoru, rzuca się grosz jałmużny. Dlatego, że pan Henryk
Rehling dość znośnie gra na fortepianie i nieźle akompaniuje,
dostępuje nawet zaszczytu, że się go zaprasza na oficjalne zebrania i
uroczystości, ażeby pani konsulowa Waldeck raczyła łaskawie
rozporządzać jego gotowością służenia jej.
— Panie Rehling! Proszę nad sobą zapanować, gotowi jeszcze
zwrócić na nas uwagę.
— O, bez obawy szanowna pani. Co najwyżej pomyślą, że
spieramy się na temat jakiegoś utworu muzycznego.
— Co znaczy ten drwiący ton? Czyż nie powiedziałam panu
otwarcie, że moja miłość dla pana była pomyłką? Wszak zwrócił mi
pan moje słowo.
— Tak. Wszystkim formalnościom stało się zadość. Nasze
potajemne zaręczyny w jeszcze bardziej tajemny sposób zostały
rozwiązane. Gdy bowiem zjawił się bogaty konkurent, wtedy ja
zostałem usunięty na bok, jak zupełnie zbędny mebel. Nie
przeciwdziałałem temu, rozumiejąc, że jest zupełnie bezcelowe
przemocą zatrzymywać kobietę, która całą swoją istotą prze ku
bogactwu i przepychowi. Zwolniłem panią, pani Erno — ale od tej
chwili życie moje zostało złamane. Może nawet nie zdaje sobie pani
sprawy, do jakiego stopnia mną to wstrząsnęło.
— Kto wie, może czeka pana jeszcze większe szczęście? Niech
pan o mnie zapomni, drogi panie.
Patrzył na nią jakimś trudnym do opisania wzrokiem.
— Gdybym był do tego zdolny, byłbym z pewnością uratowany.
Ale pani, widzę, niewiele ma zrozumienia dla ludzi mego pokroju.
Niestety, w moim słowniku brak tego słowa „zapomnieć". Ale cóż to
panią może obchodzić?... Aż do tej pory jedna rzecz była mi pociechą.
Wiedziałem bowiem, że i swego męża nie darzy pani miłością. Toteż
o niego nie jestem bynajmniej zazdrosny.
— Proszę pana, najwyższy czas, by już zakończyć tę scenę. Cóż
u licha pana ukąsiło? Przecież dotąd był pan zupełnie rozsądny?
— O tym właśnie chcę z panią pomówić i tym zakończyć naszą
rozmowę. Patrzyła dziś pani na pewnego mężczyznę takimi oczami,
które najpewniej mi powiedziały, że serce pani jest zaangażowane. I
to właśnie doprowadza mnie do szału. Zatem niech się pani strzeże,
pani Erno! Nikomu, absolutnie nikomu, nie użyczę pani miłości,
raczej... Ale dosyć!
Urwał i podszedłszy do fortepianu usiadł na taborecie.
— Proszę, jestem gotów — rzekł bezdźwięcznym tonem, patrząc
na nią wygasłymi oczami.
Szybko uczyniła wybór.
— Śpiew mój będzie okropny! Zepsuł mi pan doszczętnie mój
dobry humor.
— Tyle honoru dla biednego muzyka. — szydził, uderzając w
klawisze.
* * *
Tymczasem zaproszeni przez barona Soltenaua goście, poczęli się
gromadzić w salonie.
Trudno było w głosie Erny zauważyć jakiekolwiek wzburzenie.
Trzymając z niedbałą gracją w rękach nuty, przywarła do nich
spojrzeniem. Po skończonym śpiewie zerwała się burza oklasków.
Otoczono śpiewaczkę i zasypywano komplementami. Również i
Soltenau podszedł ku niej i złożywszy na jej dłoni pełen szacunku
pocałunek, zachował się z taką godnością, że nawet stojący opodal
Waldeck, niczego absolutnie nie mógł mu zarzucić.
Podczas gdy Erna z uprzejmym uśmiechem przyjmowała hołdy,
myśl jej ani na chwilę nie przestała pracować, w jaki sposób można by
pozbyć się tego nieznośnego Rehlinga. Zaczynał jej po prostu działać
na nerwy, a ona nie miała ochoty, aby przez niego zniszczyć z takim
trudem zbudowane gniazdo dobrobytu.
Soltenau zapalił w jej sercu, dotąd tak zimnym, gwałtowną
namiętność. Nie zastanawiając się, dokąd ją to nowe uczucie
zawiedzie, oddała mu się niepodzielnie. Nie była z tych, co to są
zdolne do wyrzeczeń. Mąż w ogóle nie wchodził w rachubę. Od czasu
gdy baron Soltenau stał się panem jej myśli, miała dla męża tylko
wstręt i obrzydzenie. Rozumie się, że należy być ostrożną i dbać o
pozory, a nawet podwoić swą czujność, ze względu na tego szaleńca
Rehlinga, który swymi groźbami popsuł jej cały wieczór.
Podczas śpiewu macochy, Ruth siedziała obok swego ojca,
patrząc ukradkiem na niego z wielką troskliwością. Od czasu do czasu
głaskała jego dłoń.
— Jak pięknie wygląda mama. Prawda ojczulku, że czujesz się
nad wyraz szczęśliwy?
Pogrążony w głębokiej zadumie, podniósł ku niej swój wzrok.
Oczy patrzyły ponuro, a wokół ust znaczyła się bruzda cierpienia.
— Tak, moja mała. I to do tego stopnia, że drżę, by mi wolno
było nadal nim pozostać.
— Jak można mówić w ten sposób, papo! Zasługujesz na to, by
być szczęśliwym.
Uścisnął serdecznie jej dłoń.
— Moja mała Ruth. Kochasz mnie, nieprawdaż, moje dziecko?
Popatrzywszy na niego z miłością, z trudem powstrzymywała
cisnące się do oczu łzy.
— Ponad wszystko na świecie! Wszak wiesz o tym dobrze.
— Tak, wiem i ta świadomość będzie mi zawsze pociechą.
— O, na razie nie potrzeba ci twojej Ruth jako pocieszycielki!
— Sądzisz? A nie sprawia ci to przykrości?
Spojrzała na niego z żałosnym uśmiechem.
— Dziś już nie, ojczulku! Przyznaję, z początku byłam zazdrosna
i zła, gdyż trudno mi było pogodzić się z faktem, że dałeś mi
macochę. Ale gdy ciotka Grotthus uświadomiła mi, że nie mam racji,
chcąc tylko z egoizmu zakłócić ci twoje osobiste szczęście, wtedy
zreflektowałam się. A teraz już wszystko w porządku. Dziś twoje
szczęście napawa mnie radością.
— Lecz niełatwo ci to przyszło, prawda?
Ścisnęła kurczowo jego dłoń.
— Ach, dla ciebie ojczulku, zniosłabym jeszcze coś nierównie
przykrzejszego.
Opanowało go uczucie wstydu. Jak bardzo zaniedbał swą córkę
od czasu, gdy Erna stanęła na drodze jego życia. Czyżby zasługiwał
na tę ofiarną miłość swego ukochanego dziecka?
Przez chwilę siedzieli w milczeniu, słuchając śpiewu Erny. Lecz
gdy wszczął się gwar, i szmery uznania jęły przebiegać salę, Waldeck
rzekł do swej córki:
— Czy cię to nie nęci Ruth, czy nie miałabyś i ty ochoty zbierać
hołdy i pochwały?
— Ależ, cóż znowu ojcze. Wszak znasz mnie na tyle, by
wiedzieć, że nie odważyłabym popisywać się swym głosem przed taką
masą ludzi. Wolę sto razy śpiewać dla ciebie, ciotki Grotthus i Freda,
gdy jesteśmy sami. Wtedy mam prawdziwą przyjemność.
— Jak różni są ludzie! Mama nigdy nie chce śpiewać, gdy
jesteśmy sami. Jej trzeba publiczności.
— No widzisz, w takim razie uzupełniamy się wzajemnie. Prócz
tego mama jest prawdziwą artystką, więc nie ma powodu się
krępować.
— Nie chcę bynajmniej wzbijać cię w dumę moja mała, ale jesteś
co najmniej taką artystką jak ona.
Ruth śmiała się serdecznie.
— Oto przykład, do jakiego stopnia zaślepia rodzicielska miłość.
Nie ojczulku, jesteś stanowczo za bardzo stronniczy. Nie dalej jak
dziś, mama zwróciła mi uwagę, bym przypadkiem nie dała się
nakłonić do śpiewu w liczniejszym gronie. Mój glos straciłby wiele
przy jej głosie, tym bardziej, że moja interpretacja wykazuje jeszcze
duże braki. A ona z pewnością się lepiej na tym rozumie, aniżeli my
obydwoje.
— Tak sądzisz?
Waldeck zadał to pytanie grobowym głosem... Znowu
zamajaczyło przed nim owo zawistne spojrzenie, które zapaliło się w
oczach Erny, gdy Ruth po raz pierwszy przed nią śpiewała. Dawno już
o tym zapomniał. Lecz teraz to przypomnienie jeszcze silniejszym
ciężarem przygniotło mu duszę. Mimo bowiem ślepej miłości dla
Erny, zdawał sobie doskonale sprawę, o ile śpiew i muzyczne
zdolności córki przewyższają artyzm żony. A więc zazdrość, niska,
plugawa zazdrość, miała także miejsce w jej sercu.
Ruth ani nawet przez myśl nie przeszło, jakie wrażenie jej słowa
wywarły na ojca. Gdy rój otaczający Ernę nieco się rozproszył,
Waldeck podszedł ku żonie. Właśnie lokaj podawał szampana, którym
Erna napełniła swój kielich.
— Czy trochę nie za wiele, Erno? — zapytał poważnie.
Zaśmiała się.
— Szampana? Nie, mój drogi, znoszę go doskonale nawet w
większych ilościach, a jest przy tym tak rozkosznie chłodny.
— Żeby ci tylko nie zaszkodził.
— Nie ma obawy. Powiedz mi lepiej, ty barbarzyńco, jak ci się
podobały moje pieśni? Wszyscy obsypują mnie komplementami, tylko
ty jeden milczysz jak zaklęty.
— Wiesz, że chętniej cię słucham, gdy jesteśmy sami.
— Ach, to nie ma dla mnie żadnego uroku! Poprosisz o to Ruth.
Ta mała stanowczo się wzbraniała śpiewać przy gościach, mimo że ją
o to prosiłam. Bała się, głupiutka. Więc nie dręczmy jej i pozostawmy
w spokoju tę jej urojoną niechęć.
Patrzył na nią z ponurą miną. Czyżby mu już dzisiaj nic nie
zaoszczędzono? I oto zdemaskowała się znowu Erna jako kłamczucha.
Czyżby aż do tej pory miał na oczach jakąś przepaskę, która nie
pozwalała mu dojrzeć wszystkich jej wad i błędów?
— Masz rację Erno, zostawmy ją w spokoju — rzekł
bezdźwięcznie.
Erna jednakże śmiała się i paplała, nie domyślając się wcale, że
mąż dojrzał w jej oczach czające się kłamstwo.
Porucznik Grotthus stanął za krzesłem Ruth.
— Czy wie pani, panno Ruth, o czym przed chwilą myślałem,
gdy pani matka śpiewała?
Spojrzała na niego pytająco.
— Nie, a czy nie zechciałby mi pan tego powiedzieć?
— Już dawno nie słyszałem pani śpiewu. Czy długo jeszcze będę
musiał nań czekać?
— A czy panu tak bardzo na tym zależy?
— Ogromnie.
— W takim razie proszę częściej do nas zachodzić. Tak między
piątą a szóstą wieczorem. Wtedy zawsze śpiewam, a prócz pańskiej
matki i niekiedy mojego ojca, nie mam żadnych innych słuchaczy.
— Więc wolno mi będzie być trzecim w tym związku?
— Ilekroć tylko przyjdzie panu ochota.
— Wobec tego codziennie.
— To by dopiero było pięknie.
— Czy pani mówi to serio?
Ruth,
przestraszywszy
się
swoich
lekkomyślnie
wypowiedzianych słów, zapłoniła się jak róża. Lecz była za uczciwa,
by szukać wybiegów.
— Tak, najzupełniej. Dobrych przyjaciół zawsze chętnie się
widuje.
Fred
zauważył,
że
to
określenie
„dobry
przyjaciel"
wypowiedziane było chłodno i sucho. Spochmurniał.
— Czemuż to nagle znowu pan posmutniał, panie Fredzie?
Czyżbym, nie wiedząc o tym, znowu go czymś dotknęła? Taki pan
drażliwy.
Popatrzył na nią swymi pięknymi, poważnymi oczyma.
— Nie, proszę być spokojną, nie jestem bynajmniej smutny.
Przeciwnie, jestem rad, że pozwoliła się pani częściej niż dotychczas
odwiedzać.
— A jutro pójdzie pan z nami do Schultego.
— Będę punktualnie na umówionym miejscu.
— Czy mam się panu z czegoś zwierzyć? Jestem szalenie
znużona.
— Jest też i pora po temu. Wielu już gości cichaczem się
wymknęło. Zaraz będzie pani mogła odpocząć.
* * *
Po rozejściu się gości, pani Grotthus musiała jeszcze to i owo
zarządzić. W chwili, gdy zamierzała udać się do swego pokoju, jakaś
biała, smukła postać mignęła jej przed oczami.
— Czy bardzo jesteś zmęczona, cioteczko?
— Ależ na Boga dziecino, to ty jeszcze nie śpisz? Tak bardzo
byłaś znużona.
— Nie mogę zasnąć. Proszę, zajdź jeszcze na chwilkę do mnie.
— Właściwie nie powinnam tego zrobić, lecz cię porządnie
wyłajać.
Pani majorowa, objąwszy ramieniem młodą dziewczynę,
poprowadziła ją z powrotem do sypialni. Było to rozkoszne gniazdko,
utrzymane w jasnoniebieskim tonie, z bladoliliowymi firankami w
oknach.
— Tak, moja mała, a teraz jazda do łóżka! Co widzę, tyś już
leżała?
