KELLY ARMSTRONG
W OBJĘCIACH CHAOSU
Alexandrowi i Marcusowi,
dzięki którym moje życie jest chaotyczne,
ale w pozytywnym sensie
1
T
o jakie historie opisujesz? - zapytał i zionął mi w twarz
oparami szampana. - „Chłopiec-nietoperz na uniwersytecie”?
„Grobowiec Elvisa odnaleziony na Marsie”? - Roześmiał się, nie
czekając nawet na odpowiedź. - Boże, nie mogę uwierzyć, że ludzie
w ogóle kupują te szmatławce. Ale oczywiście ktoś musi, bo inaczej
nie miałabyś pracy.
Na usta cisnęła mi się zwykła śpiewka o tym, jak to tabloidy są
źródłem rozrywki, a nie informacji, że to historyjki, przy których
można się pośmiać, zanim stawi się czoło horrorom z codziennych
gazet. Zachowałam to jednak dla siebie i zmusiłam do uśmiechu.
- Robiłam kiedyś reportaż o posłańcu piekieł - powiedziałam
tak lekkim tonem, na jaki potrafiłam się zdobyć. - To odpowiednik
chłopca-nietoperza z „True News”. Opisywałam, jak kończył
przedszkole. Słodko wyglądał z maleńkim biretem na rogach...
Skrzyżowałam palce pod serwetką i modliłam się o znajome
spojrzenie, skrzywienie ust, szeroko otwarte oczy gorączkowo
szukające drogi ucieczki. Ucieczka byłaby tak łatwa - zatłoczona gala
w muzeum, wszyscy w strojach wieczorowych - no, Douglas,
powiedz po prostu, że musisz iść do toalety i niby przypadkiem
zapomnij, gdzie mnie zostawiłeś...
133
Douglas odchylił głowę i się roześmiał.
- Posłaniec piekieł kończy przedszkole? To się nazywa
zabawna praca. A wiesz, jaka jest główna atrakcja w pracy? Partyjka
golfa z innymi wiceprezesami.
To właśnie był problem z facetami takimi jak Douglas - nie byli
źli. Nudni, nieokrzesani i niemal odrażający - owszem, ale nie tak
beznadziejni, żeby można ich było z czystym sumieniem zostawić.
Tak więc czekało się z nadzieją, że to oni stwierdzą, że randka
okazała kompletnym niewypałem, i spróbują urwać się wcześniej.
Kolacja to był błąd. Powinnam była nalegać, żebyśmy spotkali
się tutaj, na przyjęciu. Gdyby sprawy nie ułożyły się najlepiej,
bylibyśmy skazani na siebie tylko przez dwie godziny. Ale on
najpierw zaprosił mnie na kolację,. a moje usta, chociaż jednocześnie
myślałam: Nie!, zachowały się jak należy, zachowały się uprzejmie i
powiedziały: „Jasne, świetny pomysł”.
Spędziłam sama przy stoliku czterdzieści pięć minut, odpierając
pełne współczucia spojrzenia kelnerów, mówiące: „Wystawił cię”, i
patrząc, jak wysycha mi sałatka na talerzu. Potem zjawił się
Douglas... i przez godzinę musiałam wysłuchiwać narzekań na
przyczynę jego spóźnienia, to jest na jakąś korporacyjną katastrofę,
zbyt złożoną, żeby mógł ją pojąć taki laik jak ja. Dopiero kiedy
znaleźliśmy się tutaj, na otwarciu nowego skrzydła muzeum, zapytał,
czym się właściwie zajmuję.
- Więc jaka jest najdziwniejsza historia, o jakiej pisałaś? -
spytał.
Roześmiałam się.
134
- Och, sporo by się znalazło. W zeszłym tygodniu na przykład
dowiedziałam się o UFO...
- A co z gwiazdami? - przerwał mi. - Brukowce przecież o tym
piszą, prawda? Plotki o gwiazdach? Jaką miałaś najlepszą historię?
- Hm, żadną. „True News” pisze czasem o sławach, ale ja
jestem dziewczyną od „niesamowitych opowieści”, głównie od
zjawisk paranormalnych, chociaż...
