Hughes Karen Ród Coltonów 09 Wizjonerka (Harlequin Saga 33)

background image

KAREN HUGHES

Wizjonerka

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Jackson Colton świetnie znał metody działania po­

licji. Chociaż specjalizował się w prawie handlowym,

podczas studiów dwukrotnie odbywał staż w biurze

prokuratora okręgu Los Angeles. Wiedział, że kiedy

gliniarze podejrzewają kogoś o popełnienie zbrodni,

wolą przesłuchiwać go na własnym terenie. Człowiek

wezwany na komisariat zazwyczaj traci pewność sie­

bie, co sprawia, że staje się bardziej prawdomówny.

Dostawszy wezwanie, Jackson domyślił się, że de­

tektyw Thaddeus Law zamierza zarzucić sieci. Ale sie­

dząc naprzeciwko niego przy porysowanym stole

w małym pokoju przesłuchań cuchnącym od dymu

papierosowego i potu, nie potrafił odgadnąć, dlaczego

to on jest zwierzyną, na którą Law postanowił zapo­

lować.

Owszem, rok temu był obecny na przyjęciu uro­

dzinowym Joego, kiedy ktoś usiłował zabić patriarchę

rodu. Ale przecież tamtego dnia po świątecznie ude­

korowanym patio i ogrodzie, popijając szampana i po­

dziwiając egzotyczne kwiaty, krążyły setki gości. Czte­

ry miesiące temu, kiedy ktoś ponownie próbował zabić

Joego, Jackson również przebywał na ranczu. Sam fakt

obecności jeszcze nie świadczy o winie. Jednakże z ja-

background image

6

KAREN HUGHES

kiegoś niezrozumiałego powodu detektyw właśnie na

nim skupił swoje podejrzenia.

- A więc nikt... - Thaddeus Law podniósł głowę

- nikt z rodziny, nikt ze służby, nikt z gości nie potrafi

powiedzieć, gdzie pan był w chwili, kiedy rok temu

na przyjęciu wydanym z okazji sześćdziesiątych uro­

dzin Joego Coltona padł strzał.

Jackson przyjrzał się uważnie swemu rozmówcy.

Był to potężnie zbudowany facet, któremu lepiej nie

wchodzić w drogę; groźny i niebezpieczny, z niewiel­

ką szramą na lewym policzku i złamanym nosem.

I najwyraźniej musiał mieć jakieś podstawy, aby jego,

Jacksona, wezwać na komisariat, bo inaczej nie sie­

dzieliby w tym cuchnącym pokoiku oświetlonym po­

jedynczą jarzeniówką, tocząc walkę słowną.

- Nie przyszło mi do głowy, że będę potrzebował

alibi na każdą minutę wieczoru. - Jackson wzruszył

ramionami.

- Rozmawiałem niedawno z uczestnikami przyję­

cia. I, jak wspomniałem, nikt nie kojarzy, gdzie pan

przebywał w momencie, gdy rozległ się strzał.

Jackson zmrużył oczy.
- Od tamtej pory minął prawie rok. Dlaczego nagle

zaczął się pan interesować moją osobą?

- Muszę wszystko dokładnie ustalić, na tym polega

moja praca. - Detektyw zerknął do notesu. - Twierdzi

pan, że przeszedł przez patio i wszedł do holu, aby

z barku w gabinecie stryja przynieść coś do picia.

Przeanalizowawszy kąt, pod jakim kula trafiła w ko­

lumnę, ekspert od balistyki uważa, że strzelec stał metr

background image

WIZJONERKA

7

od drzwi prowadzących do holu. Dziwny zbieg oko­

liczności, nie sądzi pan?

- Jeszcze nigdy nie spotkałem gliniarza, który by

wierzył w zbiegi okoliczności.

Thaddeus Law uśmiechnął się nieznacznie.

- Ja też nie - rzekł. - Czy idąc przez patio... ni­

kogo pan nie widział?

- Owszem, widziałem. Tłumy ludzi.
- A kiedy pan wszedł do holu? Z nikim się pan

nie minął?

Na stole stał włączony magnetofon. Pracując przed

laty w biurze prokuratora, Jackson przekonał się, że

nie wolno nie doceniać gliniarzy. Detektyw zadawał

z pozoru niewinne pytania, ale chciał osiągnąć kon­

kretny cel: mieć nagraną na taśmę wypowiedź potwier­

dzającą, że w chwili strzału Jackson znajdował się nie­

mal w tym samym miejscu co człowiek, który strzelał.

A niewątpliwie w takim miejscu się znajdował.

W dodatku mogłaby to potwierdzić pewna piękna, se­

ksowna kobieta, którą zachwycił się na przyjęciu.

Wrócił do niej myślami. Kruczoczarne włosy i śnia­

da cera Cheyenne James świadczyły o tym, że w jej

żyłach płynie indiańska krew. Nie umiał się oprzeć;

coś go do niej ciągnęło. Kiedy podszedł bliżej, zoba­

czył, że jest prawie tego samego wzrostu co on. Miała

na sobie obcisłą czarną sukienkę, która podkreślała jej

piersi oraz ponętnie zaokrąglone biodra.

Przedstawił się. Uśmiechnęła się przyjaźnie. Ze zdu­

mieniem odkrył, że Cheyenne jest siostrą Rivera Ja­

mesa, który od lat pracował na ranczu, zajmując się

background image

8

KAREN HUGHES

głównie końmi. Przez resztę wieczoru to rozmawiali

ze sobą, to odchodzili, aby porozmawiać z innymi, to

znów do siebie wracali. Stali w czwórkę, z Riverem

i córką Joego, Sophie, kiedy Cheyenne spytała go, czy

mógłby jej przynieść coś do picia. Po chwili przeprosiła

towarzystwo, bo chciała zamienić słowo z dawno nie­

widzianą przyjaciółką.

W tym momencie orkiestra ucichła, a Graham Col-

ton, wysunąwszy się na środek parkietu, oznajmił, że

najwyższy czas wznieść toast za zdrowie jubilata.

Jackson rozejrzał się wkoło; ponieważ nie dostrzegł

kelnera, a goście ruszyli tłumnie do kilku rozstawio­

nych wokół barów, postanowił udać się do barku w ga­

binecie stryja. Z kieliszkami w ręku, wciąż oszołomio­

ny nęcącym zapachem perfum Cheyenne, przeciął pa­

tio i skierował się do holu.

Zanim zniknął w domu, obejrzał się przez ramię

i napotkał wzrok Cheyenne. To, że go śledziła, ozna­

czało, że nie był jej obojętny. Ucieszył się; zamierzał

ją lepiej poznać, zgłębić tajniki jej duszy i - jeśli

szczęście dopisze - może również odkryć, czy skórę

na biodrach i brzuchu ma tak jedwabistą, jak mu się

wydaje.

Nie odkrył, chwilę później bowiem rozległ się huk

wystrzału. Z walącym sercem Jackson wybiegł z po­

wrotem na patio. Odszukał wzrokiem Cheyenne, po

czym przepychając się przez spanikowany tłum, dotarł

do prowizorycznej sceny, przy której wcześniej stali

członkowie rodziny. Odetchnął z ulgą, gdy zobaczył,

że kula roztrzaskała kieliszek z szampanem, który Joe

background image

WIZJONERKA

9

podnosił do ust, potem lekko drasnęła Joego w poli­

czek i utknęła w oplecionej bluszczem kolumnie.

Przez resztę wieczoru Jackson zajmował się uspo­

kajaniem zdenerwowanej rodziny i gości oraz poma­

ganiem policji. Z Cheyenne już więcej się nie widział.

Wstępne dochodzenie nie wykryło, kto strzelał.

Dwa dni później Jackson musiał wrócić do biura w San

Diego. Powtarzał sobie, że widocznie bliższa znajo­

mość z Cheyenne nie była mu pisana. Ale oczywiście

takiej kobiety jak ona łatwo się nie zapomina. Jackson

nie tylko nie zapomniał, ale pamiętał każdy szczegół

jej ślicznej twarzy.

Skrzywił się. Ilekroć myślał o czarnowłosej pięk­

ności, czuł bolesny ucisk w sercu.

Od pewnego czasu żył w rozterce. Trzy tygodnie

temu wziął bezpłatny urlop z Colton Enterprises

i przyjechał do Prosperino na ślub siostry. Zamierzał

zostać tu tak długo, dopóki nie podejmie decyzji do­

tyczącej swojego dalszego życia. Teraz, zmęczony alu­

zjami detektywa, popatrzył mu prosto w oczy.

- W porządku. Ustaliliśmy, że byłem na ranczu oba

razy, kiedy jakiś wariat strzelał do Joego...

- Za drugim razem strzelano w okno sypialni pań­

skiego stryja. Strzelec znajdował się w południowym

skrzydle. - Detektyw podrapał się po brodzie. - Kiedy

zjawiłem się na miejscu, pan był na zewnątrz. Pański

porsche, z ciepłym silnikiem, stał zaparkowany przed

garażem. Garaż mieści się w południowym skrzydle.

Powiedział pan, że wjechał na teren posiadłości tuż

po strzale. Zarówno za pierwszym, jak i za drugim ra-

background image

10

KAREN HUGHES

zem przebywał pan w tym samym miejscu, co niedo­

szły zamachowiec.

- Niestety, nie widziałem człowieka, który usiłował

zabić Joego, i dlatego nie mogę panu pomóc. - Nagle

coś przyszło Jacksonowi do głowy. - Chyba nie jest

pan zazdrosny, co, Law?

Detektyw zmarszczył czoło.
- Zazdrosny? O Heather?

Heather była żoną Lawa i córką Petera McGratha.

- Tak, o Heather. Zdaje się, że nie bardzo się panu

podoba, że ona i ja ciągle na siebie wpadamy. Że kiedy

przyjeżdżam na ranczo, ona również tu przebywa. Ale

niech się pan nie obawia, nic nas nie łączy. Po prostu

przyjaźnimy się.

- Wiem, to samo mówi Heather. - Detektyw zmie­

rzył Jacksona lodowatym wzrokiem. - Dzisiejsze wez­

wanie na komisariat nie ma z Heather nic wspólnego.

- Świetnie. Czy już skończyliśmy?

- Czy posiada pan broń? - spytał Thaddeus Law.

Jackson wypuścił z płuc powietrze.
- Owszem. Walthera kaliber 8 milimetrów. Trzy­

mam go w domu, w szafce nocnej. Jest zarejestrowany

na moje nazwisko. Podejrzewam, że pan to wszystko

sprawdził i wie.

- Żadnej innej broni pan nie posiada?
Gdyby badania balistyczne wykazały, że do Joego

strzelano z walthera, Law na pewno miałby już nakaz

rewizji. Brak nakazu świadczył o tym, że zabójca po­

sługiwał się innym rodzajem broni.

- Nie posiadam.

background image

WIZJONERKA

11

- Hm, gdyby pański stryj umarł, byłby pan o krok

bliżej do wielkiej fortuny, prawda?

Jackson zawahał się. Detektyw wyraźnie chciał go

zbić z tropu.

- Myli się pan - odparł. - Wszystko odziedziczył­

by mój ojciec, Graham Colton.

- Nie powiedziałem, że pan by odziedziczył, lecz

że byłby o krok bliżej. - Detektyw wyszczerzył zęby.

- Zna pan sprawę wytoczoną Jonesowi przez Amal-

gamated Industries?

Jackson odruchowo zacisnął dłoń w pięść. Świado­

mość, że Law tak dokładnie grzebał w jego przeszło­

ści, przejęła go dreszczem.

- Dobrze pan wie, że znam.

- No właśnie. - Detektyw postukał palcem w no­

tes. - Ojciec, prezes znanej firmy, jest uzależniony od

narkotyków. Udowadniając mu niekompetencję, syn

usuwa ojca ze stanowiska, a sam przejmuje kontrolę

nad firmą. Pan, panie Colton, reprezentował w sądzie

firmę oraz syna.

- Zgadza się. I o czym to świadczy?
- Że potrafi pan, nie łamiąc prawa, usunąć ze sta­

nowiska ojca, a na jego miejscu umieścić syna. Dla

nikogo nie jest tajemnicą, że to Joe Colton kieruje Col­

ton Enterprises, a nie pański ojciec. Nie jest też taje­

mnicą, że Graham Colton lubi alkohol. W nadmier­

nych ilościach. I prowadzi hulaszczy tryb życia.

Dawno temu Jackson nauczył się nie zdradzać emo­

cji. Teraz też przybrał kamienny wyraz twarzy, z któ­

rego nie sposób było nic wyczytać. Tego tylko brako-

background image

12

KAREN HUGHES

wało, żeby policja dowiedziała się o pieniądzach, jakie

Graham wpłacał na konto Meredith - za milczenie. Za

to, by nie ujawniła Joemu, że ich najmłodszy syn został

spłodzony przez Grahama.

- Tak sobie myślę - ciągnął detektyw - że gdyby

Joe Colton zginął, a nadużywający alkoholu Graham

Colton odziedziczył po nim firmę, wówczas pan bez

skrupułów odsunąłby ojca od stołka, a sam przejął wła­

dzę w firmie. Jeździ pan porsche. Gdyby stryj nie żył,

stać by pana było na dziesięć takich samochodów.

Jackson poczuł narastającą wściekłość.

- Dla pieniędzy i władzy nigdy nie popełniłbym

morderstwa.

- Niektórzy duszę by diabłu zaprzedali, aby zdobyć

jeszcze większe pieniądze i móc rządzić.

- Ja do nich nie należę. Sprawa wytoczona Jone­

sowi przez Amalgamated była uczciwa od początku

do końca. Ojciec Adama Jonesa uzależnił się od ko­

kainy, alkoholu i hazardu. Gdyby dalej kierował firmą,

w ciągu roku doprowadziłby ją do bankructwa. Adam

słusznie postąpił, odbierając ojcu władzę.

- I samemu się na tym wzbogacając.

- Czy zamierza pan wysunąć wobec mnie jakieś

oskarżenie?

- Nie dziś.

Jackson wstał.
- W takim razie pozwoli pan, że zakończymy tę

rozmowę.

- Skoro nie zależy panu na pieniądzach - dodał

detektyw, gdy jego gość doszedł już do drzwi - dla-

background image

WIZJONERKA

13

czego wykupił pan polisę ubezpieczeniową na nazwi­

sko stryja?

Jackson stanął jak wryty, po czym odwrócił się.

- Niczego takiego nie zrobiłem.

- Nie? - Z kieszeni na piersi detektyw wydobył

kilka złożonych kartek papieru. Rozprostował je i po­

łożył na stole, po czym skinął na Jacksona. - Proszę,

niech pan spojrzy. Polisa na nazwisko Joego Coltona

opiewająca na sumę jednego miliona dolarów. Jedynym

beneficjantem jest Jackson Colton.

Jackson podszedł do stołu i ogromnym wysiłkiem

woli, nakazując sobie spokój, podniósł kartki.

- Widzę to po raz pierwszy w życiu.
- Pracownik agencji, który to panu sprzedał, twier­

dzi co innego. Pokazałem mu zdjęcia różnych ludzi

pojawiających się w kronikach towarzyskich gazet. Fa­

cet bez wahania wskazał pańskie zdjęcie. Nie miał naj­

mniejszych wątpliwości, że pan wykupił tę polisę.

- Myli się.
- Jest gotów zeznać to w sądzie. Pod przysięgą.

Jackson wbił wzrok w detektywa.
- Czyli idziemy do sądu?

Thaddeus Law przysiadł na brzegu stołu i skrzy­

żował ręce na piersi.

- Wszystko jest możliwe - odparł.
- Polisę wystawiono trzy tygodnie temu. Gdybym

chciał się wzbogacić na śmierci wuja, wykupiłbym ją

dużo wcześniej, przed próbami zamachu na jego życie.

A pierwsza próba miała miejsce jedenaście miesięcy

temu.

background image

14

KAREN HUGHES

- Kolejna zaś cztery miesiące temu. Wiem. Ale mo­

że o to chodziło? O odwrócenie od siebie podejrzeń?

Może te dwie pierwsze próby miały być właśnie pró­

bami? Dwa nieudane zamachy, potem kupno polisy,

i bach! Za trzecim razem kula trafia prosto w serce.

- Ponosi pana fantazja.
- Dorastając, spędzał pan mnóstwo czasu u stry-

jostwa na ranczu. Razem z kuzynami strzelał pan do

celu nad brzegiem rzeki Noyo. Podobno umie się pan

posługiwać wszystkimi rodzajami broni palnej.

Widzę, że odrobiłeś lekcje, pomyślał Jackson.

- Nie znaczy to jednak, że usiłowałem zabić Joego.

Detektyw wskazał głową na kartki papieru, które

Jackson wciąż trzymał w dłoni.

- Na ostatniej stronie widnieje podpis nabywcy po­

lisy. Wszystko można by dziś wyjaśnić, gdyby zechciał

pan zostawić swój podpis dla naszego grafologa...

Jackson zajrzał na ostatnią stronę. Wiedział, co zo­

baczy. I nie pomylił się. Był prawie identyczny.

Odłożył polisę na stół. Człowiekowi, który znalazł­

by się w jego sytuacji, mógłby poradzić jedno: aby

nic nie mówił i poszukał sobie dobrego adwokata.

- To nie mój podpis - oznajmił.

