Walka o klimat musi stać się "religią".
Pytanie jaką ?
Walka z globalnym ociepleniem domaga się swojego religijnego
uzasadnienia. Nie pomogą apele głów państw, słupki i wykresy z
analiz ekspertów czy nawet ckliwe obrazki zwierząt zagrożonych
wyginięciem. Człowiek XXI w. musi to zagrożenie doświadczyć na
poziomie duchowym, tylko wtedy – niczym religijny neofita – będzie
mógł radyklanie zmienić swoje życie. Pytanie – o jakim
„nawróceniu” tutaj mówimy, i co się wydarzy, jeżeli ono nie
nastąpi?
Daniel Pinchbeck i Sophia Rokhlin w książce „Gdy rośliny śnią” pytają:
„Czy z naszej obecnej perspektywy możemy wyobrazić sobie
zjednoczenie przeciwieństw albo dialektyczne odwrócenie: nową
syntezę szamanizmu i społeczeństwa przemysłowego, mistycyzmu i
nauki, sacrum i profanum, psychodelicznych sakramentów i
monoteistycznych religii, technologii i botaniki, kapitalizmu i świętej
medycyny? Czy tego rodzaju zjednoczenie doprowadzi do powstania
nowego, utopijnego projektu, który połączy ludzką misję ekologiczną,
duchową i społeczną z estetyczną rewolucją? Ten proces może
wydawać się mało prawdopodobny, ale zapewnienie nic innego nie
jest w stanie wywołać transformacji, której potrzebujemy”.
Zainspirowani podróżami w poszukiwaniu psychodelicznych
doświadczeń autorzy, niczym hippisi przekonują, że to odloty po
amazońskiej ayahuasce przekonały rzesze ludzi zachodu o istnieniu
„innej drogi” w rozwiązaniu obecnego globalnego kryzysu
ekologicznego. Jak w poprzednim wieku, doświadczenie „kooperacji,
współpracy, miłości i wzajemnego szacunku” miało napędzać
antywojenne i pacyfistyczne nastroje w latach 60’ i 70’, tak teraz
wywary z tajemniczej rośliny rosnącej w ostępach amazońskiej
puszczy mają pokazać nam jak pokonać globalne ocieplenie.
Dodatkowo dochodzi tutaj inspiracja plemionami Sekojów, Shipibo,
Achuarów czy Aszanika, dla których szamanistyczny rytuał zażywania
specyfiku w jest czymś w rodzaju „sakramentu”. Tak oto prymitywne
plemiona, toczące nieustanną walkę o przetrwanie z siłami natury,
wyrastają na mentorów cywilizacji Zachodu. Jeżeli zatem chcemy
poradzić sobie z tak ogromnym wyzwaniem, duch uzdrawiającego
szamana powinien przeniknąć działalność światowych liderów. Jak
mówią sami autorzy – potrzebujemy „cudu”.
W takiej wizji świata hierarchię zastępuje równość, a rywalizację –
kooperacja. Czas zmienia się z linearnego w cykliczny, bratem staje
się zwierzę, słońce, owad, a siostrą – rzeka, góra, roślina.
Truizmem byłoby wykazywanie sprzeczności takiej wizji z naukami
Kościoła. Zagrożenie płynie z innej strony; koncepcja kooperacji
odrzuca rywalizację – po co walczyć skoro można…połączyć. W tym
kontekście wciąż przed oczami stają obrazki z Synodu Amazońskiego,
bicie pokłonów Pachamamie, mantra „Laudato Si” wszystko jest
połączone czy inspiracje eko-teologią wyzwolenia Leonardo Boffa….
Warto dodać, że podobne podchody występuję nie tylko w Kościele
katolickim, ale – i tu zaskoczenie – m.in. w islamie.