— Owszem, ale nie mogłam usnąć. Trzeba mi było jeszcze
przedtem powiedzieć ci, jak pięknie było dzisiejszego wieczoru.
Staruszka się uśmiechnęła.
— A z początku to narzekałaś.
— Bo ta prezentacja była wściekle nudna. Ale potem się
zmieniło. Mam takie uczucie, jak gdybym przeżyła coś
niewypowiedzianie pięknego. A jutro idziemy z mamą i Fredem do
Schultego.
Pani Grotthus uśmiechnęła się. Jakiś ciepły promień zajaśniał na
jej twarzy.
— I cieszysz się z tego dziecino?
— Niewypowiedzianie. Ale widzę, że jesteś zmęczona, cioteczko,
nie powinnam więc dręczyć cię moimi głupstwami. Nie gniewaj się o
to na mnie.
— Jakżebym mogła, moje dobre, kochane dziecko. Ale śpij już,
śpij, i niech ci się marzy dzisiejsza zabawa.
— Tak, niewątpliwie będę o niej śnić. Lecz powiedz mi, ile
właściwie lat ma twój syn?
— Dwadzieścia osiem.
Ruth leżała, uśmiechając się błogo. Zasypiając, rzekła słodko:
— On taki dobry i miły.
Te słowa spłynęły z jej warg, jak gdyby już bez udziału
świadomości. Pani majorowa siedziała cichutko przy jej łóżku, dopóki
Ruth nie zasnęła. Marzyła przy tym o wielkim, pełnym szczęściu dla
swego jedynaka.
* * *
Minęło parę tygodni. W rodzinie konsula nic się na pozór nie
zmieniło. Panią Ernę pochłonął całkowicie wir towarzyskiego życia.
Pędziła z jednej zabawy na drugą, nie spostrzegłszy nawet, że
zachowanie jej męża stawało się coraz to powściągliwsze i
chłodniejsze. Nie mogła tego zauważyć, ponieważ intensywny tryb
życia zabijał wszelką refleksję.
Mąż pozostawiał jej najzupełniejszą swobodę, spełniając przy
tym każde jej życzenie. Była więc zadowolona. To zaś, że z dnia na
dzień stawał się mizerniejszy i coraz bardziej podrażniony, nie
zwróciło nawet jej uwagi. Spostrzegła to jedynie Ruth, która nie
omieszkała natychmiast o tym donieść pani Grotthus.
— Nie powinno cię to martwić — odpowiedziała staruszka. —
Ojciec twój odwykł już od nadmiernego życia towarzyskiego, i
prawdopodobnie to go męczy — rzekła uspokajająco.
Ale jej doświadczone oko dostrzegało niejedno, co ją zatrważało.
Miała ona bowiem niejednokrotnie sposobność, w ciągu tych
wszystkich lat, dokładnie poznać konsula Waldecka, którego uważała
za silną, skoncentrowaną w sobie i świadomą swoich celów
indywidualność. Jego spokojny, zrównoważony, lecz zdecydowany
charakter napawał ją zawsze największym szacunkiem. Byle jaka
drobnostka nie byłaby z pewnością w stanie wytrącić go z równowagi,
czyniąc zeń nerwowego i roztargnionego człowieka.
A była przekonana, że przyczyny te są jej dobrze wiadome i że się
nie myli. Nazbyt częste wizyty barona Soltenaua dawały jej dużo do
myślenia, tym bardziej, że stale miały miejsce pod nieobecność pana
domu. Nie ulega więc wątpliwości, że odwiedziny te nie były
Waldeckowi miłe, gdyż pewnego razu, gdy wrócił nadspodziewanie
wcześniej niż zwykle do domu i zastał barona Soltenaua, na twarzy
jego pojawił się wyraz zgnębienia oraz głębokiej zadumy.
* * *
Serce Ruth ochotnie pospieszyło naprzeciw budzącemu się
uczuciu miłości, wypełniając je po brzegi niewysłowioną słodyczą i
radością. Jakkolwiek uczucia swe wstydliwie zatajała przed światem,
niemniej Fred Grotthus stał się obecnie jedyną treścią jej istnienia.
Najbardziej jednakże ukrywała je przed samym porucznikiem. Z
obawy, żeby się nie zdradzić, stała się wobec niego bardzo
powściągliwa. Jej czystość i surowość narzucała jej pewne hamulce,
których przekroczyć nie było mu wolno.
Przychodził często, by posłuchać jej śpiewu. W pieśni te wkładała
całą potęgę uczucia, które rozpierało jej serce, wskutek czego śpiew
jej zyskał ogromnie na piękności, co stwierdzili zarówno Waldeck jak
i pani Grotthus. Fred, wtulony w najciemniejszy róg pokoju, wchłaniał
z bijącym sercem piękny głos umiłowanej dziewczyny.
Pewnego dżdżystego popołudnia przyszedł jak zwykle.
Wchodząc, zastał Ruth grającą jakiś nokturn Chopina. Podszedłszy na
palcach, wsparł się łokciem o odwrócone wieko fortepianu, patrząc w
jej jasną twarz oraz na delikatne, wypielęgnowane ręce.
Ruth, skończywszy nokturna, wyciągnęła ku niemu swą dłoń.
— Dzień dobry, panie Fredzie. Proszę, niech pan siada. Ojca dziś
nie będzie, ale pańska matka zaraz się pojawi.
— Właśnie przed chwilą z nią mówiłem, panno Ruth i ona mnie
tu przysłała. Gdybym tylko mógł wiedzieć, co wybrać: pani grę czy
też śpiew. Jest pani błogosławionym człowiekiem, któremu jest dane
zdobywać serca słuchaczy.
Uczyniła zaprzeczający ruch ręką.
— Serca? Czy aby nie uszy, chce pan powiedzieć?
— Nie, zarówno gra jak i śpiew pani przemawiają do serc.
Pani majorowa weszła i bezgłośnie usadowiła się koło kominka.
Oto jej uroczysta godzina, której z utęsknieniem przez cały dzień
wyczekiwała i na którą się cieszyła. Fred zajął miejsce obok niej,
podczas gdy Ruth z powrotem podeszła do fortepianu. Młodzieniec
nie spuszczał z niej wzroku. Śpiewała niemal całą godzinę, dając
jedną pieśń po drugiej, nie oddzielając ich zbyt wielkimi pauzami.
Skończywszy grę, zamknęła fortepian i z uśmiechem podeszła do
swoich nabożnych słuchaczy, którzy nie byli w stanie wydobyć z
siebie ani jednego słowa. Milcząc, Fred ujął jej dłoń i przyłożył do
swych gorących ust, przytrzymując ją nieco dłużej, niż by na to
pozwalał tak zwany„dobry ton".
Ona, jak gdyby dotknięta jakimś palącym płomieniem, szybko ją
wyrwała, wprowadzając tym Freda w wielkie zakłopotanie. Chcąc się
niejako ukarać za swą nadmierną śmiałość, cofnął się z miejsca. Ruth
patrzyła nieruchomo przed siebie. Pani Grotthus, zauważywszy ten
maleńki epizodzik, wszczęła rozmowę, chcąc przepędzić ich
zażenowanie.
— Czy masz chwilkę czasu Fredzie, żeby mi towarzyszyć? Mam
kilka sprawunków na mieście.
— Chętnie, mamo.
— W takim razie pójdę się ubrać, a ty zabawiaj tymczasem Ruth.
Fred skłonił się w milczeniu. Pani majorowa wyszła.
— No i czegóż znowu pan milczy, panie Fredzie? Obawiam się,
że to mój śpiew tak melancholijnie pana nastraja.
— Jest w tym, co pani mówi, trochę racji, panno Ruth. Za
każdym bowiem razem zrywa się we mnie jakaś dziwna tęsknota za
czymś nieokreślonym, lecz czego w słowach nie byłbym w stanie
wyrazić.
— W takim razie, nie powinnam już nigdy śpiewać w pana
obecności. Nie należy bowiem budzić tęsknoty, której się nie jest
w stanie urzeczywistnić.
Zerwał się jak oparzony. W jej słowach wyczuł delikatną
odprawę. Odparł:
— Proszę być spokojną, sam to sobie dawno wyperswadowałem.
Przerażona, spojrzała na niego. Mówił ostrym i podrażnionym
tonem, który po raz pierwszy u niego słyszała. Cóż by znowu takiego
powiedziała, co by go mogło dotknąć? Myślała nad tym przez dłuższą
chwilę, lecz trudno jej było dociec przyczyny.
Tymczasem weszła pani majorowa, gotowa do drogi. Ruth
odprowadziła Freda smutnym spojrzeniem.
— Cóż za osa go znów ukąsiła? — myślała zgnębiona.
* * *
Matka i syn szli w milczeniu. Przebrnąwszy zaśnieżony
Tiergarten dotarli do Unter den Linden, po czym skręcili we
Friedrichsstrasse. Jednakie myśli snuły im się po głowie. Wreszcie
Fred zagadnął:
— Cóżeś taka milcząca, mamo?
Spojrzała na niego rozbawiona.
— Idę za twoim przykładem, synu.
Na jego twarzy pojawił się uśmiech zażenowania.
— Daruj, zamyśliłem się.
— W takim razie musimy sobie wzajemnie darować. Byłam
mianowicie tym samym zajęta. Mam nadzieję, że myślałeś o czymś
przyjemnym.
Westchnęła głęboko.
— To zależy...
— Jakoś nie bardzo zachęcająco to brzmi, mój chłopcze. Coś cię
gnębi i trapi. Czy może jakieś długi?
— Wiesz dobrze, że się nie puszczam na takie wody. Byłby to
początek końca. Musiałbym chyba już być najgorszy, by w ten sposób
nagrodzić twój trud.
— Ależ Fredzie, cóż ja takiego dla ciebie robię? — Po prostu
daję ci tylko to, czego mi zbywa.
— Lecz co zdobywasz kosztem twojej osobistej wolności.
— Zapewniam cię, że czuję się z tym dużo lepiej, niż gdyby mi
pozostawiono tę, moim zdaniem, tak niesłusznie przecenianą,
wolność! A zresztą już niejednokrotnie tę kwestię omawialiśmy. Mam
u Waldecka królewskie życie i doprawdy czuję się szczęśliwa, że
mimo jego ożenku nic się pod tym względem nie zmieniło. Panią
Ernę nie obchodzi domowe gospodarstwo, wskutek czego jestem
nadal panią swojej woli.
— Razi mnie jednak ten protekcjonalny ton, jaki często wobec
ciebie przybiera. Po prostu ma się wrażenie, jak gdyby, mówiąc do
ciebie, tym samym się zniżała.
Pani majorowa wyprostowała się dumnie.
— Mój chłopcze, osoby w rodzaju pani Erny nie mogą się ku
mnie zniżać! Przeciwnie, chcąc mnie dosięgnąć, muszą pokaźnie
wspiąć się na palcach. A to, że jej zachowanie jest często śmieszne i
dziecinne, tego mój synu nie biorę jej bynajmniej za złe. Pochodzi
bowiem z bardzo skromnej rodziny, nic więc dziwnego, że chciałaby
się czuć panią! A że nie grzeszy zbytnią subtelnością i brak jej przy
tym wrodzonego taktu, więc zdarza się, że się czasem zagolopuje. Ale
to poniża raczej ją, aniżeli mnie.
Wzruszywszy ramionami Fred rzekł:
— Nie pojmuję doprawdy, jak taki człowiek jak Waldeck mógł
się zakochać w podobnej kobiecie.
— Właśnie dlatego, że sam taki miły, sądzi, że i inni są tacy. Ale
mam wrażenie, że już jest świadom swojej pomyłki. Toteż nad tym
bardzo cierpi.
— Sądzisz?
— Jestem tego pewna.
— A co Ruth myśli o swojej macosze?
— Zmusza się do serdeczności dla niej, lecz nie bardzo jej się to
udaje. Na szczęście jest jeszcze zbyt młoda, by poznać się na takich
typach, do jakich należy pani Erna.
— Mówisz o niej tak, jak gdybyś miała ku temu podstawę, by nią
pogardzać.
— Niestety, mój kochany. Obawiam się, że niezbyt przyjemne
rozczarowania czekają Waldecka i jego córkę, w których osoba pana
barona Soltenaua odegra niemałą rolę.
— Matko!
Skinęła poważnie głową. Milcząc szli dalej. Wreszcie Fred,
budząc się jak gdyby z głębokiej zadumy, rzekł:
— Musisz czuwać nad Ruth, ażeby żaden brud jej nie dotknął.
— Oczywiście. O ile tylko będzie to w mojej mocy.
— To takie czyste, kochane stworzenie, ta mała Ruth.
— Że też zdołałeś już to stwierdzić. To dziwne. Ale w takim
razie dlaczego mi to zalecasz? Znam ją przecież lepiej niż ty.
Uścisnął jej ramię.
— Mamo, po cóż te komedie? Wszak zawsze byliśmy względem
siebie szczerzy. Wiesz dobrze, co się ze mną dzieje.
Nie odpowiedziała, tylko milcząco przytaknęła.
— Beznadziejny przypadek, prawda?
— Dlaczego, Fredzie?
— Jak możesz o to pytać? Takie piękne, rozkoszne stworzenie, to
przecież nie dla takiego mizeraka, jak biedny porucznik. Tym
bardziej, że jeszcze okrągły milionik za nią się toczy.
— No więc cóż z tego? Jeżeli ten mizerny porucznik jest
przyzwoitym i dzielnym mężczyzną i szczerze kocha dziewczynę,
niezależnie oczywista od tego miliona, wtedy wszystko inne staje się
drobnostką.
— Więc nie uważasz tego za niemożliwe? — wyrzekł prawie bez
tchu.
— Naturalnie!
— Mamo, czy mówisz serio? Więc zachęcasz mnie, by starać się
o Ruth?
— Możesz spokojnie zabiegać o jej względy. Dużo lepiej by
została twoją, niż gdyby miała paść ofiarą jakiegoś zawodowego
łowcy posagu.
Ścisnął jej ramię tak silnie, że aż krzyknęła z bólu, lecz patrząc na
jego dziecinnie rozpromienioną twarz, musiała się uśmiechnąć.