- Wygląda jak pański.
- Może wygląda, ale nie jest. - Z trudem hamował

wściekłość. - Najwyraźniej osoba, która wykupiła po­

lisę, potrafi nie tylko podrabiać podpisy, ale i upodab­

niać się do innych. Komuś bardzo zależy na tym, aby

skierować podejrzenia na mnie.

Law przekrzywił w bok głowę.

background image

WIZJONERKA

15

- Po co, panie Colton?

- Jak to po co? Żeby odwrócić je od siebie. Niech

pan posłucha. Ktoś bardzo pragnie śmierci Joego.

I znacznie łatwiej osiągnie cel, jeżeli uwaga policji bę­

dzie skupiona na kimś innym.

- Interesująca hipoteza.

- To nie hipoteza, lecz prawda. Powtarzam panu:

nie strzelałem do stryja. - Jackson zacisnął zęby. Przez

moment ważył coś w myślach. - Ciekawe, jak się pan

dowiedział o istnieniu tej polisy. I skąd pan zdobył in­

formację, że reprezentowałem Amalgamated. Ktoś mu­

siał pana o tym powiadomić, prawda? Może by mi pan

zdradził nazwisko tej osoby? Myślę, że to by nam wiele

wyjaśniło.

- Jako prawnik doskonale pan wie, że nie wolno

mi ujawniać informacji zdobytych podczas dochodze­

nia lub przesłuchania.

- Wiem również, że gdyby miał pan prawdziwe do­

wody mojej winy, już dawno by mnie pan oskarżył

o próbę zamordowania Joego.

- To fakt. Co nie znaczy, że kiedyś pana nie oskar­

żę. - Detektyw sięgnął po polisę i ponownie złożył ją

na czworo. - Zamierza pan wkrótce opuścić Prospe-

rino?

Jackson wsunął ręce do kieszeni. Nie ciążyło na

nim żadne oskarżenie, nawet nie był świadkiem

w sprawie. Mógł więc robić, co mu się podoba. Gdyby

po wyjściu z komisariatu wsiadł do porsche i pojechał

prosto do San Diego, nie złamałby prawa.

Wziął głęboki oddech, po czym wolno wypuścił po-

background image

16

KAREN HUGHES

wietrze. Nie złamałby prawa, Law jednak mógłby po­

traktować wyjazd z miasteczka jako pośredni dowód

winy; mógłby twierdzić, że Jackson, dowiedziawszy

się, że jest podejrzany o dwukrotną próbę dokonania

morderstwa, postanowił ratować się ucieczką.

- Nie, nie zamierzam - odparł Jackson i ruszył do

drzwi. Przystanąwszy w progu, obejrzał się przez ra­

mię. - Zostanę u stryja na ranczu tak długo, dopóki

się nie dowiem, kto usiłuje mnie w to wszystko wrobić.

Skinąwszy głową, detektyw wyłączył magnetofon.

- Gdyby pańskie plany uległy zmianie, proszę mnie

zawiadomić.

Kiedy Jackson wyszedł z budynku na słabo oświet­

lony parking, dał upust złości, którą tak długo tłumił

w sobie. Cholera jasna! Jakim prawem Law go oskarża

o próbę zabicia człowieka, za którego gotów byłby od­

dać życie? Zresztą pal sześć detektywa! Znacznie

groźniejszym przeciwnikiem jest osoba usiłująca wro­

bić go w morderstwo.

Wsiadł do samochodu i przekręcił kluczyk w sta­

cyjce. Silnik zawarczał. Zaciskając ręce na kierownicy,

Jackson wyjechał z parkingu na ulicę. Za miastem

wrzucił najwyższy bieg i wcisnął pedał gazu.

Psiakrew, nie ma czasu na takie bzdury! Po ślubie

Lizy został dłużej W Prosperino, żeby na spokojnie

przemyśleć sprawy zawodowe: czy chce dalej praco­

wać ze swoim ojcem. Teraz jednak, zamiast o pracy,

powinien myśleć o tym, jak udowodnić swą niewin­

ność.

Pędzący autostradą czerwony porsche wyglądał jak

background image

WIZJONERKA

17

ognista błyskawica. Jackson nie zwracał uwagi na

szybkość. Przeczesał ręką włosy. Lubił jasne sytuacje,

proste, przejrzyste. Istnieje dobro i zło, prawda i fałsz.

Zamierzał dotrzeć do prawdy. Był fachowcem. Czę­

sto występował w sądzie, prowadził różnorodne spra­

wy. Potrafił odsiać ziarno od plew, ze śmietnika słów

wyławiać fakty. Tym razem też sobie poradzi, musi

jedynie zastanowić się, od czego zacząć.

Wpatrując się we wstęgę szosy, odtwarzał w myś­

lach rozmowę z Lawem. Zawsze w ten sposób roz­

wiązywał zagadki: wolno, metodycznie, w skupieniu

rozbierał skomplikowaną całość na drobne elementy,

które dokładnie analizował i próbował ułożyć w lo­

giczny ciąg. Z doświadczenia wiedział, że najlepiej

wychodzą mu analizy, kiedy siedzi w ciemnym kinie,

udając, że ogląda film.

Ponieważ groził mu wieloletni pobyt za kratkami,

postanowił nie zwlekać. Na najbliższym skrzyżowaniu

skręcił w prawo i ruszył w stronę Cinema Prosperino.

Tego wieczoru Cheyenne James miała ważniejsze

rzeczy do zrobienia niż pójście do kina. Trzymając

w dłoni kupiony przed chwilą bilet, rozejrzała się po

wyłożonym czerwoną wykładziną holu Cinema Pro­

sperino. Jak przez mgłę docierały do niej prowadzone

półgłosem rozmowy oczekujących na seans widzów

oraz unoszący się w powietrzu zapach prażonej kuku-

rydzy.

W domu czekały na nią akta trójki nastolatków,

z którymi rano odbyła indywidualne spotkania. Przed

background image

18

KAREN HUGHES

chwilą zaś jej szef, Blake Fallon, zgodził się, aby wy­

stąpiła o stypendia pozwalające opłacić szkolenie za­

wodowe dla kilku młodych osób, które - podobnie jak

dawniej ona - mieszkały na ranczu w Hopechest.

Zaraz po przyjściu do domu zamierzała usiąść do

pracy: najpierw chciała uzupełnić akta o własne uwagi

i spostrzeżenia, a następnie zredagować prośbę o sty­

pendium, uzasadniając znaczenie takiego szkolenia dla

młodzieży z Hopechest. Z jej dobrych chęci nic nie

wyszło. Zamiast skupić się na pracy, wybiegła do sa­

mochodu i przyjechała do świeżo wyremontowanego

kina usytuowanego przy głównej ulicy, między bar­

kiem kawowym a galerią sztuki.

Gdy miała wizję, wszystko inne przestawało się li­

czyć.

Wizje były jej dziedzictwem, darem od matki In­

dianki. Darem, który nauczyła się cenić i którego nigdy

nie lekceważyła. Pojawiające się w jej myślach obrazy

nie zawsze były przyjemne, ale zawsze dotyczyły rze­

czy istotnych. Kiedy się ukazywały, nie zadawała pytań

- po prostu robiła to, co musiała. Tak było godzinę

temu, kiedy ujrzała oczy jakiegoś mężczyzny. Oczy

szare jak granit.

Przymknąwszy powieki, przywołała obraz w pa­

mięci. Nie widziała twarzy, tylko same oczy. Nie znała

imienia ani nazwiska mężczyzny. Wiedziała jedynie,

że człowiek ten ma kłopoty i potrzebuje jej pomocy.

Oraz że spotka go w kinie.

Patrzyła, jak drzwi pogrążonej w mroku sali kino­

wej otwierają się. Ze środka wyszło kilka par, po chwili

background image

WIZJONERKA

19

jakaś kobieta, która wrzuciła do kosza pojemnik po

chrupkach i plastikowy kubek po coli, a po niej dwie

nastolatki. Dziewczyny szeptały sobie coś na ucho, jak­

by nie chciały, aby idący za nimi dwaj chudzi mło­

dzieńcy słyszeli, o czym rozmawiają.

Kilka sekund później z mrocznej głębi wyłonił się

mężczyzna w jasnych spodniach. Ręce trzymał scho­

wane w kieszeni. Na jego widok serce podskoczyło

Cheyenne do gardła.

Jackson Colton wyglądał jak sportowiec: był wy­

soki, szczupły, fantastycznie umięśniony. I tak samo

przystojny jak jedenaście miesięcy temu na przyjęciu

urodzinowym stryja. A jednak różnił się od tamtego

Jacksona. Dawny Jackson ze swym łobuzerskim

uśmiechem stanowił uosobienie wdzięku i seksapilu.

Dzisiejszy był spięty, usta miał zaciśnięte, spojrzenie

ponure, oczy... szare jak granit.

Na widok Cheyenne jego twarz pojaśniała. Zwin­

nym, sprężystym krokiem ruszył w jej kierunku.

Świadomość tego, że los wyznaczył jej spotkanie

z mężczyzną, o którym nieustannie myślała od jede­

nastu miesięcy, przejęła ją dreszczem.

- Cheyenne... - powiedział cicho, jakby nie mógł

uwierzyć, że to naprawdę ona.

- Witaj, Jackson. Miło cię znów zobaczyć.
- Ciebie też. To niesamowite.

- Co?

Przeczesał ręką włosy.

- Nasze spotkanie - wyjaśnił. - Minął prawie rok,

odkąd się widzieliśmy.

background image

20 KAREN HUGHES

- To prawda. - Często zastanawiała się, czy w tym

roku Jackson również przyjedzie na urodziny Joego.

I jeśli tak, to czy będą mieli okazję się widzieć.

Zniżywszy wzrok, zauważył kartonik w jej ręku.

- Kupiłaś bilet na następny seans?

- Tak.
Rozejrzał się po holu.

- Czekasz na kogoś?
- Nie. Przyszłam sama.

- Może kasa zwróciłaby ci pieniądze...?

Przechyliła w bok głowę.

- A co? Film jest aż tak kiepski?
- Nie wiem. - Uśmiechnął się bezradnie. - Usiło­

wałem rozwikłać pewną zagadkę. Prawdę mówiąc, nie

patrzyłem na to, co się dzieje na ekranie.

- Film, który nie wciąga, chyba nie może być do­

bry.

- Chyba nie - przyznał.

Miał kłopoty, jednakże nie umiała nic wyczytać z je­

go oczu. Doskonale potrafił ukrywać emocje.

Podobnie jak ona. Dar jasnowidztwa, który odzie­

dziczyła po matce, sprawił, że przyjechała do kina, ale

nie zamierzała Jacksonowi niczego tłumaczyć. Nawie­

dzające ją wizje były zarówno błogosławieństwem, jak

i przekleństwem. Przekonała się ó tym na własnej skó­

rze, kiedy opowiedziała o nich mężczyźnie, którego

kochała, a on odepchnął ją, bo była „inna".

- Na przyjęciu urodzinowym Joego - kontynuował

po chwili Jackson - odszedłem, żeby przynieść ci coś

do picia. I już do ciebie nie wróciłem.

background image

WIZJONERKA

21

- Ktoś usiłował zabić twojego stryja - powiedziała.

- W takiej sytuacji trudno, żebym miała ci za złe nie­

dotrzymanie słowa.

- Może teraz mógłbym cię gdzieś zaprosić? Po­

dobno w barku obok podają znakomitą kawę.

Nie umiałaby zliczyć, ile razy myślała o tym przy­

stojnym, seksownym mężczyźnie. A przecież spędzili

z sobą tylko jeden wieczór, w dodatku niecały, bo

przecież oboje rozmawiali z różnymi osobami.

Dziś jednak los ich ponownie zetknął. Cheyenne nie

potrafiła odgadnąć dlaczego. Ale wiedziała, że dopóki

sprawa się nie wyjaśni, nie zostawi Jacksona samego.

- Marzę o kawie.

- Wspaniale. - Zabierając bilet, który ściskała

w dłoni, otarł ręką o jej palce. - Postaram się go zwró­

cić.

- Dobrze. - Przeszył ją dreszcz. - Zaczekam tutaj.

Kiedy odszedł do kasy, zamknęła oczy i wciągnęła

wolno powietrze, usiłując opanować nerwy.

background image

ROZDZIAŁ DRUGI

Kto by przypuszczał, że zaledwie kilka godzin po

wyjściu z komisariatu spotka jedyną kobietę na świe­

cie, której zeznania mogłyby go posłać za kratki? Tam­

tego wieczoru rozstał się z Cheyenne dosłownie chwilę

przed wystrzałem. Zanim zniknął w holu, obejrzał się

przez ramię. Posłała mu uśmiech. Stał niemal w tym

samym miejscu co człowiek, który oddał strzał. Gdyby

powiedziała o tym Lawowi, detektyw miałby kolejną

poszlakę wskazującą na jego winę.

Siedzieli przy stoliku w małej przytulnej kawiaren­

ce pełnej ludzi. Patrząc, jak Cheyenne podnosi filiżankę

do ust, Jackson uzmysłowił sobie, że pamięta każdy

szczegół jej twarzy - wysokie kości policzkowe, wy­

datne, zmysłowe wargi, duże piwne oczy, ciemne brwi,

kruczoczarne włosy, które dziś miała luźno splecione

w warkocz.

Uderzyło go niezwykłe podobieństwo między Che­

yenne a jej bratem Riverem.

- Odkąd Sophie poślubiła Rivera, chodzi rozpro­

mieniona. Małżeństwo wyraźnie jej służy. No i oczy­

wiście macierzyństwo.

Na myśl o swojej malutkiej bratanicy Cheyenne

rozciągnęła usta w uśmiechu. Jackson poczuł dziwny

background image

WIZJONERKA

23

ucisk w dołku. Rany boskie, przecież nie łypał pożąd­

liwym wzrokiem na każdą dziewczynę, jaką spotykał.

Ale z Cheyenne... rok temu nie mógł oderwać od niej

oczu. Teraz też pragnął jej od pierwszej chwili. Nie

wiedział dlaczego. Po prostu była inna; różniła się od

wszystkich kobiet, jakie znał.

- Obiecała mi, że wkrótce będę mogła zaopiekować

się malutką Meggie - powiedziała cicho. - Nie mogę

się doczekać.

- Wcale ci się nie dziwię. Mała jest urocza. Wy­

starczył mi jeden jej bezzębny uśmiech, a zakochałem

się na zabój.

Cheyenne roześmiała się wesoło.

- Zupełnie jakbym słyszała Rivera. Potrafi godzi­

nami o niej opowiadać. Jak tak dalej pójdzie, Meggie

owinie go sobie wokół palca, zanim jeszcze nauczy

się mówić.

- Wszystkich owinie.

Przez moment Jackson wpatrywał się w ręce Che­

yenne. Palce miała długie, paznokcie pociągnięte bez­

barwnym lakierem. Były to ręce stworzone do noszenia

biżuterii.

- Szkoda, że poznaliśmy się dopiero na przyjęciu

Joego. I szkoda, że nie było mnie na ślubie Rivera

i Sophie. Akurat załatwiałem coś za granicą...

- Prawdę mówiąc, poznaliśmy się znacznie wcześ­

niej, tyle że nie pamiętasz.

- Żartujesz?
- Nie. River i ja dorastaliśmy osobno. W wieku

szesnastu lat zamieszkał na farmie twojego stryja.

background image

24

KAREN HUGHES

Właśnie wtedy nasze drogi znów się zeszły. W week­

endy Joe zabierał mnie z rezerwatu i przywoził do Ha-

cienda de Alegria, żebym mogła nacieszyć się bratem.

Niektóre weekendy ty z siostrą też spędzaliście na

ranczu.

Jackson zmrużył oczy.
- Hm, przypominam sobie chudą czarnulkę o dłu­

gich nogach i włosach uczesanych w koński ogon, któ­

ra ciągle deptała Riverowi po piętach. To byłaś ty?

- Owszem. Miałam mniej więcej jedenaście lat, kiedy

się poznaliśmy. Chodziłeś do szkoły średniej; czasem twoi

szkolni przyjaciele wpadali na ranczo, żeby pojeździć

konno. Jeśli mnie pamięć nie myli, gustowałeś w ponęt­

nie zaokrąglonych blond cheerleaderkach.

Jackson roześmiał się. Gdyby mu powiedziano, że

kilka godzin po rozmowie z detektywem komuś uda

się go rozweselić, nie uwierzyłby.

- W cheerleaderkach, powiadasz?

- Kiedy w końcu sama poszłam do szkoły średniej,

wciąż opowiadano o twoich podbojach.

- Serio?
- Tak. Podobno nie byłeś monogamistą; widywałeś

się z kilkoma dziewczynami naraz. Z jedną w ponie­

działki, z drugą we wtorki i tak dalej. Kiedyś pomyliły

ci się dni i w środę zjawiłeś się w domu wtorkowej

dziewczyny.

- To pomówienie, panie sędzio! - zawołał ze śmie­

chem. - Nieudolna próba oszkalowania mojego dobre­

go imienia! Fakty zostały przeinaczone, pominięto mo­

je zalety, wyolbrzymiono wady...

background image

WIZJONERKA

25

Nie do końca była to prawda. Dość wcześnie

w życiu przekonał się, że nie warto traktować związ­

ków męsko-damskich zbyt poważnie. Małżeństwo jego

rodziców było farsą. Potem widział, jak rozpada się

małżeństwo stryja. Postanowił sobie, że nie pójdzie

w ich ślady. Po co ma cierpieć? Już w szkole śred­

niej spotykał się wyłącznie z dziewczynami, które lu­

biły się śmiać i bawić. Unikał natchnionych romanty-

czek.