- Paranormalnych? Jak duchy? - Znów nie zaczekał na
odpowiedź. - Dom naszego bractwa na studiach był podobno
nawiedzony. Frederic i ja, twój szwagier i ja byliśmy w tym samym
bractwie, ale twoja mama chyba ci o tym wspominała. W każdym
razie pewnego wieczoru...
Moja biedna mama. Zredukowana do roli swatki, która wśród
kolegów ze studiów męża mojej siostry wyszukuje potencjalnych
partnerów dla swojej najmłodszej pociechy. Już dawno wyczerpała
repertuar wszystkich kawalerów do wzięcia, których sama znała.
- Nie musisz umawiać mnie na randki, mamo – powiedziałam
jej ostatnim razem, jak setki razy wcześniej. - Naprawdę sama sobie
radzę.
- Z randkami: tak. Ze związkami: nie. Przysięgam, Hope, robisz
wszystko, żeby znaleźć sobie faceta, którego nie będziesz chciała
znać po pierwszym weekendzie. Tak, wiem, masz dopiero
dwadzieścia sześć lat i żadna z ciebie stara panna, a ja nie mówię, że
powinnaś się już ustatkować, ale naprawdę trochę stabilizacji ci nie
zaszkodzi, dziecko. Wiem, że masz złe doświadczenia w tym
względzie...
- A czego się spodziewasz? - miałam czasem ochotę
powiedzieć. Wybrałaś mi ojca demona. Oczywiście to nie
135
było fair. Mama nie wiedziała, kim był ojciec. Urodziłam się
dziewięć miesięcy po rozstaniu rodziców i dorastałam przekonana,
podobnie jak inni, że byłam „pożegnalnym strzałem” ojca, zanim
uciekł z pielęgniarką.
Dopiero kiedy miałam osiemnaście lat, zaczęłam podejrzewać
coś innego, gdy uświadomiłam sobie, że nie czułam się inna tylko z
powodu młodzieńczej alienacji.
Douglas zakończył swoją opowieść o nawiedzonym domu
studenckim, a potem spytał:
- To jakie wykształcenie musi mieć dziennikarka brukowca?
Przecież nie kończy się po to dziennikarstwa.
- Kończy.
Był łaskaw się zarumienić.
- Ojej... ale nie musiałaś, prawda? No bo przecież to nie jest
prawdziwy reportaż.
Przyglądałam się jego twarzy w poszukiwaniu oznak
protekcjonalności. Nie było ich. Był palantem, ale nie miał złych
zamiarów. Cholera. Straciłam kolejną wymówkę. Miałam
przynajmniej kilka koleżanek, które nie potrzebowałyby żadnego
usprawiedliwienia, żeby zakończyć taką randkę. Po prostu by ją
przerwały i się zmyły. Dlaczego więc ja nie potrafiłam tego zrobić?
Byłam pół-demonem, na litość boską. Mogłam być tak paskudna, jak
tylko miałam ochotę.
Rozejrzałam się po sali. Gala odbywała się w holu głównym,
który - jak przypominały nam dyskretnie rozmieszczone tabliczki -
można było również wynająć na wesela, bankiety czy imprezy
firmowe. W rogu grało trio jazzowe, tuż przy przenośnym parkiecie
tanecznym, który był na tyle mały, że równie dobrze mógł służyć za
scenę dla
136
występów solowych. Jakby organizatorzy wiedzieli, że nie zebrali się
tu wielbiciele tańca, ale czuli się zobowiązani zapewnić jakieś
rozwiązanie. Większość gości pochodziła ze świata wielkiego
biznesu, więc głównym celem spotkania były pogawędki i
nawiązywanie kontaktów, przy okazji można było poprawić swoje
samopoczucie, pławiąc się w roli mecenasa sztuki. W sali
porozstawiano duże repliki artefaktów, takich jak posągi i urny, które
przypominały gościom, gdzie są i po co... chociaż wydawało się, że
dzieła sprawdzały się lepiej jako wieszaki i podpórki.
- Stół wygląda wspaniale - powiedziałam. - To łosoś z wody?