— Najlepsza, najukochańsza mamo, czy Ruth tylko choć troszkę
mnie lubi?
— Głuptasie, nie możesz przecie o to pytać swej matki, bo gdyby
nawet cośkolwiek o tym wiedziała, to i tak niczego by nie
powiedziała.
— Teraz to bym cię najchętniej wycałował, choćby na środku
ulicy.
Uśmiechnęła się do niego czule.
— Ach dziecko, gdyby mi nieba pozwoliły doczekać tego. Ty i ta
kochana, wspaniała dziewczyna. Co za radość!
Fred znowu poważnie się zadumał.
— Przecie to nonsens, myśleć o czymś podobnym. Co by na to
powiedział konsul Waldeck?
— O ile ja go znam, powie: z Bogiem!
— A czy przypadkiem nie ma swoich własnych planów
związanych z Ruth?
— Możesz być przekonany, że pragnie tylko jej szczęścia.
— Czy mogę zaraz jutro wybrać się do niej?
— Czy zamierzasz od razu przypuścić szturm?
— Najchętniej zawróciłbym z tobą, ażeby się upewnić.
— Nie tak gorąco, mój chłopcze. Sposobność już się nadarzy. Co
nagle, to po diable.
— Dobrze ci mamo, cytować przysłowia. Mnie gna niepokój
z jednego miejsca na drugie.
— Nie jesteś bynajmniej wyjątkiem, mój synu. Jest to los
wszystkich zakochanych, lecz trzeba nad sobą panować. Ale oto
jesteśmy u celu. Czy zaczekasz na mnie, aż zrobię zakupy? Będziesz
mnie mógł z powrotem odprowadzić i przy tej sposobności raz jeszcze
obejrzeć od zewnątrz przybytek, który mieści twój skarb. A jeżeli
będziesz się grzecznie sprawował, to ci zdradzę jeszcze maleńką
tajemnicę, że... dziś... wieczór... Ruth wybiera się ze swymi rodzicami
do opery.
Po prostu miażdżył jej ramię.
— Czyś zwariował, chłopie?
— Oto kara za brak serca. Nad tym też należy zapanować.
Śmiali się serdecznie. Pani majorowa weszła do sklepu, a Fred
pozostał na ulicy, przechadzając się tam i z powrotem.
* * *
Ruth wracała ze ślizgawki. Odprowadzał ją Fred. Przez blisko
dwie godziny jeździli po skrzypiącym lodzie, nie zamieniwszy z sobą
ani jednego słowa. Lecz w sercach ich drgała promienna, roześmiana
wiosna.
Co prawda młody porucznik nie wyrzekł jeszcze tego magicznego
słowa, niemniej wykwitł w jego duszy delikatny kwiat nadziei. W
głębokim poczuciu niewysłowionego szczęścia czuł coraz silniej, że
jego miłość jest odwzajemniona. Ruth bowiem nie umiała się
maskować. Nie miała w sobie ani cienia obłudy i jakkolwiek sądziła,
że udało się jej zamknąć w swym sercu przed oczyma świata słodką
tajemnicę, niemniej zdradzał ją czy to nagły gorący rumieniec, czy
nieśmiałe spojrzenie, czy wreszcie delikatne drżenie głosu.
Fred przestał się już obrażać, gdy Ruth, chcąc zataić swe
prawdziwe uczucia, wpadała w ekstremalny ton chłodnych, suchych
odpowiedzi. To co dawniej tłumaczył fałszywie jako wyraz
obojętności, nauczył się teraz należycie oceniać. Czekał tylko
sposobnej chwili, by wyznać jej swą miłość.
U wejścia do willi pożegnał się z Ruth.
— Może pan wstąpi na chwilę, panie Fredzie, by się przywitać
z matką. Jeszcze jej pan dziś nie widział.
— Nie mam już ani chwilki czasu, panno Ruth. Proszę, niech
pani będzie łaskawa pokłonić się jej ode mnie.
— Z przyjemnością. W takim razie do widzenia, do jutra
wieczorem. Cieszę się na nasz bal.
— A co dopiero ja. Do widzenia.
Pocałował ją w rękę i patrzył za nią, dopóki mu nie znikła z oczu.
Raz jeszcze się odwróciła i przesłała mu uroczy uśmiech.
Wręczywszy służącemu łyżwy i poleciwszy je wyczyścić,
zapytała:
— Czy ojciec w domu?
— Nie, panienko. Pani majorowej też nie ma.
— A mama?
— Wielmożna pani jest u siebie. Pan baron Soltenau złożył jej
swoje uszanowanie.
Podziękowawszy skinieniem głowy, udała się na górę. Złożyła
wierzchnie okrycie i weszła do saloniku macochy, by przywitać się
z baronem Soltenauem, którego, jako że był przyjacielem Freda,
chętnie widywała. Puszyste dywany tłumiły odgłosy jej kroków.
Dziwiąc się, że nie dochodzi jej żaden szmer z bocznego salonu,
odsunęła portierę, zamierzając wejść. Lecz w tym samym momencie
przystanęła i jakby skamieniała, patrzyła osłupiałymi oczyma...
W środku zacisznego, zbytkownie urządzonego pokoiku, stało
dwoje ludzi splecionych uściskiem, z ustami na ustach... Tymi ludźmi
byli jej macocha oraz baron Soltenau, którzy trwając w długim,
głębokim pocałunku, zdawali się zapomnieć o całym świecie.
Wchłonąwszy ten obraz w ciągu ułamka sekundy, Ruth, blada z
przerażenia, opuściła z powrotem, portierę... Z bolesną wyrazistością
wrył się ten obraz w jej pamięć.
Wróciwszy nieco do siebie, poczęła biec, aż wreszcie dotarła do
swego pokoju i upadła bezsilna przed jednym z krzeseł, dając w ten
sposób wyraz swojej boleści.
— Papo, mój biedny, biedny papo! — Oto jedyna myśl do której
była zdolna.
Po raz pierwszy w życiu znalazła się w kręgu grzechu
i winy. Czuła się poniżona i upokorzona.
— Ale co robić? Jak się zachować? Czy wyznać wszystko ojcu,
że był sromotnie oszukiwany? — Przeszedł ją dreszcz. — Nie, za nic
na świecie! Byłby to dla niego śmiertelny cios, bo podważyłby wiarę
w jego szczęście. Nie, do tego nie byłaby zdolna. Jak to pani
majorowa powiedziała, gdy ona, Ruth, dała wyraz swym
wątpliwościom odnośnie do macochy, twierdząc, że nie poślubiła ojca
z miłości. „Szczęście jest iluzją! Staraj się je w nim podtrzymać,
choćbyś nawet była przekonana, że jest tylko tworem jego
imaginacji."
Ale czy tym samym nie staje się współwinna? Jakież jest zatem
wyjście, któż jej poradzi, pomoże? Jedna tylko rzecz była dla niej
jasna: za żadną cenę ojciec nie powinien się dowiedzieć o zdradzie
żony. Czy może pójść do macochy i wręcz jej oświadczyć, że była
świadkiem jej zdrady, i usiłować powstrzymać ją od tej przepaści, ku
której niechybnie zmierzała?
Ale czy da posłuch jej błagalnym prośbom i czy zechce się
poprawić? Jakkolwiek bądź, musi spróbować tej drogi. Jest to bowiem
jedyne, co może dla niego uczynić, by w ten sposób uchronić go przed
najgorszym. Ale najpierw musi się uspokoić. Przeczekać parę dni.
Wrócić do równowagi. I nikt, absolutnie nikt, nie śmie się o tym
dowiedzieć. Nawet ciotka majorowa.
Tak dręczyło się to biedne, przerażone dziecko, pogrążone w
bolesnych myślach.
W parę chwil potem, zapukawszy lekko, weszła pani Erna.
— Wróciłaś już dziecino? Przed chwilą właśnie się
dowiedziałam. Dlaczego nie przyszłaś?
Ruth wstydząc się za nią, nie podniosła oczu.
— Wybacz, boli mnie głowa. Zechcesz usprawiedliwić mnie
przed papą. Chciałabym zostać w moim pokoju.
Erna skrzywiła się.
— Ależ na Boga, Ruth, chyba nie zamierzasz mi się
rozchorować? Przecież dla ciebie dziecko, wydajemy jutrzejszą
zabawę. Właśnie przed chwilą był u mnie baron Soltenau w sprawie
kotyliona. Powiadam ci, co za wspaniałe figury.
Ruth stała blada jak ściana naprzeciw swej macochy, ściągając
brwi w niemej udręce.
— Uspokój się — rzekła bezdźwięcznie — mam nadzieję, że do
jutra wszystko się poprawi. Lecz teraz zechciej mnie zostawić samą.
Erna, nieco skonfundowana, cofnęła się. W zachowaniu się Ruth
było coś, co ją zastanowiło i zarazem wzbudziło niepokój. Czyżby ta
mała coś podsłyszała? Prawda, służący powiedział, że wróciła już
przed godziną. Nonsens, w takim razie z pewnością dałaby wyraz
swemu
oburzeniu,
nie
szczędząc
żadnego
wyrzutu
swej
znienawidzonej macosze.
Tak myślała, niezdolna wniknąć w nieskazitelny charakter Ruth.
Chcąc go bowiem zrozumieć, należało go wpierw poznać, a na to pani
konsulowa bynajmniej się nie siliła. Podśpiewując więc sobie
beztrosko, przeszła przez boczne pokoje, rzuciwszy się w krzesło
stojące przed kominkiem. Gdy konsul Waldeck wrócił do domu,
przywitała go słodkim uśmiechem.
— Dzisiejszy wieczór spędzimy sami, Herbercie! Ruth skarży się
na ból głowy i pragnie pozostać sama. Czy cieszysz się na to sam na
sam?
Powiódł ręką po czole.
— Chyba nic poważnego?
— Ach ty niedźwiedziu, więc to jest jedyną twoją myślą w chwili,
gdy mówię o miłym wieczorze we dwoje? Idź, jestem o Ruth
zazdrosna.
Patrzył na nią z powagą.
— Nie ma powodu do zazdrości.
— Ach, cóż za uroczysty ton? Wiesz Herbercie, nie jesteś już tak
miły jak dawniej. Taki się stałeś jakiś napuszony.
— Mam bardzo ważne interesy do załatwienia.
— Ach, te przebrzydłe interesy! Nie powinieneś teraz o tym
myśleć.
To mówiąc objęła go ramionami i podsunęła mu śmiejące się
usta. Całował ją z jakąś bolesną tkliwością, lecz z twarzy jego nie
zniknął poważny wyraz. A gdy się dowiedział, że Soltenau był z
wizytą, owładnął nim ponownie ów nerwowy niepokój, który w
ostatnich czasach tak często go nawiedzał i dręczył.
* * *
Bal w domu państwa konsulów był doprawdy wspaniały. Jak
zwykle pani Erna była centralnym punktem zebrania. Młoda córka
domu wyglądała tego wieczoru blado i niekorzystnie. Sine pierścienie
podkrążały jej oczy, nadając im chorobliwy wyraz.
Jej spojrzenie błądziło nieustannie między Erną, baronem
Soltenauem a ojcem. Waldeck był nieco zmizerowany, lecz jako pan
domu starał się utrzymać na wysokości swojego zadania, spełniając
swe obowiązki z właściwą mu uprzejmością. Często jego wzrok
krzyżował się z utkwionymi w nim oczami córki.
Jej wygląd niepokoił go. Czyżby rzeczywiście była poważnie
chora? Albo może jej przygnębienie ma jakiś związek z Fredem? Ruth
bowiem zdawała się go wymijać. Czyżby ci młodzi powaśnili się ze
sobą?
Dawno już Waldeck skonstatował, że porucznik Grotthus nie jest
jego córce obojętny i że odwzajemnia jej uczucia. Nie miał nic
przeciwko temu. Dziś coś tam między nimi nie w porządku. Odszukał
Freda, który wsparty o jedną z kolumn, wodził oczyma za tańczącymi.
— Pan nie tańczy, panie Fredzie?
— Pańska córka pragnęła wypocząć. Oto przyczyna mojego
osamotnienia.
— Mam wrażenie, że coś jej dolega.
— Istotnie, jest zgnębiona.
— Czyście się aby z sobą nie pokłócili?
— Nic podobnego. Przeciwnie, panna Ruth była nad wyraz dla
mnie serdeczna, tylko jest jakaś smutna.
Waldeck przypatrzył mu się badawczo. Poszukawszy wzrokiem
Ruth, rzekł:
— O, tam siedzi! Proszę, niech pan będzie łaskaw powiedzieć
jej, by wyszła na chwilę do zimowego ogrodu. Jest tam chłodno i
zacisznie. Może zechce jej pan towarzyszyć?
— Z przyjemnością, panie konsulu.
— A może uda się panu moją dzieweczkę nieco rozweselić?
— Uczynię co w mojej mocy — odparł Fred i pobiegł jak strzała.
— Panno Ruth, pani ojciec przysłał mnie do pani. Polecił mi
poprosić ją, by zechciała w moim towarzystwie udać się do zimowego
ogrodu.
Ruth popatrzyła na ojca. Skinął jej głową, więc wstała i poszła za
Fredem. Przed opuszczeniem sali poszukała oczyma Ernę, otoczoną
gronem mężczyzn. Soltenau stał na uboczu, pochłonięty rozmową z
jakąś starszą damą. Odetchnęła z ulgą. Fred poprowadził ją w
ustronne, zaciszne miejsce. Ruth usiadła na ławeczce.
— Tak, panno Ruth, teraz proszę wypocząć. Spokój zrobi pani
dobrze i ból głowy minie. Czy wolno mi pozostać przy pani? Będę
cicho siedział i mówił tylko wtedy, gdy mnie pani o coś zapyta.
Odpowiedziała mu znużonym uśmiechem. I nagle, pod wpływem
jego troskliwego i pełnego czułości spojrzenia, cała jej siła zdobyta z
tak wielkim trudem, jakby się załamała. Ukrywszy twarz w dłoniach,
poczęła spazmatycznie łkać, dając ujście rozpierającemu ją bólowi.
