Gwiezdny Pirat 13

background image

14 GWIEZDNY PIRAT

S

tany Zjednoczone Ameryki

Północnej – jak to pięknie

brzmiało. Światowe supermo-

carstwo ekonomiczno-militarne.

Wszystko legło w gruzach. Jednak

Nowy Jork się otrząsnął. Powstała

Federacja Appalachów, naprawio-

no także światła w Vegas, a samo-

chody znowu jeżdżą po Detroit. Tam,

na południu, bandziory próbują

stworzyć swoje państwo, na półno-

cy z bestią walczy Posterunek. Chy-

ba każde dziecko zna te miejsca.

A co z mniejszymi miasteczkami, za-

dupiami? Każdy wie, jakie zadupie

znajduje się niedaleko jego domu.

Jeżeli jest handlarzem, to zna wię-

cej miast i miejsc, nawet oddalo-

nych paręset mil od jego domu.

Mamy metropolię, mamy zadupia,

nie sądzisz, że nam coś umknęło?

Właśnie, co ze średnimi miastecz-

kami? No co? Są.

Na tyle specyficzne, że dobrze

jest je szerzej opisać.

Pokrótce

Pokrótce

Pokrótce

Pokrótce

Pokrótce

Bo widzisz, ludzie tak średnio lubią

zadupia. Wielu z nich tam żyje, bo

nie ma innego wyjścia, ale gdy tyl-

ko nadarza się okazja, spieprzają

ku lepszemu światu. A co z ludźmi

w takich “średniawych” miastach?

Raczej im tam dobrze. Czasem ktoś

pojedzie do Detroit, kto inny do

Nowego Jorku. Generalnie jednak

nie ma dużej potrzeby, żeby emi-

grować. W końcu często tak bywa,

że słynne miasto nie ma do zaofe-

rowania więcej od takiego śred-

niaka. W ogóle pojawia się pro-

blem przy definiowaniu takiego

osiedla. Bo to nie jest tak, że jak w

jednym miejscu żyje około 60 ludzi

to wioska, przy 200 – 300 to mia-

steczko i tak dalej. Nie, jest zupeł-

nie inaczej. Chodzi tak naprawdę

o wpływ, jaki to miasteczko wywie-

ra na okolicę i o jego siłę. Weźmy

na przykład Frenton, kilkadziesiąt

mil na południe od NJ. Niby mała

mieścina pod przywództwem No-

wego Jorku. Ba! Przed wojną też

było małe. Ale jednak coś w nim

jest. Tutejsi ludzie, najpierw zaczęli

remontować ośmiokołowe trucki.

Dobry biznes, ale właściciel fabry-

ki, John Edwards, bardzo rozkręcił

ten interes, a przy tym wyrobił so-

bie markę. Skupuje stare złomy i

przerabia je na takie cudeńka, że

przedwojenni by się zawstydzili. Do

tego produkuje się tu konserwy.

Uruchomiono po prostu jedną z

fabryk. Żeby tego było mało, waż-

niacy z NJ postawili tu swoją men-

nicę, w której wybija się nowojor-

skie dolary. Trucki z Frenton kupuje

się w Detroit i Federacji Appala-

chów, a spotkać je można w całej

Ameryce. Konserwy też idą wszędzie.

Eksport jak cholera. Niby tylko kil-

ka tysięcy mieszkańców, a jakie to

miasteczko ma znaczenie, prawda?

No dobra, ale weźmy inny przy-

kład: Buffalo. Ot, miasto. Przed woj-

ną dość spore, teraz też. Nie bar-

dzo ma się czym pochwalić. Ale

mimo wszystko słynie w swojej oko-

licy. Dlaczego? Bo jest tu totalny

burdel. Jakieś wsiury za miastem

założyły wielką wioskę i nazwali je

Nowe Buffalo. Wewnątrz gryzą się

ze sobą dwa gangi i sekta (choć

słyszałem ostatnio, że ktoś tych sek-

ciarzy w końcu ubił). W mieście żyje

cała komuna ćpunów, ludzie tu

mieszkają, by grzebać w ruinach i

zarobione gamble wymieniać na

Tornado. Jednak Buffalo, mimo iż

nie ma jakiejś sensownej władzy,

opiera się Nowemu Jorkowi. Nie

sięga tu dolar, a jego orędownicy

są szczuci psami i obrzynami. Ni-

kogo tu nie obchodzi nowojorska

kampania antynarkotykowa. Tu się

żyje, żeby ćpać, a ćpa, żeby żyć. To

błędne narkotykowe koło, z które-

go stu pięćdziesięciu mieszkańców

nie chce wyjść.

Właśnie to są średniaki. Są w ja-

kimś stopniu silne, niezależne, jed-

nak nie wszędzie o nich usłyszysz.

Kto w Miami będzie wiedział, gdzie

Zielu

background image

GWIEZDNY PIRAT 15

leży Buffalo? Może od kogoś, kto

miał kumpla, który mu powiedział,

że jego kumpel był tam dziesięć

lat temu. Nic poza tym. A średniaki

wywierają przecież duży wpływ na

dzisiejszy świat. Salt Lake City jest

znane wszędzie, a Kansas City? Nie

do końca. A jednak to w Kansas

utworzono małe państewko. Nic

wielkiego, oprócz stolicy kilka, może

trochę więcej miasteczek i ileś tam

wsi. Jeżeli tu kiedyś zawitasz, to licz

się z tym, że zapłacisz cło. Ale wiedz

też, że tutejsze drogi są o wiele

bezpieczniejsze niż te, które leżą z

dala od wszystkiego, co cywilizowa-

ne. W razie kłopotów działa w mia-

rę dobrze zorganizowana policja.

Maja też prawo i ponoć szkoły. Po-

wiedz mi więc, dlaczego każdy,

zerwany z łóżka w środku nocy, za-

znaczy ci, gdzie leży Sal Lake City,

a o Kansas nie będzie prawdopo-

dobnie nic wiedział? Bo to właśnie

nasz średniaczek.

No i co jest cechą wspólną tych

wszystkich średniaków? Są często

potęgami i mają duży wpływ, ale

tylko lokalnie. Jeżeli kiedyś przeje-

dziesz obok i je zobaczysz, to zapa-

miętasz. Jeżeli nie, to pewnie nigdy

się o nich nie dowiesz. No, może

kiedyś w pubie od kogoś.

Okiem przybysza

Okiem przybysza

Okiem przybysza

Okiem przybysza

Okiem przybysza

Każdy średniak, czy to miasto, czy

związek kilku innych, ma swój, że

tak powiem, klimacik. Wygląd mia-

sta czy całej okolicy, jego główne

cechy i to, jak całość prezentuje się

na tle natury. W okolicach mogą

być np. bagna. Mieszkańcy mogą

mieć wszystko w dupie i nie przej-

mować się brzydotą okolicy, ale

mogą też dbać o całość, budować

mosty. Może być biednie, może też

być bogato. Weźmy takie już wspo-

mniane Frenton. Miasteczko za-

dbane jak cholera. Tak jak u Schult-

zów w Detroit. Odnowione budynki,

asfalt na ulicach jest przetapiany i

kładziony od nowa, nie ma gruzów

ani śmieci. Aż nie do pomyślenia,

że to tak niedaleko Nowego Jorku.

Normalnie, chłopie, żyć nie umie-

rać. Gorzej mają np. w Indianapo-

lis. Przed wojną opowiadano sobie

dowcipy, w których ludzie ze stanu

Indiana wychodzili na totalnych

idiotów. Słyszałem, nawet, że tam-

tejszy samorząd uznał, że wewnątrz

ich stanu liczba Pi będzie wynosić

równe 3. W każdym razie w India-

nie jest brud, chlew i syf. Ludzie na

środku miasta uprawiają swoje

ogródki, miejscowy mechanik ma

problemy ze zreperowaniem rowe-

ru, a władza... Cóż, tam nie ma wła-

dzy. Toż to anarchia. To ja już wolę

Buffalo. Kiedy zobaczysz Indianapo-

lis, stwierdzisz, że żadna bieda cię

już nie załamie, a wspomniane

ogródki na ulicach to tylko czubek

góry lodowej.

Ludzie

Ludzie

Ludzie

Ludzie

Ludzie

Ludzie to przecież podstawa każ-

dego osiedla. To oni je tworzą. Za-

zwyczaj istnieje jakaś hierarchia i

władza. W jednych miastach jest

demokracja, gdzie indziej rządzą

gangi. W Indianapolis nie rządzi

nikt. No i jak ci ludzie podchodzą

do życia? Jak wojna się na nich

odbiła i jaki mają stosunek do in-

nych kast, czy obcych ludzi. Każda

osada jest pod tym względem spe-

cyficzna, a średniaki tym bardziej.

W końcu żyją tu ludzie często nie-

jako wywyższeni. Tak się czują. A jak

może się czuć ćpun, w Buffalo?

Wiesz, słyszałem, że jak pojawiło się

parę tych łebków, co wbili nóż w

plecy sekciarzom, to następnego

dnia spieprzali przed całą zgrają

Szczurów, którym nie podobało się

to, że ktoś zabił ich guru. Gdzie in-

dziej, np. w Indianapolis, wszyscy by

to mieli w dupie.