- Mam nadzieję, że dziki, ale dzisiaj nigdy dość ostrożności. W
zeszłym tygodniu jadłem kolację z klientem, który tydzień wcześniej
był w pięciogwiazdkowej restauracji w Nowym Jorku i podano mu
łososia z hodowli. Czy ludzie nie czytają gazet? Równie dobrze
można jeść kolcobrzucha, a to mi przypomina, jak byłem w Tokio...
- Zaczekaj moment - wtrąciłem. - Wezmę coś do jedzenia i
zaraz wracam.
Poderwałam się, zanim zdążył mnie zatrzymać.
Idąc do baru, byłam w pełni świadoma spojrzeń kierujących się
w moją stronę. Cudowne uczucie dla kobiety... pod warunkiem że
spojrzenia są pełne podziwu i zazdrości, a nie ze zdumieniem
utkwione w sukience i mówiące: „Co ona do cholery na siebie
założyła?”
To była wina sukienki. Krzyczała do mnie z drugiego końca
sklepu, kanarkowożółta na wieszaku wypełnionym czernią, oliwkową
zielenią i granatem. Promień słońca pośród nocy. Tak sobie to
wyobrażałam - będę
137
torować sobie drogę pośród ciemności w tej zmysłowej,
jaskrawożółtej sukience. Promień słońca? Wyglądałam jak banan na
obcasach.
Najsmutniejsze, że to nie była moja pierwsza katastrofa
odzieżowa. Ale jeszcze gorsze było to, że nie mogłam w żaden
sposób usprawiedliwić swojego braku wyczucia. Moja matka
regularnie pojawiała się w lokalnych gazetach, świeciła przykładem
kobiety nienagannie wychowanej i nienagannie ubranej. Moja siostra
opłaciła sobie studia prawnicze, pracując jako modelka. Nawet moi
dwaj bracia byli na corocznej liście „najlepiej ubranych kawalerów”,
dopóki po ślubie nie zostali zdyskwalifikowani. Nie miało to żadnego
znaczenia. Cała moja rodzina mogła wtedy wybrać się ze mną do
sklepu i powtarzać mi w kółko, że żółty to najgorszy kolor dla osoby
o ciemnych włosach i ciemnej karnacji, a ja i tak wyszłabym z tą
sukienką, zaślepiona swoimi słonecznymi mrzonkami.
Przynajmniej niczym się nie oblałam. Zatrzymałam się w pół
kroku i spojrzałam na siebie. Nie, na razie brak plam i dopóki będę
trzymać się białego wina i potraw bez sosów, powinno być dobrze.
Wzięłam talerz i rozejrzałam się po stole. Na środku była
pieczona kaczka, wokół niej gotowany łosoś, marynowane krewetki
na lodzie, truskawki w czekoladzie… Nie byłam głodna, ale na
truskawki w czekoladzie zawsze znajdzie się miejsce. Kiedy
wyciągnęłam po nie rękę, mój wzrok zasnuł się mgłą.
O Boże. Tylko nie teraz.
Próbowałam odzyskać wzrok, skoncentrować się na chwili
obecnej, na szwedzkim stole, na zapachu perfum
138
unoszącym się w sali, na delikatnych jazzowych nutach, skpić się,
zakorzenić się w...
Wszystko zasnuła czerń. Obrazy, zapachy i dźwięki
przemykały obok mnie z wielką siłą i prędkością jak ciosy. Las,
wrzask sowy, piaszczysto-iglasty zapach mokrej ziemi, dudnienie
pędzących nóg, błysk czarnego futra, warczenie, błysk zębów, ostry
smak...
Odbiłam się od swojej wizji tak szybko, że musiałam złapać się
brzegu stołu, żeby utrzymać równowagę. Przełknęłam ślinę i
poczułam krew, jakbym ugryzła się w język.
Wzięłam głęboki oddech i otworzyłam oczy. Na środku stołu
nie było pieczonej kaczki, ale świeżo zabita, rozdarta na strzępy.
Zakrwawione pióra leżały rozrzucone na lodzie, krewetkach i łososiu,
dymiące wnętrzności wylewały się na biały obrus.
Okręciłam się na pięcie, wpadłam na stojącego za mną
mężczyznę i wytrąciłam mu z ręki talerz. Schyliłam się, żeby go
złapać, ale moja magiczna bransoletka zaczepiła się o jego rękaw i
niemal pociągnęłam go za sobą na ziemię. Talerz roztrzaskał się o
podłogę, a odłamki porcelany poszybowały we wszystkich
kierunkach.