Przestraszony Fred, począł delikatnie odrywać jej ręce od twarzy:
— Pani płacze? Kochana, droga Ruth, co się pani dzieje?
Otarła łzy i spojrzała na niego. Znowu ją ujął za ręce, patrząc z
tkliwością w jej załzawione oczy.
— Ruth!
Zadrżała. W tym słowie mieściło się tyle serdecznego wyrazu, że
gorący rumieniec wystąpił na jej twarz. Fred nie spuszczał z niej
wzroku.
— Ruth, czy kochasz mnie?
Pytał cicho i czule. Wytrzymawszy jego spojrzenie, rzekła
pełnym, czystym głosem:
— Z całej duszy, z całego serca.
Drżąc z niewypowiedzianego szczęścia, przyciągnął ją ku sobie.
— Mój skarbie, moja ty jedyna, słodka dziewczyno!
Przylgnęli do siebie wargami, w długim, upojnym pocałunku. I
oto zdawało się jej, jak gdyby tym pierwszym pocałunkiem zmazana
została hańba, która od wczoraj na niej ciążyła. Wsparłszy swą
główkę na jego piersi i trzymając go mocno za ręce, przymknęła oczy,
trwając tak w niemej ekstazie.
— Fred!
— Kochana!
— Powiedz, że mnie kochasz.
— Najdroższa, kocham cię bardziej niż wszystko na świecie.
Wszak wiesz o tym już dawno, nieprawdaż?
— Pragnęłam tego gorąco.
— Czy nie powiesz mi najmilsza, co cię dziś tak zasmuca?
Ściągnęła brwi z udręką.
— Nie mówmy teraz o tym, kochany.
— Czy mi nie ufasz?
— Nie mogę ci tego powiedzieć. Ani dziś, ani jutro. Może kiedyś,
za jakiś czas. Tylko nie rób takiej zagniewanej miny, proszę, nie
dotyczy to ani ciebie, ani mnie, a jednak przeżyłam coś takiego, co
mnie głęboko zasmuca.
— Nie gniewam się kochanie, tylko przykro mi, że nie mogę ci
pomóc.
— Mój Fredzie, w twojej miłości będę czerpać moc do dźwigania
największych ciężarów. Moje serce na zawsze należy do ciebie, tylko
trochę cierpliwości.
— Ach, ty kochane, urocze stworzenie, kiedy mi wolno będzie
oświadczyć twemu ojcu, że należymy do siebie?
— Jakiś czas trzeba nam będzie przeczekać. Dziś jeszcze
powiadomimy o tym twoją matkę, lecz prócz niej nikomu ani słowa.
Mam bowiem przedtem pewną misję do spełnienia. Chciałabym więc,
byś do tego czasu zaniechał swoich wizyt. Zawezwę cię, gdy będzie
już po wszystkim. Czy zgoda?
— Ciężko mi się z tym pogodzić, moja ty słodka.
— To moja pierwsza prośba, Fredzie!
— No więc niechaj i tak będzie. Ale najpierw jeszcze jednego
całusa. Potem postaram się jakoś być rozsądny.
Przed wyjściem z ogrodu zamienili ze sobą niejedną jeszcze
pieszczotę. Gdy znaleźli się na sali, Fred prosił:
— Tańczmy Ruth, chcę cię czuć w swoich ramionach, bym mógł
uwierzyć, że to wszystko nie było snem.
Z wyrazem szczęścia na promieniejącej twarzyczce, przytuliła się
do niego i pomknęła z nim w tany.
Pod koniec zabawy znalazł jeszcze Fred maleńką chwilkę, by
pozostać z Ruth sam na sam:
— Bądź zdrowa, słodka, kochana Ruth. Nie każ mi zbyt długo
czekać na tym swoim wygnaniu. Zawiadomiłem matkę o naszym
szczęściu. Odwiedzi cię potem w twoim pokoju. Dobranoc, kochana
dziewczyno.
Odwzajemniła serdeczny uścisk dłoni, darząc go tkliwym
spojrzeniem.
— Dobranoc mój Fredzie, do widzenia!
Waldeck zauważył te czułe, pożegnalne spojrzenia młodych.
Wziąwszy Ruth za rękę, wsunął ją pod swoje ramię.
— Czy lepiej ci dziecino?
— Tak, papo. Jak tylko porządnie się wyśpię, wszystko będzie
dobrze. Nie martw się.
— Dzięki Bogu, moja mała. Śpij zdrowo.
— I ty, kochany, drogi ojczulku.
— Moja dziecinka.
Ucałowali się serdecznie, tak że Erna żegnając ostatnich gości,
zawołała drwiąco:
— Żegnacie się tak, jak byście się rozłączali na wieki! Jest po
prostu wzruszające patrzyć na was. — To mówiąc zaśmiała się,
rzucając Ruth na odchodnym:
— Dobranoc Ruth. Chodź Herbercie!
Szedł za nią wolnym krokiem, podczas gdy Ruth oddaliła się do
swego pokoju.
Gdy w chwilę potem pani majorowa weszła do jej pokoju, zastała
ją siedzącą nieruchomo w krześle, z przymkniętymi oczyma. Na
widok staruszki zerwała się szybko i rzuciła się jej na szyję.
— Mamo, moja kochana mamo!
Pani Grotthus objęła ją czule.
— Niech cię Bóg błogosławi, moje ty drogie dziecko. Bądź
szczęśliwa i uszczęśliwiaj. — rzekła uroczyście.
A gdy już opanowała wzruszenie, rzekła:
— Niesłusznie czynisz, moja Ruth, nie zawiadamiając o tym ojca.
— Wiem o tym sama aż nazbyt dobrze i to właśnie mnie dręczy.
Lecz stokroć bardziej mi ciąży, że zmuszona jestem pewną rzecz
zataić przed wami, a zwłaszcza przed Fredem. Powiedz, czy to nie w
porządku, że ukrywam coś przed nim, co, gdybym wyjawiła,
przyniosłoby komuś szkodę?
Pani majorowa spojrzała wzruszona w poważną twarzyczkę Ruth.
— Nie dręcz się, moja mała. Na razie nie musisz jeszcze zwierzać
się Fredowi ze twych tajemnic. Gdy zostanie twym mężem, wszystko
mu wyjawisz. Znamy cię oboje i jesteśmy przekonani, że tylko
najlepsze chęci tobą powodują, że zatajasz coś, co cię gnębi. Więc
dobranoc kochanie, śpij zdrowo.
— Dobranoc ciotuniu, najdroższa mamo. Prawda, że jesteś teraz
moją mateczką, tak samo jak i jego?
— Naturalnie, dziecino.
— A czy cieszysz się, że będę jego żoną? Czy jestem godna
takiego człowieka jak Fred?
Pani majorowa pogładziła ją czule po włosach.
— Taka jaka jesteś, jesteś mi miła i droga. Innej synowej nie
pragnę.
* * *
Minęło kilka przygnębiających dni.
Ruth, nie mogąc zdecydować się, by pomówić z Erną, snuła się
po mieszkaniu jak niespokojny duch. Mimo ogromnej tęsknoty za
Fredem, obiecała sobie, że nie będzie myślała o swoim szczęściu,
dopóki nie uda się jej wpłynąć na Ernę, by w ten sposób uratować
jeszcze dla ojca co się da.
Waldeck stawał się z dnia na dzień bardziej przygnębiony i
smutny. Częsta nieobecność żony wprowadzała go w stan nerwowego
niepokoju, pędząc go z miejsca na miejsce. A gdy wracała, śledził ją
uporczywym spojrzeniem, nie spuszczając z niej wzroku.
Również i usposobienie pani Erny uległo pewnej zmianie. Jej
dawna wesołość gdzieś pierzchła. Niepokoił ją Rehling. Co prawda
wobec niego przybierała maskę pozornego spokoju i swobody, ale
pewnego dnia, wyczekując Soltenaua przy oknie, spostrzegła snującą
się za nim sylwetkę Rehlinga. To ją zatrwożyło. Od tej chwili nie
miała już spokoju. Zauważyła bowiem, że młody muzyk, ukrywszy
się za jakimś krzewem, nagle przystanął i dopiero gdy Soltenau się
oddalił, wyszedł ze swojej kryjówki.
W ostatnich czasach wyjeżdżała często z domu pod pozorem
rozmaitych sprawunków. Wstępowała do jednego z najelegantszych
magazynów, każąc woźnicy czekać na siebie niekiedy całymi
godzinami. Nie zwracając niczyjej uwagi, wychodziła innym
wyjściem, spędzając cały ten czas u Soltenaua. Bywało też, że
odsyłała powóz z powrotem, wracając do domu pieszo, względnie w
wynajętej dorożce.
Zastawszy męża i Ruth, była dla nich nad wyraz uprzejma.
Przekomarzała się i droczyła z Ruth, wyśmiewając z pustotą jej
komiczną powagę. Słowem, doskonale odgrywała komedię najlepszej
żony i matki. Trudno opisać, co wtedy działo się z Waldeckiem.
Rozumie się, że na zewnątrz był zupełnie spokojny, a zwłaszcza, gdy
czuł na sobie troskliwe spojrzenie Ruth.
* * *
Był to dżdżysty dzień lutego. Zamieć śnieżna prószyła obficie,
pokrywając ziemię białym całunem. Nie zważając na pogodę, pani
Erna wyjechała jak zwykle każdego popołudnia z domu. Pani
majorowa zajęta była kontrolowaniem srebra, podczas gdy Waldeck
siedział w salonie, słuchając śpiewu Ruth.
Kończyła właśnie pieśń Schumanna, gdy wszedł lokaj, niosąc na
srebrnej tacy list, który wręczył Waldeckowi. Ten rozpieczętował go
i czytał. Ruth zauważyła wyraz osłupienia na twarzy ojca oraz drżenie
jego rąk trzymających list. Ogarnęła ją dziwna trwoga, coś jak gdyby
niejasne przeczucie zbliżającej się katastrofy. Poczuła w sercu
dojmujący ból.
Waldeck, przeczytawszy list, zmiął go w straszliwym gniewie i
szybkim ruchem rzucił w stronę kominka, nie zauważywszy, że
zgnieciona kulka potoczyła się nieco dalej, uniknąwszy w ten sposób
zagłady. Ruth podążyła oczami za kłębkiem papieru, który zatrzymał
się z dala od dogasającego już płomienia.
Waldeck dźwignął się z krzesła. Na jego energicznej twarzy
pojawił się wyraz ponurego zdecydowania, nadając jego rysom
charakterystyczne piętno. Spokojnym głosem odezwał się do Ruth:
— Niestety muszę już odejść, dziecinko. Co tylko właśnie doszła
mnie ważna wiadomość, dotycząca moich interesów. Do widzenia,
moja kochana.
Pocałował ją z tkliwością. Wargi jego były zimne. Gdy tylko
drzwi się za nim zamknęły, Ruth podbiegła z bijącym sercem do
kominka i wydostała nieuszkodzony kłębuszek papieru. Z powodu
gorąca nabrał już nieco żółtawego odcienia. Wygładziwszy go
drżącymi rękoma, czytała:
Wielce Szanowny Panie Konsulu!
Jeśli Panu zależy, ażeby położyć kres dalszemu deptaniu
Pańskiego honoru to proszę natychmiast udać się na ulicę Z. numer
45 do mieszkania barona Soltenaua. Rozumie się, że byłoby wskazane,
ażeby nikt nie dowiedział się przedtem o niniejszym liście.
Przewidując nadto, że anonim nie wzbudziłby w Panu wiary,
zmuszony jestem, jako autor listu, podpisać się pełnym imieniem i
nazwiskiem.
Henryk Rehling
Dreszcz trwogi wstrząsnął całą istotą Ruth. Oto nieszczęście,
które jej ojca powiedzie do niechybnej zguby. Bo nie chodziło już o
jego osobiste szczęście, ale po prostu o życie. Jeśli bowiem ojciec
zastanie swą żonę u Soltenaua, to pojedynek stanie się nieunikniony.
Lecz ona, Ruth, nie powinna do tego dopuścić. Jej rzeczą jest
zażegnać nadciągające zło.
Powzięła rozpaczliwą decyzję, czerpiąc z miłości siłę do
spokojnej rozwagi. W przyległym pokoju ojciec szykował się do
wyjścia. Jeśli zdołałaby go o parę minut wyprzedzić, aby ostrzec Ernę,
wszystko dałoby się uratować. Oto sposobna chwila do działania, czas
uprzytomnienia Ernie całego ogromu zła, jakiego się dopuściła.
Wydostawszy błyskawicznie z szafy płaszcz i kapelusz i
nasadziwszy go w pośpiechu na głowę, wymknęła się niepostrzeżenie,
zbiegając tylnymi schodami. Skinąwszy na stojącą opodal domu
dorożkę, wcisnęła do rąk woźnicy banknot dziesięciomarkowy i rzekła
prawie już bez tchu:
— Proszę jechać na ulicę Z. numer 45, ale pędem!
Gdy dorożka stanęła przed domem, Ruth wyskoczyła z niej
szybko i pobiegła na górę. Stanąwszy przed mieszkaniem Soltenaua,
zadzwoniła, a gdy nikt się nie zjawił, szarpnęła silniej dzwonkiem.
Wreszcie dały się słyszeć czyjeś kroki. Zdjęta trwogą, zaczęła jeszcze
pukać, gdy wtem drzwi się otworzyły i ukazał się baron Soltenau.
Zobaczywszy ją przeraził się, usiłując jej zagrodzić wejście.
— Ach, to pani, panno Ruth?
Blada i drżąca oparła się o futrynę drzwi, patrząc z przestrachem
na niego.
— Panie baronie, moja matka jest u pana. Proszę, niech pan nie
zaprzecza, wiem to z całą pewnością. Musi w tej chwili opuścić razem
ze mną pańskie mieszkanie. W przeciwnym bowiem razie stanie się
coś strasznego. Jeszcze chwilka a może już być za późno. Niebawem
nadejdzie mój ojciec.
Patrzył na nią w bezradnym osłupieniu. Jego rumiana twarz stała
się blada jak płótno.
— Ach, panno Ruth, ja...