Jednak nasz średniak to coś wię-

cej niż zwykła tam wioska, a w koń-

cu każda wioska ma swoją men-

talność. Czym się różnią? Ludzie ży-

jący w średniaku czują się z tym

miejscem związani. Ludzie w takim

średniaku są do siebie podobni

pod jakimś względem. Tak jak w

Detroit lubią samochody, tak w In-

dianie ludzie są głupi, a w Kansas

znajdziesz największych miłośników

mocnych alkoholi. Każde takie mia-

sto czy państewko posiada swoje

coś, co je wyróżnia, co wiąże miesz-

kańców w społeczność lub małe

społeczeństwo.

Fakty

Fakty

Fakty

Fakty

Fakty

Każde dzisiejsze miasto kiedyś, już

po wojnie, powstało na nowo, a

raczej odrodziło się. Jakieś fakty

miały duży wpływ na formowanie

się społeczności. Co teraz jest sym-

bolem miasta? Wiesz, w takim na

przykład Indianapolis to chyba te

pieprzone ogródki na ulicach. I

żeby nie było niedomówień, bo nie

chce tworzyć plotek, byłem tam i

widziałem. One nie są na ulicach,

ale wszędzie tam, gdzie wystaje

gleba i jest niedaleko meliny, bo

inaczej ktoś może ukraść komuś

zbiory. Ale przyznam, że było parę

ćwoków, którzy zrywali asfalt i robili

ogródki na ulicy. A w Toronto? Każ-

dy gada jakimś głupawym języ-

kiem, rzadko kiedy po angielsku czy

hiszpańsku, jak normalny człowiek.

Do tego mieszkańcy na poważnie

wzięli się za przemysł rolniczy i

mimo niesprzyjających warunków,

radzą sobie o wiele lepiej niż inni.

Możesz tam zobaczyć traktory, a

nieraz nawet nawozy sztuczne. Też

mają duży eksport, w końcu ludzie

potrzebują jedzenia, a oni mają

nadwyżki.

Sławni

Sławni

Sławni

Sławni

Sławni ludzie

ludzie

ludzie

ludzie

ludzie

i organizacje

i organizacje

i organizacje

i organizacje

i organizacje

Właśni to cechuje każde miasto i

nie wciskaj mi, że tak nie jest. Na-

wet w Indianie mają swojego ido-

la. Takiego, powiedziałbym, Zorro.

Gościu biega w masce i walczy ze

złem. He, he... Ale weźmy na przy-

kład porządne miasto. W Kansas,

rządzi William Edmunt Brown. Są to

rządy samozwańcze ale nikt nie

narzeka. Czasem jednak nie ma

rządów jednostki. Czasem kilka

gangów napieprza się i walczy o

wpływy. Tak jest Buffalo. Są też or-

ganizacje, które mimo, że nie mają

takiej siły, wywierają duży wpływ na

miasto. W Detroit mają swoją Gil-

dię Archeologów, a z kolei w Buffa-

lo jest jej odpowiednik, tzw. Zwią-

zek Zbieraczy, który walczy o do-

bre ceny za znaleziony złom. Bo

widzisz, tak to już jest, że zawsze się

znajdzie ktoś charyzmatyczny, z wi-

zją i chęcią zmieniania świata.

background image

16 GWIEZDNY PIRAT

S

S

S

S

S.O

.O

.O

.O

.O.S

.S

.S

.S

.S. Przyg

. Przyg

. Przyg

. Przyg

. Przygoda

oda

oda

oda

oda

Zabójczy Mesjasz

Zabójczy Mesjasz

Zabójczy Mesjasz

Zabójczy Mesjasz

Zabójczy Mesjasz

Wendigo

Start

Start

Start

Start

Start: Drużyna przebywa właśnie w niewielkiej, zapomnianej przez świat mieścinie, jakich wiele w post

nuklearnym świeci.

Spokój panujący w miasteczku zakłóca jednak przybycie długowłosego na oko, trzydziestoletniego

mężczyzny podającego się za …mesjasza.

Być może gość zostałby uznany za kolejnego szaleńca i zwyczajnie zlikwidowany gdyby nie fakt, iż

już na samym początku uzdrawia on nieuleczalnie chorego mężczyznę.

Otoczenie

Otoczenie

Otoczenie

Otoczenie

Otoczenie: Nowoprzybyły dzięki swym niezwykle przekonującym kazaniom oraz dokonywanym cu-

dom szybko zacznie zyskiwać wielu oddanych wyznawców. W niedługim czasie zacznie powstawać

cos na kształt sekty, której nieznajomy będzie niekwestionowanym przywódca. Być może nawet posta-

ci graczy zainteresują się naukami głoszonymi przez trzydziestolatka.

Pośród mieszkańców miasteczka zapanuje swoista religijna euforia, która szybko zacznie przybie-

rać rozmiary fanatyzmu. Zacznie się niewinnie od – rozwieszania podobizn “mesjasza” na ścianach

budynków wkrótce jednak rozpoczną się polowania na “heretyków” oraz przygotowania do dżiha-

du…Pośród tego zamieszania będzie miało miejsce jeszcze jedno kluczowe zdarzenie – zamach na

przywódcę religijnego zorganizowany przez grupkę przybyłych niedługo po bohaterach najemni-

ków. Akcja zakończy się fiaskiem a jej organizatorzy zlikwidowani nim jednak to nastąpi kilku z nich

zdąży wykrzyczeć ostrzeżenia o “ pomiocie Molocha , który chce ich omamić..”

Str

Str

Str

Str

Streszczenie

eszczenie

eszczenie

eszczenie

eszczenie: Przybyły do miasteczka “mesjasz” to obdarzony niezwykłymi umiejętnościami mutant –

jedno z najnowszych dzieł Molocha. Mężczyzna potrafi w niezwykły sposób oddziaływać zarówno na

ciała jak i umysły ludzi, – co ciekawe sam nie jest w stanie wyrządzić nikomu krzywdy- może za to

skłonić do tego innych,…czego świadkami oraz być może ofiarami będą bohaterowie. Postaci graczy

chcąc zapobiec tragedii, do jakiej będzie chciał doprowadzić w miasteczku “mesjasz” będą musieli

nie tylko przejrzeć jego zamiary, ale i doskonale ukrywać własne. Fanatycznie oddani swemu przy-

wódcy wyznawcy tylko, czekają, bowiem na jakiś przejaw “herezji” i są głusi na jakiekolwiek nawet

najlogiczniejsze argumenty. Szybko stanie się jasne, iż jedyna metodą na powstrzymanie “mesjasza”

będzie jego zlikwidowanie. Niestety po ostatnim zamachu zaczął on wyjątkowo starannie dbać o

swoje bezpieczeństwo…

Otoczenie

Otoczenie

Otoczenie

Otoczenie

Otoczenie

Buffalo to miasto ćpunów, ale ktoś

na tym zarabia, co nie? Sprowadza

się tu dużo Tornado a eksportuje

góry znalezionych w ruinach gam-

bli. Ale po prawdzie, gdyby Buffalo

nie było w miarę blisko NJ i Detro-

it, to już dawno by zginęło.

Inny przykład: Frenton. To dobrze

zorganizowane miasto, ale gdyby

nie miało dostępu do tych wszyst-

kich technologii, które oferuje NJ, to

by co najwyżej mogli trucki napra-

wiać, a nie doprowadzać do takie-

go stanu, o jakim przed wojną się

nikomu nie śniło.

A Indianapolis? Jest daleko od

wszystkiego, a samo nie jest na tyle

silne, żeby coś znaczyć. Nikt tu nie

przyjeżdża, nie ma handlu, jest za

to bieda. Czemu? Bo nikt nie ma

powodów, żeby tu zawitać.

Kansas mimo wszystko sobie ra-

dzi. Założyli mini państewko, które

jest samowystarczalne, choć kara-

wany czasem tu zaglądają. I nie

tylko dlatego, że czasem jest im po

drodze.

Widzisz, każdy średniak wywie-

ra wpływ na otoczenie, a otoczenie

na niego. I na pewno posiada ja-

kieś układy handlowe, profity z by-

cia większym miastem.

Da end

Da end

Da end

Da end

Da end

Takich średniaków, jak te, które sta-

wiałem za przykład, jest sporo. Nie-

które są większe, inne mniejsze. Nie-

które mają realny wpływ na oto-

czenie, niektóre po prostu są i już.

Jednak każde z nich to przeogrom-

na szansa na rozegranie kilku cie-

kawych przygód. Te średniaki, moż-

na powiedzieć, są przydatnymi atu-

tami dla MG podczas sesji, kiedy

gracze zapuszczają się w niezna-

ne.

Cóż, średniaki są ciekawe i trud-

no je jest pominąć podczas gry.