Nie wiedział, czy Cheyenne jest romantyczką, ale

nagle to przestało mieć znaczenie. Była piękna i taje­

mnicza. I odkąd ujrzał ją na przyjęciu u stryja, bez

przerwy o niej myślał.

- Pamiętam jeszcze jedną rzecz o małej chudej

czarnulce, która deptała bratu po piętach.

- Że była chorobliwie nieśmiała?

- Tak. I że wróżyła z dłoni. - Zmarszczył czoło,

jakby usiłował wygrzebać coś z zakamarków pamięci.

- A może miała zdolności telepatyczne?

Uśmiech znikł z jej twarzy, spojrzenie stało się

chłodne.

- Ani jedno, ani drugie.
- Coś mi się musiało pomylić - przyznał Jackson.

Widząc reakcję Cheyenne, domyślił się, że poruszył

wyjątkowo drażliwy temat. Postanowił go czym prę­

dzej zmienić.

- Wspomniałaś, że Joe zabierał cię z rezerwatu.

Nadal tam mieszkasz?

- Nie.
Odwróciła oczy. Przez moment rozglądała się po

background image

26

KAREN HUGHES

sali, wreszcie zatrzymała wzrok na szklanej gablocie,

w której wystawione były ciastka i torty.

Jackson zacisnął rękę na jej dłoni.

- Cheyenne... - szepnął i czekał, aż popatrzy mu

w twarz. - Przepraszam, jeśli cię uraziłem.

- Nie uraziłeś. Po prostu odżyły dawne... mniejsza

z tym. A wracając do twojego pytania... Nie miesz­

kam na terenie rezerwatu. Pracuję w Hopechest jako

psycholog. I tam, na terenie rancza, wynajmuję domek.

- W Hopechest? - Delikatnie gładził jej palce. -

Przed laty stryjostwo byli blisko związani z tym ośrod­

kiem. Często tam zaglądali. Pewnie już sami stracili

rachubę, ile dzieciaków przyjęli pod swoje skrzydła.

- Jednym z nich był mój szef, Blake Fallon. Nie

może się nachwalić twojego stryja. Święty człowiek,

tak o nim mówi.

- I ma rację. Kiedyś... - urwał.

Kiedyś ludzie równie wysoko, co Joego, cenili Me-

redith. Ale to było dawno temu, zanim dokonała się

w niej ta dziwna zmiana. Zmiana, której nikt nie po­

trafił do końca zrozumieć. Patrząc na zimną, nieczułą

kobietę, która trzęsła całym domem, mąż, dzieci i przy­

jaciele zachodzili w głowę, gdzie się podziała ich cu­

downa, kochająca matka, żona i przyjaciółka.

On, Jackson, mieszkał w San Diego. Odległość

dzieląca go od Prosperino działała na zasadzie amor­

tyzatora - docierały do niego niepokojące wieści, ale

rzadko i nie wszystkie. Prawdziwy wstrząs przeżył do­

piero niedawno, gdy odkrył, że Meredith szantażuje

jego ojca: dwa miliony dolarów za nieujawnienie Joe-

background image

WIZJONERKA

27

mu, że Graham jest ojcem Teddy'ego. Dla Jacksona

był to tym większy szok, ponieważ jako dziecko uwiel­

biał Meredith; to ona otoczyła troską i miłością jego

oraz Lizę, kiedy ich rodzice, zajęci własnymi sprawa­

mi, wychowanie dzieci powierzali kolejnym nianiom,

opiekunkom i służącym.

Właśnie dlatego, że pamiętał tę dobrą, troskliwą Me­

redith, postanowił wygarnąć tej obecnej nieprzyjemnej

kobiecie, w którą się przeistoczyła, co sądzi o jej za­

chowaniu. Miał nadzieję, że coś w niej pęknie; że w jej

ciemnych oczach ujrzy zawstydzenie, żal, smutek. Ale

nie. Podobnie jak Graham, nie okazała najmniejszych

wyrzutów sumienia. Tego dnia Jackson stracił dla niej

resztkę sympatii i szacunku. Widząc jej wrogie, lodo­

wate spojrzenie, oznajmił wprost, że jeśli nie zaniecha

szantażu, on, Jackson, powiadomi o wszystkim policję.

A teraz sam ma problemy z policją. I to duże.

- Czy coś się stało? - spytała Cheyenne.

Jej pytanie uzmysłowiło mu, że jednak nie zawsze

potrafi ukryć emocje.

- Nie, po prostu się zamyśliłem. Opowiedz mi o so­

bie. - Uśmiechnął się. - Co sprawiło, że zajęłaś się

dziećmi z rozbitych rodzin?

- Chyba własna sytuacja rodzinna. Moja matka by­

ła Indianką z plemienia Mokee-kittuun, ojciec był bia­

ły. Mama zmarła zaraz po moim urodzeniu. Ojciec zo­

stawił mnie w rezerwacie pod opieką ciotek; jedynie

wymógł na nich, że będą posyłać mnie do szkoły. Ri-

vera zabrał do siebie na farmę. Straciłam z bratem kon­

takt. - W jej głosie pobrzrniewała nuta żalu. - Wcześ-

background image

28

KAREN HUGHES

niej, zanim ja i River się urodziliśmy, mama miała je­

szcze jedno dziecko, syna Rafe'a. Ojciec go zaadop­

tował, ale po śmierci mamy przestało mu się podobać,

że jego syn jest pełnej krwi Indianinem. Nie chciał go

więcej znać. Z tego, co Rafe mi mówił, ojciec był al­

koholikiem. Podłym, agresywnym typem. Głównie ob­

rywał od niego Rafe. River mniej, bo Rafe zawsze sta­

rał się go chronić. To się zmieniło po śmierci mamy,

kiedy ojciec zatrzymał przy sobie Rivera, a mnie i Ra­

fe'a oddał do rezerwatu.

Jackson pokręcił głową.
- Biedny River.
- Oj, biedny. Któregoś dnia pojawił się w szkole

cały w siniakach. Wiadomo było, że nie może dłużej

mieszkać z ojcem. Pracownik społeczny umieścił Ri-

vera w Hopechest. Po pewnym czasie twoja ciotka

i stryj wzięli go pod swoje skrzydła; zostali jego przy­

branymi rodzicami.

- A zatem to był przypadek, szczęśliwy zbieg oko­

liczności, że odnalazłaś się z bratem?

Cheyenne przyjrzała mu się badawczo.

- Niektórzy uważają to za zbieg okoliczności.

Coraz bardziej go fascynowała. Jej piękne ciemne

oczy kryły w sobie mnóstwo tajemnic.

- A ty nie?
- Nie. Ja uważam to za zrządzenie losu - odparła

z powagą. - Dzięki Coltonom River nareszcie miał

dom i rodzinę. Widząc, że River uwielbia zwierzęta,

twój stryj powierzył mu opiekę nad końmi. River po­

czuł się dowartościowany.

background image

WIZJONERKA

29

- Joe zna się na ludziach.

Zacisnęła palec na uszku filiżanki.

- Kiedy uświadomiłam sobie, że Coltonowie, dając

mojemu bratu dom i poczucie bezpieczeństwa, uratowali

mu życie, podjęłam decyzję, że ja też chcę pomagać sie­

rotom i dzieciom skrzywdzonym przez rodziców. Po ma­

turze poszłam na studia. Rok temu uzyskałam dyplom

z psychologii. Od tego czasu pracuję w Hopechest. Pro­

wadzę z dzieciakami terapię indywidualną, starszym po­

magam zdobyć zawód, aby w przyszłości mogły się same

utrzymać... Prowadzę też zajęcia sportowe.

- Naprawdę?
- Tak. Uczę strzelania z łuku.

- Łucznictwa?

Podniosła oczy do nieba.
- No dobrze, czekam na komentarz. Już do nich

przywykłam.

- Do komentarzy? Jakich?

Uśmiechnęła się.
- Że chyba mi się coś w głowie poprzestawiało.

Że minęły czasy, kiedy Indianie jeździli konno i po­

lowali z łukiem; dziś jeżdżą samochodami i zaopatrują

się w supermarketach.

- Hm... - Jackson pogładził ją po ręce. - Oczami

wyobraźni widzę cię galopującą z łukiem na czarnym

rumaku, włosy powiewają ci na wietrze...

- Rozczaruję cię. Strzelania z łuku nauczyłam się

na studiach.

- A nie w rezerwacie?
- Nie.

background image

30

KAREN HUGHES

- Łucznictwo wymaga sporej siły. - Zacisnął dłoń

na jej ramieniu. Mięśnie miała twarde, napięte. - Spra­

wiasz wrażenie kruchej istoty, ale w rzeczywistości je­

steś silna. Fascynujesz mnie, Cheyenne.

Odsunęła się, oswobadzając ramię.

- Opowiedziałam ci o sobie. Teraz twoja kolej.
- Próbujesz zmienić temat.
- Dlaczego zostałeś prawnikiem?

Westchnął głośno, niezadowolony, że dzieli ich sze­

rokość stolika.

- Bo tego chciał mój ojciec - odparł, po czym na­

gle zamilkł.

Nigdy o tym tak nie myślał, choć niewątpliwie była

to prawda. Matka traktowała go jak powietrze, dlatego

robił wszystko, aby przypodobać się ojcu. Pewnie zgo­

dziłby się kopać rowy, gdyby wiedział, że tym zajęciem

zyska jego miłość.

Od początku wspólna praca z ojcem nie sprawiała

mu żadnej satysfakcji, starał się jednak nie zwracać

na to uwagi. Po prostu sumiennie wykonywał obowiąz­

ki, a nad resztą się nie zastanawiał. Aż do zeszłego

miesiąca, kiedy ojciec przyznał mu się do romansu

z Meredith. Najbardziej oburzyło Jacksona to, że Gra­

ham płacił Meredith nie dlatego, że targały nim wy­

rzuty sumienia, lecz ze strachu, że Joe, poznawszy pra­

wdę, mógłby wykluczyć go z testamentu.

- A ciebie prawo nie interesowało?

- Owszem. - Wzruszył ramionami. - Przynaj­

mniej do niedawna. A teraz sam nie wiem. Może po­

winienem był wybrać inną specjalizację? To jeden

background image

WIZJONERKA

31

z powodów, dlaczego zostałem dłużej na ranczu. Chcę

sobie przemyśleć pewne sprawy.

Upiła łyk kawy.

- Powiedziałeś: jeden z powodów. Są też inne?

Przez moment kusiło go, aby jej wszystko wyznać:

opowiedzieć o dzisiejszym przesłuchaniu, o tym, że

Law podejrzewa go o dwukrotną próbę zabicia Joego;

że może zostać aresztowany i osadzony w więzieniu;

że ona, Cheyenne, swoimi zeznaniami może pomóc

policji w podjęciu tej decyzji.

W ostatniej chwili ugryzł się w język. Jest niewinny.

Zamierza oczyścić swoje imię - może już jutro to mu

się uda. Pojedzie do Los Angeles i jeżeli wszystko pój­

dzie po jego myśli, przedstawi dowody swojej niewin­

ności. Nie ma sensu mówić Cheyenne o podejrzeniach

detektywa; nie chciał, by zaczęła go unikać.

Przyglądał się jej uważnie. Chociaż była skromnie

ubrana, w bawełnianą bluzkę i spodnie, promieniała

elegancją. Zawsze dotąd podobały mu się kobiety bar­

dziej wyzywające, ale żadna nie zrobiła na nim tak

dużego wrażenia, jak Cheyenne. Miała w sobie... sam

nie wiedział co. Wiedział tylko, że nie chce jej stracić.

Że pragnie zgłębić jej tajemnicę.

- Wiele o tobie myślałem, odkąd widzieliśmy się

na przyjęciu u stryja - oznajmił cicho. - Nie chciał­

bym, aby znów urwał się między nami kontakt. Jutro

muszę pojechać do Los Angeles; wrócę wieczorem.

Czy pojutrze zjadłabyś ze mną śniadanie?

Świdrowała go wzrokiem. Gotów był przysiąc, że

czyta w jego myślach.

background image

32

KAREN HUGHES

- Z samego rana mam zajęcia z łucznictwa - od­

parła. - A koło południa zaczynam terapię...

- Wpadnę do Hopechest. Może po nauce strzelania

a przed terapią uda nam się gdzieś wyskoczyć. - Po­

gładził ją po ręce. - Zgódź się, Cheyenne. Proszę cię.

- Dobrze, Jackson. A zatem śniadanie. Pojutrze.

Jeszcze żaden mężczyzna nie mówił jej, że jest nią

zafascynowany. Myślała o tym, idąc koło Jacksona.

Chodnik oświetlały latarnie, które na tle czarnego nieba

wyglądały jak jasne, malutkie półksiężyce.

W kawiarni, gdy dotykał jej dłoni, przenikał ją

dreszcz podniecenia. Rękę miał dużą, szorstką, pokrytą

odciskami. Tą samą ręką obejmował ją teraz w pasie.

Dreszcz znów przebiegał jej po plecach.

Chociaż zarabiał na życie głową, nie bał się pracy

fizycznej. Podobało jej się to. Prawdę mówiąc, jego

dotyk i bliskość sprawiały, że miała nogi jak z waty.

- Gdzie stoisz? - spytał, kiedy skręcili na parking

na tyłach kina.

- W pierwszym rzędzie. Biały mustang.
Zbliżając się do samochodu, zaczęła szukać w to­

rebce kluczyków. Całkiem świadomie odsunęła się od

Jacksona; chcąc nie chcąc, opuścił rękę.

Opanuj się, przykazała sama sobie. Facet ma kło­

poty, dlatego się z nim spotkałaś. Po to, żeby mu po­

móc, a nie po to, by drżeć z rozkoszy. Nie interesują

cię żadne romanse. Jeden mężczyzna już złamał ci ser­

ce. Do końca życia nie zapomnisz bólu, jaki ci zadał.

Wsunęła kluczyk do zamka i po chwili otworzyła

background image

WIZJONERKA

33

drzwi. Zanim jednak usiadła za kierownicą, Jackson

położył rękę na jej ramieniu.

- Cheyenne...

Zamknęła oczy. Kiedy je otworzyła, zobaczyła, że

dzieli ich niecałe pół kroku. Twarz miał skąpaną

w księżycowym blasku; w nozdrza uderzył ją korzen­

ny zapach wody kolońskiej.

- Tak?

- Cieszę się, że wpadliśmy na siebie. - Czubkiem

palca obrysował zarys jej brody.

Znów przeszył ją dreszcz. Nawet gdyby chciała się

cofnąć, uciec przed jego dotykiem, nie mogłaby tego

zrobić. Stała uwięziona między Jacksonem a samocho­

dem.

Nie wpadliśmy, przemknęło jej przez myśl. W pew­

nym sensie to było zaaranżowane spotkanie. Miała wi­

zję, której nie mogła zignorować. Przyjechała, a dalej

o wszystkim zadecyduje los.

- Miło mi się z tobą rozmawiało, Jackson.
- Mnie z tobą również. - Ujął ją za rękę. - Na

przyjęciu u stryja zastanawiałem się, czy twoja skóra

jest tak jedwabista, na jaką wygląda. Dziś przekonałem

się, że jest. Teraz zastanawiam się, czy jest tak sma­

czna, jak mi się wydaje. - Uniósł jej dłoń do ust. -

Owszem, też.

Cheyenne wstrzymała oddech.
- Myślę, że... że... - Urwała, kiedy leciutko mus­

nął wargami jej usta.

- Co myślisz? - spytał. Jego pocałunek był krótki

i delikatny niczym tchnienie wiatru.

background image

34

K.AREN HUGHES

Tak długo unikała mężczyzn, tak długo nie pozwa­

lała sobie na żadne pragnienia, że niemal zapomniała,

jak to jest, kiedy człowieka trawi niepohamowana

żądza.

- Że... że... Nie wiem. Mam mętlik w głowie.

- To tak jak ja - szepnął, tuląc ją do siebie. - Więc

nie myślmy. Skupmy się na tym, co czujemy.

Wolno, leniwie badał wargami jej usta. Zamknęła

oczy i poddała się rozkoszy. Jak przez mgłę usłyszała

brzęk: to kluczyki wysunęły się jej z dłoni i upadły

na bruk.

- Budzisz we mnie głęboko skrywane pragnienia...

Palce Jacksona gładziły ją po karku. Zarzuciła mu

ręce na szyję. Z namiętnością, o jaką nigdy by się nie

podejrzewała, odwzajemniała jego pocałunki. Ciało jej

płonęło. Niski jęk wydobył się jej z gardła. Coraz bar­

dziej traciła nad sobą kontrolę.

I nagle gdzieś w tyle jej głowy rozległ się alarm.

Sygnał ostrzegawczy.

Rozsądek wziął górę nad pożądaniem. Nie przyje­

chała do miasteczka, by całować się z Jacksonem.

Przyjechała, ponieważ człowiek, którego wargi przy­

prawiały ją o dreszcz rozkoszy, ma kłopoty i tylko ona

może mu pomóc.

- Nie, Jackson. - Wbiła palce w jego ramiona. -

Musimy przestać.

