KAREN HUGHES
Wizjonerka
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Jackson Colton świetnie znał metody działania po
licji. Chociaż specjalizował się w prawie handlowym,
podczas studiów dwukrotnie odbywał staż w biurze
prokuratora okręgu Los Angeles. Wiedział, że kiedy
gliniarze podejrzewają kogoś o popełnienie zbrodni,
wolą przesłuchiwać go na własnym terenie. Człowiek
wezwany na komisariat zazwyczaj traci pewność sie
bie, co sprawia, że staje się bardziej prawdomówny.
Dostawszy wezwanie, Jackson domyślił się, że de
tektyw Thaddeus Law zamierza zarzucić sieci. Ale sie
dząc naprzeciwko niego przy porysowanym stole
w małym pokoju przesłuchań cuchnącym od dymu
papierosowego i potu, nie potrafił odgadnąć, dlaczego
to on jest zwierzyną, na którą Law postanowił zapo
lować.
Owszem, rok temu był obecny na przyjęciu uro
dzinowym Joego, kiedy ktoś usiłował zabić patriarchę
rodu. Ale przecież tamtego dnia po świątecznie ude
korowanym patio i ogrodzie, popijając szampana i po
dziwiając egzotyczne kwiaty, krążyły setki gości. Czte
ry miesiące temu, kiedy ktoś ponownie próbował zabić
Joego, Jackson również przebywał na ranczu. Sam fakt
obecności jeszcze nie świadczy o winie. Jednakże z ja-
6
KAREN HUGHES
kiegoś niezrozumiałego powodu detektyw właśnie na
nim skupił swoje podejrzenia.
- A więc nikt... - Thaddeus Law podniósł głowę
- nikt z rodziny, nikt ze służby, nikt z gości nie potrafi
powiedzieć, gdzie pan był w chwili, kiedy rok temu
na przyjęciu wydanym z okazji sześćdziesiątych uro
dzin Joego Coltona padł strzał.
Jackson przyjrzał się uważnie swemu rozmówcy.
Był to potężnie zbudowany facet, któremu lepiej nie
wchodzić w drogę; groźny i niebezpieczny, z niewiel
ką szramą na lewym policzku i złamanym nosem.
I najwyraźniej musiał mieć jakieś podstawy, aby jego,
Jacksona, wezwać na komisariat, bo inaczej nie sie
dzieliby w tym cuchnącym pokoiku oświetlonym po
jedynczą jarzeniówką, tocząc walkę słowną.
- Nie przyszło mi do głowy, że będę potrzebował
alibi na każdą minutę wieczoru. - Jackson wzruszył
ramionami.
- Rozmawiałem niedawno z uczestnikami przyję
cia. I, jak wspomniałem, nikt nie kojarzy, gdzie pan
przebywał w momencie, gdy rozległ się strzał.
Jackson zmrużył oczy.
- Od tamtej pory minął prawie rok. Dlaczego nagle
zaczął się pan interesować moją osobą?
- Muszę wszystko dokładnie ustalić, na tym polega
moja praca. - Detektyw zerknął do notesu. - Twierdzi
pan, że przeszedł przez patio i wszedł do holu, aby
z barku w gabinecie stryja przynieść coś do picia.
Przeanalizowawszy kąt, pod jakim kula trafiła w ko
lumnę, ekspert od balistyki uważa, że strzelec stał metr
WIZJONERKA
7
od drzwi prowadzących do holu. Dziwny zbieg oko
liczności, nie sądzi pan?
- Jeszcze nigdy nie spotkałem gliniarza, który by
wierzył w zbiegi okoliczności.
Thaddeus Law uśmiechnął się nieznacznie.
- Ja też nie - rzekł. - Czy idąc przez patio... ni
kogo pan nie widział?
- Owszem, widziałem. Tłumy ludzi.
- A kiedy pan wszedł do holu? Z nikim się pan
nie minął?
Na stole stał włączony magnetofon. Pracując przed
laty w biurze prokuratora, Jackson przekonał się, że
nie wolno nie doceniać gliniarzy. Detektyw zadawał
z pozoru niewinne pytania, ale chciał osiągnąć kon
kretny cel: mieć nagraną na taśmę wypowiedź potwier
dzającą, że w chwili strzału Jackson znajdował się nie
mal w tym samym miejscu co człowiek, który strzelał.
A niewątpliwie w takim miejscu się znajdował.
W dodatku mogłaby to potwierdzić pewna piękna, se
ksowna kobieta, którą zachwycił się na przyjęciu.
Wrócił do niej myślami. Kruczoczarne włosy i śnia
da cera Cheyenne James świadczyły o tym, że w jej
żyłach płynie indiańska krew. Nie umiał się oprzeć;
coś go do niej ciągnęło. Kiedy podszedł bliżej, zoba
czył, że jest prawie tego samego wzrostu co on. Miała
na sobie obcisłą czarną sukienkę, która podkreślała jej
piersi oraz ponętnie zaokrąglone biodra.
Przedstawił się. Uśmiechnęła się przyjaźnie. Ze zdu
mieniem odkrył, że Cheyenne jest siostrą Rivera Ja
mesa, który od lat pracował na ranczu, zajmując się
8
KAREN HUGHES
głównie końmi. Przez resztę wieczoru to rozmawiali
ze sobą, to odchodzili, aby porozmawiać z innymi, to
znów do siebie wracali. Stali w czwórkę, z Riverem
i córką Joego, Sophie, kiedy Cheyenne spytała go, czy
mógłby jej przynieść coś do picia. Po chwili przeprosiła
towarzystwo, bo chciała zamienić słowo z dawno nie
widzianą przyjaciółką.
W tym momencie orkiestra ucichła, a Graham Col-
ton, wysunąwszy się na środek parkietu, oznajmił, że
najwyższy czas wznieść toast za zdrowie jubilata.
Jackson rozejrzał się wkoło; ponieważ nie dostrzegł
kelnera, a goście ruszyli tłumnie do kilku rozstawio
nych wokół barów, postanowił udać się do barku w ga
binecie stryja. Z kieliszkami w ręku, wciąż oszołomio
ny nęcącym zapachem perfum Cheyenne, przeciął pa
tio i skierował się do holu.
Zanim zniknął w domu, obejrzał się przez ramię
i napotkał wzrok Cheyenne. To, że go śledziła, ozna
czało, że nie był jej obojętny. Ucieszył się; zamierzał
ją lepiej poznać, zgłębić tajniki jej duszy i - jeśli
szczęście dopisze - może również odkryć, czy skórę
na biodrach i brzuchu ma tak jedwabistą, jak mu się
wydaje.
Nie odkrył, chwilę później bowiem rozległ się huk
wystrzału. Z walącym sercem Jackson wybiegł z po
wrotem na patio. Odszukał wzrokiem Cheyenne, po
czym przepychając się przez spanikowany tłum, dotarł
do prowizorycznej sceny, przy której wcześniej stali
członkowie rodziny. Odetchnął z ulgą, gdy zobaczył,
że kula roztrzaskała kieliszek z szampanem, który Joe
WIZJONERKA
9
podnosił do ust, potem lekko drasnęła Joego w poli
czek i utknęła w oplecionej bluszczem kolumnie.
Przez resztę wieczoru Jackson zajmował się uspo
kajaniem zdenerwowanej rodziny i gości oraz poma
ganiem policji. Z Cheyenne już więcej się nie widział.
Wstępne dochodzenie nie wykryło, kto strzelał.
Dwa dni później Jackson musiał wrócić do biura w San
Diego. Powtarzał sobie, że widocznie bliższa znajo
mość z Cheyenne nie była mu pisana. Ale oczywiście
takiej kobiety jak ona łatwo się nie zapomina. Jackson
nie tylko nie zapomniał, ale pamiętał każdy szczegół
jej ślicznej twarzy.
Skrzywił się. Ilekroć myślał o czarnowłosej pięk
ności, czuł bolesny ucisk w sercu.
Od pewnego czasu żył w rozterce. Trzy tygodnie
temu wziął bezpłatny urlop z Colton Enterprises
i przyjechał do Prosperino na ślub siostry. Zamierzał
zostać tu tak długo, dopóki nie podejmie decyzji do
tyczącej swojego dalszego życia. Teraz, zmęczony alu
zjami detektywa, popatrzył mu prosto w oczy.
- W porządku. Ustaliliśmy, że byłem na ranczu oba
razy, kiedy jakiś wariat strzelał do Joego...
- Za drugim razem strzelano w okno sypialni pań
skiego stryja. Strzelec znajdował się w południowym
skrzydle. - Detektyw podrapał się po brodzie. - Kiedy
zjawiłem się na miejscu, pan był na zewnątrz. Pański
porsche, z ciepłym silnikiem, stał zaparkowany przed
garażem. Garaż mieści się w południowym skrzydle.
Powiedział pan, że wjechał na teren posiadłości tuż
po strzale. Zarówno za pierwszym, jak i za drugim ra-
10
KAREN HUGHES
zem przebywał pan w tym samym miejscu, co niedo
szły zamachowiec.
- Niestety, nie widziałem człowieka, który usiłował
zabić Joego, i dlatego nie mogę panu pomóc. - Nagle
coś przyszło Jacksonowi do głowy. - Chyba nie jest
pan zazdrosny, co, Law?
Detektyw zmarszczył czoło.
- Zazdrosny? O Heather?
Heather była żoną Lawa i córką Petera McGratha.
- Tak, o Heather. Zdaje się, że nie bardzo się panu
podoba, że ona i ja ciągle na siebie wpadamy. Że kiedy
przyjeżdżam na ranczo, ona również tu przebywa. Ale
niech się pan nie obawia, nic nas nie łączy. Po prostu
przyjaźnimy się.
- Wiem, to samo mówi Heather. - Detektyw zmie
rzył Jacksona lodowatym wzrokiem. - Dzisiejsze wez
wanie na komisariat nie ma z Heather nic wspólnego.
- Świetnie. Czy już skończyliśmy?
- Czy posiada pan broń? - spytał Thaddeus Law.
Jackson wypuścił z płuc powietrze.
- Owszem. Walthera kaliber 8 milimetrów. Trzy
mam go w domu, w szafce nocnej. Jest zarejestrowany
na moje nazwisko. Podejrzewam, że pan to wszystko
sprawdził i wie.
- Żadnej innej broni pan nie posiada?
Gdyby badania balistyczne wykazały, że do Joego
strzelano z walthera, Law na pewno miałby już nakaz
rewizji. Brak nakazu świadczył o tym, że zabójca po
sługiwał się innym rodzajem broni.
- Nie posiadam.
WIZJONERKA
11
- Hm, gdyby pański stryj umarł, byłby pan o krok
bliżej do wielkiej fortuny, prawda?
Jackson zawahał się. Detektyw wyraźnie chciał go
zbić z tropu.
- Myli się pan - odparł. - Wszystko odziedziczył
by mój ojciec, Graham Colton.
- Nie powiedziałem, że pan by odziedziczył, lecz
że byłby o krok bliżej. - Detektyw wyszczerzył zęby.
- Zna pan sprawę wytoczoną Jonesowi przez Amal-
gamated Industries?
Jackson odruchowo zacisnął dłoń w pięść. Świado
mość, że Law tak dokładnie grzebał w jego przeszło
ści, przejęła go dreszczem.
- Dobrze pan wie, że znam.
- No właśnie. - Detektyw postukał palcem w no
tes. - Ojciec, prezes znanej firmy, jest uzależniony od
narkotyków. Udowadniając mu niekompetencję, syn
usuwa ojca ze stanowiska, a sam przejmuje kontrolę
nad firmą. Pan, panie Colton, reprezentował w sądzie
firmę oraz syna.
- Zgadza się. I o czym to świadczy?
- Że potrafi pan, nie łamiąc prawa, usunąć ze sta
nowiska ojca, a na jego miejscu umieścić syna. Dla
nikogo nie jest tajemnicą, że to Joe Colton kieruje Col
ton Enterprises, a nie pański ojciec. Nie jest też taje
mnicą, że Graham Colton lubi alkohol. W nadmier
nych ilościach. I prowadzi hulaszczy tryb życia.
Dawno temu Jackson nauczył się nie zdradzać emo
cji. Teraz też przybrał kamienny wyraz twarzy, z któ
rego nie sposób było nic wyczytać. Tego tylko brako-
12
KAREN HUGHES
wało, żeby policja dowiedziała się o pieniądzach, jakie
Graham wpłacał na konto Meredith - za milczenie. Za
to, by nie ujawniła Joemu, że ich najmłodszy syn został
spłodzony przez Grahama.
- Tak sobie myślę - ciągnął detektyw - że gdyby
Joe Colton zginął, a nadużywający alkoholu Graham
Colton odziedziczył po nim firmę, wówczas pan bez
skrupułów odsunąłby ojca od stołka, a sam przejął wła
dzę w firmie. Jeździ pan porsche. Gdyby stryj nie żył,
stać by pana było na dziesięć takich samochodów.
Jackson poczuł narastającą wściekłość.
- Dla pieniędzy i władzy nigdy nie popełniłbym
morderstwa.
- Niektórzy duszę by diabłu zaprzedali, aby zdobyć
jeszcze większe pieniądze i móc rządzić.
- Ja do nich nie należę. Sprawa wytoczona Jone
sowi przez Amalgamated była uczciwa od początku
do końca. Ojciec Adama Jonesa uzależnił się od ko
kainy, alkoholu i hazardu. Gdyby dalej kierował firmą,
w ciągu roku doprowadziłby ją do bankructwa. Adam
słusznie postąpił, odbierając ojcu władzę.
- I samemu się na tym wzbogacając.
- Czy zamierza pan wysunąć wobec mnie jakieś
oskarżenie?
- Nie dziś.
Jackson wstał.
- W takim razie pozwoli pan, że zakończymy tę
rozmowę.
- Skoro nie zależy panu na pieniądzach - dodał
detektyw, gdy jego gość doszedł już do drzwi - dla-
WIZJONERKA
13
czego wykupił pan polisę ubezpieczeniową na nazwi
sko stryja?
Jackson stanął jak wryty, po czym odwrócił się.
- Niczego takiego nie zrobiłem.
- Nie? - Z kieszeni na piersi detektyw wydobył
kilka złożonych kartek papieru. Rozprostował je i po
łożył na stole, po czym skinął na Jacksona. - Proszę,
niech pan spojrzy. Polisa na nazwisko Joego Coltona
opiewająca na sumę jednego miliona dolarów. Jedynym
beneficjantem jest Jackson Colton.
Jackson podszedł do stołu i ogromnym wysiłkiem
woli, nakazując sobie spokój, podniósł kartki.
- Widzę to po raz pierwszy w życiu.
- Pracownik agencji, który to panu sprzedał, twier
dzi co innego. Pokazałem mu zdjęcia różnych ludzi
pojawiających się w kronikach towarzyskich gazet. Fa
cet bez wahania wskazał pańskie zdjęcie. Nie miał naj
mniejszych wątpliwości, że pan wykupił tę polisę.
- Myli się.
- Jest gotów zeznać to w sądzie. Pod przysięgą.
Jackson wbił wzrok w detektywa.
- Czyli idziemy do sądu?
Thaddeus Law przysiadł na brzegu stołu i skrzy
żował ręce na piersi.
- Wszystko jest możliwe - odparł.
- Polisę wystawiono trzy tygodnie temu. Gdybym
chciał się wzbogacić na śmierci wuja, wykupiłbym ją
dużo wcześniej, przed próbami zamachu na jego życie.
A pierwsza próba miała miejsce jedenaście miesięcy
temu.
14
KAREN HUGHES
- Kolejna zaś cztery miesiące temu. Wiem. Ale mo
że o to chodziło? O odwrócenie od siebie podejrzeń?
Może te dwie pierwsze próby miały być właśnie pró
bami? Dwa nieudane zamachy, potem kupno polisy,
i bach! Za trzecim razem kula trafia prosto w serce.
- Ponosi pana fantazja.
- Dorastając, spędzał pan mnóstwo czasu u stry-
jostwa na ranczu. Razem z kuzynami strzelał pan do
celu nad brzegiem rzeki Noyo. Podobno umie się pan
posługiwać wszystkimi rodzajami broni palnej.
Widzę, że odrobiłeś lekcje, pomyślał Jackson.
- Nie znaczy to jednak, że usiłowałem zabić Joego.
Detektyw wskazał głową na kartki papieru, które
Jackson wciąż trzymał w dłoni.
- Na ostatniej stronie widnieje podpis nabywcy po
lisy. Wszystko można by dziś wyjaśnić, gdyby zechciał
pan zostawić swój podpis dla naszego grafologa...
Jackson zajrzał na ostatnią stronę. Wiedział, co zo
baczy. I nie pomylił się. Był prawie identyczny.
Odłożył polisę na stół. Człowiekowi, który znalazł
by się w jego sytuacji, mógłby poradzić jedno: aby
nic nie mówił i poszukał sobie dobrego adwokata.
- To nie mój podpis - oznajmił.
- Wygląda jak pański.
- Może wygląda, ale nie jest. - Z trudem hamował
wściekłość. - Najwyraźniej osoba, która wykupiła po
lisę, potrafi nie tylko podrabiać podpisy, ale i upodab
niać się do innych. Komuś bardzo zależy na tym, aby
skierować podejrzenia na mnie.
Law przekrzywił w bok głowę.
WIZJONERKA
15
- Po co, panie Colton?
- Jak to po co? Żeby odwrócić je od siebie. Niech
pan posłucha. Ktoś bardzo pragnie śmierci Joego.
I znacznie łatwiej osiągnie cel, jeżeli uwaga policji bę
dzie skupiona na kimś innym.
- Interesująca hipoteza.
- To nie hipoteza, lecz prawda. Powtarzam panu:
nie strzelałem do stryja. - Jackson zacisnął zęby. Przez
moment ważył coś w myślach. - Ciekawe, jak się pan
dowiedział o istnieniu tej polisy. I skąd pan zdobył in
formację, że reprezentowałem Amalgamated. Ktoś mu
siał pana o tym powiadomić, prawda? Może by mi pan
zdradził nazwisko tej osoby? Myślę, że to by nam wiele
wyjaśniło.
- Jako prawnik doskonale pan wie, że nie wolno
mi ujawniać informacji zdobytych podczas dochodze
nia lub przesłuchania.
- Wiem również, że gdyby miał pan prawdziwe do
wody mojej winy, już dawno by mnie pan oskarżył
o próbę zamordowania Joego.
- To fakt. Co nie znaczy, że kiedyś pana nie oskar
żę. - Detektyw sięgnął po polisę i ponownie złożył ją
na czworo. - Zamierza pan wkrótce opuścić Prospe-
rino?
Jackson wsunął ręce do kieszeni. Nie ciążyło na
nim żadne oskarżenie, nawet nie był świadkiem
w sprawie. Mógł więc robić, co mu się podoba. Gdyby
po wyjściu z komisariatu wsiadł do porsche i pojechał
prosto do San Diego, nie złamałby prawa.
Wziął głęboki oddech, po czym wolno wypuścił po-
16
KAREN HUGHES
wietrze. Nie złamałby prawa, Law jednak mógłby po
traktować wyjazd z miasteczka jako pośredni dowód
winy; mógłby twierdzić, że Jackson, dowiedziawszy
się, że jest podejrzany o dwukrotną próbę dokonania
morderstwa, postanowił ratować się ucieczką.
- Nie, nie zamierzam - odparł Jackson i ruszył do
drzwi. Przystanąwszy w progu, obejrzał się przez ra
mię. - Zostanę u stryja na ranczu tak długo, dopóki
się nie dowiem, kto usiłuje mnie w to wszystko wrobić.
Skinąwszy głową, detektyw wyłączył magnetofon.
- Gdyby pańskie plany uległy zmianie, proszę mnie
zawiadomić.
Kiedy Jackson wyszedł z budynku na słabo oświet
lony parking, dał upust złości, którą tak długo tłumił
w sobie. Cholera jasna! Jakim prawem Law go oskarża
o próbę zabicia człowieka, za którego gotów byłby od
dać życie? Zresztą pal sześć detektywa! Znacznie
groźniejszym przeciwnikiem jest osoba usiłująca wro
bić go w morderstwo.
Wsiadł do samochodu i przekręcił kluczyk w sta
cyjce. Silnik zawarczał. Zaciskając ręce na kierownicy,
Jackson wyjechał z parkingu na ulicę. Za miastem
wrzucił najwyższy bieg i wcisnął pedał gazu.
Psiakrew, nie ma czasu na takie bzdury! Po ślubie
Lizy został dłużej W Prosperino, żeby na spokojnie
przemyśleć sprawy zawodowe: czy chce dalej praco
wać ze swoim ojcem. Teraz jednak, zamiast o pracy,
powinien myśleć o tym, jak udowodnić swą niewin
ność.
Pędzący autostradą czerwony porsche wyglądał jak
WIZJONERKA
17
ognista błyskawica. Jackson nie zwracał uwagi na
szybkość. Przeczesał ręką włosy. Lubił jasne sytuacje,
proste, przejrzyste. Istnieje dobro i zło, prawda i fałsz.
Zamierzał dotrzeć do prawdy. Był fachowcem. Czę
sto występował w sądzie, prowadził różnorodne spra
wy. Potrafił odsiać ziarno od plew, ze śmietnika słów
wyławiać fakty. Tym razem też sobie poradzi, musi
jedynie zastanowić się, od czego zacząć.
Wpatrując się we wstęgę szosy, odtwarzał w myś
lach rozmowę z Lawem. Zawsze w ten sposób roz
wiązywał zagadki: wolno, metodycznie, w skupieniu
rozbierał skomplikowaną całość na drobne elementy,
które dokładnie analizował i próbował ułożyć w lo
giczny ciąg. Z doświadczenia wiedział, że najlepiej
wychodzą mu analizy, kiedy siedzi w ciemnym kinie,
udając, że ogląda film.
Ponieważ groził mu wieloletni pobyt za kratkami,
postanowił nie zwlekać. Na najbliższym skrzyżowaniu
skręcił w prawo i ruszył w stronę Cinema Prosperino.
Tego wieczoru Cheyenne James miała ważniejsze
rzeczy do zrobienia niż pójście do kina. Trzymając
w dłoni kupiony przed chwilą bilet, rozejrzała się po
wyłożonym czerwoną wykładziną holu Cinema Pro
sperino. Jak przez mgłę docierały do niej prowadzone
półgłosem rozmowy oczekujących na seans widzów
oraz unoszący się w powietrzu zapach prażonej kuku-
rydzy.
W domu czekały na nią akta trójki nastolatków,
z którymi rano odbyła indywidualne spotkania. Przed
18
KAREN HUGHES
chwilą zaś jej szef, Blake Fallon, zgodził się, aby wy
stąpiła o stypendia pozwalające opłacić szkolenie za
wodowe dla kilku młodych osób, które - podobnie jak
dawniej ona - mieszkały na ranczu w Hopechest.
Zaraz po przyjściu do domu zamierzała usiąść do
pracy: najpierw chciała uzupełnić akta o własne uwagi
i spostrzeżenia, a następnie zredagować prośbę o sty
pendium, uzasadniając znaczenie takiego szkolenia dla
młodzieży z Hopechest. Z jej dobrych chęci nic nie
wyszło. Zamiast skupić się na pracy, wybiegła do sa
mochodu i przyjechała do świeżo wyremontowanego
kina usytuowanego przy głównej ulicy, między bar
kiem kawowym a galerią sztuki.
Gdy miała wizję, wszystko inne przestawało się li
czyć.
Wizje były jej dziedzictwem, darem od matki In
dianki. Darem, który nauczyła się cenić i którego nigdy
nie lekceważyła. Pojawiające się w jej myślach obrazy
nie zawsze były przyjemne, ale zawsze dotyczyły rze
czy istotnych. Kiedy się ukazywały, nie zadawała pytań
- po prostu robiła to, co musiała. Tak było godzinę
temu, kiedy ujrzała oczy jakiegoś mężczyzny. Oczy
szare jak granit.
Przymknąwszy powieki, przywołała obraz w pa
mięci. Nie widziała twarzy, tylko same oczy. Nie znała
imienia ani nazwiska mężczyzny. Wiedziała jedynie,
że człowiek ten ma kłopoty i potrzebuje jej pomocy.
Oraz że spotka go w kinie.
Patrzyła, jak drzwi pogrążonej w mroku sali kino
wej otwierają się. Ze środka wyszło kilka par, po chwili
WIZJONERKA
19
jakaś kobieta, która wrzuciła do kosza pojemnik po
chrupkach i plastikowy kubek po coli, a po niej dwie
nastolatki. Dziewczyny szeptały sobie coś na ucho, jak
by nie chciały, aby idący za nimi dwaj chudzi mło
dzieńcy słyszeli, o czym rozmawiają.
Kilka sekund później z mrocznej głębi wyłonił się
mężczyzna w jasnych spodniach. Ręce trzymał scho
wane w kieszeni. Na jego widok serce podskoczyło
Cheyenne do gardła.
Jackson Colton wyglądał jak sportowiec: był wy
soki, szczupły, fantastycznie umięśniony. I tak samo
przystojny jak jedenaście miesięcy temu na przyjęciu
urodzinowym stryja. A jednak różnił się od tamtego
Jacksona. Dawny Jackson ze swym łobuzerskim
uśmiechem stanowił uosobienie wdzięku i seksapilu.
Dzisiejszy był spięty, usta miał zaciśnięte, spojrzenie
ponure, oczy... szare jak granit.
Na widok Cheyenne jego twarz pojaśniała. Zwin
nym, sprężystym krokiem ruszył w jej kierunku.
Świadomość tego, że los wyznaczył jej spotkanie
z mężczyzną, o którym nieustannie myślała od jede
nastu miesięcy, przejęła ją dreszczem.
- Cheyenne... - powiedział cicho, jakby nie mógł
uwierzyć, że to naprawdę ona.
- Witaj, Jackson. Miło cię znów zobaczyć.
- Ciebie też. To niesamowite.
- Co?
Przeczesał ręką włosy.
- Nasze spotkanie - wyjaśnił. - Minął prawie rok,
odkąd się widzieliśmy.
20 KAREN HUGHES
- To prawda. - Często zastanawiała się, czy w tym
roku Jackson również przyjedzie na urodziny Joego.
I jeśli tak, to czy będą mieli okazję się widzieć.
Zniżywszy wzrok, zauważył kartonik w jej ręku.
- Kupiłaś bilet na następny seans?
- Tak.
Rozejrzał się po holu.
- Czekasz na kogoś?
- Nie. Przyszłam sama.
- Może kasa zwróciłaby ci pieniądze...?
Przechyliła w bok głowę.
- A co? Film jest aż tak kiepski?
- Nie wiem. - Uśmiechnął się bezradnie. - Usiło
wałem rozwikłać pewną zagadkę. Prawdę mówiąc, nie
patrzyłem na to, co się dzieje na ekranie.
- Film, który nie wciąga, chyba nie może być do
bry.
- Chyba nie - przyznał.
Miał kłopoty, jednakże nie umiała nic wyczytać z je
go oczu. Doskonale potrafił ukrywać emocje.
Podobnie jak ona. Dar jasnowidztwa, który odzie
dziczyła po matce, sprawił, że przyjechała do kina, ale
nie zamierzała Jacksonowi niczego tłumaczyć. Nawie
dzające ją wizje były zarówno błogosławieństwem, jak
i przekleństwem. Przekonała się ó tym na własnej skó
rze, kiedy opowiedziała o nich mężczyźnie, którego
kochała, a on odepchnął ją, bo była „inna".
- Na przyjęciu urodzinowym Joego - kontynuował
po chwili Jackson - odszedłem, żeby przynieść ci coś
do picia. I już do ciebie nie wróciłem.
WIZJONERKA
21
- Ktoś usiłował zabić twojego stryja - powiedziała.
- W takiej sytuacji trudno, żebym miała ci za złe nie
dotrzymanie słowa.
- Może teraz mógłbym cię gdzieś zaprosić? Po
dobno w barku obok podają znakomitą kawę.
Nie umiałaby zliczyć, ile razy myślała o tym przy
stojnym, seksownym mężczyźnie. A przecież spędzili
z sobą tylko jeden wieczór, w dodatku niecały, bo
przecież oboje rozmawiali z różnymi osobami.
Dziś jednak los ich ponownie zetknął. Cheyenne nie
potrafiła odgadnąć dlaczego. Ale wiedziała, że dopóki
sprawa się nie wyjaśni, nie zostawi Jacksona samego.
- Marzę o kawie.
- Wspaniale. - Zabierając bilet, który ściskała
w dłoni, otarł ręką o jej palce. - Postaram się go zwró
cić.
- Dobrze. - Przeszył ją dreszcz. - Zaczekam tutaj.
Kiedy odszedł do kasy, zamknęła oczy i wciągnęła
wolno powietrze, usiłując opanować nerwy.
ROZDZIAŁ DRUGI
Kto by przypuszczał, że zaledwie kilka godzin po
wyjściu z komisariatu spotka jedyną kobietę na świe
cie, której zeznania mogłyby go posłać za kratki? Tam
tego wieczoru rozstał się z Cheyenne dosłownie chwilę
przed wystrzałem. Zanim zniknął w holu, obejrzał się
przez ramię. Posłała mu uśmiech. Stał niemal w tym
samym miejscu co człowiek, który oddał strzał. Gdyby
powiedziała o tym Lawowi, detektyw miałby kolejną
poszlakę wskazującą na jego winę.
Siedzieli przy stoliku w małej przytulnej kawiaren
ce pełnej ludzi. Patrząc, jak Cheyenne podnosi filiżankę
do ust, Jackson uzmysłowił sobie, że pamięta każdy
szczegół jej twarzy - wysokie kości policzkowe, wy
datne, zmysłowe wargi, duże piwne oczy, ciemne brwi,
kruczoczarne włosy, które dziś miała luźno splecione
w warkocz.
Uderzyło go niezwykłe podobieństwo między Che
yenne a jej bratem Riverem.
- Odkąd Sophie poślubiła Rivera, chodzi rozpro
mieniona. Małżeństwo wyraźnie jej służy. No i oczy
wiście macierzyństwo.
Na myśl o swojej malutkiej bratanicy Cheyenne
rozciągnęła usta w uśmiechu. Jackson poczuł dziwny
WIZJONERKA
23
ucisk w dołku. Rany boskie, przecież nie łypał pożąd
liwym wzrokiem na każdą dziewczynę, jaką spotykał.
Ale z Cheyenne... rok temu nie mógł oderwać od niej
oczu. Teraz też pragnął jej od pierwszej chwili. Nie
wiedział dlaczego. Po prostu była inna; różniła się od
wszystkich kobiet, jakie znał.
- Obiecała mi, że wkrótce będę mogła zaopiekować
się malutką Meggie - powiedziała cicho. - Nie mogę
się doczekać.
- Wcale ci się nie dziwię. Mała jest urocza. Wy
starczył mi jeden jej bezzębny uśmiech, a zakochałem
się na zabój.
Cheyenne roześmiała się wesoło.
- Zupełnie jakbym słyszała Rivera. Potrafi godzi
nami o niej opowiadać. Jak tak dalej pójdzie, Meggie
owinie go sobie wokół palca, zanim jeszcze nauczy
się mówić.
- Wszystkich owinie.
Przez moment Jackson wpatrywał się w ręce Che
yenne. Palce miała długie, paznokcie pociągnięte bez
barwnym lakierem. Były to ręce stworzone do noszenia
biżuterii.
- Szkoda, że poznaliśmy się dopiero na przyjęciu
Joego. I szkoda, że nie było mnie na ślubie Rivera
i Sophie. Akurat załatwiałem coś za granicą...
- Prawdę mówiąc, poznaliśmy się znacznie wcześ
niej, tyle że nie pamiętasz.
- Żartujesz?
- Nie. River i ja dorastaliśmy osobno. W wieku
szesnastu lat zamieszkał na farmie twojego stryja.
24
KAREN HUGHES
Właśnie wtedy nasze drogi znów się zeszły. W week
endy Joe zabierał mnie z rezerwatu i przywoził do Ha-
cienda de Alegria, żebym mogła nacieszyć się bratem.
Niektóre weekendy ty z siostrą też spędzaliście na
ranczu.
Jackson zmrużył oczy.
- Hm, przypominam sobie chudą czarnulkę o dłu
gich nogach i włosach uczesanych w koński ogon, któ
ra ciągle deptała Riverowi po piętach. To byłaś ty?
- Owszem. Miałam mniej więcej jedenaście lat, kiedy
się poznaliśmy. Chodziłeś do szkoły średniej; czasem twoi
szkolni przyjaciele wpadali na ranczo, żeby pojeździć
konno. Jeśli mnie pamięć nie myli, gustowałeś w ponęt
nie zaokrąglonych blond cheerleaderkach.
Jackson roześmiał się. Gdyby mu powiedziano, że
kilka godzin po rozmowie z detektywem komuś uda
się go rozweselić, nie uwierzyłby.
- W cheerleaderkach, powiadasz?
- Kiedy w końcu sama poszłam do szkoły średniej,
wciąż opowiadano o twoich podbojach.
- Serio?
- Tak. Podobno nie byłeś monogamistą; widywałeś
się z kilkoma dziewczynami naraz. Z jedną w ponie
działki, z drugą we wtorki i tak dalej. Kiedyś pomyliły
ci się dni i w środę zjawiłeś się w domu wtorkowej
dziewczyny.
- To pomówienie, panie sędzio! - zawołał ze śmie
chem. - Nieudolna próba oszkalowania mojego dobre
go imienia! Fakty zostały przeinaczone, pominięto mo
je zalety, wyolbrzymiono wady...
WIZJONERKA
25
Nie do końca była to prawda. Dość wcześnie
w życiu przekonał się, że nie warto traktować związ
ków męsko-damskich zbyt poważnie. Małżeństwo jego
rodziców było farsą. Potem widział, jak rozpada się
małżeństwo stryja. Postanowił sobie, że nie pójdzie
w ich ślady. Po co ma cierpieć? Już w szkole śred
niej spotykał się wyłącznie z dziewczynami, które lu
biły się śmiać i bawić. Unikał natchnionych romanty-
czek.
Nie wiedział, czy Cheyenne jest romantyczką, ale
nagle to przestało mieć znaczenie. Była piękna i taje
mnicza. I odkąd ujrzał ją na przyjęciu u stryja, bez
przerwy o niej myślał.
- Pamiętam jeszcze jedną rzecz o małej chudej
czarnulce, która deptała bratu po piętach.
- Że była chorobliwie nieśmiała?
- Tak. I że wróżyła z dłoni. - Zmarszczył czoło,
jakby usiłował wygrzebać coś z zakamarków pamięci.
- A może miała zdolności telepatyczne?
Uśmiech znikł z jej twarzy, spojrzenie stało się
chłodne.
- Ani jedno, ani drugie.
- Coś mi się musiało pomylić - przyznał Jackson.
Widząc reakcję Cheyenne, domyślił się, że poruszył
wyjątkowo drażliwy temat. Postanowił go czym prę
dzej zmienić.
- Wspomniałaś, że Joe zabierał cię z rezerwatu.
Nadal tam mieszkasz?
- Nie.
Odwróciła oczy. Przez moment rozglądała się po
26
KAREN HUGHES
sali, wreszcie zatrzymała wzrok na szklanej gablocie,
w której wystawione były ciastka i torty.
Jackson zacisnął rękę na jej dłoni.
- Cheyenne... - szepnął i czekał, aż popatrzy mu
w twarz. - Przepraszam, jeśli cię uraziłem.
- Nie uraziłeś. Po prostu odżyły dawne... mniejsza
z tym. A wracając do twojego pytania... Nie miesz
kam na terenie rezerwatu. Pracuję w Hopechest jako
psycholog. I tam, na terenie rancza, wynajmuję domek.
- W Hopechest? - Delikatnie gładził jej palce. -
Przed laty stryjostwo byli blisko związani z tym ośrod
kiem. Często tam zaglądali. Pewnie już sami stracili
rachubę, ile dzieciaków przyjęli pod swoje skrzydła.
- Jednym z nich był mój szef, Blake Fallon. Nie
może się nachwalić twojego stryja. Święty człowiek,
tak o nim mówi.
- I ma rację. Kiedyś... - urwał.
Kiedyś ludzie równie wysoko, co Joego, cenili Me-
redith. Ale to było dawno temu, zanim dokonała się
w niej ta dziwna zmiana. Zmiana, której nikt nie po
trafił do końca zrozumieć. Patrząc na zimną, nieczułą
kobietę, która trzęsła całym domem, mąż, dzieci i przy
jaciele zachodzili w głowę, gdzie się podziała ich cu
downa, kochająca matka, żona i przyjaciółka.
On, Jackson, mieszkał w San Diego. Odległość
dzieląca go od Prosperino działała na zasadzie amor
tyzatora - docierały do niego niepokojące wieści, ale
rzadko i nie wszystkie. Prawdziwy wstrząs przeżył do
piero niedawno, gdy odkrył, że Meredith szantażuje
jego ojca: dwa miliony dolarów za nieujawnienie Joe-
WIZJONERKA
27
mu, że Graham jest ojcem Teddy'ego. Dla Jacksona
był to tym większy szok, ponieważ jako dziecko uwiel
biał Meredith; to ona otoczyła troską i miłością jego
oraz Lizę, kiedy ich rodzice, zajęci własnymi sprawa
mi, wychowanie dzieci powierzali kolejnym nianiom,
opiekunkom i służącym.
Właśnie dlatego, że pamiętał tę dobrą, troskliwą Me
redith, postanowił wygarnąć tej obecnej nieprzyjemnej
kobiecie, w którą się przeistoczyła, co sądzi o jej za
chowaniu. Miał nadzieję, że coś w niej pęknie; że w jej
ciemnych oczach ujrzy zawstydzenie, żal, smutek. Ale
nie. Podobnie jak Graham, nie okazała najmniejszych
wyrzutów sumienia. Tego dnia Jackson stracił dla niej
resztkę sympatii i szacunku. Widząc jej wrogie, lodo
wate spojrzenie, oznajmił wprost, że jeśli nie zaniecha
szantażu, on, Jackson, powiadomi o wszystkim policję.
A teraz sam ma problemy z policją. I to duże.
- Czy coś się stało? - spytała Cheyenne.
Jej pytanie uzmysłowiło mu, że jednak nie zawsze
potrafi ukryć emocje.
- Nie, po prostu się zamyśliłem. Opowiedz mi o so
bie. - Uśmiechnął się. - Co sprawiło, że zajęłaś się
dziećmi z rozbitych rodzin?
- Chyba własna sytuacja rodzinna. Moja matka by
ła Indianką z plemienia Mokee-kittuun, ojciec był bia
ły. Mama zmarła zaraz po moim urodzeniu. Ojciec zo
stawił mnie w rezerwacie pod opieką ciotek; jedynie
wymógł na nich, że będą posyłać mnie do szkoły. Ri-
vera zabrał do siebie na farmę. Straciłam z bratem kon
takt. - W jej głosie pobrzrniewała nuta żalu. - Wcześ-
28
KAREN HUGHES
niej, zanim ja i River się urodziliśmy, mama miała je
szcze jedno dziecko, syna Rafe'a. Ojciec go zaadop
tował, ale po śmierci mamy przestało mu się podobać,
że jego syn jest pełnej krwi Indianinem. Nie chciał go
więcej znać. Z tego, co Rafe mi mówił, ojciec był al
koholikiem. Podłym, agresywnym typem. Głównie ob
rywał od niego Rafe. River mniej, bo Rafe zawsze sta
rał się go chronić. To się zmieniło po śmierci mamy,
kiedy ojciec zatrzymał przy sobie Rivera, a mnie i Ra
fe'a oddał do rezerwatu.
Jackson pokręcił głową.
- Biedny River.
- Oj, biedny. Któregoś dnia pojawił się w szkole
cały w siniakach. Wiadomo było, że nie może dłużej
mieszkać z ojcem. Pracownik społeczny umieścił Ri-
vera w Hopechest. Po pewnym czasie twoja ciotka
i stryj wzięli go pod swoje skrzydła; zostali jego przy
branymi rodzicami.
- A zatem to był przypadek, szczęśliwy zbieg oko
liczności, że odnalazłaś się z bratem?
Cheyenne przyjrzała mu się badawczo.
- Niektórzy uważają to za zbieg okoliczności.
Coraz bardziej go fascynowała. Jej piękne ciemne
oczy kryły w sobie mnóstwo tajemnic.
- A ty nie?
- Nie. Ja uważam to za zrządzenie losu - odparła
z powagą. - Dzięki Coltonom River nareszcie miał
dom i rodzinę. Widząc, że River uwielbia zwierzęta,
twój stryj powierzył mu opiekę nad końmi. River po
czuł się dowartościowany.
WIZJONERKA
29
- Joe zna się na ludziach.
Zacisnęła palec na uszku filiżanki.
- Kiedy uświadomiłam sobie, że Coltonowie, dając
mojemu bratu dom i poczucie bezpieczeństwa, uratowali
mu życie, podjęłam decyzję, że ja też chcę pomagać sie
rotom i dzieciom skrzywdzonym przez rodziców. Po ma
turze poszłam na studia. Rok temu uzyskałam dyplom
z psychologii. Od tego czasu pracuję w Hopechest. Pro
wadzę z dzieciakami terapię indywidualną, starszym po
magam zdobyć zawód, aby w przyszłości mogły się same
utrzymać... Prowadzę też zajęcia sportowe.
- Naprawdę?
- Tak. Uczę strzelania z łuku.
- Łucznictwa?
Podniosła oczy do nieba.
- No dobrze, czekam na komentarz. Już do nich
przywykłam.
- Do komentarzy? Jakich?
Uśmiechnęła się.
- Że chyba mi się coś w głowie poprzestawiało.
Że minęły czasy, kiedy Indianie jeździli konno i po
lowali z łukiem; dziś jeżdżą samochodami i zaopatrują
się w supermarketach.
- Hm... - Jackson pogładził ją po ręce. - Oczami
wyobraźni widzę cię galopującą z łukiem na czarnym
rumaku, włosy powiewają ci na wietrze...
- Rozczaruję cię. Strzelania z łuku nauczyłam się
na studiach.
- A nie w rezerwacie?
- Nie.
30
KAREN HUGHES
- Łucznictwo wymaga sporej siły. - Zacisnął dłoń
na jej ramieniu. Mięśnie miała twarde, napięte. - Spra
wiasz wrażenie kruchej istoty, ale w rzeczywistości je
steś silna. Fascynujesz mnie, Cheyenne.
Odsunęła się, oswobadzając ramię.
- Opowiedziałam ci o sobie. Teraz twoja kolej.
- Próbujesz zmienić temat.
- Dlaczego zostałeś prawnikiem?
Westchnął głośno, niezadowolony, że dzieli ich sze
rokość stolika.
- Bo tego chciał mój ojciec - odparł, po czym na
gle zamilkł.
Nigdy o tym tak nie myślał, choć niewątpliwie była
to prawda. Matka traktowała go jak powietrze, dlatego
robił wszystko, aby przypodobać się ojcu. Pewnie zgo
dziłby się kopać rowy, gdyby wiedział, że tym zajęciem
zyska jego miłość.
Od początku wspólna praca z ojcem nie sprawiała
mu żadnej satysfakcji, starał się jednak nie zwracać
na to uwagi. Po prostu sumiennie wykonywał obowiąz
ki, a nad resztą się nie zastanawiał. Aż do zeszłego
miesiąca, kiedy ojciec przyznał mu się do romansu
z Meredith. Najbardziej oburzyło Jacksona to, że Gra
ham płacił Meredith nie dlatego, że targały nim wy
rzuty sumienia, lecz ze strachu, że Joe, poznawszy pra
wdę, mógłby wykluczyć go z testamentu.
- A ciebie prawo nie interesowało?
- Owszem. - Wzruszył ramionami. - Przynaj
mniej do niedawna. A teraz sam nie wiem. Może po
winienem był wybrać inną specjalizację? To jeden
WIZJONERKA
31
z powodów, dlaczego zostałem dłużej na ranczu. Chcę
sobie przemyśleć pewne sprawy.
Upiła łyk kawy.
- Powiedziałeś: jeden z powodów. Są też inne?
Przez moment kusiło go, aby jej wszystko wyznać:
opowiedzieć o dzisiejszym przesłuchaniu, o tym, że
Law podejrzewa go o dwukrotną próbę zabicia Joego;
że może zostać aresztowany i osadzony w więzieniu;
że ona, Cheyenne, swoimi zeznaniami może pomóc
policji w podjęciu tej decyzji.
W ostatniej chwili ugryzł się w język. Jest niewinny.
Zamierza oczyścić swoje imię - może już jutro to mu
się uda. Pojedzie do Los Angeles i jeżeli wszystko pój
dzie po jego myśli, przedstawi dowody swojej niewin
ności. Nie ma sensu mówić Cheyenne o podejrzeniach
detektywa; nie chciał, by zaczęła go unikać.
Przyglądał się jej uważnie. Chociaż była skromnie
ubrana, w bawełnianą bluzkę i spodnie, promieniała
elegancją. Zawsze dotąd podobały mu się kobiety bar
dziej wyzywające, ale żadna nie zrobiła na nim tak
dużego wrażenia, jak Cheyenne. Miała w sobie... sam
nie wiedział co. Wiedział tylko, że nie chce jej stracić.
Że pragnie zgłębić jej tajemnicę.
- Wiele o tobie myślałem, odkąd widzieliśmy się
na przyjęciu u stryja - oznajmił cicho. - Nie chciał
bym, aby znów urwał się między nami kontakt. Jutro
muszę pojechać do Los Angeles; wrócę wieczorem.
Czy pojutrze zjadłabyś ze mną śniadanie?
Świdrowała go wzrokiem. Gotów był przysiąc, że
czyta w jego myślach.
32
KAREN HUGHES
- Z samego rana mam zajęcia z łucznictwa - od
parła. - A koło południa zaczynam terapię...
- Wpadnę do Hopechest. Może po nauce strzelania
a przed terapią uda nam się gdzieś wyskoczyć. - Po
gładził ją po ręce. - Zgódź się, Cheyenne. Proszę cię.
- Dobrze, Jackson. A zatem śniadanie. Pojutrze.
Jeszcze żaden mężczyzna nie mówił jej, że jest nią
zafascynowany. Myślała o tym, idąc koło Jacksona.
Chodnik oświetlały latarnie, które na tle czarnego nieba
wyglądały jak jasne, malutkie półksiężyce.
W kawiarni, gdy dotykał jej dłoni, przenikał ją
dreszcz podniecenia. Rękę miał dużą, szorstką, pokrytą
odciskami. Tą samą ręką obejmował ją teraz w pasie.
Dreszcz znów przebiegał jej po plecach.
Chociaż zarabiał na życie głową, nie bał się pracy
fizycznej. Podobało jej się to. Prawdę mówiąc, jego
dotyk i bliskość sprawiały, że miała nogi jak z waty.
- Gdzie stoisz? - spytał, kiedy skręcili na parking
na tyłach kina.
- W pierwszym rzędzie. Biały mustang.
Zbliżając się do samochodu, zaczęła szukać w to
rebce kluczyków. Całkiem świadomie odsunęła się od
Jacksona; chcąc nie chcąc, opuścił rękę.
Opanuj się, przykazała sama sobie. Facet ma kło
poty, dlatego się z nim spotkałaś. Po to, żeby mu po
móc, a nie po to, by drżeć z rozkoszy. Nie interesują
cię żadne romanse. Jeden mężczyzna już złamał ci ser
ce. Do końca życia nie zapomnisz bólu, jaki ci zadał.
Wsunęła kluczyk do zamka i po chwili otworzyła
WIZJONERKA
33
drzwi. Zanim jednak usiadła za kierownicą, Jackson
położył rękę na jej ramieniu.
- Cheyenne...
Zamknęła oczy. Kiedy je otworzyła, zobaczyła, że
dzieli ich niecałe pół kroku. Twarz miał skąpaną
w księżycowym blasku; w nozdrza uderzył ją korzen
ny zapach wody kolońskiej.
- Tak?