Zaczęła rozpaczliwie potrząsać jego ramieniem.
— Proszę zostawić teraz te niepotrzebne słowa, panie baronie!
Szybko, szybko!
Jeszcze ciągle stał niezdecydowany, gdy wtem otworzyły się w
głębi lekko uchylone drzwi. Zjawiła się pani Erna. Usłyszawszy
słowa Ruth, daleko szybciej niż Soltenau ogarnęła sytuację,
postanawiając szybko odejść. Lecz w tej samej chwili doszedł ich
turkot powozu. Ruth nadstawiła uszu, a czując zbliżające się
niebezpieczeństwo, szarpnęła rozpaczliwym ruchem Ernę i Soltenaua
i we- pchnąwszy ich do mieszkania, drżącymi rękami zatrzasnęła za
sobą drzwi.
— Teraz już za późno, panie baronie, musi nas pan ukryć.
Soltenau wrócił tymczasem do równowagi.
— Nie otworzymy i basta — rzekł cicho.
— Papa nie ruszy się stąd, dopóki własnymi oczyma się nie
przekona. Musi mu pan z całą swobodą otworzyć, innej rady nie
ma.
To
mówiąc
pociągnęła
Ernę
do
sąsiedniego
pokoju,
pozostawiając Soltenaua samego. Równocześnie odezwał się dzwonek
u drzwi wejściowych. Soltenau, zebrawszy się w sobie, silił się na
spokój. Ruth, zaryglowawszy drzwi, zatrzymała się za nimi z
drżeniem serca, podczas gdy Erna, jak gdyby podcięta trwogą, osunęła
się na krzesło.
* * *
W parę minut po wymknięciu się Ruth z domu, wyszedł też
i Waldeck. Skinął na dorożkę lecz w chwili, gdy miał już wsiadać,
natknął na Freda Grotthusa, który skradał się pod okna swej
ukochanej, chcąc przynajmniej w ten sposób ukoić swoją tęsknotę.
Waldeck go zagadnął:
— Czy ma pan chwilkę czasu, panie Fredzie?
— O, więcej niż chwilkę.
— W takim razie niech pan jedzie ze mną.
Fred wsiadł do dorożki, która z miejsca ruszyła. Waldeck spojrzał
badawczo na młodego porucznika.
— Panie Fredzie, mam wrażenie, że można na panu polegać.
Prócz tego, jest pan niejako już moim synem. Otóż, mam pewną
sprawę do załatwienia, do której potrzebny mi będzie świadek. Czy
mogę liczyć na pańską dyskrecję cokolwiek by pan zobaczył?
— Moje słowo, panie konsulu.
— Dziękuję.
— Czy można wiedzieć dokąd jedziemy?
— Do barona Soltenaua.
Osłupiały Fred, zadrżał.
— Panie konsulu!
Ten spojrzał pytająco na niego.
— Co pana tak przeraża?
Fred zmieszał się.
— Ależ nic...
— Widzę, że się pan chce uchylić od odpowiedzi. Więc w takim
razie domyśla się pan, o co chodzi.
— Panie konsulu!
— Dobrze, panie Fredzie. Nie mówmy o tym. Jest to zbyt
delikatna materia.
Drogę odbyli w milczeniu i milcząc wysiedli z dorożki. Powoli
pięli się po schodach.
Gdy Soltenau otworzył drzwi, zdumiał się, ujrzawszy Freda za
plecami Waldecka.
— Panowie, cóż za miła niespodzianka! Czemu należy mi
zawdzięczyć ten zaszczyt?
Nie zwracając na niego uwagi, Waldeck wszedł do pokoju.
Obydwaj oficerowie podążyli za nim. Soltenau poprosił, by usiedli,
lecz żaden z nich nie zareagował.
— Baronie Soltenau — rzekł Waldeck lodowatym tonem — jest
tu u pana pewna kobieta, którą pan ukrywa.
Soltenau spojrzał mu śmiało w twarz.
— Jakim to prawem indaguje mnie pan w ten sposób?
— Pan sam najlepiej o tym wie. Niemniej jednak gotów jestem
oddalić się bez słowa, jeśli mnie pan zapewni słowem honoru, że nie
ma u pana żadnej kobiety.
— Nie ma pan prawa żądać tego ode mnie. Bo przypuśćmy, że
ktoś u mnie jest i cóż by to mogło pana obchodzić?
— Jeśli istotnie nie miałbym ku temu prawa, to byłbym
zmuszony prosić go o przebaczenie. Ale mówmy wyraźniej. Proszę mi
dać słowo honoru, że nie ma u pana żadnej kobiety, która by
pozostawała do mnie w jakimś bliższym stosunku, a natychmiast się
oddalę.
Soltenau, przyparty do muru gryzł w zakłopotaniu wargi,
przeklinając w duchu tę fatalną miłostkę. W jaką matnię dał się
zapędzić? Waldeck patrzył na niego uporczywym wzrokiem. Jego
twarz była popielatoszara.
— Proszę mi dać słowo honoru, inaczej nie ruszę się z miejsca.
Wtem otworzyły się drzwi z bocznego pokoju i stanęła w nich
Ruth Waldeck. Była blada jak ściana, lecz spokojna i zdecydowana.
Ujrzawszy Freda zadrżała, lecz momentalnie się opanowała. Trzej
mężczyźni kolejno spoglądali na młodą dziewczynę, każdy z
odmiennym uczuciem.
— Ruth! — wykrzyknął Fred, patrząc na nią niedowierzającym,
osłupiałym wzrokiem.
Na twarzy Waldecka pojawił się nieokreślony wyraz. Przez
chwilę patrzył przed siebie w zamyśleniu... Wtem zamigotał mu na
ziemi jakiś maleńki przedmiot. Była to złota broszka, na której przez
sekundę zatrzymał swój wzrok. Wreszcie się ocknął.
— Skąd się tu wzięłaś, Ruth?
— Miałam z panem baronem o czymś do pomówienia.
Waldeck przypatrywał się jej badawczo.
— Sądzę, że zdajesz sobie sprawę, iż istnieje tylko jedno
wytłumaczenie twojej wizyty. Proszę zatem uważać się za narzeczoną
tego pana i tylko jako taka możesz to mieszkanie opuścić! Tym
bardziej że dzieje się to w obecności pana Grotthusa.
Ruth załamała rozpaczliwie dłonie, patrząc z niemą udręką na
Freda. Lecz ten, zmierzywszy ją wyniosłym spojrzeniem, odwrócił się
od niej.
Skuliwszy się w sobie rzekła cicho:
— Wiem, ojcze.
Waldeck podniósł niepostrzeżenie maleńką broszkę, po czym
rzekł spokojnie:
— Dobrze, pomówimy o tym w domu. Panie Soltenau, będzie
pan łaskaw złożyć mi jutro swoje uszanowanie.
Saltenau skłonił się w milczeniu, nie podnosząc oczu. Waldeck
opuścił mieszkanie w towarzystwie Ruth i Freda.
Gdy schodzili na dół, Ruth dotknęła lekko ramienia oficera.
— Fred! — szepnęła rozdzierającym tonem.
Lecz młody porucznik wysunął swe ramię spod jej dłoni, patrząc
prosto przed siebie.
Waldeck wsadził Ruth do dorożki, stojącej przed bramą.
— Jedź do domu, Ruth!
Spojrzała na niego z trwogą.
— Czy nie pojedziesz ze mną, papo?
— Nie, pójdę pieszo z Fredem. Powietrze dobrze mi zrobi.
Ruth rzuciła na Freda jeszcze jedno błagalne spojrzenie, lecz ten
nie zauważył go. Gdy została sama, dała upust dręczącej ją rozpaczy
w obfitych łzach.
Patrząc za odjeżdżającą dorożką, Waldeck rzekł do siebie:
— Dzielna mała dziewczynko, twoja ofiara stokrotnie będzie
wynagrodzona!
Po czym zwrócił się do Freda, przyglądając mu się w milczeniu.
— Czy jestem jeszcze potrzebny, panie konsulu?
— Nie, kochany Fredzie. Dziękuję panu za towarzystwo.
Przygoda ta przybrała nieco inny obrót, niżeli przewidywałem. Może
tak i lepiej.
— Dla mnie nie. — wycedził Fred przez zęby.
Waldeck przystanął i chwyciwszy Freda za rękę, powiedział
dobitnie:
— Proszę nie być dzieckiem panie Fredzie! Czy pan naprawdę
wierzy w tę całą komedię?
Fred podniósł pytający wzrok na Waldecka, który położył dłoń na
jego ramieniu.
— Kochany chłopcze, tak by przemówiła do pana pańska mądra
matka, nie odrzucaj z taką łatwością szlachetnego kamienia, choćby
chwilowo był zbrukany błotem. Bowiem prawdziwie szlachetny
kamień nie przestaje błyszczeć nawet pod warstwą brudu, nie tracąc
swej istotnej wartości. Nie należy go więc odrzucać, tylko oczyścić z
błota! Tak powiedziałaby pańska matka, panie Fredzie. Niech się pan
zatem nad tym zastanowi i nie robi głupstw. A teraz proszę zostawić
mnie samego. Żegnam pana, i mam nadzieję, że wkrótce pan o mnie
usłyszy.
Podczas gdy Fred pogrążony w bolesnej i głębokiej zadumie, z
wolna się oddalał, Waldeck wrócił z powrotem tą samą drogą,
ukrywszy się w bramie domu, stojącego naprzeciw mieszkania
Soltenaua. Tam czekał spokojnie.
Soltenau, speszony i głęboko zawstydzony, wyjrzał oknem za
odchodzącą trójką, a upewniwszy się że znikli, podszedł prędkim
krokiem ku drzwiom sąsiedniego pokoju. Otworzywszy je rzekł:
— Droga jest wolna.
Erna przeszedłszy szybko koło barona, rzekła cicho:
— Bądź zdrów!
Odpowiedział ukłonem i otworzył jej drzwi wejściowe.
Przystanęła na chwilę i spojrzała na niego. Nieśmiało skrzyżowały się
ich spojrzenia, lecz momentalnie odwróciły się od siebie.
Ertla, opuściwszy na twarz gęstą zasłonę, zeszła ze schodów.
Zanim wyszła z bramy, wyjrzała w mroczną, bezludną ulicę,
obejrzawszy ją ostrożnie. Waldeck trzymał się od niej w pewnym
oddaleniu, lecz nie zauważyła go. Zaledwie jednakże uszła parę
kroków, gdy z wnętrza jakiejś ciemnej bramy, wyłoniła się sylwetka
jakiegoś mężczyzny. Poznawszy w nim Rehlinga, zadrżała.
— Chryste Panie, jak mnie też pan przestraszył, panie Rehling!
Skąd się pan tu wziął?
— Jestem jej nieodłącznym cieniem, pani Erno! Stoję na straży
jej powozu, który na panią czeka, by jak zwykle odwieźć ją z czułego
sam na sam, do domu.
— Powóz istotnie na mnie czeka. Lecz co dotyczy reszty, tego
naprawdę nie rozumiem.
— W takim razie postaram się mówić wyraźniej. Śledzę już
panią od kilku dni, ilekroć pani wraca od barona Soltenaua. Ale dzisiaj
czynię to ze szczególną satysfakcją.
Jego niesamowite zachowanie przejęło ją trwogą. Podeszła
prędko do powozu, lecz zanim zdołała wsiąść, Rehling porwał ją
nagle w swoje ramiona i począł pokrywać jej twarz gorącymi
pocałunkami. Po czym, puściwszy ją, rzekł głucho:
— Nie ma niczego bardziej uwłaczającego dla mężczyzny, jak
kochać kobietę, którą się pogardza! Bądź zdrowa!
To powiedziawszy, cofnął się, patrząc tępym wzrokiem za
oddalającym się powozem. Zdławiwszy wydzierający się jęk,
odwrócił się wreszcie, gotując się do odejścia. Lecz w tej samej chwili
natknął się na stojącego przed nim Waldecka, który mierzył go
ponurym spojrzeniem.
Henryk Rehling wybuchnął szyderczym śmiechem.
— Cudownie, panie konsulu! Właśnie rozegrał się ostatni akt
wstrząsającego romansu, którego, o ile się nie mylę, był pan
świadkiem. Czy tak?
Waldeck patrzył ze współczuciem na skrzywioną bolesnym
skurczem twarz młodego człowieka. Po czym rzekł spokojnie:
— Mam z panem do pomówienia, panie Rehling. Czy nie
zechciałby mi pan towarzyszyć? Naprzeciw jest maleńka, zaciszna
kawiarenka.
— Dobrze, idę z panem. Mamy bowiem jeszcze ze sobą nieduży
rachuneczek do wyrównania.
Przeszli w milczeniu ulicę i weszli do pustego o tej porze lokalu.
Waldeck zamówił butelkę wina i czekał aż kelner się oddali.
Mechanicznym ruchem napełnił dwa kieliszki i powiedział spokojnie:
— Otrzymałem dziś od pana zagadkowy list.
Rehling powiódł nerwowym ruchem dłoni po swych ciemnych,
puszystych włosach. Jego ciemne oczy wyrażały, niepewność, ale po
chwili opanował się.
— Sądzę, że zagadka już rozwiązana. Widziałem pana żonę
wchodzącą do domu barona Soltenaua; prawdopodobnie więc
udaremnił pan to czułe sam na sam. W każdym bądź razie przed
chwilą stamtąd wychodziła, więc musiał ją pan widzieć!
— Proszę, niech mi pan oszczędzi wszelkich dalszych wyjaśnień.
Rehling zaśmiał się drwiąco.
— Ależ z przyjemnością. Nie należy bynajmniej do rozkoszy,
relacjonować tego rodzaju sytuację. A jeśli pan przy tym wycierpiał
choćby połowę z tego co ja, to jest pan godzien tego samego
współczucia. Czy ma mi pan jeszcze coś do powiedzenia?
— Przed chwilą byłem świadkiem, w jaki sposób żegnał się pan
z moją żoną. Sądzę zatem, że jako jej mąż, mam prawo pana zapytać,
co go do tego uprawniło?