- Dlaczego? - spytał, pieszcząc wargami jej szyję.

- Bo... - Położyła rękę na jego klatce piersiowej

i odepchnęła go od siebie. Dysząc ciężko, patrzyła mu

w oczy. - Bo tak chcę.

background image

WIZJONERKA

35

- No cóż. - Westchnął. - Jest to jakiś powód.

- Ja... - Rozejrzała się wkoło. - My się prawie

w ogóle nie znamy.

Na jego twarzy pojawił się figlarny uśmiech.

- Wydawało mi się, że szybko nadrabiamy zaleg­

łości.

Chciał pogłaskać ją po policzku. Odwróciła twarz.
- Muszę iść.

- Przepraszam. Powinienem był zwolnić tempo. -

Schyliwszy się, podniósł kluczyki, po czym przez

chwilę wpatrywał się w jej oczy. - Po prostu od tylu

miesięcy o tobie myślałem. Wciąż nie mogę uwierzyć,

że się dziś spotkaliśmy. Że jesteś tu ze mną.

Przygryzła wargi. Musi być silna, nie ulegać pokusie.
- Dobranoc, Jackson - powiedziała.

Głos jej drżał, ale to nie było ważne. Ważne było

to, aby dała radę wsiąść do samochodu i odjechać.

- Dobranoc, Cheyenne. - W jego szarych oczach

pojawił się marzycielski wyraz. - Do zobaczenia po­

jutrze.

Skinęła głową. Była pewna, że do tego czasu zdoła

się opanować. Opuściwszy parking, wypuściła z płuc

powietrze. Dopóki się nie dowie, w jakie Jackson po­

padł kłopoty, nie powinna się w nic angażować. Musi

zachować jasność umysłu. Tylko wtedy będzie w sta­

nie mu pomóc.

Jechała krętą drogą ciągnącą się wzdłuż wybrzeża.

Po pewnym czasie oddech się jej uspokoił, a serce za­

częło bić normalnie. Dzięki Bogu. Ręce zaciśnięte na

kierownicy też już nie drżały.

background image

36

KAREN HUGHES

Dotychczas spotkała tylko jednego mężczyznę, przy

którym traciła nad sobą kontrolę. Kiedy zakochana do

szaleństwa opowiedziała mu o swych wizjach, o darze

przekazanym jej w spadku przez matkę, popatrzył na

nią, jakby uciekła z domu wariatów. Do dziś na wspo­

mnienie epitetów, jakimi ją obrzucił, z trudem po­

wstrzymywała łzy.

Zatajanie prawdy i ukrywanie pewnych faktów

z życia nie jest żadnym oszustwem czy też próbą wpro­

wadzenia kogokolwiek w błąd. To -jak się przekonała

na własnej skórze - konieczność wynikająca z in­

stynktu samozachowawczego.

Zamierzała zdać się na los.
I pilnie strzec swych tajemnic.

background image

ROZDZIAŁ TRZECI

Zazwyczaj jazda samochodem działała na niego

uspokajająco; za kierownicą dobrze mu się myślało.

Tego wieczoru jednak nie potrafił się skupić. Myśli

kłębiły mu się w głowie, zalewały go niczym wzbu­

rzone fale, które atakowały skalisty brzeg.

Ile kobiet całował w życiu? Z iloma spał? Nie wie­

dział. Nie liczył, bo nigdy go to nie obchodziło. Spę­

dzał noce na miłosnych igraszkach, na dawaniu i czer­

paniu rozkoszy, potem żegnał się i znikał. Bez żalu,

bez pretensji.

Dziś z Cheyenne wymienili tylko parę pocałunków.

Owszem, namiętnych, gorących, ale tylko pocałunków.

A jednak, kiedy trzymał ją w objęciach, czuł coś, cze­

go nie czuł z żadną inną kobietą. Chęć wtopienia się

w nią, zlania w jedność, bycia jednym organizmem.

Pragnął ją całować, dotykać, głaskać, obejmować. Nig­

dy nie puszczać.

- Cholera...
W kontaktach z kobietami zawsze wiedział, na

czym stoi; przeżywał chwile uniesień, ale potem znów

stąpał twardo po ziemi. A z Cheyenne... wystarczyło,

że leciutko rozchyliła wargi, a jemu świat zawirował

przed oczami.

background image

38 KAREN HUGHES

Skręcił z szosy stanowej w drogę prowadzącą do

posiadłości Coltonów. Nic dziwnego, że dzisiejsze wy­

darzenia trochę wytrąciły go z równowagi. Bądź co

bądź, niecodziennie ktoś go posądzał o dwukrotną pró­

bę dokonania morderstwa i niecodziennie całował się

z kobietą, której zeznania mogłyby potwierdzić podej­

rzenia policji, iż to on jest niedoszłym zabójcą Joego.

Wiedział, że najpierw musi oczyścić swoje imię, bo

inaczej wyląduje w więzieniu; dopiero kiedy się z tym

upora, może zacząć porządkować zamęt, jaki spowo­

dowało w jego sercu nieoczekiwane spotkanie z Che-

yenne.

Pierwsza rzecz, którą zamierzał zrobić po powrocie

do domu, to porozmawiać z Joem, powiedzieć mu o po­

dejrzeniach policji. Wzdychając ciężko, skręcił w lewo.

W oddali na tle rozgwieżdżonego nieba majaczyła staj­

nia, stodoła i budynki gospodarcze. Wzdłuż drogi ciągnął

się pomalowany na biało drewniany płot. Po drugim nie­

udanym zamachu na życie Joego ranczo Coltonów stało

się jednym z najlepiej strzeżonych miejsc w Kalifornii.

Zamontowane na zewnątrz kamery śledziły wszystko, co

się działo na terenie posiadłości.

Chwilę później Jackson zatrzymał się na podjeździe

przed wspaniałą rezydencją zbudowaną w hiszpańskim

stylu. Ogród zdobiły rabaty kwiatów oraz kępy barw­

nych krzewów. Na końcu zadbanego trawnika, za

utworzonym z kamieni murem, huczał w dole ocean.

Jackson wysiadł z samochodu. Chrzęst jego kroków

na żwirowym podjeździe zlewał się z szumem fal roz­

bijających się o plażę.

background image

WIZJONERKA

39

Kątem oka, nieopodal tarasu, spostrzegł jakiś ruch.

Uzbrojony strażnik skinął mu głową na powitanie, po

czym rozpłynął się w ciemności.

Jackson przekręcił klucz w zamku; wszedłszy do

środka, zamknął za sobą drzwi i ruszył po chłodnej

posadzce w stronę gabinetu stryja.

Na moment przystanął w wejściu. Uwielbiał to po­

mieszczenie: skórzane fotele i kanapy, mosiężne oku­

cia, grube wzorzyste dywany na pięknej drewnianej

podłodze, ściany pokryte szlachetną dębową boazerią,

regały pełne oprawnych w skórę ksiąg, wielki kamien­

ny kominek, w którym syczały płomienie, oraz ogrom­

ne biurko z mahoniu, równie imponujące swym roz­

miarem co człowiek, który przy nim siedział.

Joe Colton był barczystym mężczyzną liczącym

metr osiemdziesiąt pięć wzrostu. Mimo skończonych

sześćdziesięciu lat ciało miał umięśnione jak dbający

o siebie trzydziestolatek. Siwizna, która dopiero nie­

dawno przyprószyła mu włosy, jedynie dodawała mu

dystynkcji.

Zwykle po kolacji samotnie przesiadywał w gabi­

necie. Dziś wyjątkowo towarzyszyła mu żona; zwinięta

na skórzanej kanapie, przeglądała jakieś pismo z modą.

Falujące jasnoblond włosy opadały jej na ramiona,

a wpięta w czarną bluzkę brylantowa broszka połyski­

wała w blasku płomieni.

Jackson zmarszczył czoło. Dawno temu Joe z Me-

redith też siadywali razem w gabinecie. Chociaż nie

odzywali się do siebie, bo każde zajęte było własnymi

sprawami, istniała między nimi wyczuwalna nić sym-

background image

40 KAREN HUGHES

patii i porozumienia. Teraz nic ich nie łączyło. Jackson

wprost nie mógł uwierzyć, że osoba, którą przed pa­

roma tygodniami postraszył policją, jeżeli nie przesta­

nie szantażować jego ojca, jest tą samą osobą, która

przed laty otaczała jego i Lizę niemal matczyną miło­

ścią.

Wyczuwając czyjąś obecność, Meredith podniosła

znad pisma znudzone spojrzenie. W jej oczach poja­

wiła się irytacja, która po chwili ustąpiła miejsca za­

troskaniu.

- Jackson... - Odłożyła pismo na bok. - Dzięki

Bogu, że już jesteś.

Joe oderwał wzrok od monitorów na ścianie za biur­

kiem, na których mógł śledzić wszystko, co się działo

na zewnątrz.

- Dobrze, że wróciłeś - oznajmił, patrząc na bra­

tanka.

- No właśnie. - Meredith wstała z kanapy. - Mar­

twiliśmy się o ciebie.

- Dlaczego? - zdziwił się Jackson.
- Dlaczego? - powtórzyła, unosząc starannie wyre­

gulowane brwi. - Rzadko się zdarza, aby ktoś z ro­

dziny dostał wezwanie na policję.

- Psiakrew. River obiecał, że nie powie wam o te­

lefonie od Lawa.

- I nie powiedział. - Joe rozparł się wygodnie

w fotelu. - Sophie Wygadała się podczas kolacji. Nie­

chcący słyszała, jak mówisz Riverowi, że Law cię za­

prasza na komisariat.

- A to papla! - mruknął pod nosem Jackson.

background image

WIZJONERKA

41

Wszedł do gabinetu. Natychmiast uderzył go zapach

skóry, drewna i dymu z cygara.

- Nie mów tak - skarciła go Meredith. - Naprawdę

się o ciebie martwiliśmy.

- Przepraszam. Gdybym wiedział, zadzwoniłbym.

- Tyle godzin cię nie było! - Popatrzyła na męża.

- Joe nie pozwolił mi zatelefonować na komisariat. Po­

wtarzał, że jesteś prawnikiem i jeśli będziesz potrze­

bował pomocy, sam się odezwiesz.

- Powinienem był. Przepraszam.
- Cały czas cię przesłuchiwano? - spytała.

- Nie. Poszedłem do kina. A potem...

Cheyenne. Wzbudzała w nim tyle emocji. Nie był

pewien, czy jest gotów na zmiany, czy chce się anga­

żować.

- Potem co?
- Potem wstąpiłem na kawę.

- Poszedłeś do kina, powiadasz? Czy wszystko

w porządku?

Pytanie Joego było jak najbardziej uzasadnione. Do­

brze znał bratanka i wiedział o jego zwyczaju pogrą­

żania się w myślach podczas seansu.

- Chciałem przetrawić parę spraw - przyznał się

Jackson. Podszedł do biurka i przysiadł na blacie. -

Joe, wolałbym ci tego nie mówić, ale nie mam wyj­

ścia... Zdaniem Thada Lawa wszystko wskazuje na

to, że ja jestem tą osobą, która chciała cię zabić. Za

pierwszym i za drugim razem.

Nastała cisza. Szok w oczach starszego mężczyzny

po chwili ustąpił miejsca złości.

background image

42 KAREN HUGHES

- Czy on oszalał?

- Odniosłem wrażenie, że...
- Co z tego, że jest zięciem mojego przybranego

brata?! Zupełnie mu odbiło! Nie ma najmniejszych

podstaw, żeby cię podejrzewać! - oburzał się Joe. -

Chyba zadzwonię do Petera McGratha i powiem mu,

że biedna Heather poślubiła kretyna. A potem zadzwo­

nię do burmistrza Longstreeta i wygarnę mu, co myślę

o jego podwładnych.

- Podwładni Longstreeta, stryju, wykonują swoją

pracę - oznajmił Jackson. - A Law nie jest żadnym

kretynem. Uważa, że ma podstawy, aby oskarżyć mnie

o próbę pozbawienia cię życia.

- Podstawy? - Meredith stanęła przy fotelu męża.

- To znaczy Law twierdzi, że ma jakieś dowody wska­

zujące na twoją winę?

- Zgadza się. - Jackson opowiedział stryjowi o po­

lisie i o starej sprawie sądowej, do której detektyw

nawiązał. - Jakby tego było mało - dodał - w ze­

szłym roku na twoim przyjęciu urodzinowym stałem

w miejscu, z którego dosłownie chwilę później oddano

strzał.

- Ktoś cię tam widział? - spytał Joe. - Właśnie

w tym miejscu?

- Tak - przyznał Jackson. Przed oczami znów za­

majaczył mu obraz pięknej, ciemnowłosej Cheyenne.

- Kto? - zainteresowała się Meredith. - Kto po­

wiedział Lawowi, że stałeś w tym samym miejscu co

ten drań, który strzelał?

- Sam mu to powiedziałem.

background image

WIZJONERKA

43

Meredith wytrzeszczyła oczy.

- Ty? Na miłość boską, po co?

- Bo to prawda - odparł Jackson. - Chciałem

przyjść do gabinetu, żeby skorzystać z barku. Byłem

w holu, kiedy rozległ się strzał.

Joe pokręcił głową.

- A Law nie wie, że tu były setki gości? Wszyscy

krążyli po domu i ogrodzie...

- Zwróciłem mu na to uwagę. Jakoś się tym nie

przejął.

- Zamiast nękać niewinnych ludzi, powinien szu­

kać prawdziwych dowodów! - zdenerwował się Joe.

- Niech zdobędzie broń, z której do mnie strzelano!

Jak ją znajdzie, wtedy będzie miał dowody!

- Zgadzam się - poparł go Jackson. - Na razie jed­

nak komuś bardzo zależy na tym, aby zrobić ze mnie

kozła ofiarnego. Człowiek ten zadaje sobie wiele trudu,

żeby zrzucić na mnie winę. Nie podoba mi się to.

- Mnie też nie! - warknął Joe. - Ktokolwiek to

jest, na pewno mu się to nie uda.

- Na pewno nie - przyznała mężowi rację Mere­

dith. - Jackson, nalej nam po kieliszku brandy. Joe,

kochanie, musimy wynająć dla Jacksona najlepszego

adwokata. Nie bacząc na koszty.

Joe popatrzył na żonę, marszcząc gniewnie brwi.
- Najlepszym, jakiego znam, Meredith, jest nasz

syn Rand, a wątpię, żeby chciał nam wystawie? rachu­

nek za swoje usługi.

- Oczywiście, kochanie. Tak mi się wypsnęło.

Jackson zauważył, jak Meredith się spina. Pomiędzy

background image

44 KAREN HUGHES

mężem a żoną wyrósł niewidzialny mur wrogości, nie­

chęci, niewypowiedzianych żalów i pretensji.

- Nie potrzebuję adwokata.

Zsunąwszy się z biurka, podszedł do barku i nalał

dwa kieliszki brandy; sięgnął po trzeci, ale po chwili

zmienił zdanie. Ostatni raz pił alkohol dwa tygodnie

temu na ślubie Lizy. Jeden kieliszek, który wtedy wy­

sączył, totalnie zwalił go z nóg. Nie chciał, aby to się

powtórzyło; zwłaszcza teraz nie mógł sobie na to po­

zwolić: musiał zachować trzeźwość umysłu.

- Nie jestem o nic oficjalnie oskarżony. Przynaj­

mniej na razie - rzekł, podając Meredith kieliszek.

- Ale na wszelki wypadek może warto zadzwonić

do Randa? Uprzedzić go, co się dzieje - powiedział

Joe, skinieniem głowy dziękując za trunek.

- Naprawdę nie ma takiej potrzeby - sprzeciwił się

Jackson. - W końcu Rand nie siedzi bezczynnie. Ma

pełne ręce roboty. Poza tym co mógłby zrobić? Poin­

formować Lawa, że opiera się na poszlakach? Że ma

za mało dowodów, aby mnie aresztować? Sam mu to

wytknąłem.

Spostrzegłszy, że bratanek nie nalał sobie alkoholu,

Joe zaproponował mu kawę.

- Poproszę Inez, żeby przyniosła ci filiżankę...
- Nie, dziękuję.
- Tra-ta-ta! - Odgłos wystrzału odbił się o ściany

na zewnątrz gabinetu. - Trafiłem cię! Nie żyjesz!

Meredith przewróciła oczami.

- Mieli być w łóżkach godzinę temu!

Joemu zadrgały kąciki ust.

background image

WIZJONERKA

45

- Zdaje się, że kolejna wojna przerwała im sen.

Joe! Teddy! - zawołał głośno. - Chodźcie tu natych­

miast!

Po chwili wpadło do środka dwóch zdyszanych,

bosonogich chłopców w piżamach, z plastikowymi

strzelbami.

- Słucham? - spytali chórem.

Joe posłał im srogie spojrzenie.

- Podobno godzinę temu mieliście być w łóżkach.
- Myśmy tylko chcieli zobaczyć, kto wygra wojnę

- oznajmił Joe Junior; był tak potargany, jakby stał

na trasie huraganu.

Jackson z trudem powstrzymał uśmiech. Niemal

dziesięć lat temu chłopca znaleziono na przysłowiowej

wycieraczce. Joe i Meredith zaopiekowali się malcem;

dali mu dom, nazwisko, traktowali jak własne dziecko.

Joe Junior nigdy nie czuł się jak znajda czy podrzutek;

był stuprocentowym Coltonem.