- Cieszę się, że wpadliśmy na siebie. - Czubkiem
palca obrysował zarys jej brody.
Znów przeszył ją dreszcz. Nawet gdyby chciała się
cofnąć, uciec przed jego dotykiem, nie mogłaby tego
zrobić. Stała uwięziona między Jacksonem a samocho
dem.
Nie wpadliśmy, przemknęło jej przez myśl. W pew
nym sensie to było zaaranżowane spotkanie. Miała wi
zję, której nie mogła zignorować. Przyjechała, a dalej
o wszystkim zadecyduje los.
- Miło mi się z tobą rozmawiało, Jackson.
- Mnie z tobą również. - Ujął ją za rękę. - Na
przyjęciu u stryja zastanawiałem się, czy twoja skóra
jest tak jedwabista, na jaką wygląda. Dziś przekonałem
się, że jest. Teraz zastanawiam się, czy jest tak sma
czna, jak mi się wydaje. - Uniósł jej dłoń do ust. -
Owszem, też.
Cheyenne wstrzymała oddech.
- Myślę, że... że... - Urwała, kiedy leciutko mus
nął wargami jej usta.
- Co myślisz? - spytał. Jego pocałunek był krótki
i delikatny niczym tchnienie wiatru.
34
K.AREN HUGHES
Tak długo unikała mężczyzn, tak długo nie pozwa
lała sobie na żadne pragnienia, że niemal zapomniała,
jak to jest, kiedy człowieka trawi niepohamowana
żądza.
- Że... że... Nie wiem. Mam mętlik w głowie.
- To tak jak ja - szepnął, tuląc ją do siebie. - Więc
nie myślmy. Skupmy się na tym, co czujemy.
Wolno, leniwie badał wargami jej usta. Zamknęła
oczy i poddała się rozkoszy. Jak przez mgłę usłyszała
brzęk: to kluczyki wysunęły się jej z dłoni i upadły
na bruk.
- Budzisz we mnie głęboko skrywane pragnienia...
Palce Jacksona gładziły ją po karku. Zarzuciła mu
ręce na szyję. Z namiętnością, o jaką nigdy by się nie
podejrzewała, odwzajemniała jego pocałunki. Ciało jej
płonęło. Niski jęk wydobył się jej z gardła. Coraz bar
dziej traciła nad sobą kontrolę.
I nagle gdzieś w tyle jej głowy rozległ się alarm.
Sygnał ostrzegawczy.
Rozsądek wziął górę nad pożądaniem. Nie przyje
chała do miasteczka, by całować się z Jacksonem.
Przyjechała, ponieważ człowiek, którego wargi przy
prawiały ją o dreszcz rozkoszy, ma kłopoty i tylko ona
może mu pomóc.
- Nie, Jackson. - Wbiła palce w jego ramiona. -
Musimy przestać.
- Dlaczego? - spytał, pieszcząc wargami jej szyję.
- Bo... - Położyła rękę na jego klatce piersiowej
i odepchnęła go od siebie. Dysząc ciężko, patrzyła mu
w oczy. - Bo tak chcę.
WIZJONERKA
35
- No cóż. - Westchnął. - Jest to jakiś powód.
- Ja... - Rozejrzała się wkoło. - My się prawie
w ogóle nie znamy.
Na jego twarzy pojawił się figlarny uśmiech.
- Wydawało mi się, że szybko nadrabiamy zaleg
łości.
Chciał pogłaskać ją po policzku. Odwróciła twarz.
- Muszę iść.
- Przepraszam. Powinienem był zwolnić tempo. -
Schyliwszy się, podniósł kluczyki, po czym przez
chwilę wpatrywał się w jej oczy. - Po prostu od tylu
miesięcy o tobie myślałem. Wciąż nie mogę uwierzyć,
że się dziś spotkaliśmy. Że jesteś tu ze mną.
Przygryzła wargi. Musi być silna, nie ulegać pokusie.
- Dobranoc, Jackson - powiedziała.
Głos jej drżał, ale to nie było ważne. Ważne było
to, aby dała radę wsiąść do samochodu i odjechać.
- Dobranoc, Cheyenne. - W jego szarych oczach
pojawił się marzycielski wyraz. - Do zobaczenia po
jutrze.
Skinęła głową. Była pewna, że do tego czasu zdoła
się opanować. Opuściwszy parking, wypuściła z płuc
powietrze. Dopóki się nie dowie, w jakie Jackson po
padł kłopoty, nie powinna się w nic angażować. Musi
zachować jasność umysłu. Tylko wtedy będzie w sta
nie mu pomóc.
Jechała krętą drogą ciągnącą się wzdłuż wybrzeża.
Po pewnym czasie oddech się jej uspokoił, a serce za
częło bić normalnie. Dzięki Bogu. Ręce zaciśnięte na
kierownicy też już nie drżały.
36
KAREN HUGHES
Dotychczas spotkała tylko jednego mężczyznę, przy
którym traciła nad sobą kontrolę. Kiedy zakochana do
szaleństwa opowiedziała mu o swych wizjach, o darze
przekazanym jej w spadku przez matkę, popatrzył na
nią, jakby uciekła z domu wariatów. Do dziś na wspo
mnienie epitetów, jakimi ją obrzucił, z trudem po
wstrzymywała łzy.
Zatajanie prawdy i ukrywanie pewnych faktów
z życia nie jest żadnym oszustwem czy też próbą wpro
wadzenia kogokolwiek w błąd. To -jak się przekonała
na własnej skórze - konieczność wynikająca z in
stynktu samozachowawczego.
Zamierzała zdać się na los.
I pilnie strzec swych tajemnic.
ROZDZIAŁ TRZECI
Zazwyczaj jazda samochodem działała na niego
uspokajająco; za kierownicą dobrze mu się myślało.
Tego wieczoru jednak nie potrafił się skupić. Myśli
kłębiły mu się w głowie, zalewały go niczym wzbu
rzone fale, które atakowały skalisty brzeg.
Ile kobiet całował w życiu? Z iloma spał? Nie wie
dział. Nie liczył, bo nigdy go to nie obchodziło. Spę
dzał noce na miłosnych igraszkach, na dawaniu i czer
paniu rozkoszy, potem żegnał się i znikał. Bez żalu,
bez pretensji.
Dziś z Cheyenne wymienili tylko parę pocałunków.
Owszem, namiętnych, gorących, ale tylko pocałunków.
A jednak, kiedy trzymał ją w objęciach, czuł coś, cze
go nie czuł z żadną inną kobietą. Chęć wtopienia się
w nią, zlania w jedność, bycia jednym organizmem.
Pragnął ją całować, dotykać, głaskać, obejmować. Nig
dy nie puszczać.
- Cholera...
W kontaktach z kobietami zawsze wiedział, na
czym stoi; przeżywał chwile uniesień, ale potem znów
stąpał twardo po ziemi. A z Cheyenne... wystarczyło,
że leciutko rozchyliła wargi, a jemu świat zawirował
przed oczami.
38 KAREN HUGHES
Skręcił z szosy stanowej w drogę prowadzącą do
posiadłości Coltonów. Nic dziwnego, że dzisiejsze wy
darzenia trochę wytrąciły go z równowagi. Bądź co
bądź, niecodziennie ktoś go posądzał o dwukrotną pró
bę dokonania morderstwa i niecodziennie całował się
z kobietą, której zeznania mogłyby potwierdzić podej
rzenia policji, iż to on jest niedoszłym zabójcą Joego.
Wiedział, że najpierw musi oczyścić swoje imię, bo
inaczej wyląduje w więzieniu; dopiero kiedy się z tym
upora, może zacząć porządkować zamęt, jaki spowo
dowało w jego sercu nieoczekiwane spotkanie z Che-
yenne.
Pierwsza rzecz, którą zamierzał zrobić po powrocie
do domu, to porozmawiać z Joem, powiedzieć mu o po
dejrzeniach policji. Wzdychając ciężko, skręcił w lewo.
W oddali na tle rozgwieżdżonego nieba majaczyła staj
nia, stodoła i budynki gospodarcze. Wzdłuż drogi ciągnął
się pomalowany na biało drewniany płot. Po drugim nie
udanym zamachu na życie Joego ranczo Coltonów stało
się jednym z najlepiej strzeżonych miejsc w Kalifornii.
Zamontowane na zewnątrz kamery śledziły wszystko, co
się działo na terenie posiadłości.
Chwilę później Jackson zatrzymał się na podjeździe
przed wspaniałą rezydencją zbudowaną w hiszpańskim
stylu. Ogród zdobiły rabaty kwiatów oraz kępy barw
nych krzewów. Na końcu zadbanego trawnika, za
utworzonym z kamieni murem, huczał w dole ocean.
Jackson wysiadł z samochodu. Chrzęst jego kroków
na żwirowym podjeździe zlewał się z szumem fal roz
bijających się o plażę.
WIZJONERKA
39
Kątem oka, nieopodal tarasu, spostrzegł jakiś ruch.
Uzbrojony strażnik skinął mu głową na powitanie, po
czym rozpłynął się w ciemności.
Jackson przekręcił klucz w zamku; wszedłszy do
środka, zamknął za sobą drzwi i ruszył po chłodnej
posadzce w stronę gabinetu stryja.
Na moment przystanął w wejściu. Uwielbiał to po
mieszczenie: skórzane fotele i kanapy, mosiężne oku
cia, grube wzorzyste dywany na pięknej drewnianej
podłodze, ściany pokryte szlachetną dębową boazerią,
regały pełne oprawnych w skórę ksiąg, wielki kamien
ny kominek, w którym syczały płomienie, oraz ogrom
ne biurko z mahoniu, równie imponujące swym roz
miarem co człowiek, który przy nim siedział.
Joe Colton był barczystym mężczyzną liczącym
metr osiemdziesiąt pięć wzrostu. Mimo skończonych
sześćdziesięciu lat ciało miał umięśnione jak dbający
o siebie trzydziestolatek. Siwizna, która dopiero nie
dawno przyprószyła mu włosy, jedynie dodawała mu
dystynkcji.
Zwykle po kolacji samotnie przesiadywał w gabi
necie. Dziś wyjątkowo towarzyszyła mu żona; zwinięta
na skórzanej kanapie, przeglądała jakieś pismo z modą.
Falujące jasnoblond włosy opadały jej na ramiona,
a wpięta w czarną bluzkę brylantowa broszka połyski
wała w blasku płomieni.
Jackson zmarszczył czoło. Dawno temu Joe z Me-
redith też siadywali razem w gabinecie. Chociaż nie
odzywali się do siebie, bo każde zajęte było własnymi
sprawami, istniała między nimi wyczuwalna nić sym-
40 KAREN HUGHES
patii i porozumienia. Teraz nic ich nie łączyło. Jackson
wprost nie mógł uwierzyć, że osoba, którą przed pa
roma tygodniami postraszył policją, jeżeli nie przesta
nie szantażować jego ojca, jest tą samą osobą, która
przed laty otaczała jego i Lizę niemal matczyną miło
ścią.
Wyczuwając czyjąś obecność, Meredith podniosła
znad pisma znudzone spojrzenie. W jej oczach poja
wiła się irytacja, która po chwili ustąpiła miejsca za
troskaniu.
- Jackson... - Odłożyła pismo na bok. - Dzięki
Bogu, że już jesteś.
Joe oderwał wzrok od monitorów na ścianie za biur
kiem, na których mógł śledzić wszystko, co się działo
na zewnątrz.
- Dobrze, że wróciłeś - oznajmił, patrząc na bra
tanka.
- No właśnie. - Meredith wstała z kanapy. - Mar
twiliśmy się o ciebie.
- Dlaczego? - zdziwił się Jackson.
- Dlaczego? - powtórzyła, unosząc starannie wyre
gulowane brwi. - Rzadko się zdarza, aby ktoś z ro
dziny dostał wezwanie na policję.
- Psiakrew. River obiecał, że nie powie wam o te
lefonie od Lawa.
- I nie powiedział. - Joe rozparł się wygodnie
w fotelu. - Sophie Wygadała się podczas kolacji. Nie
chcący słyszała, jak mówisz Riverowi, że Law cię za
prasza na komisariat.
- A to papla! - mruknął pod nosem Jackson.
WIZJONERKA
41
Wszedł do gabinetu. Natychmiast uderzył go zapach
skóry, drewna i dymu z cygara.
- Nie mów tak - skarciła go Meredith. - Naprawdę
się o ciebie martwiliśmy.
- Przepraszam. Gdybym wiedział, zadzwoniłbym.
- Tyle godzin cię nie było! - Popatrzyła na męża.
- Joe nie pozwolił mi zatelefonować na komisariat. Po
wtarzał, że jesteś prawnikiem i jeśli będziesz potrze
bował pomocy, sam się odezwiesz.
- Powinienem był. Przepraszam.
- Cały czas cię przesłuchiwano? - spytała.
- Nie. Poszedłem do kina. A potem...
Cheyenne. Wzbudzała w nim tyle emocji. Nie był
pewien, czy jest gotów na zmiany, czy chce się anga
żować.
- Potem co?
- Potem wstąpiłem na kawę.
- Poszedłeś do kina, powiadasz? Czy wszystko
w porządku?
Pytanie Joego było jak najbardziej uzasadnione. Do
brze znał bratanka i wiedział o jego zwyczaju pogrą
żania się w myślach podczas seansu.
- Chciałem przetrawić parę spraw - przyznał się
Jackson. Podszedł do biurka i przysiadł na blacie. -
Joe, wolałbym ci tego nie mówić, ale nie mam wyj
ścia... Zdaniem Thada Lawa wszystko wskazuje na
to, że ja jestem tą osobą, która chciała cię zabić. Za
pierwszym i za drugim razem.
Nastała cisza. Szok w oczach starszego mężczyzny
po chwili ustąpił miejsca złości.
42 KAREN HUGHES
- Czy on oszalał?
- Odniosłem wrażenie, że...
- Co z tego, że jest zięciem mojego przybranego
brata?! Zupełnie mu odbiło! Nie ma najmniejszych
podstaw, żeby cię podejrzewać! - oburzał się Joe. -
Chyba zadzwonię do Petera McGratha i powiem mu,
że biedna Heather poślubiła kretyna. A potem zadzwo
nię do burmistrza Longstreeta i wygarnę mu, co myślę
o jego podwładnych.
- Podwładni Longstreeta, stryju, wykonują swoją
pracę - oznajmił Jackson. - A Law nie jest żadnym
kretynem. Uważa, że ma podstawy, aby oskarżyć mnie
o próbę pozbawienia cię życia.
- Podstawy? - Meredith stanęła przy fotelu męża.
- To znaczy Law twierdzi, że ma jakieś dowody wska
zujące na twoją winę?
- Zgadza się. - Jackson opowiedział stryjowi o po
lisie i o starej sprawie sądowej, do której detektyw
nawiązał. - Jakby tego było mało - dodał - w ze
szłym roku na twoim przyjęciu urodzinowym stałem
w miejscu, z którego dosłownie chwilę później oddano
strzał.
- Ktoś cię tam widział? - spytał Joe. - Właśnie
w tym miejscu?
- Tak - przyznał Jackson. Przed oczami znów za
majaczył mu obraz pięknej, ciemnowłosej Cheyenne.
- Kto? - zainteresowała się Meredith. - Kto po
wiedział Lawowi, że stałeś w tym samym miejscu co
ten drań, który strzelał?
- Sam mu to powiedziałem.
WIZJONERKA
43
Meredith wytrzeszczyła oczy.
- Ty? Na miłość boską, po co?
- Bo to prawda - odparł Jackson. - Chciałem
przyjść do gabinetu, żeby skorzystać z barku. Byłem
w holu, kiedy rozległ się strzał.
Joe pokręcił głową.
- A Law nie wie, że tu były setki gości? Wszyscy
krążyli po domu i ogrodzie...
- Zwróciłem mu na to uwagę. Jakoś się tym nie
przejął.
- Zamiast nękać niewinnych ludzi, powinien szu
kać prawdziwych dowodów! - zdenerwował się Joe.
- Niech zdobędzie broń, z której do mnie strzelano!
Jak ją znajdzie, wtedy będzie miał dowody!
- Zgadzam się - poparł go Jackson. - Na razie jed
nak komuś bardzo zależy na tym, aby zrobić ze mnie
kozła ofiarnego. Człowiek ten zadaje sobie wiele trudu,
żeby zrzucić na mnie winę. Nie podoba mi się to.
- Mnie też nie! - warknął Joe. - Ktokolwiek to
jest, na pewno mu się to nie uda.
- Na pewno nie - przyznała mężowi rację Mere
dith. - Jackson, nalej nam po kieliszku brandy. Joe,
kochanie, musimy wynająć dla Jacksona najlepszego
adwokata. Nie bacząc na koszty.
Joe popatrzył na żonę, marszcząc gniewnie brwi.
- Najlepszym, jakiego znam, Meredith, jest nasz
syn Rand, a wątpię, żeby chciał nam wystawie? rachu
nek za swoje usługi.
- Oczywiście, kochanie. Tak mi się wypsnęło.
Jackson zauważył, jak Meredith się spina. Pomiędzy
44 KAREN HUGHES
mężem a żoną wyrósł niewidzialny mur wrogości, nie
chęci, niewypowiedzianych żalów i pretensji.
- Nie potrzebuję adwokata.
Zsunąwszy się z biurka, podszedł do barku i nalał
dwa kieliszki brandy; sięgnął po trzeci, ale po chwili
zmienił zdanie. Ostatni raz pił alkohol dwa tygodnie
temu na ślubie Lizy. Jeden kieliszek, który wtedy wy
sączył, totalnie zwalił go z nóg. Nie chciał, aby to się
powtórzyło; zwłaszcza teraz nie mógł sobie na to po
zwolić: musiał zachować trzeźwość umysłu.
- Nie jestem o nic oficjalnie oskarżony. Przynaj
mniej na razie - rzekł, podając Meredith kieliszek.
- Ale na wszelki wypadek może warto zadzwonić
do Randa? Uprzedzić go, co się dzieje - powiedział
Joe, skinieniem głowy dziękując za trunek.
- Naprawdę nie ma takiej potrzeby - sprzeciwił się
Jackson. - W końcu Rand nie siedzi bezczynnie. Ma
pełne ręce roboty. Poza tym co mógłby zrobić? Poin
formować Lawa, że opiera się na poszlakach? Że ma
za mało dowodów, aby mnie aresztować? Sam mu to
wytknąłem.
Spostrzegłszy, że bratanek nie nalał sobie alkoholu,
Joe zaproponował mu kawę.
- Poproszę Inez, żeby przyniosła ci filiżankę...
- Nie, dziękuję.
- Tra-ta-ta! - Odgłos wystrzału odbił się o ściany
na zewnątrz gabinetu. - Trafiłem cię! Nie żyjesz!
Meredith przewróciła oczami.
- Mieli być w łóżkach godzinę temu!
Joemu zadrgały kąciki ust.
WIZJONERKA
45
- Zdaje się, że kolejna wojna przerwała im sen.
Joe! Teddy! - zawołał głośno. - Chodźcie tu natych
miast!
Po chwili wpadło do środka dwóch zdyszanych,
bosonogich chłopców w piżamach, z plastikowymi
strzelbami.
- Słucham? - spytali chórem.
Joe posłał im srogie spojrzenie.
- Podobno godzinę temu mieliście być w łóżkach.
- Myśmy tylko chcieli zobaczyć, kto wygra wojnę
- oznajmił Joe Junior; był tak potargany, jakby stał
na trasie huraganu.
Jackson z trudem powstrzymał uśmiech. Niemal
dziesięć lat temu chłopca znaleziono na przysłowiowej
wycieraczce. Joe i Meredith zaopiekowali się malcem;
dali mu dom, nazwisko, traktowali jak własne dziecko.
Joe Junior nigdy nie czuł się jak znajda czy podrzutek;
był stuprocentowym Coltonem.
- I ja wygrywam. - Teddy'ego roznosiła duma.
- Akurat! - Joe Junior uśmiechnął się porozumie
wawczo do matki. - Jak mówi mama, póki toczy się
gra, wszystko może się zdarzyć.
- Cieszę się, że chociaż czasem mnie słuchacie -
powiedziała Meredith, po czym spojrzała na złoty ze
garek wysadzany brylantami. - Jeżeli w ciągu pięciu
minut nie rozstrzygniecie wyniku bitwy, ja jako do
wódca ogłoszę remis.
- Rozkaz, pani dowódco. - Teddy zasalutował
i wyszczerzył zęby do Jacksona. - Cześć, kuzynie.
- Cześć, generale. To co? Mówisz, że wygrywasz?
46
KAREN HUGHES
- No.
- Wcale nie!
Od trzech tygodni Jackson wiedział, że Teddy uro
dził się w wyniku trwającego jedną noc romansu mię
dzy Grahamem a Meredith. Mimo to wciąż jakoś nie
mógł uwierzyć, że ten psotny ośmioletni blondynek
o dużych niebieskich oczach jest jego bratem przyrod
nim.
Przyrodnim... Jackson zerknął na stryja. Joe sie
dział wygodnie rozparty, z uśmiechem na twarzy pa
trząc na synów. Kilkanaście lat temu zachorował na
świnkę; choroba uczyniła go bezpłodnym. Ciekawe, co
poczuł, kiedy dowiedział się, że żona go zdradziła?
Jaka wewnętrzna siła sprawiła, że postanowił zaadop
tować Teddy'ego i utrzymać małżeństwo?
Jackson poczuł bolesny skurcz w sercu. Nawet nie
próbował sobie wyobrazić, jak by stryj zareagował,
gdyby odkrył, że jego rodzony brat, Graham, przespał
się z Meredith i spłodził jej syna.
- Pójdę dopilnować, aby żołnierze umyli zęby. -
Odstawiwszy kieliszek na biurko, Meredith napotkała
spojrzenie bratanka. - Przykro mi, Jackson, z powodu
twoich kłopotów z policją. Nikt nie powinien być na
rażony na tego typu nieprzyjemności.
Jackson wsunął rękę do kieszeni. Wiedział, do czego
ciotka pije: do ich rozmowy sprzed trzech tygodni, kie
dy - nie przebierając w słowach - zagroził jej, że jeśli
nie przestanie szantażować Grahama, poinformuje
o wszystkim policję.
- Zwłaszcza człowiek, który nie zrobił nic złego
WIZJONERKA
47
- oznajmił. - Zamierzam wyjaśnić całe to nieporozu
mienie. Winny zostanie ukarany.
- Nie mam co do tego wątpliwości - oznajmiła.
Pocałowawszy męża w czubek głowy, z wdziękiem,
który potrafiła zachować mimo butów na niebotycznie
wysokich obcasach, skierowała się ku drzwiom.
Przez chwilę Jackson w milczeniu obserwował stry
ja. W oczach starszego mężczyzny od dawna gościł
wyraz ponurej rezygnacji.
- No dobrze - powiedział Joe, kiedy drzwi się za
żoną zamknęły. - Domyślam się, że siedząc w kinie,
opracowałeś plan działania?
- Może nie cały, ale na kilka najbliższych dni...
- Jackson usiadł w jednym ze skórzanych foteli prze
znaczonych dla gości i wyciągnął przed siebie nogi.
- Jutro z samego rana zadzwonię do Adama Jonesa
w Amalgamated. Chcę się dowiedzieć, czy w ostatnim
czasie ktoś wypytywał o sprawę, w której go repre
zentowałem, dotyczącą usunięcia jego ojca ze stano
wiska prezesa firmy. A jeżeli tak, to kto?
- Mądre posunięcie. A potem?
- Muszę wybrać się do Los Angeles. Złożyć wizytę
w agencji ubezpieczeniowej, w której niby to wyku
piłem polisę na twoje nazwisko, i porozmawiać
z agentem, który twierdzi, że mi ją sprzedał. Ponieważ
niczego takiego nie kupowałem, mam nadzieję, że kie
dy facet mnie zobaczy, zrozumie, że popełnił błąd.
- Weź awionetkę.
- Myślałem, że polecę normalnym samolotem.
- Nie wygłupiaj się. - Joe uśmiechnął się nad
48
KAREN HUGHES
brzeżkiem kieliszka. - Zresztą powinieneś mnie słu
chać. Jestem nie tylko twoim stryjem, ale i szefem.
- No właśnie. A ja podwładnym, który wziął bez
terminowy urlop z pracy, aby zastanowić się, czy chce
do niej wrócić.
- Jesteś znakomitym prawnikiem, Jackson, i cieszę
się, że pracujesz dla Colton Enterprises. Ale jeżeli pra
ca nie sprawia ci satysfakcji, nigdy nie zaznasz szczę
ścia. - Starszy pan wzruszył ramionami. - Na razie
jednak wciąż jestem twoim szefem i rozkazuję ci wziąć
służbową awionetkę... Zdaje się, że Cynthia przebywa
akurat w Los Angeles, prawda?
Jackson skrzywił się w duchu.
- Podobno - odparł.
Jego rodzice tworzyli dość niekonwencjonalny
związek. Graham mieszkał niedaleko Jacksona w San
Diego, natomiast jego żona Cynthia, znana i ceniona
prawniczka w świecie showbiznesu, miała biuro i mie
szkanie w Los Angeles. Niemal od początku małżeń
stwa żyli razem, a jakby oddzielnie. Prawdę mówiąc,
bardzo mało czasu spędzali wspólnie.
- Jeśli chcesz ją odwiedzić, to śmiało. Nie musisz
spieszyć się z powrotem.
Jackson przypomniał sobie powitanie na ranczu,
kiedy Cynthia przyjechała na ślub Lizy - pocałunek,
zdawkowe „Co słychać?" Od ich poprzedniego spot
kania upłynął prawie rok. Nie widział najmniejszego
powodu, aby podczas pobytu w Los Angeles wpadać
do matki. Po co? Żeby znów go cmoknęła w policzek
i znudzonym tonem spytała, co słychać?
WIZJONERKA
49
- Dziękuję, stryju. Polecę awionetką.
- Nie dziękuj. Jesteśmy rodziną. Rodzina powinna
sobie pomagać.
Jackson potarł kark, usiłując rozmasować spięte mięś
nie, po czym powiódł wzrokiem w stronę regałów peł
nych książek i zdjęć. Na jednej z półek stała w cynowej
ramce fotografia uśmiechniętej dziewczyny o falujących,
kasztanowych włosach i dołeczkach w policzkach.
Emily Blair Colton, najmłodsza córka Joego i Me-
redith, adoptowana w wieku niemowlęcym, zniknęła
z domu wiele miesięcy temu. Z początku wszyscy są
dzili, że została porwana. Przyszedł list z żądaniem
wysokiego okupu. Joe zapłacił bez zmrużenia oka.
Emily nie wróciła. Parę dni później Joe poinformował
rodzinę, iż otrzymał wiadomość z wiarygodnego
źródła, że Emily uciekła z domu, ponieważ ktoś pró
bował ją zabić. Na szczęście jest cała i zdrowa, dodał.
Jeżeli znał miejsce pobytu córki, nikomu go nie zdra
dził. Agenci FBI wciąż usiłowali znaleźć osobę, która
wysłała list z żądaniem okupu i odebrała pieniądze.
- Przykro mi, Joe, że zawracam ci głowę moimi
sprawami - powiedział cicho Jackson. - Masz dość
własnych kłopotów. Dwa razy o mało nie zginąłeś, po
tem ta próba zabójstwa Emily...
- Posłuchaj, chłopcze. Czułbym się obrażony, gdy
byś trzymał wszystko w tajemnicy, więc nie gadaj
bzdur. - Przeczesał ręką gęste, lekko szpakowate wło
sy. - A co do Emily... Chciałbym, żeby wróciła. Ale
bardziej niż na jej obecności w domu zależy mi na jej
bezpieczeństwie.
50
KAREN HUGHES
- Wiem. Wszystkim na tym zależy.
- Oprócz osoby, która usiłowała pozbawić ją życia.
- Fakt.
Joe podniósł z biurka przycisk do papieru w kształ
cie wieży wiertniczej.
- Dostałem to od Emmetta Fallona, kiedy wywier
ciliśmy pierwszy szyb. W owym czasie wydawało mi
się, że nic złego nie może spotkać ani mnie, ani tych,
których kocham. - Podrzucił przycisk w dłoni, po czym
wzdychając ciężko, odstawił go na brzeg biurka. - Ostat
nie dziesięć lat pokazało mi, jak bardzo się myliłem.
Wyraz smutku na twarzy stryja sprawił, że Jackson
czym prędzej zmienił temat.
- A propos Emmetta. Spotkałem dziś dziewczynę,
która pracuje u jego syna, Blake'a, w ośrodku Hope-
chest.
- To znaczy?
- Cheyenne James.
- Ach, siostrzyczkę Rivera. - Twarz Joego rozpro
mieniła się. - W weekendy zabierałem ją z rezerwatu
i przywoziłem na ranczo. Była taka nieśmiała; prawie
w ogóle się nie odzywała, nawet na rnnie nie patrzyła.
Potem przez wiele lat jej nie widziałem. Rok temu,
na moim przyjęciu urodzinowym, jakaś piękna młoda
kobieta podeszła złożyć mi życzenia. Dopiero kiedy
się przedstawiła, rozpoznałem w niej tamtą chudą nie
śmiałą dziewczynkę. Dosłownie mi dech zaparło.
- Mnie też.
- Jakiś czas później zobaczyłem, że rozmawiacie.
Nie zdziwiłem się; nigdy nie potrafiłeś przejść obojęt-
WIZJONERKA
51
nie koło pięknej dziewczyny. A potem... potem roz
pętało się piekło. - Joe napotkał spojrzenie bratanka.
- Czy to Cheyenne widziała cię w pobliżu miejsca,
z którego strzelano?
- Tak. Chociaż nie sądzę, aby wiedziała, że właśnie
stamtąd oddano strzał.
- Mówiłeś jej, że policja cię przesłuchiwała?
- Nie. - Jackson wzruszył ramionami. - Ale chyba
powiem.
Joe rozciągnął usta w uśmiechu.
- Zamierzasz się z nią ponownie spotkać?
- Pojutrze rano. Jesteśmy umówieni na śniadanie.
- Mogłem się tego spodziewać. W końcu masz do
skonały gust.
Jackson westchnął cicho. Już raz pozwolił Cheyenne
odejść. Potem przez wiele miesięcy myślał o niej niemal
codziennie. Jeszcze żadna kobieta nie wywarta na nim
takiego wrażenia. Może dlatego trzymał się z dala
od Prosperino; od czasu przyjęcia urodzinowego był na
ranczu tylko raz. Trzy tygodnie temu przyjechał po raz
drugi - na ślub Lizy.
Może podświadomie wiedział, że zostając dłużej, spot
ka Cheyenne. Może podświadomie bał się, że jest ona
tą jedną jedyną kobietą, z którą nie będzie umiał się roz
stać. Może dlatego jej unikał. Skutecznie. Aż do dzisiej
szego wieczoru, kiedy wyszedł z kina i ujrzał ją w holu.
Psiakość, wciąż czuł na ustach smak jej warg.
Wziął głęboki oddech. Co, do diabła, ma zrobić?
Jak się zachować?
52 KAREN HUGHES
Obejrzawszy dramatyczne zakończenie działań wo
jennych, Patsy zagoniła synów do mycia zębów, po
czym każdemu kazała udać się do swego pokoju w za
chodnim skrzydle domu i grzecznie pójść spać. Naj
pierw jednego, potem drugiego pocałowała na dobra
noc i groźnym tonem poinformowała, co ich czeka,
jeżeli jeszcze raz zerwą się z łóżek.
Godzinę później, ubrana w biały jedwabny szlafrok,
stała w ciemnej sypialni, wpatrując się w widoczną za
oknem czerń oceanu. Zawieszona wysoko na niebie
okrągła tarcza księżyca odbijała się w gładkiej tafli
wody.
- Nie rozumiem! - syknęła do telefonu komórko
wego, który przyciskała do ucha ramieniem. - Co to
znaczy, że musisz się gdzieś zamelinować? - Nie bała
się, że Joe nagle wejdzie. Od lat nie przekroczył drzwi
jej sypialni. - Płacę ci, żebyś zabił Emily, a nie czekał,
aż ona znów zniknie.
- Nic na to nie poradzę - oznajmił Silas Pike zwa
ny Grzechotnikiem. - Szeryf tej zabitej dechami dziu
ry, niejaki Toby Atkins, kazał wszystkim swoim lu
dziom szukać gościa, który zaatakował tę smarkulę.
Jak się pokażę w Keyhole, będzie po mnie.
- Będzie po tobie, jak ja cię dopadnę! - zezłościła
się Patsy. - Chryste, co za partacz! Posłuchaj, durniu.
Wynajęłam cię, żebyś zabił Emily tu na ranczu, w jej
własnym domu. Schrzaniłeś robotę i pozwoliłeś jej
uciec. Potem miesiącami kursujesz po kraju, usiłując
trafić na jej ślad. Jakiś cudem ci się udało. Odnajdujesz
ją, zasadzasz się i znów partaczysz robotę. Chyba nie
WIZJONERKA
53
myślisz, że będę cierpliwie czekać, aż znów przystąpisz
do działania, a w trakcie dalej ci płacić?
- To nie potrwa długo! - zapewnił ją Pike. - Lada
dzień szeryf uzna, że wszystkiemu winien był ktoś,
kto akurat przejeżdżał przez miasto. A wtedy wrócę
i ją załatwię.
- Znów wszystko sknocisz.
- Zabiję tę sukę. Za kilka dni rejwach ucichnie
i wtedy ją kropnę. Ale jak pani nie chce, to nie. Mogę
wrócić do domu. Mnie tam nie zależy.
Patsy zamknęła oczy. Księżyc znikł, jego odbicie
w wodzie również. Psiakrew, czy tylko ona jedna po
trafi cokolwiek zrobić?
Fajtłapa Pike nie potrafił zabić Emily, detektyw, któ
remu zleciła odszukanie swojej siostry bliźniaczki, utk
nął w martwym punkcie, kolejny nie zdołał odnaleźć
jej maleńkiej córeczki. Nie, już nie maleńkiej, popra
wiła się w myślach. Jewel jest teraz dorosłą kobietą.
Tyle lat minęło, odkąd wydała ją na świat! Tyle, odkąd
tuliła do piersi!
- Halo? Jest tam pani?
Słysząc głos Pike'a, zacisnęła gniewnie usta. Joe
kontrolował jej wydatki; nie mogła sobie pozwolić na
wynajęcie kogoś innego, kto by zaczął wszystko od
początku. Pike nawet jej nie zdradził, gdzie dokładnie
Emily się ukrywa. Zresztą czas naglił. Miała wrażenie,
że wszystko jej się wymyka z rąk; że cały misternie
ułożony plan wali się niczym domek z kart.
- Tak, jestem - odparła znużonym tonem. - Wyślę
ci rano kolejną zaliczkę. Ale ostrzegam cię, Pike. Znu-
54 KAREN HUGHES
dziło mi się płacenie za nic. Chcę widzieć rezultaty.
I to szybko.
Rozłączywszy się, rzuciła słuchawkę na stolik pod
oknem. Bała się. Wewnętrzny głos jej powtarzał, że
to tylko kwestia czasu, zanim policja domyśli się pra
wdy. Gdyby Meredith zmarła przed laty, jak to jej pró
bował wmówić jeden z detektywów, ona, Patsy, na
pewno by to poczuła. W końcu były bliźniaczkami!
Głupio zrobiła, że się nad nią zlitowała tamtego dnia,
kiedy spowodowała wypadek i przybrała tożsamość
siostry. Powinna była zabić Meredith. Ale na widok
twarzy, tak podobnej do własnej, zawahała się.
Kiedy siostra odzyskała przytomność, okazało się,
że na skutek odniesionych obrażeń cierpi na amnezję.
Tak więc zamiast pozbawić Meredith życia, Patsy zo
stawiła ją za bramą kliniki, w której sama spędziła wie
le lat życia. Dokąd mogła Meredith pojechać po opu
szczeniu kliniki? Patsy zadawała sobie to pytanie kilka
razy dziennie. I ile czasu musi minąć, zanim Emily,
która uczestniczyła w wypadku, przypomni sobie, co
widziała?
Wtedy Emily miała jedenaście lat. Dziś była młodą
kobietą, którą coraz częściej budziły w nocy koszmar
ne sny o „dwóch mamusiach". Parę miesięcy temu
Patsy przypadkiem usłyszała, jak Emily straszliwie łka,
wołając we śnie matkę. To ją zmusiło do działania.
Zrozumiała bowiem, że prędzej czy później dziewczy
nie pootwierają się w głowie jakieś klapki, a wtedy nie
tylko skojarzy, co się wydarzyło naprawdę, ale jeszcze
podzieli się tą wiedzą z policją.
WIZJONERKA
55
Tamtego wieczoru Patsy podjęła decyzję: Emily sta
nowi dla niej zbyt duże zagrożenie, toteż musi zginąć.
Przeszył ją dreszcz. Jedyne, co detektyw Law mu
siał zrobić, by poznać prawdę, to porównać jej odciski
palców z odciskami palców Meredith. Przekonałby się,
że ona, Patsy, jest tą z bliźniaczek, która spędziła wiele
lat w więzieniu i zakładzie psychiatrycznym; że to ona
zabiła mężczyznę, który spłodził - a potem sprzedał
- ich córkę Jewel; i że udając Meredith, od dziesięciu
lat oszukuje cały klan Coltonów.
Drżącą ręką chwyciła z szafki złoty pojemniczek
na lekarstwa, podważyła wieczko i wyjęła dwie tab
letki valium. Następnie podniosła karafkę pełną wódki
i jednym haustem popiła lekarstwa. Idiotka! - skarciła
się w duchu, odkładając pojemniczek z powrotem na
szafkę. Wtedy, zaraz po wypadku, powinna była zabić
zarówno Meredith, jak i Emily. Miałaby święty spokój.
A tak czuła, jak coraz bardziej zacieśnia się wokół niej
pętla.
Forsa! Potrzebuje więcej pieniędzy - na wypadek,
gdyby musiała w pośpiechu opuścić Prosperino. Prze
cież sama w żaden sposób nie zdoła utrzymać siebie,
Joego Juniora i Teddy'ego.
Zmrużywszy oczy, zaczęła rozmyślać o Jacksonie.
Trzy tygodnie temu, kiedy zagroził jej policją, był taki
stanowczy, taki butny i pewien siebie. Nie chciał słu
chać żadnych tłumaczeń. Widziała jednak w jego twa
rzy wyraz żalu. Jakby nie mógł uwierzyć, że ubóstwia
na przez niego ciotka Meredith upadła tak nisko.
Wspaniała, szlachetna Meredith! Meredith, która nie
56 KAREN HUGHES
chciała stanąć w obronie własnej siostry, kiedy ta
w szale wściekłości zabiła ojca Jewel. Meredith, która
brzydziła się kłamstwem. Zamiast wprowadzić policję
w błąd, pozwoliła, by ona, Patsy, przez dwadzieścia
pięć lat gniła w więzieniu.
Owinęła się ciaśniej jedwabnym szlafrokiem. Mier
ziło ją to całe zakłamanie! Tak, już wkrótce pokaże
Jacksonowi, jak nisko upadła! Jego ojciec, Graham,
całymi latami usiłował zaciągnąć ją do łóżka, zanim
mu w końcu uległa. Zamierzała więc dopilnować, aby
płacił tak, jak obiecał.
Nie miała wątpliwości, że kiedy Jackson wyląduje
za kratkami, Graham bez protestu będzie dalej zasilał
jej konto. Gotów byłby spełnić niemal każde jej ży
czenie, byleby tylko nie zdradziła Joemu, kto jest oj
cem Teddy'ego. W końcu te dwa miliony dolarów, ja
kie zażądała za milczenie, były niczym w porównaniu
z milionami, które Graham straci, jeżeli Joe wykluczy
go z testamentu.
- Dowody - powiedziała szeptem.
Dzięki dowodom, jakie spreparowała i wysłała ano
nimowo do Lawa, Jackson miał dziś po południu spore
nieprzyjemności. Jeśli wszystko pójdzie po jej myśli,
wkrótce będzie miał ich znacznie więcej.
Znikło dręczące ją od paru miesięcy przeczucie zbli
żającej się katastrofy. Tabletki uspokajające, alkohol
oraz dobrze obmyślony plan działania zdecydowanie
pomogły ukoić jej nerwy.
Przypomniawszy sobie słowa Joego wypowiedziane
dziś wieczorem - „Niech zdobędzie broń, z której do
\ WIZJONERKA 57
mnie strzelano. Jak ją znajdzie, wtedy będzie miał do
wody" - uśmiechnęła się pod nosem.
- Zdobędzie - s z p n ę ł a . - Spokojna głowa...
Dowody wystarczające do skazania Jacksona są
w jej posiadaniu. I t y l k o od niej zależy, kiedy policja
je otrzyma. Tak, wkrótce Jackson przestanie jej zagra
żać, a pieniądze Grahama znów zasilą jej konto.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Od samego rana świeciło tak ostre słońce, że na
tychmiast po wyjściu z domu Cheyenne włożyła oku
lary przeciwsłoneczne.
- Pamiętaj, najważniejsza jest właściwa postawa -
przypomniała chudemu jak patyk nastolatkowi.
Stali na środku polany, przy wartko płynącym stru
myku, który przecinał teren ośrodka. Nieopodal, na ka
miennym stole, leżały łuki oraz kołczan ze strzałami.
- Właściwa postawa - powtórzył cicho Johnny
Collins, przyglądając się swojej nauczycielce.
Ubrany w spłowiałe dżinsy, biały T-shirt i odwró
coną tył na przód czapkę z daszkiem, tak by gęste,
ciemne włosy nie wpadały mu do oczu, przesunął pra
wą nogę o dwa centymetry, po czym delikatnie pod
niósł łuk wykonany z białego orzecha. Łucznictwa
uczył się dopiero od miesiąca, ale już widać było, że
ma niezaprzeczalny talent.
Chłopak powoli odzyskiwał wiarę w siebie. Wiarę,
której pozbawiła go matką, gdy porzuciła rodzinę. Zo
stał sarn z ojcem. Kiedy ojciec zaczął topić smutki
w alkoholu, zwolniono go z pracy. Czternastoletni
Johnny dodał sobie parę lat i zatrudnił się w barze
szybkiej obsługi. Po paru dniach przyłapano go na tym,
WIZJONERKA
59
jak kradnie z kasy pieniądze. Kiedy pracownica opieki
społecznej dowiedziała się, że kupił za nie jedzenie
dla siebie i ojca, zrobiła wszystko, aby Johnny zamie
szkał w Hopechest.
Odkąd się tam pojawił, nauczyciele i terapeuci pro
wadzili z nim zajęcia indywidualne, chcąc, by nadgonił
zaległości w pisaniu, czytaniu i matematyce. Dzięki
Drake'owi Coltonowi Johnny nauczył się jeździć kon
no i pokochał te piękne zwierzęta. Cheyenne wiedzia
ła, że jeśli chłopakowi dopisze szczęście, jego los może
się całkowicie odmienić. Tak jak odmienił się jej los,
kiedy zamieszkała w Hopechest.
Ośrodek zbudowany z pieniędzy Fundacji Hope
chest, położony na wspaniałych żyznych terenach kilka
kilometrów za Prosperino, dla wielu jego mieszkańców
był jedynym domem, jaki znali. Dla innych, którym
dom kojarzył się z przemocą fizyczną i psychiczną,
Hopechest stanowił oazę spokoju, bezpieczną przystań,
gdzie nikogo nie mogło spotkać nic złego.
Poczucie bezpieczeństwa zawsze było dla Cheyenne
ogromnie ważne. Chociaż na terenie rezerwatu nikogo
nie dziwił jej dar jasnowidztwa, dziewczynka wiedzia
ła, że jest inna. Właśnie z powodu tej inności ojciec
nie chciał jej wychowywać. O tym, jak bardzo różni
się od rówieśników, przekonała się pewnego słonecz
nego poranka w szkole, kiedy złapała nauczycielkę za
rękaw i ostrzegła ją, że na boisku szkolnym zaraz zda
rzy się wypadek. Nauczycielka zignorowała ostrzeże
nie. Wypadek, który Cheyenne widziała oczami
wyobraźni, rniał miejsce chwilę później. Od tej pory
60
KAREN HUGHES
dzieci zaczęły ją wytykać palcem; wołały na nią Księż
niczka Woodoo lub Szklana Kula.
Przez całą pierwszą klasę mała Cheyenne siedziała
skulona w ostatniej ławce, marząc o tym, aby być taka
jak pozostałe dzieci.
Z czasem przywykła do swej odmienności. Nauczy
ła się być małomówna i powściągliwa przy obcych;
wiedziała, że tylko mieszkańcy rezerwatu potrafią zro
zumieć i uszanować jej wizje. Jeden jedyny raz po
pełniła taki sam błąd, jak wtedy na boisku szkolnym.
Na ostatnim roku studiów zakochała się w Paulu Por
terze. Sądziła, że może mu zaufać. Pomyliła się. Po
dobnie jak jej ojciec, Paul nie potrafił zaakceptować
jej odmienności; nie chciał mieć z nią więcej do czy
nienia. Cheyenne długo leczyła złamane serce. Dopiero
w trakcie pracy w Hopechest odzyskała równowagę.
Niestety, ten z trudem osiągnięty spokój został za
chwiany przedwczoraj, kiedy znalazła się w objęciach
Jacksona Coltona. Nawet teraz, obserwując, jak Johnny
nasadza strzałę na cięciwę, po czym wolno napina łuk,
cały czas myślała o Jacksonie.
Nie, nie zamierza ponownie ryzykować. Nie chce
znów cierpieć. I nie będzie, w końcu nic ich nie łączy.
Całowali się na parkingu i to wszystko. Tylko dlatego,
że pozwoliła sobie na chwilę zapomnienia, nie znaczy,
że się zakochała. To byłoby śmieszne.
Policzki coraz mocniej ją paliły - i to wcale nie
z gorąca. Na miłość boską, przecież nic o Jacksonie
nie wie! Owszem, zna jego rodzinę - jej rodzony brat
poślubił Sophie Colton - ale nie ma najmniejszego po-
WIZJONERKA
61
jęcia, jakim on sam jest człowiekiem. Mimo to cało
wała się z nim na środku parkingu, gdzie każdy mógł
ich zobaczyć!
Zmrużywszy oczy, niewidoczne za ciemnymi oku
larami, usiłowała sobie przypomnieć, co o swoim bra
cie stryjecznym opowiadała Sophie. Hm, że zarówno
na studiach, jak i potem, kiedy przeniósł się do San
Diego i podjął pracę w zespole prawników przy Col-
ton Enterprises, cieszył się opinią playboya. Nic dziw
nego, pomyślała Cheyenne. Przystojny, czarujący, o uj
mującym uśmiechu, potrafiący wspaniale całować...
Niewiele kobiet umiałoby mu się oprzeć.
Ona jednak postanowiła sobie, że jej nazwisko nie
trafi na listę jego podbojów. Gdyby nie przedwczoraj
sza wizja, która kazała jej jechać do kina, Cheyenne
zadzwoniłaby do Jacksona i odwołała dzisiejsze spot
kanie. Jedyne, co ją powstrzymywało, to poczucie
odpowiedzialności.
W porządku. Zatem dziś rano zje z Jacksonem śnia
danie. Prędzej czy później dowie się, jakie Jackson ma
kłopoty i w jaki sposób mogłaby mu pomóc. Wówczas
uczyni wszystko, aby wybawić go z opresji. Potem,
gdy spełni swą powinność, wróci do świata, w którym
czuje się bezpiecznie. Wróci z zachowaną tajemnicą
i nie rozdartym sercem.
- No i co? - spytał Johnny.
Zła na siebie, że rozmyśla o Jacksonie zamiast sku
pić się na uczniu, podeszła bliżej i utkwiła wzrok w tar
czy zamocowanej na sztalugach.
- Trzy strzały niemal w sam środek? Doskonale,
62
KAREN HUGHES
Johnny - pochwaliła chłopca. - Chciałabym, żebyś
startował w mojej drużynie podczas zawodów w Dniu
Pamięci.