Czasem brak pomysłu, a u wrót stoją złaknieni sesji gracze. Na taką potrzebę odpowie-
dzią jest cykl SOS Przygoda

SOS Przygoda

SOS Przygoda

SOS Przygoda

SOS Przygoda. Są to konspekty przygód, składające się z trzech części:

Start - czyli co się dzieje i jak wpakować graczy w ten kłopot;

Start - czyli co się dzieje i jak wpakować graczy w ten kłopot;

Start - czyli co się dzieje i jak wpakować graczy w ten kłopot;

Start - czyli co się dzieje i jak wpakować graczy w ten kłopot;

Start - czyli co się dzieje i jak wpakować graczy w ten kłopot;
Otoczenie – czyli umiejscowienie i detale dotyczące tła przygody;

Otoczenie – czyli umiejscowienie i detale dotyczące tła przygody;

Otoczenie – czyli umiejscowienie i detale dotyczące tła przygody;

Otoczenie – czyli umiejscowienie i detale dotyczące tła przygody;

Otoczenie – czyli umiejscowienie i detale dotyczące tła przygody;
Streszczenie – czyli o co tak naprawdę chodzi!

Streszczenie – czyli o co tak naprawdę chodzi!

Streszczenie – czyli o co tak naprawdę chodzi!

Streszczenie – czyli o co tak naprawdę chodzi!

Streszczenie – czyli o co tak naprawdę chodzi!

background image

GWIEZDNY PIRAT 17

K

iedy byłem młodszy i więk-

szość czasu spędzałem w

rodzinnym miasteczku –

swoją drogą, jakaż to była dziura

– wydawało mi się, że dla mutan-

tów bogiem jest Moloch, że nie wie-

rzą w nic innego. W końcu to on ich

stworzył, wyhodował. Jeśli chodzi o

nas, ludzi, to wierzymy w napraw-

dę wiele, często dziwacznych rze-

czy – Bóg, atomowa zagłada, drew-

niany totem, magazyn ze „Snicker-

sami”. Praktycznie co wioska, to wia-

ra w inną rzecz, choć i tak więk-

szość ludzi wciąż pozostaje wierna

religiom sprzed wojny.

Wydawać by się mogło, że z mu-

tantami sprawa jest o wiele prost-

sza. Mają swojego tatusia Molocha

i jemu oddają pokłon (znam ludzi,

którzy robią podobnie, widząc w

nim nowego, wspaniałego boga

postnuklearnych pustkowi), jego

czczą jako swojego stwórcę i z jego

imieniem na ustach prowadzą kru-

cjatę przeciwko ludziom. Jednak

sytuacja i tutaj jest o wiele bardziej

skomplikowana. Odkąd opuściłem

swoje miasteczko, zdeptałem już

niejedną drogę i widziałem wiele,

i uwierz mi, mutanci wierzą w rze-

czy jeszcze dziwniejsze niż my. Jest

tego tyle, że nie sposób opowie-

dzieć o wszystkim, a poza tym z

każdym dniem pojawiają się nowe

plemiona i kolonie mutków, a każ-

de z nich ma swój pogląd na świat.

Dzieci

Dzieci

Dzieci

Dzieci

Dzieci
Czerwonego

Czerwonego

Czerwonego

Czerwonego

Czerwonego Słońca

Słońca

Słońca

Słońca

Słońca

Mimo zbieżności nazw, Dzieci Czer-

wonego Słońca nie mają nic wspól-

nego z Kościołem Czerwonego

Słońca.

Tych dziwaków spotkałem na pu-

styni, na północ od Las Vegas, o

jakieś dwa dni drogi od miasta

(oczywiście samochodem, rzadko

chodzę piechotą). Nie jest to jedno

plemię skupione w osadzie i odci-

nające się od ludzi i świata ze-

wnętrznego. Na tę grupę składają

się, jeśli mnie pamięć nie myli, czte-

ry osady założone w ruinach mia-

steczek. Ludzie opuścili je kilkana-

ście lat po wojnie i przenieśli się

bliżej Las Vegas lub do samego

miasta.

Wyglądem przypominają ludzi,

za wyjątkiem kilku drobnych szcze-

gółów. Najbardziej rzucającą się w

oczy cechą ich wyglądu zewnętrz-

nego jest kolor skóry, którym przy-

pominają Indian, ale w tym przy-

padku można mówić o prawdzi-

wych czerwonoskórych. Czerwień ich

skóry jest naprawdę intensywna,

chorobliwa. Wyglądają jakby byli

poparzeni przez zbyt długie prze-

bywanie na słońcu. Jeszcze dziw-

niejsze rzeczy dzieją się po zacho-

dzie słońca, kiedy wokół zapadają

ciemności. Wówczas ich skóra wy-

daje się promieniować delikatnie

roztaczając czerwoną, ciepłą po-

światę.

Poza tymi anomaliami anato-

micznymi w ich zachowaniu nie ma

nic, co odróżniałoby ich od zwyczaj-

nych ludzi. Często nawet przewyż-

szają swoją dobrocią i spokojnym

charakterem nas, którzy potrafimy

być okrutni dla samych siebie i

swojego całego gatunku, nie mó-

wiąc już o innych istotach. Dzieci

Czerwonego Słońca są jednymi z

najspokojniejszych i najbardziej

przyjaznych stworzeń, jakie zdarzy-

ło mi się spotkać w moim, nie tak

już krótkim życiu. Zostałem przez

Sebo Mazur

background image

18 GWIEZDNY PIRAT

nich przyjęty, jakbym był jednym z

nich. Najadłem się do syta (w praw-

dzie nie mam pojęcia co jadłem,

ale było diablo smaczne i nie po-

chorowałem się po tym), zaopatrzy-

łem w żywność i wodę na dalszą

drogę i wymieniłem informacje i

plotki. Dawno nie czułem się tak

dobrze i bezpiecznie, nawet pośród

ludzi nie ma tyle życzliwości (są

oczywiście wyjątki, tak samo jak

Dzieci Czerwonego Słońca są wy-

jątkiem wśród mutantów).

Zajmują się jakimiś nędznymi

uprawami, które sprzedają i wy-

mieniają na produkty, które są im

potrzebne, czyli przede wszystkim

części zamienne i leki. W czasie, jaki

spędziłem w ich osadzie nie widzia-

łem żeby któryś z nich objadał się

(większość żywności pochłaniałem

ja, a oni ciągle mnie do tego za-

chęcali). Może ma to coś wspólne-

go z ich dziwnym wyglądem i

upodobaniami. Nie jestem jakimś

cholernym jajogłowcem i nie wiem

czy to w ogóle możliwe, ale twier-

dzą oni, że słońce daje im energię

i siłę do egzystencji i normalnego

funkcjonowania. Spotkałem kiedyś

gościa, który zajmuje się badaniem

Neodżungli i kiedy mu o tym opo-

wiedziałem, wyśmiał mnie i powie-

dział, że takie rzeczy są niemożli-

we. Teraz sam nie wiem, co o tym

wszystkim sądzić, ale wiem co wi-

działem i jeśli mi nie wierzysz, jedź

w okolice Vegas i przekonaj się

sam.

Ich wiara związana jest nieroze-

rwalnie z tym w jaki sposób się

„odżywiają” i jaką rolę w ich życiu

odgrywa słońce. Tutaj, w okolicach

Las Vegas, gdzie króluje pustynia i

gdzie się nie spojrzy widać tylko

rozległą, największą z możliwych

piaskownicę, prawie zawsze świe-

ci słońce. I to świeci tak, że bez lu-

strzanek lepiej się tam nie zapusz-

czać. Zdarzają się oczywiście dni

pochmurne i chłodne (ostatnio co-

raz częściej), ale przez większą

część roku człowiekowi wydaje się,

że znajduje się na samym środku

rozgrzanej patelni.

Dzieci Czerwonego Słońca – tak

się sami nazwali i ta nazwa mówi

o nich wszystko. Nie jest to może sek-

ta w pełnym tego słowa znaczeniu,

nie mają żadnych świąt, natchnio-

nych pism, patronów, czy choćby

jakiejś ideologii. Czczą słońce, jako

życiodajną siłę i codziennie na wie-

le godzin wystawiają swoje ciała

na jego promieniowanie. Nie przy-

biera to jakiejś ściśle ustalonej for-

my czy rytuałów, choć coraz częściej

starają się to w jakiś sposób ubrać

w ramy obrządku. Wydaje się jed-

nak, że robią to tylko po to, aby przy-

ciągnąć do siebie innych mutan-

tów, przejawiających podobne

upodobania.

Jeśli lubisz kąpiele słoneczne, to

z pewnością spodoba ci się u Dzieci

Czerwonego Słońca. Jeśli szukasz

spokoju i czyjegoś przyjaznego

gestu, i nie masz uprzedzeń w sto-

sunku do mutantów, znajdziesz to

właśnie u nich.

Plemię Parisha

Plemię Parisha

Plemię Parisha

Plemię Parisha

Plemię Parisha

Zupełnym przeciwieństwem są

mutanci związani z Parishem, typ-

kiem pokroju Borgo – o tym osob-

niku na pewno słyszałeś. Nie mia-

łem „przyjemności” poznania Pari-

sha osobiście, po części dlatego, że

nie łatwo ich spotkać, a częściowo

ze względu na to, że życie jest mi

bardzo drogie (ten argument prze-

ważył). Informacje o plemieniu Pa-

risha uzyskałem od jednego łowcy

mutantów. Polował na nich wiele

razy, choć również i jemu nie udało

się trafić na jakiekolwiek ślady

mogące go doprowadzić do kry-

jówki odmieńców. Poza tym on rów-

nież czerpał informacje nie tylko od

schwytanych mutantów, ale także

od innych łowców.