- I ja wygrywam. - Teddy'ego roznosiła duma.
- Akurat! - Joe Junior uśmiechnął się porozumie­

wawczo do matki. - Jak mówi mama, póki toczy się

gra, wszystko może się zdarzyć.

- Cieszę się, że chociaż czasem mnie słuchacie -

powiedziała Meredith, po czym spojrzała na złoty ze­

garek wysadzany brylantami. - Jeżeli w ciągu pięciu

minut nie rozstrzygniecie wyniku bitwy, ja jako do­

wódca ogłoszę remis.

- Rozkaz, pani dowódco. - Teddy zasalutował

i wyszczerzył zęby do Jacksona. - Cześć, kuzynie.

- Cześć, generale. To co? Mówisz, że wygrywasz?

background image

46

KAREN HUGHES

- No.

- Wcale nie!

Od trzech tygodni Jackson wiedział, że Teddy uro­

dził się w wyniku trwającego jedną noc romansu mię­

dzy Grahamem a Meredith. Mimo to wciąż jakoś nie

mógł uwierzyć, że ten psotny ośmioletni blondynek

o dużych niebieskich oczach jest jego bratem przyrod­

nim.

Przyrodnim... Jackson zerknął na stryja. Joe sie­

dział wygodnie rozparty, z uśmiechem na twarzy pa­

trząc na synów. Kilkanaście lat temu zachorował na

świnkę; choroba uczyniła go bezpłodnym. Ciekawe, co

poczuł, kiedy dowiedział się, że żona go zdradziła?

Jaka wewnętrzna siła sprawiła, że postanowił zaadop­

tować Teddy'ego i utrzymać małżeństwo?

Jackson poczuł bolesny skurcz w sercu. Nawet nie

próbował sobie wyobrazić, jak by stryj zareagował,

gdyby odkrył, że jego rodzony brat, Graham, przespał

się z Meredith i spłodził jej syna.

- Pójdę dopilnować, aby żołnierze umyli zęby. -

Odstawiwszy kieliszek na biurko, Meredith napotkała

spojrzenie bratanka. - Przykro mi, Jackson, z powodu

twoich kłopotów z policją. Nikt nie powinien być na­

rażony na tego typu nieprzyjemności.

Jackson wsunął rękę do kieszeni. Wiedział, do czego

ciotka pije: do ich rozmowy sprzed trzech tygodni, kie­

dy - nie przebierając w słowach - zagroził jej, że jeśli

nie przestanie szantażować Grahama, poinformuje

o wszystkim policję.

- Zwłaszcza człowiek, który nie zrobił nic złego

background image

WIZJONERKA

47

- oznajmił. - Zamierzam wyjaśnić całe to nieporozu­

mienie. Winny zostanie ukarany.

- Nie mam co do tego wątpliwości - oznajmiła.

Pocałowawszy męża w czubek głowy, z wdziękiem,

który potrafiła zachować mimo butów na niebotycznie

wysokich obcasach, skierowała się ku drzwiom.

Przez chwilę Jackson w milczeniu obserwował stry­

ja. W oczach starszego mężczyzny od dawna gościł

wyraz ponurej rezygnacji.

- No dobrze - powiedział Joe, kiedy drzwi się za

żoną zamknęły. - Domyślam się, że siedząc w kinie,

opracowałeś plan działania?

- Może nie cały, ale na kilka najbliższych dni...

- Jackson usiadł w jednym ze skórzanych foteli prze­

znaczonych dla gości i wyciągnął przed siebie nogi.

- Jutro z samego rana zadzwonię do Adama Jonesa

w Amalgamated. Chcę się dowiedzieć, czy w ostatnim

czasie ktoś wypytywał o sprawę, w której go repre­

zentowałem, dotyczącą usunięcia jego ojca ze stano­

wiska prezesa firmy. A jeżeli tak, to kto?

- Mądre posunięcie. A potem?

- Muszę wybrać się do Los Angeles. Złożyć wizytę

w agencji ubezpieczeniowej, w której niby to wyku­

piłem polisę na twoje nazwisko, i porozmawiać

z agentem, który twierdzi, że mi ją sprzedał. Ponieważ

niczego takiego nie kupowałem, mam nadzieję, że kie­

dy facet mnie zobaczy, zrozumie, że popełnił błąd.

- Weź awionetkę.
- Myślałem, że polecę normalnym samolotem.

- Nie wygłupiaj się. - Joe uśmiechnął się nad

background image

48

KAREN HUGHES

brzeżkiem kieliszka. - Zresztą powinieneś mnie słu­

chać. Jestem nie tylko twoim stryjem, ale i szefem.

- No właśnie. A ja podwładnym, który wziął bez­

terminowy urlop z pracy, aby zastanowić się, czy chce

do niej wrócić.

- Jesteś znakomitym prawnikiem, Jackson, i cieszę

się, że pracujesz dla Colton Enterprises. Ale jeżeli pra­

ca nie sprawia ci satysfakcji, nigdy nie zaznasz szczę­

ścia. - Starszy pan wzruszył ramionami. - Na razie

jednak wciąż jestem twoim szefem i rozkazuję ci wziąć

służbową awionetkę... Zdaje się, że Cynthia przebywa

akurat w Los Angeles, prawda?

Jackson skrzywił się w duchu.
- Podobno - odparł.
Jego rodzice tworzyli dość niekonwencjonalny

związek. Graham mieszkał niedaleko Jacksona w San

Diego, natomiast jego żona Cynthia, znana i ceniona

prawniczka w świecie showbiznesu, miała biuro i mie­

szkanie w Los Angeles. Niemal od początku małżeń­

stwa żyli razem, a jakby oddzielnie. Prawdę mówiąc,

bardzo mało czasu spędzali wspólnie.

- Jeśli chcesz ją odwiedzić, to śmiało. Nie musisz

spieszyć się z powrotem.

Jackson przypomniał sobie powitanie na ranczu,

kiedy Cynthia przyjechała na ślub Lizy - pocałunek,

zdawkowe „Co słychać?" Od ich poprzedniego spot­

kania upłynął prawie rok. Nie widział najmniejszego

powodu, aby podczas pobytu w Los Angeles wpadać

do matki. Po co? Żeby znów go cmoknęła w policzek

i znudzonym tonem spytała, co słychać?

background image

WIZJONERKA

49

- Dziękuję, stryju. Polecę awionetką.

- Nie dziękuj. Jesteśmy rodziną. Rodzina powinna

sobie pomagać.

Jackson potarł kark, usiłując rozmasować spięte mięś­

nie, po czym powiódł wzrokiem w stronę regałów peł­

nych książek i zdjęć. Na jednej z półek stała w cynowej

ramce fotografia uśmiechniętej dziewczyny o falujących,

kasztanowych włosach i dołeczkach w policzkach.

Emily Blair Colton, najmłodsza córka Joego i Me-

redith, adoptowana w wieku niemowlęcym, zniknęła

z domu wiele miesięcy temu. Z początku wszyscy są­

dzili, że została porwana. Przyszedł list z żądaniem

wysokiego okupu. Joe zapłacił bez zmrużenia oka.

Emily nie wróciła. Parę dni później Joe poinformował

rodzinę, iż otrzymał wiadomość z wiarygodnego

źródła, że Emily uciekła z domu, ponieważ ktoś pró­

bował ją zabić. Na szczęście jest cała i zdrowa, dodał.

Jeżeli znał miejsce pobytu córki, nikomu go nie zdra­

dził. Agenci FBI wciąż usiłowali znaleźć osobę, która

wysłała list z żądaniem okupu i odebrała pieniądze.

- Przykro mi, Joe, że zawracam ci głowę moimi

sprawami - powiedział cicho Jackson. - Masz dość

własnych kłopotów. Dwa razy o mało nie zginąłeś, po­

tem ta próba zabójstwa Emily...

- Posłuchaj, chłopcze. Czułbym się obrażony, gdy­

byś trzymał wszystko w tajemnicy, więc nie gadaj

bzdur. - Przeczesał ręką gęste, lekko szpakowate wło­

sy. - A co do Emily... Chciałbym, żeby wróciła. Ale

bardziej niż na jej obecności w domu zależy mi na jej

bezpieczeństwie.

background image

50

KAREN HUGHES

- Wiem. Wszystkim na tym zależy.

- Oprócz osoby, która usiłowała pozbawić ją życia.

- Fakt.

Joe podniósł z biurka przycisk do papieru w kształ­

cie wieży wiertniczej.

- Dostałem to od Emmetta Fallona, kiedy wywier­

ciliśmy pierwszy szyb. W owym czasie wydawało mi

się, że nic złego nie może spotkać ani mnie, ani tych,

których kocham. - Podrzucił przycisk w dłoni, po czym

wzdychając ciężko, odstawił go na brzeg biurka. - Ostat­

nie dziesięć lat pokazało mi, jak bardzo się myliłem.

Wyraz smutku na twarzy stryja sprawił, że Jackson

czym prędzej zmienił temat.

- A propos Emmetta. Spotkałem dziś dziewczynę,

która pracuje u jego syna, Blake'a, w ośrodku Hope-

chest.

- To znaczy?
- Cheyenne James.

- Ach, siostrzyczkę Rivera. - Twarz Joego rozpro­

mieniła się. - W weekendy zabierałem ją z rezerwatu

i przywoziłem na ranczo. Była taka nieśmiała; prawie

w ogóle się nie odzywała, nawet na rnnie nie patrzyła.

Potem przez wiele lat jej nie widziałem. Rok temu,

na moim przyjęciu urodzinowym, jakaś piękna młoda

kobieta podeszła złożyć mi życzenia. Dopiero kiedy

się przedstawiła, rozpoznałem w niej tamtą chudą nie­

śmiałą dziewczynkę. Dosłownie mi dech zaparło.

- Mnie też.

- Jakiś czas później zobaczyłem, że rozmawiacie.

Nie zdziwiłem się; nigdy nie potrafiłeś przejść obojęt-

background image

WIZJONERKA

51

nie koło pięknej dziewczyny. A potem... potem roz­

pętało się piekło. - Joe napotkał spojrzenie bratanka.

- Czy to Cheyenne widziała cię w pobliżu miejsca,

z którego strzelano?

- Tak. Chociaż nie sądzę, aby wiedziała, że właśnie

stamtąd oddano strzał.

- Mówiłeś jej, że policja cię przesłuchiwała?

- Nie. - Jackson wzruszył ramionami. - Ale chyba

powiem.

Joe rozciągnął usta w uśmiechu.

- Zamierzasz się z nią ponownie spotkać?
- Pojutrze rano. Jesteśmy umówieni na śniadanie.
- Mogłem się tego spodziewać. W końcu masz do­

skonały gust.

Jackson westchnął cicho. Już raz pozwolił Cheyenne

odejść. Potem przez wiele miesięcy myślał o niej niemal

codziennie. Jeszcze żadna kobieta nie wywarta na nim

takiego wrażenia. Może dlatego trzymał się z dala

od Prosperino; od czasu przyjęcia urodzinowego był na

ranczu tylko raz. Trzy tygodnie temu przyjechał po raz

drugi - na ślub Lizy.

Może podświadomie wiedział, że zostając dłużej, spot­

ka Cheyenne. Może podświadomie bał się, że jest ona

tą jedną jedyną kobietą, z którą nie będzie umiał się roz­

stać. Może dlatego jej unikał. Skutecznie. Aż do dzisiej­

szego wieczoru, kiedy wyszedł z kina i ujrzał ją w holu.

Psiakość, wciąż czuł na ustach smak jej warg.

Wziął głęboki oddech. Co, do diabła, ma zrobić?

Jak się zachować?

background image

52 KAREN HUGHES

Obejrzawszy dramatyczne zakończenie działań wo­

jennych, Patsy zagoniła synów do mycia zębów, po

czym każdemu kazała udać się do swego pokoju w za­

chodnim skrzydle domu i grzecznie pójść spać. Naj­

pierw jednego, potem drugiego pocałowała na dobra­

noc i groźnym tonem poinformowała, co ich czeka,

jeżeli jeszcze raz zerwą się z łóżek.

Godzinę później, ubrana w biały jedwabny szlafrok,

stała w ciemnej sypialni, wpatrując się w widoczną za

oknem czerń oceanu. Zawieszona wysoko na niebie

okrągła tarcza księżyca odbijała się w gładkiej tafli

wody.

- Nie rozumiem! - syknęła do telefonu komórko­

wego, który przyciskała do ucha ramieniem. - Co to

znaczy, że musisz się gdzieś zamelinować? - Nie bała

się, że Joe nagle wejdzie. Od lat nie przekroczył drzwi

jej sypialni. - Płacę ci, żebyś zabił Emily, a nie czekał,

aż ona znów zniknie.

- Nic na to nie poradzę - oznajmił Silas Pike zwa­

ny Grzechotnikiem. - Szeryf tej zabitej dechami dziu­

ry, niejaki Toby Atkins, kazał wszystkim swoim lu­

dziom szukać gościa, który zaatakował tę smarkulę.

Jak się pokażę w Keyhole, będzie po mnie.

- Będzie po tobie, jak ja cię dopadnę! - zezłościła

się Patsy. - Chryste, co za partacz! Posłuchaj, durniu.

Wynajęłam cię, żebyś zabił Emily tu na ranczu, w jej

własnym domu. Schrzaniłeś robotę i pozwoliłeś jej

uciec. Potem miesiącami kursujesz po kraju, usiłując

trafić na jej ślad. Jakiś cudem ci się udało. Odnajdujesz

ją, zasadzasz się i znów partaczysz robotę. Chyba nie

background image

WIZJONERKA

53

myślisz, że będę cierpliwie czekać, aż znów przystąpisz

do działania, a w trakcie dalej ci płacić?

- To nie potrwa długo! - zapewnił ją Pike. - Lada

dzień szeryf uzna, że wszystkiemu winien był ktoś,

kto akurat przejeżdżał przez miasto. A wtedy wrócę

i ją załatwię.

- Znów wszystko sknocisz.
- Zabiję tę sukę. Za kilka dni rejwach ucichnie

i wtedy ją kropnę. Ale jak pani nie chce, to nie. Mogę

wrócić do domu. Mnie tam nie zależy.

Patsy zamknęła oczy. Księżyc znikł, jego odbicie

w wodzie również. Psiakrew, czy tylko ona jedna po­

trafi cokolwiek zrobić?

Fajtłapa Pike nie potrafił zabić Emily, detektyw, któ­

remu zleciła odszukanie swojej siostry bliźniaczki, utk­

nął w martwym punkcie, kolejny nie zdołał odnaleźć

jej maleńkiej córeczki. Nie, już nie maleńkiej, popra­

wiła się w myślach. Jewel jest teraz dorosłą kobietą.

Tyle lat minęło, odkąd wydała ją na świat! Tyle, odkąd

tuliła do piersi!

- Halo? Jest tam pani?

Słysząc głos Pike'a, zacisnęła gniewnie usta. Joe

kontrolował jej wydatki; nie mogła sobie pozwolić na

wynajęcie kogoś innego, kto by zaczął wszystko od

początku. Pike nawet jej nie zdradził, gdzie dokładnie

Emily się ukrywa. Zresztą czas naglił. Miała wrażenie,

że wszystko jej się wymyka z rąk; że cały misternie

ułożony plan wali się niczym domek z kart.

- Tak, jestem - odparła znużonym tonem. - Wyślę

ci rano kolejną zaliczkę. Ale ostrzegam cię, Pike. Znu-

background image

54 KAREN HUGHES

dziło mi się płacenie za nic. Chcę widzieć rezultaty.

I to szybko.

Rozłączywszy się, rzuciła słuchawkę na stolik pod

oknem. Bała się. Wewnętrzny głos jej powtarzał, że

to tylko kwestia czasu, zanim policja domyśli się pra­

wdy. Gdyby Meredith zmarła przed laty, jak to jej pró­

bował wmówić jeden z detektywów, ona, Patsy, na

pewno by to poczuła. W końcu były bliźniaczkami!

Głupio zrobiła, że się nad nią zlitowała tamtego dnia,

kiedy spowodowała wypadek i przybrała tożsamość

siostry. Powinna była zabić Meredith. Ale na widok

twarzy, tak podobnej do własnej, zawahała się.

Kiedy siostra odzyskała przytomność, okazało się,

że na skutek odniesionych obrażeń cierpi na amnezję.

Tak więc zamiast pozbawić Meredith życia, Patsy zo­

stawiła ją za bramą kliniki, w której sama spędziła wie­

le lat życia. Dokąd mogła Meredith pojechać po opu­

szczeniu kliniki? Patsy zadawała sobie to pytanie kilka

razy dziennie. I ile czasu musi minąć, zanim Emily,

która uczestniczyła w wypadku, przypomni sobie, co

widziała?

Wtedy Emily miała jedenaście lat. Dziś była młodą

kobietą, którą coraz częściej budziły w nocy koszmar­

ne sny o „dwóch mamusiach". Parę miesięcy temu

Patsy przypadkiem usłyszała, jak Emily straszliwie łka,

wołając we śnie matkę. To ją zmusiło do działania.

Zrozumiała bowiem, że prędzej czy później dziewczy­

nie pootwierają się w głowie jakieś klapki, a wtedy nie

tylko skojarzy, co się wydarzyło naprawdę, ale jeszcze

podzieli się tą wiedzą z policją.

background image

WIZJONERKA

55

Tamtego wieczoru Patsy podjęła decyzję: Emily sta­

nowi dla niej zbyt duże zagrożenie, toteż musi zginąć.