Zawsze w ostatni poniedziałek maja w święto ku
czci poległych żołnierzy odbywał się w Hopechest
wielki festyn i zawody, w których uczestniczyła mło
dzież ze wszystkich okolicznych szkół.
- Jeżeli oczywiście masz ochotę - dodała.
Odkładając łuk na kamienny stół, Johnny popatrzył
na nią spode łba. W dalszym ciągu miał kompleksy
i nieufnie traktował komplementy.
- Pewnie mam. - Wzruszył ramionami. - W końcu
to nic takiego. - Zaczął odpinać skórzany mankiet
chroniący prawe przedramię przed uderzeniem cięciwy.
- Nic takiego? Mylisz się, Johnny. - Cheyenne
wskazała palcem w stronę tarczy. - Widzisz te trzy
strzały?
Po chwili nastolatek spojrzał we wskazanym kie
runku.
- Widzę. A co?
- Ty je tam umieściłeś, Johnny. Jeśli myślisz, że
wszystkim uczniom proponuję, aby byli w mojej dru
żynie, to się mylisz. Masz talent, Johnny. Jeśli poświę
cisz treningom trochę więcej czasu, możesz osiągnąć
znakomite rezultaty.
- Publiczność podziela zdanie nauczycielki.
Cheyenne podskoczyła, słysząc za sobą głos Jack
sona. Szum płynącego obok strumyka zagłuszył jego
kroki. Biorąc głęboki oddech, który wcale nie podziałał
na nią uspokajająco, odwróciła się powoli.
WIZJONERKA
63
Na widok opalonej, uśmiechniętej twarzy i cu
downych szarych oczu poczuła, że nogi się pod nią
uginają.
- Nie wiedziałam, że tu jesteś...
Miał na sobie świeżo uprasowane dżinsy oraz nie
bieską koszulkę polo; odpięte pod szyją guziki odsła
niały fragment porośniętej ciemnymi włosami skóry.
- Nie... niepotrzebnie się fatygowałeś. Myślałam,
że się spotkamy w stołówce.
- Natknąłem się na Blake'a Fallona, który repero
wał ogrodzenie. Powiedział mi, gdzie cię szukać.
- Szef naprawia ogrodzenie?
- Zdaje się, że cierpi na brak siły roboczej. Jeden
z pracowników zatruł się, drugi złamał rękę. A ponie
waż Dzień Pamięci wypada za niecały tydzień, napra
wy nie mogą czekać. - Zmierzył Cheyenne wzrokiem
od stóp do głów. - Obiecałem, że po śniadaniu pomogę
mu naprawić dach stajni zniszczony podczas ostatniej
burzy gradowej. Wyglądasz ślicznie.
Zarumieniła się po czubki uszu. Ślicznie? W szor
tach i czerwonej firmowej koszulce z nadrukowaną;
nazwą ośrodka?
Odchrząknęła i skinęła głową w stronę ucznia.
- Poznajcie się. Jackson Colton, Johnny Collins.
- Świetnie strzelasz, Johnny - stwierdził Jackson,
wyciągając na powitanie dłoń.
- Dziękuję - mruknął nastolatek.
Cheyenne wbiła spojrzenie w Jacksona.
- Twój kuzyn Drake, kiedy był w domu na prze
pustce, nauczył Johnny'ego jeździć konno.
64 KAREN HUGHES
- Tak? To nasz dzielny wojak potrafi jeszcze usie
dzieć w siodle?
- Och, tak, potrafi - odparł nastolatek. - Dał mi
kilka cennych wskazówek.
Jackson zmrużył oczy.
- To ty jesteś tym Johnnym, o którym ciągle opo
wiadają Teddy i Joe Junior? Tym, który tak znakomicie
rzuca lassem?
- Oprócz jazdy konno Drake uczył nas różnych
kowbojskich sztuczek. - Johnny wzruszył ramionami.
- Czasem udają mi się rzuty.
- Tak jak czasem udają ci się strzały w środek tar
czy? - spytała Cheyenne, po czym zerknęła na zega
rek. Wiedziała, że za niecałą godzinę Johnny ma lekcję
czytania. - Robi się późno, Johnny. Leć na śniadanie,
a ja schowam sprzęt.
- Dobrze. - Zahaczywszy kciuki o kieszenie spod
ni, chłopak ruszył ścieżką prowadzącą do stołówki i in
ternatu.
- Miły dzieciak - powiedział Jackson.
- Bardzo. - Cheyenne odprowadziła go wzrokiem.
- Nikt nigdy w niego nie wierzył, nic więc dziwnego,
że sam też długo nie miał wiary we własne zdolności.
Właściwie wciąż nie mieści mu się w głowie, że potrafi
cokolwiek dobrze wykonać.
Jackson przyjrzał się jej uważnie.
- A czy to, czego przed chwilą byłem świadkiem,
to była lekcja strzelania z łuku czy zajęcia terapeu
tyczne?
- Jedno i drugie - przyznała Cheyenne. - Kiedy
WIZJONERKA 65
się siedzi w sali i rozmawia, młodzież dość szybko się
dekoncentruje. Należy ich czymś zająć. Pokazać, że
z większością problemów, przy odrobinie wysiłku
i dobrej woli, można sobie radzić, a niektóre można
nawet rozwiązać.
- Czyli łucznictwo pomaga wyrobić w Johnnym
pewność siebie?
- Łucznictwo, jazda konna, rzucanie lassem oraz róż
ne zajęcia. Wszystkie dzieciaki w Hopechest mają przy
dzielone obowiązki. Praca uczy je odpowiedzialności, da
je zadowolenie i poczucie wiary we własne siły.
- A Johnny? Czyni postępy?
- Ogromne. Nie wyobrażam sobie, co by się z nim
stało, gdyby nie trafił do Hopechest.
- To musi być miłe, kiedy praca nie jest rutyną.
Kiedy polega na pomaganiu innym.
- Żebyś wiedział.
Cheyenne zadumała się. Graham Colton całe życie
przygotowywał syna do tego, by poszedł w jego ślady
i został prawnikiem. Czy kłopoty Jacksona wynikają
z jego wahań odnośnie kariery? Czy też dotyczą czegoś
innego, nie mającego związku z pracą?
- Jak tam twoja wczorajsza wyprawa do Los An
geles? - spytała.
- Strata czasu. - Przeniósł spojrzenie na kamienny
stół. - Czyli to jest ekwipunek łucznika?
Fakt, iż zmienił temat, nie uszedł jej uwagi. Było
oczywiste, że nie chce rozmawiać o wyjeździe.
- Tak. Chociaż w zależności od zdolności ucznia
i jego siły, używam różnych łuków.
66 KAREN HUGHES
Delikatnie przejechał palcem po cięciwie. Cheyenne
przeniknął dreszcz. Dwa dni temu identycznym ruchem
pogładził ją po twarzy, a chwilę później ujął za brodę
i przywarł ustami do jej ust.
- Hm, ulubione narzędzie Amora.
- Zgadza się. Strzelałeś kiedyś z łuku?
- Owszem, jako dzieciak. Z Randem i Drakiem
często bawiliśmy się w kowbojów i Indian. Czasem
do zabawy przyłączał się twój szef. Nasze strzały miały
na końcach takie gumowe przyssawki. I dobrze, bo
Drake potrafił nieźle celować.
Cheyenne uśmiechnęła się.
- Prawdziwe łucznictwo trochę się różni od zabawy
w kowbojów i Indian.
- Nie wątpię. - Wyciągnąwszy strzałę z kołczanu,
Jackson sprawdził palcem ostry metalowy grot. - Na
prawdę dobra jesteś w te klocki?
- Czy jestem dobra? - Uniosła brwi. - Jestem zna
komita.
Podał jej strzałę.
- Może udzieliłabyś mi pierwszej lekcji?
- Z przyjemnością. - Starając się uspokoić swe
skołatane serce, odwróciła się w stronę odległych tarcz.
- Trzeba zacząć od prawidłowego ustawienia stóp -
oznajmiła, powtarzając w myślach, że w tym momen
cie ona i Jackson nie są kobietą i mężczyzną, lecz na
uczycielką i uczniem.
- Od ustawienia stóp? - zdziwił się.
- Tak. Od właściwej postawy zależy celność strza
łu - wyjaśniła. - Jeżeli za każdym razem będziesz
WIZJONERKA
67
przyjmował prawidłową postawę, wejdzie ci to w na
wyk.
- Brzmi sensownie - przyznał.
- Chodzi o koncentrację. Trzeba koncentrować się
na tym, co się robi.
Z wprawą osoby doświadczonej przyjęła odpowied
nią postawę i skupiła się na celu; przestała słyszeć
szum strumyka, śpiew ptaków. Powoli nasadziła strza
łę, napięła cięciwę. Chwila wytężonej uwagi i... świst
strzały.
Jackson przeniósł wzrok na tarczę i zagwizdał z uz
naniem. Strzała utknęła w samym środku.
- Zaimponowała mi pani, panno James. Czy mógł
bym spróbować?
- A śniadanie? - spytała. - I naprawa dachu?
- O wszystkim pamiętam.
- W porządku. - Podała Jacksonowi sprzęt, po
czym ustawiła się za nim i trąciła go lekko w prawy
łokieć. - Trochę wyżej.
- Tak?
- Dobrze. Teraz... widzisz to wycięcie? Nasadź
strzałę, a potem wolno napnij cięciwę.
Przysunęła się bliżej, aby wraz z nim wykonywać
wszystkie ruchy. Dopiero po chwili zorientowała się,
że przylega piersiami do jego pleców, biodrami do jego
bioder. Zamarła. Zrobiło się jej gorąco, serce zaczęło
walić jak szalone, krew dudnić w skroniach.
- Co dalej? - spytał cicho Jackson.
- Wypuść strzałę.
Odskoczyła w tył, jakby jego dotyk ją parzył.
68 KAREN HUGHES
Obserwowała, jak strzała tnie powietrze, a potem
znika w kępie drzew kilka metrów od tarczy.
- Spudłowałem... - Jackson postąpił krok w jej
stronę. Z jego oczu wyzierało pożądanie. - Miałaś ra
cję, mówiąc o koncentracji. W tym przypadku zarów
no uczeń, jak i nauczycielka skupieni byli na czymś
innym.
- Is... istotnie. - Cofnęła się metr, półtora, aż po
czuła za plecami kamienny blat.
Przysunął się bliżej, po czym odłożył łuk na stół.
- I co z tym zrobimy, Cheyenne? - spytał cicho,
nie odrywając od niej oczu.
Zacisnęła powieki. W jego ustach jej imię brzmiało
inaczej - zmysłowo, egzotycznie.
- Powinieneś spróbować jeszcze raz - poradziła.
Zaledwie chwilę wcześniej odskoczyła od niego, prze
rażona reakcją własnego ciała. A teraz znów niemal
ocierają się o siebie. - Ale tym razem musisz się lepiej
skupić - dodała ochryple.
- Byłem skupiony. - Wyciągnął rękę i zdjął jej
z nosa okulary przeciwsłoneczne. Położył je przy łuku.
- Tyle że nie na strzale, lecz na kobiecie, która się do
mnie przytuliła.
- Przepraszam. - Zmieszała się. - Nie powinnam
była... Myślałam, że...
- Ja też myślałem. - Wziął ją w ramiona i deli
katnie pocałował. - Dwie noce i jeden dzień myślałem
o tobie. O tym, jak wyglądasz, jak pachniesz, jaka je
steś. O tym, co czuję, kiedy cię obejmuję - szepnął.
Przywarł wargami do jej ust. Nie była w stanie nic
WIZJONERKA 69
powiedzieć. W głowie się jej kręciło, raz po raz wstrzą
sał nią dreszcz. Poddając się namiętności, zapomniała
o swoich wcześniejszych postanowieniach: że będzie
Jacksona trzymać na odległość, że nie chce się anga
żować.
Świat przestał istnieć; liczyli się tylko oni.
Jakiś wewnętrzny głos usiłował przebić się do jej
świadomości. Powtarzał, aby opamiętała się, nim bę
dzie za późno. Nie chciała go słuchać.
- Pragnę cię - szeptał Jackson, pieszcząc ją doty
kiem, oddechem, spojrzeniem. - Pozwól się kochać.
Tutaj. Teraz.
Dawno temu słyszała te same słowa i uległa. Bo
leśnie przekonała się, jak niebezpieczna bywa namięt
ność. Człowiek traci rozum, a potem długo nie może
się pozbierać. Wystraszyła się. Bała się odsłonić, znów
być bezbronna, narażona na ciosy.
- Nie. - Z trudem wydusiła z siebie sprzeciw. -
Jackson, nie.
- Dobrze. - Dyszał ciężko. Po chwili objął ją
w pasie i przywarł czołem dd jej czoła. - Nie chcę
cię do niczego zmuszać.
- Powinniśmy... - Jak to możliwe, aby kilka po
całunków tak kompletnie wytrąciło ją z równowagi?
- Powinniśmy...
- Przyjąć do wiadomości fakt, że się sobie po
dobamy, a potem na spokojnie wszystko przemyśleć?
- zasugerował, wpatrując się w jej oczy. - Zastanowić
się, jak daleko chcemy się posunąć?
- W ogóle nie chcemy.
]0 KAREN HUGHES
- Ch
;
yenne...
- Prawie się nie znamy! - Ogień, jaki w niej roz
palił, jeszcze nie wygasł. - Nic o tobie nie wiem. Ani
ty o mnie
- Ale wiem, co czuję.
- Pożądanie.
- I co w tym złego?
Oparła dłonie na jego klatce piersiowej.
- Nic. Ale tego typu emocje odbierają człowiekowi
zdolność logicznego myślenia. Nie ufam im.
Zmrużył oczy.
- Mnie również nie ufasz, prawda?
- Jak mogę ufać, skoro cię nie znam? - Odsunęła
się. - Na studiach związałam się z pewnym facetem.
Potem okazało się, że jest zupełnie inny, niż sądziłam.
- Byłaś w nim zakochana?
- Tak. Do szaleństwa. - Przyłożyła drżącą rękę do
szyi. - Kiedy go poznałam, nie zastanawiałam się, ja
kim jest człowiekiem. Podobał mi się i to wystarczyło.
Zaczęliśmy się spotykać. Zaufałam swoim emocjom.
On... nie odwzajemniał moich uczuć. Kiedy odszedł,
poczułam się tak, jakby strącił mnie ze skały prosto
w przepaść. Nawet nie wiesz, jak strasznie cierpiałam.
Przysięgłam sobie, że nigdy więcej do tego nie dopu
szczę.
- Nie chcę cię skrzywdzić, Cheyenne.
- On też nie chciał. Ale tak wyszło.
Jackson wziął głęboki oddech.
- No dobrze. Czyli bierzemy na wstrzymanie i pró
bujemy się lepiej poznać. Tak?
WIZJONERKA
71
- Niczego nie obiecuję. - Przez moment wpatry
wała się w kępę krzaków, usiłując zignorować tępe kłu
cie w okolicy mostka. - Lubię moje życie, Jackson.
Całkiem mi ono odpowiada. Nie jestem pewna, czy
chcę cokolwiek zmieniać.
Ujmując Cheyenne za brodę, zmusił ją, aby spoj
rzała mu w oczy.
- Nie zawsze dzieje się tak, jak byśmy chcieli.
- Ale można się starać. Można...
- Posłuchaj, Cheyenne... - Zacisnął mocniej palce,
by nie odwróciła głowy. - Powiem ci, czego ja chcę.
Chcę przestać o tobie myśleć. Próbuję od przedwczo
raj, ale nie potrafię. Po prostu mi nie wychodzi. Nigdy
dotąd czegoś takiego nie czułem. Trochę mnie to nie
pokoi, ale co mam zrobić? Całe życie starałem się nie
angażować emocjonalnie, unikałem związków. Nie
podobało mi się to, jak bardzo pod ich wpływem ludzie
się zmieniają. - Delikatnie pogładził ją po brodzie. -
Mimo to z całego serca pragnę... sam nie wiem... chy
ba tego, żebyśmy byli razem.
- Ja... - Przygryzła wargę. Nie była w stanie wy
dobyć z siebie słowa.
- Chcesz, żebym trzymał ręce przy sobie? - kon
tynuował. - W porządku. Obiecuję cię nie napastować.
- Puścił jej brodę. - W zamian proszę tylko, abyśmy
mogli się widywać. To nam pozwoli się lepiej poznać,
a potem zobaczymy. Może coś z tego wyniknie, a mo
że nie.
Z trudem przełknęła ślinę. Emocje wciąż zagłuszały
rozum, dlatego nie umiała podjąć decyzji. Nie była
72
KAREN HUGHES
pewna, co powinna zrobić ani czego tak naprawdę
chce. Pragnęła Jacksona, to jedno nie ulegało wątpli
wości, ale...
Nagle ujrzała przed oczami eksplozję barw, a se
kundę później obraz: dwoje ludzi, nagich, lśniących
od potu, oświetlonych łagodnie migoczącymi płomy
kami świec. Rozpoznała siebie i Jacksona. Oboje właś
nie przeżyli wielką rozkosz. Zadrżała. Po chwili wizja
zniknęła.
Cheyenne zrozumiała, że tak musi być. Przed tym,
co jest człowiekowi pisane, nie ma ucieczki. A zatem
przedwczorajszy pocałunek będzie miał swój dalszy
ciąg. Ona i Jackson zostaną kochankami.
Jako półkrwi Indianka dobrze wiedziała, że tak jak
nie potrafi zapobiegać wizjom, tak samo - nawet
gdyby bardzo chciała - nie potrafiłaby zapobiec prze
znaczeniu.
Akceptując los, napotkała spojrzenie Jacksona.
- Dobrze, Jackson - rzekła. - Dajmy sobie czas na
to, aby się lepiej poznać.
Kilka godzin później Jackson wciąż nie miał poję
cia, jak zdoła dotrzymać przyrzeczenia, aby nie napa
stować Cheyenne. Otarł ręką pot z czoła. Znajdował
się na dachu stajni. W górze, na bezchmurnym niebie,
świeciło słońce. Żar odbijał się od arkuszy blachy, któ
rymi łatano dziury powstałe w czasie burzy gradowej.
Przepoconą koszulę zdjął ze dwie godziny temu.
Plecy i ramiona miał coraz bardziej spieczone, ale zu
pełnie się tym nie przejmował. Myślał o Cheyenne.
WIZJONERKA
73
O tym, co się wydarzyło rano na polu przy tarczach
strzelniczych.
Gotów był paść przed nią na kolana i błagać o li
tość. I zrobiłby to, gdyby nie zgodziła się na dalsze
spotkania. Pokręcił z niedowierzaniem głową. Jeszcze
nigdy w życiu o nic nie błagał żadnej kobiety! Nie
poznawał sam siebie.
Co się zmieniło? Dlaczego tym razem tak bardzo
mu zależy? Kobiety często składały mu atrakcyjne pro
pozycje. Flirtowały, zachowywały się prowokacyjnie,
same wskakiwały mu do łóżka. Żadnej o nic nie musiał
prosić, na pewno nie o to, by zechciały wybrać się
z nim na lunch czy kolację.
Zmrużył oczy przed jaskrawym blaskiem słońca.
Okulary przeciwsłoneczne niewiele pomagały.
Problem polega na tym, że inne kobiety go nie inte
resowały. Liczyła się tylko jedna: Cheyenne James.
Pożądanie, jakie go ogarnęło, gdy rano Cheyenne
podczas udzielania wskazówek przylgnęła do niego ca
łym ciałem, było wprost niewyobrażalne. Czuł się tak,
jakby zawładnęła nim dziwna kosmiczna siła.
Wbił gwóźdź w arkusz blachy. Nie, to bzdura. Swo
ich reakcji nie mógł przypisać żadnej kosmicznej sile.
To w nim samym dokonała się zmiana; powinien to
zaakceptować. Tak jak wcześniej zaakceptował fakt,
że Cheyenne na dobre zagościła w jego myślach.
A zatem będą się spotykać, rozmawiać, poznawać.
A on postara się trzymać ręce przy sobie.
Z zawieszonego na biodrach pasa na narzędzia wy
ciągnął kilka gwoździ i wsadził je do ust. Arkuszem
74
KAREN HUGHES
blachy zakrył kolejną dziurę w dachu i ponownie przy
stąpił do wbijania gwoździ.
Pragnął Cheyenne, a jednocześnie nie chciał jej
oszukiwać. Zawsze ponad wszystko stawiał prawdę.
Harując w słońcu, podjął nieodwołalną decyzję: kiedy
tylko zejdzie z dachu, pierwsze kroki skieruje do dom
ku, w którym Cheyenne mieszka. Zastuka do jej drzwi
i wyłoży karty na stół. Reszta będzie zależała wyłą
cznie od niej.
Trochę się tego obawiał. Być może Cheyenne nie bę
dzie chciała mieć z nim do czynienia; kiedy dowie się,
że policja przesłuchiwała go w sprawie dwóch prób za
bójstwa Joego - i posiada „dowody" jego winy - może
uzna, że nie warto kimś takim zawracać sobie głowy.
Złość ścisnęła go za gardło. Psiakrew, dopiero
wczoraj, gdy pojechał do Los Angeles, uświadomił so
bie, ile trudu ktoś włożył w to, by wrobić go w za
bójstwo Joego. Przypuszczalnie człowiek ten podłożył
jeszcze kilka bomb, które miały wybuchnąć w ściśle
określonym terminie.
Jako prawnik wiedział, w jak paskudnym znajduje
się położeniu. Wiedział też, że jego sytuacja pogorszy
się, jeśli policja przesłucha Cheyenne. Najprawdopo
dobniej do tego dojdzie. Będąc na komisariacie, od
niósł wrażenie, że Thad Law ponownie przesłuchuje
wszystkich, którzy rok temu byli na przyjęciu urodzi
nowym Joego. Wyobraził sobie błysk podniecenia
w oczach detektywa, kiedy dowiaduje się, iż Jackson
Colton oddalił się w kierunku, skąd dosłownie chwilę
później oddano do jubilata strzał.
WIZJONERKA
75
Do jasnej cholery, on jest niewinny! To, co Che-
yenne powie policji, nie powinno mieć najmniejszego
znaczenia. To, że w określonej porze przebywał
w określonym miejscu, nie świadczy o jego winie. Ale
jeśli doda się wszystko razem - miejsce, z którego
strzelano, polisę ubezpieczeniową, którą niby to kupił
na nazwisko stryja oraz fakt, iż potrafi, nie łamiąc prze
pisów, doprowadzić do usunięcia ze stanowiska nie
kompetentnego prezesa i powołania na nie jego syna...
Wprawdzie są to poszlaki, a nie dowody, lecz jest ich
coraz więcej.
Intuicyjnie zaś czuł, że czeka go jeszcze wiele nie
spodzianek.
- Koszmarna robota.
Podniósłszy głowę, Jackson utkwił spojrzenie
w mężczyźnie, który pracował dwa metry dalej. Wąsy
i siwa czupryna Emmetta Fallona lśniły od potu; ko
szula i spodnie lepiły mu się do ciała. Emmett praco
wał w Colton Enterprises od samego początku. Był
prawą ręką Joego. Kilka miesięcy temu przeszedł na
emeryturę. Podobno przyczyniły się do tego jego pro
blemy z alkoholem. Krążyły plotki, że to Joe zmusił
przyjaciela do podjęcia takiej właśnie decyzji. Czer
wona, opuchnięta twarz i przekrwione oczy świadczyły
o tym, że Fallon wciąż zaglądał do butelki.
- I koszmarny upał. - Rozejrzawszy się, Jackson
stwierdził, że została im mniej więcej jedna czwarta da
chu. - No cóż, chyba starczy na dziś. Dokończymy jutro.
- Dobry pomysł.
Emmett odłożył młotek, z którym nie rozstawał się
76
KAREN HUGHES
od paru godzin, i przeciągnął się, usiłując rozluźnić
zesztywniałe mięśnie.
- Masz, durniu, nauczkę - mruknął pod nosem. -
Zachciało ci się pomagać synowi. - Ściągnął skórzane
rękawice robocze, po czym wyjął z kieszeni pomiętą
paczkę papierosów i zapalniczkę. - Hej, Jackson, mo
że ja jestem ślepy, może ty gdzieś tu widzisz Blake'a?
Przecież miał z nami zasuwać.
Jackson wyszczerzył w uśmiechu zęby.
- Ostatni raz widziałem go godzinę temu. Ale czy
idąc do telefonu, nie mówił, że zaraz wróci?
- Owszem, mówił. Pewnie zapłacił sekretarce, aby
wezwała go na tę telekonferencję. - Emmett zapalił
papierosa; po chwili wypuścił z ust kłęby dymu. -
Cholera, nie jestem przyzwyczajony do pracy fizycz
nej. Plecy mnie bolą, kości mi trzeszczą...
- Znam to uczucie - powiedział Jackson.
Zdjąwszy rękawice, wetknął je do tylnych kieszeni
spodni, następnie wykonał kilka kolistych ruchów bar
kami, by rozruszać stawy. Odkąd zamieszkał w San
Diego, najczęściej widywał betonowe drapacze chmur
i zatłoczone autostrady. Teraz, jak okiem sięgnąć, miał
przed sobą łagodnie opadające wzgórza porośnięte so
czyście zieloną trawą, pasące się na nich krowy, gdzie
niegdzie łany złocistego zboża, tu i ówdzie błękitny
staw. W oddali widział rezerwat, w którym dorastała
Cheyenne. Wzdłuż jego granicy rosły sięgające niebios
ogromne sekwoje.
Przestrzeń, cisza, dzika przyroda nęciły go jak nigdy
dotąd.
WIZJONERKA
77
Zerknął na Emmetta, który siedział obok, zaciągając
się papierosem.
- Przedwczoraj byłem w gabinecie stryja. Na biur
ku wciąż ma przycisk, który mu dałeś, kiedy z pierw
szego szybu w Wyoming trysnęła ropa. To były cza
sy, co?
- Oj, tak. - Po chwili jednak błysk podniecenia
w oczach Emmetta zgasł. - Znamy się jak łyse konie,
ja i Joe. Niestety, nie zawsze się ze sobą zgadzamy.
- Na moment zamilkł. - No dobra, starczy na dziś.
- Miałem to samo powiedzieć - rzekł Blake Fallon,
który właśnie w tej sekundzie wspiął się po metalowej
drabinie. Spojrzał na zegarek. Zanim udał się do tele
fonu, kilka godzin przepracował na dachu. Dżinsy
i koszulę miał w identycznym stanie co Jackson i Em-
mett. - Przepraszam, że zostawiłem was samych, ale
prawnik z Fundacji Hopechest postanowił omówić ca
łoroczny budżet. Punkt po punkcie.
- Cholerni prawnicy - mruknął Emmett. - Ciągle;
się wszystkiego czepiają.
Blake pokręcił głową.
- Chyba powinieneś bardziej liczyć się ze słowami,
tato.
Emmett spojrzał na Jacksona i nagle wytrzeszczył
oczy, jakby dopiero w tej chwili uświadomił sobie, kirn
ten jest z zawodu. Zgasił papierosa, po czym wstał.
- Przepraszam, chłopcze. Oczywiście nie miałem
ciebie na myśli.
- W porządku, nic się nie stało. - Zahaczywszy
młotek o pętlę W pasku na narzędzia, Jackson sięgnął
78
KAREN HUGHES
po swą pogniecioną koszulę. Patrząc na Blake'a, wska
zał niedokończoną część dachu. - Jeśli krępujesz się
spytać, czy jutro też możesz na mnie liczyć, chciałem
ci powiedzieć, że owszem, możesz.
Blake rozciągnął usta w uśmiechu.
- Skoro nie muszę już uciekać się do szantażu, że
by cię tu ściągnąć, powiem Holly, żeby oddała ci
znak firmowy porsche, który kazałem jej odkręcić
z maski.
Jackson roześmiał się.
- Zawsze wiedziałeś, jak osiągnąć cel.
- Z dumą mogę powiedzieć, że nauczyłem się tego
od twojego stryja.
- Na mnie też możesz jutro liczyć - oznajmił Em-
mett, ostrożnie zbliżając się do krawędzi dachu. - Jeśli
oczywiście nadal potrzebujesz mojej pomocy.
- Jasne, że tak. - Przez moment Blake bez słowa
patrzył, jak Emmett opuszcza nogę na drabinę. - Spra
cowałeś się, tato. Zajrzyj do biura. Holly przygotowała
dzban zimnej lemoniady.
- Osobiście wolałbym zimne piwo - burknął star
szy mężczyzna i po chwili zniknął z pola widzenia.
Wzdychając ciężko, Blake przeczesał ręką włosy.
- Przepraszam za tę uwagę o prawnikach - zwrócił
się do Jacksona. - Ojciec zawsze najpierw mówi, a do
piero potem myśli. Zresztą znasz go.
- Nie przejmuj się. - Jackson zacisnął rękę na ra
mieniu przyjaciela. - Słyszałem już tyle dowcipów
o prawnikach, że jestem uodporniony.
- Wiele z nich sam opowiadałem... - Blake
WIZJONERKA
79
uśmiechnął się z lekkim zażenowaniem. - Dzięki za
pomoc, stary. Jestem ci naprawdę wdzięczny.
Jackson zerknął na równo przybite arkusze blachy.
Mimo obolałych mięśni i spalonej słońcem skóry czuł
wyraźną satysfakcję; miło było widzieć rezultat swojej
pracy, a to się rzadko zdarzało, gdy pracował przy
biurku.
- Wiesz co? - Popatrzył na Blake'a. - Mam dla
ciebie propozycję.
- Jaką?
- Jeśli zostawisz w spokoju mojego porsche, to do
końca tygodnia przez kilka godzin dziennie będę do
twojej dyspozycji.
- Serio? Chyba z radości cię wycałuję.
- Ani mi się waż!
- Naprawdę gotów jesteś tu przyjeżdżać i mi po
magać?
- Tak. Jako dzieciak zawsze z niecierpliwością
czekałem na festyn organizowany w Dniu Pamięci. Od
tamtej pory minęło tyle lat... Trochę brakuje mi kon
dycji, ale postukać młotkiem jeszcze potrafię.
Blake zmarszczył z namysłem czoło.
- A twoja praca? - spytał.
- Wziąłem urlop - wyjaśnił Jackson. - Usiłuję
podjąć decyzję, czy dalej chcę pracować dla Colton
Enterprises. - Wbił oczy w rozciągający się wokół
sielski krajobraz. - Prawdę mówiąc, zastanawiam się,
czy w ogóle nie rzucić prawa.
- Wiesz, nie chciałbym się narazić Joemu, ale gdy
byś uznał, że rezygnujesz z Colton Enterprises, lecz
80
KAREN HUGHES
nie z zawodu prawnika, to Fundacja Hopechest poszu
kuje kogoś, kto reprezentowałby w sądzie nasze dzieci.
Najpóźniej w ciągu miesiąca musimy kogoś znaleźć.
- Będę to miał na uwadze.
- Świetnie. A teraz może byśmy zeszli na dół i na
pili się lemoniady?
- Chętnie. - Jackson ruszył w stronę drabiny. -
Ale oprócz lemoniady chciałbym wziąć prysznic i po
życzyć od ciebie czystą koszulę. Przed powrotem do
domu muszę zajrzeć na moment do Cheyenne.
- Podejrzewam, że może być dość zajęta.
- A to dlaczego?
- Mniej więcej kwadrans temu przyjechała do niej
Sophie. Pomogłem jej wyjąć z samochodu kojec, wiel
ką torbę z pieluchami i przenośną huśtawkę. Zdaje się,
że ma dziś jakieś ważne spotkanie, River zaś przyjmuje
poród jednej z klaczy, więc cioci Cheyenne przypadła
rola opiekunki.
Doskonale, pomyślał Jackson. Poczeka, aż mała
Meggie pójdzie spać i wtedy pogada z Cheyenne.
Zresztą gotów był czekać w nieskończoność.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Pół godziny po tym, jak Sophie Colton James
wsiadła do jaguara i odjechała sprzed małego drew
nianego domku zamieszkanego przez bratową, trzy
miesięczna Meggie James rozpoczęła koncert.
Cheyenne sprawdziła pieluszkę. Była suchusieńka.
Podgrzała butelkę z mlekiem, którą Sophie dostarczyła
wraz z pieluszkami. Płacz nie ustał. Wyjęła z torby
grzechotkę w kształcie puszystej białej owieczki.
Dziecko nie wykazało nią najmniejszego zaintereso
wania. Przez cały czas nuciła kojącą kołysankę w ję
zyku Mokee-kittuun. Nic nie pomagało.
- Ciii, maleńka. - Coraz bardziej przejęta, Che
yenne gładziła miękkie czarne loki. - Już dobrze,
aniołku. Śpij, malutka, śpij.
Chodziła po pokoju, tuląc do piersi czerwone na
twarzy, krzyczące dziecko. Żałowała, że nie ma fotela
na biegunach i zatyczek do uszu.
- Meggie próbuje przełamać barierę dźwięku?
Cheyenne odwróciła się na pięcie. Za siatkowymi
drzwiami zobaczyła Jacksona.
- Na to wygląda.
- Sprawdziłaś, czy ma sucho? - Nie czekając na
zaproszenie, otworzył drzwi i wszedł do środka.
82
KAREN HUGHES
- Tak. - Skrzywiła się z bólu, kiedy Meggie za
cisnęła rączkę na jej włosach. Następnym razem musi
pamiętać, aby przed wizytą bratanicy zapleść warkocz.
- Sophie zmieniła pieluszkę tuż przed wyjściem.
- Może jest głodna?
- Wątpię. Nie chciała butelki. Grzechotki też nie.
Ani kołysanki, którą jej zaśpiewałam.
Jackson wyprostował maleńkie paluszki, uwalniając
z nich włosy Cheyenne.
- Co jak co, ale płuca to ma zdrowe - oznajmił.
- Chcesz mi ją dać? Może będę miał więcej szczęścia.
- Znasz się na dzieciach?
Wzruszył ramionami.
- Mam dziesiątki kuzynów. Rodzonych i przybra
nych. W swoim czasie wszyscy darli się wniebogłosy.
I chyba wszystkich udało mi się uspokoić.
- Skoro jesteś ekspertem od małych wyjców... -
Cheyenne podała Jacksonowi wrzeszczące dziecko. -
Gdybym tylko wiedziała, co jej dolega...
- Gorączki nie ma - stwierdził Jackson, przykła
dając palce do zapłakanej buzi.
- Nie, policzki ma całkiem chłodne.
- A dziąsła? Nie są spuchnięte? Ząbki się nie wy-
rzynają?
Cheyenne otworzyła szeroko oczy.
- Ząbki? Przecież ona ma zaledwie trzy miesiące.
W tym wieku chyba się jeszcze nie ząbkuje?
- Diabli wiedzą. Ale jeśli nie chcemy ogłuchnąć
i jeśli nie chcemy, żeby krowy uciekły przerażone,
warto sprawdzić.
WIZJONERKA
83
- Słusznie.
- Widziałem, jak to robiła ciotka Meredith. - Przy
sunął kłykieć do ust dziecka. - No, maleńka, otwórz
buźkę. Ugryź wujka. Grzeczna dziewczynka - po
chwalił ją, kiedy posłusznie wykonała polecenie. Po
chwili wskazał głową w stronę torby z pieluszkami po
zostawionej w kojcu. - Czy Sophie dała coś, co by
się nadawało do żucia? Jakiegoś gryzaka?
- Nie wiem. Ale w razie czego sama coś skombi-
nuję. - Pod paczką pieluszek Cheyenne znalazła nie
duży izotermiczny pojemnik, a w nim dwa różowe kół
ka z gumy. - Trzymaj.
Jackson zabrał Meggie swój palec, a na jego miej
sce wsunął schłodzone kółko. Dziewczynka, wciąż je
szcze pochlipując, zacisnęła dziąsła. Twarz miała za
czerwienioną i mokrą od łez.
- Po raz pierwszy w życiu opiekuję się takim ma
leństwem. - Cheyenne podeszła bliżej i odgarnąwszy
włosy za uszy, przyjrzała się swojej bratanicy. - Sophie
nigdy nie zostawi mi jej na cały weekend, jeżeli nie
radzę sobie nawet przez godzinę.
- Spokojna głowa, zostawi. - Jackson uśmiechnął
się promiennie. - Zresztą możemy zawrzeć trójstronny
pakt. Żadne z nas nikomu nie piśnie słowa o tym, co
się tu dzisiaj działo. Tb będzie nasza słodka tajemnica.
Prawda, kruszynko? - Popatrzył na Meggie, która roz
ciągnęła wargi w bezzębnym uśmiechu.
Wysoki, szczupły, pachnący mydłem i szamponem,
o zaczesanych do tyłu wilgotnych włosach, wyglądał
tak naturalnie, tak swobodnie z gaworzącym maleń-
84
KAREN HUGHES
stwem w ramionach, jakby codziennie się nim zaj
mował.
Wzruszona jego delikatnością, Cheyenne odwróciła
wzrok. Zdumiała się, widząc, że słońce zaczyna już
zachodzić.
- Nie zdawałam sobie sprawy, że jest tak późno
- powiedziała, spoglądając ponownie na Jacksona. -
Przyznaj się: reperując dach stajni, usłyszałeś płacz
Meggie i postanowiłeś przybiec tu, żeby wybawić ją
z opresji?
- Nie. Żeby odwiedzić ciebie. Chcę o czymś z tobą
porozmawiać. Wolałbym nie odkładać tego do jutra.
Wyraz powagi na jego twarzy sprawił, że Cheyenne
zaschło w ustach. Natychmiast przypomniała sobie
swoją wizję sprzed paru dni. Wiedziała, że Jackson ma
kłopoty, ale nie wiedziała jakie. Instynkt podpowiadał
jej, że właśnie one go do niej teraz sprowadziły.
- Dobrze, tylko położę malutką spać.
Jackson pocałował Meggie w czubek głowy, po
czym przekazał ją Cheyenne.
Podczas gdy Cheyenne nuciła kołysankę, usiłując
uśpić Meggie, Jackson rozglądał się po jej królestwie.
Salon był nieduży, o chłodnych kamiennych ścianach
i ciepłej drewnianej podłodze. Na dużej beżowej ka
napie piętrzyły się miękkie poduszki w złocistobrązo-
wych pokrowcach. Pod oknem wychodzącym na ganek
stał stół, a na nim ogromny cynowy dzban pełen barw
nych kwiatów. Na środku lśniącej dębowej podłogi le
żał prosty, supełkowy dywan.
WIZJONERKA 85
Przez otwarte drzwi widać było małą, porządnie
utrzymaną kuchnię; w oczy rzucały się wypełnione
ziołami dekoracyjne koszyczki zawieszone nad zle
wem. Sypialnia przypuszczalnie znajdowała się na koń
cu pogrążonego w mroku korytarza.
Dom był skromnie urządzony, czysty i schludny.
Jak jego lokatorka, pomyślał Jackson, spoglądając na
Cheyenne, która wkładała dziecko do przenośnej ko
łyski. Miała na sobie białą bawełnianą bluzkę i czarne
szorty, które odsłaniały jej długie nogi. Owinąwszy ma
leństwo żółtym kocykiem, wyprostowała się, po czym
odgarnęła z twarzy włosy.
Z trudem nad sobą panował. Czuł tak palące po
żądanie, że cofnął się o krok, aby zwiększyć dystans
pomiędzy sobą a Cheyenne.
- Coś się stało? - spytała szeptem.
- Nie.
Odczekał chwilę, aby uspokoił mu się oddech.
- Zauważyłem fotele na ganku - powiedział. -
Może tam usiądziemy?
- Dobrze. Będziemy słyszeli Meggie, jeśli się
obudzi.
- Jeśli zacznie wyć, usłyszymy ją z drugiego końca
świata - stwierdził Jackson, kierując się do drzwi.
Słońce wisiało nisko nad horyzontem, opromieniając
krajobraz ciepłym pomarańczowym blaskiem. Przed gan
kiem rosły krzaki żółtych róż, dalej ciągnął się trawnik
otoczony niskim drewnianym płotkiem pomalowanym
w identycznym żółtym kolorze co dom.
Cheyenne usiadła w wiklinowym fotelu, na podu-
86
KAREN HUGHES
szce w kwieciste wzory, Jackson zaś na poręczy
wzdłuż ganku.
- Ojej, nie zaproponowałam ci nic do picia. Mam
wino, piwo...
- Nie, dziękuję. Ostatni raz miałem w ustach al
kohol na weselu mojej siostry. Straciłem przytomność.
Od tamtej pory unikam go jak ognia.
- Mogę przyrządzić dzbanek mrożonej herbaty.
- Nie trzeba. Po prostu chcę pogadać.
- No dobrze.
Zacisnął palce na poręczy. Z oddali niosło się po
rykiwanie krów domagających się wydojenia.
- Cały dzień myślałem o tym, co zaszło między
nami na strzelnicy - zaczął. - Prawdą jest, że nigdy
nie marzyłem o żadnym poważnym związku. Nigdy
mi na tym nie zależało. To się jednak zmieniło. Chciał
bym, abyśmy byli razem.
Widział strach i ból w jej oczach; w głębi duszy
przeklinał człowieka, który kiedyś musiał ją skrzyw
dzić.
- A ja nie wiem, czego chcę. Po prostu nie wiem.
I nie pozwolę, aby ktokolwiek podejmował za mnie
decyzję.
- Nie zamierzam za ciebie decydować ani do cze
gokolwiek cię zmuszać. Wiem, że zostałaś boleśnie zra
niona. Że wolisz pozostawić sprawy swojemu natural
nemu biegowi. Jestem w stanie to zaakceptować.
- Ale jak długo? - W jej głosie pobrzmiewała nuta
wyzwania.
- Tak długo, jak będzie trzeba - odparł.
WIZJONERKA
87
Nieczęsto się zdarzało, aby piękna kobieta trzymała
go na dystans. Wiedział, że musi do tego przywyknąć.
Przygryzając dolną wargę, przez chwilę spoglądała
na niego bez słowa.
- Właśnie o tym chciałeś ze mną porozmawiać? -
spytała wreszcie.
- Nie...
Wbił wzrok w żwirową drogę, która wiła się między
połaciami zieleni. Prowadziła do stojącego w oddali
domu, który służył za mieszkanie i biuro Blake'a Fal-
lona. Dalej znajdowały się stajnie, stodoły, padoki oraz
stary zniszczony płot wyznaczający granicę terenu na
leżącego do Hopechest.
Po raz setny w dniu dzisiejszym zastanawiał się,
czy prawnik z dużego miasta - przyzwyczajony do ha
łasu, zgiełku, gęstej zabudowy - może być szczęśliwy,
mając wokół siebie ciszę i rozległe przestrzenie.
- Jackson, halo! Jesteś tu?
Pytanie Cheyenne sprowadziło go na ziemię.
- Przepraszam.
- Może w końcu mi powiesz, co cię gryzie?
- Dobrze. A więc uzgodniliśmy, że damy sobie
szansę, aby lepiej się poznać. Ale nie poznamy się le
piej, jeśli nie będziemy wobec siebie szczerzy.
- Szczerzy? - spytała, spinając się lekko. - O coś
konkretnie ci chodzi?
- O wszystko - odparł i krzyżując ręce na piersi,
skoczył na głęboką wodę. - Wiesz, że ta sama osoba,
która usiłowała zabić Joego rok temu, mniej więcej
przed czterema miesiącami podjęła kolejną próbę?
88
KAREN HUGHES
- Tak, Sophie mi o tym mówiła. Powiedziała, że
Joe był w sypialni, szykował się do kolacji. Akurat po
chylił się, żeby zawiązać sznurowadło, kiedy kula roz
trzaskała okno.
- Właśnie. Tak się pechowo złożyło, że tego dnia
postanowiłem odwiedzić stryja. Skręciłem w podjazd
kilka minut po tym, gdy padł strzał.
Cheyenne przechyliła w bok głowę.
- Dlaczego użyłeś słowa „pechowo"?
- Ponieważ gliniarze z Prosperino, w szczególno
ści detektyw Law, podejrzewają, że to ja stoję za tymi
nieudanymi zamachami.
Ku swojemu zadowoleniu ujrzał na twarzy Che
yenne wyraz niedowierzania.
- Co takiego?
- Sądzę, że jestem głównym podejrzanym Lawa.
- Ale dlaczego? Co mu strzeliło do łba?
- Opiera swoje podejrzenia na trzech przesłankach.
Po pierwsze, wie, że jeżeli Joe umrze, osobą, która
odziedziczy Colton Enterprises, będzie mój ojciec.
Na moment zamilkł. Przypomniał sobie swoją roz-
rnowę z ojcem. Żeby chociaż Graham miał wyrzuty su
mienia, że przespał się z żorią własnego brata i spłodził
dziecko, do którego nie może - i nie zamierza - się przy
znać! A on nie tylko nie miał wyrzutów sumienia, ale
też ochoczo zgodził się zapłacić Meredith dwa miliony
dolarów, aby nikomu nie wyjawiła prawdy.
- Ojca i mnie nigdy nie łączyły zbyt bliskie sto
sunki - kontynuował po chwili. - Ostatnio nasze re
lacje jeszcze bardziej się pogorszyły. W każdym razie
WIZJONERKA 89
uważam, że pod jego sterami firma wkrótce znalazłaby
się w poważnych kłopotach finansowych.
- No dobrze, ale nie rozumiem, co ma piernik do
wiatraka. Dlaczego to ma świadczyć na twoją nieko
rzyść? Przecież to nie ty wzbogaciłbyś się na śmierci
stryja.
- Z początku też tego nie rozumiałem. Ale potem
Law napomknął o pewnej sprawie, którą prowadziłem
wiele lat temu, tuż po obronie dyplomu. Reprezentowa
łem mojego przyjaciela, którego ojciec, człowiek uza
leżniony od alkoholu i narkotyków, powoli prowadził
do bankructwa rodzinną firmę. Sąd wydał decyzję na
naszą korzyść, czyli nakazał ojcu ustąpić ze stanowiska
prezesa. Władzę nad firmą przejął syn. Zdaniem Lawa
fakt, że prowadziłem tę sprawę, świadczy o tym, że
w wypadku śmierci Joego zdołałbym, nie łamiąc pra
wa, przejąć kontrolę nad Colton Enterprises.
- Może byś zdołał, ale to nie znaczy, że strzelałeś
do stryja - oznajmiła cicho Cheyenne.
- Słusznie. Law oczywiście też ma tego świado
mość. Ale, jak wspomniałem, opiera swoje podejrzenia
na trzech przesłankach. Druga jest znacznie poważniej
sza. Otóż trzy tygodnie temu jakiś mężczyzna, który
mógłby być moim bliźniakiem, pojawił się w pewnej
agencji ubezpieczeniowej w Los Angeles, i jako Jack
son Colton wykupił polisę wartą milion dolarów dla
Joego Coltona.
- I to nie byłeś ty?
- Nie, to nie byłem ja.
Cheyenne zmarszczyła z namysłem czoło.
90
KAREN HUGHES
- Druga próba zabójstwa Joego miała miejsce
przed paroma miesiącami. Pierwsza niemal rok temu.
Gdybyś chciał odnieść korzyści ze śmierci stryja, wy
kupiłbyś polisę wcześniej.
- Zwróciłem Lawowi na to uwagę. On jednak
twierdzi, że pierwsze dwie próby to było działanie po
zorowane, mające wszystkim zamydlić oczy. Że od po
czątku tak to zaplanowałem i dopiero trzecia próba
przyniesie zamierzony skutek.
- Hm. Potrafiłbyś z tak dużej odległości trafić do
celu?
Jackson uśmiechnął się ponuro.
- Jako nastolatek wszystkie letnie wakacje spędza
łem u stryja na ranczu. Ćwiczyłem strzelanie do celu,
polowałem, uśmiercałem chore krowy i ranne konie.
W strzelaniu z broni palnej jestem tak dobry jak ty
w strzelaniu z łuku. O tym Law też wie. Facet jest
niesłychanie dokładny i metodyczny.
- Czy to z powodu tej polisy wybrałeś się wczoraj
do Los Angeles?