Postacią kluczową w tej układance okazuje się postać św. Franciszka z
Asyżu. Na nic przekonywanie, że określenie bracia mniejsi odnosiło
się do współbraci, a nie zwierząt, Biedaczyna rzadko jadł mięso nie
dlatego, że był weganinem, ale takie były wtedy możliwości
średniowiecznej kuchni, a o systemowej ochronie przyrody nikt
wtedy nie słyszał – bo, co powtarza się każdemu studentowi
pierwszego roku historii, absurdem jest mierzenie człowieka z innej
epoki współczesną miarą. Jak widać nie przeszkadza to w robieniu z
tego wielkiego świętego pierwszego super-ekologa.
Zawsze kiedy gdzieś słyszymy o kolejnej próbie budowy raju na ziemi
(a tym razem – rajskiego ogrodu) powinna zapalić nam się lampka
ostrzegawcza. Jakoś tak się dzieje, że w tych planach bardzo szybko
odrzucamy koncepcję grzechu pierworodnego, zepsucia świata, który
„dąży do złego”. Zapominamy, że doskonały świat gdzie „wilk
zamieszka wraz z barankiem, pantera z koźlęciem razem leżeć będą”,
a „cielę i lew paść się będą społem” (Iz, 11-6) stanie się dopiero
rzeczywistością niebiańską. Każda próba przepisywania Pana Boga
skończy się jak historia wieży Babel.
Takie plany z perspektywy katolickiej wyglądają też na próbę budowy
domu rozpoczynając od stawiania dachu. Na nic nawet najsurowsze
obostrzenia, traktaty międzynarodowe, czy najpiękniejsze słowa,
jeżeli w sercu człowieka nie zamieszka Chrystus, który „wszystko czyni
nowym” (J 19,25-27) – włącznie ze stosunkiem człowieka do
przyrody. Nawróćmy się, głośmy i zmieniajmy serca ludzi: „powierz
Panu swoją drogę i zaufaj Mu: On sam będzie działał” (Ps 37,5-6)
śpiewa psalmista. Tu zaczyna się prawdziwa odpowiedź na wszystkie
kryzysy – włącznie z kryzysem klimatycznym.
Bo jak widzimy, coraz więcej pomysłów na walkę ze zmianami klimatu
okazuje się niewypałem. Moda na materiały podlegające recyklingowi
paradoksalnie prowadzi do wzrostu konsumpcji (i jeszcze większej
ilości odpadów), europejski Zielony Ład okazuje się narzędziem
politycznym w rękach Niemiec, a nadzieje na zastąpienie węgla
atomem upadają jak domek z kart. Na ulice w obronie planety
wychodzi pokolenie generujące największe zapotrzebowanie na
energię elektryczną w historii. Dodajmy do tego „pandemię”
koronawirusa, zastój globalizacji i napięcia międzynarodowe a
otrzymamy bardzo nieciekawą perspektywę.
Co zatem robić? Jak obliczyli naukowcy z Uniwersytetu w Uppsali,
rezygnacja z posiadania jednego dziecka oznacza mniej dwutlenku
węgla i większe korzyści dla planety niż obowiązkowy weganizm,
rezygnacja z samochodu i segregacja śmieci razem wzięte. Bilbordy
zachęcające do rezygnacji z dzieci pojawiły się już na ulicach
kanadyjskich miast. Dodajmy do tego plagę aborcji, modę na zabiegi
sterylizacyjne i coraz powszechniejsze prawo do eutanazji, a
otrzymamy rzeczywisty przepis na walkę ze zmianami klimatu.
Arne Noess w „Ośmiu zasadach ekologii głębokiej” przekonywał, że
„rozwój pozaludzkich form życia wymaga zahamowania wzrostu
liczebności populacji ludzkiej”. Amazońskie plemiona, mimo
zamieszkiwania największej puszczy świata nie są zbyt liczne, ponadto
aby przeżyć muszą prowadzić koczowniczy tryb życia. Jeżeli chcemy
sprowadzić cywilizację zachodu do paradygmatu
południowoamerykańskiego Indianina, musi nas być na planecie
znacznie mniej.
Piotr Relich