- Ojej, strasznie przepraszam - powiedziałam.
Cichy śmieszek.
- Nic nie szkodzi. Będę zdrowszy bez dodatkowej porcji
cholesterolu. Mój lekarz będzie pani wdzięczny.
Próbowałam wyplątać bransoletkę z jego rękawa. Mężczyzna
wyciągnął rękę, musnął moją dłoń i wyswobodził mnie wprawnym
ruchem.
Zaraz potem spojrzałam na niego po raz pierwszy i jęknęłam w
duchu. Nie dość, że zrobiłam z siebie
139
idiotkę, to oczywiście musiałam wybrać kogoś takiego jak on, kto
wyglądał, jakby nigdy nie zrobił z siebie idioty. Wysoki, ciemny,
przystojny, był wcieleniem elegancji, szpecił go tylko odrobinę
jastrzębi wyraz twarzy. Każda odpowiedź na wyjąkane przeze mnie
przeprosiny była dowcipna i urocza. Każdy ruch, od kiedy się
wyswobodziliśmy, był płynny i pełen gracji. Po takim facecie
spodziewasz się, że będzie mówił z czystym brytyjskim akcentem i
zamawiał martini – wstrząśnięte, niemieszane.
Podbiegła do nas grupka kelnerów, żeby posprzątać,
przeprosiłam go po raz ostatni, a on uśmiechnął się i równie szczerze,
jak za pierwszym razem zapewniał, że nic się nie stało. Jego
spojrzenie już się zamgliło, jakby odpłynął myślami i jakby w ciągu
pięciu minut miał o mnie całkowicie zapomnieć... a w tych
okolicznościach nie miałam nic przeciwko temu.
Kiedy szłam z powrotem do Douglasa, replika Big Bena na
środku sali wybiła pełną godzinę. Dziesiąta? Już? Nie, to by się
zgadzało... skoro Douglas spóźnił się prawie godzinę na kolację, nie
mogliśmy przyjechać na galę wcześniej niż o wpół do dziewiątej.
Podeszłam do niego szybko.
- Zaraz...
Przerwał mi dyskretnym skinieniem głowy w kierunku gorsetu
mojej sukienki.
- Masz plamę - szepnął.
Spuściłam głowę i zobaczyłam plamę z sosu marinara wielkości
dziesięciocentówki tuż przy lewej piersi. Efekt uboczny katastrofy
przy szwedzkim stole. Naturalnie.
140
Skoro wkoło latało jedzenie, musiałam przyjąć je na siebie i to w
najgorszym możliwym miejscu.
Podziękowałam mu i spróbowałam zetrzeć plamę serwetką. Z
dziesięciocentówki zamieniła się w ćwierćdolarówkę, więc
zasłoniłam ją paskiem torebki.
- Chciałam powiedzieć, że zaraz się zacznie pokaz nowych
eksponatów - powiedziałam. - Bardzo chciałabym go zobaczyć, poza
tym to dobra okazja, żeby poznać ludzi, pogadać... - Oszczędzić sobie
kolejnych dwóch godzin twoich opowieści z życia korporacji.
- Skoro o tym mowa, widziałaś, kto tam jest? - Wskazał grupkę
ludzi w średnim wieku, wciśniętą między urnę z brązu a byka z
terakoty. - Robert Baird - szepnął nabożnie.
Zamilkł, jakby czekał, aż padnę na kolana i uderzę czołem w
podłogę.
- Prezes Baird Enterprises - wyjaśnił.
- Skoro go znasz, chyba moglibyśmy...
- Nie znam, ale na pewno ty go znasz... może nie osobiście, ale
jego żona i twoja matka są razem w radzie fundacji Reyersona i...
- Pomyślałeś sobie, że mogłabym cię przedstawić.
- Mogłabyś? Dziękuję, Hope. Jesteś nieoceniona.
- Jasne, po pokazie...
Za późno. Douglas już zmierzał w stronę Bairdów.
Westchnęłam, poprawiłam pasek od torebki i poszłam za nim.
141
2