- Tak. Wyobraziłem sobie, że wejdę do agencji
ubezpieczeniowej, przedstawię się pracownikowi, od
którego niby to ją kupiłem, i zażądam wyjaśnień.
Przeczesał ręką włosy. Choć opuścił agencję dwa
dzieścia cztery godziny temu, serce waliło mu tak jak
wczoraj, kiedy zakończywszy rozmowę, wsiadł z po
wrotem do samochodu.
- Pracownik agencji upierał się, że to mnie sprzedał
polisę. W dodatku podpis na dokumencie tak bardzo
przypomina mój, że nie zamierzam dawać glinom
WIZJONERKA
91
próbki mojego charakteru pisma, żeby mogli dokonać
porównania.
- Skoro nie ty wykupiłeś polisę, to kto?
- W Los Angeles żyje pełno głodujących aktorów.
Myślę, że nietrudno znaleźć desperata, który dla za
robku, nie zadając żadnych pytań, gotów byłby na kilka
godzin wcielić się w nie znanego sobie faceta. W koń
cu wiele by nie ryzykował.
- Faktycznie. Skoro byłby ucharakteryzowany, nikt
nie zdołałby go rozpoznać.
- Poza osobą, która go wynajęła, a w jej własnym
interesie jest zachowanie milczenia. Podejrzewam, że mój
sobowtór nie nabrałby nikogo, kto mnie zna, ale oczy
wiście nie po to go wynajęto. Facet z agencji ubezpie
czeniowej wczoraj widział mnie, prawdziwego mnie, po
raz pierwszy w życiu. Nie miał powodu kwestionować
tożsamości gościa, który trzy tygodnie temu pojawił się
u niego w biurze i przedstawił jako Jackson Colton.
- Gdzie byłeś tego dnia, kiedy twój sobowtór ku
pował tę polisę? Nie możesz udowodnić, że byłeś
gdzieś indziej? Że ktoś ci dotrzymywał towarzystwa?
- Byłem tu, w Prosperino. Dwa dni później miał
się odbyć ślub Lizy. Pamiętam, że chciałem przemyśleć
kilka spraw. Wsiadłem rano do samochodu i nic ni
komu nie mówiąc, ruszyłem przed siebie. Za benzynę
i posiłki płaciłem gotówką. Gdybym wiedział, że po
trzebne mi będzie alibi, postarałbym się o nie. Płacił
bym kartą kredytową, rozmawiał z ludźmi...
Cheyenne pokiwała głową. Nie spuszczała z niego
wzroku.
92
KAREN HUGHES
- Wspomniałeś, że Law ma trzy powody, aby cię
podejrzewać. Jaki jest trzeci?
- Trzeci... - Jackson poczuł, jak niewidoczna ob
ręcz zaciska mu się wokół piersi. - Trzeci ma związek
z tobą.
- Ze mną? Jaki?
- Na przyjęciu urodzinowym Joego prosiłaś, żebym
przyniósł ci coś do picia. Mieliśmy wznieść toast za
zdrowie jubilata. Oba barki na patio były oblężone.
Postanowiłem skorzystać z barku w gabinecie stryja.
Zanim wszedłem do holu, obejrzałem się przez ramię.
Patrzyłaś na mnie.
- To prawda - przyznała, rumieniąc się po czubki
uszu. Przeniosła spojrzenie na splecione na kolanach
dłonie. - Pamiętam, o czym myślałam. Żebyś szybko
do mnie wrócił.
- Zamierzałem. - Zawahał się. - Cheyenne, czy
detektyw Law przesłuchiwał się tamtego wieczoru?
- Law nie. Jakiś inny policjant. Zanim pozwolono
nam opuścić ranczo, wszyscy musieliśmy składać ze
znania. Pytano mnie, czy czyjeś zachowanie nie wzbu
dziło moich podejrzeń, czy nie zauważyłam kogoś z pi
stoletem. Takie rzeczy.
- Odkąd Law ubzdurał sobie, że to ja strzelałem,
ponownie przesłuchuje osoby obecne na przyjęciu.
Myślę, że niedługo wezwie ciebie.
- Niepotrzebnie straci czas. Nie widziałam, kto pró
bował zabić Joego.
- To prawda. Ale widziałaś mnie w holu. Patrzyłaś,
jak znikam w środku.
WIZJONERKA
93
- Owszem. I co z tego?
- A później jeszcze obserwowałaś hol?
- Nie. - Zmarszczyła czoło, usiłując sobie przypo
mnieć, co dokładnie robiła. - Rozmawiałam z Rebeką
Powell... podszedł do nas Rafe... i zaraz potem usły
szeliśmy strzał. Rafe pociągnął nas obie na ziemię. -
Rozłożyła ręce w geście bezradności. - W jaki sposób
mogę pomóc policji? Mówiąc, gdzie byłeś, tuż zanim
padł strzał? Dając ci alibi?
- Alibi? - Rozciągnął usta w ironicznym uśmie
chu. - Niestety. Ustalono trajektorię kuli. Policja wie,
że człowiek, który oddał strzał, stał w pobliżu wejścia
do holu. Tam, gdzie widziałaś mnie chwilę wcześniej.
- No tak, ale ty wszedłeś do środka.
- A ty zaczęłaś rozmawiać z Rebeką. Przestałaś pa
trzeć w moją stronę. Po kilku sekundach mogłem wy
łonić się ze środka, wyciągnąć broń i strzelić.
Dojrzał w jej oczach błysk zrozumienia.
- Można zatem powiedzieć, że jeśli powiem La
wowi, co widziałam, on nabierze jeszcze większych
podejrzeń co do twojej osoby.
- Właśnie.
Wstała z fotela i przeszła na koniec ganku. Skrzy
żowawszy ręce na piersi, wpatrywała się w krzaki róż
na trawniku przed domem. Włosy, czarne niczym niebo
w bezksiężycową noc, opadały jej prosto na plecy.
- Dziwne - powiedziała cicho. - Jackson Colton,
który jak sam przyznaje, całe życie unikał poważnych
związków, nagle pragnie być ze mną...
- Ja naprawdę...
94
KAREN HUGHES
- I tak się szczęśliwie składa, że jestem jedyną ko
bietą, która może cię uratować od więzienia. Wystar
czy, że w rozmowie z Lawem przemilczę, że widzia
łam cię w holu.
Jackson zacisnął powieki. Jako prawnik, mógł się
spodziewać takiej właśnie reakcji. Jako mężczyzna,
który z każdą minutą darzył Cheyenne coraz większym
uczuciem, obawiał się jej. Przez chwilę milczał.
- Nie przyszedłem tu po to, aby cię oczarować,
uwieść i w ten sposób zapewnić sobie wolność.
- Czyżby? - Zmierzyła go uważnie wzrokiem.
W jej oczach płonął gniew. - Zakochana kobieta nie
chętnie składa zeznania obciążające kochanka.
- A więc będziemy kochankami?
Uniosła brodę.
- Do tego dążyłeś dziś rano. Przekonałeś się, że
nie jestem osobą, którą łatwo poderwać. Plan A spalił
na panewce. Miałeś cały dzień na to, aby wymyślić
nową linię obrony. Czy to jest twój plan B, Jackson?
Czy przyszedłeś tu, licząc na to, że przekabacisz mnie
na swoją stronę? Uprosisz, abym nic nie mówiła po
licji?
Rozumiał jej pretensje, lecz nie umiał powstrzymać
złości, jaka w nim narastała. Zeskoczywszy z balustra
dy, zbliżył się do Cheyenne i popatrzył jej prosto
w oczy.
- Posłuchaj - rzekł, usiłując zachować spokój. -
Rano pragnąłem czegoś więcej. Sam pocałunek mnie
nie zadowalał. To było chyba dość oczywiste. Pragnę
cię, Cheyenne. Za każdym razem, kiedy cię widzę, kie-
WIZJONERKA
95
dy czuję zapach twojej skóry, twoich włosów, to prag
nienie się pogłębia. Na przykład teraz...
- Ja... - Cofnęła się. On postąpił krok za nią. -
Nie chcę...
- A ja chcę. Chcę cię zabrać w jakieś ciche, ro
mantyczne miejsce, siedzieć z tobą w blasku świec. -
Wodził wzrokiem po jej twarzy, jakby każdy skrawek,
każdy szczegół, powierzał swej pamięci. - Chcę pić
z tobą wino, chcę powoli zdejmować z ciebie ubranie
i słyszeć, jak wzdychasz z podniecenia. Chcę się z to
bą kochać, całować cię. Chcę, abyś zapomniała, że po
za mną żyją na świecie inni mężczyźni. Tego chcę,
Cheyenne.
Wargi jej drżały.
- Przestań - szepnęła. - Nie potrafię logicznie my
śleć, kiedy mówisz takie rzeczy.
- To dobrze. Ja też nie potrafię logicznie myśleć,
kiedy jestem blisko ciebie. - Wziął głęboki oddech.
- Dzisiejszy pocałunek nie miał nic wspólnego z moi
mi problemami. I nie przyszedłem tu po to, aby cię
„przekabacić". Nie zamierzam cię prosić, abyś cokol
wiek ukrywała przed Lawem. Przeciwnie, zależy mi
na tym, abyś powiedziała mu prawdę. Tak jak ja to
zrobiłem.
Czubkiem języka zwilżyła usta.
- Jesteś pewien? - spytała. - Naprawdę chcesz, że
bym powiedziała policji, że stałeś niemal w tym sa
mym miejscu, z którego oddano strzał?
- Nie, psiakrew! Wcale nie chcę! - Odgarnął
z czoła włosy. - Ale taka jest prawda i nic tego nie
96
KAREN HUGHES
zmieni. Nie strzelałem do Joego. Byłem w połowie
drogi do baru, kiedy usłyszałem huk. Wybiegłem z po
wrotem na patio, gdzie panował straszliwy harmider.
Szkoda, że z nikim nie rozmawiałem w chwili, gdy
strzelano. I szkoda, że nikt mnie nie widział, kiedy ten
drań po raz drugi usiłował zabić Joego. Od roku wła
ściwie dwie sprawy zaprzątają moje myśli: ty i zama
chowiec. Cały czas rozpamiętuję nasze spotkanie...
- Może ja... - zaczęła niepewnie.
- Może ty co?
Spuściła wzrok.
- Też o tobie myślę - przyznała cicho. - Od tamtej
pory nie potrafię o tobie zapomnieć.
Jej słowa sprawiły mu głęboką satysfakcję.
- Więc nie powinno cię dziwić, że zależy mi na
tym, abyśmy spróbowali życia we dwoje. Skoro przez
tyle czasu nie zapomnieliśmy o sobie... Może to coś
znaczy?
- Może. I może boję się poznać odpowiedź?
- Ja również mam pietra. Tylko wyglądam na choj-
raka, a w rzeczywistości... - Przetarł ręką brodę. -
Cieszę się, że mnie odepchnęłaś, kiedy chciałem... no
wiesz. Takie powolne odkrywanie cech drugiej osoby
ma niezaprzeczalny urok.
- Tak sądzisz?
- Zdecydowanie. Przekonałem się, na przykład, że
jesteś osobą silną, stanowczą. Posiadasz cechy wojow
nika.
- To po matce. W jej żyłach płynęła krew wojow
ników.
WIZJONERKA
97
Przez chwilę nie odzywał się.
- Wiesz - powiedział wreszcie. - Mimo wszystko
uważam się za szczęściarza.
- Za szczęściarza? - Popatrzyła na niego z niedo
wierzaniem. - Policja podejrzewa cię o próbę zamor
dowania Joego, więc nie bardzo rozumiem...
- Kiedy mam dużo spraw na głowie - przerwał jej
- albo gdy nie mogę sobie z czymś poradzić, zwykle
idę do kina. Najlepiej mi się myśli, kiedy siedzę w cie
mnej sali, wpatrując się w ekran. - Podniósł rękę. Za
mierzał pogładzić Cheyenne po włosach. Nagle jednak
przypomniawszy sobie, co jej obiecał, opuścił dłoń. -
Właśnie tamtego dnia po rozmowie na komisariacie
wybrałem się do kina w Prosperino. Po wyjściu spot
kałem ciebie. I co? Może nie jestem szczęściarzem?
Zadrżała. Nigdy dotąd nie sądziła, że głos może pie
ścić czulej od dotyku. Romantyczne miejsce, blask świec,
wino, pocałunki. Jak bardzo tego pragnęła! Marzyła
o tym, aby Jackson zamienił słowa w czyn, aby zburzył
mur, jakim odgradzała się od miłości. Z drugiej strony
bała się. Dopiero niedawno zabliźniła się rana w jej sercu.
- Doceniam fakt, że powiedziałeś mi o policji -
oznajmiła cicho. - O podejrzeniach detektywa Lawa.
- Nie chcę, aby istniały między nami jakieś taje
mnice czy niedomówienia.
Poczuła ucisk w gardle. Przyszedł do niej i ryzy
kując, że go odtrąci, wyznał jej prawdę. Ona jednak
nie mogła odwdzięczyć, się tym samym. O swoim da
rze - o wizjach, jakie ją nawiedzały - nie zamierzała
mu mówić.
98
KAREN HUGHES
- Nie strzelałem do stryja - oświadczył. - To nie
ja usiłowałem go zabić. Mam nadzieję, że kiedy po
znamy się lepiej, uwierzysz mi na słowo.
Zdała sobie sprawę, że musi się wziąć w garść.
Złość i urażona duma nie pozwoliły jej jasno myśleć.
Skup się, nakazała sobie w duchu.
Po przesłuchaniu na komisariacie, kiedy już wie
dział, że jest podejrzany i że jej zeznania mogą go je
szcze bardziej obciążyć, Jackson wcale do niej nie
przyjechał. Wcale nie chciał jej uwodzić. Pojechał do
kina.
To ona tam na niego czekała.
Zamknęła oczy. Dar, który odziedziczyła po matce,
umożliwiał jej niesienie pomocy, ale wyłącznie lu
dziom dobrym. Tego dnia, kiedy Jackson rozmawiał
z detektywem, ona miała wizję. Nie rozumiała, na
czym polegają jego problemy, ale wiedziała, że musi
mu pomóc.
Dlatego, że jest niewinny.
Przeniosła spojrzenie na jego twarz.
- Wierzę ci, Jackson. Wiem, że nie strzelałeś do
Joego.
Zmrużył oczy.
- Skąd wiesz?
- Po prostu wiem.
Pokręcił głową.
- To mi nie wystarczy, Cheyenne. Dziś rano byłaś
gotowa uciekać przede mną, bo twierdziłaś, że nic
o mnie nie wiesz. Teraz mówisz, że wierzysz w moją
niewinność. Co się zmieniło?
WIZJONERKA
99
- Nic. Twoje oczy nie kłamią.
- Moje oczy?
- Tak.
- No dobrze. - Wzruszył ramionami. - Mam dalej
nie drążyć, tak?
Niebo przybrało stalowy kolor.
- Domyślasz się, kto może życzyć twojemu stry
jowi śmierci?
- Nie. Ktokolwiek to jest, zadał sobie wiele trudu,
aby skierować na mnie podejrzenia. - Instynktownie
zginał i prostował palce. - Przypuszczam, że przygo
tował dla mnie mnóstwo innych niespodzianek.
Wiatr wzmógł się. Jakby dla ochrony przed chło
dem, Cheyenne potarła dłońmi ramiona. Chociaż wciąż
nie miała pomysłu, w jaki sposób może pomóc Jack
sonowi, wiedziała, że jest to tylko kwestia czasu. Prę
dzej czy później zawsze coś jej przychodziło do głowy.
- Zimno ci?
Podniosła wzrok; nie zdawała sobie sprawy, że
Jackson ją obserwuje.
- Trochę. - Obejrzawszy się przez ramię, zerknęła
na uchylone drzwi. - Powinnam sprawdzić, czy Meg-
gie nie zrzuciła z siebie koca.
- Słusznie - rzekł, nie odrywając od niej oczu. -
Czy teraz, kiedy wiesz, że może w przyszłości trafię
do więzienia, wciąż chcesz mnie lepiej poznać?
Przypomniała sobie wizję, którą miała rano - ona
i Jackson leżą rozgrzani na chłodnym prześcieradle,
a ich nagie ciała spowija blask świec. Przypomniała
sobie też, co Jackson mówił przed paroma minutami,
100 KAREN HUGHES
o romantycznym miejscu, blasku świec, winie, poca
łunkach.
- Czy gdybym zmieniła zdanie, przestałbyś tu przy
chodzić? - spytała.
- Nie. Starałbym się przekonać cię, że jestem wart
bliższego poznania. To po pierwsze. A po drugie, i tak
bym przychodził. Obiecałem Blake'owi, że pomogę mu
przygotować teren do festynu. Poczynając od jutra, bę
dę mieszkał u niego w pokoju gościnnym. Może więc
spotkalibyśmy się wieczorem, co? - Wyszczerzył zęby
w uśmiechu. - Jeśli zastanawiasz się, co się za tym
kryje, śpieszę wyjaśnić: nic. Po prostu chcę cię zaprosić
na kolację.
Kąciki ust jej zadrżały. Niesamowite, pomyślała.
Spotkali się zaledwie dwa dni temu, a już tyle zmian
zaszło w jej życiu. No cóż, widocznie tak ma być.
Przeszła na środek ganka i przystanąwszy z ręką na
drzwiach, popatrzyła na Jacksona.
- Ja zapraszam. Mam ochotę coś ugotować. -
Uśmiechnęła się. - Przyjdź o siódmej. Tylko się nie
spóźnij.
- Będę punktualnie.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Przez następnych pięć dni życie w Hopechest ob
racało się wokół wielkiego festynu. Jak co roku prze
widywano, że główną atrakcją będą zawody rodeo.
Jackson pracowicie spędzał czas: łatał dach, wyko
nywał drobne roboty w stajni i w stodole, nadzorował
prace malarskie - ekipa złożona z Johnny'ego Collinsa
i paru innych nastolatków pomalowała na biało budy
nek, w którym mieściły się sypialnie, pawilon, w któ
rym prowadzono terapię, oraz stołówkę.
Najbardziej męcząca była naprawa płotu: przecią
ganie setek metrów drutu kolczastego między wbite
w ziemię pale.
Studiując, a potem siedząc przy biurku w klimaty
zowanym gabinecie, Jackson zapomniał o tym, ile się
trzeba naharować, kiedy się mieszka na ranczu. I jak
wiele satysfakcji daje praca fizyczna. Satysfakcji, któ
rej w niczym nie umniejszają obolałe mięśnie ani po
jawiające się codziennie nowe bąble, odciski, skale
czenia.
Gdy wreszcie nadszedł ten niecierpliwie oczekiwa
ny dzień - Dzień Pamięci, dzień wielkiego festynu -
Jackson stał przed domem Blake'a Fallona i popijając
kawę, patrzył na złocistoróżowy wschód słońca.
102
KAREN HUGHES
Zastanawiał się, dlaczego praca w San Diego nie
sprawia mu identycznej satysfakcji. Przed oczami miał
idylliczny, tchnący spokojem krajobraz, ale w nim sa
mym szalała burza. Nie potrafił uporać się z emocjami,
a wiedział, że nie może dłużej tkwić w stanie zawie
szenia; musi podjąć kilka ważnych decyzji, z których
część na pewno zaważy na jego dalszym życiu.
Na samą myśl o powrocie do San Diego zrobiło
mu się słabo. Praca z ojcem w Colton Enterprises już
dawno przestała być przyjemnością. Trzymała go tam
tylko jedna rzecz: poczucie lojalności wobec stryja.
Oczywiście Joe Colton wielokrotnie go zapewniał,
że nie będzie miał mu za złe, jeżeli zrezygnuje z pracy,
do której stracił serce. Mimo to Jacksona dręczyły wy
rzuty sumienia; bądź co bądź na stworzenie Colton En
terprises stryj poświęcił wiele lat swojego życia.
Prawdę rzekłszy, musiał podjąć dwie decyzje: czy
zmienić miejsce pracy, a także czy pozostać przy za
wodzie prawnika. Może warto zająć się czymś innym?
Ale czym? Na razie nie miał żadnego pomysłu.
Spojrzał na żwirową drogę. Gdzieś w oddali kogut
zapiał na powitanie dnia. Wytężając wzrok, Jackson
dojrzał ukryte w porannej mgle skromne domki,
w których mieszkała część personelu rancza.
Od pięciu dni codziennie wieczorem pukał do drzwi
jednego z nich. Dwa razy Cheyenne sama przyrządziła
kolację, dwa razy wybrali się na kolację do Prosperino,
wczoraj zaś uprosił kucharkę z Hopechest, aby zapa
kowała mu do kosza kilka kanapek, miskę sałatki zie
mniaczanej i dwa kawałki placka morelowego. Poje-
WIZJONERKA
103
chali z Cheyenne na plażę, rozłożyli koc nad wodą
i zjedli kolację pod gołym niebem, wsłuchując się
w szum fal.
Było mu wszystko jedno, czy dokądś pojadą, czy
też zostaną w domu. Liczyło się to, że są razem. We
dwoje.
- Psiakrew! - mruknął.
Miał wrażenie, że porusza się po omacku. Wiedział,
że musi jakoś nad wszystkim zapanować: rozstrzygnąć
kwestię pracy, przeanalizować swoje życie osobiste.
Dotychczas nie przedkładał jednej kobiety nad inne,
teraz to się zmieniło.
Zależało mu tylko na jednej - na Cheyenne. Myślał
o niej bez przerwy. Pragnął jej aż do bólu. A jednak
nic w tej sprawie nie czynił. Ani razu w ciągu tych
pięciu dni nie dotknął Cheyenne. Dotrzymał słowa.
Bał się, że dłużej tego nie zniesie. Że jeśli wkrótce
jej nie pocałuje, nie pogładzi, nie dotknie, oszaleje -
rzuci krzesłem w podłogę, walnie pięścią w ścianę...
Próbował zapanować nad emocjami, wziąć się
w garść. Nie po raz pierwszy w życiu jakaś kobieta
wzbudza w nim pożądanie. Ale żadnej dotąd nie po
żądał z taką siłą. Czyżby to znaczyło, że...
Zacisnął rękę na kubku z kawą. W przeszłości, gdy
tylko czuł, że któraś ze stron zaczyna się mocniej an
gażować, natychmiast wycofywał się. Nikt nie cierpiał,
nie miał poczucia krzywdy. Tym razem jednak wcale
nie chciał się wycofać; chciał spędzić z Cheyenne re
sztę życia.
Problem w tym, że nie mógł, przynajmniej dopóki
104
KAREN HUGHES
ciążyło na nim podejrzenie o próbę zabójstwa. Od cza
su rozmowy na komisariacie w Prosperino detektyw
Law się z nim nie kontaktował. Coś mu jednak mó
wiło, że to nie wróży nic dobrego.
W trakcie wspólnie spędzanych wieczorów Che-
yenne nie poruszała tematu śledztwa. Nie zastanawiała
się nad tym, czy on, Jackson, trafi do więzienia i co
wtedy będzie; po prostu wierzyła w jego niewinność.
Świetnie, pomyślał, wylewając resztę kawy na tra
wę. Jest niewinny. Problem polega na tym, że nie po
trafi tego udowodnić. Dopóki jednak nie oczyści się
z zarzutów, nie powinien niczego obiecywać Che-
yenne. Nie powinien też niczego od niej żądać, żad
nych zapewnień czy deklaracji.
Póki oczami wyobraźni widział zatrzaskujące się
drzwi celi, póty miał związane ręce.
Tego samego dnia w Waszyngtonie Rand Colton
pożegnał się czule z żoną i obiecawszy jej, że najdalej
o dwunastej będzie z powrotem, ruszył do biura.
Wczesnym popołudniem zamierzali wybrać się w trój
kę do zoo - on, Lucy i pięcioletni Maks. Rand wie
dział, że w domu nie zdoła popracować; Maks był tak
podniecony myślą o wycieczce, że dosłownie roznosiła
go energia.
Ubrany w jasne spodnie i sportową koszulę, sie
dział przy biurku i pijąc kawę, czytał oświadczenie zło
żone policji przez człowieka, który wyszedł w nocy
na jogging. I kiedy tak biegał, zobaczył, jak klient Ran
da wchodzi tylnymi drzwiami, z puszką benzyny w rę-
WIZJONERKA
105
ku, do swojego sklepu. Pół godziny później sklep sta
nął w ogniu.
Eksperci uznali, że ogień został podłożony.
Jak się dowiedział Rand, amator nocnego joggingu
dwa razy się rozwodził i czterokrotnie odsiadywał wy
rok za przemoc w rodzinie. Rand zastanawiał się, jak
wykorzystać te informacje - na ławie przysięgłych za
siadały głównie kobiety - kiedy zadzwonił jego telefon
komórkowy.
- Colton, słucham - powiedział, odczepiwszy ko
mórkę od paska.
- Rand?
- Emily? - Na dźwięk głosu adoptowanej siostry
wszystkie sprawy przestały być ważne. Od trzech dni
Emily nie dawała znaku życia. - Co u ciebie? Jak się
czujesz?
- Dobrze. Słowo honoru.
Zalała go fala ulgi. Tak bardzo się o nią bał. Już
po raz drugi ktoś próbował pozbawić ją życia.
- Gdzie jesteś? - Z szuflady biurka wyciągnął atlas
drogowy.
Osiem miesięcy temu jakiś facet ukrył się w sypial
ni Emily na terenie rodzinnego rancza i usiłował ją
zabić. Przerażona dziewczyna wyrwała mu się i uciekła
z domu. Rodzina żyła w straszliwym napięciu, myśląc,
że Emily porwano. Kiedy przyszedł list z żądaniem
okupu, Joe bez wahania zapłacił żądaną sumę. Po pew
nym czasie Emily zadzwoniła do Randa i wyjaśniła
mu, co się stało: nie została porwana, lecz uciekła;
ukrywa się w małym miasteczku o nazwie Keyhole
106
KAREN HUGHES
w stanie Wyoming. Wyłuszczyła mu też swoją teorię
na temat wypadku sprzed wielu lat i roli, jaką w nim
odegrała kobieta podająca się za ich matkę. Emily ub
łagała Randa, aby postarał się czegoś o niej dowie
dzieć. Rand zgodził się, choć nie liczył na żadne re
welacje.
Informacje, jakie zdołał zebrać, wprost nie mieściły
się w głowie. Podobnie jak informacja od Emily, że
ten sam człowiek, który zaczaił się na nią w Hacienda
de Alegria, ponownie usiłował ją zabić.
- W Red River w stanie Montana - odparła. - To
taka mała mieścinka przy samej granicy z Wyoming.
- Zaraz znajdę. Mam przed sobą mapę... - Po
chwili zatrzymał palec na kropce przy linii oznacza
jącej szosę. Boże kochany, pomyślał; ona jest tak da
leko. - W porządku, mam. Czy Wyatt wie, gdzie cię
szukać? - spytał.
Wyatt Russell, przyjaciel i do niedawna współpra
cownik Randa, jako dziecko mieszkał w Hopechest.
Kiedy po wielu latach spotkał w Keyhole dziewczynę,
w której kochał się na studiach, postanowił zrezygno
wać z błyskotliwej kariery, jaką robił w Waszyngtonie,
i przeprowadzić się na prowincję.
- Tak, dzwoniłam do niego. Tylko ty i on wiecie,
że jestem w Red River. - Na moment Emily umilkła.
- Wyatt twierdzi, że Toby Atkins, szeryf z Keyhole,
postawił na nogi miejscową policję. Podobno trwają
intensywne poszukiwania faceta, który mnie zaatako
wał. - Głos się jej załamał. - Wszyscy w Keyhole byli
dla mnie tacy dobrzy, Rand. A ja... spfowadziłam na
WIZJONERKA
107
nich niebezpieczeństwo. Ten facet... on zabije każde
go, kto będzie próbował mi pomóc.
- Nie zabije. Ani ciebie, ani nikogo - oznajmił sta
nowczo jej brat. Pocierając ręką twarz, wziął głęboki
oddech. - Już o tym rozmawialiśmy, Em. Przyjedź do
mnie. Do Waszyngtonu. Zaopiekuję się tobą.
- Nie mogę, Rand. On się dowie. I przyjedzie za
mną. Nie chcę narażać ciebie, Lucy i Maksa.
Jakoś wciąż zapominał o tym, że jego małą siostrzy
czkę, szczupłą, kruchą istotę o falujących kasztano
wych włosach i dołeczkach w policzkach, cechuje
wielki upór. Teraz słyszał go w jej głosie. Wiedział,
że kiedy Emily wbije sobie coś do głowy, nikt i nic
nie jest w stanie wpłynąć na to, by zmieniła decyzję.
- Nie potrzebujesz pieniędzy? - spytał.
- Nie. Znalazłam pracę w kawiarni. - Podyktowała
mu swój numer telefonu.
Rand szybko zapisał go na skrawku papieru.
- Słuchaj, jutro lecę służbowo do Sacramento. Mo
gę jednak przesunąć wyjazd i przylecieć do ciebie. Na
dzień lub dwa. Czułbym się o wiele lepiej, gdybym
choć przez chwilę widział cię na własne oczy.
- Nie, Rand. Umówiliśmy się. Osoba, która wyna
jęła tego zbira, prawdopodobnie uważnie obserwuje
wszystkich członków rodziny. To zbyt ryzykowne;
Rand skinął głową.
- Masz rację. Z drugiej strony, jako starszy brat
chciałbym pomóc swojej młodszej siostrzyczce.
- Pomagasz. Kocham cię.
- Ale chciałbym zrobić coś więcej...
108
KAREN HUGHES
- Zrobiłeś. Namówiłeś Austina McGratha, żeby
zbadał tę sprawę. Nie wiesz, czy zdołał dowiedzieć się
czegoś o mamie?
- Jeszcze nie, Em. I być może nigdy niczego się nie
dowie. Na razie opieramy się na własnych przypuszcze
niach i domysłach. Ale przecież możemy się mylić.
- Nie mylimy się. A Austin na pewno coś znajdzie.
Bo jeśli nie, to ten koszmar nigdy się nie skończy.
Cheyenne rozpoczęła pracę w Hopechest dwa dni
przed zeszłorocznym Dniem Pamięci, toteż rok temu
nie brała udziału w przygotowaniach do festynu.
W tym roku ochoczo nadrabiała zaległości. Miała peł
ne ręce roboty i była zachwycona.
- Na razie wszystko idzie zgodnie z planem -
poinformowała Jacksona, kiedy wpadli na siebie koło
południa. - Wyścigi dookoła beczek i ujeżdżanie za
częły się punktualnie co do minuty.
- Skoro ty wszystkim zawiadujesz, nie może być
inaczej.
- Jazda na byku zacznie się po przerwie na lunch.
- Zerknęła do notesu. - Tak samo jak łapanie cielaków
na lasso i strzelanie do celu. Zawody w łucznictwie
oraz w jedzeniu ciasta też są po południu.
- Całe szczęście, że nad tym panujesz. - Przecis
nęli się bliżej ogrodzenia, aby popatrzeć na zawody
w ujeżdżaniu. - Wygląda na to, że wszyscy się do
skonale bawią.
Ponieważ rano w takim pośpiechu wyszła z domu,
że zapomniała wziąć okulary przeciwsłoneczne, teraz
WIZJONERKA 109
musiała przysłaniać oczy ręką. Widzowie siedzieli na
świeżo pomalowanym ogrodzeniu, głośno kibicując
kowbojowi, który jak najdłużej usiłował utrzymać się
na wierzgającym rumaku.
- Chociaż niektórzy lepiej od innych - dodał po
chwili Jackson, gdy kowboj w tumanach kurzu wylą
dował na ziemi.
Kątem oka Cheyenne spostrzegła, jak Jackson ski
nieniem głowy pozdrawia Johnny'ego Collinsa, który
siedział na ogrodzeniu w towarzystwie kolegów z Ho-
pechest. Johnny odpowiedział na powitanie, po czym
skupił uwagę na kowboju w skórzanych kowbojskich
spodniach, który ruszył do przegrody, aby udzielić
wskazówek następnemu jeźdźcowi.
- Zauważyłam, że wielokrotnie w tym tygodniu
prosiłeś Johnny'ego o pomoc - powiedziała cicho do
Jacksona. - Był w ekipach, których pracę nadzorowa
łeś. Chciałabym, aby nabrał przekonania, że coś potrafi,
że nie jest zerem, co usiłował wmówić mu jego ojciec.
- Johnny to dobry dzieciak. W dodatku zdolny.
I pilny. Kiedy wyznaczy mu się robotę, to haruje w po
cie czoła. Zasługuje na lepszy los.
Cheyenne uznała, że może sobie pozwolić na kilka
minut relaksu. Schowała długopis do kieszeni spodni,
wsunęła notes pod pachę, po czym oparła nogę o ogro
dzenie. Chwilę później z przegrody wyskoczył kolejny
wierzgający rumak. Jeździec jedną rękę zaciskał na
siodle, drugą trzymał w górze, jakby chciał dosięgnąć
nieba. Wytrwał w tej pozycji sekundę czy dwie, a po-
temsam poszybował w górę.
110
KAREN HUGHES
- I na tym polega przyjemność ujeżdżania? - spy
tała Cheyenne. - Ze przez chwilę człowiek unosi się
w powietrzu?
- Wolałbym unosić się w helikopterze albo ze spa
dochronem - odparł z uśmiechem Jackson. Po tygo
dniu pracy na świeżym powietrzu twarz miał ogorzałą.
- Ja osobiście nie mogę się doczekać strzelania do celu.
Mam sędziować.
- Szkoda, że nie uczestniczysz w zawodach. Chęt
nie obejrzałabym cię w akcji.
- Wiesz, biorąc pod uwagę podejrzenia, jakie żywi
wobec mnie Thad Law, lepiej, abym nie chwalił się
swoimi umiejętnościami strzeleckimi.
- Słusznie. - Nie zastanawiając się, położyła rękę
na jego dłoni. - Pomogę ci w sędziowaniu.
- Wspaniale. - Przycisnął jej dłoń do serca. - Nie
wiem, czy zauważyłaś, ale bardzo lubię twoje towa
rzystwo.
Ja twoje również, pomyślała Cheyenne. W ciągu
ostatniego tygodnia spotykali się codziennie; jedli ko
lację u niej na ganku, w eleganckich restauracjach, raz
nawet na plaży w blasku księżyca. 1 rozmawiali. Bez
przerwy. O wszystkim i o niczym.
W tym czasie Jackson ani razu jej nie dotknął. Na
wet nie próbował. Każdej nocy wracał do siebie, a ona
kładła się spać do własnego łóżka. Często przewracała
się z boku na bok i wpatrując się w sufit, rozmyślała
o tym, jak by to było, gdyby Jackson leżał obok. Sama
prosiła go o wstrzemięźliwość, nalegała, że wpierw
muszą się poznać, ale to w żaden sposób nie ostudziło
WIZJONERKA
111
jej pożądania. Kiedy był blisko, miała ochotę zarzucić
mu ręce na szyję i...
Po raz pierwszy w życiu zrozumiała, jak silnym
uczuciem może być zachłanność. Pragnęła Jacksona
Coltona bardziej niż jakiegokolwiek mężczyzny na
świecie. Tak jak skąpiec pragnie bogactwa.
Mimo to gdzieś podświadomie odczuwała strach.
Mogłaby powierzyć Jacksonowi swoje ciało, może
swoje serce. Ale nie mogłaby mu powierzyć swoich
tajemnic...
Przeszył ją dreszcz. Co by było, gdyby opowiedzia
ła mu o wizjach, o darze jasnowidzenia, a on zrobiłby
to samo co Paul, czyli popatrzył na nią jak na wariatkę?
Wolała nie ryzykować. Tego typu reakcja by ją całkiem
załamała.
- Cheyenne, co ci jest?
- Nic.
- Zadrżałaś.
- Nic mi nie jest - powtórzyła.
Nie wypuszczając jej ręki, Jackson pochylił się
i wbił w Cheyenne wzrok.
- Zmieniłaś o mnie zdanie?
Zamrugała.
- Czy... Nie rozumiem.
- Może uznałaś, że podejrzenia Lawa są uzasadnio
ne. Może boisz się samego mojego dotyku. - W jego
głosie rozpoznała znajomą nutę bólu.
Popatrzyła na ich złączone ręce. Wolałaby pozostać
obojętna na jego bliskość, na dźwięk głosu, na zapach.
Ale było już za późno.
112
KAREN HUGHES
Podniosła oczy. Nie potrzebowała wizji, aby wie
dzieć, że mu na niej zależy.
- Wiem, że jesteś niewinny, Jackson. I nie boję się
twojego dotyku.
- Czegoś się jednak boisz - oznajmił cicho. - Wi
dzę to w twoich oczach.
- Ja... - Nie miała siły dłużej opierać się pory
wom serca. Ani siły, ani chęci. - Chcę, żebyśmy byli
razem.
Zmarszczył czoło.
- Czy ja dobrze usłyszałem?
- Tak.
Delikatnie odciągnął ją na bok, tak by ze wszystkich
stron nie otaczał ich tłum kibiców.
- Przepraszam, ale muszę to uściślić - rzekł, kiedy
miał pewność, że nikt ich nie usłyszy. - Chcesz, że
byśmy zostali kochankami?
- Tak.
- Skąd ta nagła zmiana? Co ją spowodowało?
- Nie wiem. - Wolno wypuściła z płuc powietrze.
- Po prostu przyłożyłeś moją dłoń do swojego serca
i... i to wystarczyło.
Drugą ręką odgarnął jej z twarzy kilka kosmyków,
które wysunęły się z warkocza.
- Więc uważasz, że już mnie znasz? - spytał
z uśmiechem. - Że przez ten tydzień zdołaliśmy się
na tyle dobrze poznać, aby...
- Tak - przerwała mu niemal w pół słowa.
Nagle jednak coś sobie przypomniała i zaczerwie
niła się. Kilka minut temu Jackson ujął jej dłoń. Był
WIZJONERKA
113
to ich pierwszy kontakt fizyczny od tygodnia. Może
już nic go w niej nie pociąga? Może...
Wyciągnąwszy spod pachy notes, przycisnęła go do
piersi niczym tarczę ochronną.
- To znaczy, jeśli ty tego nadal chcesz. - Przygryz
ła wargę. - Ale jeśli się rozmyśliłeś...
- Co? Ja? Nie żartuj! - Rozejrzał się wkoło, po
czym ponownie utkwił wzrok w jej twarzy. - Pewnie
nie mogłabyś wymknąć się teraz na godzinkę?
Drżąc z podniecenia, zerknęła na zegarek. Docho
dziło południe. Za kilka minut powinna zajrzeć do sto
łówki, by sprawdzić, czy zaczęto już podawać sałatkę
ziemniaczaną, kurczaki, placki i desery, innymi słowy
to, nad czym kucharz ze swoimi pomocnikami harował
od rana. Potem musi przypilnować, aby wszystkie po
południowe konkurencje rozpoczęły się punktualnie.
Tyle jeszcze ma do zrobienia! A do tej pory nie wi
działa wzniesionego wczoraj podium dla zespołu, który
wieczorem będzie przygrywał gościom.
Pokręciła z żalem głową.
- Niestety, popołudnie mam wypełnione pracą.
Szkoda.
- Szkoda. - Przytknął czoło do jej czoła. Tym jed
nym prostym gestem sprawił, że wszystko wkoło znik
ło. Istnieli tylko oni. - Wieczorem... - szepnął. - Wie
czorem spełnią się nasze marzenia.
- Tak... - Serce waliło jej jak młotem.
Nagle za ich plecami rozległ się czyjś donośny
głos:
- A, tu jesteście!
114
KAREN HUGHES
Obejrzeli się za siebie. Od Joego i Meredith Col-
tonów dzieliło ich zaledwie pół metra.
- Państwo Coltonowie. - Cheyenne zrobiła się
czerwona jak burak na myśl o tym, że stryj Jacksona
mógł usłyszeć, co planują na wieczór. - Witam ser
decznie. Jak to miło, że państwo przyjechali.
- Żadne państwo. Po prostu Joe i Meredith. - Starszy
pan uśmiechnął się spod ronda kapelusza. - A jeśli nie
liczyć tych paru lat, kiedy jako senator mieszkałem w Wa
szyngtonie, to festynu w Hopechest nigdy nie opuściłem.
- Odwróciwszy się do swojego bratanka, chwycił jego
dłoń i potrząsnął nią energicznie. - Jak tam, chłopcze?
- Nie najgorzej - odparł Jackson, po czym mrugnął
porozumiewawczo do Cheyenne.
Siłą woli zmusiła się do tego, aby przestać myśleć
o czekających ją wieczorem uciechach z Jacksonem
i skupić się na jego rodzinie. Patriarcha rodu, Joe Col-
ton, ubrany był w zwykłą koszulę w kratkę, znoszone
dżinsy, stare kowbojskie buty. Jego żona też miała na
sobie dżinsy, tyle że markowe i obcisłe, podkreślające
jej szczupłą, zgrabną sylwetkę, kozaczki z czarnej tło
czonej skóry oraz żółtą jedwabną bluzkę ozdobioną
srebrnym haftem, pasującym do srebrnej wstążki u bia
łego kapelusza. Stroju dopełniała mała skórzana toreb
ka na srebrnym łańcuchu i lśniące w uszach brylan
towe kolczyki wielkości małych landrynek.
- Dosłownie parę minut po przyjeździe tu Teddy i Joe
Junior znikli nam z oczu - oznajmiła, rozglądając się
wkoło. - To było wieki temu. Nie widzieliście ich?
- Ja nie - odparł Jackson.
WIZJONERKA
115
- A ja tak - odrzekła Cheyenne. - Jakieś pół go
dziny temu wpadłam na nich za stodołą.
Pomalowanym na czerwono długim paznokciem
Meredith zsunęła z nosa okulary słoneczne i popatrzy
ła na Cheyenne.
- Aż się boję spytać, co moi synowie porabiali za
stodołą.
- Och, nic strasznego. Po prostu uczyli Priscillę
Cooper wydawać pachą dźwięki.
- Cholera jasna! - warknęła Meredith, po czym
wsunęła okulary na miejsce. - Nawet na chwilę nie
można spuścić ich z oczu.
- Na miłość boską, Meredith. - Joe pokręcił z iry
tacją głową. - Przecież to jeszcze dzieci!
- No właśnie, ciociu Meredith - wtrącił Jackson.
- Rand i ja tak samo się zabawialiśmy. Pamiętasz, co
zrobiłaś, kiedy nas na tym przyłapałaś?
Meredith zmarszczyła czoło, jakby wysilała pamięć.
- Oczywiście, że pamiętam - oznajmiła pośpiesz
nie, po czym zwróciła się do Cheyenne: - Nie orien
tujesz się, gdzie się teraz mogą podziewać?
- Skierowałam ich na placyk za stołówką - odparła
dziewczyna. Zauważyła, że Jackson intensywnie wpa
truje się w twarz ciotki. - Sophie z Riverem zorgani
zowali dla młodszych dzieciaków oddzielne zawody.
Konkurencji jest sporo: wyścigi w parach, dojenie
krów, łapanie na lasso cielaków, chwytanie wysmaro
wanych tłuszczem prosiąt i tym podobne. Myślę, że
chłopcy świetnie się tam bawią.
- Nie wątpię - stwierdziła kwaśno Meredith. - Na
116
KAREN HUGHES
wszelki wypadek pójdę sprawdzić. - Popatrzyła na mę
ża. - Kochanie?
- Idź sama, gdzieś cię później odnajdę - rzekł Joe,
po czym przeniósł spojrzenie na bratanka. - Tuż przed
wyjściem z domu odebrałem telefon od twojego ojca.
Mówił, że przyjeżdża z Cynthią na kilka dni. Chce
omówić jakieś sprawy zawodowe. Wiem, że jesteś na
urlopie, ale przed spotkaniem z Grahamem chętnie
bym z tobą przedyskutował kilka kwestii.
- Oczywiście.
- No to ja lecę. - Meredith odwróciła się i ruszyła
żwirową ścieżką prowadzącą do stołówki.
- Ona nie pamięta - szepnął Jackson.
- Czego? - spytała Cheyenne.
- Tamtego dnia przed laty, kiedy przyłapała mnie
i Randa na tym, jak wydawaliśmy pachą dość jedno
znacznie kojarzące się dźwięki. Śmiała się do rozpuku,
a potem kazała nam pokazać, jak to się robi. Przez
następnych kilka lat, mniej więcej raz na miesiąc, któ
reś z nas przypominało sobie ten incydent i znów ry
czeliśmy ze śmiechu. Nie mogło to jej całkiem wypa
rować z pamięci. A jednak miała taką minę, jakby nie
wiedziała, o czym mówię.
- To przez ten wypadek samochodowy - powie
dział Joe. - Stała się zupełnie inną osobą.
- Istotnie - przyznał Jackson.
Joe wzruszył ramionami.
- Nie chcę o tym teraz myśleć. - Uśmiechnął się
do Cheyenne. - Wybaczysz mi, jeśli na chwilę porwę
Jacksona?
WIZJONERKA
117
- Ależ proszę bardzo. - Zerknęła do notesu. - Zre
sztą ja też już muszę iść. Najpierw do stołówki, a po
tem... och, potem mam tysiące innych rzeczy do za
łatwienia.
Joe spojrzał przed siebie.
- O, widzę Emmetta i Blake'a Fallonów. Dawno
z Emmettem nie rozmawiałem. Chyba powinienem za
mienić z nim słowo, dowiedzieć się, jak mu się wiedzie
na emeryturze.
- Idź, stryju. Dołączę do was za kilka minut.
- W porządku. Ale nie pali się. - Puściwszy oko
do Cheyenne, Joe skierował się w stronę swojego sta
rego przyjaciela.
- Nareszcie sami. - Jackson wskazał głową na ros
nący nieopodal potężny dąb. - Spotkajmy się tu pół
godziny przed konkursem strzeleckim. Moglibyśmy
przejść razem na strzelnicę...
- Dobrze.
Ujął Cheyenne pod brodę i zmusił, aby popatrzyła
mu w oczy.
- Mam jeszcze jedną prośbę.
- Jaką?
- Żebyś wieczorem tańczyła tylko ze mną; zare
zerwuj dla mnie wszystkie tańce. - Pochyliwszy się,
leciutko musnął wargami jej usta. - Potem zabiorę cię
do domu i będziemy się kochać. Dó szaleństwa. Całą
noc.
Maszerując do budynku mieszczącego stołówkę,
Patsy zaciskała gniewnie pięści. Sprawiała wrażenie
118 KAREN HUGHES
opanowanej, ale wewnątrz drżała z wściekłości. Nie
miała zielonego pojęcia, o czym Jackson mówił. Skąd,
u diabła, mogła wiedzieć, co zrobiła Meredith, kiedy
przyłapała jego i Randa na jakiejś nieprzyzwoitej za
bawie?
Z twarzą ukrytą za ogromnymi okularami patrzyła
przed siebie, nieznacznym skinieniem głowy odpowia
dając na powitania ludzi mijanych po drodze. Nie za
trzymywała się, z nikim nie rozmawiała. Nie była
w nastroju do towarzyskich pogaduszek.
Czuła się samotna i wystraszona. Marzyła o tym,
aby zaszyć się w cichym kącie, spokojnie wszystko
przemyśleć.
Wzięła głęboki oddech, jeden, drugi. Niewiele po
mogło; wciąż brakowało jej powietrza. Kiedy przed
laty wcieliła się w postać swojej siostry bliźniaczki,
doskonale ze wszystkim dawała sobie radę. Nic nie
zbijało jej z tropu, żadne wspominki czy rozmowy
o sprawach, o których - z racji tego, kim była - nie
mogła pamiętać. Dopiero niedawno zaczęła miewać
chwile słabości czy ataki paniki, takie jak teraz, kiedy
serce waliło jej jak oszalałe.
Otworzywszy skórzaną torebkę, wyjęła ze środka
mały złoty pojemniczek i odkręciła wieczko. Ręce tak
bardzo jej drżałyi że niemal wysypała tabletki na ścież
kę. Kilkanaście dni temu przekonała się, że jedno va-
lium przestało jej wystarczać. Połknęła więc dwa.