— Istotnie; prawo jest po pańskiej stronie, wobec czego nie
pozostaje mi nic innego, jak tylko szczerze wszystko panu
powiedzieć. Nie pierwszy raz mi się zdarzyło, że całowałem pańską
obecną żonę. Dawno już temu, na długo przedtem zanim nią została,
byłem z nią potajemnie zaręczony. Była dla mnie tkliwą i oddaną
narzeczoną. Czy zdaje pan sobie sprawę, jaki czar bije od tej kobiety,
zwłaszcza, gdy chce kogoś usidlić? Sądzę, że miał pan możność
poznania jej w tych wszystkich niebezpiecznych grach. Krótko
mówiąc, uczyniła ze mnie bezwolnego, nędznego błazna. A gdy pan
pojawił się jako bogaty konkurent, wtedy ja zostałem usunięty z
najmilszym w świecie uśmiechem. I oto spostrzeżono nagle, że nie
kochano mnie na tyle, by z tego powodu poniechać bogatej kariery.
Tak to moja ongiś narzeczona przeobraziła się w panią konsulową
Waldeck! Jak ta metamorfoza na mnie podziałała, to dla pana,
mniemam, jest bez znaczenia. Czy tak? Niestety, wśród gruzów
pogrzebanych nadziei pozostała jeszcze rzecz najbardziej zbędna —
miłość do kobiety, którą zmuszony byłem pogardzać! Jedno tylko
było dla mnie pocieszeniem — świadomość, że i pana miłością nie
darzy. Proszę mi wybaczyć moją szczerość. Łudziłem się więc, że
prócz miłości własnej, nie jest zdolna do żadnych innych uczuć. Lecz
mimo to nie przestawałem jej śledzić z tajemną i bolesną trwogą, aż
wreszcie spostrzegłem, że to, co nam obojgu zostało odmówione,
przypadło w udziale Soltenauowi! Czy go istotnie kocha, czy tylko
udało mu się rozbudzić jej namiętność, nie wiem; wiem tylko tyle, że
straciła dla niego głowę, a to jest wystarczające, by mnie doprowadzić
do rozpaczy. Oszalały z bólu wystosowałem do pana ów list,
upewniwszy się przedtem o jej codziennych niemal wizytach u barona
Soltenaua. Chciałem się w ten sposób zemścić na niej, na baronie i,
mówiąc otwarcie, także i na panu. A jeśli mu pan jeszcze strzeli w łeb,
to cel mój będzie już całkowicie osiągnięty.
Waldeck przysłuchiwał się w milczeniu, siląc się na spokój. Nie
zdradził żadnym gestem, co działo się w jego duszy. Rehling,
przywoławszy kelnera i poprosiwszy o szklankę wody, rzekł
swobodnym tonem:
— Muszę zażyć proszek na uspokojenie. — To powiedziawszy,
wyjął jakiś maleńki pakiecik, zażywszy jego zawartość jeszcze w
obecności kelnera.
— Czy pozwoli pan zadać sobie jeszcze jedno pytanie? — zapytał
Waldeck. — Od jak dawna zauważył pan, że między moją żoną
a baronem Soltenauem nawiązały się bliższe stosunki?
— Podejrzenie powziąłem jeszcze tej zimy, na pierwszym balu,
jaki się odbył u państwa w domu. Co się zaś tyczy bezwzględnej
pewności, to zdobyłem ją dopiero przed kilku dniami. Tak więc, panie
konsulu, ta sprawa się przedstawia. Pan zabrał mi kochankę, czyniąc z
niej swą małżonkę, pan baron Soltenau bierze pańską żonę i...
Chwyciwszy się kurczowo za serce, zbladł śmiertelnie.
— Nie pozostaje mi już wiele czasu... Proszę darować
nieszczęśliwemu, jeśli panu zadał ból... Niech pan po raz ostatni
pozdrowi ode mnie Ernę. Kocham ją jeszcze, a ponieważ nigdy jej
kochać nie przestanę, mimo że nią pogardzam, postanowiłem zrobić z
sobą koniec, albowiem życie stało się dla mnie nieznośnym
ciężarem!... — To co przed chwilą zażyłem było trucizną. Bądź pan
zdrów i ...
Zerwawszy się, objął Waldeck upadającego, aby go podtrzymać.
— Kelner, szybko, lekarza!
Przerażony kelner natychmiast przybiegł, lecz Rehling uczynił
ruch ręką:
— Nie trzeba, już po wszystkim. Niezawodna trucizna, koniec.
Upadł. Nagle wyciągnął ramiona, jak gdyby chciał kogoś objąć,
wymówiwszy z rozpaczliwą tęsknotą imię Erny. Niby ostatnie
tchnienie, wymówił imię ukochanej kobiety, bez której nie mógł żyć.
Wzruszony Waldeck pochylił się nad nim... W jego gasnących
źrenicach dojrzał niemą, lecz przeogromną skargę na kobietę, która z
lekkim uśmiechem zniweczyła jego młode życie.
Waldeck zajął się zmarłym ze spokojem i przezornością.
Następnie skierował się ku domowi. Gorzki, surowy wyraz przylgnął
do jego zaciśniętych ust. Ze zgrozą myślał o tej kobiecie, która
spowodowała tę śmierć i która jemu zadała tak bolesny cios. Rozumie
się, że o dalszym współżyciu z nią nie mogło już być mowy, wobec
czego należało coś przedsięwziąć, ażeby się od niej oddzielić.
Idąc tak wolnym krokiem wśród śnieżnej zawiei, rozmyślał nad
przeżyciami ostatnich godzin... I oto dojrzał, jak ponad tym
trzęsawiskiem grzechu, nieszczęść i winy, wyrasta jasna i promienna
postać Ruth! Domyślając się ogromu jej samozaparcia i poświęcenia,
powziął niezłomne postanowienie, by ją za to wszystko stokrotnie
wynagrodzić! To jej zawdzięczał, że nie doszło do ostateczności. Z
tkliwością myślał o jej dzielności. Jak wielka musiała być jej miłość
dla niego, skoro zdobyła się na tyle poświęcenia.
* * *
Tymczasem Ruth wróciła do domu w nie dającym się opisać
stanie. Co prawda cieszyła ją myśl, że zdołała uchronić ojca przed
najgorszym, lecz myśl o Fredzie po prostu ją przerażała. Swym
zachowaniem dał bowiem jej wyraźnie do zrozumienia, że uważa ją za
winną, co ją nad wyraz boleśnie dotknęło i to raczej ze względu na
niego, aniżeli na siebie.
Ale jej osobiste szczęście zagrożone było jeszcze czym innym.
Nie mogąc wtajemniczyć ojca w istotny stan rzeczy, była zmuszona,
choćby tylko dla zachowania pozorów, zaręczyć się z Soltenauem. I w
tym właśnie tkwił sęk. Bo choćby nawet potem zaręczyny te zostały
unieważnione, to i tak Fred nie będzie już miał do niej tego zaufania
co dawniej, ani też nigdy jej rzekomej zdrady nie wybaczy, o ile nie
dowie się całej prawdy.
A czy może mu ją wyjawić? Czy może pozwolić, ażeby ujemnie
wyrażano się o żonie jej ojca? A Erna? Czy się opamięta, czy zechce
zawrócić z drogi, która ją wiedzie ku niechybnej zgubie? W niemej
rozpaczy załamywała dłonie, dręczona niepokojem. Chodząc tam i z
powrotem po maleńkim pokoiku, nie wiedziała, co czynić. Trwało to
może z godzinę.
Wtem zjawiła się Erna. W milczeniu stały naprzeciw siebie przez
dość długą chwilę. Ruth patrzyła na nią smutnymi i poważnymi
oczyma. Erna spłonęła rumieńcem.
— Przykre to zajście, Ruth. Musimy z sobą o tym pomówić.
Sądzę, że mi uwierzysz, że tylko dzięki nieszczęśliwemu wypadkowi
znalazłam się w mieszkaniu barona Soltenaua. Miałam w pobliżu coś
do załatwienia, gdy niespodzianie zrobiło mi się słabo. Przypadkowe
zjawienie się barona sprawiło, że skorzystałam z zaofiarowanej mi
pomocy. Ażeby nieco przyjść do siebie, udałam się do jego
mieszkania. Oto wszystko!
Słuchając tych kłamliwych wyjaśnień, Ruth zarumieniła się.
Milcząc, walczyła z sobą, by zachować spokój.
— No, jakże, czy nie zechcesz mi odpowiedzieć? Czy nie
mogłabyś mi powiedzieć, co cię sprowadziło do barona Soltenaua, a
także i twojego ojca?
W odpowiedzi na to sięgnęła Ruth za stanik, i wyjąwszy pismo
Rehlinga, które uprzednio tam schowała, wręczyła je Ernie. Ta,
przeczytawszy list — zbladła. Więc to jego, Rehlinga dzieło. Nie, za
wszelką cenę trzeba tego człowieka zmusić do milczenia. Zaraz jutro
wybierze się do niego. Nie oprze się jej prośbom, o, tego była pewna.
Podarłszy list na drobne kawałki, rzekła z pogardą:
— Oto pismo podłego oszczercy, który skwapliwie skorzystał
z przypadku, żeby mi szkodzić. Jest to zemsta za odmowę, jaka go ode
mnie spotkała. Tylko proszę cię, nie spoglądaj na mnie takim
przenikliwym wzrokiem sędziego. Nie ma tu bowiem nic, co by
należało sądzić.
— Toteż nie mam zamiaru cię sądzić. Niejedno bym zresztą dała,
by móc w to wszystko uwierzyć. Ale bądźmy ze sobą szczere. Nie
dalej jak parę dni temu, zastałam cię z baronem Soltenauem w tego
rodzaju sytuacji, że byłoby naiwnością mieć jeszcze jakiekolwiek
wątpliwości, co do wzajemnego waszego stosunku. Już wtedy
należało mi przedsięwziąć pewne kroki, których niestety, z obawy i
niesmaku, zaniechałam. Chciałam cię bowiem prosić o zerwanie
wszelkich stosunków z baronem Soltenauem i to w imię jeżeli nie
miłości, to przynajmniej wierności, która należy się ojcu. Gdyby
dowiedział się prawdy, życie jego byłoby zdruzgotane, a może nawet i
kompletnie zniweczone. Myślę, że pojedynek byłby nieunikniony,
następstwem zaś byłaby śmierć jednego z nich. W każdym z tych
wypadków wina byłaby po twojej stronie. Przypadek zrządził, że
udało mi się wyprzedzić ojca. Nadto dla zachowania pozorów będę
zmuszona choćby tylko na krótki okres czasu, oficjalnie zaręczyć się
z baronem Soltenauem. Toteż wszystko może być jeszcze uratowane,
jeśli przychylisz się do mej gorącej prośby, żeby na przyszłość nie
odnawiać kontaktów z tym młodym człowiekiem. Papa jest tak dobry
i szlachetny, a przy tym tak bardzo cię kocha. Nie sądzę więc, by to
było tak trudne do przeprowadzenia, zwłaszcza przy odrobinie dobrej
woli.
Erna słuchała jej z zaciętym uporem, wreszcie odezwała się:
— Moja droga, robisz po prostu z igły widły! Bogu ducha winny
flirt rozdmuchujesz do rozmiarów jakiejś potwornej zbrodni. Poza tym
jakim prawem uczysz mnie moralności? Bardzo dziękuję, wolę już
raczej wyznać ojcu prawdę.
Oczywista, że nie myślała tego serio. Chciała tylko uniknąć
dalszych upokorzeń, ratując w ten sposób resztki swojej godności.
Ruth w mig zorientowała się w sytuacji.
— Słuchaj — odezwała się — obowiązuję się nigdy więcej tego
tematu nie poruszać, ani też czymkolwiek dać ci odczuć, że wiem coś,
co dla innych ma pozostać tajemnicą. Tylko przyrzeknij mi, o co cię
proszę.
Erna podeszła ku niej.
— Dobrze, przyrzekam.
— Dziękuję. A teraz, skoro już wszystko między nami
wyjaśnione, zechciej zostawić mnie samą. Papa niedługo wróci, a nie
chciałabym, ażeby nas zastał razem.
Nic nie odpowiedziawszy, Erna wyszła z pokoju, udając się do
swego salonu. Usiadła przy oknie, czekając na powrót męża. Tak
siedziała przez dłuższą chwilę, nieruchomo wpatrzona w śnieżną
zamieć. Waldeck po powrocie przywitał ją chłodno i spokojnie.
— Chciałbym z tobą pomówić. Może będziesz łaskawa przejść
do mego pokoju. Tam będziemy mogli najswobodniej z sobą pogadać.
— Cóż za uroczysta mina, kochany Herbercie? — zażartowała
z pozorną swobodą.
Nic na to nie odpowiedział. Otwarłszy drzwi, puścił ją przodem.
Erna, spojrzawszy na niego, doznała dziwnej trwogi. Milcząc, weszła
do pokoju. Zamknąwszy drzwi za sobą, zwrócił Waldeck ku niej swą
bladą, zmizerowaną twarz, na której jednakże widniało niezłomne
postanowienie.
— Jutro spakujesz swoje rzeczy i opuścisz mój dom. Będzie się
nazywało, że jedziesz w odwiedziny do swej chorej ciotki. Rzecz
prosta, że po tej podróży nie może już być mowy o twoim powrocie.
Sądzę, że to rozumiesz.
Patrzyła na niego osłupiałym wzrokiem.
— Chyba oszalałeś, Herbercie!
— Nigdy jeszcze nie myślałem trzeźwiej, niż w tej chwili. Lecz
żeby ci oszczędzić dalszego zdumienia, powiem ci wprost, że ani na
chwilę nie postało mi w głowie uwierzyć w tę całą komedię, tak
zręcznie zainscenizowaną u Soltenaua.
— Doprawdy, że cię nie rozumiem, Herbercie! Co chcesz przez
to powiedzieć?
Na twarzy Waldecka pojawił się wyraz bezgranicznej pogardy.