Przeszył ją dreszcz. Jedyne, co detektyw Law mu­

siał zrobić, by poznać prawdę, to porównać jej odciski

palców z odciskami palców Meredith. Przekonałby się,

że ona, Patsy, jest tą z bliźniaczek, która spędziła wiele

lat w więzieniu i zakładzie psychiatrycznym; że to ona

zabiła mężczyznę, który spłodził - a potem sprzedał

- ich córkę Jewel; i że udając Meredith, od dziesięciu

lat oszukuje cały klan Coltonów.

Drżącą ręką chwyciła z szafki złoty pojemniczek

na lekarstwa, podważyła wieczko i wyjęła dwie tab­

letki valium. Następnie podniosła karafkę pełną wódki

i jednym haustem popiła lekarstwa. Idiotka! - skarciła

się w duchu, odkładając pojemniczek z powrotem na

szafkę. Wtedy, zaraz po wypadku, powinna była zabić

zarówno Meredith, jak i Emily. Miałaby święty spokój.

A tak czuła, jak coraz bardziej zacieśnia się wokół niej

pętla.

Forsa! Potrzebuje więcej pieniędzy - na wypadek,

gdyby musiała w pośpiechu opuścić Prosperino. Prze­

cież sama w żaden sposób nie zdoła utrzymać siebie,

Joego Juniora i Teddy'ego.

Zmrużywszy oczy, zaczęła rozmyślać o Jacksonie.

Trzy tygodnie temu, kiedy zagroził jej policją, był taki

stanowczy, taki butny i pewien siebie. Nie chciał słu­

chać żadnych tłumaczeń. Widziała jednak w jego twa­

rzy wyraz żalu. Jakby nie mógł uwierzyć, że ubóstwia­

na przez niego ciotka Meredith upadła tak nisko.

Wspaniała, szlachetna Meredith! Meredith, która nie

background image

56 KAREN HUGHES

chciała stanąć w obronie własnej siostry, kiedy ta

w szale wściekłości zabiła ojca Jewel. Meredith, która

brzydziła się kłamstwem. Zamiast wprowadzić policję

w błąd, pozwoliła, by ona, Patsy, przez dwadzieścia

pięć lat gniła w więzieniu.

Owinęła się ciaśniej jedwabnym szlafrokiem. Mier­

ziło ją to całe zakłamanie! Tak, już wkrótce pokaże

Jacksonowi, jak nisko upadła! Jego ojciec, Graham,

całymi latami usiłował zaciągnąć ją do łóżka, zanim

mu w końcu uległa. Zamierzała więc dopilnować, aby

płacił tak, jak obiecał.

Nie miała wątpliwości, że kiedy Jackson wyląduje

za kratkami, Graham bez protestu będzie dalej zasilał

jej konto. Gotów byłby spełnić niemal każde jej ży­

czenie, byleby tylko nie zdradziła Joemu, kto jest oj­

cem Teddy'ego. W końcu te dwa miliony dolarów, ja­

kie zażądała za milczenie, były niczym w porównaniu

z milionami, które Graham straci, jeżeli Joe wykluczy

go z testamentu.

- Dowody - powiedziała szeptem.

Dzięki dowodom, jakie spreparowała i wysłała ano­

nimowo do Lawa, Jackson miał dziś po południu spore

nieprzyjemności. Jeśli wszystko pójdzie po jej myśli,

wkrótce będzie miał ich znacznie więcej.

Znikło dręczące ją od paru miesięcy przeczucie zbli­

żającej się katastrofy. Tabletki uspokajające, alkohol

oraz dobrze obmyślony plan działania zdecydowanie

pomogły ukoić jej nerwy.

Przypomniawszy sobie słowa Joego wypowiedziane

dziś wieczorem - „Niech zdobędzie broń, z której do

background image

\ WIZJONERKA 57

mnie strzelano. Jak ją znajdzie, wtedy będzie miał do­

wody" - uśmiechnęła się pod nosem.

- Zdobędzie - s z p n ę ł a . - Spokojna głowa...

Dowody wystarczające do skazania Jacksona są

w jej posiadaniu. I t y l k o od niej zależy, kiedy policja

je otrzyma. Tak, wkrótce Jackson przestanie jej zagra­

żać, a pieniądze Grahama znów zasilą jej konto.

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY

Od samego rana świeciło tak ostre słońce, że na­

tychmiast po wyjściu z domu Cheyenne włożyła oku­

lary przeciwsłoneczne.

- Pamiętaj, najważniejsza jest właściwa postawa -

przypomniała chudemu jak patyk nastolatkowi.

Stali na środku polany, przy wartko płynącym stru­

myku, który przecinał teren ośrodka. Nieopodal, na ka­

miennym stole, leżały łuki oraz kołczan ze strzałami.

- Właściwa postawa - powtórzył cicho Johnny

Collins, przyglądając się swojej nauczycielce.

Ubrany w spłowiałe dżinsy, biały T-shirt i odwró­

coną tył na przód czapkę z daszkiem, tak by gęste,

ciemne włosy nie wpadały mu do oczu, przesunął pra­

wą nogę o dwa centymetry, po czym delikatnie pod­

niósł łuk wykonany z białego orzecha. Łucznictwa

uczył się dopiero od miesiąca, ale już widać było, że

ma niezaprzeczalny talent.

Chłopak powoli odzyskiwał wiarę w siebie. Wiarę,

której pozbawiła go matką, gdy porzuciła rodzinę. Zo­

stał sarn z ojcem. Kiedy ojciec zaczął topić smutki

w alkoholu, zwolniono go z pracy. Czternastoletni

Johnny dodał sobie parę lat i zatrudnił się w barze

szybkiej obsługi. Po paru dniach przyłapano go na tym,

background image

WIZJONERKA

59

jak kradnie z kasy pieniądze. Kiedy pracownica opieki

społecznej dowiedziała się, że kupił za nie jedzenie

dla siebie i ojca, zrobiła wszystko, aby Johnny zamie­

szkał w Hopechest.

Odkąd się tam pojawił, nauczyciele i terapeuci pro­

wadzili z nim zajęcia indywidualne, chcąc, by nadgonił

zaległości w pisaniu, czytaniu i matematyce. Dzięki

Drake'owi Coltonowi Johnny nauczył się jeździć kon­

no i pokochał te piękne zwierzęta. Cheyenne wiedzia­

ła, że jeśli chłopakowi dopisze szczęście, jego los może

się całkowicie odmienić. Tak jak odmienił się jej los,

kiedy zamieszkała w Hopechest.

Ośrodek zbudowany z pieniędzy Fundacji Hope­

chest, położony na wspaniałych żyznych terenach kilka

kilometrów za Prosperino, dla wielu jego mieszkańców

był jedynym domem, jaki znali. Dla innych, którym

dom kojarzył się z przemocą fizyczną i psychiczną,

Hopechest stanowił oazę spokoju, bezpieczną przystań,

gdzie nikogo nie mogło spotkać nic złego.

Poczucie bezpieczeństwa zawsze było dla Cheyenne

ogromnie ważne. Chociaż na terenie rezerwatu nikogo

nie dziwił jej dar jasnowidztwa, dziewczynka wiedzia­

ła, że jest inna. Właśnie z powodu tej inności ojciec

nie chciał jej wychowywać. O tym, jak bardzo różni

się od rówieśników, przekonała się pewnego słonecz­

nego poranka w szkole, kiedy złapała nauczycielkę za

rękaw i ostrzegła ją, że na boisku szkolnym zaraz zda­

rzy się wypadek. Nauczycielka zignorowała ostrzeże­

nie. Wypadek, który Cheyenne widziała oczami

wyobraźni, rniał miejsce chwilę później. Od tej pory

background image

60

KAREN HUGHES

dzieci zaczęły ją wytykać palcem; wołały na nią Księż­

niczka Woodoo lub Szklana Kula.

Przez całą pierwszą klasę mała Cheyenne siedziała

skulona w ostatniej ławce, marząc o tym, aby być taka

jak pozostałe dzieci.

Z czasem przywykła do swej odmienności. Nauczy­

ła się być małomówna i powściągliwa przy obcych;

wiedziała, że tylko mieszkańcy rezerwatu potrafią zro­

zumieć i uszanować jej wizje. Jeden jedyny raz po­

pełniła taki sam błąd, jak wtedy na boisku szkolnym.

Na ostatnim roku studiów zakochała się w Paulu Por­

terze. Sądziła, że może mu zaufać. Pomyliła się. Po­

dobnie jak jej ojciec, Paul nie potrafił zaakceptować

jej odmienności; nie chciał mieć z nią więcej do czy­

nienia. Cheyenne długo leczyła złamane serce. Dopiero

w trakcie pracy w Hopechest odzyskała równowagę.

Niestety, ten z trudem osiągnięty spokój został za­

chwiany przedwczoraj, kiedy znalazła się w objęciach

Jacksona Coltona. Nawet teraz, obserwując, jak Johnny

nasadza strzałę na cięciwę, po czym wolno napina łuk,

cały czas myślała o Jacksonie.

Nie, nie zamierza ponownie ryzykować. Nie chce

znów cierpieć. I nie będzie, w końcu nic ich nie łączy.

Całowali się na parkingu i to wszystko. Tylko dlatego,

że pozwoliła sobie na chwilę zapomnienia, nie znaczy,

że się zakochała. To byłoby śmieszne.

Policzki coraz mocniej ją paliły - i to wcale nie

z gorąca. Na miłość boską, przecież nic o Jacksonie

nie wie! Owszem, zna jego rodzinę - jej rodzony brat

poślubił Sophie Colton - ale nie ma najmniejszego po-

background image

WIZJONERKA

61

jęcia, jakim on sam jest człowiekiem. Mimo to cało­

wała się z nim na środku parkingu, gdzie każdy mógł

ich zobaczyć!

Zmrużywszy oczy, niewidoczne za ciemnymi oku­

larami, usiłowała sobie przypomnieć, co o swoim bra­

cie stryjecznym opowiadała Sophie. Hm, że zarówno

na studiach, jak i potem, kiedy przeniósł się do San

Diego i podjął pracę w zespole prawników przy Col-

ton Enterprises, cieszył się opinią playboya. Nic dziw­

nego, pomyślała Cheyenne. Przystojny, czarujący, o uj­

mującym uśmiechu, potrafiący wspaniale całować...

Niewiele kobiet umiałoby mu się oprzeć.

Ona jednak postanowiła sobie, że jej nazwisko nie

trafi na listę jego podbojów. Gdyby nie przedwczoraj­

sza wizja, która kazała jej jechać do kina, Cheyenne

zadzwoniłaby do Jacksona i odwołała dzisiejsze spot­

kanie. Jedyne, co ją powstrzymywało, to poczucie

odpowiedzialności.

W porządku. Zatem dziś rano zje z Jacksonem śnia­

danie. Prędzej czy później dowie się, jakie Jackson ma

kłopoty i w jaki sposób mogłaby mu pomóc. Wówczas

uczyni wszystko, aby wybawić go z opresji. Potem,

gdy spełni swą powinność, wróci do świata, w którym

czuje się bezpiecznie. Wróci z zachowaną tajemnicą

i nie rozdartym sercem.

- No i co? - spytał Johnny.
Zła na siebie, że rozmyśla o Jacksonie zamiast sku­

pić się na uczniu, podeszła bliżej i utkwiła wzrok w tar­

czy zamocowanej na sztalugach.

- Trzy strzały niemal w sam środek? Doskonale,

background image

62

KAREN HUGHES

Johnny - pochwaliła chłopca. - Chciałabym, żebyś

startował w mojej drużynie podczas zawodów w Dniu

Pamięci.

Zawsze w ostatni poniedziałek maja w święto ku

czci poległych żołnierzy odbywał się w Hopechest

wielki festyn i zawody, w których uczestniczyła mło­

dzież ze wszystkich okolicznych szkół.

- Jeżeli oczywiście masz ochotę - dodała.

Odkładając łuk na kamienny stół, Johnny popatrzył

na nią spode łba. W dalszym ciągu miał kompleksy

i nieufnie traktował komplementy.

- Pewnie mam. - Wzruszył ramionami. - W końcu

to nic takiego. - Zaczął odpinać skórzany mankiet

chroniący prawe przedramię przed uderzeniem cięciwy.

- Nic takiego? Mylisz się, Johnny. - Cheyenne

wskazała palcem w stronę tarczy. - Widzisz te trzy

strzały?

Po chwili nastolatek spojrzał we wskazanym kie­

runku.

- Widzę. A co?

- Ty je tam umieściłeś, Johnny. Jeśli myślisz, że

wszystkim uczniom proponuję, aby byli w mojej dru­

żynie, to się mylisz. Masz talent, Johnny. Jeśli poświę­

cisz treningom trochę więcej czasu, możesz osiągnąć

znakomite rezultaty.

- Publiczność podziela zdanie nauczycielki.

Cheyenne podskoczyła, słysząc za sobą głos Jack­

sona. Szum płynącego obok strumyka zagłuszył jego

kroki. Biorąc głęboki oddech, który wcale nie podziałał

na nią uspokajająco, odwróciła się powoli.

background image

WIZJONERKA

63

Na widok opalonej, uśmiechniętej twarzy i cu­

downych szarych oczu poczuła, że nogi się pod nią

uginają.

- Nie wiedziałam, że tu jesteś...

Miał na sobie świeżo uprasowane dżinsy oraz nie­

bieską koszulkę polo; odpięte pod szyją guziki odsła­

niały fragment porośniętej ciemnymi włosami skóry.

- Nie... niepotrzebnie się fatygowałeś. Myślałam,

że się spotkamy w stołówce.

- Natknąłem się na Blake'a Fallona, który repero­

wał ogrodzenie. Powiedział mi, gdzie cię szukać.

- Szef naprawia ogrodzenie?
- Zdaje się, że cierpi na brak siły roboczej. Jeden

z pracowników zatruł się, drugi złamał rękę. A ponie­

waż Dzień Pamięci wypada za niecały tydzień, napra­

wy nie mogą czekać. - Zmierzył Cheyenne wzrokiem

od stóp do głów. - Obiecałem, że po śniadaniu pomogę

mu naprawić dach stajni zniszczony podczas ostatniej

burzy gradowej. Wyglądasz ślicznie.

Zarumieniła się po czubki uszu. Ślicznie? W szor­

tach i czerwonej firmowej koszulce z nadrukowaną;

nazwą ośrodka?

Odchrząknęła i skinęła głową w stronę ucznia.

- Poznajcie się. Jackson Colton, Johnny Collins.

- Świetnie strzelasz, Johnny - stwierdził Jackson,

wyciągając na powitanie dłoń.

- Dziękuję - mruknął nastolatek.

Cheyenne wbiła spojrzenie w Jacksona.
- Twój kuzyn Drake, kiedy był w domu na prze­

pustce, nauczył Johnny'ego jeździć konno.

background image

64 KAREN HUGHES

- Tak? To nasz dzielny wojak potrafi jeszcze usie­

dzieć w siodle?

- Och, tak, potrafi - odparł nastolatek. - Dał mi

kilka cennych wskazówek.

Jackson zmrużył oczy.

- To ty jesteś tym Johnnym, o którym ciągle opo­

wiadają Teddy i Joe Junior? Tym, który tak znakomicie

rzuca lassem?

- Oprócz jazdy konno Drake uczył nas różnych

kowbojskich sztuczek. - Johnny wzruszył ramionami.
- Czasem udają mi się rzuty.

- Tak jak czasem udają ci się strzały w środek tar­

czy? - spytała Cheyenne, po czym zerknęła na zega­

rek. Wiedziała, że za niecałą godzinę Johnny ma lekcję

czytania. - Robi się późno, Johnny. Leć na śniadanie,

a ja schowam sprzęt.

- Dobrze. - Zahaczywszy kciuki o kieszenie spod­

ni, chłopak ruszył ścieżką prowadzącą do stołówki i in­

ternatu.

- Miły dzieciak - powiedział Jackson.
- Bardzo. - Cheyenne odprowadziła go wzrokiem.

- Nikt nigdy w niego nie wierzył, nic więc dziwnego,

że sam też długo nie miał wiary we własne zdolności.

Właściwie wciąż nie mieści mu się w głowie, że potrafi

cokolwiek dobrze wykonać.

Jackson przyjrzał się jej uważnie.

- A czy to, czego przed chwilą byłem świadkiem,

to była lekcja strzelania z łuku czy zajęcia terapeu­

tyczne?

- Jedno i drugie - przyznała Cheyenne. - Kiedy

background image

WIZJONERKA 65

się siedzi w sali i rozmawia, młodzież dość szybko się

dekoncentruje. Należy ich czymś zająć. Pokazać, że

z większością problemów, przy odrobinie wysiłku

i dobrej woli, można sobie radzić, a niektóre można

nawet rozwiązać.

- Czyli łucznictwo pomaga wyrobić w Johnnym

pewność siebie?

- Łucznictwo, jazda konna, rzucanie lassem oraz róż­

ne zajęcia. Wszystkie dzieciaki w Hopechest mają przy­

dzielone obowiązki. Praca uczy je odpowiedzialności, da­

je zadowolenie i poczucie wiary we własne siły.