Nagle, kierując się impulsem, skręciła ze ścieżki i na
drżących nogach doszła do niedużej polany osłoniętej
rzędem sekwoi. Tam usiadła na jednym z kilku głazów
WIZJONERKA 119
ułożonych tak, by tworzyły kamienną ławę. Na barwne
kwiaty porastające polanę nie zwróciła najmniejszej
uwagi.
Wciąż czuła na sobie spojrzenie Jacksona, zimne,
harde, nieprzyjazne. Miała wrażenie, że usiłował prze
niknąć ją na wylot. Musiał coś wiedzieć. Ale co? Czyż
by znał miejsce pobytu Emily?
Zamknęła oczy. Serce kołatało jej tak mocno, że
z trudem oddychała. Przecież zatarła za sobą wszystkie
ślady. Nikt, zwłaszcza Jackson, nie mógł wiedzieć, że
to ona wynajęła człowieka, który czekał na Emily w jej
sypialni na ranczu. Gdyby ten kretyn Silas Grzechotnik
Pike nie schrzanił roboty, byłoby już po wszystkim.
A tak, Emily uciekła z domu i żyje w ukryciu, prze
nosząc się z miejsca na miejsce.
Co za niesprawiedliwość losu, pomyślała Patsy. Od
lat nękały smarkulę koszmary. Wyparła z pamięci to,
co się stało dziesięć lat temu, kiedy uczestniczyła
z matką w wypadku samochodowym. Ale co będzie,
jeśli nagle wszystko sobie przypomni? Jeżeli uświado
mi sobie, że „dwie marriusie", które widziała, to były
siostry bliźniaczki podobne do siebie jak dwie krople
wody? Jeżeli pojawi się jej przed oczami obraz, wy
łowiony z odmętów pamięci, przedstawiający Patsy,
która zostawia na terenie zakładu dla psychicznie cho
rych ranną, nieprzytomną Meredith?
Co jeśli...? To pytanie nie dawało jej spokoju.
Przez chwilę kształty i kolory to zlewały się jej
przed oczami, to rozchodziły. Plecy miała mokre od
potu. Po raz tysięczny zaczęła czynić sobie wyrzuty,
120
KAREN HUGHES
że tamtego dnia, kiedy zepchnęła samochód Meredith
do rowu, popełniła kardynalny błąd. Gdyby zabiła Me
redith i Emily, nie musiałaby się dziś niczego obawiać.
A tak ciągle miała się na baczności. I ona, i jej syno
wie wiedli dostatnie życie, ale instynktownie czuła, że
to się lada dzień może skończyć. Dlatego musi od
naleźć Meredith. I Emily. Obie stanowią zagrożenie.
Powinny zginąć. Tak, zasługują na śmierć.
Zdjęła kapelusz i położyła go obok na kamiennej ła
wie. Mimo dodatkowych pieniędzy, które przekazała na
konto Pike'a, ten dureń wciąż nie wykonał powierzonego
mu zadania: nadal nie wiedział, gdzie Emily się ukrywa.
Wczoraj rozmawiała z prywatnym detektywem, któremu
zleciła odszukanie Meredith. Ten z kolei idiota w dal
szym ciągu upierał się, że jej siostra zasiliła szeregi bez
domnych i zmarła przed wieloma laty.
Patsy oznajmiła mu wprost, że nie wierzy w te bred
nie. Dopiero wtedy uwierzy, że Meredith nie żyje, kie
dy zobaczy jej ciało w kostnicy. Detektyw odparł, iż
w tej sytuacji poddaje się; rezygnuje z poszukiwań,
chyba że otrzyma kolejną zaliczkę.
Psiakrew, potrzebuje więcej pieniędzy! Podniosła
rękę do ucha, w którym tkwił duży brylantowy kol
czyk. Nie, nie sprzeda biżuterii. Nie może przecież
przewidzieć przyszłości. Kto wie, może na nic nie bę
dzie miała czasu; może będzie musiała w pięć minut
spakować się i wyjechać z synami. Przydadzą się jej
wtedy pieniądze i biżuteria. A Joe - szlag by go trafił!
- od lat nie kupił jej żadnego nowego świecidełka, pie
niądze zaś wydzielał jak najgorszy sknerus.
WIZJONERKA 121
Nagle ogarnął ją błogi spokój. Uświadomiła sobie,
że tabletki zaczęły wreszcie działać. I że w gruncie
rzeczy naprawdę niczego nie musi się obawiać. Wciąż
panuje nad sytuacją. Wieczorem Graham przyjedzie na
kilka dni do Prosperino. Chociaż ma mu towarzyszyć
ta zimna suka, którą poślubił, Patsy wiedziała, że bez
problemu zdoła porozmawiać. Tak, porozmawiają i jak
dobrze pójdzie, a nie miała powodu wątpić, że tak się
nie stanie, Graham znów zacznie jej płacić za milcze
nie. Przecież nie będzie chciał, aby wyjawiła Joemu,
kto jest ojcem Teddy'ego.
Zanim jednak przekona Grahama do wznowienia
płatności, musi usunąć ze swej drogi jedną przeszkodę.
Jacksona.
Wszystko trzeba rozegrać we właściwym czasie, po
myślała, podnosząc kapelusz i wstając; od tego zależy
sukces przedsięwzięcia. Tak było tamtego wieczoru przed
czterema miesiącami, kiedy - zdenerwowana zachowa
niem Heather McGrath, która pojawiła się na kolacji nie
odpowiednio ubrana - wybiegła do ogrodu za domem.
Uśmiechnęła się pod nosem. Gdyby nie była na
dworze w chwili, gdy padł strzał, nie zobaczyłaby
ubranej na czarno postaci z bronią w ręku zbiegającej
po schodach na plażę. Patsy obserwowała ją z ukrycia.
Postać w czerni zniknęła w płytkiej grocie. Kiedy wy
łoniła się kilka sekund później, ręce miała puste.
Patsy nie widziała twarzy strzelca; było zbyt ciem
no. Zresztą nawet gdyby widziała, kto usiłował zabić
jej męża, i tak by tego nie powiedziała policji. Chciała,
by człowiek ten próbował aż do skutku. Po śmierci
122
KAREN HUGHES
Joego odziedziczyłaby przecież majątek. Odpowiada
jąc po strzelaninie na pytania detektywa Lawa, zasta
nawiała się w duchu, jak najlepiej wykorzystać sytu
acje- W nocy, po odjeździe policji, wzięła z kuchni la
tarkę i zeszła na dół do groty. Po paru minutach zna
lazła dobrze ukryty pistolet. Wsunąwszy go do kiesze
ni, wróciła na palcach do pogrążonego w mroku domu.
Schowała broń; uznała, że może kiedyś znajdzie dla
niej zastosowanie. I znalazła.
Tego dnia, kiedy Jackson zagroził, że pójdzie na
policję, jeżeli ona nie przestanie szantażować Grahama,
wpadła na genialny pomysł. Postanowiła wrobić Jack
sona w próbę zabójstwa Joego. Podczas wesela Lizy
wręczyła Jacksonowi kieliszek, w którym wcześniej
rozpuściła kilka tabletek valium. Kiedy środek zadzia
łał, odegrała rolę zatroskanej ciotki, a zarazem gospo
dyni: zaprowadziła „pijanego" bratanka do łóżka.
Włożywszy rękawiczki, wyjęła z ukrycia pistolet,
z którego wcześniej starła odciski palców, i przyniosła
go do sypialni Jacksona. Kiedy ten zasnął odurzony
środkami nasennymi, zacisnęła jego dłoń na rękojeści.
Następnie schowała broń z powrotem do płóciennego
worka, w którym leżał do dziś. Jackson oczywiście
o niczym nie miał pojęcia.
Nadszedł czas, aby pozbyć się bratanka. Niech sie
dząc w więzieniu, głowi się nad tym, jakim cudem jego
odciski palców znalazły się na broni, z której strzelano
do Joego. Tak, tam, za kratkami, nie będzie się zasta
nawiaj, czy Graham dalej płaci jej za milczenie - co
innego będzie absorbowało jego myśli.
WIZJONERKA
123
Zerknęła na zegarek. Miała już gotowy plan dzia
łania. Wiedziała, że Joe nie przegapi żadnej z popo
łudniowych konkurencji. Wiedziała też, że przypilnuje
synów, ale jej, żony, nie będzie szukał, dopóki nie na
dejdzie pora powrotu do domu. Jego obojętność była
Patsy bardzo na rękę.
Nasadziwszy na głowę kapelusz, rozciągnęła usta
w uśmiechu. Zajrzy na placyk za stołówką i sprawdzi,
jak się chłopcy sprawują. To jej zajmie zaledwie kilka
minut, a potem wsiądzie w samochód i podskoczy do
domu po worek z pistoletem. Następnie pojedzie do
Prosperino. Mała szansa, aby ktoś ją tam zauważył,
zważywszy na to, że cała populacja miasteczka świę
tuje Dzień Pamięci w Hopechest.
Po chwili Patsy wyłoniła się zza drzew i ruszyła
truchtem w stronę stołówki. Liczyła na to, że ostatnia
faza planu, aby wrobić Jacksona w podwójną próbę
zabójstwa Joego, zajmie jej najwyżej półtorej godziny.
Nie pomyliła się.
Po godzinie, zadowolona z siebie, wracała krętą
nadbrzeżną drogą. Czuła się tak, jakby wygrała milion
na loterii. Wszystko poszło jak po maśle. Natychmiast
po dotarciu do Hopechest zamierzała zadzwonić na po
licję. Oczywiście anonimowo.
A potem... Potem nie pozostaje nic innego, jak cze
kać na dalszy rozwój wypadków.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Słońce powoli chyliło się ku zachodowi, kiedy Che-
yenne zeszła ze wzgórza, kierując się w stronę podium
dla orkiestry, które w czasie wolnym od pracy wznieśli
strażacy z Prosperino. Nagle powiało mocniej; poczuła
w nozdrzach zapach świeżego siana, ziemi, trawy,
zwierząt. Niżej, w zagrodzie, trwała konkurencja jazdy
na byku; widzowie głośno kibicowali zawodnikom.
Sprawdzając przyczepione wokół parkietu barwne
dekoracje, zastanawiała się nad tym, co kilka godzin
temu powiedziała Jacksonowi. Nie, nie rozmyśliła się.
Wciąż chce, aby zostali kochankami. Ma rację, słu
chając głosu serca. 1 ma rację, nie wspominając o swo
im darze jasnowidzenia. Milczenie nie wynika z chęci
okłamania Jacksona, lecz z instynktu samozachowaw
czego. Na własnej skórze przekonała się, że czasem
nadmiar szczerości szkodzi.
Przygryzła wargi. Gnębiły ją wyrzuty sumienia, bo
z drugiej strony, nie chciała niczego przed Jacksonem
ukrywać. No, trudno. Ponownie skupiła się na pracy.
Wydobywszy notes, odhaczyła kilka kolejnych punk
tów. Nagłośnienie jest podłączone. Sznury światełek,
które niczym gwiazdy miały migotać nad głowami tań
czących, wisiały nad parkietem. Stół na trofea, które
WIZJONERKA
125
Blake Fallon wręczy zwycięzcom poszczególnych kon
kurencji, stoi przygotowany. Rano rozmawiała z kie
rownikiem zespołu muzycznego, który obiecał, że ze
spół przyjedzie przed czasem i na pewno zdąży usta
wić instrumenty.
„Zarezerwuj dla mnie wszystkie tańce. Potem za
biorę cię do domu i będziemy się kochać. Do szaleń
stwa. Całą noc".
Na samą myśl o dzisiejszym wieczorze zalała ją fala
gorąca. Tak dawno nie obejmowały jej męskie ramiona.
Tak dawno nie pozwalała sobie na wyrażanie uczuć.
Nie mogła się doczekać...
- Panno James?
Podskoczyła na dźwięk grubego męskiego głosu.
Obejrzawszy się, zobaczyła stojącego pół metra dalej
potężnie zbudowanego mężczyznę o czarnych włosach
i przenikliwych niebieskich oczach. Jego lewy poli
czek znaczyła blizna, a nos na pewno nie znajdował
się na środku twarzy.
Mogłaby przysiąc, że już gdzieś tę twarz widziała,
ale nie potrafiła jej umiejscowić.
- Tak. Jestem Cheyenne James - odparła.
- Detektyw Thad Law - przedstawił się obcy.
Z kieszeni spranych dżinsów wyjął lśniącą odznakę
i przypiął ją do paska, obok telefonu komórkowego.
Po chwili Cheyenne skojarzyła sobie, dlaczego twarz
detektywa wydała się jej znajoma: przyjechał na ranczo
Coltonów po pierwszej próbie zamachu na życie Joego.
- Witam w Hopechest, detektywie. - Zmusiła usta
do uśmiechu, choć w głębi duszy czuła strach. Cały
126
KAREN HUGHES
tydzień modliła się, aby nie doszło do tego spotkania.
- Mam nadzieję, że dobrze się pan bawi.
- Owszem, choć po części jestem tu służbowo. -
Odwzajemnił uśmiech. - Chciałbym zadać pani kilka
pytań. Rok temu była pani jednym z gości na przyjęciu
urodzinowym Joego Coltona.
- To nie brzmi jak pytanie.
- Istotnie. Mam listę gości. Zresztą kilka osób,
z którymi wcześniej rozmawiałem, mówiło, że panią
tam widziało.
- Ludzi była cała masa. Myślę, że wielu z nich mo
że potwierdzić moją obecność.
- Pojechała pani sama czy ktoś pani towarzyszył?
- Mój przyrodni brat, Rafe James.
- Słyszała pani strzał?
- Tak.
- Gdzie pani wtedy stała?
- Na środku patia.
- Sama?
- Nie. Z Rebeką Powell i Rafe'em.
- Długo pani z nimi rozmawiała?
- Kilka minut.
- A wcześniej?
Przycisnęła notes do piersi. Podejrzewała, że dete
ktyw zna wszystkie odpowiedzi i czeka jedynie na po
twierdzenie.
- Wcześniej rozmawiałam z moim drugim bratem
Riverem, jego żoną Sophie i jej kuzynem Jacksonem
Coltonem.
- Ile czasu spędziła pani z panem Coltonem?
WIZJONERKA
127
- Bo ja wiem? Z dziesięć minut.
- To było zanim wdała się pani w pogawędkę z Re
beką i Rafe'em?
- Tak.
- Nie orientuje się pani, dokąd Colton udał się po
rozstaniu z panią?
Miała wrażenie, że zaczyna brakować jej powietrza.
- Do barku w gabinecie stryja, żeby nam przynieść
coś do picia. Zaraz miały zacząć się toasty.
- Stała pani na środku patia, kiedy Colton odszedł?
- Tak, nieopodal fontanny.
- W którym kierunku się oddalił?
- W stronę domu.
- Na patio były dwa lub trzy miejsca, gdzie nale
wano drinki. Dlaczego z nich nie skorzystał?
- Bo, jak już mówiłam, zaraz miały zacząć się to
asty. Przy barkach na patio kłębił się tłum ludzi. Jack
son uznał, że będzie szybciej, jeśli przyrządzi nam drin
ki w gabinecie Joego.
- Żeby dotrzeć do gabinetu, musiał najpierw wejść
do holu, prawda?
- Tak. - Umocowała taśmę z krepiny, którą wiatr
obluzował.
- Widziała pani, jak przekracza próg?
- Tak.
- A potem?
- Zaczęłam rozmawiać z Rebeką. Wkrótce dołą
czył do nas Rafe.
- Dłużej nie patrzyła pani na drzwi, za którymi
zniknął Colton?
128
KAREN HUGHES
- Nie.
- Czyli mógł zawrócić i wyjść ponownie na patio?
- Po co? Przecież wszedł do domu, żeby przynieść
nam coś do picia.
- Ile czasu po tym, jak Colton zniknął w holu, usły
szała pani strzał?
- Może ze dwie minuty. - Wzruszyła ramionami.
- Nie umiem ocenić.
- Zatem może pani powiedzieć, że kilka minut
przed strzałem Jackson Colton znajdował się niedaleko
wejścia do holu?
Cheyenne wbiła oczy w twarz detektywa.
- Mogę powiedzieć, że rozstaliśmy się minutę czy
dwie, zanim rozległ się strzał.
- Usiłuje mu pani dać alibi? To miło z pani strony,
ale sama pani przyznała, że na kilka minut straciła pani
Coltona z oczu. Nie wie pani, gdzie był ani co robił.
A w ciągu dwóch minut naprawdę wiele można
zdziałać.
- Sądzi pan, że Jackson próbował zastrzelić Joego
Coltona? To głęboko się pan myli.
- Spodziewałem się, że pani to powie.
- Przecież my się nie znamy, rozmawiamy po raz
pierwszy w życiu. Więc skąd może pan wiedzieć, jak
się zachowam?
Przechylił w bok głowę.
- Parę godzin temu obserwowałem was przy za
grodzie. To, jak na siebie patrzycie, jak się dotykacie,
pozwala przypuszczać, że coś was łączy. A ludzie sobie
bliscy na ogół starają się wzajemnie chronić.
WIZJONERKA 129
Świadomość, że detektyw ich obserwował, sprawi
ła, że Cheyenne przeniknął dreszcz. Kiedy rozstała się
z Jacksonem, detektyw pewnie udał się za nią do sto
łówki. Tam jednak kręciły się tabuny ludzi, on zaś wo
lał rozmawiać w miejscu bardziej ustronnym. Więc nie
spuszczał z niej oka i czekał, aż nadarzy się okazja.
Nadarzyła się na pustym wzgórzu, przy podium dla
muzyków.
Cheyenne popatrzyła ponad ramieniem detektywa
na padoki, zagrodę, szkołę, budynki gospodarcze
i mieszkalne; hen w oddali granicę rancza wyznaczały
sekwoje, ogromne, strzeliste drzewa, które wyglądały
tak, jakby usiłowały sięgnąć nieba. Nagle poczuła się
mała, bezbronna, osamotniona. Podejrzewała, że o to
właśnie Lawowi chodziło.
- Owszem, Jackson i ja jesteśmy zaprzyjaźnieni -
rzekła. - Ale nie próbuję go chronić. Nie muszę tego
robić. Bo to nie on strzelał.
- Potrafi pani to udowodnić?
- Nie.
Z oddali dobiegł ich krzyk tłumu.
- Ja też nie - oznajmił detektyw. - Jackson Colton
był obecny na przyjęciu urodzinowym stryja. Był obec
ny na ranczu siedem miesięcy później, kiedy po raz
drugi ktoś usiłował zabić Joego.
Cheyenne miała wrażenie, jakby żelazna obręcz za
ciskała się wokół jej klatki piersiowej.
- Sama obecność nie świadczy o winie - rzekła.
- Tylko dlatego, że znajdował się w pobliżu, nie zna
czy, że! strzelał.
130
KAREN HUGHES
- To prawda - przyznał detektyw. Kosmyk czar
nych włosów opadł mu na czoło. - Ale nikt nie widział
go w momencie strzału. Taki dziwny zbieg okolicz
ności?
- Właśnie. Po prostu zbieg okoliczności.
- Panno James, od wielu lat pracuję w policji.
I z doświadczenia wiem, że im trudniej mi uwierzyć
w czyjąś niewinność, tym większe prawdopodobień
stwo, że ten ktoś jest winny.
- Widocznie słabo się pan stara. Jackson naprawdę
jest niewinny.
- Każdy ma prawo do własnej opinii. - Na moment
zamilkł. - Jest pani inteligentną kobietą, panno James.
Czyni pani wiele dobrego, pracując z dziećmi potrze
bującymi pomocy. Na pani miejscu zrezygnowałbym
z bliższej znajomości z Coltonem, przynajmniej dopó
ki nie zakończymy śledztwa.
- Nie mam powodu rezygnować.
- Jak pani uważa...
Dźwięk telefonu przerwał mu w pół zdania. Dete
ktyw zdjął komórkę z paska i przyłożył do ucha. Przez
chwilę słuchał, z każdą sekundą coraz bardziej mar
szcząc czoło.
- Będziemy w kontakcie, panno James - powie
dział cicho do Cheyenne, po czym ze słuchawką wciąż
przytkniętą do ucha skierował się w stronę budynków.
Zbliżając się do dębu, spod którego mieli razem wy
ruszyć na strzelnicę, Jackson przyglądał się Cheyenne.
Zwrócona do niego profilem, stała oparta ramieniem
WIZJONERKA
131
o drzewo i wpatrywała się w młodych kowbojów, któ
rzy kilka metrów dalej usiłowali jeździć na byku.
Zerknął w bok; kilku nastolatków z Hopechest,
wśród nich Johnny Collins, siedziało okrakiem na
ogrodzeniu, w tym samym miejscu co rano. Nagle
otworzyły się drzwi przegrody. Johnny wydał z siebie
głośny okrzyk, mający dodać otuchy kowbojowi, który
z trudem utrzymywał się na rozjuszonym, prychającym
byku.
Jackson ponownie skierował spojrzenie na drzewo,
a raczej na wspartą o pień dziewczynę, która coraz
bardziej absorbowała jego myśli. Miała długie nogi
opięte dżinsami, ponętnie zaokrąglony biust schowany
pod czerwoną bluzką bez rękawów, szczupłą talię.
W kącikach jej oczu i ust widać było zmarszczki, jak
by intensywnie o czyimś myślała. Kosmyki czarnych
włosów, które wysunęły się z warkocza, muskały ją
po policzku.
Była piękna. Jej widok zapierał mu dech. Jackson
nie mógł doczekać się wieczora. Wiele sobie obiecywał
po dzisiejszej nocy. Pożądał Cheyenne, ale czuł coś
znacznie więcej niż samo pożądanie. Coś dziwnego,
coś, czego nie umiał rozpoznać, bo nigdy dotąd tego
nie doświadczył.
- Cheyenne...
Wciągnęła gwałtowinie powietrze, jakby zaskoczona
jego obecnością, po czym obróciła się. Zląkł się, wi
dząc smutek w jej oczach.
- Co się stało?
- Jest tu detektyw Law. Zadawał mi pytania. Nawet
132
KAREN HUGHES
nie musiałam mu mówić, że na przyjęciu urodzinowym
twojego stryja rozmawialiśmy ze sobą. On to już wie
dział.
Jackson zwinął dłoń w pięść, po czym rozprostował
palce. Miał świadomość, że złość mu w niczym nie
pomoże.
- Staliśmy na środku patia, wokół były setki osób.
Nic dziwnego, że ktoś wspomniał policji, że nas wi
dział.
- Tak, ale wątpię, żeby ktokolwiek z gości zapa
miętał, w którym dokładnie momencie odszedłeś po
drinki. Tylko ja to wiem. I niestety musiałam mu po
wiedzieć, że widziałam cię w drzwiach do holu parę
minut przed tym, gdy padł strzał.
Jackson wziął głęboki oddech.
- Cheyenne, to było nieuniknione. Przecież wiesz,
że prędzej czy później Law by cię przesłuchał.
Uniosła brodę. Przedzierające się przez liście pro
mienie słońca pokryły jej twarz cętkami.
- Nie chciałam z nim rozmawiać. Miałam ochotę
powiedzieć mu, żeby poszedł do diabła.
- Dobrze, że tego nie zrobiłaś. - Pogładził ją po
ramieniu. - Tylko byś sobie przysporzyła kłopotów.
Law stara się sumiennie wykonywać swoją pracę. Nie
masz powodu być dla niego niemiła.
- Uważa, że chciałeś zabić Joego. Będzie próbował
się mną posłużyć, aby udowodnić, że ma rację.
- Niech próbuje.
- Ale ja nie chcę, żeby...
- Psiakrew! Do nikogo nie strzelałem! - wybuch-
WIZJONERKA
133
nął Jackson, nie mogąc dłużej pohamować złości. -
Law nie udowodni mi żadnej winy.
Cheyenne położyła dłonie na jego piersi.
- Wiem, Jackson. Nie musisz mnie przekonywać.
Pewność pobrzmiewająca w jej głosie i nieza
chwiana wiara w jego niewinność poruszyły w nim
czułą strunę. Przyciągnąwszy Cheyenne do siebie, wtu
lił twarz w jej włosy.
- Przepraszam, że cię w to wplątałem. Gdybym
mógł cofnąć czas do tego wieczoru sprzed roku, ob
chodziłbym cię szerokim łukiem.
Odsunęła głowę, by móc popatrzeć mu w oczy.
- Tamto spotkanie było nam pisane.
- Może. - Zmarszczył czoło. - Ale jeśli tak, to los
sobie z ciebie zadrwił.
- Nie sądzę.
Tłum obserwujący zmagania kowbojów wzniósł
gromki okrzyk. Cheyenne odruchowo spojrzała w stro
nę zagrody. Raptem Jackson spostrzegł, jak krew od
pływa jej z twarzy.
- Cheyenne?
- Nie!
- Co...
Zacisnęła dłonie na jego koszuli. Była blada jak
trup; z jej oczu wyzierało przerażenie.
- Johnny!
Jackson obejrzał się przez ramię. Uśmiechnięty na
stolatek wciąż siedział okrakiem na ogrodzeniu, kibi
cując zawodnikowi, który usiłował utrzymać się na
ogromnym, wściekłe wierzgającym byku.
134 KAREN HUGHES
- Co Johnny?
- Byk! Zaraz wpadnie w szał, podejdzie za blisko,
za blisko Johnny'ego. - Mówiła szybko; słowa zda
wały się nie nadążać za jej myślami. - Musimy coś
zrobić, zabrać Johnny'ego z ogrodzenia.
- Cheyenne...
- Chodź! Nie ma czasu!
Chwyciwszy go za nadgarstek, puściła się pędem,
najpierw po żwirowej ścieżce, potem po trawie. Jack
son dotrzymywał jej kroku. O nic nie pytał.
Wraz z innymi Johnny klaskał i wykrzykiwał słowa
zachęty, kibicując kowbojowi podskakującemu na roz
juszonym byku. Nagle kątem oka Jackson dojrzał jakiś
ruch. Odwróciwszy głowę, zobaczył, jak kowboj unosi
się w powietrze, a po chwili spada z hukiem na zie
mię. Zawodnik instynktownie zaczął toczyć się po kle
pisku w stronę ogrodzenia. Po chwili byk, ziejąc furią,
prychając, wzbijając kopytami tumany kurzu, ruszył
do ataku.
Wtem stanął i pochylił łeb, kierując rogi na biedaka,
którego zrzucił z grzbietu. Wyglądał jak diabeł wcielony.
- Uciekaj! Uciekaj! - krzyknęła Cheyenne, prze
dzierając się przez tłum widzów.
Kowboj dźwignął się na nogi. Widząc, jak rozwście
czone, ważące tonę byczysko pędzi w jego stronę, rzu
cił się do ucieczki. Ledwo umykając rogom, wskoczył
na ogrodzenie, dosłownie metr czy dwa od miejsca,
gdzie siedział Johnny z kolegami.
Zwierzę obróciło się, zaczęło wierzgać, walić tyl
nymi kopytami w podtrzymujący ogrodzenie słup.
WIZJONERKA
135
Rozległ się trzask. Usiłując przekrzyczeć tłum, Che-
yenne darła się na całe gardło, wołając imię Johnny'ego.
Chłopak zachwiał się, na jego twarzy odmalowało się
śmiertelne przerażenie. Pół sekundy później stracił rów
nowagę i runął na arenę. Widzowie wstrzymali oddech.
Byk wierzgnął, unosząc zad wysoko w powietrze.
Jackson widział, jak tylne kopyta grzmocą nasto
latka w bok, słyszał krzyk bólu.
Nie wahał się. Czując przypływ adrenaliny, wdrapał
się na ogrodzenie. Zeskoczywszy po drugiej stronie,
obiema rękami chwycił Johnny'ego za pasek i pociąg
nął do siebie. Chwilę później, dokładnie w tym miej
scu, wylądowały kopyta rozjuszonego byka.
- Odsuńcie się! Odsuńcie! - Cheyenne odpychała
ludzi, robiąc Jacksonowi przejście.
Sapiąc z wysiłku, Jackson położył nastolatka na tra
wie koło zagrody. Chłopak miał przymknięte powieki,
usta rozwarte. Cheyenne kucnęła obok.
- I co? - spytała, łkając.
Wciąż była przeraźliwie blada, a z jej oczu wyzierał
strach. Chcąc ją uspokoić, Jackson zacisnął rękę na jej
dłoni. Sam też dygotał ze zdenerwowania.
- Dostał kopytem w lewe ramię. Pewnie jest zła
mane.
- Boże! - Blake Fallon przycupnął koło Jacksona.
- Ktoś widział w stołówce doktora Kenta. Wysłałem
po niego jednego z pracowników. Zaraz powinni do-
jechać.
Drżącą ręką Cheyenne odgarnęła chłopcu włosy
czoła.
136
KAREN HUGHES
- Próbowaliśmy cię ostrzec, Johnny - szepnęła. -
Próbowaliśmy.
Jackson przyglądał się jej w skupieniu. Wydawało
mu się to niepojęte, ale jednak... Cheyenne wiedziała,
co się stanie. Wiedziała, że kowboj spadnie, że roz
wścieczone zwierzę nie odejdzie spokojnie, lecz zaata
kuje leżącego, że Johnny zwali się na ziemię prosto
pod nogi byka. Po prostu wiedziała. Ale skąd? Jakim
cudem?
Zerknąwszy na arenę, zobaczył, jak kilku pracow
ników rancza, wywijając nad głową lassem, usiłuje oto
czyć byka. I nagle ujrzał przed oczami obrazek z prze
szłości: małą chudą dziewczynkę, która pęta się swo
jemu bratu pod nogami. Po chwili przypomniał sobie
plotki, opowieści, które przekazywano szeptem...
- Zrobić miejsce dla lekarza!
Wrócił myślami do rzeczywistości.
- No i co my tu mamy? - mruknął pod nosem do
ktor Nicholas Kent.
Był to wysoki, solidnie zbudowany mężczyzna
o puszystej siwej czuprynie, nastroszonych siwych wą
sach i niebieskich oczach, wokół których utworzyła się
gęsta siatka zmarszczek. Jako że większość letnich wa
kacji Jackson spędzał w Prosperino, doktor Kent nie
jednokrotnie opatrywał mu rany i ordynował leki.
- Dzień dobry, doktorze.
- Witaj, Jackson.
Lekarz pochylił się nad leżącym bez ruchu chłop
cem. Nagle Johnny uniósł powieki. Przewracając ocza
mi, zaczął wiercić się niespokojnie.
WIZJONERKA
137
- Spokojnie, Johnny. - Jackson położył dłoń na je
go klatce piersiowej.
- Nie bój się, synu. Zaraz się tobą zajmiemy. -
Kent powiódł wzrokiem po ramieniu i barku chłopca,
po czym podniósł głowę. - Co się stało?
Jackson wytarł pot z czoła. W gardle miał sucho.
Słowa z trudem przechodziły mu przez usta, kiedy re
lacjonował przebieg wydarzeń.
- ...i dostał kopytem w lewy łokieć - dokończył.
Lekarz pokiwał głową.
- Prosiłem jednego z tutejszych pracowników, że
by podprowadził bliżej mój samochód. W bagażniku
mam torbę z lekami.
Johnny wydał z siebie przeciągły jęk.
- Wiem, że boli - rzekł Kent, delikatnie kładąc
dłoń na ramieniu chłopca. - Zaraz dam ci środek prze
ciwbólowy, a potem zabiorę cię do szpitala. Musimy
prześwietlić ci rękę.
- Do... do szpitala?
- Tak.
Półprzytomnym wzrokiem chłopak popatrzył na
Jacksona.
- Pojedziesz ze mną? - spytał błagalnie.
W ciągu ostatniego tygodnia, kiedy razem pracowali
przy odnawianiu ośrodka, wytworzyła się między nimi
bliska więź,
- Jasne. - Biorąc głęboki oddech, Jackson wskazał
brodą zakrwawione ramię chłopca, które było zgięte
pod jakimś przedziwnym kątem. I które powoli przy
bierało kolor fioletowosiny. - Wiesz, stary, jeśli znu-
138
KAREN HUGHES
dziło ci się machanie pędzlem, wystarczyło mi powie
dzieć. Nie musiałeś uciekać się do tak drastycznych
środków.
- Słusznie. Szkoda, że sam na to nie wpadłem.
Blake Fallon ściągnął brwi.
- Pojadę za wami do szpitala i zajmę się robotą pa
pierkową. - Spojrzał na Cheyenne. - Powiedz innym,
co się stało i dopilnuj, aby reszta konkurencji odbyła
się zgodnie z planem, dobrze?
- Oczywiście. Proszę się o nic nie martwić.
Jeden z pracowników rancza przecisnął się przez
tłum gapiów i podał doktorowi Kentowi czarną skó
rzaną torbę. Lekarz natychmiast wyjął strzykawkę jed
norazową.
Jackson zwrócił się do chłopca:
- Zanim stąd wyjedziemy, muszę zamienić słowo
z Cheyenne, upewnić się, czy da sobie radę. Bo za
miast mnie będzie sędziować w zawodach strzeleckich.
Johnny utkwił spojrzenie w Cheyenne.
- Kurczę, wszystko schrzaniłem. Teraz nie mogę
być w pani drużynie.
- Możesz. - Pogładziła go po policzku. - Jedynie
będziesz miał przerwę w treningach.
Jackson podniósł się z ziemi i wyciągnął rękę do
Cheyenne. Zawahała się, ale po chwili podała mu
swoją.
Przedzierając się przez zbiegowisko, odeszli kilka
kroków. Przystanęli. Jackson obrócił Cheyenne twarzą
do siebie. Była spięta, naprężona jak struna.
- Jak się czujesz? - spytał cicho.
WIZJONERKA
139
- W porządku. - Nie potrafiła oderwać wzroku od
rannego chłopca. - Cieszę się, że z nim pojedziesz. On
ci ufa, Jackson. Okazanie zaufania nie przychodzi
Johnny'emu łatwo.
- Nie tylko jemu.
- Gdybyś mógł zadzwonić ze szpitala... - Głos się
jej załamał. - Uratowałeś mu życie.
- Oboje to zrobiliśmy. - Zmusił ją, aby popatrzyła
mu w oczy. Czarne źrenice kontrastowały z bladością
jej twarzy. - Chociaż nie mam pojęcia jak. Porozma
wiamy, kiedy wrócę. Należy mi się jakieś wyjaśnienie.
- Wiem. - W jej głosie brzmiał bezgraniczny smu
tek. - Masz rację.
Kilka godzin później stała na ganku przed domem.
Srebrzysty blask księżyca sprawiał, że z ogródka znik
nęły jaskrawe barwy, została tylko czerń, parę odcieni
szarości, gdzieniegdzie biel. Wsparta o poręcz balu
strady, Cheyenne zastanawiała się nad sobą i swoim
życiem: czy naprawdę sądziła, że może pokochać męż
czyznę, otworzyć się przed nim, a jednocześnie zacho
wać w tajemnicy swój dar? Dar odziedziczony po in
diańskich przodkach.
- Idiotka.
Z oddali docierały dźwięki muzyki; zespół przy
grywał ludziom do tańca. Po wypadku, jaki przydarzył
się Johnny'emu, Cheyenne zmusiła się, aby dalej su
miennie wykonywać swe obowiązki. Później jednak
poprosiła jedną z nauczycielek, by ją zastąpiła. Patrze
nie na przytulone pary tańczące pod gwiazdami było
140
KAREN HUGHES
ponad jej siły, zwłaszcza że w jej głowie, niczym echo,
rozbrzmiewał głos Jacksona:
„Zarezerwuj dla mnie wszystkie tańce. Potem za
biorę cię do domu i będziemy się kochać. Do szaleń
stwa. Całą noc".
Poczuła ucisk w gardle. Zamiast snuć marzenia
i myśleć o tym, co mogłoby być, musiała spojrzeć pra
wdzie w oczy i skupić się na tym, co będzie.
Johnny nie odniósł żadnych trwałych uszkodzeń.
Blake zadzwonił do niej, gdy chłopca - z dwiema śru
bami w łokciu - wywieziono z sali operacyjnej. Do
ktor Kent przewidywał pełny powrót do zdrowia.
Ta wiadomość ucieszyła Cheyenne. Martwiło ją co
innego: to, że Jackson był świadkiem jej wizji. Na razie
oczywiście nie rozumiał, co się stało, ale wiedziała,
że będzie domagał się wyjaśnienia.
A potem odejdzie, tak jak Paul. Sama jest sobie win
na. Świadomie ukrywała przed nim swoją tajemnicę.
On jej zaufał. Przyszedł i oznajmił wprost, że po
licja podejrzewa go o dwukrotną próbę zabójstwa Joe-
go. Zostawił jej wybór: mogła mu uwierzyć i go wspie
rać albo odsunąć się od niego. Powinna była postąpić
tak samo jak on. Ale ona ze strachu nabrała wody
w usta.
- Idiotka - powtórzyła.
- Ktoś ci się naraził? Czy o sobie mówisz tak
brzydko?
Podskoczyła. Po chwili Jackson wyłonił się z cie
nia. W świetle księżyca ujrzała jego twarz; malował
się na niej ponury wyraz.
WIZJONERKA
141
- O sobie. Jak Johnny?
- Zasnął kamiennym snem. - Przystanął na schod
kach prowadzących na ganek. - Blake postanowił
przenocować w szpitalu. Kent powiedział, że jutro ra
no może zabrać Johnny'ego do domu.
- To dobrze. - Skrzyżowała ręce na piersi. - Na
leży ci się wyjaśnienie.
Podszedł bliżej.
- Nie wiem, czy się należy, ale chętnie bym usły
szał.
Wzięła głęboki oddech.
- Mówiłam ci, że moja matka zmarła wkrótce po
tym, jak mnie urodziła. Nigdy nie widziałam jej twarzy,
nie słyszałam jej śmiechu. Znam ją tylko z opowieści
Rivera i Rafe'a. Mimo to stale czuję jej obecność. Mo
że dlatego, że przekazała mi w spadku pewien dar. Dar
widzenia.
- Jasnowidztwa?
- W pewnym sensie.
- W pewnym? Przecież widziałaś wypadek, zanim
się wydarzył. Wiedziałaś, że Johnny'emu grozi niebez
pieczeństwo, zanim jeszcze zawodnik spadł z byka.
- Tak. Miewam wizje. Widzę rzeczy i zdarzenia,
które dopiero nastąpią. - Przyłożyła rękę do gardła.
- Zdaję sobie sprawę, że trudno ci w to uwierzyć, ale
przysięgam, że nie kłamię.
- Gdybym nie stał dziś przy tobie, kiedy... no
wiesz, pewnie bym uznał, że fantazjujesz. Ale stałem
obok, wszystko widziałem. Gdyby nie ty, przypusz
czalnie Johnny by zginął.
142
KAREN HUGHES
- Gdyby nie my, Jackson. W odpowiednim mo
mencie byliśmy we właściwym miejscu. To przezna
czenie.
Uniósł rękę, jakby chciał zaprotestować.
- Raczej przypadek. Zaproponowałem, żebyśmy
spotkali się przy dębie. Równie dobrze mogłem po
wiedzieć: spotkajmy się przy strzelnicy.
- Ale tego nie zrobiłeś. Wybrałeś dąb.
- Uważasz, że to było nam pisane? Uratowanie
Johnny'emu życia?
- Tak.
- Wiesz, jak niewiarygodnie to brzmi? - spytał lek
ko zniecierpliwiony.
- Niestety, nie jestem w stanie ci tego wytłumaczyć
w sposób logiczny. Nie wiem też, dlaczego jedne wi
zje, jak ta dzisiejsza, są od początku do końca jasne
i zrozumiałe, a sens innych dociera do mnie dopiero
po pewnym czasie. Po prostu tak już jest; nie mam
na to żadnego wpływu. - Westchnęła głośno. - Przy
kro mi, Jackson.
Zmrużył oczy.
- Przykro ci z powodu wizji czy dlatego, że nic
mi o nich wcześniej nie wspomniałaś?
Zesztywniała.
- Nie wstydzę się swojego daru. Dawno temu lu
dzie z plemienia mojej matki uzmysłowili mi, że dzięki
wizjom mogę czynić dobro, zapobiegać nieszczęściom.
Przykro mi, że nie byłam z tobą szczera.
- Ja też żałuję. - Postąpił krok bliżej. - Tamtego
wieczoru, kiedy spotkaliśmy się w kinie i poszliśmy
WIZJONERKA
143
na kawę, powiedziałem ci, że pamiętam małą chudą
czarnulkę, która deptała bratu po piętach. Wiedziałem,
że już jako dziecko miałaś jakiś dar. Spytałem, czy
umiesz wróżyć z ręki albo czy masz zdolności telepa
tyczne. - Przyjrzał się jej uważnie. - Odparłaś, że nie.
- Bo to prawda - rzekła. - Nie potrafię nikomu
z dłoni czytać przyszłości. A patrząc ci w oczy, nie
wiem, o czym myślisz. Mogę jedynie próbować od
gadnąć.
Oparł się ramieniem o belkę i skrzyżował ręce.
- No to spróbuj. O czym myślę?
- Jesteś wściekły, bo ani razu nie wspomniałam ci
o moim darze. Czujesz się zawiedziony i zdradzony.
- Zamknęła oczy. - Nie chciałam cię zranić, Jackson.
Chciałam ci pomóc.
- Pomóc? - zdziwił się.
- Uważasz, że nasze spotkanie w kinie było przy
padkowe?
- Oczywiście - odparł bez wahania. - Wyszedłem
z komisariatu, wsiadłem do samochodu i ruszyłem
przed siebie. Nie planowałem iść do kina. Zdecydo
wałem się niemal w ostatniej chwili. - Na moment za
milkł. - A ty? Co tam robiłaś?
- Czekałam na ciebie - rzekła cicho. - Ja też nie
planowałam iść do kina. Siedziałam w domu, przy
gotowywałam pismo z prośbą o przyznanie Hopechest
funduszy na szkolenie zawodowe naszych wychowan
ków. I nagle zobaczyłam oczy jakiegoś mężczyzny,
szare, ponure. Nie wiedziałam, do kogo należą, ale wie
działam, że ich właściciel ma kłopoty, że potrzebuje
144
KAREN HUGHES
mojej pomocy i że znajdę go w holu kina. Wyszedłeś
z sali. I właśnie po oczach zorientowałam się, że to
ty jesteś tym człowiekiem, któremu mam pomóc.
- Zaczekaj. - Widać było, że chce sobie wszystko
uporządkować w głowie. - Siedziałaś w domu, praco
wałaś; nagle poderwałaś się od biurka i pognałaś do
kina. Nie wiedziałaś po co, mimo to przyjechałaś. Tak?
- Tak. Moje wizje zawsze służą dobru. Nie zasta
nawiam się, co znaczą, po prostu przyjmuję je do wia
domości i robię, co muszę. Wciąż nie wiem, jak mam
ci pomóc, Jackson. Ale prędzej czy później dowiem
się. - Odwróciwszy się, skierowała spojrzenie na
ogród pogrążony w mlecznym blasku księżyca.
W nozdrza uderzył ją zapach róż, które rosły na wy
ciągnięcie ręki. - Zawsze się dowiaduję.
- Dlatego przyjmowałaś moje zaproszenia? - Ob
rócił ją twarzą do siebie. - Dlatego pozwalałaś, żebym
kręcił się w pobliżu?
- Ja...
- Dlatego dawałaś się całować? - Zacisnął ręce na
jej ramionach. - I dlatego zgodziłaś się ze mną kochać?
Dla zabicia czasu? Żeby nie czekać bezczynnie na
odpowiedź, jak masz mi pomóc?
Zamrugała oczami.
- Nie... ja... Nie...
- Mówiłaś, że chcesz, abyśmy się lepiej poznali.
I dobrze. Chodziliśmy na długie spacery, rozmawiali
śmy. Powiedziałem ci o podejrzeniach, jakie policja
ma wobec mnie. Uznałem, że powinnaś wiedzieć,
z kim się zadajesz, zanim zabrniemy za daleko.
WIZJONERKA
145
- Wiem...
- Miałaś mnóstwo okazji, żeby wspomnieć mi
o swoim... darze. - Nie cofnął rąk. Odniosła wrażenie,
że jeszcze mocniej je zaciska. - Ty jednak wolałaś trzy
mać wszystko w tajemnicy. Psiakrew, Cheyenne. Są
dziłem, że mi ufasz.
- Wiem. Przepraszam. - Gnębiły ją potworne wy
rzuty sumienia. - Chciałam ci powiedzieć. Kilka razy
wyobraziłam sobie, że to robię. Ale nie mogłam ry
zykować. Bałam się.
- Czego?
- Że zmieniłby się twój stosunek do mnie.
- Skąd wiesz, że by się zmienił?
- Po prostu wiem! - Wyszarpnęła mu się. - Już
teraz patrzysz na mnie jak na dziwoląga. Jestem inna,
Jackson. Za bardzo się różnię, aby być szczęśliwa
w normalnym związku.
Ściągnął brwi.
- Kto ci naopowiadał takich bzdur?
- Nikt. Ale przecież mam oczy, uszy. Ojciec zo
stawił mnie u ciotek w rezerwacie, bo przeszkadzała
mu moja odmienność. Był pijakiem, tłukł moich braci,
ale ja o tym wtedy nie wiedziałam. Wiedziałam tylko,
że mama nie żyje, a tata mnie nie chce. - łzy piekły
ją w oczy. Zdziwiła się; była pewna, że już dawno
wszystkie wypłakała. - Do szkoły chodziłam poza re
zerwatem. Dzieciaki wytykały mnie palcami, bo byłam
inna. Na studiach powiedziałam o swoich wizjach
chłopakowi, w którym się zakochałam. Popatrzył na
mnie, jakbym była trędowata, po czym oznajmił, abym
146
KAREN HUGHES
nigdy więcej się do niego nie zbliżała. Następnie od
wrócił się i odszedł. - Głos się jej załamał. - A ty mi
mówisz, że to bzdury? Że moja inność nie ma zna
czenia? Ja wiem lepiej, Jackson.
- W porządku, wiesz lepiej. I dlatego spodziewałaś
się takiej samej reakcji, tak? Myślałaś, że wystraszę
się i ucieknę?
Pojedyncza łza spłynęła jej po policzku. Cheyenne
odwróciła głowę i dyskretnie ją otarła.
- W przeszłości ludzie wieszali, palili na stosie lub
topili odmieńców. Dziś po prostu się ich wystrzegają.
- Do diabła, Cheyenne! - Potarł dłońmi twarz, po
czym utkwił wzrok w ciemnych drzewach. - Szlag by
to trafił.
Nie odzywali się. Stali na ganku, wsłuchując się
w swoje myśli i w docierające z oddali dźwięki ro
mantycznej melodii.
- Nie jestem twoim pijanym ojcem ani tym krety
nem, z którym spotykałaś się na studiach - powiedział
w końcu.
Przyjrzała mu się spod oka. Wciąż milczała.
- Widziałem, co się dziś stało - ciągnął. - Urato
wałaś Johnny'ego. Może miałem w tym jakiś drobny
udział, ale gdyby nie ty, nie wyciągnąłbym chłopaka
z areny. - Mówiąc to, ujął ją za łokieć i obrócił twarzą
do siebie. - Przyznaję, że twój dar jasnowidzenia spra
wia, że jesteś inna. Inna, a zarazem wyjątkowa.
Otworzyła usta, ale zaraz je zamknęła. Zaskoczona,
nie wiedziała, jak zareagować.
- Nie lubię sekretów, Cheyenne - ciągnął Jackson.
WIZJONERKA
147
- Działają destrukcyjnie, potrafią zniszczyć związek.
Szkoda, że mi nie zaufałaś.
- Bałam się. Nie chciałam cię stracić. - Przymknę
ła powieki. - Zależy mi na tobie, Jackson. Postąpiłam
samolubnie. Ale nie chciałam, żebyś mnie zostawił.
- Jak większość mężczyzn, których kochałaś.