— Oszczędź sobie tych kłamstw! Co prawda weszły już one do
tego stopnia w twoją krew, że stały się niejako twoją drugą naturą,
wskutek czego przychodzą ci dość łatwo, lecz nie chciałbym być w
dalszym ciągu świadkiem tej ohydnej komedii. — To powiedziawszy,
wyciągnął maleńką złotą broszkę. — Sądzę, że ona należy do ciebie.
Byłoby zatem wskazane, byś na przyszłość zechciała być nieco
ostrożniejsza. Znalazłem ją bowiem w mieszkaniu Soltenaua.
Erna jeszcze nie dała za wygraną.
— Ach Boże, jakim to cudem ona się tam znalazła?
Z gniewu nabrzmiały mu na czole żyły.
— Zapewne jakieś złe duchy ją podrzuciły. Lecz żeby całkowicie
rozproszyć twoje wątpliwości dodam, że czekając na ciebie przed
domem Soltenaua, byłem świadkiem twego osobliwego, zaiste,
spotkania z Rehlingiem.
Zdjął ją strach.
— Bezwstydny, napadł mnie w nikczemny sposób.
Patrzył na nią ponurym wzrokiem.
— Bezwstydny? A kto wie, może miał ku temu coś w rodzaju
uprawnienia?
— Nigdy!
Waldeck począł spacerować po pokoju. Nagle Erna przypadła do
niego i objęła ramionami.
— Herbercie, wybacz mi, nie bądź tak okrutny!
Chłodno i spokojnie uwolnił się z jej objęć.
— Tylko bez czułości. Nie zdadzą się już teraz na nic więcej.
Między nami wszystko skończone. Do Soltenaua wybrałem się
jedynie dlatego, by ci udowodnić twą zdradę. I tylko wielkoduszny
czyn mojej córki odwiódł mnie od natychmiastowej zemsty. Chciałem
jej bowiem oszczędzić jeszcze jednej przykrości. Co było przyczyną,
że mnie w tym wszystkim wyprzedziła i, przezwyciężając swą
nieskazitelną naturę, czynnie w te brudy się wmieszała, to dopiero
postaram się wyjaśnić. Już dawno podejrzewałem, że poślubiłaś mnie
z wyrachowania i że twoja wierność jest wielce problematyczna, lecz
dopiero dziś, po rozmowie z Rehlingiem, uświadomiłem sobie w całej
pełni twoją nikczemność.
— Obraził mnie, ponieważ nie chciałam być jego.
— Będąc jego czułą narzeczoną, przyjmowałaś moje hołdy.
— Bezwstydny! Siebie i ciebie okłamał!
— Przestań go lżyć, już nie żyje.
— Nie żyje? — utkwiła w nim nieprzytomny wzrok.
— Tak. Otruł się, ponieważ zniszczyłaś mu życie. Umarł z twoim
imieniem na ustach. Oto twoje dzieło!
Zerwała się z dzikiem oburzeniem.
— Idiota. Jak śmiał mnie czynić odpowiedzialną za to?
— To już jest wyłącznie twoja sprawa. Mnie ona już więcej nie
dotyczy. Jak już wspomniałem, opuścisz jutro mój dom. Moja córka
nie może dłużej pozostawać z tobą pod jednym dachem.
— Czyli innymi słowy, po prostu mnie wyrzucasz? Nie masz
żadnych dowodów, które by świadczyły przeciwko mnie.
Patrzył na nią z obrzydzeniem.
— Aż nadto przekonywające, by usprawiedliwić moje żądania.
— A jeśli nie zechcę twego domu opuścić? — zawołała, patrząc
mu wyzywająco w twarz.
Odwrócił się. Nie mógł znieść jej widoku.
— Nie zrobisz tego — rzekł. — Od twojej uległości zależeć
będzie moja hojność. Będziesz miała na tyle, by urządzić się według
własnych upodobań. Stawiam tylko jeden warunek: żeby to było poza
obrębem Berlina!
— Dobrze. Zgadzam się. Gdzie pieniądze — tam władza! Chcesz
się koniecznie mnie pozbyć, trudno, postaram się jakoś to przeboleć.
— Bóg z tobą! Będzie ci towarzyszyć twoja garderobiana.
Chciałbym uniknąć sensacji.
Erna wstała i energicznie ruszyła w kierunku drzwi.
— Teraz nie mamy już sobie nic więcej do powiedzenia. Bądź
zdrów!
— Bądź zdrowa!
Stanąwszy w drzwiach, rzuciła jeszcze na męża ostatnie
spojrzenie. Waldeck stał koło biurka z podniesioną głową, z
zaciśniętymi ustami, z oczyma nieruchomo i nieubłaganie
wpatrzonymi w ścianę. A gdy drzwi się za nią zamknęły, opadł na
krzesło, ukrywszy twarz w dłoniach. Siedział tak dość długą chwilę.
Poczuł dojmujący ból w sercu. I oto odchodziły od niego szczęście i
miłość, unosząc z sobą ostatnie przebłyski młodości, ustępując
miejsca krwawej walce o cichą rezygnację.
* * *
Erna przy pomocy pokojowej pakowała swe rzeczy, czyniąc
plany na przyszłość. Jakkolwiek przykro jej było rozstawać się z
domem, w którym władała niby udzielna księżna, to jednak myśl o
wysokiej rencie, jaką jej prawdopodobnie Waldeck wyznaczy oraz
nadzieja połączenia się z Soltenauem były jej niejaką pociechą. Wszak
był współwinny, więc chyba jej nie opuści — myślała.
* * *
Nazajutrz pani Grotthus idąc z parteru na górę, gdzie mieściła się
kuchnia, miała wielce stroskaną minę. Od wczoraj panował w całym
domu przygnębiający nastrój. Stół nakryty do kolacji daremnie
wyczekiwał swoich zwyczajnych biesiadników. Służba wciąż między
sobą szeptała, a Maria, pokojowa pani konsulowej, pędziła zziajana to
na dół, to na górę, zgarniając zewsząd zapomniane przedmioty.
W chwili, gdy pani majorowa wstępowała na schody, wyszła jej
naprzeciw pani Erna, już ubrana do podróży.
— Cieszę się, że panią widzę, pani majorowo, właśnie chciałam
do pani pójść, ażeby się pożegnać.
— Czy pani wyjeżdża, pani konsulowo?
Erna z szyderczym uśmiechem podeszła do pani majorowej.
— Między nami mówiąc wyjeżdżam, by nigdy już nie wrócić.
Tak, łaskawa pani. Zostaje więc pani nadal jedyną władczynią tego
królestwa. Sądzę, że jest pani z tego rada, nieprawdaż? Ale nie biorę
jej tego bynajmniej za złe. Nie łudziłam się bowiem nigdy co do
uczuć, jakie dla siebie żywiłyśmy. Ale trudno, jesteśmy tak różne.
Proszę pokłonić się ode mnie pańskiej pupilce, pannie Ruth. Byłoby
mi miło, gdyby zechciała zachować mnie w dobrej pamięci.
To powiedziawszy, skinęła lekko głową zdumionej pani
majorowej, która patrzyła za nią ze smutną powagą. Zgrabnym,
elastycznym krokiem przeszła do czekającego na nią powozu.
Jakkolwiek pani Grotthus nie bardzo sobie z tego wszystkiego
zdawała sprawę, jednak jedna rzecz była dla niej jasna. A mianowicie
to, że pani Erna po raz ostatni przemawiała do niej w charakterze pani
domu.
Z ciężkim sercem powlokła się na górę. Tutaj lokaj
zakomunikował jej, że pan konsul na nią czeka. Ujrzawszy go, pani
majorowa zatrwożyła się. Stał przed nią człowiek, który mimo
spokoju i powagi, każdego mógł przerazić swoim zmienionym
wyglądem. Postarzał się i jakby się w siebie zapadł.
— Kochana pani majorowo, jestem zmuszony uczynić pani
pewne wyznanie. Przed chwilą moja żona opuściła nasz dom na
zawsze. Pani daruje, że nie będę teraz wchodził w szczegóły. Dla
służby, oczywista, będzie się nazywało, że wybrała się w dłuższą
podróż. Z czasem jakoś się wszystko ułoży.
Pani majorowa uścisnęła jego dłoń z wyrazem głębokiego
współczucia.
— Chciałabym panu coś powiedzieć, co by pana dźwignęło na
duchu. Pańska córka pana bardzo kocha...
— Wiem o tym. Toteż stosunki nasze powrócą do dawnego
trybu. Będziemy przy tym starali się jakoś zapomnieć, że
nierozważnie chciałem sprzęgnąć głupią młodość z moją starością.
Pozwalam pani, droga przyjaciółko, naśmiewać się teraz ze mnie.
— Nie, tego nie zrobię! Ale postaram się, o ile naturalnie nie ma
pan nic przeciwko temu, jakoś mu pomóc w dźwiganiu tego ciosu,
który był nieunikniony, a którego już dawno się spodziewałam.
— A więc i pani! Tylko ja nieszczęsny byłem ślepy, a raczej
chciałem nim być, dopóki mi tej przepaski przemocą nie zdarto z
oczu. Och, jakże rażące jest światło prawdy!
— Oczy przywykną... i jeszcze wszystko będzie dobrze.
— Dlaczego mnie pani nie ostrzegła?
— Nie piękna to rzecz kogoś podchodzić. Tym bardziej, że nie
spieszno mi było pozbawiać pana iluzji szczęścia, którego panu z całej
duszy życzyłam. Byłabym raczej skłonna podtrzymać ją w panu, niż
przyczynić się do jej rozwiania.
— Mam wrażenie, że te same zasady wpoiła pani także w Ruth.
— Owszem.
Potrząsając głową, Waldeck rzekł:
— Proszę, niech pani będzie łaskawa przysłać ją tu do mnie.
Chciałbym z nią pomówić. Tylko proszę o niczym jej nie mówić.
Gdzie ona jest?
— Od wczoraj nie wychodzi ze swego pokoju. Dobijałam się do
niej kilkakrotnie, lecz prosiła przez drzwi, by ją zostawić w spokoju.
Skarży się na ból głowy.
— Muszę koniecznie teraz z nią pomówić. Żegnam panią, pani
majorowo. Jak tylko wrócę do równowagi, pomówimy szerzej.
— Ależ panie konsulu, może to dla pana bolesne... Aż nadto
dobrze sama wszystko rozumiem.
Oddaliła się i zapukała do Ruth.
— Dziecinko, ojczulek prosi.
Ruth, jak gdyby tylko na to czekała. Wyszła natychmiast z
pokoju. Blada i zapłakana z trudem uśmiechnęła się do pani Grotthus.
Pani majorowa pogłaskała ją łagodnie po twarzy.
— Czy główka już nie boli?
— Dziękuję, jest mi lepiej.
To powiedziawszy odeszła. Niebawem stanęła przed ojcem.
— Wybacz ojczulku, nie powinnam była wczoraj tego robić.
— Masz na myśli twoją wizytę u Soltenaua? Powiedz mi, jak to
się stało?
— Masz prawo mnie wyłajać, ojcze. Byłam głupia i szalona.
— Tak, dziecko. O tym jestem przekonany.
— Dzięki. Serdeczne dzięki za zaufanie.
— Co cię do niego skłoniło?
Zarumieniła się gwałtownie.
— Ach, wiesz, głupstwo! Chciałam po prostu przyjrzeć się, jak
takie kawalerskie mieszkanie wygląda.
— Jak to, czy nie zdawałaś sobie sprawy, na co naraża się młoda
dziewczyna, odwiedzając samotnego mężczyznę?
— Nie myślałam o tym, ojcze.
— Czy kochasz Soltenaua?
W niemej udręce splotła swe dłonie.
— Nie — rzekła cichutko.
— Ale po tym co wczoraj zaszło, musisz zostać jego żoną. Teraz
już trudno się cofnąć. Trzeba było wcześniej zastanowić się nad tym.
Na nieszczęście był jeszcze świadek tego zdarzenia. Co sobie taki
Fred o tobie pomyśli, jeśli zaręczyny z Soltenauem cię nie
zrehabilitują?
Przymknęła na chwilę oczy.
— Skoro tak musi być, ojcze, w takim razie zgadzam się —
rzekła cicho, lecz z mocą.
Ująwszy ją za rękę, spojrzał jej badawczo w oczy.
— Biedny Fred! Żal mi go. Mam bowiem wrażenie, że robił sobie
odnośnie do ciebie, pewne nadzieje.
Zadrżała lekko, lecz odważnie popatrzyła na niego.
— Sądzę, że się pocieszy. Wczorajsze zdarzenie uczyniło mnie i
tak w jego oczach „niegodną". Dał mi to zresztą w zupełnie
niedwuznaczny sposób do zrozumienia, czyli że nie darzy mnie takim,
jak ty ojcze, zaufaniem.
Waldeck przycisnął ją gorąco do serca.
— Moja droga, dzielna dziewczynko, wszak on nie wie o tym, że
ta cała wczorajsza przygoda to tylko zręcznie przez ciebie odegrana
komedia, ażeby oszczędzić swemu ojcu wielkiej przykrości.
— Papo! — Spojrzała na niego z trwogą.
— Uspokój się, dziecko! Wiem wszystko. Wiem, że tylko dla
mojego dobra, po raz pierwszy okłamałaś swego ojca.
Drżąc o niego, zarzuciła mu ramiona na szyję.
— Papo, mój biedny, kochany papo!
— Nie nazywaj mnie biednym! Twoja miłość mnie wzbogaca!
Głaskała go po rękach.
— Ach, że też nie było mi dane ustrzec cię przed tym
nieszczęściem! Co teraz będzie?
— Nic. Będziemy sobie znowu żyli we dwoje, jak dawniej.
Bowiem kobieta, która mnie w tak haniebny sposób oszukała, opuściła
właśnie mój dom — na zawsze!
Patrzyła na niego osłupiałym wzrokiem.
— Na zawsze?
— A czyż mogło być inaczej?
— Nie rozumiem. Jak to, przecież już wszystko było dobrze?
W paru słowach opowiedział jej Waldeck, co zaszło. Ruth
słuchała go ze wzrastającym przerażeniem. Gdy skończył, zawołała z
rozpaczą:
— Więc na nic się to wszystko zdało! I będziesz zmuszony
wyzwać Soltenaua na pojedynek?