Terenem, na którym można ich

najczęściej spotkać są okolice Chi-

cago. Miasto jest już kompletną

ruiną i żyją tam jedynie degene-

raci i prawdziwi szaleńcy, którzy zu-

pełnie stracili rozum, albo są nie-

zniszczalni, poszukujący tam przed-

wojennych skarbów. Normalni lu-

dzie starają się unikać tamtych

okolic. Są to tereny nieprzyjazne

człowiekowi; pełno tu zniszczonych

lasów, mglistych bagien może nie

tak niebezpiecznych jak te na Flo-

rydzie, ale zawsze pełnych zdradli-

wych ścieżek i toksycznych rozlewisk.

Jednym słowem idealne miejsce

dla takich istot, jak właśnie plemię

Parisha.

Pojawili się na tych terenach nie-

co ponad trzy lata temu, oczywiście

jako jedno z kolejnych „dzieł” Mo-

locha. Są to mutanci drugiej gene-

racji, tylko w ogólnych zarysach

przypominający ludzi. Zwykle ich

mutacje są bardzo widoczne i nie-

typowe. Pełno tu macek, kleszczy

zamiast ramion, jakichś wypustek z

dodatkowymi oczami, kwas za-

miast krwi, przerośnięte kończyny,

nadludzko rozrośnięte mięśnie i

zmysły wyczulone kilka razy lepiej

niż u niektórych gatunków zwierząt.

Wszystko to są „usprawnienia”, któ-

re mają im ułatwić przetrwanie w

świecie po wojnie, jaki dla nich

stworzył Moloch.

Chociaż są świadomi kto jest ich

stwórcą i skąd pochodzą, nie od-

dają czci Bestii, tak jak to czyni wiele

innych plemion. W zamian zaczęli

tworzyć coś w rodzaju kultu, do któ-

rego ściągają wciąż nowi „wyznaw-

cy”, oczywiście same mutanty. Po-

dobnie jak Gas Drinkers z Detroit

oddaje cześć Hegemonowi, tak ple-

mię z okolic Chicago oddaje hołd

swojemu wodzowi, czyli Parishowi,

który jest nie tylko najsilniejszym

osobnikiem, ale jednocześnie peł-

ni rolę kogoś na wzór kapłana.

Całe zaś plemię, za pośrednictwem

Parisha, składa krwawe ofiary, nie

tylko z ludzi, jakimś mrocznym po-

tęgom, które pozostają nieznane.

Ludzie nie są tu mile widziani,

chyba że jako ofiara. To oczywiście

utrudnia poznanie ich zwyczajów.

Jednak z plotek i opowieści (nie

wiem na ile prawdziwych) mówi, że

w ukrytej gdzieś na bagnach osa-

dzie znajduje się budowany przez

lata stos czaszek i kości – poczer-

niałych, spękanych i porośniętych

przez zdegenerowaną roślinność.

Wokół niego podobno odbywają

się krwawe rytuały, podczas których

w straszliwych męczarniach giną lu-

dzie lub inne stworzenia upolowa-

ne przez mutantów. Wierzą oni, że

zjadając pokonane istoty przejmu-

background image

GWIEZDNY PIRAT 19

ją ich moc i siłę życiową. Mutanci

zdobią swoje ciała dziwnymi ma-

lunkami wykonanymi krwią swoich

ofiar, obwieszają się makabryczny-

mi naszyjnikami z uszu lub zębów

ludzi lub innych stworzeń, które mia-

ły pecha znaleźć się w pobliżu ich

terenów łowieckich.

I na koniec dobra rada płyną-

ca z mojej opowieści – staraj się

ich unikać. To nie są mutki z St. Lo-

uis kochające muzykę, zabawę i

nad wyraz tolerancyjne. Plemię

Parisha to prawdziwe bestie – dzi-

kie i okrutne, żądne krwi i do tego

nie znające strachu (a także kilku

innych stanów emocjonalnych).

Unikaj ich jak ognia, chyba że czu-

jesz się na siłach i masz wsparcie

kilkunastu (a może lepiej kilkudzie-

sięciu) twardzieli z ciężką bronią.

W innym przypadku szybko możesz

zamienić się w gustowną ozdobę

na szyi jednego z mutantów Pari-

sha.

Starcy

Starcy

Starcy

Starcy

Starcy

W Salt Lake City spędziłem prawie

dwa miesiące i miałem możliwość

przyjrzenia się tamtejszemu stylowi

życia i ludziom tam mieszkającym.

Ale nie tylko ludziom się przyglą-

dałem i nie tylko z ludźmi się za-

poznałem. W tym „mieście cudów”,

gdzie na każdym kroku można się

natknąć na nawiedzonych kazno-

dziejów głoszących albo koniec

świata, albo coś zupełnie wręcz

odwrotnego, żyją nie tylko przed-

stawiciele

homo sapiens, ale rów-

nież nowy gatunek –

homo molo-

chus (jak mawiają niektórzy co

bardziej dowcipni), czyli po prostu

mutanci trzeciej generacji.

Ci z nich, którzy zamieszkują Salt

Lake City, szybko zapomnieli o swo-

im „tatusiu” Molochu, a dzięki temu,

że wyglądem zewnętrznym nie róż-

nią się od ludzi prawie w ogóle

(może z tym wyjątkiem, że wyglą-

dają na zdrowszych i rzadziej cho-

rują), dostosowali się do otoczenia.

Starają się nie wychylać za bardzo,

co w tym mieście nie jest wcale ta-

kie trudne. Nawet jeśli ujawniają

swoje paranormalne zdolności –

czytanie w myślach, hipnotyzowa-

nie wzrokiem, telekineza – nikt nie

bierze ich od razu za mutantów

(przynajmniej nikt z miejscowych),

chociaż nimi bez wątpienia są. Tu-

taj jest to traktowane jako szczegól-

ny dar, rodzaj łaski, a oni sami są

uznawani za prawdziwych proro-

ków, cudotwórców, czy kogokolwiek

innego.

Osobiście poznałem jedną z bar-

dziej interesujących grup, która na-

wet nie próbuje ukrywać tego, że

są mutantami. Cieszą się jednak

takim poważaniem pośród miesz-

kańców miasta, że nikt nie ośmiela

się podnieść na nich ręki, czy choć-

by krzywo spojrzeć. I nie chodzi o

to, że mutki mogłyby się zemścić,

są na to zbyt spokojni. Zrobiliby to

za nich ludzie, którzy się do nich

przyzwyczaili i którzy wiedzą, że ta

grupa jest czymś w rodzaju bufora,

utrzymującego w mieście równowa-

gę sił.

Nazywają ich Starcami. Na gru-

pę, którą śmiało można nazwać

sektą, składa się zaledwie siedmiu

osobników oraz trudna do oszaco-

wania grupa ich wiernych słucha-

czy. Siedmiu przywódców, czyli wła-

śnie Starcy, to mutanci, natomiast ci,

którzy są ich „uczniami” to w więk-

szości ludzie.

Starcy to mutki trzeciej generacji

i jeśli jesteś dobrym łowcą i masz

coś w rodzaju szóstego zmysłu, na

pewno ich wyczujesz. Jednak nie

wykorzystują oni swoich darów, czyli

możliwości wpływania na słabe

ludzkie umysły. Gdyby to zaczęli

robić, pewnie już dawno przeszliby

do historii i nawet ich obrońcy

pierwsi rzuciliby kamień. Wielu jed-

nak ludzi, zwłaszcza nowych w Salt

Lake City nawiedzonych sekciarzy,

twierdzi, że Starcy są zagrożeniem i

wpływają na ludzi, powiększając w

ten sposób swoją „trzódkę” wier-

nych. Ale to tylko plotka wymierzo-

na prosto w sektę i nie mająca wie-

le wspólnego z prawdą. Starcy to

naprawdę mądrzy... mutanci i nie

zrobiliby nic tak głupiego, żeby

zniszczyć to, nad czym trudzili się

przez tyle lat. Żyje im się tutaj bar-

dzo dobrze, niczego im nie braku-

je, rzadko kiedy coś im zagraża i

nie chcieliby tego stracić przez ja-

kieś nieprzemyślanie działania.