- No właśnie.
- Zbiłaś mnie z tropu, Cheyenne. - Delikatnie ob
rysował palcem zarys jej ucha. - Zazwyczaj wiem, na
czym stoję.
Serce waliło jej niespokojnie.
- A teraz?
- Wciąż jestem trochę oszołomiony. Twój dar...
potrzebuję czasu, aby do niego przywyknąć. - Powoli
przyciągnął ją do siebie. - Ale to w żaden sposób nie
zmienia moich uczuć wobec ciebie.
Zaschło jej w gardle. Stała bez ruchu, jakby nie do
wierzając jego słowom.
- Naprawdę?
- Oboje zapamiętaliśmy nasze spotkanie na przy
jęciu urodzinowym Joegó. Po prostu coś się między
nami wytworzyło, jakieś Wzajemne przyciąganie, któ
rego żadne z nas nie potrafi zignorować. Nie potrafi
i nie chce. Przynajmniej ja nie chcę. A ty, Cheyenne?
- Popatrzył jej w oczy. - Powiedz: czy tak jak ja
chcesz zbadać to uczucie, zgłębić je, sprawdzić, dokąd
może nas zaprowadzić?
- Tak - odparła szeptem.
Pochylił się. Jego usta rozpoczęły leniwą wędrów
kę: zaczęły od lewego ucha Cheyenne, przesunęły się
148
KAREN HUGHES
niżej do szyi, jeszcze niżej do obojczyka, potem za
wróciły, znów szyja, ucho, tym razem prawe, broda
i wreszcie wargi, pełne, chętne. Dreszcz przebiegł jej
po plecach. Wszystko wokół jakby zamarło, i wiatr,
i muzyka. Słychać było tylko przyśpieszone oddechy.
- Obiecałaś zarezerwować mi wszystkie tańce -
szepnął, prawie nie odrywając ust od jej warg.
W głowie się jej zakręciło, nogi miała jak z waty.
- Nic nie słyszę... żadnych dźwięków.
- Dobra, wcale nie musimy tańczyć. - Oczy
iskrzyły mu się w blasku księżyca, żar przenikał jego
ciało. - Pragnę cię. - Jedną ręką gładził Cheyenne po
szyi, drugą coraz mocniej ściskał jej pierś. - Jeszcze
nigdy tak bardzo nie pragnąłem żadnej kobiety.
Wsunęła dłonie w jego włosy. Przypomniała sobie
inną wizję: płomyki świec rzucające ciepłe światło na
splecione w uścisku dwa nagie ciała. To przeznaczenie,
pomyślała. Jackson jest jej przeznaczeniem.
- Świece... - szepnęła, żarliwie odwzajemniając
pocałunki. - Chcę świec, chcę wina, chcę ciebie.
- Dostaniesz, najdroższa - obiecał. - Dostaniesz to
wszystko i jeszcze więcej.
ROZDZIAŁ ÓSMY
- Do środka... - szepnęła, na moment odrywając
usta od warg Jacksona. - Tu... na ganku... nie wy
pada. ..
- Dobrze, wejdziemy do domu - mruknął. Obiema
rękami rozpinał guziki jej bluzki. - Wejdziemy i już
nigdy nie wyjdziemy.
- To dobrze. Bardzo dobrze.
Zataczając się, złączeni w pocałunku, ruszyli do
drzwi. Wyciągnęła rękę, usiłując wymacać klamkę.
Kiedy otworzyła siatkowe drzwi, Jackson chwycił ją
w ramiona i wniósł do środka. W domu panował pół-
mrok.
Cheyenne ledwo była w stanie ustać. Gdyby nie
miała za sobą ściany, a przed sobą Jacksona, pewnie
osunęłaby się bezwładnie na podłogę. Ujął jej twarz
w dłonie.
- Powiedz - rzekł półgłosem, przenikając ją wzro-
kiem. - Powiedz, czego chcesz.
- Ciebie. - Z trudem wydobyła z siebie głos. -
Chcę ciebie. Twoich pocałunków, pieszczot. - Nerwo-
wymi ruchami odpinała guziki jego koszuli. - Chcę
cię czuć, dotykać. Wszędzie...
150
KAREN HUGHES
Zdjął koszulę i cisnął ją na podłogę.
- Gdzie łóżko?
- Nie - mruknęła, gładząc dłońmi jego silny,
umięśniony tors. - Tutaj, Jackson. Tu... teraz...
- Dobrze, mała. - Przerwał na moment pocałunek
i ponownie wbił w nią wzrok. - Może być tu i teraz.
A z łóżka skorzystamy później.
Powoli ściągał z niej ubranie: najpierw buty, potem
bluzkę, wreszcie stanik.
- Chryste, jaka jesteś piękna - jęknął cicho. - Za
chwycająca. ..
Podniecona, zaczęła rozpinać Jacksonowi spodnie.
Zacisnął ręce na jej nadgarstkach, by ją powstrzymać.
- Jeszcze nie - szepnął. - Mną się zajmiemy
później.
Całując ją lekko, przesuwał się w dół; minął jej
piersi, żebra, doszedł do pępka, pociągnął za suwak
dżinsów i... Wstrzymała oddech. Raz po raz wstrząsały
nią dreszcze.
Sama nie wiedziała, kiedy osunęła się na podłogę.
Uświadomiła sobie, że leży, gdy poczuła pod sobą
miękki puszysty dywan. Jackson pochylił się nad nią.
Znów zatraciła się w świecie zmysłów. Drżała na ca
łym ciele. Wiła się, jęczała, wbijała paznokcie w jego
ramiona. Wciąż miała go za mało, jego pieszczot, jego
dotyku, smaku.
Spod przymkniętych powiek obserwowała, jak
Jackson ściąga kowbojki i dżinsy. Podziwiała jego
opalony tors i mięśnie, które napinały się przy każdym
ruchu. Po chwili znów do niej wrócił, znów pobudzał
WIZJONERKA
151
jej zmysły, drażnił, pieścił, łaskotał. Rękami, językiem,
wargami, całym sobą.
Oddychając coraz szybciej, zamknęła oczy.
- Otwórz - poprosił. - Chcę widzieć twoje oczy,
kiedy staniesz się moja.
Doznania były zbyt intensywne. Dłużej nie była
w stanie się powstrzymać. Miała wrażenie, jakby zie
mia się zatrzęsła. Dwa razy zawołała imię Jacksona,
a potem opadła bez sił. Leżała nieruchomo, mokra od
potu. zdyszana. Wsunął rękę pod jej biodra, lekko je
unosząc. Oddała mu się cała, fizycznie, psychicznie.
I razem wznieśli się w przestworza.
Stanowili jedność. Zrozumiała, że są sobie przezna
czeni. Że w jej życiu nigdy nie będzie miejsca na ja
kiegokolwiek innego mężczyznę.
W końcu dotarli do łóżka. I tam też się kochali.
Zgasili światło, zapalili kilka świeczek i znów padli so
bie w objęcia. Od tamtej pory minęło parę godzin.
Jackson leżał obudzony, podparty na łokciu, i spoglą
dał na swoją śpiącą partnerkę. Świece dawno już wy
gasły, ale w pokoju nie było ciemno; przez okno wpa
dały promienie księżyca, nadając skórze Cheyenne ta
jemniczy mleczny odcień.
Spała na brzuchu, oddychając wolno i miarowo. Jej
czarne włosy kontrastowały z bielą pościeli.
Jackson wyciągnął rękę. Kiedy leciutko dotknął jej
pleców, Cheyenne westchnęła przez sen. Choć kochali
się kilkakrotnie, wciąż dręczył go niedosyt; pragnął ją
tulić, całować...
152
KAREN HUGHES
Nie wiedział, co się z nim dzieje. Jeszcze nigdy się
tak nie czuł. Oczywiście zdawał sobie sprawę, że
z Cheyenne łączy go coś wyjątkowego, ale siła doznań
i emocji dosłownie go poraziła.
Znają się tak krótko! Wcześniej, przez wiele lat,
chadzali tymi samymi ścieżkami, czasem coś o sobie
słyszeli. Pamiętał, że młodsza siostrzyczka Rivera róż
niła się od swoich rówieśnic. Otaczała ją aura tajemni
czości.
Zadumał się. Dziwny dar, który Cheyenne odzie
dziczyła po matce, przerastał jego zdolność rozumie
nia. Na pewno czynił ją kimś wyjątkowym. Wodząc
spojrzeniem po jej gładkich ramionach, Jackson miał
nadzieję, że stanie na wysokości zadania; że okaże się
człowiekiem mądrym, dojrzałym, odpowiedzialnym.
Czy jednak podoła wyzwaniu? Człowiek dojrzały
i odpowiedzialny nie boi się zaangażowania emocjo
nalnego. On zaś... może się nie bał, ale zawsze dotąd
unikał związków. Z żadną kobietą nie chciał wiązać
się na dłużej. Dopóki nie spotkał Cheyenne.
Delikatnie pogłaskał ją po długich, jedwabistych
włosach. Rozum mówił mu, że dopóki Law podejrzewa
go o próbę zabójstwa, lepiej w nic się nie wikłać.
Związek bez zobowiązań ma mnóstwo zalet - obie
strony mogą go w dowolnym momencie zakończyć.
Jednakże na myśl o tym, że Cheyenne mogłaby to
uczynić, odruchowo zacisnął pięść. Zgoda, nie potrze
buje więcej komplikacji w swoim życiu, ale nie za
mierza pozwolić, by Cheyenne odeszła.
WIZJONERKA
153
Obudziła się o świcie, trochę obolała, lecz szczęśli
wa. Przeciągając się niczym kotka, odgarnęła z twarzy
włosy. Przypomniała sobie, jak wczoraj wieczorem
Jackson rozplatał jej warkocz. Na samo wspomnienie
uśmiechnęła się.
Spędzili razem noc. Połączyła ich nie tylko fizyczna
namiętność, lecz również bliska więź psychiczna. Che-
yenne nie wiedziała, jak głębokie są jej uczucia do
Jacksona ani jego do niej, ale nie miała wątpliwości,
że dzieje się coś, czemu żadne z nich nie jest w stanie
przeszkodzić.
Przewróciwszy się na bok, w bladym świetle po
ranka wpatrywała się w śpiącego obok mężczyznę. Le
żał zwrócony do niej przodem; twarz miał mocno opa
loną, pokrytą czarnym zarostem, włosy potargane, usta
lekko rozchylone.
Te usta przeniosły ją wczoraj w zaczarowany świat,
sprawiły, że całkiem straciła nad sobą kontrolę. Za
drżała. Z trudem się powstrzymała, aby nie pogłaskać
Jacksona po piersi, po brzuchu, i niżej...
Zamknęła oczy. Uświadomiła sobie, że śpiewająco
zdał egzamin. Wczoraj wieczorem, pokonawszy swoje
lęki, otworzyła się przed nim, a on ją zaakceptował
fizycznie i duchowo. Nie przestraszył się jej, nie wy
cofał się, nie uciekł. Przyjął ją taką, jaką była.
Kocha go.
Nagle otworzyła szeroko oczy. Rany boskie! Kocha
Jacksona! To jest takie proste. A zarazem tak przera
żające. Chociaż mu zaufała, chociaż wyjawiła mu swo
ja, tajemnicę i ofiarowała swoje ciało, nie była pewna,
154
KAREN HUGHES
czy może się przed nim odsłonić do końca. Jak zare
aguje, kiedy dowie się, co ona do niego czuje? Przy
gryzła wargi. Pamiętała te dziesiątki dziewcząt, które
zapraszał na ranczo w weekendy i podczas wakacji.
Pamiętała też, co Sophie mówiła, gdy Jackson za
mieszkał w San Diego: że jej kuzyn co rusz łamie ko
muś serce. Cheyenne podejrzewała, że Jacksona nie
ucieszy wyznanie miłosne, raczej go wystraszy.
Ja samą też przepełniał strach.
Cichutko wysunęła się spod kołdry. Musi spokojnie
wszystko przemyśleć. W samotności.
Obeszła stos leżących na podłodze ubrań, chwyciła
z fotela szlafrok i poczłapała boso do łazienki.
Jacksona obudziło pukanie. Mruknął coś pod no
sem, ale nie ruszył się. Leżał z twarzą wciśniętą w po
duszkę, wciąż czując zapach Cheyenne - cudowny,
zmysłowy, przywodzący na myśl obrazy, które pod
niecały, a zarazem działały kojąco.
Pukanie stało się głośniejsze, bardziej natarczywe.
Przewrócił się na bok i zaspany wyciągnął rękę.
Obok łóżko było puste. Uniósłszy głowę, rozejrzał się
wkoło. W głębi domu usłyszał szum lecącej wody.
Najwyraźniej Cheyenne brała prysznic.
Znów rozległo się pukanie. Nagle Jackson uświa
domił sobie, że ktoś dobija się! do drzwi. Zrozumiał,
że jeżeli chce, aby nastała cisza, powinien jakoś zare
agować.
- Zaraz! - warknął.
Półprzytomny, usiadł na łóżku i podrapał się po
WIZJONERKA
155
ocienionej zarostem brodzie. Następnie ze stosu ubrań,
które przeniósł wczoraj z salonu do sypialni, wy
grzebał dżinsy. Włożył je; koszulę wkładał, idąc do
drzwi.
- Chwila! Już idę! - krzyknął, zniecierpliwiony na
tarczywością gościa. Po chwili nacisnął klamkę. I serce
mu zamarło. - Ach, to pan, detektywie...
Thad Law ubrany w granatowy garnitur, granatowy
krawat i białą koszulę, stał na ganku w promieniach
porannego słońca.
- Pozwoli pan, że wejdę?
- Proszę.
Jackson cofnął się o krok, otwierając szerzej drzwi.
Detektyw wszedł do środka; zerknął do kuchni, potem
w stronę salonu.
- Gdzie jest panna James?
- W łazience. Bierze prysznic - odparł Jackson,
chociaż szum wody już ucichł. - Przyszedł pan do niej
czy do mnie?
- Do obojga państwa. Albo może najpierw z pa
nem załatwię sprawę. - Mówiąc to, Law wsunął rękę
pod marynarkę i z pasa u spodni odczepił kajdanki.
- Jacksonie Colton, jest pan aresztowany za dwukrotne
usiłowanie morderstwa.
Jackson poczuł nieprzyjemny ucisk w żołądku.
- Jeżeli aresztując mnie, opiera się pan na dowo-
dach, które przedstawił mi przed tygodniem, obawiam
się, że popełnia pan błąd. Obaj o tym wiemy.
- Mamy nowe dowody.
- Jakie?
156
KAREN HUGHES
- Później je panu przedstawię. Na komisariacie.
A teraz proszę się odwrócić i założyć ręce na plecy.
Jackson z trudem powściągnął irytację. Wiedział, że
nie ma wyboru. Detektyw obmacał go, sprawdzając,
czy nie jest uzbrojony, po czym z cichym chrzęstem
zacisnął mu wokół nadgarstków zimne stalowe kółka.
- Ma pan prawo do odmowy zeznań...
- Do jasnej cholery, jestem prawnikiem. Znam
swoje prawa. Nie musi mi pan ich...
- Jackson! - Cheyenne wyłoniła się z holu ubrana
w biały szlafrok; włosy miała omotane ręcznikiem.
Blada, popatrzyła na Lawa szeroko otwartymi oczami.
- Dlaczego zakuł pan Jacksona w kajdanki?
- Bo mam dowody wskazujące na jego winę.
- Jaką winę? Co mu policja zarzuca?
- Myślę, że dobrze parii wie, panno James. Ale sko
ro pani chce to usłyszeć ode mnie: pan Jackson Colton
jest podejrzany o dwukrotne usiłowanie zabójstwa.
Postąpiła krok do przodu.
- Nie wiem, jakie ma pan dowody, ale Jackson ni
kogo nie próbował zabić.
- Fakty zdają się temu przeczyć.
Skierowała wzrok na kochanka. Jej blada twarz stała
się jeszcze bledsza.
- Powiedz mi, co mam zrobić?
- Zadzwoń do Joego. - Jackson zacisnął zęby; miał
ochotę wyszarpnąć ramię,, zwiększyć dystans pomiędzy
sobą a Lawem. - Powiedz mu o zarzutach, jakie na
mnie ciążą. Poproś, żeby skontaktował się z Randem,
który specjalizuje się w prawie karnym.
WIZJONERKA
157
- Dobrze.
- Ja też mam do pani prośbę - oznajmił detektyw.
- Potrzebne nam będzie pani zeznanie. Na piśmie.
A więc po rozmowie z Joem Coltonem proszę się
ubrać i przyjechać na komisariat.
Jackson zobaczył niebezpieczny błysk w oczach
Cheyenne.
- Po rozmowie z panem Coltonem zadzwonię do
swojego prawnika. Powiem mu, żeby się z panem
skontaktował, detektywie.
- W porządku. Może pani zasięgnąć porady praw
nej. A jeśli pani chce, może pani nawet przyprowadzić
kogoś z sobą. Byleby tylko pani przyszła.
- Jak już powiedziałam, mój prawnik się z panem
skontaktuje.
Ręka Lawa zacisnęła się na ramieniu Jacksona.
- Radzę pani nie zadzierać ze mną - rzekł dete
ktyw.
Jacksona powoli zaczęła ogarniać frustracja
i gniew. Usiłując go chronić, Cheyenne igrała z og
niem. Psiakrew, musi przemówić jej do rozumu.
Napotkał kamienny wzrok policjanta.
- Chciałbym przed wyjściem zamienić z nią kilka
słów - powiedział, wskazując głową róg salonu. -
Tam. Na osobności.
Law zmrużył oczy.
- Jest pan prawnikiem, Colton. Wie pan, że panna
James, odmawiając z nami współpracy, może mieć du
że kłopoty. Czy mógłby jej to pan wytłumaczyć?
- Taki mam zamiar.
158
K.AREN HUGHES
Niczym autostopowicz wskazujący kciukiem kieru
nek jazdy, detektyw wskazał róg salonu.
- Dobra. Pięć minut.
Jackson starał się nie myśleć o tym, że ręce ma
w kajdankach. Starał się też zdusić bezużyteczne emo
cje, które w nim kipiały, takie jak złość, oburzenie,
bezsilność. Miał mało czasu, a musiał uzmysłowić
Cheyenne, by nie grała roli bohaterki i nie próbowała
go bronić.
- Jackson... - zaczęła, kiedy doszli do kanapy.
- Słuchaj uważnie - przerwał jej. - Po pierwsze,
czy masz prawnika?
Ponad jego ramieniem zerknęła na stojącego w holu
Lawa.
- Nie. Ale mogę zadzwonić do faceta, który zaj
muje się obsługą prawną Hopechest.
- Nie warto. Pewnie nie będzie znał się na prawie
karnym. Rozmawiając z Joem, powiedz, że musisz zło
żyć oficjalne zeznanie. Spytaj, czy jeden z jego praw
ników nie mógłby ci towarzyszyć na komisariat.
- Nie chcę składać żadnych oficjalnych zeznań.
- Cheyenne...
- Przecież widziałam cię w miejscu, z którego
chwilę później ktoś strzelał do Joego. Moje zeznania
mogą cię jeszcze bardziej obciążyć. Nie chcę...
- Nie możesz odmówić - sprzeciwił się Jackson.
- Zgodnie z prawem masz obowiązek odpowiadać na
wszystkie pytania policji. Możesz odmówić tylko wte
dy, gdy odpowiedź obciąża ciebie. - Wziął głęboki od
dech. - Usiłujesz mnie chronić. Doceniam to. Ale nie
WIZJONERKA
159
chcę, Cheyenne, abyś poświęcała się dla mnie czy na
rażała na niebezpieczeństwo.
- Ale... - Oczy płonęły jej gniewem. - On chce
wykorzystać moje zeznania przeciwko tobie. A ty nic
złego nie zrobiłeś.
- Masz rację. Ale tu nie chodzi o moją niewinność.
Chodzi o to, co może spotkać ciebie, jeśli odmówisz
współpracy z policją.
Uniosła buńczucznie brodę.
- A co mnie może spotkać? Nic.
- I tu się mylisz. Law chce zgromadzić dowody
i przedstawić je w prokuraturze. Twoje zeznania są dla
niego ważne. Jeżeli będziesz się uchylać dzień lub dwa,
nic strasznego się nie stanie, ale dłużej bym nie ryzy
kował. Za odmowę współpracy z policją możesz mieć
duże nieprzyjemności. Law może oskarżyć cię udzie
lanie pomocy podejrzanemu, o ukrywanie dowodów
przestępstwa i o utrudnianie śledztwa. Wiedząc, jak
bardzo nie chcesz być powołana na świadka, może wy
stąpić do sądu o to, aby zastosowano wobec ciebie
areszt. Na wypadek gdybyś postanowiła uciec.
- Nie zamierzam nigdzie uciekać.
- Law tego nie wie, sędzia też nie. Dlatego pewnie
zgodzi się, aby osadzono cię w więzieniu. Innymi sło
wy, za odmowę współpracy z policją trafisz za kratki.
- Ależ to szantaż! - oburzyła się. Jej policzki przy
brały barwę purpury.
- Tak stanowi kodeks prawny. - Jackson podszedł
bliżej, - Nie życzę sobie, żebyś z mojego powodu wy
lądowała w więzieniu. Czy to jasne, Cheyenne?
160
KAREN HUGHES
- Wizje nawiedzają mnie wtedy, kiedy mam komuś
pomóc. - Drżącą ręką pogładziła go po policzku. W jej
oczach zabłysły łzy. - Muszę ci pomóc, Jackson. Ale
nie wiem, jak to zrobić.
- Zacznij od telefonu do Joego - rzekł głosem
ochrypłym ze wzruszenia. - Poproś, żeby zadzwonił
do Randa i żeby ci znalazł dobrego prawnika. Potem
jedź na komisariat.
Pochyliwszy w bok głowę, złożył czuły pocałunek
na dłoni Cheyenne. Pragnął wziąć ją w ramiona i przy
tulić, ale wiedział, że przez jakiś czas będzie to nie
możliwe.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
- Niech pan posłucha, Law - rzekł Jackson. Od
przybycia na komisariat minęły dwie godziny. - Nie
okłamuję pana. Cały czas mówię prawdę. I niestety nic
więcej nie mogę panu powiedzieć. Nie wiem, kto usi
łował zabić mojego stryja, ale z całą pewnością nie
byłem to ja.
Siedzieli w tym samym pokoju przesłuchań, na tych
samych krzesłach i przy tym samym porysowanym
stole co przed tygodniem. W powietrzu unosił się taki
sam stęchły zapach papierosów i potu. Podobnie jak
tydzień temu, na stole obok notesu leżał nieduży mag
netofon, na który policjant nagrywał rozmowę.
Różnica polegała na tym, że o ile tydzień temu
Jackson odpowiadał na pytania jako wolny człowiek,
teraz był aresztowany. Pobrano mu odciski palców, sfo
tografowano go, umieszczono w pustej, ponurej celi.
Na myśl o tym, że wkrótce do niej wróci, robiło mu
się niedobrze.
Zacisnąwszy pięści, napotkał wzrok detektywa.
- Bardzo żałuję, że byłem w holu, kiedy rok temu
ktoś strzelił do Joego. Żałuję, że cztery miesiące temu
zjawiłem się na ranczu dosłownie minutę czy dwie po
tym, gdy oddanoj kolejny strzał. Gdybym wtedy wie-
162
KAREN HUGHES
dział to, co wiem teraz, przyleciałbym następnego dnia
samolotem, razem z moim ojcem. Ale ja wolałem je
chać samochodem. No i dotarłem na miejsce tuż po
strzale. Takie są fakty. Taka jest prawda.
Detektyw pokręcił głową. Cienka, podłużna blizna
na jego lewym policzku stała się jeszcze bielsza niż
zwykle.
- Nie, Colton. Nie wierzę, że mówi pan prawdę.
- Nieważne, w co pan wierzy. - Jackson pochylił
się nad stolikiem. - Ważne, co pan może udowodnić.
Na razie powtarza pan to, co już przerabialiśmy w ze
szłym tygodniu. Tak, reprezentowałem Amalgamated
Industries w sprawie przeciwko Jonesowi. Pomogłem
mojemu współlokatorowi ze studiów przejąć kontrolę
nad rodzinną firmą i usunąć ze stanowiska prezesa jego
ojca, który był alkoholikiem, narkomanem i hazardzi-
stą. Ale to nie znaczy, że planowałem zabić stryja
i przejąć kontrolę nad Colton Enterprises od mojego
ojca. Nie mam pojęcia, kto wszedł do agencji ubez
pieczeniowej w Los Angeles i wykupił polisę na na
zwisko Joego, w której podał ninie jako beneficjanta.
Może był to jakiś głodujący aktor, który potrzebował
pieniędzy.
- Ma pan rację, panie Colton. Faktycznie już to
wszystko przerabialiśmy. Pora przejść do następnego
punktu. - Detektyw odsunął krzesło od stołu i wstał.
Po przyjeździe na komisariat zdjął marynarkę. Teraz
jego koszula, niedawno śnieżnobiała i idealnie wypra
sowana, była równie wygnieciona jak koszula Jackso
na. Law odpiął guzik pod szyją, rozluźnił krawat.
WIZJONERKA
163
- Mamy nowe dowody. - Z wąskiego regału przy
drzwiach wziął brązową kopertę. - Ciekaw jestem, jak
się pan z tego wytłumaczy.
Wrócił na środek pokoju. Przysiadłszy na stole,
otworzył kopertę i wyciągnął z niej dużą plastikową
torbę. Wewnątrz znajdował się stalowoszary pistolet
automatyczny.
- No, słucham.
Jackson poczuł ucisk w piersi.
- Co mam panu powiedzieć? To nie moje.
- Niemiecki luger, kaliber 9. Testy balistyczne po
twierdziły, że z tej broni dwukrotnie strzelano do pań
skiego stryja. - Law kpiąco się uśmiechnął. - I co?
- Nic. Na pewno nie należy do mnie.
- Innymi słowy twierdzi pan, że nigdy nie widział
tego pistoletu? - Przysunął torbę bliżej twarzy Jackso
na. - Nigdy pan z niego nie strzelał?
- Nigdy.
- Więc jak pan myśli, skąd się na nim wzięły od
ciski pańskich palców?
Jackson zesztywniał.
- Moich? To niemożliwe.
- A jednak. - Law wzruszył ramionami. - Nie po
wie mi pan, że same tam zawędrowały?
Jackson wciągnął głęboko powietrze.
- Tak jak mówiłem panu w zeszłym tygodniu, ktoś
zadał sobie wiele trudu, aby mnie wrobić. Pistolet sta
nowi kolejny element tej koszmarnej gry.
- Tak, tak, znam pańską hipotezę. Kłopot w tym,
że jest pan jedynym podejrzanym; wszystkie ślady pro-
164
KAREN HUGHES
wadzą do pana. Choćbym chciał, nie potrafię uwierzyć
w pańską niewinność.
- Bo jak się na kogoś usiłuje zrzucić winę, robi się
to w taki sposób, aby ten ktoś wyglądał na winnego. -
Jackson zmrużył oczy. - Gdzie pan znalazł tę spluwę?
- W śmietniku. Kilka przecznic stąd.
- Po prostu uniósł pan pokrywę, a w środku leżał
sobie pistolet?
- Nie. Wczoraj dyżurny odebrał telefon od anoni
mowego rozmówcy, który powiadomił nas, gdzie szu
kać. Zdjęliśmy z broni odciski palców i porównaliśmy
je z tymi w komputerze. Pańskie pobrano, kiedy przy
stąpił pan do kalifornijskiej palestry. Na pana miejscu
przyznałbym się do winy i miał to wreszcie z głowy.
- Nie strzelałem do Joego.
Detektyw westchnął głośno.
- Spodziewałem się, że pan to powie.
Rozległo się pukanie do drzwi.
- Chyba mamy gości. - Schowawszy pistolet z po
wrotem do brązowej koperty, Law podszedł do drzwi
i wyjrzał na zewnątrz. Po chwili zwrócił się do Jack
sona: - Przybył pański obrońca. Chce z panem poroz
mawiać.
Jackson zmarszczył czoło. Nie wiedział, która jest
godzina - zostawił zegarek na Stoliku nocnym w sy
pialni Cheyenne - ale wiedział, że Rand nie dałby rady
tak szybko dotrzeć z Waszyngtonu do Prosperino.
- W cztery oczy - oznajmił głos za drzwiami.
Ku swojemu zdumieniu Jackson rozpoznał głos oj
ca. Chwilę później Graham Colton, ubrany jak na spot-
WIZJONERKA
165
kanie z klientem w idealnie skrojony, elegancki gar
nitur, wszedł do pokoju przesłuchań.
Jackson potarł ręką twarz. Przypomniał sobie, co
Joe wczoraj mówił: że Graham z Cynthią mają przy
jechać wieczorem do Hacienda de Alegria. Wspaniale,
pomyślał. Tylko tego mi trzeba.
Graham czekał bez słowa, dopóki detektyw nie zo
stawi ich samych.
- W niezłe tarapaty się wpakowałeś - powiedział,
zamykając za nim drzwi.
- W nic się nie wpakowałem - odparł Jackson, do
dając w myślach: w przeciwieństwie do ciebie, kiedy
przespałeś się z Meredith. - Ktoś usiłuje mnie wrobić.
- Hm. - Graham wysunął krzesło, które wcześniej
zajmował Law, i usiadł. Popatrzył na syna z zadumą.
W jego oczach nie było śladu zatroskania czy niepo
koju. - Powiem ci, jak sprawy się mają. Otóż twoja
obecna flama... nie pamiętam, jak ma na imię... za
dzwoniła rano na ranczo.
- Ma na imię Cheyenne - wycedził przez zęby
Jackson. - Cheyenne James. I nie jest żadną flamą.
Graham uniósł brwi.
- Rozumiem. A więc kiedy Cheyenne zadzwoniła
na ranczo, ja odebrałem telefon. Poprosiła Joego. Po-
nieważ Joe wybrał się na przejażdżkę konną i nie wziął
ze sobą komórki, musiała się zadowolić mną.
Jackson oparł łokcie na stole i potarł skronie, usi
l n e pozbyć się bólu głowy.
- Skontaktowałeś ją z prawnikiem? - spytał. -
Złożyła już zeznania?
166
KAREN HUGHES
- Na oba pytania odpowiedź brzmi: nie.
Jackson walnął pięścią w stół.
- Psiakrew! Ona potrzebuje prawnika! Musi tu
przyjechać i złożyć zeznania. Nie pozwolę, aby przeze
mnie wylądowała w więzieniu.
- Uspokój się. I słuchaj. Kiedy opowiedziała mi
o wszystkim, kazałem jej wpaść na ranczo. Zanim do
jechała, Joe zdążył wrócić do domu. Twój stryj uważa,
że jesteś niewinny i jest oburzony, że cię aresztowano.
Oczywiście natychmiast zadzwonił do Randa. Trafił na
jego żonę... - Graham przyłożył palec do czoła. - Nie
pamiętam jej imienia...
- Lucy.
- Faktycznie. No więc Lucy powiedziała, że Rand
wyjechał w interesach do Sacramento. 1 że przed po
wrotem do Waszyngtonu zamierza odwiedzić rodzi
ców. Joe zadzwonił na na komórkę Randa, po czym
wysłał po niego firmowy samolot. - Graham spojrzał
na zegarek. - Powinien już być na miejscu. Joe umówił
się z nim na lotnisku. Mają wystąpić do Yale'a Wil-
liamsa, żeby wypuszczono cię za kaucją.
Sędzia Yale Williams przyjaźnił się z Joem od wielu
lat. Jackson poczuł, jak opuszcza go napięcie. Wszystko
wskazuje na to, że nie będzie musiał spędzić nocy w celi.
- Świetnie - rzekł. - No a co z Cheyenne?
Graham przechylił w bok głowę.
- Coś mi się zdaje, że zależy ci na tej dziewczynie.
- Owszem. Ojcze, ona musi złożyć zeznania.
- Mylisz się. Musi jak najdłużej zwlekać z przyj
ściem na komisariat.
WIZJONERKA
167
- Nie! Do jasnej cholery...
- Nie denerwuj się. Joe i Rand zgadzają się ze mną.
W drodze na lotnisko Rand rozmawiał z Cheyenne
przez telefon. Powiedziała mu, że na przyjęciu urodzi
nowym Joego widziała cię w miejscu, z którego chwilę
później padł strzał.
- Wiem.
- Rand nie chce, aby złożyła na policji takie oświad
czenie. Umówili się, że będzie ją reprezentował. Na razie
ma zostać w Hacienda de Alegria. Kiedy załatwimy spra
wę twojego zwolnienia i wrócisz na ranczo, wtedy urzą
dzimy burzę mózgów i zastanowimy się, co dalej.
Jackson wypuścił z płuc powietrze. Prawo karne nie
było jego specjalnością. Podczas letnich wakacji dwa
lata pod rząd pracował w biurze prokuratora, ale to
właściwie wszystko. Z kolei Rand uchodził za jednego
z najlepszych w kraju obrońców w sprawach karnych.
Był mistrzem strategii, nigdy nie przegrywał w sali są
dowej. Jackson miał do niego pełne zaufanie.
- W porządku - oznajmił, spoglądając w zimne
niebieskie oczy ojca. - Jestem ci wdzięczny za pomoc.
Graham nagle sobie coś przypomniał.
- Twoja matka zostanie na ranczu przez kilka dni.
Chciała ze mną przyjechać, ale wytłumaczyłem jej, że
wystarczy ci wizyta jednego prawnika. Przyznała mi
rację.
Typowe, pomyślał Jackson. Bo czy kobiecie, która
całe życie ledwo zauważa swoje dzieci, mogłoby
przyjść do głowy, że syn potrzebuje matki? Posłał ojcu
ironiczne spojrzenie.
168
KAREN HUGHES
- Nie sądzę, aby prawniczka specjalizująca się
w branży filmowej mogła mi pomóc.
- To prawda - zgodził się Graham. - Słuchaj, Joe
powiedział mi, jakie zarzuty postawiono ci w zeszłym
tygodniu. Brzmią jak żart. Na jakiej podstawie Law
cię dziś aresztował?
Jackson przymknął na moment oczy.
- Twierdzi, że otrzymali anonimowy telefon. Roz
mówca zdradził im, gdzie mają szukać broni, z której
próbowano zabić Joego. Law zajrzał do wskazanego
śmietnika i znalazł lugera. Testy potwierdziły, że to
z tej broni strzelano do stryja.
- Świetnie, ale wciąż nie rozumiem, dlaczego cię
przymknięto.
- Podobno na lugerze widnieją moje odciski pal
ców.
Grahama zatkało.
- Próbowałeś zabić Joego? - spytał po chwili.
Tylko najwyższym Wysiłkiem woli Jackson zapa
nował nad sobą. Wiedział jednak, że kiedy wypłacze
się z kłopotów, na pewno nie wróci do pracy z ojcem,
z człowiekiem, który pokładał w nim tak mało wiary.
Dawno temu, kiedy Cheyenne przyjeżdżała w od
wiedziny do swojego brata Rivera mieszkającego
w Hacienda de Alegria, wiele godzin spędzała na ka
napie w obitym boazerią, przytulnym gabinecie Joego
Coltona. Uwielbiała przeglądać stojące tam na regałach
albumy ze zdjęciami rodziny. Mała, przeraźliwie nie
śmiała dziewczynka z namaszczeniem przewracała
WIZJONERKA 169
ciężkie strony, wpatrując się w uśmiechnięte twarze.
Zawsze serce biło jej szybciej, ilekroć z fotografii
szczerzył do niej zęby wspaniały, zabójczo przystojny
Jackson Colton.
Dziś wieczorem nie szczerzył zębów; był wyraźnie
przygnębiony. Siedział na takim samym jak ona skó
rzanym fotelu stojącym naprzeciwko wielkiego maho
niowego biurka. Patriarcha rodu wraz ze swym synem
prawnikiem przekonali sędziego, starego przyjaciela
rodziny, aby za kaucją zwolnił Jacksona z więzienia.
Wrócili we trzech na ranczo już po zachodzie słońca;
Jackson zdążył się jeszcze wykąpać przed kolacją
i przebrać w beżowe spodnie i czarną koszulę, która
uwydatniała jego opaleniznę.
Tyle się działo, że Cheyenne nie miała okazji z nim
porozmawiać, przynajmniej nie na osobności. Kiedy
Jackson brał prysznic, zamieniła parę słów z jego wy
sokim, ciemnowłosym kuzynem. Kiedyś słyszała, że
gdy Rand Colton przemawia w sądzie, człowiek ma
wrażenie, jakby widział wilka, który szykuje się do
ataku na potencjalną ofiarę. Spodziewała się człowieka
twardego, bezwzględnego, dlatego rozmawiając z nim,
zdumiona była jego przyjaznym, łagodnym spojrze
niem. To ją ośmieliło: po krótkim wahaniu przedstawiła
Randowi pewien pomysł, na który wpadła w ciągu
dnia.
Podejrzewała, że w przeciwieństwie do swojego ku
zyna Jackson zareaguje na niego z oburzeniem.
- Najważniejsza sprawa to ten luger - oznajmił
Rand, podchodząc do barku wbudowanego w niszę
170
KAREN HUGHES
między półkami. Nalawszy kieliszek brandy, obejrzał
się przez ramię. - Czy ktoś oprócz taty chce coś do
picia?
Cheyenne pokręciła przecząco głową.
- Ja też nie - odparł Jackson. - Czuję wstręt do
alkoholu.
- Od kiedy? - Rand uniósł pytająco brwi.
- Od wesela Lizy, kiedy jeden nieduży drink zwalił
mnie z nóg.
- No dobra. Zresztą w obecnej sytuacji lepiej za
chować jak największą przytomność umysłu.
Podał kieliszek Joemu, który siedział przy biurku,
spoglądając na monitory rejestrujące, co się dzieje
w różnych częściach ogrodu i domu.
Cheyenne milczała. Wdychając zapach obitych skó
rą mebli, zastanawiała się, dlaczego w naradzie rodzin
nej nie uczestniczą Graham z Cynthią, skoro też są
prawnikami: nie chcieli przyjść czy nie zostali zapro
szeni? Podczas kolacji obydwoje byli przygaszeni; pra
wie nic nie mówili. Podobnie Meredith. Nawet Joe Ju
nior i Teddy, których zazwyczaj roznosiła energia, dziś
w milczeniu zjedli kolację., po czym wymknęli się do
kuchni, gdzie czekał na nich ulubiony deser.
Rand przeniósł spojrzenie na Jacksona.
- Czy kiedykolwiek widziałeś ten pistolet?
- Nie.
- A czy od czasu drugiej próby zamachu na życie
Joego byłeś na strzelnicy? Może ktoś zostawił tam broń
i odszedł, a ty ją wziąłeś do ręki, żeby zwrócić wła
ścicielowi? To by tłumaczyło odciski palców...
WIZJONERKA
171
Jackson przeczesał ręką włosy.
- Od kilku godzin się nad tym głowię. Ale nie, nig
dy na oczy nie widziałem tej spluwy. A już na pewno
nigdy z niej nie strzelałem.
Joe zmarszczył z namysłem czoło.
- Musi być jakieś logiczne wytłumaczenie. Odciski
nie wzięły się znikąd.
Jackson spojrzał na stryja.
- Joe, przysięgam ci na wszystkie świętości, że...
- Nie obrażaj mnie, chłopcze! - Niebieskie oczy
starszego Coltona zalśniły groźnie. - Przecież wiem,
że nie ty do mnie strzelałeś. Tylko głupiec mógłby tak
myśleć. A co jak co, ale głupcem nie jestem.
- Dzięki, stryju. Nawet nie wiesz, ile to dla mnie
znaczy.
Rand podniósł z biurka przycisk w kształcie wieży
wiertniczej i zaczął obracać nim w dłoni.
- Jutro wystąpię do sądu o pozwolenie na zapo
znanie się ze zgromadzonymi przez policję dokumen
tami. Poproszę własnych ekspertów o przeprowadzenie
testów balistycznych i sprawdzenie odcisków palców.
A także wynajmę grafologa, aby porównał twój podpis
z podpisem na polisie ubezpieczeniowej. Badania te
zajmą kilka dni. W tak zwanym międzyczasie trzeba
zająć się Cheyenne...
- Koniecznie - przytaknął Jackson. Wstał z fotela
i położył rękę na jej ramieniu. - Nie życzę sobie, aby
z mojego powodu spędziła choć jedną minutę w wię
zieniu. Chcę, żeby to było całkowicie jasne.
Cheyenne popatrzyła mu prosto w oczy.
172
K.AREN HUGHES
- Nie złożę Lawowi oficjalnego oświadczenia.
Odruchowo zacisnął palce.
- Do jasnej cholery, Cheyenne! Rozmawialiśmy
o tym. - Nie potrafił ukryć zdenerwowania. - Mówi
łem ci, co Law może zrobić. Twój upór na nic się nie
przyda.
- Mylisz się, kuzynie - oznajmił cicho Rand.
Jackson zmierzył Randa gniewnym wzrokiem.
- Chroniąc mnie, szkodzi sama sobie. Law może
kazać ją aresztować. Nie pozwolę na to. Nie zgadzam
się.
- Posłuchaj. Cheyenne widziała cię w miejscu,
skąd chwilę później oddano do Joego strzał. Lepiej,
aby ława przysięgłych o tym nie wiedziała.
Jackson ujął Cheyenne za brodę.
- Dziś rano - rzekł, wbijając oczy w jej twarz -
Thad Law właściwie dał mi do zrozumienia, że are
sztuje cię, jeżeli nie zgłosisz się na komisariat. On nie
blefuje. Zamknie cię w celi, a wierz mi, nie jest to
miłe doświadczenie.
Przełknęła ślinę. I wykonała skok na głęboką wodę.
- Nie zamknie, jeżeli będziemy małżeństwem.
- Co takiego?! - zawołał Jackson.
Czuła, jak rumieniec barwi jej twarz na czerwono.
- Ja... Przyjaźniłam się z dziewczyną, która stu
diowała prawo. Pamiętam, jak kiedyś mówiła, że żona
nie może zeznawać przeciwko mężowi. Że policja..-
- Odchrząknęła. - Nie próbuję cię zmusić do ślubu,
Jackson. Po prostu chodzi mi o to, że gdybyśmy byli
małżeństwem, Law nie mógłby niczego ode mnie zą-
WIZJONERKA
173
dać. Jesteś niewinny. Nie chcę, żeby moje zeznania
cię obciążyły.
- Innymi słowy, gotowa jesteś złożyć się w ofierze,
żeby uchronić mnie przed więzieniem?
- To nie tak - zaprotestowała. - Ktoś usiłuje cię wro
bić w morderstwo. Ja chcę tylko wyrównać twoje szanse.
Rand zsunął się z biurka i podszedł do Jacksona.
- Postaraj się spojrzeć na to obiektywnie - rzekł.
- Jako jej mąż uchroniłbyś ją przed...
Jackson cofnął rękę z brody Cheyenne i obrócił się
gwałtownie.
- Rozmawialiście o tym?
- Cheyenne przedstawiła mi swój pomysł, kiedy
brałeś prysznic.
- Więc ty, jako prawnik, powinieneś był jej uzmy
słowić, że prawa odmowy do zeznawania przeciwko
małżonkowi nie można zastosować w naszej sytuacji.
Małżeństwo musi być zawarte, zanim zostało popeł
nione przestępstwo. Natomiast pierwsza próba zabój
stwa Joego miała miejsce niemal rok temu, a druga
cztery miesiące temu.
- To prawda - przyznał Rand. - Jednakże zawsze
są wyjątki od reguły. Przed kolacją wykonałem parę
telefonów. W zeszłym miesiącu sąd apelacyjny w Ka
lifornii postanowił, że kobieta, która była świadkiem
przestępstwa popełnionego przez swojego narzeczone
go, może odmówić składania zeznań teraz, gdy jest
jego zoną. W uzasadnieniu podano, że zeznania ko-
biety mogłyby doprowadzić do rozpadu jej małżeń
stwa.
174
KAREN HUGHES
- Hm. - Jackson zmrużył oczy. - Sąd wyższej in
stancji może postanowić inaczej.
- Owszem, może. Ale zanim to zrobi, miną lata.
A na razie wystarczy nam powołać się na decyzję sądu
apelacyjnego, aby zwolnić Cheyenne z konieczności
składania zeznań. Law nie będzie mógł jej aresztować
pod zarzutem utrudniania prowadzenia śledztwa. - Na
moment Rand zamilkł. - Jest też inny aspekt, który
powinieneś wziąć pod uwagę.
- Jaki?
- Jeżeli Cheyenne złoży na policji oświadczenie,
przypuszczalnie zostanie głównym świadkiem oskar
żenia. W takiej sytuacji nie będę mógł reprezentować
i ciebie, i jej. Cheyenne będzie musiała znaleźć sobie
innego obrońcę.
Jackson pokiwał wolno głową.
- To znaczy, że weźmiesz ją w swoje obroty.
- Jak wszystkich świadków oskarżenia. I, podobnie
jak z nich, wycisnę z niej wszystkie soki.
Jackson zacisnął wargi. Cheyenne popatrzyła nie
pewnie na Joego.
- To taki slang prawniczy - wyjaśnił cicho.
Rand nie spuszczał oczu z Jacksona.
- Domyślasz się, jak by się to skończyło?
- Owszem. - Jackson zacisnął pięść. - Nic z tego,
Rand. Nie zgadzam się.
- Wolisz iść do paki?
- Cholera....
- Jeżeli się pobierzecie - ciągnął Rand - Cheyenne
pozostanie moją klientką. Będzie miała prawo do od-
WIZJONERKA
175
mowy zeznań. To nam da więcej czasu na znalezienie
człowieka, który usiłuje wrobić cię w zabójstwo. Wie-
my, że jest on bardzo inteligentny; nie działa pochop-
nie, lecz wszystko dokładnie planuje.
W gabinecie zapadła cisza. Pierwszy przerwał ją
Rand. Obejrzawszy się przez ramię, zwrócił się do Joego:
- Tato, może byśmy zostawili ich samych? Niech
się spokojnie naradzą. To był długi, męczący dzień.
Z decyzjami możemy się wstrzymać do rana.
- Słusznie. - Joe okrążył biurko i stanął przy Jack-
sonie. - Można ci tylko pozazdrościć tak wspaniałej
kobiety, synu. Jeśli ty jej nie poślubisz, kto wie, może
ja to zrobię. - Mrugnął do Cheyenne.
Jackson uśmiechnął się.
- Będę miał to na uwadze.
- W porządku. - Joe poklepał Randa po plecach.
- Chodź, porozmawiasz z matką.
Wstając z fotela, Cheyenne dostrzegła dziwny błysk
w oczach Randa.
- Dobrze, ojcze. Na pewno zainteresuje ją wiado-
mość, że byłem w Sacramento.
Mężczyźni skierowali się do wyjścia. Cheyenne od-
czekała, aż zamkną się za nimi drzwi.
- Czujesz się przyparty do muru, prawda? - spytała
Jacksona - Nie taki był mój zamiar.
- Wiem.
Nie była w stanie wyczytać nic z jego oczu.
- Jednego się boję. Że Rand faktycznie mógłby cię
wziąć w obroty.
Zmarszczyła czoło.
176
KAREN HUGHES
- To znaczy?
- Tak długo potrafi człowieka maglować, aż zni
szczy jego wiarygodność. - Delikatnie pogładził Che
yenne po włosach. - Dorastając na ranczu, słyszał o to
bie te same plotki co ja. A pamięć ma doskonałą.
- Chodzi ci o mój dar? - spytała. - O moje wizje?
- Tak. Jeżeli będziesz świadkiem oskarżenia, Rand
zacznie grzebać w twojej przeszłości. Pojedzie do re
zerwatu, o wszystkim się dowie. Wezwie na świadków
paru Indian, którzy potwierdzą, że widujesz rzeczy, za
nim one nastąpią. Potem poprosi cię, żebyś zajęła miej
sce dla świadków. Spyta, czy na pewno widziałaś mnie
w wejściu do holu chwilę przed strzałem. Kiedy po
wiesz, że tak, spyta, czy przypadkiem to nie była wizja.