- A Johnny? Czyni postępy?
- Ogromne. Nie wyobrażam sobie, co by się z nim

stało, gdyby nie trafił do Hopechest.

- To musi być miłe, kiedy praca nie jest rutyną.

Kiedy polega na pomaganiu innym.

- Żebyś wiedział.
Cheyenne zadumała się. Graham Colton całe życie

przygotowywał syna do tego, by poszedł w jego ślady

i został prawnikiem. Czy kłopoty Jacksona wynikają

z jego wahań odnośnie kariery? Czy też dotyczą czegoś

innego, nie mającego związku z pracą?

- Jak tam twoja wczorajsza wyprawa do Los An­

geles? - spytała.

- Strata czasu. - Przeniósł spojrzenie na kamienny

stół. - Czyli to jest ekwipunek łucznika?

Fakt, iż zmienił temat, nie uszedł jej uwagi. Było

oczywiste, że nie chce rozmawiać o wyjeździe.

- Tak. Chociaż w zależności od zdolności ucznia

i jego siły, używam różnych łuków.

background image

66 KAREN HUGHES

Delikatnie przejechał palcem po cięciwie. Cheyenne

przeniknął dreszcz. Dwa dni temu identycznym ruchem

pogładził ją po twarzy, a chwilę później ujął za brodę

i przywarł ustami do jej ust.

- Hm, ulubione narzędzie Amora.

- Zgadza się. Strzelałeś kiedyś z łuku?
- Owszem, jako dzieciak. Z Randem i Drakiem

często bawiliśmy się w kowbojów i Indian. Czasem

do zabawy przyłączał się twój szef. Nasze strzały miały

na końcach takie gumowe przyssawki. I dobrze, bo

Drake potrafił nieźle celować.

Cheyenne uśmiechnęła się.
- Prawdziwe łucznictwo trochę się różni od zabawy

w kowbojów i Indian.

- Nie wątpię. - Wyciągnąwszy strzałę z kołczanu,

Jackson sprawdził palcem ostry metalowy grot. - Na­

prawdę dobra jesteś w te klocki?

- Czy jestem dobra? - Uniosła brwi. - Jestem zna­

komita.

Podał jej strzałę.

- Może udzieliłabyś mi pierwszej lekcji?
- Z przyjemnością. - Starając się uspokoić swe

skołatane serce, odwróciła się w stronę odległych tarcz.

- Trzeba zacząć od prawidłowego ustawienia stóp -

oznajmiła, powtarzając w myślach, że w tym momen­

cie ona i Jackson nie są kobietą i mężczyzną, lecz na­

uczycielką i uczniem.

- Od ustawienia stóp? - zdziwił się.
- Tak. Od właściwej postawy zależy celność strza­

łu - wyjaśniła. - Jeżeli za każdym razem będziesz

background image

WIZJONERKA

67

przyjmował prawidłową postawę, wejdzie ci to w na­

wyk.

- Brzmi sensownie - przyznał.

- Chodzi o koncentrację. Trzeba koncentrować się

na tym, co się robi.

Z wprawą osoby doświadczonej przyjęła odpowied­

nią postawę i skupiła się na celu; przestała słyszeć

szum strumyka, śpiew ptaków. Powoli nasadziła strza­

łę, napięła cięciwę. Chwila wytężonej uwagi i... świst

strzały.

Jackson przeniósł wzrok na tarczę i zagwizdał z uz­

naniem. Strzała utknęła w samym środku.

- Zaimponowała mi pani, panno James. Czy mógł­

bym spróbować?

- A śniadanie? - spytała. - I naprawa dachu?
- O wszystkim pamiętam.

- W porządku. - Podała Jacksonowi sprzęt, po

czym ustawiła się za nim i trąciła go lekko w prawy

łokieć. - Trochę wyżej.

- Tak?
- Dobrze. Teraz... widzisz to wycięcie? Nasadź

strzałę, a potem wolno napnij cięciwę.

Przysunęła się bliżej, aby wraz z nim wykonywać

wszystkie ruchy. Dopiero po chwili zorientowała się,

że przylega piersiami do jego pleców, biodrami do jego

bioder. Zamarła. Zrobiło się jej gorąco, serce zaczęło

walić jak szalone, krew dudnić w skroniach.

- Co dalej? - spytał cicho Jackson.
- Wypuść strzałę.

Odskoczyła w tył, jakby jego dotyk ją parzył.

background image

68 KAREN HUGHES

Obserwowała, jak strzała tnie powietrze, a potem

znika w kępie drzew kilka metrów od tarczy.

- Spudłowałem... - Jackson postąpił krok w jej

stronę. Z jego oczu wyzierało pożądanie. - Miałaś ra­

cję, mówiąc o koncentracji. W tym przypadku zarów­

no uczeń, jak i nauczycielka skupieni byli na czymś

innym.

- Is... istotnie. - Cofnęła się metr, półtora, aż po­

czuła za plecami kamienny blat.

Przysunął się bliżej, po czym odłożył łuk na stół.

- I co z tym zrobimy, Cheyenne? - spytał cicho,

nie odrywając od niej oczu.

Zacisnęła powieki. W jego ustach jej imię brzmiało

inaczej - zmysłowo, egzotycznie.

- Powinieneś spróbować jeszcze raz - poradziła.

Zaledwie chwilę wcześniej odskoczyła od niego, prze­

rażona reakcją własnego ciała. A teraz znów niemal

ocierają się o siebie. - Ale tym razem musisz się lepiej

skupić - dodała ochryple.

- Byłem skupiony. - Wyciągnął rękę i zdjął jej

z nosa okulary przeciwsłoneczne. Położył je przy łuku.

- Tyle że nie na strzale, lecz na kobiecie, która się do

mnie przytuliła.

- Przepraszam. - Zmieszała się. - Nie powinnam

była... Myślałam, że...

- Ja też myślałem. - Wziął ją w ramiona i deli­

katnie pocałował. - Dwie noce i jeden dzień myślałem

o tobie. O tym, jak wyglądasz, jak pachniesz, jaka je­

steś. O tym, co czuję, kiedy cię obejmuję - szepnął.

Przywarł wargami do jej ust. Nie była w stanie nic

background image

WIZJONERKA 69

powiedzieć. W głowie się jej kręciło, raz po raz wstrzą­

sał nią dreszcz. Poddając się namiętności, zapomniała

o swoich wcześniejszych postanowieniach: że będzie

Jacksona trzymać na odległość, że nie chce się anga­

żować.

Świat przestał istnieć; liczyli się tylko oni.

Jakiś wewnętrzny głos usiłował przebić się do jej

świadomości. Powtarzał, aby opamiętała się, nim bę­

dzie za późno. Nie chciała go słuchać.

- Pragnę cię - szeptał Jackson, pieszcząc ją doty­

kiem, oddechem, spojrzeniem. - Pozwól się kochać.

Tutaj. Teraz.

Dawno temu słyszała te same słowa i uległa. Bo­

leśnie przekonała się, jak niebezpieczna bywa namięt­

ność. Człowiek traci rozum, a potem długo nie może

się pozbierać. Wystraszyła się. Bała się odsłonić, znów

być bezbronna, narażona na ciosy.

- Nie. - Z trudem wydusiła z siebie sprzeciw. -

Jackson, nie.

- Dobrze. - Dyszał ciężko. Po chwili objął ją

w pasie i przywarł czołem dd jej czoła. - Nie chcę

cię do niczego zmuszać.

- Powinniśmy... - Jak to możliwe, aby kilka po­

całunków tak kompletnie wytrąciło ją z równowagi?
- Powinniśmy...

- Przyjąć do wiadomości fakt, że się sobie po­

dobamy, a potem na spokojnie wszystko przemyśleć?
- zasugerował, wpatrując się w jej oczy. - Zastanowić

się, jak daleko chcemy się posunąć?

- W ogóle nie chcemy.

background image

]0 KAREN HUGHES

- Ch

;

yenne...

- Prawie się nie znamy! - Ogień, jaki w niej roz­

palił, jeszcze nie wygasł. - Nic o tobie nie wiem. Ani

ty o mnie

- Ale wiem, co czuję.

- Pożądanie.

- I co w tym złego?

Oparła dłonie na jego klatce piersiowej.

- Nic. Ale tego typu emocje odbierają człowiekowi

zdolność logicznego myślenia. Nie ufam im.

Zmrużył oczy.

- Mnie również nie ufasz, prawda?

- Jak mogę ufać, skoro cię nie znam? - Odsunęła

się. - Na studiach związałam się z pewnym facetem.

Potem okazało się, że jest zupełnie inny, niż sądziłam.

- Byłaś w nim zakochana?

- Tak. Do szaleństwa. - Przyłożyła drżącą rękę do

szyi. - Kiedy go poznałam, nie zastanawiałam się, ja­

kim jest człowiekiem. Podobał mi się i to wystarczyło.

Zaczęliśmy się spotykać. Zaufałam swoim emocjom.

On... nie odwzajemniał moich uczuć. Kiedy odszedł,

poczułam się tak, jakby strącił mnie ze skały prosto

w przepaść. Nawet nie wiesz, jak strasznie cierpiałam.

Przysięgłam sobie, że nigdy więcej do tego nie dopu­

szczę.

- Nie chcę cię skrzywdzić, Cheyenne.

- On też nie chciał. Ale tak wyszło.

Jackson wziął głęboki oddech.

- No dobrze. Czyli bierzemy na wstrzymanie i pró­

bujemy się lepiej poznać. Tak?

background image

WIZJONERKA

71

- Niczego nie obiecuję. - Przez moment wpatry­

wała się w kępę krzaków, usiłując zignorować tępe kłu­

cie w okolicy mostka. - Lubię moje życie, Jackson.

Całkiem mi ono odpowiada. Nie jestem pewna, czy

chcę cokolwiek zmieniać.

Ujmując Cheyenne za brodę, zmusił ją, aby spoj­

rzała mu w oczy.

- Nie zawsze dzieje się tak, jak byśmy chcieli.
- Ale można się starać. Można...

- Posłuchaj, Cheyenne... - Zacisnął mocniej palce,

by nie odwróciła głowy. - Powiem ci, czego ja chcę.

Chcę przestać o tobie myśleć. Próbuję od przedwczo­

raj, ale nie potrafię. Po prostu mi nie wychodzi. Nigdy

dotąd czegoś takiego nie czułem. Trochę mnie to nie­

pokoi, ale co mam zrobić? Całe życie starałem się nie

angażować emocjonalnie, unikałem związków. Nie

podobało mi się to, jak bardzo pod ich wpływem ludzie

się zmieniają. - Delikatnie pogładził ją po brodzie. -

Mimo to z całego serca pragnę... sam nie wiem... chy­

ba tego, żebyśmy byli razem.

- Ja... - Przygryzła wargę. Nie była w stanie wy­

dobyć z siebie słowa.

- Chcesz, żebym trzymał ręce przy sobie? - kon­

tynuował. - W porządku. Obiecuję cię nie napastować.

- Puścił jej brodę. - W zamian proszę tylko, abyśmy

mogli się widywać. To nam pozwoli się lepiej poznać,

a potem zobaczymy. Może coś z tego wyniknie, a mo­

że nie.

Z trudem przełknęła ślinę. Emocje wciąż zagłuszały

rozum, dlatego nie umiała podjąć decyzji. Nie była

background image

72

KAREN HUGHES

pewna, co powinna zrobić ani czego tak naprawdę

chce. Pragnęła Jacksona, to jedno nie ulegało wątpli­

wości, ale...

Nagle ujrzała przed oczami eksplozję barw, a se­

kundę później obraz: dwoje ludzi, nagich, lśniących

od potu, oświetlonych łagodnie migoczącymi płomy­

kami świec. Rozpoznała siebie i Jacksona. Oboje właś­

nie przeżyli wielką rozkosz. Zadrżała. Po chwili wizja

zniknęła.

Cheyenne zrozumiała, że tak musi być. Przed tym,

co jest człowiekowi pisane, nie ma ucieczki. A zatem

przedwczorajszy pocałunek będzie miał swój dalszy

ciąg. Ona i Jackson zostaną kochankami.

Jako półkrwi Indianka dobrze wiedziała, że tak jak

nie potrafi zapobiegać wizjom, tak samo - nawet

gdyby bardzo chciała - nie potrafiłaby zapobiec prze­

znaczeniu.

Akceptując los, napotkała spojrzenie Jacksona.
- Dobrze, Jackson - rzekła. - Dajmy sobie czas na

to, aby się lepiej poznać.

Kilka godzin później Jackson wciąż nie miał poję­

cia, jak zdoła dotrzymać przyrzeczenia, aby nie napa­

stować Cheyenne. Otarł ręką pot z czoła. Znajdował

się na dachu stajni. W górze, na bezchmurnym niebie,

świeciło słońce. Żar odbijał się od arkuszy blachy, któ­

rymi łatano dziury powstałe w czasie burzy gradowej.

Przepoconą koszulę zdjął ze dwie godziny temu.

Plecy i ramiona miał coraz bardziej spieczone, ale zu­

pełnie się tym nie przejmował. Myślał o Cheyenne.

background image

WIZJONERKA

73

O tym, co się wydarzyło rano na polu przy tarczach

strzelniczych.

Gotów był paść przed nią na kolana i błagać o li­

tość. I zrobiłby to, gdyby nie zgodziła się na dalsze

spotkania. Pokręcił z niedowierzaniem głową. Jeszcze

nigdy w życiu o nic nie błagał żadnej kobiety! Nie

poznawał sam siebie.

Co się zmieniło? Dlaczego tym razem tak bardzo

mu zależy? Kobiety często składały mu atrakcyjne pro­

pozycje. Flirtowały, zachowywały się prowokacyjnie,

same wskakiwały mu do łóżka. Żadnej o nic nie musiał

prosić, na pewno nie o to, by zechciały wybrać się

z nim na lunch czy kolację.

Zmrużył oczy przed jaskrawym blaskiem słońca.

Okulary przeciwsłoneczne niewiele pomagały.

Problem polega na tym, że inne kobiety go nie inte­

resowały. Liczyła się tylko jedna: Cheyenne James.

Pożądanie, jakie go ogarnęło, gdy rano Cheyenne

podczas udzielania wskazówek przylgnęła do niego ca­

łym ciałem, było wprost niewyobrażalne. Czuł się tak,

jakby zawładnęła nim dziwna kosmiczna siła.

Wbił gwóźdź w arkusz blachy. Nie, to bzdura. Swo­

ich reakcji nie mógł przypisać żadnej kosmicznej sile.

To w nim samym dokonała się zmiana; powinien to

zaakceptować. Tak jak wcześniej zaakceptował fakt,

że Cheyenne na dobre zagościła w jego myślach.

A zatem będą się spotykać, rozmawiać, poznawać.

A on postara się trzymać ręce przy sobie.

Z zawieszonego na biodrach pasa na narzędzia wy­

ciągnął kilka gwoździ i wsadził je do ust. Arkuszem

background image

74

KAREN HUGHES

blachy zakrył kolejną dziurę w dachu i ponownie przy­

stąpił do wbijania gwoździ.

Pragnął Cheyenne, a jednocześnie nie chciał jej

oszukiwać. Zawsze ponad wszystko stawiał prawdę.

Harując w słońcu, podjął nieodwołalną decyzję: kiedy

tylko zejdzie z dachu, pierwsze kroki skieruje do dom­

ku, w którym Cheyenne mieszka. Zastuka do jej drzwi

i wyłoży karty na stół. Reszta będzie zależała wyłą­

cznie od niej.

Trochę się tego obawiał. Być może Cheyenne nie bę­

dzie chciała mieć z nim do czynienia; kiedy dowie się,

że policja przesłuchiwała go w sprawie dwóch prób za­

bójstwa Joego - i posiada „dowody" jego winy - może

uzna, że nie warto kimś takim zawracać sobie głowy.

Złość ścisnęła go za gardło. Psiakrew, dopiero

wczoraj, gdy pojechał do Los Angeles, uświadomił so­

bie, ile trudu ktoś włożył w to, by wrobić go w za­

bójstwo Joego. Przypuszczalnie człowiek ten podłożył

jeszcze kilka bomb, które miały wybuchnąć w ściśle

określonym terminie.

Jako prawnik wiedział, w jak paskudnym znajduje

się położeniu. Wiedział też, że jego sytuacja pogorszy

się, jeśli policja przesłucha Cheyenne. Najprawdopo­

dobniej do tego dojdzie. Będąc na komisariacie, od­

niósł wrażenie, że Thad Law ponownie przesłuchuje

wszystkich, którzy rok temu byli na przyjęciu urodzi­

nowym Joego. Wyobraził sobie błysk podniecenia

w oczach detektywa, kiedy dowiaduje się, iż Jackson

Colton oddalił się w kierunku, skąd dosłownie chwilę

później oddano do jubilata strzał.

background image

WIZJONERKA

75

Do jasnej cholery, on jest niewinny! To, co Che-

yenne powie policji, nie powinno mieć najmniejszego

znaczenia. To, że w określonej porze przebywał

w określonym miejscu, nie świadczy o jego winie. Ale

jeśli doda się wszystko razem - miejsce, z którego

strzelano, polisę ubezpieczeniową, którą niby to kupił

na nazwisko stryja oraz fakt, iż potrafi, nie łamiąc prze­

pisów, doprowadzić do usunięcia ze stanowiska nie­

kompetentnego prezesa i powołania na nie jego syna...