Szczególny dar Starców to prze-

widywanie przyszłości, czasem nie-

zwykle precyzyjne, a czasem w spo-

sób niejasny i zagmatwany. Ta wła-

śnie zdolność zjednała im wielu

zwolenników i nawet najbardziej

separatystyczne grupy sekciarzy

często zasięgają ich rady. Najsłyn-

niejszym przypadkiem, kiedy dar

Starców przyczynił się do zdobycia

zaufania wśród mieszkańców Salt

Lake City i okolic, miał miejsce rok

temu, w 2054, kiedy na południe

ruszyła jedna z kampanii militar-

nych Molocha. Starcy opowiadali

o swoich wizjach, a że dotyczyły

bezpośrednio ich stworzyciela,

przez to były bardzo wyraźne. Prze-

widywali atak maszyn Bestii na

miasto – nie jakieś frontalne ude-

rzenie za pomocą mobsprzętu, ale

przy wykorzystaniu mniejszych ma-

szyn typu krety, sobowtórniaki. Po-

czątkowo nikt nie chciał im wierzyć,

ale kiedy jeden z miejscowych bos-

sów, któremu nie podobała się

obecność mutków w mieście, chcąc

ich zdemaskować, wysłał swoich

ludzi na patrol. Szybko znaleźli śla-

dy działalności Molocha i jego

przygotowania do ataku na mia-

sto. Wybuchła panika, ale ludzie

szybko opanowali się, jeszcze raz

(tym razem nieco uważniej) wysłu-

chali Starców i postąpili zgodnie z

ich wskazówkami.

Mutanci zostali bohaterami mia-

sta, ale ze względu na swoje po-

chodzenie i odmienność, nie było

mowy o tym, żeby stali się jakąś

wpływową grupą w mieście. Mimo

to nadal wielu ich słucha i zasięga

u nich rady.

Starcy rezydują w najbardziej

zrujnowanej części miasta, tam

gdzie inni nie chcą mieszkać. Dzię-

ki temu mają spokój i nikt się ich

nie czepia (a przynajmniej nie za

często). Poza tym starają się nie rzu-

cać w oczy i unikać wszelkich kon-

fliktów. A co się dzieje, kiedy w mie-

ście pojawia się jakiś napalony,

młody łowca mutantów? Lepiej

niech nie podnosi ręki na Starców,

bo może się to dla niego skończyć

background image

20 GWIEZDNY PIRAT

linczem, albo w sposób o wiele

gorszy.

Zapomniana Osada

Zapomniana Osada

Zapomniana Osada

Zapomniana Osada

Zapomniana Osada

Opowiem o jeszcze jednym ple-

mieniu mutantów, którzy już dawno

powinni przestać istnieć, ale jakimś

dziwnym zrządzeniem losu ocaleli

i trzymają się, choć stopień ich de-

generacji posunął się już tak dale-

ko, że jeszcze kilka, kilkanaście lat i

wszyscy oni zmienią się w coś w

rodzaju galarety. Wydaje mi się, że

kiedyś były to zwykłe mutki, może

homary – bezmyślne, ale za to pra-

cowite – które nie spełniły oczeki-

wań Molocha i zostały przez niego

po prostu zapomniane. Zapomnie-

li o nich również i ludzie. Nie wiem

czy na szczęście, ale dla tych mut-

ków okazało się to zbawienne.

Ja miałem szczęście trafić do ich

osady, gdzieś na północnych krań-

cach Florydy. Byłem wtedy chory na

czerwoną gorączkę błotną i zabłą-

dziłem. Mówiąc bardziej precyzyj-

nie, odbiło mi, miałem halucyna-

cje i teraz nawet nie wiem jakim

cudem przeżyłem tamten koszmar.

Mówiąc, że trafiłem do ich wioski,

trochę przesadziłem. To oni znaleź-

li mnie na bagnach, leżącego w

błocie i trzęsącego się w gorączce.

Początkowo, kiedy budziłem się

w przerwach podczas niespokojne-

go snu, widziałem nad sobą i wszę-

dzie dookoła dziwaczne istoty. Wy-

dawało mi się, że to jakiś nie ma-

jący końca koszmar wywołany cho-

robą. Jednak z każdym dniem czu-

łem się coraz lepiej, gorączka ustę-

powała, a mimo to dziwne istoty nie

znikały w chwilach przebudzenia.

Dopiero po jakimś czasie zdałem

sobie sprawę z tego, że już wszyst-

ko ze mną w porządku, a stworze-

nia, które się mną zajmowały, nie

są tylko wymysłem zmęczonego i

osłabionego chorobą umysłu, ale

istnieją naprawdę.

To byli najdziwniejsi i najbardziej

zdeformowani mutanci, jakich mia-

łem okazję spotkać, a odkąd opu-

ściłem swoją mieścinę, widziałem

naprawdę wiele. Nawet ci, którzy

gromadzą się wokół Borgo, albo

mutki z Anti-H są, w porównaniu do

tych, „normalni”.

Czerwona gorączka błotna, to

nie jest grypa, której można się po-

zbyć w kilka dni łykając nie prze-

terminowaną aspirynę. Trzymała

mnie przez trzy tygodnie, a nawet

potem, jak już wszystko wróciło do

normy, wolałem jeszcze dla pew-

ności nie zapuszczać się na bagna.

Początkowo bałem się, że trzymają

mnie tutaj jako coś w rodzaju za-

pasu żywności na czarną godzinę.

Wkrótce jednak okazało się, że

traktują mnie prawie jak boga. Nie

pozwalali mi nic robić, żebym się

przypadkiem nie zgrzał i znowu nie

zachorował, przynosili mi jedzenie

i czystą wodę (chociaż nie mam

zielonego pojęcia skąd ją czerpa-

li). Dbali o mnie i chronili przed ze-

wnętrznymi zagrożeniami. Nie byli

zbyt rozmowni, co było zrozumiałe

ze względu na fakt, że tylko kilkoro

z nich potrafiło wydobywać z sie-

bie jakieś zrozumiałe i sensowne

dźwięki. Od tych właśnie osobników

udało mi się wyciągnąć kilka sen-

sownych, choć nie wiem na ile

prawdziwych, informacji.

Mutki z Zapomnianej Osady, jak

ją teraz nazywam, to prawdziwy

wybryk natury. Tylu mutacji przypa-

dających na jednego mutanta nie

znalazłem jeszcze nigdzie. Jednak

tylko najbardziej przydatne i po-

magające w funkcjonowaniu na

bagnistych terenach są wynikiem

eksperymentów Molocha i same-

go wpływu środowiska. Cała resz-

ta (czyli przytłaczająca większość),

to cechy nabyte w wyniku krzyżo-

wania się poszczególnych osobni-

ków między sobą. Tutaj każdy jest

w jakiś sposób powiązany z resztą

plemienia więzami krwi. Każdy jest

bratem albo siostrą (a często i jed-

nym i drugim jednocześnie) inne-

go mutanta. Na samo wspomnie-

nie tego wykładu o koligacjach

wewnątrz plemiennych, jakiego

wysłuchałem, robi mi się niedobrze.

Nie powiem, żeby było mi u nich

źle, ale z czasem zaczynało mi się

nudzić, a poza tym zacząłem po-

dejrzewać, że pomimo tego, że trak-

towali mnie jak boga, to byłem tam

więźniem. Coraz częściej wspomi-

nałem im, że wkrótce będę musiał

ich opuścić, ale to chyba do nich

nie docierało. Kiedy pewnego dnia

wprost zapytałem o drogę i kieru-

nek, który bezpiecznie wywiódłby

mnie z tych przeklętych bagien,

powstało takie zamieszanie, że

myślałem, że już po mnie. Twierdzi-

li, że nie mogę ich zostawić, że zo-

stałem tutaj zesłany, aby im prze-

wodzić (ale jakoś dziwnym trafem

nie chcieli udzielić mi potrzebnych

informacji, twierdząc, że to dla mo-

jego dobra). Miałem być ich na-

uczycielem, przewodnikiem. Chcie-

li słuchać moich opowieści, uczyć

się wszystkiego, co ja umiałem.

Jednak nic nie mogło mnie już

przekonać, żeby resztę życia spę-

dzić, jako nauczyciel dla bandy

zmutowanych degeneratów. Ucie-

kłem. Kosztowało mnie to wiele

zdrowia i o mały włos nie skończy-

łem na dnie bagna, ale wolałem

już śmierć, niż obecność tych stwo-

rzeń.

A co teraz dzieje się z tymi nie-

szczęśnikami? Nie mam bladego

pojęcia i szczerze – nie interesuje

mnie to. Pewnie dalej krzyżują się

między sobą, degenerują coraz

bardziej i coraz mniej przypomina-

ją istoty humanoidalne. I z pewno-

ścią czekają na kolejnego zagu-

bionego wędrowca, który trafi do

ich osady i zostanie tam na wieki.

Zakończenie

Zakończenie

Zakończenie

Zakończenie

Zakończenie

Rozgadałem się, nie ma co. Ale i

tak nie opowiedziałem nawet o nie-

wielkiej części tego, co widziałem

podczas moich wędrówek. Ale nie

można ujawniać wszystkich swoich

sekretów naraz, zawsze warto zo-

stawić sobie jakąś ciekawą opo-

wieść na inną okazję, żeby wycią-

gnąć ją jak asa z rękawa w odpo-

wiedniej chwili i zarobić bajaniem

na coś ciepłego do żarcia i łyk czy-

stej wody.