Może zobaczyłaś mnie, tak jak widujesz inne nie ist
niejące rzeczy i zdarzenia? Zanim z tobą skończy, ła
wa przysięgłych będzie przekonana, że Cheyenne
James ma nie po kolei w głowie.
Cheyenne zbladła.
- Nie pomyślałam o tym.
- Bo myślałaś wyłącznie o mnie.
- Potrzebujesz mojej pomocy, Jackson. I zamie
rzam ci pomóc.
Przysunął do niej twarz.
- Czy wszyscy członkowie twojej rodziny są tacy
uparci?
- Mokee-kittuun znaczy Ludzie Czerwonej Rzeki
- odparła z dumą w głosie. - Przodkowie mojej ma
my swoją krwią zabarwili rzekę na czerwono, zanim
poddali się białym najeźdźcom.
WIZJONERKA
177
- Rozumiem... Słuchaj, nigdy nie chciałem mieć
żony. Właściwie wciąż nie wiem, czy chcę. Złożyło
się na to wiele powodów. Dorastając, patrzyłem na ja
łowe małżeństwo moich rodziców. Potem widziałem,
jak się rozpada małżeństwo Joego i Meredith. Nie na
straja to zbyt optymistycznie.
- Wiem, co czujesz.
- Nie wiesz. - Położył ręce na jej ramionach. -
Zależy mi na tobie. Bardziej niż na jakiejkolwiek innej
kobiecie. Chcę, abyśmy byli razem. Chcę się z tobą
kochać. Ale nie wiem, czy jestem w stanie ofiarować
ci to, czego pragniesz.
- Ja? - Serce waliło jej jak oszalałe. - Pragnę tylko
jednego. Żebyś mi zaufał. Żebyś uwierzył we mnie.
- Tak jak ty wierzysz we mnie? W moją niewin
ność?
- Tak.
Po raz pierwszy tego wieczoru rysy jego twarzy zła
godniały.
- Jakże mógłbym w ciebie nie wierzyć?
Wspiąwszy się na palce, pocałowała go lekko
w usta.
- Kochaj się ze mną, Jackson - poprosiła szeptem.
- Nie teraz - rzekł, delikatnie ją odsuwając. Ręce
jednak wciąż trzymał na jej ramionach. - Jeżeli od
mówisz złożenia zeznań, pójdziesz do więzienia. Jeżeli
złożysz zeznania, prokurator powoła cię na świadka,
a wtedy Rand rozszarpie cię na kawałki. Żadną z tych
opcji nie wchodzi w grę. W tej sytuacji chyba rzeczy
wiście nie mamy wyjścia i musimy się pobrać.
178
K.AREN HUGHES
Cheyenne rozmarzyła się: gdyby mogli się pobrać
normalnie, bez żadnej presji...
- Chcemy sobie nawzajem pomóc - rzekła. - Nie
ma w tym nic złego.
- Oczywiście, że nie. - Pokręcił z rezygnacją gło
wą. - Chodzi o to, że mąż powinien zapewnić żonie
poczucie bezpieczeństwa, a ja tego nie mogę zrobić.
Nawet jeżeli nie będziesz zeznawać, i tak mogę wy
lądować za kratkami.
- Wtedy będziemy się martwić, co dalej.
- Wtedy, moja droga, masz wystąpić o rozwód. Nie
chcę, żebyś została z mężem, który kilka lat będzie
musiał spędzić w celi.
Pogładziła go po policzku. Na samą myśl, że mó
głby trafić do więzienia, ogarnęło ją śmiertelne prze
rażenie.
- Nie mówmy teraz o tym.
Przytknął czoło do czoła Cheyenne i objął ją lekko
w talii.
- Masz rację, maleńka.
- Pocałuj mnie, Jackson - szepnęła, tuląc się do
niego.
Przywarł wargami do jej ust, a ona poczuła, jak pło
nie.
- Pragnę cię. Jakoś nigdy nie mogę się tobą nasy
cić... - Odsunął się. Zanim jednak zdążyła zaprote
stować, zaczął całować ją po szyi. - Zostań dziś ze
mną - szepnął. - Całą noc.
- Całą noc - powtórzyła cicho. - Zaśniemy przy
-
tuleni...
WIZJONERKA
179
- A jutro weźmiemy ślub. Jeśli tego naprawdę
chcesz.
Westchnęła błogo i oparła głowę na jego ramieniu.
Nie wyobrażała sobie, że ich noce mogłyby być po
liczone, że ława przysięgłych mogłaby skazać Jacksona
na kilka lat więzienia. Może nawet na dożywocie.
- Tak, mój drogi. Tego właśnie chcę.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Patsy wiedziała, że gdy Graham przyjeżdża na ran-
czo, zwykle wstaje przed świtem i odbywa spacer po
plaży. Dlatego, gdy tylko pierwszy blady promień
światła rozjaśnił horyzont, wymknęła się z pokoju i ze
szła nad wodę. Stała na piasku, tuż przy skalistym zbo
czu, tak by nikt jej nie dojrzał z góry. Podejrzewała,
że gdyby Graham ją zauważył, zrezygnowałby ze spa
ceru.
Fale zalewały brzeg, w powietrzu unosiła się deli
katna mleczna mgiełka. Patsy zadrżała. Wybiegła z do
mu w obcisłych spodniach i bluzce z kaszmiru, ale
w pośpiechu nie wzięła swetra ani kurtki. Poranny
chłód dawał się jej we znaki, ale bała się wrócić po
coś cieplejszego.
Musi porozmawiać z Grahamem. W cztery oczy.
Po domu kręci się tyle osób, że trudno jest znaleźć
ustronny kąt. A po tym, jak Rand wspomniał, że akurat
załatwiał jakieś interesy w Sacramento, zrozumiała, że
nie może dłużej zwlekać; musi działać. Żeby zaś dzia
łać, musi mieć pieniądze. Czyli Graham musi płacić
jej za milczenie.
Kiedy Rand wymienił nazwę miasta, w którym Me-
redith studiowała, a potem pracowała, Patsy powie-
WIZJONERKA
181
działa: „No proszę, jak się dobrze złożyło. Przynaj
mniej miałeś blisko do Prosperino". Po czym siląc się
na serdeczny uśmiech, przeprosiła go, że jest nieludzko
zmęczona i chce się położyć spać. W sypialni kielisz
kiem wódki popiła trzy tabletki valium, by się uspo
koić. Przez całą noc nie zmrużyła oka.
Ten sukinsyn wie. Swoim lodowatym spojrzeniem
wyraźnie dał jej to odczuć. Na początku, kiedy zajęła
miejsce Meredith, Rand odnosił się do niej ciepło
i z szacunkiem, jak przystało na kochającego syna. Po
tem jednak zaczęli się od siebie oddalać. Przyjeżdżając
do domu, nie całował jej już na powitanie. Od pewnego
czasu witał ją jedynie skinieniem głowy. Mimo to za
skoczyło ją wczoraj jego wrogie spojrzenie. Sprawiał
wrażenie, jakby na coś czekał. Na coś, co prędzej lub
później musi nastąpić.
Przestraszyła się. Czuła, że Randowi brakuje do
słownie paru kawałków, aby ułożyć łamigłówkę. Na
miłość boską, jest prawnikiem, specjalistą od prawa
karnego. Gdyby Emily do niego zadzwoniła, gdyby
poprosiła go o...
Cholera, a jeżeli ta wredna żmija przypomniała so
bie szczegóły tamtego wypadku na szosie? Po tym,
jak ten kretyn Silas Pike schrzanił robotę, mogła prze
cież zwrócić się do Randa o pomoc. Rand był mądry,
przebiegły i jak każdy doświadczony drapieżnik wie
dział, że ofiarę należy zaatakować w odpowiednim
momencie.
Nie zwracając uwagi na wiatr, który targał jej włosy,
Patsy wpatrywała się w ocean. Może jeszcze nie jest
182
KAREN HUGHES
za późno, pomyślała. Może jeszcze zdoła wszystko
naprawić. Policja wie, że Meredith miała siostrę
bliźniaczkę. Jak to dobrze, że Meredith zachowała list,
który ona, Patsy, sfałszowała przed laty na temat włas
nej śmierci. I jak to dobrze, że w pożarze, który wy
buchł w zakładzie dla psychicznie chorych, spłonęły
wszystkie jej akta.
Mimo to Rand wybrał się do Sacramento i specjal
nie jej o tym wspomniał. Hm. Może odkrył coś,
o czym policja nie wie? Może w przedszkolu, w któ
rym Meredith pracowała, pobierano od wszystkich od
ciski palców?
A nawet bliźnięta jednojajowe nie mają identycz
nych linii papilarnych.
Przyłożyła drżącą rękę do szyi. Wystarczyłoby, żeby
Rand wziął szklankę, z której piła sok, albo zabrał z jej
sypialni flakonik perfum i poprosił techników policyj
nych o drobrią przysługę. Potem mógłby porównać jej
odciski z odciskami palców swojej matki. Domyśliłby
się, że ona, Patsy, jest siostrą Meredith, tą, która zabiła
Ellisa Mayfaira, gdy odkryła, że sprzedał ich córeczkę.
Jewel. I która dostała wyrok skazujący tylko dlatego.
że szlachetna, dobroduszna Meredith odmówiła jej po
mocy.
Wyrok skazujący. Dożywocie. Po dwudziestu pięciu
latach miała prawo ubiegać się o zwolnienie warun-
kowe.
Znów wezbrała w niej zapiekła nienawiść. Jej włas
na siostra, w dodatku bliźniaczka, przystała na to, aby
ona, Patsy, tyle lat gniła w więzieniu! Nigdy jej tego
WIZJONERKA 183
nie wybaczy! Poprzysięgła siostrze zemstę. I mściła się
na niej od dziesięciu lat, żyjąc w jej domu, u boku
jej męża.
Przeniknął ją dreszcz. Bała się, że wkrótce wszystko
się może wydać. Jeżeli Rand zaczął coś podejrzewać,
jeżeli zaczął węszyć...
Potrzebowała pieniędzy, dużo pieniędzy. 1 to teraz,
dziś. Bo może już jutro będzie musiała wyjechać, za
szyć się gdzieś daleko ze swoimi synami, a bez odpo
wiedniego zaplecza finansowego przecież sobie nie po
radzi. Cholera jasna, Graham obiecał jej płacić. Za to,
by nie zdradziła mężowi, kto jest ojcem Teddy'ego.
Więc niech płaci.
Pozbyła się przeszkody w postaci Jacksona. To, że
Joe ubłagał jakiegoś sędziego, aby zwolnił jego bra
tanka za kaucją, nie ma najmniejszego znaczenia. Waż
ne są odciski palców na pistolecie; dzięki nim Jackson
trafi do pudła. Po co wtykał nos w nie swoje sprawy?
Dlaczego zbuntował Grahama? Gdyby nie on, Graham
płaciłby, tak jak dotąd.
Tak, synalka unieszkodliwiła, teraz pora zająć się
ojcem. Skierowała wzrok w stronę małej skalnej groty;
właśnie tam człowiek, który strzelał do Joegó, ukrył
broń. Wiele by dała, by zobaczyć zdumienie na twarzy
niedoszłego zabójcy, kiedy dowie się o aresztowaniu
Jacksona. I o tym, że to odciski palców Jacksona zna
leziono na pistolecie.
Słysząc odgłos kroków na drewnianych schodach
prowadzących w dół na plażę, obejrzała się przez ra
mię. Na widok Grahama rozciągnęła usta w uśmiechu.
184
KAREN HUGHES
Przez chwilę podziwiała jego zgrabną, umięśnioną syl
wetkę oraz gęste blond włosy poprzetykane siwymi
pasmami. Mimo tak wczesnej pory był wykąpany, ogo
lony, elegancko ubrany w gruby sweter i jasne spodnie
- aż miło było popatrzeć.
Szybko odsunęła od siebie grzeszne myśli. Nie
przyszła w to ciche, odosobnione miejsce po to, by
kogokolwiek uwodzić czy być uwodzona. Przyszła, by
żądać pieniędzy. Kilka następnych minut miało zawa
żyć na całej jej przyszłości, a także na przyszłości jej
dwóch synów.
Wyłoniła się z ukrycia, gdy tylko Graham dotknął
nogą piasku.
- Chryste, Meredith! Ale mnie przestraszyłaś!
- Jesteś inteligentnym facetem, Graham. - Zmie
rzyła go wzrokiem. - Powinieneś się mnie bać.
W jego oczach pojawiła się niepewność.
- Czego, do diabła, chcesz?
- Ależ, kochanie. Ja tylko...
- Nie pieprz! - przerwa! jej. - Czego chcesz?
- Forsy. Obiecałeś mi płacić za milczenie. Dotrzy
małam słowa. Joe nie wie, że jesteś ojcem Teddy'ego.
To znaczy, że nadal figurujesz w jego testamencie. Żą
dam, abyś ty również zaczął wywiązywać się z umowy.
Niecierpliwym gestem potarł szyję.
- Przecież wiesz, że Jackson dowiedział się o tych
wpłatach. 1 nie żartował, kiedy zagroził ci, że pójdzie
na policję, jeżeli nie zaprzestaniesz szantażu. Chyba
się orientujesz, że szantaż jest przestępstwem. Można
za to pójść do więzienia.
WIZJONERKA
185
- Jackson coś o tym wie, prawda? Ale ponieważ
biedaczek jest teraz zaaferowany własnymi problema
mi, nie ma głowy myśleć o kłopotach innych. Więc
dobrze ci radzę, Graham - uśmiechnęła się słodko -
przestań się chować za plecami syna. Odczepię się od
ciebie, jeżeli dasz mi milion dolarów. Gotówką. Jak
wolisz, możemy to nazwać pożyczką, której oczywi
ście nigdy nie zwrócę. W przeciwnym razie...
Przez dłuższą chwilę Graham wpatrywał się w nią
bez słowa.
- Skąd wezmę milion w gotówce? - spytał wresz
cie.
- Masz akcje, obligacje, inwestycje. - Wzruszyła
ramionami. - Sprzedaj je.
- Nie mogę - oznajmił z irytacją w głosie. - One
są również na nazwisko Cynthii.
- Och, na pewno sobie jakoś poradzisz. - Patsy
zmrużyła oczy. - Liczę na twoją dyskrecję i inteligen
cję, Graham. Jeżeli pognasz teraz do Jacksona i opo
wiesz mu o naszej rozmowie, gorzko tego pożałujesz.
- Nie pognam. Jacksona nie ma.
- Jak to: nie ma? Wypuszczono go z aresztu za
kaucją. Jest oskarżony o dwukrotną próbę zabicia Joe-
go. Jego śniada przyjaciółeczka będzie zeznawać prze
ciwko niemu. Policja ma pistolet z jego odciskami pal
ców. Więc...
- Wyszedł z domu razem z Cheyenne, o tej samej
rze co ja. Zamierzają się pobrać.
- Pobrać? Zgłupieli?
- Nie dziwiłabyś się, gdybyś znała powody ich de-
186
KAREN HUGHES
cyzji. Otóż jako żona Cheyenne może skorzystać z pra
wa odmowy do składania zeznań przeciwko mężowi.
- No dobrze, ale jego odciski wciąż widnieją na
pistolecie - zauważyła Patsy, zadowolona z własnej
przezorności i pomysłowości. Gdyby nie wrzuciła pro
szków nasennych do kieliszka Jacksona, gdyby nie
wsunęła mu broni do ręki... - Twój pierworodny syn
trafi do więzienia, Graham. Może spędzi tam całe ży
cie. Uważasz, że będzie cię chronił zza krat, a mnie
dalej szantażował? Wątpię. Chcę tylko milion dolarów.
Potrzebuję ich dla twojego drugiego syna. Jeżeli nie
otrzymam pieniędzy, powiem Joemu, kto jest ojcem
Teddy'ego. Stracisz niejeden, a wiele milionów, kiedy
Joe wykreśli cię z testamentu.
- Zachowujesz się, jakby to była wyłącznie moja
wina. A sama dobrze wiesz, że garnęłaś się do mnie
jak kotka w rui. - Zaciskając zęby, wbił wzrok w bez
kresną przestrzeń oceanu. - Przebiegła z ciebie żmija,
Meredith. Żałuję, że kiedykolwiek cię tknąłem.
Rozgniewana, chwyciła go za brodę i obróciła twa
rzą do siebie.
- Nie udawaj niewiniątka! I przestań się użalać!
Byłeś całkiem z siebie zadowolony, kiedy dopadłeś
mnie w toalecie. - Trzęsła się z wściekłości. - Ty su
kinsynu! Nie wiesz, że za swoje czyny trzeba ponosić
konsekwencje'? Że za wszystko w życiu trzeba płacić?
Cena za moje milczenie wynosi milion dolarów. Jeżeli
nie zapłacisz, będziesz miał do czynienia ze swoim
bratem. Chyba wolałbyś tego uniknąć?
- Owszem. - Odtrącił rękę Patsy, po czym potarł
WIZJONERKA
187
brodę, na której widniały ślady po jej paznokciach. -
Dobrze, dostaniesz pieniądze. Ale potrzebuję czasu,
aby tyle zebrać. Cynthia nie może się o niczym do
wiedzieć.
Patsy uśmiechnęła się; napięcie powoli zaczęło ją
opuszczać.
- Grzeczny chłopczyk - zamruczała. - Tylko po
śpiesz się. I przypadkiem nie zwierzaj się Jacksonowi.
- O to możesz się nie martwić. Mój syn nie darzy
mnie szczególną sympatią, zwłaszcza ostatnio.
- Przepraszam, Cheyenne. Nie o takim ślubie ma
rzyłaś.
- Nie było tak źle. - Mokrą ręką gładziła Jacksona
po skórze. - A miesiąc miodowy zapowiada się cu
downie.
Pochyliwszy głowę, Jackson przywarł do niej ustami.
- To prawda.
Stali pod ciepłym strumieniem, całując się bez opa
miętania. Cheyenne miała wrażenie, że śni. Ten wspa
niały mężczyzna, którego dotyk przyprawiał ją o dre
szcze, jest jej mężem!
Obudzili się o świcie i drogą prowadzącą wzdłuż
kamienistego wybrzeża naszyli na południe do Men-
docino. W budynku sądu załatwili wszystkie formal
ności. Godzinę później stali w pełnym słońcu na ur
wisku skalnym w towarzystwie sędziego pokoju i jego
życzliwej żony. Tam złożyli przysięgę małżeńską. Nad
ich głowami skrzeczały mewy, a w oddali w wodzie
baraszkowały wieloryby.
188
KAREN HUGHES
Następnie, już jako małżeństwo, wynajęli przytulny
pokoik w uroczym hotelu położonym na odludziu.
Zamknąwszy drzwi, zdarli z siebie ubrania i wskoczyli
do łóżka. Po pewnym czasie Jackson wziął żonę na
ręce i przeszedł z nią do łazienki.
- Cheyenne... - Raz po raz powtarzał szeptem jej
imię. - Pragnę cię. Tylko ciebie. Ciebie jedyną - szep
tał jej do ucha.
- A ja ciebie.
Znów wziął ją na ręce, a ona opasała go w biodrach
nogami. Była szczęśliwa. Kochała Jacksona, choć mu
tego nie mówiła. Wiedziała, że on również darzy ją
uczuciem, ale to nie miłość doprowadziła ich do oł
tarza. Pobrali się z rozsądku. Jackson wciąż był tym
samym człowiekiem co dawniej. Nigdy nie dążył do
małżeństwa. Teraz po prostu nie miał innego wyjścia.
Lecz nie było sensu teraz o tym myśleć. Jeszcze
wszystko może się zdarzyć. Ważne, że są razem.
Delikatnie postawił ją na mokrej posadzce.
- Jeśli stąd natychmiast nie wyjdziemy, oboje uto
niemy.
- W takim razie ratuj się. - Oparła się o ścianę.
- Ja nie jestem w stanie wykonać kroku.
- Co? Mam zostawić cię samą? Twoje niedocze-
kanie!
Piętnaście minut później Cheyenne wyszła z łazien
ki owinięta hotelowym szlafrokiem. Uśmiechnęła się.
widząc, że Jackson rozpalił ogień w kominku. Wie
czorna mgła spłynęła na ziemię, zasłaniając krajobraz-
Świat zamienił się w wielką, mleczną chmurę.
WIZJONERKA
189
- Kiedy wyschniesz, pojedziemy coś zjeść - po
wiedział, otwierając butelkę wina, którą kupił w po
bliskim sklepie.
Kucnęła przed kominkiem i palcami zaczęła roz
czesywać długie, sięgające niemal pasa włosy.
- Dobrze, bo trochę już zgłodniałam.
Nagle spostrzegła na palcu złotą obrączkę. Zamknę
ła oczy. Chociaż się nie umawiali, żadne z nich ani
razu nie poruszyło kwestii aresztu ani powodu, dla któ
rego wzięli ślub. Wczoraj wieczorem, w trakcie ostat
niej rodzinnej dyskusji, Rand im poradził, aby pobrali
się jak najszybciej, a potem zrobili sobie dwudzie
stoczterogodzinny miesiąc miodowy. W tym czasie on
zajmie się wszystkim na miejscu, czyli zawiadomi de
tektywa Lawa oraz prokuratora okręgowego, że Che-
yenne James nazywa się obecnie Cheyenne Colton i nie
będzie składała żadnych oświadczeń czy zeznań mo
gących obciążyć jej męża.
Jackson zerknął na zegarek.
- Przypomnij mi, żebym przed wyjściem na kolację
zadzwonił do Randa. - Usiadł obok Cheyenne przy
kominku i podał jej kieliszek wina. - Przypuszczam,
że już rozmawiał z Lawem. Chcę się upewnić, czy nie
ma żadnych nowych niespodzianek. - Wyciągnął do
niej rękę. - Nie pozwolę, aby spotkała cię jakakolwiek
krzywda.
Wypita łyk, po czym odstawiła kieliszek.
- Słuchaj, chciałabym cię o coś spytać.
- Pytaj.
- Chodzi o twoich rodziców.
190
KAREN HUGHES
- No?
- Dlaczego nie uczestniczyli wczoraj w naradzie?
- Nie zaprosiłem ich - odparł.
- Oboje są prawnikami. Może wymyśliliby coś, na
co reszta z nas nie wpadła.
- Wątpię. Rodzice nigdy się mną i Lizą nie inte
resowali. Nie sądzę, aby to się miało zmienić tylko
dlatego, że grozi mi pobyt w więzieniu. - Na moment
zamilkł. - Kiedy ojciec przyjechał na komisariat, spy
tał mnie, czy strzelałem do Joego.
- O Boże...
- W domu, w którym Liza i ja dorastaliśmy, ponad
miłość przedkładano dobre maniery. Właściwie to mi
łości w ogóle nie było. Rodzice nie okazywali jej sobie
ani nam. Nigdy się o nas nie troszczyli. Wychowywały
nas różne nianie i gosposie. Joe z Meredith byli jedy
nymi ludźmi, którym leżało na sercu nasze dobro.
W pewnym momencie Meredith zainterweniowała; po
wiedziała moim rodzicom, że najlepiej będzie, jeżeli
ja i Liza zamieszkamy w Hacienda de Alegria. I tak
się stało; większość czasu spędzaliśmy na ranczu.
Cheyenne zrobiło się żal mężczyzny, który w dzie
ciństwie tak bardzo cierpiał na niedostatek miłości.
- Ja też spędzałam tam mnóstwo czasu - rzekła.
- Kiedy przyjeżdżałam na weekendy do Rivera, twój
stryj pozwalał mi siadywać w gabinecie, oglądać al
bumy ze zdjęciami. A Meredith pokazywała, jak się
ścina kwiaty i układa z nich wspaniałe bukiety.
- Wątpię, aby w ciągu ostatnich dziesięciu lat ciot
ka choć raz spojrzała na jakąkolwiek roślinę. Ona.-
WIZJONERKA
191
- Urwał. - Przymknę się, zanim zdradzę ci wszystkie
ponure tajemnice Coltonów. Jeszcze zaczniesz żało
wać, że weszłaś do rodziny.
- Nie zacznę - zapewniła go.
- Mam nadzieję. - Usiadł wygodniej, opierając się
o kanapę obitą miękką, wiśniową tkaniną. - Skoro mo
wa o rodzinie, nie chcesz powiadomić Rivera i Rafe'a,
że mają szwagra?
Cheyenne potrząsnęła głową.
- Prosiłam, żeby Rand do nich zadzwonił i powie
dział, że wyjaśnię im wszystko, kiedy tylko wrócimy
na ranczo.
- Też będę chciał z nimi pogadać. Zważywszy na
okoliczności, podejrzewam, że nie ucieszy ich wiado
mość o naszym ślubie.
- Oni szanują moje wizje. Wiedzą, że odziedziczy
łam dar po matce. Ze zrozumieniem przyjmą naszą de
cyzję.
- Może przyjmą ze zrozumieniem, co nie znaczy,
że będą szczęśliwi. - Jackson potarł brodę. - Nie zdzi
wiłbym się, gdyby chcieli rozkwasić mi nos. Tak dla
zasady.
Uniosła brwi.
- Co, myślisz, że zaciągną cię za stodołę i spuszczą
ci manto?
- To możliwe. Pamiętam, co mówiłaś o swoich
przodkach. Że zanim poddali się białym, woda w rzece
przybrała kolor czerwony. Ta sama krew płynie w ży
łach twoich braci. - Błysnął zębami w uśmiechu. -
A ja myślałem, że moja rodzina jest groźna.
192 KAREN HUGHES
Roześmiawszy się cicho, Cheyenne wróciła do roz
czesywania włosów. Wpatrywała się w ogień. Płomienie
strzelały w górę, od czasu do czasu buchał snop iskier.
Nagle wszystko znikło: zapach drewna, syk ognia,
iskry. Ich miejsce zajął prawie oślepiający błysk świat
ła. Mrużąc oczy, Cheyenne zobaczyła męską rękę za
ciśniętą w pięść. Zobaczyła też, a raczej poczuła stra
szliwą złość promieniującą od właściciela ręki.
Ze strachu aż zbladła.
- Cheyenne! Co ci jest?
- On... - Nie mogła oddychać. Powietrze było go
rące, parzyło ją w gardło. Serce waliło jej młotem. -
On chce go zabić.
- Ciii, spokojnie.
Wiedziała, że głos, który do niej mówi, należy do
Jacksona, a jednak docierał z oddali. Świat widziała
jakby poprzez mgłę, wszystko miało zamazane kontu
ry, tylko pięść była wyraźna i dokładnie oświetlona.
Raptem, poza kręgiem światła, dojrzała czyjąś sylwet
kę. Wyciągnęła rękę, próbując jej dosięgnąć. Postać
drgnęła, zaczęła się cofać. Cheyenne ponownie wyciąg
nęła rękę. Gdyby tylko mogła chwycić za skrawek
ubrania albo...
- Cheyenne! - Jackson szarpnął ją za ramię. -
Chcesz się podpalić?
Obraz przed jej oczami zamigotał, potem rozpadł
się na dziesiątki kawałków i zniknął.
Mokra od potu, dygocząc na całym ciele, usiłowała
wrócić do rzeczywistości.
- Jackson...
WIZJONERKA
193
- Jestem tu.
Nie wiedziała, kiedy przysunął się bliżej, kiedy ją
objął, kiedy posadził sobie na kolanach. Wiedziała tyl
ko, że jest przy niej, że trzyma ją w objęciach i prze
mawia do niej czule.
- O Boże... - Zamrugała, starając się usunąć
sprzed oczu resztki mgły.
- Już dobrze, maleńka. Jestem tu. - W jego głosie
pobrzmiewała siła i determinacja. - Miałaś wizję, pra
wda?
Twarz, którą widziała przed sobą, powoli zaczęła
nabierać wyrazistości.
- Tak.
Jackson przyglądał się Cheyenne z zatroskaniem,
gładząc jej wilgotne włosy.
- Tym razem inaczej to przebiegało niż w Hope-
chest podczas rodeo.
- Zdecydowanie inaczej - przyznała. - Ojej, roz
lałam wino. - Popatrzyła na kieliszek, który leżał
w czerwonej kałuży na podłodze przed kominkiem.
- Nie ty, tylko ja, kiedy chwyciłem cię za rękę.
Wyglądało to tak, jakbyś chciała dotknąć płomieni. -
Potrząsnął głową. - Przeraziłem się, że się oparzysz.
Wzięła głęboki oddech.
- Nie jestem pewna, co zamierzałam zrobić.
- Wytrę podłogę i doleję ci wina.
- Nie wstawaj. - W jego ramionach odnalazła bez-
ieczne schronienie. - Obejmij mnie jeszcze mocniej.
- Chętnie. - Pocałował ją w skroń. - Powiesz mi,
o widziałaś?
194 KAREN HUGHES
- Bardziej czułam, niż widziałam. - Zmarszczyła
z namysłem czoło.
- Co czułaś?
- Nienawiść. Wściekłość. - Głos się jej załamał.
- Jackson, on chce zabić Joego. Zieje do niego nie
nawiścią i chce go pozbawić życia.
Jackson zesztywniał.
- Widziałaś, kto próbował zabić stryja?
- Nie, niestety. - Niemal czuła, jak opuszcza go
nadzieja. - Zobaczyłam rękę i błysk światła. Nieco da
lej, w cieniu, zauważyłam ciemną sylwetkę i jakiś
ciemny kształt. Światło raziło mnie w oczy, dlatego
wyciągnęłam rękę. Pomyślałam sobie, że gdyby udało
mi się go złapać... - Wstrząsnął nią dreszcz. Zmęczo
na, położyła głowę na ramieniu męża. - Ona tam jest,
Jackson.
- Ona?
- Odpowiedź. Jest na wyciągnięcie ręki. Tuż za
kręgiem światła.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Trzy dni później w słoneczne południe Jackson stał
na tarasie za domem, z rękami w kieszeniach spodni,
i patrzył, jak Cheyenne lekkim, sprężystym krokiem
idzie po przystrzyżonej trawie, kierując się w stronę
plaży.
Wyglądała przeraźliwie chudo. Nie był pewien, czy
to sprawa stroju - czarnych spodni i bluzki - czy na
skutek stresu faktycznie straciła kilka kilogramów.
Kiedy doszła do drewnianych schodów prowadzą
cych w dół na plażę, na moment przystanęła. Stojąc
bez ruchu, spoglądała na wzburzone fale, które rozbi
jały się o przybrzeżne skały. Wiatr tarmosił jej długie
czarne włosy; nie zwracała na to najmniejszej uwagi.
Coś się z nią działo. Coś, czego nie rozumiał.
Od czasu ostatniej wizji bardzo źle sypiała. Pierw
szej nocy poczuł, jak wysuwa mu się z objęć. Przeszła
cichutko na drugi koniec pogrążonego w księżycowym
blasku pokoju i usiadła na kanapie. Przez całą noc sie
działa z podwiniętymi nogami i wzrokiem wbitym
w kominek, w którym już dawno zgasł ogień.
Po powrocie na ranczo sytuacja się powtarzała, z tą
różnicą, że teraz Cheyenne opuszczała nie tylko łóżko,
196 KAREN HUGHES
ale i pokój. Potrzebowała samotności, dlatego Jackson
jej nie śledził. Nie wiedział, dokąd szła ani co robiła.
Kiedy wracała nad ranem, twarz miała bladą, zmę
czoną, oczy przekrwione. Sprawiała wrażenie udręczonej.
Niewiele mówiła o swojej wizji.
- Odkryję prawdę - obiecała mu parę minut temu,
zanim ponownie wybrała się na samotny spacer. - Po
znam odpowiedź. Wierz mi, prędzej czy później bę
dziemy wszystko wiedzieli.
Jackson westchnął. Z dłońmi zaciśniętymi w pięści
odprowadził Cheyenne wzrokiem. Zeszła w dół na pla
żę. Po chwili zniknęła mu z oczu.
Nie mógł się dłużej oszukiwać, udawać, że darzy
ją wyłącznie sympatią. Wszystko zaczęło się rok temu,
na przyjęciu urodzinowym Joego. Potem z każdym
dniem i z każdą godziną, jaką spędzał w jej towarzy
stwie, jego uczucie do niej coraz bardziej się wzma
gało. Nigdy dotąd żadnej kobiecie nie poświęcał tyle
myśli; żadna tak bardzo nie absorbowała jego uwagi.
A Cheyenne... wystarczyło, że spojrzała na niego tymi
swoimi ufnymi oczami.
Jak mógłby się w niej nie zakochać?
Zdziwił się, że na myśl o miłości nie ogarnął go
strach. Wziął głęboki oddech, wciągając w płuca za
pach morza, słońca, róż, które kwitły nieopodal. Całe
życie unikał zaangażowania; nie chciał się z nikim wią
zać, bo nie rozumiał, co sprawia, że niektóre miłości
trwają latami, a większość szybko się wypala. Teraz
już wiedział. Problem w tym, aby trafić na właściwą
kobietę, taką, za którą gotów byłby skoczyć w ogień.
WIZJONERKA 197
Za Cheyenne skoczyłby bez wahania. Kochał ją do
szaleństwa. Ale nie zamierzał jej tego mówić. Nie
mógł, nie chciał, nie powinien.
Zdążył poznać ją dość dobrze. Wiedział, jaka potrafi
być uparta, gdy coś sobie postanowi. Chociaż nie zdra
dziła mu, co do niego czuje, podejrzewał, że to samo,
co on do niej. Jeżeli tak jest w istocie, a on trafi do
więzienia, Cheyenne nie zgodzi się z nim rozwieść.
Wiedząc, że ją kocha, będzie przy nim trwała. Poświę
cając się dla niego, zmarnuje sobie życie.
Zrezygnowany pokręcił głową. Na swoją sytuację
prawną miał niewielki wpływ, ale swoim życiem pry
watnym mógł odpowiednio pokierować. Tak, Che
yenne nie może dowiedzieć się, co do niej czuje. Niech
wierzy, że latami wystrzegał się stabilizacji i nadal jest
wrogiem instytucji małżeństwa. Że w każdej chwili
może powiedzieć: było miło, ale dalej nie chcę się ba
wić w dom.
Jeżeli ława przysięgłych uzna go winnym, właśnie
tak postąpi. Zostawi Cheyenne. Wystąpi o rozwód -
dla jej dobra.
Na dźwięk kroków obejrzał się przez ramię.
- Wyglądasz na człowieka, którego gnębią ponure
myśli - powiedział Rand ubrany w ciemny garnitur,
białą koszulę i czerwony krawat.
- Zgadł pan, mecenasie.
- Detektyw Law przesyła ci pozdrowienia. -
Usiadłszy w fotelu ogrodowym, Rand rozluźnił krawat.
- Prokurator też.
- Już to widzę. - Jackson usiadł koło kuzyna. -
198
KAREN HUGHES
Wciąż mają Cheyenne za złe, że skorzystała z prawa
odmowy do składania zeznań?
- Tak. Prokurator zamierza wnieść do sądu sprze
ciw. Pewnie dziś po południu. Najdalej jutro rano.
- Twoim zdaniem jaka będzie decyzja?
- Myślę, że nic nie wskóra. Ale nie zaszkodzi trzy
mać kciuki.
Jackson odgarnął włosy z czoła.
- Słuchaj, musimy coś ustalić. Jeżeli okaże się, że
sąd przychyli się do wniosku prokuratora i Cheyenne
zostanie wezwana na świadka, obiecaj mi, że nie roz-
szarpiesz jej na strzępy.
- Jackson...
- Żądam tego.
- Chcesz popełnić samobójstwo?
- Wszystko mi jedno. Ale nie pozwolę ci rozprawić
się z nią tak, jak to robisz z innymi świadkami. Wi
działem cię w akcji, Rand. Nie chcę, żeby ludzie wy
tykali ją palcem. Ona na to nie zasługuje.
- A ty nie zasługujesz na pobyt w więzieniu.
- Na razie nie mówimy o mnie.
- Odpowiedz mi na jedno pytanie. - Rand pochylił
się do przodu, oparł łokcie na kolanach. - Czy wizje
Cheyenne są prawdziwe, czy tylko jej się takie wydają?
- Sam nie bardzo je rozumiem - przyznał Jackson.
- Ale na własne oczy widziałem, jak uratowała życie
Johnny'emu Collinsowi. Zobaczyła, że grozi mu nie
bezpieczeństwo, zanim jeszcze cokolwiek się wydarzy
ło, i rzuciła się na ratunek.
Rand zacisnął usta.
WIZJONERKA
199
- A ta ostatnia wizja? - spytał. - Ta ze światłem,
męską ręką i ciemnym kształtem, którego nie potrafi
zidentyfikować? Sądzisz, że doprowadzi nas do roz
wiązania? Że wskaże nam człowieka, który usiłował
zabić tatę?
- Cheyenne twierdzi, że tak. I stale mi powtarza,
abym nie tracił nadziei. - Przeniósł spojrzenie na ska
liste zbocze, tam gdzie niedawno ją widział. - Jeśli
jednak mam być szczery, wolałbym nie czekać z za
łożonymi rękami. Wolałbym mieć konkretne dowody
świadczące o mojej niewinności.
- Cóż, oby twoja żona się nie myliła. - Rand pod
niósł rękę, po czym opuścił ją, jakby uznał, że nie ma
sensu kontynuować tematu. - Jesteś prawnikiem, stary.
Sam wiesz, że twoja sytuacja nie wygląda najlepiej.
- Wiem. - Jackson wstał z fotela. - Masz jakieś wie
ści od swoich ekspertów? Techników, grafologów...
- Jeszcze nie. - Rand spojrzał na zegarek i pode
rwał się na nogi. - Spróbuję do nich zadzwonić. Może
któryś dokonał jakiegoś odkrycia?
- Może - mruknął Jackson, odprowadzając kuzyna
wzrokiem.
W chwili gdy Rand doszedł do domu, drzwi otwo
rzyły się i ze środka wyłonił się Johnny Collins
w luźnych dżinsach, bawełnianej koszuli i czerwonej
czapce z daszkiem. Po piętach deptał mu Emmett Fal-
lon. Rand przywitał się z obydwoma, po czym wskazał
za siebie.
Jackson, który nie miał ochoty na towarzystwo,
zmusił się do uśmiechu.
200
K.AREN HUGHES
- Widzę, że pacjent jest na chodzie. - Uścisnął
dłoń Emmetta. - Niestety, Joe musiał pojechać do Pro-
sperino. Na pewno ucieszyłby się z waszej wizyty.
- Kiedy widzieliśmy się na festynie, powiedział, żeby
wpaść któregoś dnia... - Emmett powiódł wzrokiem po
starannie utrzymanym ogrodzie pełnym kolorowych
kwiatów. - Nawet mi wspomniał, że wynajął dodatkową
ochronę, ale nie sądziłem... Zatrzymali mnie przy bra
mie, zadali chyba ze dwadzieścia pytań, potem jeszcze
zadzwonili do domu, żeby upewnić się, czy na pewno
można mnie wpuścić. Całe szczęście, że Meredith ode
brała telefon, bo inaczej bym tu nie dotarł...
- Poważnie traktują swoje obowiązki - przyznał
Jackson. - Ale to dobrze.
- No jasne. - Z kieszeni koszuli Emmett wyciągnął
paczkę papierosów i zapałki. - W każdym razie John-
ny chciał ci podziękować za uratowanie mu życia. Za
proponowałem, że go podwiozę...
- To miło z twojej strony. - Jackson uścisnął dłoń
nastolatka. Lewe ramię chłopca było w gipsie; wsparte
na czerwonym temblaku, ciasno przylegało do jego
piersi. - Oj, Johnny, Johnny. Kiedy cię ostatnio wi
działem, wyglądałeś całkiem inaczej.
- To prawda. - Johnny nasunął czapkę bardziej na
oczy. - Ten byk miał potężne rogi i twarde kopyta. Gdy
byś mnie nie wyciągnął, byłoby już po mnie. Dziękuję.
- Drobiazg - odparł Jackson. Na myśl o tym, czym
mogła się skończyć przygoda z rozjuszonym bykiem.
zrobiło mu się słabo. - Długo będziesz chodził z łapą
w gipsie?
WIZJONERKA
201
- Doktor Kent twierdzi, że co najmniej miesiąc.
Wtedy mam się zgłosić na prześwietlenie... - Chłopak
zamilkł na moment. - Czy... czy ty i Cheyenne wró
cicie do Hopechest? - spytał w końcu.
- Nie wiem. - Jackson zawahał się. Nie chciał jed
nak udawać, że wszystko jest w porządku. - Pewnie
słyszeliście, że mam kłopoty?
Johnny odwrócił wzrok.
- Tak, wszyscy o tym mówią.
Emmett wypuścił z ust kłęby dymu, po czym pod
rapał się palcem po swoich siwych wąsach.
- Jednego nie rozumiem - rzekł.
- Czego? - spytał Jackson.
- Podali w radiu, że policja znalazła broń. I że są
na niej twoje odciski palców.
Jackson westchnął w duchu. Przekazywanie prasie
informacji o rzekomych dowodach winy oskarżonego
było standardową praktyką policji. Kiedy w końcu do
chodziło do selekcji ławy przysięgłych, wszyscy - na
wet jeśli się do tego nie przyznawali - mieli wyrobiony
pogląd na całą sprawę.
- Tak twierdzi policja. A ja twierdzę, że nigdy nie
miałem tej broni w ręku.
- Znam cię od dziecka... - Emmett przeniósł
wzrok na wzburzony ocean. - I ani razu nie słyszałem
kłamstwa z twoich lust.
Johnny przestępował z nogi na nogę.
- Słyszeliśmy też, że pobraliście się z Cheyenne.
- To akurat jest prawdą - odparł Jackson. - Prze
szkadza ci to? - spytał, widząc marsa na czole chłopca.
202
K.AREN HUGHES
- Nie, jeśli wróci do Hopechest. Pewnie stać cię
na to, żeby twoja żona nie musiała pracować. Ale gdy
by chciała, to nie będziesz jej zabraniał, co?
Jackson z trudem zachował powagę. Gdyby Che-
yenne się uparła, od niczego nie zdołałby jej powstrzy
mać.
- Z tego, co wiem, poprosiła Blake'a o urlop. Tyl
ko dopóki sytuacja się nie wyjaśni.
- Bez niej nie wyobrażam sobie życia w Hope
chest. - Chłopak obejrzał się za siebie. - Jest w domu?
- Na plaży. Poszła się przejść. Jak ci nie wadzą
strome schody, mogę cię do niej zaprowadzić.
- Super.
- A ty? - Jackson zwrócił się do Emmetta. -
Chcesz iść z nami czy wolisz tu poczekać?
Emmett rzucił papierosa na ziemię i przygniótł go
butem.
- Dawno nie byłem nad wodą.
- No to chodźmy.
Po kolacji Cheyenne skryła się w pustym gabinecie
Joego. Wizja, którą miała w dniu ślubu, nieustannie
zaprzątała jej myśli, pozbawiała ją snu. Obraz jednak
powoli nabierał ostrości. Mimo rażącego światła Che
yenne coraz wyraźniej widziała zarys męskiej sylwetki.
Mężczyzna stał z ręką przy pasie, trzymając w niej ja
kiś ciemny przedmiot. Niestety, jego twarz pozostawała
w cieniu.
Ten ciemny przedmiot stanowił klucz do zagadki.
Czuła, że to on będzie dowodem niewinności Jacksona.
WIZJONERKA
203
Zmęczona, zasnęła w fotelu. W gabinecie paliła się
jedna mała lampka. Wokół panowała cisza jak makiem
zasiał.
Zaczęło opuszczać ją napięcie. Przed jej oczami
przesuwały się obrazy, co jakiś czas pojawiał się ja
skrawy błysk, który oświetlał wszystko wkoło. Wszyst
ko prócz twarzy mężczyzny i ciemnego przedmiotu
przy jego pasie. Zapadała się w mrok. W czarną, bez
denną otchłań. Czuła emocje mężczyzny z taką siłą,
jakby sama je przeżywała: żal, lęk, nienawiść - skrytą,
zażartą nienawiść, która od lat go zaślepiała.
Nagle dławiący strach chwycił ją za gardło. Instynk
townie poderwała się na nogi. Chwiejąc się niepewnie,
ściskała oparcie fotela. Czekała, aż oddech się jej uspo
koi i serce zacznie bić normalnym rytmem.
Przymknęła powieki, rozpaczliwie usiłując zatrzy
mać obraz przed oczami, rozjaśnić ciemne punkty, zo
baczyć to, co wciąż jest ukryte.
Raptem wszystko znikło - niczym napis na piasku
zalany falą przypływu.
Łzy popłynęły jej po twarzy. Kocha Jacksona i chce
mu pomóc. Takie jest jej przeznaczenie. Niestety, dotąd
nie zdołała rozszyfrować obrazu, uzyskać dowodu jego
niewinności.
Boże! Jest jej mężem, policja oskarża go o zbrod
nię, której nip popełnił. Grozi mu więzienie, może do
żywocie.
Poprzez łzy spostrzegła złotą obrączkę, którą umie
ścił jej na palcu. Nie oszukiwała się. Wiedziała, dla
czego się z nią ożenił. Nie z miłości, ale dlatego, by
204 KAREN HUGHES
ją chronić. A przecież to ona odziedziczyła dar. To ona
powinna chronić jego. Zawiodła Jacksona...
Nie! Nie zawiodła. Po prostu jeszcze nie poznała
odpowiedzi. Ale to tylko kwestia czasu.
Podniosła do twarzy drżącą rękę i osuszyła łzy. Za
bardzo się stara. Wiedziała z doświadczenia, że niczego
nie można przyśpieszyć. Trzeba czekać.
Potarła oczy. Nie była w stanie się skupić. Bez sen
su, pomyślała. Po paru bezsennych nocach ledwo trzy
mała się na nogach.
- A, tu jesteś - powiedział Jackson, otwierając
drzwi. - Co robisz po ciemku?
Pochyliwszy głowę, jeszcze raz wytarła policzki. Nie
chciała, żeby zobaczył strach wyzierający jej z oczu.
- Zdrzemnęłam się - odparła, co było prawie zgod
ne z prawdą.
Zapalił górne światło.
- Płakałaś... Powinnaś się wreszcie porządnie wy
spać.
- Nic mi nie jest.
Odgarnął jej włosy za uszy.
- Meredith ma jakieś tabletki nasenne. Łyknij jedną
przed snem.
- Nie chcę.
Wiedziała, że wizja powróci. Może właśnie tej nocy.
A wtedy ona, Cheyenne, musi być gotowa, aby zagłębić
się w nią. Żeby wejść za krąg światła, dotrzeć do ukrytych
w mroku kształtów. Aby to zrobić, musi mieć sprawny
umysł, nie przytępiony jakimiś środkami nasennymi.
- Cheyenne...
WIZJONERKA
205
- Zaufaj mi, Jackson. - Delikatnie pogładziła go
po brodzie. - Wiem, co robię.
- Tak? Wiesz, że sobie szkodzisz? Że nie sypiasz?
Że masz worki pod oczami? Że chudniesz ze zgryzoty?
A wszystko przeze mnie. Cholera! Nie chcę, żebyś tra
ciła zdrowie!
Nagle do gabinetu zajrzał Rand.
- Dobrze, że was tu zastałem.
Zamknąwszy za sobą drzwi, podszedł do biurka
i usiadł w skórzanym fotelu. Na widok ponurego wy
razu malującego się na jego twarzy Cheyenne zbladła.
- Co się stało?
- Dostałem faksem wyniki od moich ekspertów.
Jackson wsunął rękę do kieszeni spodni.
- Sądząc po twojej minie, nie przedstawiają się naj
lepiej.
- Niestety. - Rand wyciągnął papiery. - Grafolog
nie jest w stanie jednoznacznie określić, czyj podpis
figuruje na polisie: twój czy podrobiony.
- Psiakrew. A testy balistyczne?