— Uspokój się. Do tego nie dojdzie, słowo honoru! Tylko dzięki
tobie unikniemy pojedynku. Nie palę się tak bardzo, by Soltenaua
zabić i osierocić jego starych rodziców. A i mojej małej dziewczynce
też jeszcze jej ojciec na coś się przyda. Pojedynek sytuacji by nie
poprawił, raczej by ją jeszcze pogorszył. Rozumie się, że cała zasługa
po twojej stronie. Bez twojej niespodziewanej interwencji byłby
nieunikniony.
— Dzięki Bogu! Wszystko inne już fraszka. Jakoś oboje to
zniesiemy.
— A co zrobimy z Fredem? Biedny!
Przytuliwszy się do jego piersi, wyspowiadała się ze swej miłości
i swego bolesnego wyrzeczenia. Waldeck mówił jej słowa otuchy,
głaszcząc ją pieszczotliwie po włosach.
— Cicho maleńka, pozostaw to mnie. Swoją nieufność będzie
zmuszony przebłagać u twoich stóp. Przyrzekam ci to.
Patrząc na siebie czule, ucałowali się serdecznie. Wreszcie
Waldeck powiedział:
— A teraz idź do ciotki majorowej i opowiedz jej, co cię gnębi.
Możesz z nią mówić otwarcie i szczerze. Lada bowiem chwila
nadejdzie Soltenau.
Chwyciła go kurczowo za rękę.
— Przyrzekłeś!
— Pamiętam o tym.
Jeszcze raz uścisnęła z serdeczną czułością jego ręce.
— Mój drogi, kochany ojcze!
— Moje dobre dziecko!
Ruth udała się do pani majorowej i wyspowiadała się przed nią.
— Czy będzie mnie jeszcze kochał ten niedobry, kochany Fred?
Tak zapytała, skończywszy swą spowiedź. Staruszka odetchnęła
z ulgą.
— Co raz w swoim sercu zamknął, już na wieki w nim
pozostanie. Chwała więc Najwyższemu, że zwątpił w ciebie bez
słusznej przyczyny.
— Czy bardzo cierpiał?
— Sama go o to zapytaj, dziecino. Przede wszystkim chciałabym,
ażeby czym prędzej się o tym dowiedział. Gdyby do mnie przyszedł,
cała ta męka byłaby mu oszczędzona. Któż bowiem lepiej ode mnie
zna moją małą Ruth? Ale nie szkodzi. Może właśnie wyjdzie to na
dobre temu zapaleńcowi i nabierze nieco rozsądku.
— Nie, niech już pozostanie jakim jest. Kocham go właśnie
takim.
Pani majorowa uśmiechnęła się. Nie mam nic przeciwko temu.
Jakoś zawsze umiałam z nim dojść do ładu.
— I ja, gdybym tylko mogła go zobaczyć.
— Cierpliwości. I to przyjdzie.
* * *
Soltenau kazał zameldować się Waldeckowi i natychmiast został
przyjęty. Konsul nie wskazał gościowi krzesła. Stojąc naprzeciw
siebie, patrzyli sobie przez chwilę w oczy, wreszcie Waldeck się
odezwał:
— Panie baronie, czy przychodzi pan z prośbą o rękę mojej
córki?
— Panie konsulu — rzekł oficer blady jak ściana. — Jakkolwiek
zdaję sobie sprawę, że się tego po mnie spodziewasz, to jednak
pragnąłbym, by mi wolno było wpierw złożyć pewne zeznanie, po
którym pan sam zadecyduje, co ma nastąpić.
Waldeck obrzucił go ostrym, poważnym spojrzeniem.
— Nie życzę sobie słyszeć żadnych zeznań. Nie chcę o niczym
wiedzieć. Oddałby pan tym, zarówno mnie jak i sobie, kiepską
przysługę. Czy mnie pan rozumie?
— Panie konsulu, pan wie...
— Nic nie wiem i nie chcę wiedzieć. Tak będzie lepiej. Znam
pańskiego ojca. Jest to wspaniały starzec. Jak pan sądzi, co by on na to
powiedział, gdyby pewnego pięknego poranka przyniesiono mu
wiadomość, że jego jedyny syn stracił życie w pojedynku? Albo inny
wypadek. Wszak zna pan moją córkę, nieprawdaż? Więc
prawdopodobnie obiło się panu o uszy, jak bardzo ta mała kocha
swego ojca. A teraz, proszę sobie wyobrazić, że nagle przynoszą jej
do domu jego zimne zwłoki. I proszę pomyśleć, jaka rozpacz tego
dziecka? Ale dlaczego właściwie o tym wszystkim mówię?...
Zostawmy to. Acha, już wiem, co mnie na to naprowadziło. Tyle
przecież nieszczęść się zdarza. Nie dalej jak wczoraj, byłem
świadkiem tragicznej śmierci pewnego młodego człowieka, który w
mojej obecności zażył truciznę. Rozumie się, że ani mi na myśl nie
wpadło, że to może być trucizna. Może nawet zna pan tego człowieka.
Jest to muzyk. Niejaki Henryk Rehling.
— Owszem. Mam wrażenie, że widywałem go od czasu do czasu
u państwa. Blada twarz, krucze włosy, niesamowite oczy.
— To właśnie on. Otruł się w mojej obecności, lecz zanim
zdołano zawezwać lekarza, było już po nim. Powód: nieszczęśliwa
miłość! Kobieta którą kochał, była mu oddaną narzeczoną, lecz
porzuciła go, żeby poślubić starego, bogatego człowieka. Lecz i tego
zdołała oszukać, wdając się w miłostki z pewnym młodym oficerem.
Wczoraj odwiedziła go znowu, jak zwykle potajemnie. Rehling,
przeszedłszy przez wszystkie piekła zazdrości, postanowił zemścić się
na niej, zdradziwszy ją przed mężem, w którego obecności zadał sobie
śmierć. Albowiem mimo całej pogardy, jaką miał dla niej, ciągle ją
jeszcze kochał. Sądzę, że tego rodzaju kobiety nie zasługują, ażeby
mężczyzna tracił dla nich życie.
— Panie konsulu — rzekł Soltenau, któremu twarz kurczowo
drgała. — Trudno mi wyrazić, co czułem, słuchając tej smutnej
historii. Jestem istotnie do głębi wzruszony.
— To nic. Podobne wstrząsy działają niekiedy zbawiennie. Prócz
tego mam możność zakomunikować panu, że dziś rano moja żona
wyjechała na czas nieograniczony.
Soltenau drgnął zmieszany. Zacisnął zęby tak silnie, że jego
muskuły w twarzy mocno nabrzmiały. Wreszcie zaczął niepewnym
głosem:
— Wstydzę się, panie konsulu, i doprawdy szczerze żałuję, gdyż
zdaję sobie sprawę z bólu, jakiego pośrednio stałem się przyczyną,
powodując nadto ten arcyprzykry wyjazd. Proszę mi wierzyć, że
żadna ofiara nie byłaby za wielka, by uznać to zdarzenie za niebyłe i
wymazać z pamięci.
Waldeck skłonił się z pewną powściągliwością.
— Za bardzo się pan tym wszystkim przejmuje, panie baronie.
Więc może pomówimy o czymś innym... I ja byłem kiedyś młody,
i niejednokrotnie błądziłem. Ale z czasem wszystko się w życiu
wyrównuje, wobec czego nie opłaca się mówić o jakimś
zadośćuczynieniu. To potem jakoś już samo od siebie przychodzi.
Może, z tego co mówię, wyciągnie pan dla siebie jakąś naukę.
— Zapewniam, że nie zapomnę tych słów.
— Będzie to tylko z korzyścią dla pana. Ale jeszcze słówko.
Moją córkę i pana Grotthusa łączy wzajemna miłość i niewątpliwie
byliby już z sobą zaręczeni, gdyby nie ów nieszczęsny wypadek, który
czyniąc Freda świadkiem pewnej sceny, dał mu niejako uprawnienie
do powątpiewania w wierność mej córki. Wobec tego zaś, że jedynie
pan mógłby go przekonać o bezpodstawności tego podejrzenia proszę
pana, by zechciał to uczynić. Przed chwilą chciał mi pan złożyć pewne
wyznanie, które zmuszony byłem odrzucić. Proszę je zatem
zakomunikować panu Grotthusowi.
Soltenau wyprostował się jak struna.
— Natychmiast to uczynię, panie konsulu. Dziękuję za pańskie
niezwykłe, zaiste, zachowanie się w tej sprawie i zapewniam, że od tej
chwili jestem pańskim dłużnikiem. Proszę łaskawie pokłonić się ode
mnie córce i poprosić ją w moim imieniu o wybaczenie mi tego
wszystkiego, na co ją naraziłem. I jeszcze jedno, panie konsulu. Może
kiedyś będzie pan mógł darować mi moją winę. Dziś, nie śmiem pana
jeszcze o to prosić. Moje uszanowanie!
Złożywszy głęboki ukłon, wyszedł z pokoju.
Gdy Waldeck pozostał sam, ciężkie westchnienie wydarło się z
jego piersi. Upadł na krzesło i utkwiwszy wzrok w stojącej jeszcze na
biurku na swym dawnym miejscu fotografii swej żony, wpatrywał się
w nią z bolesną goryczą. Powoli zaczął wyciągać ją z ram, chcąc ją
zamknąć w szufladzie, lecz zawahawszy się, podarł ją nagle po
krótkim namyśle.
— Najlepiej wykreślić ją całkiem z pamięci, gdyż inaczej rana
się nigdy nie zabliźni — rzekł do siebie, oparłszy swą znużoną głowę
na skrzyżowanych dłoniach.
* * *
Fred, nie zmrużywszy oka, przeżył najokropniejszą noc.
Aczkolwiek jego wiara w czystość Ruth zachwiała się tylko przez
moment, niemniej niepewność i niepokój ustawicznie go gnały z
miejsca na miejsce. Co prawda nie zdawał sobie jeszcze z tego
wszystkiego sprawy, lecz jedno było dlań pewne: Ruth była dla niego
stracona. I teraz dopiero pojął, jak bardzo była mu droga.
Czując jak gdyby ulgę w tym zagrzebywaniu się we własnym
bólu, nie wychodził ze swego skromnego mieszkania, trwając w
niemej zadumie. Tak zastał go Soltenau. Jego spowiedź, pod
wpływem której ból Freda topniał jak śnieg na słońcu, nie trwała
długo. I oto wszystko się wyjaśniło. Przed oczyma jego duszy wyłonił
się obraz Ruth pozbawionej wszelkiej winy. Szarpnęły nim wyrzuty z
powodu zwątpienia w jej niewinność.
Soltenau, będąc jeszcze wciąż pod wrażeniem imponującej
prostoty konsula, był poważny i zgnębiony. Bezradny Fred nie
wiedział jak go pocieszyć.
— A co pan teraz zamyśla, panie baronie? Czy ożeni się pan
z Erną, jeśli uzyska rozwód?
— Nie! Choćby nawet moja namiętność, która w gruncie rzeczy
była powierzchowna, jeszcze nie wygasła i tak nie miałbym odwagi
złączyć mojego życia z kobietą, której charakter tak mało daje
gwarancji.
— Ale mam wrażenie, o ile ją znam, że nie omieszka poczynić
odpowiednich kroków, w celu zbliżenia się do pana. Nawet na
wypadek, gdyby jej miłość, nie będąc w stanie przetrwać tego
kryzysu, już minęła, nie zechce, mniemam, zrezygnować z tytułu pani
baronowej Soltenau. Jest to, bądź co bądź, godność, która wywiera na
kobiety tego pokroju swoisty czar.
— Jakoś będzie się musiała tego wyrzec. Abstrahując bowiem od
wszystkich innych względów, nie byłbym po prostu w stanie po tych
wszystkich przykrościach, na jakie naraziłem jej męża, obciążać się
następną winą. Jest mi wprost nieprzyjemnie, że z taką łatwością
odchodzę od tej kobiety.
Dwaj oficerowie pożegnali się ze sobą. Fred jak najprędzej chciał
zobaczyć się z Ruth, aby uzyskać jej przebaczenie. Ale wcześniej
postanowił porozmawiać z Waldeckiem, aby oficjalnie poprosić go o
jej rękę. Lecz wszelkie słowa okazały się zbyteczne, jako że obydwaj
już dawno porozumieli się ze sobą. Głęboka wymiana spojrzeń,
serdeczny uścisk dłoni — oto wszystko, co sobie mieli do
powiedzenia.
— Biegnij synu do niej, wyczekuje cię z tęsknotą! — rzekł
Waldeck.
Fred nie potrzebował zachęty. Z niecierpliwością udał się w głąb
mieszkania i zastał Ruth w jej pokoju. Zerwała się na jego widok
i spojrzała na niego pytającym wzrokiem. Objął ją serdecznie i
powiedział z pokorą:
— Wybacz najdroższa, że ośmieliłem się zwątpić w twoją
uczciwość.
— To raczej ja powinnam prosić o przebaczenie, że
przysporzyłam ci tyle bólu. Umarłabym, gdybym cię straciła!
Spoglądając sobie głęboko w oczy, zapomnieli o bożym świecie.
W godzinę później zjawił się w pokoju uszczęśliwionej pary
Waldeck w towarzystwie pani Grotthus. I zanim jeszcze wieść o
rozejściu się Waldecka z żoną dotarła do publicznej wiadomości,
odbyła się uroczystość ślubna.
O pani Ernie z rzadka dochodziły słuchy. Mieszkała stale w
Monachium i podróżowała wiele, podobno w towarzystwie jakiegoś
sławnego tenora.
W swojskie, zaciszne wieczory, rozbrzmiewa w pięknym domu
konsula donośny alt Ruth, wnikając głęboko w serca słuchaczy. Swym
ciepłym, serdecznym tonem, spowija udręczoną duszę ojca, niosąc mu
spokój i ukojenie i wiąże serce męża niewysłowionym czarem. Ruth
jest najszczęśliwszą z kobiet, a jej słodka pogoda udziela się całemu
domowi.