Zatem do następnego razu,

przyjacielu.

background image

22 GWIEZDNY PIRAT

Wstęp

Wstęp

Wstęp

Wstęp

Wstęp

Scenariusz oparty jest na starym

jak świat uczuciu chciwości, równie

oklepanym schemacie poszukiwa-

nia ukrytych skarbów i maksymal-

nie wyeksploatowanej przez RPG

zasadzie „nie wszystko złoto, co się

świeci”. Zadaniem BG będzie do-

tarcie do ukrytego przed laty wiel-

kiego skarbu, na podstawie dość

mętnych wskazówek udzielonych

przez osobę, która ów skarb ukry-

ła. Niby nic nowego, ale mam na-

dzieję, iż po bliższym zapoznaniu

się z tekstem okaże się on jednak

wart uwagi. Przygoda należy do

typowych jednostrzałówek i prze-

znaczona jest dla wszystkich MG,

którym gwałtownie skończyły się

pomysły, a których gracze ciągle

chcą grać w Neuroshimę. Nadszedł

czas zemsty.

Instrukcja obsługi

Instrukcja obsługi

Instrukcja obsługi

Instrukcja obsługi

Instrukcja obsługi

Ha! Zawsze jest jakieś ale. Żeby

bezkonfliktowo poprowadzić przy-

godę, trzeba będzie spełnić kilka

drobnych warunków. Po pierwsze

należy zadbać, aby w drużynie nie

było nikogo z dobrą znajomością

północnych terenów Arizony; po

drugie trzeba dysponować chciwą,

zachłanną drużyną lub wywołać u

bohaterów palącą potrzebę posia-

dania sporej ilości gambli (długi,

okazyjny zakup czegoś drogiego

itp.) i po trzecie należy skierować

grupę fraje..., przepraszam, boha-

terów na północne, no może pół-

nocno-wschodnie, rubieże Arizony.

Przydatny może się także okazać

ktoś z umiejętnością tropienia. I to

w zasadzie wszystko. Możemy za-

czynać.

Rozwinięcie

Rozwinięcie

Rozwinięcie

Rozwinięcie

Rozwinięcie

No to zaczynamy grę. Potrzebują-

ca gotówki drużyna podróżuje so-

bie po górzysto-skalistej północnej

Arizonie. W pogoni za cieplutkimi

gamblami zatrzymuje się na noc-

leg w, położonej przy jakiejś zapo-

mnianej autostradzie, przydrożnej

knajpie. Klasycznie aż do obrzydze-

nia. W knajpie pełno gości, jakaś

karawana zmierzająca do Vegas,

kilku banditos z lokalnego gangu

(teren należy do grupy Czerwone-

go Munoza, więc bandyci będą

nosili mundury, berety i brody a la

Fidel lub Che), paru włóczących się

po pustyni wędrowców, jeden czy

dwóch drobnych oszustów z Vegas,

podróżujący do domciu Teksańczy-

cy, wędrowni gangerzy, może jakiś

handlarz. Klasyka.

Pielgrzymi

Pielgrzymi

Pielgrzymi

Pielgrzymi

Pielgrzymi

Dość niestandardowym elementem

barowego krajobrazu jest pięcio-

osobowa, hałaśliwa banda ubra-

nych w habity zakonników. Grupa

podróżuje (sfatygowanym vanem)

z Salt Lake do Arizony. Konkretnie

pielgrzymują do świętego miejsca

zwanego Górką Jezusa, która znaj-

duje się na południu stanu, przy

samej granicy z Meksykiem. Nie

trzeba być szczególnie przebie-

głym, żeby zorientować się, że to

zwykła ściema. Ojczulkowie mają

zakazane, zarośnięte, bandyckie

gęby, a pod brązowymi, obszerny-

mi habitami wyraźnie rysują się

znajome kształty spluw. Jedynie

przywódca grupy, stary, siwowłosy

dziadek (ojciec Bill, pozostałych „za-

konników” można nazwać dowol-

nie: brat Sam, Mike, John, Bobby)

mógłby uchodzić za prawdziwego

mnicha. Ten zapewnia jednak, iż

wszyscy są autentycznymi pielgrzy-

mami, którzy noszą broń ze wzglę-

du na niebezpieczne czasy i par-

szywą, bandycką okolicę.

Sebo Mazur

background image

GWIEZDNY PIRAT 23

„Ojczulkowie” bezczelnie ściemnia-

ją. Wszyscy to wiedzą. Pytanie tylko,

kim są i co ich sprowadza do knaj-

py. No cóż, na razie gracze pozo-

staną w niepewności, i bardzo do-

brze.

Lokalny idiota

Lokalny idiota

Lokalny idiota

Lokalny idiota

Lokalny idiota

Drugim niecodziennym człowiekiem

w knajpie jest totalnie szurnięty, stary

mechanik Joe, który za kufel piwa

prezentuje wszystkim zainteresowa-

nym swój popisowy numer – histo-

rię o ogromnym, niewyobrażalnym,

bezcennym skarbie, który rzekomo

ukryty jest gdzieś w okolicy. Gość ma

chyba z 60 lat, pamięta czasy

przedwojenne i chętnie o nich po-

opowiada. Jeżeli w grupie jest ktoś,

kto również to pamięta lub posia-

da wiarygodne informacje na ten

temat, to łatwo zorientuje się, że sta-

ruszek większość swoich historii zwy-

czajnie zmyśla. Ale czyni to w taki

sposób, że raczej nikomu nie bę-

dzie się chciało podnosić na nie-

go ręki. Dziadek jest po prostu bar-

dzo sympatyczny i ma niesamowi-

tą wyobraźnię.

Sztandarowa opowieść starusz-

ka dotyczy pewnego napadu, w

którym brał udział jako bardzo

młody człowiek. Rzecz działa się tuż

przed wybuchem wojny lub też krót-

ko po, z opowieści ciężko jest to

wywnioskować. Dziadek podkreśla

jednak stanowczo, iż cała historia

rozegrała się niedaleko miejsca, w

którym BG się aktualnie znajdują.

Joe wraz z kilkoma kumplami (ich

liczba waha się od 4 do 8) ścigali

dwoma samochodami ciężarówkę

wiozącą olbrzymi skarb. Raz jest to

kupa broni, innym razem tony le-

ków, narkotyków, żarcia, amunicji,

złota, benzyny a czasem nawet

bomba atomowa. Większość by-

walców knajpy i podróżnych trak-

tuje starca i jego opowieści jako miły

przerywnik w nudnej podróży, dla-

tego zawsze znajduje on grupę

wdzięcznych słuchaczy. Joe mógł-

by godzinami opowiadać jak ra-

zem z kumplami ścigali ciężarów-

kę pustynną szosą, aż w końcu

(obok gigantycznego billboardu

reklamującego mleko) skręcili na

zachód, w kierunku samotnej far-

my z umieszczonym na wieży wia-

trakiem. Pędzili tak przez pustkowie

ostrzeliwując uciekających przez

dobrych kilkadziesiąt minut. Gnali i

gnali. Najpierw wzdłuż ogrodzenia

z drutu kolczastego, potem wzdłuż

małego strumienia. Pędzili przez

pustynię w stronę jakichś wzniesień,

aż niedaleko dużego rancza z cha-

rakterystycznym pojemnikiem na

deszczówkę udało im się rozwalić

jedną z opon furgonetki. Dogonili

ją lekko po południu, niedaleko

wysokiej stalowej wieży, naprzeciw-

ko śpiącego lwa. Od tej pory histo-

ria mechanika staje się jeszcze

bardziej zagmatwana. Jest mowa

o jakiejś wielkiej eksplozji i kilku

mniejszych wybuchach. Spada la-

wina skał. Na niebie pojawiają się

tajemnicze światła i cała grupa jest

zmuszona porzucić swój łup, który

w jakiś tajemniczy sposób zapada

się pod ziemię.

Na dowód prawdziwości swoich

słów Joe wyciąga z kieszeni zatłusz-

czony, złachany kawałek papieru

pakowego, na którym naszkicował

prowizoryczną (ale dosyć dokład-

ną) mapę wskazującą miejsce, w

którym tajemnicza ciężarówka za-

padła się pod ziemię. Mapy nie

sprzeda oczywiście za żadne skar-

by, nie pozwala także na zrobienie

kopii.

Historię mechanika można do-

wolnie ubarwić. Im ciekawsza i

bardziej nieprawdopodobna, tym

lepiej. Jednakże trzeba pozostawić

w niej kilka charakterystycznych ele-

mentów krajobrazu, ponieważ, jak

się później okaże, będą one bar-

dzo potrzebne. Mapę można skon-

struować samemu, jako rekwizyt dla

graczy.

Miły wieczór

Miły wieczór

Miły wieczór

Miły wieczór

Miły wieczór,,,,,
ciekawy po

ciekawy po

ciekawy po

ciekawy po

ciekawy poranek

ranek

ranek

ranek

ranek

Zakładam, że BG spędzili w knaj-

pie miły wieczór a rankiem zechcą

ruszyć w dalszą drogę. Niespo-

dzianka! W nocy ktoś sprezentował

staremu mechanikowi nóż w plecy

i ukradł drogocenną mapę. Po

pobieżnym śledztwie okaże się, że

Joe zginął w swojej kanciapie, któ-

ra mieści się w przylegającym do

knajpy sporym garażu. Ciało leży

niedaleko wychodka – najwyraźniej

ktoś chciał je tam utopić. Ślady

wskazują, że w morderstwie brały

udział co najmniej trzy osoby. Naj-

ważniejsze jest jednak to, że w nocy

knajpę opuściło bez pożegnania

kilka osób. Zakonnicy i jeszcze kil-

ka innych np. gangerzy, wędrowcy

pustyni lub ktokolwiek inny. Jasne

jest, że ktoś dziadka bezczelnie utru-

pił, zwinął mapę a teraz jest już

pewnie w drodze do skarbu. Pyta-

nie tylko kto to był, zniknęło prze-

cież kilka osób.