- Potwierdzają, że wydobyty ze śmietnika luger to
ta sama broń, z której dwukrotnie usiłowano zabić oj
ca. Na nikogo nie jest zarejestrowana.
- A odciski palców? - spytał Jackson, starając się
zachować spokój
- Twoje.
- Cholera jasna! To niemożliwe!
- A jednak.
- Mówię ci, że to niemożliwe! Nigdy w życiu nie
trzymałem w ręku tej spluwy.
206
KAREN HUGHES
- Musi być jakieś wytłumaczenie, trzeba je po pro
stu znaleźć. - Rand ściągnął brwi. - Słuchajcie dalej,
bo to nie koniec. Mój ekspert zrobił dodatkowe bada
nia, używając kleju.
- Kleju? - zdziwiła się Cheyenne.
- Tak. Opary „Super Glue" reagują na składniki
ludzkiego potu. Na wszystkim, czego człowiek dotyka,
zostają ślady. W laboratoriach mają specjalne szklane
zbiorniki, w których bada się odciski palców. Zbiornik
taki wypełnia się oparami kleju. Po kilku minutach,
na umieszczonym wewnątrz zbiornika przedmiocie,
pojawiają się białe odciski. - Rand spojrzał na Jack
sona. - Na lugerze widnieją tylko twoje. Tak jakby
dokładnie wyczyszczono broń, zanim ty ją...
- Ja jej nie dotykałem.
- Nie przerywaj. Luger jest czysty. Nie ma na nim
najmniejszej smugi, są tylko twoje odciski. Bardzo
wyraźne, jakby świadomie wykonane.
- Wykonane? - Cheyenne podeszła bliżej. -
Chcesz powiedzieć, że ktoś wsadził pistolet do ręki
Jacksona? Zacisnął jego palec na spuście?
- Na to wygląda.
Jackson pochylił się do przodu.
- To dlaczego ja nic o tym nie wiem?
- Właśnie próbuję to rozgryźć - odparł Rand. -
Nie masz żadnych problemów zdrowotnych? Nie zda
rzyło ci się stracić przytomności? Albo obudzić się
gdzieś i nie wiedzieć, skąd się tam wziąłeś?
- Nie.
Zmarszczywszy czoło, wbił wzrok w papiery na biurku-
WIZJONERKA
207
- Musieliśmy coś przeoczyć, jakiś mały fragment
łamigłówki, który naprowadziłby nas na właściwy trop.
Jackson podrapał się po głowie.
- Kiedy mnie zamkną, będę miał mnóstwo czasu,
aby go szukać.
- Tak prędko cię nie zamkną. Przestępca zawsze
zostawia ślady. - Na moment Rand zamilkł. - Musi
my wszystko dokładnie przeanalizować, każdy szcze
gół. Człowiek bywa omylny; obmyśla zbrodnię, ale
wystarczy drobny błąd, chwila nieuwagi... Wierz
mi, ktokolwiek próbuje cię w to wrobić, na pewno
wszystkiego nie przewidział. Znajdziemy brakujący ka
wałek łamigłówki, kawałek, który oczyści cię z za
rzutów.
Cheyenne zerknęła na Jacksona. W całej jego syl
wetce wyczuwało się napięcie.
Spojrzawszy na zegarek, Rand wstał.
- Muszę zadzwonić do Lucy, zanim pójdzie spać.
Wy też się wyśpijcie. Spotkamy się tu jutro rano. Może
razem coś wymyślimy.
Kiedy zamknął za sobą drzwi, Cheyenne zacisnęła
rękę na ramieniu męża.
- On ma rację - powiedziała cicho. - Nie wolno
ci tracić nadziei.
- Za późno, maleńka. - Jackson podszedł do re
gału, na którym oprócz książek stały w ramkach fo
tografie rodzinne. - Już nic mi nie pomoże. Ktoś po
stanowił zwalić na mnie winę za próbę zabójstwa Joego
i chyba mu się uda.
- Nie uda się. Możesz być tego pewien. Znajdę
208
KAREN HUGHES
odpowiedź. Prędzej czy później obraz się przejaśni.
Tylko nie trać wiary.
Przez chwilę wpatrywał się w uśmiechnięte twarze
na zdjęciach, po czym sam uśmiechnął się ponuro.
- Raczej powinienem nastawić się na to, że resztę
życia spędzę za kratkami. A ty... - zawahał się. - Ty
powinnaś przestać się łudzić. Nie wierzę, że cokolwiek
da się zrobić. Zbyt wiele rzeczy wskazuje na moją wi
nę. W chwili, gdy padł strzał, z nikim nie rozmawia
łem. Nie mam alibi. Na pistolecie są moje odciski. Żad
na wizja tego nie zmieni.
Krew odpłynęła jej z twarzy.
- Nie wierzysz w nie?
- W twoje wizje? Wierzę, Cheyenne. Tylko myślę,
że tym razem się nie uda. Pokładasz nadzieję w czymś,
co jest...
- Ulotne, nierzeczywiste?
- Nie to chciałem powiedzieć. - Podszedł do biur
ka. - Wiem, że próbujesz mi pomóc i jestem ci za to
bardzo wdzięczny. Ale zrozum, sama wiara nie wy
starczy. Tylko dlatego, że w coś wierzysz, nie znaczy,
że to się stanie. Marniejesz w oczach: chudniesz, pła
czesz, nie sypiasz... wszystko przeze mnie. - Zacisnął
rękę na jej ramieniu i potrząsnął nią lekko. - Musisz
myśleć o sobie. Przestań się zadręczać. Niech Rand
zajmie się moją obroną.
- Nie wierzysz - szepnęła, czując bolesne kłucie
w sercu. Cofnęła się krok, dwa. - Nie wierzysz, że
obraz się przejaśni, że zobaczę twarz mężczyzny, który
na razie pozostaje w cieniu. Nie wierzysz w mój dar.
WIZJONERKA 209
- Cheyenne, nie przekręcaj moich stów. - W jego
oczach malowało się zniecierpliwienie. - Powiedzia
łem jedynie, że musisz myśleć o sobie. Że dla mnie
chyba nie ma ratunku. Mogę wylądować w więzieniu
na długie lata. Mogę dostać dożywocie. Lepiej pogo
dzić się z tą myślą i...
- Za kogo ty mnie masz? - Kipiała z wściekłości.
- Za jakiegoś kuglarza, który wsadza rękę do kapelusza
i wyciąga króliczka?
- O czym ty mówisz? - zdumiał się.
Zacisnęła ręce tak mocno, że aż kłykcie jej zbielały.
- Myślisz, że tak działają moje wizje? Że pojawia
się obraz, ja zadaję pytanie, rzucam zaklęcie i otrzy
muję odpowiedź?
Znużony, potarł czoło.
- Nie wiem, jak działają. Po prostu tego nie rozumiem.
- Najwyraźniej. I jeszcze czegoś nie rozumiesz. Od
samego początku wierzyłam w ciebie. W twoją nie
winność. - Wargi jej zadrżały. Czuła się zdradzona. -
W zamian oczekiwałam tylko jednej rzeczy: zaufania.
- Ależ ufam ci.
- Nie w pełni. Nie do końca. - W jej głosie pojawił
się chłód. - A to ma dla mnie zasadnicze znaczenie.
- Cheyenne, proszę cię...
Skierowała się do wyjścia z gabinetu. Przystaną
wszy w drzwiach, obejrzała się przez ramię.
- Nie chcę być z człowiekiem, który nie potrafi
mnie zaakceptować.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Jackson odkrył, że w ciągu jednej nocy można
oszaleć z rozpaczy. Niedługo po tym, jak Cheyenne
wyszła z gabinetu, zaczął jej szukać.
Godzinami chodził po domu, po plaży i ogrodzie.
Biały mustang stał w ogromnym garażu, tam gdzie go
zaparkowała. Ochroniarze, którzy tego wieczoru pełnili
dyżur, nikogo nie widzieli. Przez pół godziny uważnie
wpatrywał się monitory, na których rozmieszczone po
domu, w budynkach gospodarczych i w ogrodzie ka
mery rejestrowały obraz. W końcu zrezygnowany udał
się do swojego, a raczej ich wspólnego pokoju i do
rana przewracał się na łóżku, czekając na powrót żony.
Nazajutrz rano, siedząc w gabinecie Joego, próbo
wał przekonać siebie, że nie ma tego złego, co by na
dobre nie wyszło. Jeżeli ma trafić do więzienia, lepiej,
aby ze sobą zerwali. Tak, zdecydowanie lepiej...
Poderwał się na nogi i zaczął przemierzać pokój. Ze
zdenerwowania - i ze strachu - odchodził od zmysłów.
Wcześniej sam postanowił, że jeżeli zapadnie wyrok
skazujący, rozwiedzie się z Cheyenne. Kochał ją całym
sercem i nie chciał zmarnować jej życia. Bo cóż mó
głby zaofiarować kobiecie mężczyzna żyjący za krat
kami?
WIZJONERKA 211
Nie zastanawiał się nad tym, jak ona by się czuła.
I nie wyobrażał sobie własnej rozpaczy i cierpienia.
Chodził od ściany do ściany, od regału do biurka,
od drzwi do okna, raz po raz pocierając ręką ocienioną
zarostem brodę. Zmęczony, nie potrafił jasno myśleć.
Zresztą czy sposób myśleć jasno i logicznie, kiedy
człowieka zżera strach? Nie, nie bał się więzienia; bał
się tego, że już nigdy nie będzie trzymał Cheyenne
w ramionach, nie będzie widział zrozumienia i miłości
w jej oczach.
A ona tylko o to prosiła: aby ją zaakceptował i jej
zaufał. Zły na siebie, przeklinał się w duchu, że tak
głupio wszystko rozegrał. Ona mu wierzyła. Otworzyła
się przed nim. A on? Zachował się tak, jakby w nią
zwątpił. Jakby zlekceważył dar, który odziedziczyła po
przodkach i który stanowił integralną część jej samej.
A przecież to nieprawda. Ufał Cheyenne i wierzył
jej bezgranicznie. Musi ją o tym przekonać. Jest praw
nikiem, umie przeprowadzać logiczne wywody. Jak tyl
ko Cheyenne się pojawi, posadzi ją koło siebie, po
czym spyta: czy człowiekowi, któremu wszystko wali
się na głowę, nie można wybaczyć chwilowego zała
mania? Poprosi ją, aby spróbowała trzeźwo ocenić sy
tuację. Nawet jeśli ona nigdy nie straciła wiary w nie
go, chyba nie powinna się dziwić jego pesymizmowi?
- Bez sensu, Colton - mruknął pod nosem. - Mu
sisz się postarać lepiej.
No dobrze, nie będzie odwoływał się do jej roz
sądku. Po prostu padnie przed nią na kolana i zacznie
błagać o wybaczenie. Obieca, że nigdy więcej w nią
212
KAREN HUGHES
nie zwątpi i że uczni wszystko, aby naprawić swój
błąd.
Na dźwięk otwierających się drzwi zamarł w pół
kroku. Jednakże radość na jego twarzy zgasła niczym
płomyk na wietrze, kiedy do gabinetu wkroczył Rand
z kubkiem kawy w ręku. Jackson nie wytrzymał: za
klął siarczyście.
Rand uniósł zdziwiony brwi.
- Miałeś nadzieję ujrzeć kogoś innego?
- Zgadł pan, mecenasie.
Przysiadłszy na biurku, Rand wypił łyk kawy. Z za
troskaniem wpatrywał się w swojego brata stryjecznego.
- Kiepsko wyglądasz.
- I tak się czuję.
- Martwisz się więzieniem? Niepotrzebnie. Zanim
do tego dojdzie...
- Kto mówi o więzieniu? - Jackson podszedł do
biurka, zabrał Randowi kubek i sam wypił łyk kawy.
- Chodzi mi o Cheyenne.
- Ach tak? - Rand rozejrzał się po gabinecie. -
Gdzież się podziewa twoja piękna żona?
- Nie mam pojęcia.
- Zgubiłeś ją?
- Sama się zgubiła.
- Tu jestem.
Obrócił się w stronę głosu. Serce podskoczyło mu
do gardła. Stała potargana, blada jak trup; w czarnych
spodniach i bluzce wyglądała przeraźliwie delikatnie.
Miało się wrażenie, że lekki podmuch wiatru mógłby
ją przewrócić.
WIZJONERKA
213
Jackson odstawił kubek i w dwóch susach znalazł
się przy żonie.
- Gdzie byłaś? - Chwycił ją za ramiona, jakby
chciał się upewnić, czy nie śni. - Nic ci nie jest? Mu
simy porozmawiać.
- Nie teraz.
- Cheyenne...
- Widziałam pistolet. - Utkwiła oczy w jego twa
rzy. - Ten czarny kształt to pistolet. Mężczyzna ma
na sobie ciemne ubranie, chyba strój myśliwski. Pi
stolet trzyma wetknięty za skórzany pas.
- Chodź, usiądź. - Podprowadził ją do kanapy. Tak
bardzo drżała, że bał się, iż o własnych siłach nie doj
dzie. - Czy to ten mężczyzna strzelał do stryja?
Kątem oka zauważył, że Rand stoi przy barku i do
lewa whisky do kubka z kawą.
- Tak. On nienawidzi Joego. Ta nienawiść narastała
w nim od wielu lat.
Kucnąwszy przy kanapie, Rand podał Cheyenne kubek.
- Wypij, to ci dobrze zrobi.
- Dziękuję. - Pociągnęła łyk, potem drugi i trzeci.
- Rand, on nie zrezygnował. On będzie znów próbo
wał. Na razie czeka; wie, że wzmocniono ochronę, dla
tego nie chce ryzykować.
- Cheyenne, czy wiesz, kim on jest?
- Nie. - Na moment zamknęła oczy. - Nie widzę
jego twarzy. Starałam się ją dojrzeć, przez całą noc
usiłowałam... - Głos uwiązł jej w gardle. - To nie jest
Jackson. Chociaż nie widzę twarzy, wiem, że nie należy
do Jacksona.
214
KAREN HUGHES
- Cheyenne... - Wzruszenie odjęło mu mowę. Ona
nadal w niego wierzy! Pogładził ją delikatnie po po
liczku. - Przepraszam, maleńka.
Odsunęła się, niemal wzdrygnęła przed jego doty
kiem.
- Wyraźnie widziałam broń - kontynuowała po
chwili. - Ciemny metal, długa cienka lufa. Pistolet jest
stary, wielokrotnie używany. Z nacięciem u góry rę
kojeści.
- Z nacięciem - powtórzył Rand.
Wymienił z Jacksonem spojrzenie. Czytał o nacię
ciu w raporcie policyjnym, a także w sprawozdaniu
sporządzonym przez własnego eksperta. W odpowie
dzi na jego nieme pytanie Jackson pokręcił głową: nie,
nie opisywał Cheyenne broni, którą pokazał mu Law.
- Widziałam już kiedyś tego mężczyznę. Podobnie
ubranego, w podobnej pozie. - Podniosła rękę i po
tarła skroń.
Jackson pragnął ją objąć, przytulić do siebie, ale
bał się, że Cheyenne znów się wzdrygnie.
- Widziałaś? Nie tylko podczas wizji, ale w ogóle?
W rzeczywistości?
- Tak. - Napotkała jego wzrok.
Rand wyprostował się.
- Zastanów się, gdzie to mogło być. Tu na ranczu?
Na terenie rezerwatu? W Hopechest? A może...
- Nie wiem. Przykro mi, naprawdę nie wiem.
Nagle Jacksonowi przyszedł do głowy pewien po
mysł.
- Słuchaj, w hotelu wspomniałaś o tym, że Joe po-
WIZJONERKA 215
zwalał ci siadywać w gabinecie i oglądać albumy ze
zdjęciami. Może tam widziałaś tego człowieka? Może
stoi z bronią wetkniętą za pas i patrzy w kamerę...
- To możliwe - powiedziała cicho i odstawiła na
bok kubek. - Całkiem możliwe.
- Do roboty. - Rand był przy regale, zanim jeszcze
Jackson i Cheyenne ruszyli się z miejsca. - Niech każ
dy weźmie kilka i zacznie przeglądać.
Dwadzieścia minut upłynęło w ciszy. Wreszcie
Rand nie wytrzymał.
- Rany boskie, gdybym wiedział, że tyle tego jest,
ja z jedną zabawką, z drugą, z dziesiątą i setną, ja bez
ząbków, ja z dwoma ząbkami, z trzema, wyrzuciłbym
połowę tego śmietnika.
- Ja też - mruknął Jackson.
Cheyenne nie odzywała się. W skupieniu przewra
cała strony. Rumieńce wróciły na jej policzki, ale oczy
wciąż płonęły gniewem. Jackson czuł, że nadal ma do
niego pretensje. Obiecał sobie, że gdy tylko Rand zo
stawi ich samych, wynagrodzi jej krzywdę.
- Boże... - szepnęła, podnosząc wzrok znad albu
mu. - To on! Stoi w identycznej pozie! To on!
- Kto?! - zawołali jednocześnie Rand z Jackso
nem, przysuwając się bliżej.
- Ma na sobie ciemny stój myśliwski. I trzyma,
strzelbę - mówiła cicho, jakby sama do siebie. - W wi
zji, która mi się ukazała, nie było strzelby.
- Tylko luger wetknięty za pas. - Rand pochylił
się nad zdjęciem. - Z nacięciem na rękojeści. - Po
patrzył na Jacksona. - On i tata jeździli razem na po-
216
KAREN HUGHES
lowania. Mama lubiła pstrykać im zdjęcia, kiedy byli
w pełnym rynsztunku.
Cheyenne wstała i podała album Jacksonowi.
- Musiałam widzieć to zdjęcie setki razy.
- I je zapamiętać.
Jackson skierował wzrok na uśmiechniętą twarz
Emmetta Fallona. Z oczu, które dziś bywały mętne od
alkoholu, tryskała radość i energia. Mężczyzna na
zdjęciu stał dumnie wyprostowany ze strzelbą i z pi
stoletem wsuniętym za skórzany pas. Metalowa ręko
jeść połyskiwała w promieniach słońca.
- Daj, muszę coś sprawdzić. - Podważywszy pa
znokciem zdjęcie, Rand wyjął je z albumu. - Dosko
nale - rzekł z uśmiechem.
- Co? - Cheyenne usiłowała zajrzeć mu przez ramię.
- Na odwrocie mama zawsze notowała datę. Na
wszystkich zdjęciach. Pamiętam, że jako nastolatek po
wiedziałem jej, że marnuje czas. Odparła, że kiedyś
będę jej za to wdzięczny. - Wyszczerzył zęby. - Ten
dzień właśnie nadszedł.
- Czy to zdjęcie wystarczy, żeby oczyścić Jacksona
z zarzutów?
- Żeby oczyścić, to może nie. - Rand obszedł biur
ko i wyciągnął szufladę. - Ale żeby zasiać wątpliwo
ści... Widać tu Emmetta Fallona z bronią, z której
strzelano do Joego. Niech policja go przesłucha. Na
cięcie na rękojeści świadczy, że to ten sam luger. Gdy
bym był obrońcą Fallona, radziłbym mu, żeby do
wszystkiego się przyznał w zamian za łagodniejszy
wymiar kary.
WIZJONERKA
217
- Ale dlaczego Emmett? - Jacksonowi nie mieściło
się to w głowie. - Służyli razem w wojsku... - Po
chyliwszy się nad biurkiem, sięgnął po przycisk
w kształcie wieży wiertniczej. - Dał to Joemu, kiedy
z pierwszego szybu trysnęła ropa. Od tamtej pory mi
nęło czterdzieści lat. Więc dlaczego?
- Myślę, że policja wydobędzie z Emmetta Fallona
odpowiedź na to pytanie - odparł Rand. - I na kilka
innych.
- Na przykład, w jaki sposób naniósł na pistolet
moje odciski palców - mruknął Jackson.
- Biedny ojciec. To straszne: dowiedzieć się, że
dwukrotnie usiłował cię zabić twój najlepszy przyja
ciel.
- I biedny Blake. - Jackson odstawił przycisk na
miejsce i zwrócił się do Cheyenne: - Twój szef mie
szkał tu na ranczu, kiedy jego ojciec z matką się roz
wodzili. Uwielbia Joego.
- Ta wiadomość go załamie - szepnęła Cheyenne.
- Czeka nas wiele trudnych rozmów. - Rand wsu
nął do koperty wyjęte z albumu zdjęcie. - Ale przede
wszystkim muszę oczyścić z zarzutów mojego klien
ta. Chodź, Jackson. Złożymy wizytę detektywowi
Lawowi.
- Z przyjemnością. Ale... - Utkwił spojrzenie
w twarzy Cheyenne. - Najpierw chciałbym zamienić
słowo z moją żoną.
- Później, Jackson. - Odrzuciła włosy na plecy. -
Jestem skonana. Muszę odpocząć. - Podeszła do
drzwi. - Najważniejsze, żebyś ty odzyskał dobre imię.
218
KAREN HUGHES
- Mylisz się - szepnął, kiedy była już na zewnątrz.
- Ty jesteś najważniejsza.
- Fallon przyznał się do winy.
Sześć godzin później Thad Law wkroczył do sali
narad w miejscowym komisariacie policji. Bez mary
narki, w rozpiętej pod szyją koszuli, z podwiniętymi
rękawami i przekrzywionym krawatem wyglądał jak
człowiek, który stoczył ciężką bitwę.
- Na początku zaprzeczył, jakoby miał cokolwiek
wspólnego z zamachami na życie Joego - kontynuo
wał detektyw. - Wtedy pokazałem mu fotografię, na
której stoi z lugerem. Kiedy ją zobaczył, skurczył się
jak balon, z którego uszło powietrze. Okazuje się, że
spluwę wygrał w pokera jego dziadek. Dlatego nie była
zarejestrowana.
- Ale co go podkusiło? - Jackson odstawił na bok
styropianowy kubek z kawą, która dawno zdążyła wy
stygnąć. - Dlaczego, u licha, chciał zabić stryja?
- Twierdzi, że Joe cały swój sukces i bogactwo za
wdzięcza jemu. Czuje się pokrzywdzony, bo uważa,
że co najmniej w jednej trzeciej firma powinna należeć
do niego.
Siedzący obok Rand potarł ręką czoło.
- To prawda, że tata korzystał z rad Emmetta -
rzekł. - Na początku Emmett bardzo ojcu pomagał.
Ale to tata stworzył i rozbudował Colton Enterprises.
I jestem pewien, że sowicie się Emmettowi odpłacił
za pomoc.
Detektyw skinął głową.
WIZJONERKA
219
- Ten Fallon wydaje mi się mało ciekawym typem.
Z tego, co wiem, trzykrotnie się rozwodził. Ma czworo
dzieci, z których żadne nie zaznało w życiu zbyt wiele
radości. Jako dorośli ludzie nie mają z ojcem najlep
szych kontaktów. W dodatku facet od dawna pije...
Jackson nagle sobie coś przypomniał.
- I to chyba sporo - powiedział. - W zeszłym
tygodniu pomagałem Blake'owi przygotować Hope-
chest do festynu. We trójkę, wspólnie z Emmettem,
naprawialiśmy dach stajni. Miał koszmarnie przekrwio
ne oczy.
- A propos Blake'a. - Law wyciągnął krzesło
i usiadł. - Zawsze wychwala Joego pod niebiosa.
- Zgadza się - przyznał Rand. - Kiedy Emmett
rozwodził się z jego matką, Blake zamieszkał u nas.
Nienawidził swojego domu rodzinnego. Ciągle mi po
wtarza, że Coltonowie uratowali mu życie.
- Co za ironia losu! - Law pokręcił głową. - Ze
wszystkich dzieci Emmetta jeden Blake regularnie wi
duje się z ojcem. Oczywiście przy ojcu nie kryje swo
ich uczuć do Joego. Opowiada o Joem z najwyższym
uznaniem. Emmett przyznał, że nie mógł dłużej tego
znieść. Nie dość, że Joe gó oszukał w interesach, to
jeszcze odebrał mu miłość syna.
- No dobrze, ale przecież Blake od lat powtarza,
jakim to Joe jest wspaniałym człowiekiem - zauważył
Jackson. - Dlaczego właśnie teraz zaczęło to przeszka
dzać Emmettowi? Dlaczego właśnie teraz postanowił
pozbyć się Joego?
- W zeszłym roku nasiliły się jego problemy z al-
220
KAREN HUGHES
koholem - odparł Law. - Pił tak dużo, że Joe zmusił
go do przejścia na emeryturę. Emmett nie mógł się
z tym pogodzić. Żyjąc bez pracy i bez rodziny, uświa
domił sobie, jak bardzo jest samotny. Za wszystkie
swoje niepowodzenia zaczął winić Joego. Postanowił
go zabić na przyjęciu urodzinowym. Kiedy mu się nie
udało, odczekał kilka miesięcy. Któregoś wieczoru za
kradł się na teren rancza, wypatrzył Joego w sypialni
i oddał kolejny strzał.
- Akurat w chwili, kiedy ja zajechałem pod dom.
- Jackson oparł łokcie na stole. - Czy Blake już wie?
- Tak. Skontaktowałem się z nim telefonicznie.
Opowiedziałem, co się stało i poradziłem, żeby wyna
jął dla ojca adwokata.
Rand zacisnął gniewnie usta.
- Emmett jest chory, potrzebuje pomocy. Pogadam
później z Blakiem i podam mu nazwisko świetnego
prawnika z San Francisco, z którym parokrotnie
współpracowałem. Facet będzie wiedział, co zrobić,
aby Emmett trafił na leczenie, a nie za kratki.
- To dobrze - ucieszył się Jackson. - Joe na pewno
nie chciałby, aby Emmetta wtrącono do więzienia. - Po
chwili ponownie wbił wzrok w detektywa. - A teraz
niech mi pan wyjaśni, dlaczego to mnie postanowił
wrobić w zabójstwo. I jakim cudem moje odciski zna
lazły się na lugerze?
- Hm... - Odchyliwszy się w fotelu, detektyw
przejechał palcem po cienkiej bliźnie na lewym po
liczku. - Fallon przysięga, że to nie on. Ja mu nawet
wierzę.
WIZJONERKA
221
- Zastanów się, Jackson. - Rand popatrzył na ku
zyna. - Znasz Emmetta. Czy twoim zdaniem byłby na
tyle inteligentny, aby wszystko tak sprytnie obmyślić?
Jackson przycisnął ręce do oczu. Nie spał od ponad
dwudziestu czterech godzin. Umysł miał otępiały, ciało
obolałe ze zmęczenia.
- Cholera, chyba masz rację.
Law skrzyżował ręce na piersi.
- Fallon twierdzi, iż po drugim razie przestraszył
się, że w drodze do domu może go zatrzymać policja.
Dlatego zbiegł schodami na plażę i ukrył pistolet
w skalnej grocie. Zamierzał po niego wrócić, ale nie
miał kiedy, bo najpierw po terenie kręciło się zbyt wie
lu gliniarzy, a potem Joe zatrudnił dodatkową ochronę.
- Wczoraj Emmett przywiózł na ranczo Johnny'e-
go Collinsa - przypomniał sobie Jackson. - Zeszliśmy
we trzech na plażę, żeby poszukać Cheyenne. W pew
nej chwili Emmett oddalił się. Kiedy obejrzałem się
za siebie, zobaczyłem, jak wyłania się z groty.
- To by się zgadzało z tym, co mnie mówił -
oznajmił detektyw. - Usłyszał w radiu wiadomość, że
aresztowano pana za próbę zabójstwa Joego i że policja
ma broń z pańskimi odciskami palców. Nie mógł w to
uwierzyć, więc zaoferował młodemu Collinsowi, że go
podwiezie na ranczo. Chciał sprawdzić, czy na pewno
znaleziono lugera.
Jackson westchnął.
- No dobrze. Zakładając, że Emmett mówi prawdę,
wróciliśmy do punktu wyjścia. Wciąż nie wiemy, komu
zależało na tym, żebym trafił do pudła.
222
KAREN HUGHES
- Nie całkiem do punktu wyjścia - zauważył Law.
- Wiemy, że to nie pan strzelał.
- Od początku to mówiłem.
- Teraz musimy znaleźć człowieka, który chciał
zwalić winę na pana - ciągnął detektyw. - Ma pan ja
kieś pomysły?
Jackson potrząsnął głową; nie miał żadnych.
- Może ktoś żywi do pana urazę? Może nadepnął
pan komuś na odcisk i ten ktoś pragnie się zemścić?
Jacksonowi przypomniała się rozmowa, jaką mniej
więcej przed miesiącem odbył z Meredith. Kiedy za
groził, że jeżeli nie przestanie szantażować Grahama,
on, Jackson, zawiadomi policję, w jej oczach pojawił
się błysk nienawiści. Czy ciotka posunęłaby się tak da
leko? Owszem, kobieta, która zaopiekowała się nim
i Lizą, bardzo się zmieniła, ale czy do tego stopnia,
aby próbować go wrobić w morderstwo?
Zerknął z ukosa na Randa. Na miłość boską, Me
redith jest jego matką. Postanowił milczeć. Nie rzucać
bezpodstawnych oskarżeń.
Ponownie skierował wzrok na detektywa.
- Jak ktoś mi przyjdzie do głowy, dam panu znać.
- W porządku. - Law wstał. - A tymczasem niech
pan na siebie uważa. - Po jego wargach przebiegł
uśmiech. - Cieszę się, że sprawa broni się wyjaśniła.
Wpłynie to na poprawę atmosfery u mnie w domu, bo
Heather bardzo miała mi za złe, że podejrzewam jed
nego z jej przyjaciół.
Jacksonowi zrobiło się ciepło na duszy.
- Niech ją pan ode mnie uściska.
WIZJONERKA
223
- Uściskam, ale od siebie. - Detektyw spojrzał na
zegarek. - No dobrze, muszę sporządzić kilka rapor
tów. Jeśli wypłyną jakieś nowe szczegóły, zawiadomię
panów.
Po wyjściu Lawa Rand wskazał palcem na styro
pianowy kubek, który Jackson odsunął na bok.
- Wspomniałeś, że odstawiłeś alkohol...
- Tak. Na weselu Lizy wypiłem jeden kieliszek.
Tylko jeden, a zupełnie zwalił mnie z nóg. Od tej pory
unikam picia.
- Straciłeś przytomność?
Jackson ściągnął z namysłem brwi.
- Nie. Po prostu poczułem się koszmarnie zmęczo
ny. Ledwo dowlokłem się do łóżka. Do rana spałem
jak zabity.
- Czy kiedykolwiek wcześniej alkohol tak na ciebie
podziałał?
- Nigdy.
- Spałeś jak zabity... Hm. A może ktoś ci czegoś
dosypał do kieliszka? Jakiś narkotyk albo proszek na
senny? Wtedy bez obaw, że się obudzisz, można by było
wejść do twojego pokoju i włożyć ci do ręki pistolet.
Jackson przymknął powieki. Wiedział, jakie będzie
następne pytanie.
- Kto ci dał kieliszek?
- Meredith - odparł po chwili wahania.
- Kochana mamuśka.
Szyderczy ton Randa zdumiał Jacksona.
- Wiem, że nie jesteście sobie tak bliscy jak. daw
niej. Dlaczego? Co się dzieje?
224
KAREN HUGHES
- Kiedyś ci powiem - obiecał Rand. - Ale nie te
raz. Czy istnieje powód, aby Meredith mogła chcieć
się wrobić w morderstwo?
Jackson potarł kark.
- Chyba tak - przyznał niechętnie.
- Jaki?
- Chryste, Rand, mówimy o twojej matce!
- To nie ma znaczenia.
Jackson podszedł do okna i przez chwilę spoglądał
w dół na ruchliwą ulicę.
- Podobnie jak Blake Fallon, ubóstwiam twojego
ojca. - Odwrócił się twarzą do Randa. - Niedawno od
kryłem pewną ponurą tajemnicę. Gdyby sprawa wyszła
na jaw, osobą najbardziej poszkodowaną byłby Joe.
Kocham go i nie chcę, aby cierpiał.
Właściwie, pomyślał, osobą jeszcze bardziej po
szkodowaną niż Joe byłby Teddy. Chłopiec niczym so
bie na to nie zasłużył.
- Posłuchaj. - Rand obszedł stół i stanął naprze
ciwko Jacksona. - Dzieją się rzeczy, o których na razie
wolałbym nie mówić, a które, jeśli wszystko potoczy
się tak, jak myślę, wstrząsną fundamentami naszej ro
dziny. Jeden wstrząs więcej czy mniej nie zrobi aż ta
kiej różnicy.
- Może. - Jackson wziął głęboki oddech. - Ale ja
też wolałbym się wstrzymać z ujawnieniem tego, co
wiem.
- W porządku.
Jackson spojrzał na zegarek. Pół godziny temu za
dzwonił na ranczo. Telefon odebrała Inez. Powiedziała
WIZJONERKA 225
mu, że Cheyenne położyła się spać wiele godzin temu
i jeszcze śpi. Chciał być na miejscu, kiedy się obudzi.
- Muszę wracać do domu, Rand. Mam kilka waż
nych spraw do omówienia z Cheyenne.
- A ja z ojcem. Zmartwi go wiadomość o Emmet-
cie. - Rand poklepał kuzyna po ramieniu. - Chodźmy.
Wrzucała pośpiesznie ubrania do leżącej na łóżku
walizki. Nie zamierzała spać tak długo. Sądziła, że po-
śpi godzinę czy dwie, potem szybko spakuje rzeczy
i opuści gościnny dom Coltonów, zanim słońce dojdzie
do zenitu.
I zanim Jackson wróci z komisariatu.
Ubrana w pogniecione szorty i bluzkę, przeszła bo
so do łazienki. Podejrzewała, że gruby, perłowy dywan
byłby w stanie stłumić odgłos młota pneumatycznego.
W łazience zgarnęła z półki kilka kosmetyków, po
czym rozejrzała się, sprawdzając, czy niczego nie zo
stawiła.
Tylko tchórze uciekają, a ja nie uciekam, powta
rzała w myślach; po prostu odchodzę. Małżeństwo za
warła w konkretnym celu. Cel został osiągnięty. Parę
minut temu Inez zastukała do drzwi sypialni, aby prze
kazać wiadomość od .Jacksona: policja cofnęła oskar
żenie.
Czyli ona, Cheyenne, nie będzie musiała zeznawać
przeciwko niemu. A zatem powód, dla którego się po
brali, przestał istnieć. Tym bardziej, że Jackson jej nie
kochał. Nie wierzył w jej dar. W jej dziedzictwo.
Przełykając łzy, drżącą ręką wsunęła kosmetyki do
226 KAREN HUGHES
walizki. Kochała Jacksona, ale trudno; jakoś sobie po
radzi. Przed laty kochała Paula, który teraz był tylko
mglistym wspomnieniem. Kiedyś o Jacksonie też nie
będzie pamiętać. Potrzebowała jedynie czasu, bo prze
cież czas leczy rany.
Ból przeszył jej serce. Boże, kogo chcesz oszukać?
- spytała samą siebie. Wiedziała, że nigdy nie prze
stanie kochać Jacksona, że nigdy nie pogodzi się ze
stratą. Ciągle będzie dumała nad tym, co by było, gdy
by... Gdyby on ją kochał. Gdyby w nią wierzył.
Zatrzasnęła wieko walizki. Natychmiast po obudze
niu zadzwoniła do prawnika służącego pomocą mie
szkańcom rezerwatu. Ten skierował ją do swojego ko
legi, który obiecał przygotować pozew rozwodowy.
Ściągnęła obrączkę i położyła ją na stoliku nocnym.
- Włóż ją z powrotem.
Podskoczyła. Nie słyszała, kiedy Jackson wszedł do
sypialni. Przełknęła łzy, by nie widział, że płakała,
i wbiła w niego spojrzenie.
Wyglądał groźnie - nie ogolony, posępny, w po
miętym ubraniu, z dłońmi zaciśniętymi w pięści.
Ignorując polecenie, uniosła dumnie brodę.
- Nasze małżeństwo było aktem rozsądku. Ko
niecznością. Ta konieczność już zniknęła.
- Dla mnie wciąż istnieje.
- Przykro mi. Nie chcę być dłużej twoją żoną. Je
stem umówiona na jutro z prawnikiem, który zajmie
się rozwodem.
Chwycił ją za ramiona.
- Do diabła, Cheyenne! Nie możesz mnie zostawić!
WIZJONERKA
227
- Mogę. - Odepchnęła go od siebie. Choć pragnę
ła, by ją tulił, jego dotyk za bardzo ją bolał. - Wie
rzyłam w ciebie, Jackson. Ty we mnie nie. Bez wza
jemnego zaufania nie może być mowy o jakimkolwiek
związku.
Uniósł rękę w błagalnym geście.
- Popełniłem błąd. Odchodziłem od zmysłów, pa
trząc, jak się zadręczasz. Myślałem sobie: po co? Prze
cież wszystko świadczy przeciwko mnie. Bałem się,
że resztę życia spędzę w więzieniu. A ty nawet nie
chciałaś tego dopuścić do swojej świadomości. Ja...
- Na moment przymknął oczy. - Ufam ci, Cheyenne.
Po prostu chciałem, żebyś była przygotowana na to,
co może się stać. Wierzę w ciebie, w twoją intuicję,
w twój dar.
Była zbyt zmęczona, żeby się kłócić.
- Dobrze, wierzysz. Ale teraz nie ma to większego
znaczenia. - Ból niemal rozsadzał jej serce. - Nie je
steśmy już sobie do niczego potrzebni.
- Myślisz, że pozwolę ci odejść? Tak po prostu?
Cofnęła się; przeraził ją wyraz jego oczu.
- Jackson...
- Wysłuchasz mnie, choćbym miał cię związać.
Po plecach przebiegł jej dreszcz.
- Dobrze. Słucham.
- Masz rację, że pobraliśmy się z konieczności.
Gdyby nie ta cała heca, na pewno nie poprosiłbym cię
o rękę...
- Właśnie o to mi chodzi...
- Nie przerywaj. Nie poprosiłbym cię o rękę tak
228
KAREN HUGHES
szybko. Ale prędzej czy później bym ci się oświadczył,
bo cię kocham. Z trudem wytrzymuję dziesięć minut,
żeby nie myśleć o tobie, żeby cię nie pragnąć. - Po
trząsnął głową. - Zrozum, jeszcze nigdy się tak nie
czułem. Żadna kobieta nie doprowadziła mnie do ta
kiego stanu. Nie mogę cię puścić.
- Kochasz mnie? - spytała ochrypłym głosem.
W ciemnym tunelu zamigotał promyk nadziei. - Dla
czego mi nigdy tego nie powiedziałeś?
- Kiedy? Jak? Cały czas widziałem siebie za krat
kami. - Delikatnie przyciągnął ją do siebie i wtulił
twarz w jej włosy. - Gdybym wyznał ci miłość, po
czym wylądował w więzieniu, byłoby nam znacznie
ciężej znieść rozłąkę.
Odchyliła w tył głowę. Chciała mu wierzyć, a jed
nocześnie się bała.
- Wszystko dzieje się tak szybko - szepnęła. - Po
trzebujemy czasu, żeby...
- Czasu? Ja potrzebuję ciebie, mała. - Ujął jej
twarz w swoje dłonie. - Bez ciebie moje życie nie ma
sensu. - Głos mu się załamał. - Przepraszam, że cię
zawiodłem. Że sprawiłem ci ból. Jeżeli dasz mi jeszcze
jedną szansę, udowodnię ci, jak bardzo cię kocham i jak
wiele dla mnie znaczysz.
Wpatrując się w jego szare oczy - te same oczy,
które dwa tygodnie temu pojawiły się w jej wizji -
uwierzyła, że Jackson mówi prawdę.
- Jackson... - Zarzuciła mu ręce na szyję.
- Szaleję za tobą, maleńka. - Zaczął obsypywać jej
twarz pocałunkami. Nagle znieruchomiał. - Boże, ko-
WIZJONERKA
229
cham kobietę, którą poślubiłem, pragnę jej, chcę ją pie
ścić, całować, ale nie wiem, czy ona odwzajemnia moje
uczucia.
- Odwzajemnia. - Pogładziła go po policzku. -
Miałeś zbyt wiele spraw na głowie. Nie chciałam do
datkowo obarczać cię sobą. - Wspiąwszy się na palce,
zbliżyła usta do jego warg. - Kocham cię, Jackson.
Bardziej niż to możliwe.
- I zostaniesz moją żoną? - spytał, patrząc jej
w oczy.
- Jestem nią.
- Ale ponownie. Już nie z konieczności. Prawdzi
wy ślub, prawdziwe wesele...
- Z rodziną, przyjaciółmi... Brzmi cudownie, ale na
razie wolałabym zorganizować małą, prywatną ucztę. -
Spojrzała na łóżko. - Dwuosobową. Tu i teraz.
- Do usług, moja pani.
Przywarł ustami do jej ust, po czym osunęli się na
miękkie, jedwabiste posłanie.
EPILOG
Nazajutrz rano Patsy siedziała naprzeciw męża przy
szklanym stoliku na patio i w ciepłych promieniach
słońca czytała gazetę. Nagle zmrużyła ukryte za ciem
nymi okularami oczy: wielkie czarne nagłówki dono
siły, że Emmett Fallon przyznał się, iż dwa razy pró
bował zabić jednego z najbardziej lubianych mieszkań
ców Prosperino.
Z niesmakiem opuściła gazetę i podniosła do ust
filiżankę. W milczeniu przyglądała się siedzącemu
obok mężczyźnie, który trzymając w ręku kubek, z po
nurą miną wpatrywał się w połyskującą w słońcu taflę
wody. Lekki wiaterek targał mu włosy, ale nie zwracał
na to uwagi. Przypuszczalnie dumał nad tym, dlaczego
człowiek, z którym przyjaźnił się od czterdziestu lat,
chciał pozbawić go życia.
Na myśl o Fallonie ogarnęła ją wściekłość. Gdyby
nie był taką łajzą, takim nieudacznikiem, już dawno
temu zabiłby Joego. Wtedy ona odziedziczyłaby ma
jątek po mężu i nie musiałaby dopominać się ó pie
niądze od tego sukinsyna Grahama.
Na szczęście policja nie wpadła na jej trop. Emmett
przyznał się, że strzelał do Joego, ale na pewno za
przeczył, jakoby próbował wrobić Jacksona w mbrder-
WIZJONERKA
231
stwo. Detektyw Law miał winnego i na razie to mu
wystarczyło. Jej, Patsy, nikt nie powinien o nic podej
rzewać, zwłaszcza jeśli da Jacksonowi spokój.
Całkiem jej to odpowiadało; będzie miała więcej
czasu, żeby skupić się na Silasie Pike'u. Zaraz do niego
zadzwoni. Jeśli bałwan chce dostać pieniądze, lepiej
niech znajdzie Emily. Do jasnej cholery, niech wreszcie
wykona zlecenie!
- Dzień dobry, tato... Meredith...
Na dźwięk głosu Patsy obejrzała się przez ramię
i odruchowo zacisnęła mocniej palce na uchwycie fi
liżanki. Rand miał na sobie czarne spodnie, czarną ko
szulę i czarne okulary przeciwsłoneczne. Nie widziała
jego oczu, ale czuła, jak przenikają ją na wylot.
- Dzień dobry. - Joe uśmiechnął się do syna. -1 co,
nie zmieniłeś zdania? Koniecznie chcesz dzisiaj wracać
do domu i żony?
- Muszę, tato.
- Podwieźć cię na lotnisko?
- Dzięki, ale Jackson się zaofiarował.
Patsy zmusiła się do uśmiechu.
- Miło cię było gościć, synu.
Zacisnął dłoń na jej ramieniu.
- Zamierzam wkrótce wrócić.
Zerknęła pośpiesznie na Joego, sprawdzając, czy
wyczuł groźbę w głosie Randa. Sądząc po jego minie,
nie wyczuł. Ręka jej zadrżała, po czole spłynęła kro
pelka potu. Patsy zamknęła oczy. Weź się w garść, na
kazała sobie. Zawsze byłaś świetną aktorką. Graj.
Poklepała zaciśniętą na swoim ramieniu dłoń.
232
KAREN HUGHES
- To dobrze. Cieszę się.
Kątem oka dostrzegła jakiś ruch. Z domu wyłonił
się Jackson i uśmiechnięty od ucha do ucha ruszył
w ich stronę. Patsy westchnęła w duchu. Wciąż nie
mogła uwierzyć, w jaki sposób oczyścił się z zarzutów.
Po prostu jego żona miała wizję! Chryste! Szlag by
ich trafił, i ją, i jego.
- Gotowy? - spytał, patrząc na Randa.
- Tak. Właśnie mówiłem Meredith, że wkrótce tu
wrócę.
Poczuła się lekka jak piórko, kiedy cofnął rękę z jej
ramienia.
Jackson skinął głową.
- Musisz wtedy koniecznie odwiedzić mnie i Che-
yenne w Hopechest. Mówiłem wczoraj stryjowi, że
Fundacja Hopechest zaproponowała mi pracę, którą
przyjąłem. Będę rzecznikiem i prawnym reprezentan
tem mieszkającej w ośrodku młodzieży.
Patsy obserwowała scenę pożegnania między ojcem
a synem.
- Trzymaj się, tato. Będziemy w kontakcie.
Joe uścisnął syna.
- Tak, bądźmy w kontakcie - mruknęła Patsy.
Sięgnęła po dzbanek, żeby dolać sobie kawy, kiedy
z domu wyszła Cheyenne.
Serce Jacksona wezbrało miłością. Pięć minut temu
zostawił żonę pod prysznicem. Teraz, ubrana w te same
co wcześniej szorty i bluzkę, szła do niego promiennie
uśmiechnięta. Odgarnął jej mokre włosy i pocałował
ją w usta.
WIZJONERKA
233'
- Już się za mną stęskniłaś?
- Owszem - odparła z figlarnym błyskiem w oku.
- Ale tuż przed wyjściem spod prysznica miałam wizję.
- Ja też, maleńka. Ja też.
- Ciii. - Rumieniec okrasił jej policzki.
Joe ryknął śmiechem.
- Mówiłem ci, chłopcze, żebyś się z nią ożenił!
Wpatrując się w twarz kobiety, która w tak krótkim
czasie stała się najważniejszą osobą w jego życiu, Jack
son skinął głową.
- To najlepsza rada, jaką kiedykolwiek otrzymałem
- rzekł.
Cheyenne wzięła męża za rękę, po czym zwróciła
się do Randa:
- Chciałam cię złapać, zanim odjedziesz. Wizja,
którą miałam, dotyczy ciebie.
- Czuję się zaszczycony - powiedział Rand, pusz
czając do niej oko. - Ale może nie powinnaś mi tego
mówić przy swoim mężu?
- Ojej, wam, Coltonom, tylko jedno w głowie!
- Racja - mruknęła Patsy.
- Otóż moja wizja... - Cheyenne urwała; nie
chciała mu za dużo zdradzić. - Po prostu pomyślałam
sobie, że ucieszysz się, kiedy ci powiem, że w Wa
szyngtonie czeka cię wspaniała nowina.
Pogładził ją po policzku.
- Jaka?
- Nie wiem. - Przytuliła się do męża. - Wiem tyl
ko, że dobra. I długo oczekiwana.
234
KAREN HUGHES
Dziewczyna faktycznie ma dar jasnowidzenia, po
myślał Rand. Stał przy biurku w swoim waszyngtoń
skim gabinecie, po raz drugi odsłuchując wiadomość,
którą Austin McGrath zaledwie kwadrans temu nagrał
mu na sekretarkę:
- Znalazłem Meredith. Nazywa się teraz Louise
Smith i mieszka w Jackson w stanie Missisipi. Zdaje
się, że od lat cierpi na amnezję. Jest pod stałą opieką
doktor Marthy Wilkes.
Drżącą ręką Rand zanotował telefon lekarki, po
czym podniósł słuchawkę i wykręcił numer, który nie
dawno powierzył swojej pamięci.
Na drugim końcu linii rozległ się cichy kobiecy
głos.
- Emily, tu Rand. Austin odnalazł naszą matkę.
Spotkajmy się w Jackson w stanie Missisipi.