Siedząc w knajpie BG raczej do

niczego nie dojdą. Pora ruszyć dup-

ska i wziąć sprawy w swoje ręce.

Mam nadzieję, że gracze chwycą

podany trop i ruszą na poszukiwa-

nie skarbu lub mordercy sympa-

tycznego staruszka. Jedno jest pew-

ne, jeśli odnajdą skarb, zaraz obok

zastaną mordercę.

Może zdarzyć się też sytuacja, że

to właśnie bohaterowie zechcą nie-

legalnie, pod osłoną nocy wejść w

posiadanie mapy. Wtedy to właśnie

oni odkryją obok klopa ciało i

stwierdzą nieobecność kilkunastu

osób. No cóż, są widać ludzie bar-

dziej bystrzy od naszych bohaterów.

Kluczowym pytaniem w zaistnia-

łej sytuacji jest pytanie o kierunek,

w którym udali się mordercy. Jeśli

któryś z graczy zadeklarował pod-

czas opowieści mechanika, że jego

postać stara się zapamiętać jak

najwięcej szczegółów (lub zapisał

ją sobie na kartce), zasłużył sobie

na bonus w postaci dodatkowych

pedeków na koniec przygody. Je-

śli zaś gracze nie mają w nawyku

słuchać uważnie, co się do nich

mówi, ktoś życzliwy może im wska-

zać kierunek, który zapamiętał z

opowieści – południe. Podstawowe

punkty orientacyjne można potem

litościwie podać BG po wykonaniu

przez nich jakichś testów na pamięć

lub czegoś w tym stylu. Jednak nic

na siłę, informacje należy podawać

dosyć rzadko, niech się gracze tro-

chę podenerwują.

Poszukiwanie skarbu

Poszukiwanie skarbu

Poszukiwanie skarbu

Poszukiwanie skarbu

Poszukiwanie skarbu

OK. Banda napalonych graczy po-

winna w tym momencie gnać z

maksymalną prędkością na połu-

background image

24 GWIEZDNY PIRAT

dnie rozglądając się z farmą z wia-

trakiem i reklamą mleka. I faktycz-

nie, kilkanaście mil na południe, na

zachód od drogi znajduje się

opuszczona farma z wiatrakiem.

Mało tego, od asfaltówki, którą pod-

różują BG wyraźnie odbiegają świe-

że ślady kilku pojazdów. Brakuje

tylko billboardu z reklamą mleka.

Pewnie został zniszczony, nie? Nie.

Jeżeli bohaterowie graczy zjadą

teraz z drogi, podążą fałszywym tro-

pem i na miejsce ukrycia skarbu

będą mogli dotrzeć jedynie po śla-

dach morderców mechanika, któ-

rzy po prostu zjechali z szosy w złym

miejscu.

Jeśli zaś bohaterowie będą trzy-

mać się ściśle opowieści staruszka,

to jakieś 10 mil na południe do-

strzegą kolejną samotną farmę, z

tym że spaloną i bez wiatraka. Po

billboardzie też nie ma ani śladu.

Czy aby jednak na pewno? Jeżeli

ktoś przyjrzy się dokładnie ruinom

farmy (z bliska lub np. przez lornet-

kę), bez trudu zauważy przewróco-

ną wieżę z wiatrakiem. Kolejnym

śladem są dwa solidne, stalowe

słupki sterczące na poboczu drogi.

Wyglądają jak podpórki jakiejś

tablicy. Jeśli ktoś zainteresuje się

nimi i pomyszkuje chwilkę na po-

boczu odkryje leżący na ziemi, przy-

sypany cienką warstwą piasku,

wielki billboard z reklamą mleka –

uśmiechnięty bachor trzyma w dło-

ni szklankę mleka a obok napis

„Mleko to prawdziwy skarb!”. Wy-

gląda na to, iż BG trafili w dziesiąt-

kę. Teraz powinno im już pójść jak

z płatka.

I rzeczywiście. Dalsza podróż jest

właściwie spacerkiem po pustynnej

okolicy, od jednego punktu orien-

tacyjnego do kolejnego. Ogrodze-

nie z drutu kolczastego zmieniło się

wprawdzie w rząd powykrzywia-

nych słupków, strumyk w wyschnię-

ty rów a po farmie ze zbiornikiem

na wodę zostały tylko fundamenty,

ale takie drobiazgi nie powinny na

długo zatrzymać bohaterów. Oczy-

wiście podczas podróży (jeśli

wszystko idzie im zbyt łatwo i szyb-

ko) mogą natknąć się na maszyny,

gangerów, mutantów, dzikie zwie-

rzęta lub cokolwiek innego i nie-

bezpiecznego, ważne żeby było cie-

kawie. Cała trasa to raptem z 50

mil, ale w trudnym górzystym i ka-

mienistym terenie, więc nie powin-

no być zbyt łatwo. Zaś kluczowy

problem może stanowić fakt, że z

miejsca, w którym była kiedyś far-

ma nie widać żadnej wieży ani tym

bardziej śpiącego lwa. Być może

wieża przewróciła się i nie widać

jej zza pobliskich, położonych w kie-

runku zachodnim skał?

Coraz bliżej celu

Coraz bliżej celu

Coraz bliżej celu

Coraz bliżej celu

Coraz bliżej celu

No cóż, pozostaje tylko wytrwałe

wypatrywanie, krążenie po okolicy

w poszukiwaniu stalowej wieży i

tajemniczego śpiącego lwa. Wła-

ściwym miejscem poszukiwań po-

winien być leżący dokładnie na

zachód od farmy kanion. To wła-

śnie jego dnem należy pojechać

aby dotrzeć do stalowej wieży i śpią-

cego lwa. Ile czasu zajmie bohate-

rom znalezienie właściwej drogi? To

zależy jedynie od ich inteligencji i

determinacji (oraz dobrej woli MG

oczywiście). Każde poszukiwania

prowadzone w kierunku zachod-

nim (zwłaszcza wspinanie się na

okoliczne skały) mogą przynieść

efekt w postaci zlokalizowania prze-

wróconej wieży. Jedyną prowadzą-

cą do niej drogą, którą mogą po-

ruszać się również pojazdy, jest

wspomniany wcześnie kanion. Na

piechotę można tam dotrzeć po

kilkudziesięciu minutach wspinaczki

przerywanej marszem w trudnym,

skalistym terenie. Można też spró-

bować objechać skały, ale znale-

zienie drogi zajmie z pewnością

kilka dni, bo skalisty łańcuch cią-

gnie się na przestrzeni wielu mil.

Najlepiej zatem udać się do celu

kanionem.

Mamy towarzystwo

Mamy towarzystwo

Mamy towarzystwo

Mamy towarzystwo

Mamy towarzystwo

Ale kiedy grupa wypatrzy już dro-

gę do miejsca ukrycia skarbu i

zacznie się zbierać, na horyzoncie

pojawi się konkurencja – poznani

w knajpie „mnisi”. Banda liczy ogó-

łem siedmiu osobników (porusza-

jących się vanem i półciężarówką),

ale ich liczebność można dowolnie

modyfikować dostosowując ją do

siły i możliwości drużyny. „Pielgrzy-

mi” będą się zachowywać niezwy-

kle chamsko i prowokująco, każą

BG spadać na bambus, wyzwą ich

od najgorszych i generalnie swo-

im zachowaniem sprowokują strze-

laninę. A kiedy już poleje się krew

i każdy skoczy za jakąś osłonę,

przywódca konkurencji (ojciec Bill)

zaproponuje bohaterom wspólne

poszukiwanie skarbu i oczywiście

podział pół na pół.

Ciężko przewidzieć, jak postą-

pią gracze. Jeśli są rozsądni, to

powinni propozycję przemyśleć i

przyjąć, ale nigdy nic nie wiado-

mo. W każdym razie ojciec Bill po-

nowi ofertę jeszcze dwa razy (moż-

na negocjować wielkość udziałów),

potem pozostaje tylko rzeź.

W dalszej części scenariusza

zakładamy, iż BG przyjęli propozy-

cję „zakonników”. Obie grupy ru-

szają zatem na wspólne poszuki-

wania. Kamienistym dnem kanio-

nu (jakieś 15-20 metrów szerokości),

w którym rzekomo spoczywa ukryty

skarb, mogą swobodnie poruszać

się pojazdy, miejscami nawet obok

siebie. Gdzieniegdzie drogę tara-

sują głazy, które trzeba usuwać na

bok, ale to nie powinno sprawić BG

żadnych problemów. Kanion wije

się na odcinku dwóch, trzech mil

(jego ściany mają około 20-30

metrów wysokości), aż wreszcie

oczom poszukiwaczy ukazuje się

potężne osypisko skalne, prawie

całkowicie tarasujące drogę oraz

przewrócona stalowa wieża łączą-

ca oba brzegi szczeliny dokładnie

nad osypiskiem. Jeśli ktoś dokład-

niej przyjrzy się wieży, zauważy, że

jest do niej przyczepione lina, me-

talowe wiadro oraz drabinka sznu-

rowa. W chwili obecnej są one zwi-

nięte i przymocowane do wieży –

całkowicie poza zasięgiem BG. To

jednak jest mały problem. Większy

stanowią dobiegające zza osuwi-

ska odgłosy...

Nieproszeni goście

Nieproszeni goście

Nieproszeni goście

Nieproszeni goście

Nieproszeni goście

No właśnie. Kto ukrywa się za osu-

wiskiem? To już zależy tylko i wyłącz-

nie od Mistrza Gry, który może za

nim umiejscowić, co tylko mu się

podoba. Ważne żeby było bojowo

nastawione i agresywne: grupa

background image

GWIEZDNY PIRAT 25

maszyn, banda mutantów, łowcy

niewolników, bandyci lub gange-

rzy. Tej grupy nie da się już zbyć

gładką gadką, trzeba pójść na

ostro i szybko załatwić sukinsynów.

A gdzie jest lew?

A gdzie jest lew?

A gdzie jest lew?

A gdzie jest lew?

A gdzie jest lew?

Wieża jest, pozostaje tylko zlokali-

zować lwa. W zasadzie jest to pro-

ste. Wystarczy tylko zaraz po godzi-

nie dwunastej w południe stanąć

tyłem do osypiska (po stronie prze-

ciwnej do tej, z której nadjechali BG)

i spojrzeć w głąb kanionu. Na jed-

nej ze ścian będzie widoczny cień

jakiejś formacji skalnej, z grubsza

przypominający śpiącego lwa z

imponującą grzywą. I tyle, pozosta-

je wykopać skarb, który oczywiście

znajduje się pod osuwiskiem.

Problem natury

Problem natury

Problem natury

Problem natury

Problem natury
moralnej

moralnej

moralnej

moralnej

moralnej

Nic w życiu nie jest tak łatwe, jakim

wydaje się z pozoru być. Po zacię-

tej walce z przebywającymi w ka-

nionie wrogami, ktoś z grupy BG

zauważy, że z góry przygląda się

im jakiś wyrostek. Ojciec Bill wrzesz-

czy żeby go natychmiast złapać, bo

zaraz ściągnie jakichś kumpli i kil-

ku „mnichów” rzuca się za nim w

pogoń. Chłopak jest mieszkańcem

leżącej nieopodal kanionu wioski

(kilka baraków z blachy falistej i tak

ze 30 dusz), która zaopatruje się w

wodę w małym jeziorku powstałym

u podnóża doskonale bohaterom

znanego osypiska. Jeżeli grupa

zacznie w tamtym miejscu kopać,

jeziorko może definitywnie wy-

schnąć, na co nie mogą pozwolić

mieszkańcy wioski. Cóż zatem czy-

nić? Skazać na śmierć niewinnych

ludzi i wykopać skarb czy odejść z

niczym? Ojciec Bill jest gorącym

zwolennikiem zabicia wieśniaków,

żeby nie przeszkadzali w poszuki-

waniach. I jeżeli BG mu się nie

sprzeciwią, zrealizuje swój plan

napadając w nocy na wieś i zabi-

jając wszystkich mieszkańców.

Zakończenie

Zakończenie

Zakończenie

Zakończenie

Zakończenie

Przeszkody pokonane, wyrzuty su-

mienia stłumione, pora wykopać

wymarzony skarb. Samo rozkopa-

nie osuwiska powinno zająć grupie

dwa, trzy dni ciężkiej pracy w peł-

nym słońcu. Jeziorko nie wyschnie

wprawdzie ale znacznie zmniejszy

swoje rozmiary, więc jeśli grupa jest

liczna, to mogą się także pojawić

problemy z zaopatrzeniem w wodę.

Ale to raczej nie powinno powstrzy-

mać BG. Po kilku dniach intensyw-

nego kopania ich oczom ukaże się

bok przewróconej furgonetki z ol-

brzymim logo jakiegoś przedwo-

jennego banku. Reszta to już tylko

formalność.

Skarb!

Skarb!

Skarb!

Skarb!

Skarb!

Nareszcie! Bohaterowie zdobyli

upragniony skarb. Po odkopaniu

furgonetki, postawieniu jej na ko-

łach i rozwaleniu tylnych drzwi (w

końcu to solidna, przedwojenna,

bankowa furgonetka) okazuje się,

iż skarb to siedem milionów przed-

wojennych dolarów. W banknotach.

Zabawne, nie?

Co zrobią bohaterowie i ich

chwilowi towarzysze? Pewnie się

zdziwią i sfrustrują. Cóż, takie życie.

Na osłodę można powiedzieć im,

że samochód jest w zasadzie w nie-

złym stanie i posiada dużo przed-

wojennej elektroniki (radio, GPS,

komputer), więc może być wart tro-

chę gambli. Poza tym w środku

znajdują się zmumifikowane zwło-

ki czterech strażników a przy nich

odrobina niezłego sprzętu: cztery

kompletne mundury strażnika, czte-

ry kamizelki kuloodporne, cztery

niewielkie maski przeciwgazowe,

dwa hełmy kevlarowe, dwie krót-

kofalówki, cztery, aktualnie zużyte,

minibutle z tlenem (wystarczają na

15 minut), dwie apteczki. Jest tez tro-

chę broni, np. trzy uzi z dwoma

dodatkowymi magazynkami każ-

dy, cztery rewolwery kaliber .38 z

dwoma kompletami zapasowej

amunicji, cztery puszki gazu łzawią-

cego i dwie pałki. Jest także trochę

drobiazgów osobistych: 4 zegarki,

dwie komórki, dwie zapalniczki, kil-

ka długopisów, notatnik, dwie pacz-

ki przedwojennych szlugów, gumy

do żucia, jakieś cukierki, chusteczki

do nosa i tym podobne rzeczy.

Chwila szczerości

Chwila szczerości

Chwila szczerości

Chwila szczerości

Chwila szczerości

Skarb odnaleziony, zatem można

sobie pozwolić na odpowiedzi na

kilka pytań. Jak to było naprawdę?

No cóż, pewna grupa rabusiów

wybrała sobie bardzo zły dzień na

dokonanie skoku życia, dzień w któ-

rym maszyny zbuntowały się prze-

ciwko ludziom. W chwili gdy ban-

dyci dopadli już uciekającą furgo-

netkę nastąpił wybuch nuklearny i

małe trzęsienie ziemi, które spowo-

dowało zasypanie samochodu i

napromieniowanie uczestników

napadu. Przerażeni bandyci ucie-

kli z miejsca katastrofy. Do czasów

dzisiejszych przetrwało tylko dwóch.

Jednym z nich był szalony Joe, dru-

gim jest nie mniej popieprzony oj-

ciec Bill. Obaj kompletnie szurnięci

i posiadający problemy z pamię-

cią dziadkowie ubzdurali sobie, że

w furgonetce jest ogromny skarb i

postanowili go odnaleźć. A dalej

jakoś już poszło.

Czyżby koniec?

Czyżby koniec?

Czyżby koniec?

Czyżby koniec?

Czyżby koniec?

No cóż. W zasadzie, to BG powinni

być nawet zadowoleni, bo znale-

ziony sprzęt jest warty ładnych parę

gambli a i dla siedmiu milionów

dolców można znaleźć jakieś sen-

sowne zastosowanie, ale niestety

trzeba się tym podzielić z „mnicha-

mi”. Właśnie. Ojciec Bill ma dokład-

nie takie same przemyślenia. W

zasadzie, to był pewien, że zdradzi

bohaterów od samego początku,

teraz czeka tylko na odpowiedni

moment. Kiedy on nadejdzie? Kto

kogo wystawi do wiatru? A to już

inna historia.

I jeszcze coś. Wieśniacy, których

wykończyła grupa Billa (być może

z pomocą BG) pracowali dla lokal-

nego bossa, Czerwonego Munoza

– w swoich barakach produkowali

kaktusową wódkę, główny towar

eksportowy bandy – więc bandi-

tos nie będą raczej zadowoleni z

ich śmierci. Bohaterowie o tym nie

wiedzą, może to i lepiej? Będzie

zabawniej, gdy zechcą np. pohan-

dlować Hegemonistami.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Gwiezdny Pirat 16
Gwiezdny Pirat 14
Gwiezdny Pirat 15
Gwiezdny Pirat 11
13 ZMIANY WSTECZNE (2)id 14517 ppt
13 zakrzepowo zatorowa
Zatrucia 13
pz wyklad 13
13 ALUid 14602 ppt
pz wyklad 13
ZARZ SRODOWISKIEM wyklad 13
Biotechnologia zamkniete użycie (2012 13)
Prezentacja 13 Dojrzewanie 2
SEM odcinek szyjny kregoslupa gr 13 pdg 1
w 13 III rok VI sem
Wykład 13 UKS

więcej podobnych podstron