Wprawdzie są to poszlaki, a nie dowody, lecz jest ich

coraz więcej.

Intuicyjnie zaś czuł, że czeka go jeszcze wiele nie­

spodzianek.

- Koszmarna robota.

Podniósłszy głowę, Jackson utkwił spojrzenie

w mężczyźnie, który pracował dwa metry dalej. Wąsy

i siwa czupryna Emmetta Fallona lśniły od potu; ko­

szula i spodnie lepiły mu się do ciała. Emmett praco­

wał w Colton Enterprises od samego początku. Był

prawą ręką Joego. Kilka miesięcy temu przeszedł na

emeryturę. Podobno przyczyniły się do tego jego pro­

blemy z alkoholem. Krążyły plotki, że to Joe zmusił

przyjaciela do podjęcia takiej właśnie decyzji. Czer­

wona, opuchnięta twarz i przekrwione oczy świadczyły

o tym, że Fallon wciąż zaglądał do butelki.

- I koszmarny upał. - Rozejrzawszy się, Jackson

stwierdził, że została im mniej więcej jedna czwarta da­

chu. - No cóż, chyba starczy na dziś. Dokończymy jutro.

- Dobry pomysł.

Emmett odłożył młotek, z którym nie rozstawał się

background image

76

KAREN HUGHES

od paru godzin, i przeciągnął się, usiłując rozluźnić

zesztywniałe mięśnie.

- Masz, durniu, nauczkę - mruknął pod nosem. -

Zachciało ci się pomagać synowi. - Ściągnął skórzane

rękawice robocze, po czym wyjął z kieszeni pomiętą

paczkę papierosów i zapalniczkę. - Hej, Jackson, mo­

że ja jestem ślepy, może ty gdzieś tu widzisz Blake'a?

Przecież miał z nami zasuwać.

Jackson wyszczerzył w uśmiechu zęby.

- Ostatni raz widziałem go godzinę temu. Ale czy

idąc do telefonu, nie mówił, że zaraz wróci?

- Owszem, mówił. Pewnie zapłacił sekretarce, aby

wezwała go na tę telekonferencję. - Emmett zapalił

papierosa; po chwili wypuścił z ust kłęby dymu. -

Cholera, nie jestem przyzwyczajony do pracy fizycz­

nej. Plecy mnie bolą, kości mi trzeszczą...

- Znam to uczucie - powiedział Jackson.

Zdjąwszy rękawice, wetknął je do tylnych kieszeni

spodni, następnie wykonał kilka kolistych ruchów bar­

kami, by rozruszać stawy. Odkąd zamieszkał w San

Diego, najczęściej widywał betonowe drapacze chmur

i zatłoczone autostrady. Teraz, jak okiem sięgnąć, miał

przed sobą łagodnie opadające wzgórza porośnięte so­

czyście zieloną trawą, pasące się na nich krowy, gdzie­

niegdzie łany złocistego zboża, tu i ówdzie błękitny

staw. W oddali widział rezerwat, w którym dorastała

Cheyenne. Wzdłuż jego granicy rosły sięgające niebios

ogromne sekwoje.

Przestrzeń, cisza, dzika przyroda nęciły go jak nigdy

dotąd.

background image

WIZJONERKA

77

Zerknął na Emmetta, który siedział obok, zaciągając

się papierosem.

- Przedwczoraj byłem w gabinecie stryja. Na biur­

ku wciąż ma przycisk, który mu dałeś, kiedy z pierw­

szego szybu w Wyoming trysnęła ropa. To były cza­

sy, co?

- Oj, tak. - Po chwili jednak błysk podniecenia

w oczach Emmetta zgasł. - Znamy się jak łyse konie,

ja i Joe. Niestety, nie zawsze się ze sobą zgadzamy.

- Na moment zamilkł. - No dobra, starczy na dziś.

- Miałem to samo powiedzieć - rzekł Blake Fallon,

który właśnie w tej sekundzie wspiął się po metalowej

drabinie. Spojrzał na zegarek. Zanim udał się do tele­

fonu, kilka godzin przepracował na dachu. Dżinsy

i koszulę miał w identycznym stanie co Jackson i Em-

mett. - Przepraszam, że zostawiłem was samych, ale

prawnik z Fundacji Hopechest postanowił omówić ca­

łoroczny budżet. Punkt po punkcie.

- Cholerni prawnicy - mruknął Emmett. - Ciągle;

się wszystkiego czepiają.

Blake pokręcił głową.

- Chyba powinieneś bardziej liczyć się ze słowami,

tato.

Emmett spojrzał na Jacksona i nagle wytrzeszczył

oczy, jakby dopiero w tej chwili uświadomił sobie, kirn

ten jest z zawodu. Zgasił papierosa, po czym wstał.

- Przepraszam, chłopcze. Oczywiście nie miałem

ciebie na myśli.

- W porządku, nic się nie stało. - Zahaczywszy

młotek o pętlę W pasku na narzędzia, Jackson sięgnął

background image

78

KAREN HUGHES

po swą pogniecioną koszulę. Patrząc na Blake'a, wska­

zał niedokończoną część dachu. - Jeśli krępujesz się

spytać, czy jutro też możesz na mnie liczyć, chciałem

ci powiedzieć, że owszem, możesz.

Blake rozciągnął usta w uśmiechu.

- Skoro nie muszę już uciekać się do szantażu, że­

by cię tu ściągnąć, powiem Holly, żeby oddała ci

znak firmowy porsche, który kazałem jej odkręcić

z maski.

Jackson roześmiał się.
- Zawsze wiedziałeś, jak osiągnąć cel.

- Z dumą mogę powiedzieć, że nauczyłem się tego

od twojego stryja.

- Na mnie też możesz jutro liczyć - oznajmił Em-

mett, ostrożnie zbliżając się do krawędzi dachu. - Jeśli

oczywiście nadal potrzebujesz mojej pomocy.

- Jasne, że tak. - Przez moment Blake bez słowa

patrzył, jak Emmett opuszcza nogę na drabinę. - Spra­

cowałeś się, tato. Zajrzyj do biura. Holly przygotowała

dzban zimnej lemoniady.

- Osobiście wolałbym zimne piwo - burknął star­

szy mężczyzna i po chwili zniknął z pola widzenia.

Wzdychając ciężko, Blake przeczesał ręką włosy.

- Przepraszam za tę uwagę o prawnikach - zwrócił

się do Jacksona. - Ojciec zawsze najpierw mówi, a do­

piero potem myśli. Zresztą znasz go.

- Nie przejmuj się. - Jackson zacisnął rękę na ra­

mieniu przyjaciela. - Słyszałem już tyle dowcipów

o prawnikach, że jestem uodporniony.

- Wiele z nich sam opowiadałem... - Blake

background image

WIZJONERKA

79

uśmiechnął się z lekkim zażenowaniem. - Dzięki za

pomoc, stary. Jestem ci naprawdę wdzięczny.

Jackson zerknął na równo przybite arkusze blachy.

Mimo obolałych mięśni i spalonej słońcem skóry czuł

wyraźną satysfakcję; miło było widzieć rezultat swojej

pracy, a to się rzadko zdarzało, gdy pracował przy

biurku.

- Wiesz co? - Popatrzył na Blake'a. - Mam dla

ciebie propozycję.

- Jaką?

- Jeśli zostawisz w spokoju mojego porsche, to do

końca tygodnia przez kilka godzin dziennie będę do

twojej dyspozycji.

- Serio? Chyba z radości cię wycałuję.
- Ani mi się waż!

- Naprawdę gotów jesteś tu przyjeżdżać i mi po­

magać?

- Tak. Jako dzieciak zawsze z niecierpliwością

czekałem na festyn organizowany w Dniu Pamięci. Od

tamtej pory minęło tyle lat... Trochę brakuje mi kon­

dycji, ale postukać młotkiem jeszcze potrafię.

Blake zmarszczył z namysłem czoło.

- A twoja praca? - spytał.

- Wziąłem urlop - wyjaśnił Jackson. - Usiłuję

podjąć decyzję, czy dalej chcę pracować dla Colton

Enterprises. - Wbił oczy w rozciągający się wokół

sielski krajobraz. - Prawdę mówiąc, zastanawiam się,

czy w ogóle nie rzucić prawa.

- Wiesz, nie chciałbym się narazić Joemu, ale gdy­

byś uznał, że rezygnujesz z Colton Enterprises, lecz

background image

80

KAREN HUGHES

nie z zawodu prawnika, to Fundacja Hopechest poszu­

kuje kogoś, kto reprezentowałby w sądzie nasze dzieci.

Najpóźniej w ciągu miesiąca musimy kogoś znaleźć.

- Będę to miał na uwadze.

- Świetnie. A teraz może byśmy zeszli na dół i na­

pili się lemoniady?

- Chętnie. - Jackson ruszył w stronę drabiny. -

Ale oprócz lemoniady chciałbym wziąć prysznic i po­

życzyć od ciebie czystą koszulę. Przed powrotem do

domu muszę zajrzeć na moment do Cheyenne.

- Podejrzewam, że może być dość zajęta.

- A to dlaczego?
- Mniej więcej kwadrans temu przyjechała do niej

Sophie. Pomogłem jej wyjąć z samochodu kojec, wiel­

ką torbę z pieluchami i przenośną huśtawkę. Zdaje się,

że ma dziś jakieś ważne spotkanie, River zaś przyjmuje

poród jednej z klaczy, więc cioci Cheyenne przypadła

rola opiekunki.

Doskonale, pomyślał Jackson. Poczeka, aż mała

Meggie pójdzie spać i wtedy pogada z Cheyenne.

Zresztą gotów był czekać w nieskończoność.

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY

Pół godziny po tym, jak Sophie Colton James

wsiadła do jaguara i odjechała sprzed małego drew­

nianego domku zamieszkanego przez bratową, trzy­

miesięczna Meggie James rozpoczęła koncert.

Cheyenne sprawdziła pieluszkę. Była suchusieńka.

Podgrzała butelkę z mlekiem, którą Sophie dostarczyła

wraz z pieluszkami. Płacz nie ustał. Wyjęła z torby

grzechotkę w kształcie puszystej białej owieczki.

Dziecko nie wykazało nią najmniejszego zaintereso­

wania. Przez cały czas nuciła kojącą kołysankę w ję­

zyku Mokee-kittuun. Nic nie pomagało.

- Ciii, maleńka. - Coraz bardziej przejęta, Che­

yenne gładziła miękkie czarne loki. - Już dobrze,

aniołku. Śpij, malutka, śpij.

Chodziła po pokoju, tuląc do piersi czerwone na

twarzy, krzyczące dziecko. Żałowała, że nie ma fotela

na biegunach i zatyczek do uszu.

- Meggie próbuje przełamać barierę dźwięku?

Cheyenne odwróciła się na pięcie. Za siatkowymi

drzwiami zobaczyła Jacksona.

- Na to wygląda.

- Sprawdziłaś, czy ma sucho? - Nie czekając na

zaproszenie, otworzył drzwi i wszedł do środka.

background image

82

KAREN HUGHES

- Tak. - Skrzywiła się z bólu, kiedy Meggie za­

cisnęła rączkę na jej włosach. Następnym razem musi

pamiętać, aby przed wizytą bratanicy zapleść warkocz.

- Sophie zmieniła pieluszkę tuż przed wyjściem.

- Może jest głodna?

- Wątpię. Nie chciała butelki. Grzechotki też nie.

Ani kołysanki, którą jej zaśpiewałam.

Jackson wyprostował maleńkie paluszki, uwalniając

z nich włosy Cheyenne.

- Co jak co, ale płuca to ma zdrowe - oznajmił.

- Chcesz mi ją dać? Może będę miał więcej szczęścia.

- Znasz się na dzieciach?

Wzruszył ramionami.
- Mam dziesiątki kuzynów. Rodzonych i przybra­

nych. W swoim czasie wszyscy darli się wniebogłosy.

I chyba wszystkich udało mi się uspokoić.

- Skoro jesteś ekspertem od małych wyjców... -

Cheyenne podała Jacksonowi wrzeszczące dziecko. -

Gdybym tylko wiedziała, co jej dolega...

- Gorączki nie ma - stwierdził Jackson, przykła­

dając palce do zapłakanej buzi.

- Nie, policzki ma całkiem chłodne.

- A dziąsła? Nie są spuchnięte? Ząbki się nie wy-

rzynają?

Cheyenne otworzyła szeroko oczy.

- Ząbki? Przecież ona ma zaledwie trzy miesiące.

W tym wieku chyba się jeszcze nie ząbkuje?

- Diabli wiedzą. Ale jeśli nie chcemy ogłuchnąć

i jeśli nie chcemy, żeby krowy uciekły przerażone,

warto sprawdzić.

background image

WIZJONERKA

83

- Słusznie.

- Widziałem, jak to robiła ciotka Meredith. - Przy­

sunął kłykieć do ust dziecka. - No, maleńka, otwórz

buźkę. Ugryź wujka. Grzeczna dziewczynka - po­

chwalił ją, kiedy posłusznie wykonała polecenie. Po

chwili wskazał głową w stronę torby z pieluszkami po­

zostawionej w kojcu. - Czy Sophie dała coś, co by

się nadawało do żucia? Jakiegoś gryzaka?

- Nie wiem. Ale w razie czego sama coś skombi-

nuję. - Pod paczką pieluszek Cheyenne znalazła nie­

duży izotermiczny pojemnik, a w nim dwa różowe kół­

ka z gumy. - Trzymaj.

Jackson zabrał Meggie swój palec, a na jego miej­

sce wsunął schłodzone kółko. Dziewczynka, wciąż je­

szcze pochlipując, zacisnęła dziąsła. Twarz miała za­

czerwienioną i mokrą od łez.

- Po raz pierwszy w życiu opiekuję się takim ma­

leństwem. - Cheyenne podeszła bliżej i odgarnąwszy

włosy za uszy, przyjrzała się swojej bratanicy. - Sophie

nigdy nie zostawi mi jej na cały weekend, jeżeli nie

radzę sobie nawet przez godzinę.

- Spokojna głowa, zostawi. - Jackson uśmiechnął

się promiennie. - Zresztą możemy zawrzeć trójstronny

pakt. Żadne z nas nikomu nie piśnie słowa o tym, co

się tu dzisiaj działo. Tb będzie nasza słodka tajemnica.

Prawda, kruszynko? - Popatrzył na Meggie, która roz­

ciągnęła wargi w bezzębnym uśmiechu.

Wysoki, szczupły, pachnący mydłem i szamponem,

o zaczesanych do tyłu wilgotnych włosach, wyglądał

tak naturalnie, tak swobodnie z gaworzącym maleń-

background image

84

KAREN HUGHES

stwem w ramionach, jakby codziennie się nim zaj­

mował.

Wzruszona jego delikatnością, Cheyenne odwróciła

wzrok. Zdumiała się, widząc, że słońce zaczyna już

zachodzić.

- Nie zdawałam sobie sprawy, że jest tak późno

- powiedziała, spoglądając ponownie na Jacksona. -

Przyznaj się: reperując dach stajni, usłyszałeś płacz

Meggie i postanowiłeś przybiec tu, żeby wybawić ją

z opresji?

- Nie. Żeby odwiedzić ciebie. Chcę o czymś z tobą

porozmawiać. Wolałbym nie odkładać tego do jutra.

Wyraz powagi na jego twarzy sprawił, że Cheyenne

zaschło w ustach. Natychmiast przypomniała sobie

swoją wizję sprzed paru dni. Wiedziała, że Jackson ma

kłopoty, ale nie wiedziała jakie. Instynkt podpowiadał

jej, że właśnie one go do niej teraz sprowadziły.

- Dobrze, tylko położę malutką spać.
Jackson pocałował Meggie w czubek głowy, po

czym przekazał ją Cheyenne.

Podczas gdy Cheyenne nuciła kołysankę, usiłując

uśpić Meggie, Jackson rozglądał się po jej królestwie.

Salon był nieduży, o chłodnych kamiennych ścianach

i ciepłej drewnianej podłodze. Na dużej beżowej ka­

napie piętrzyły się miękkie poduszki w złocistobrązo-

wych pokrowcach. Pod oknem wychodzącym na ganek

stał stół, a na nim ogromny cynowy dzban pełen barw­

nych kwiatów. Na środku lśniącej dębowej podłogi le­

żał prosty, supełkowy dywan.

background image

WIZJONERKA 85

Przez otwarte drzwi widać było małą, porządnie

utrzymaną kuchnię; w oczy rzucały się wypełnione

ziołami dekoracyjne koszyczki zawieszone nad zle­

wem. Sypialnia przypuszczalnie znajdowała się na koń­

cu pogrążonego w mroku korytarza.

Dom był skromnie urządzony, czysty i schludny.

Jak jego lokatorka, pomyślał Jackson, spoglądając na

Cheyenne, która wkładała dziecko do przenośnej ko­

łyski. Miała na sobie białą bawełnianą bluzkę i czarne

szorty, które odsłaniały jej długie nogi. Owinąwszy ma­

leństwo żółtym kocykiem, wyprostowała się, po czym

odgarnęła z twarzy włosy.

Z trudem nad sobą panował. Czuł tak palące po­

żądanie, że cofnął się o krok, aby zwiększyć dystans

pomiędzy sobą a Cheyenne.

- Coś się stało? - spytała szeptem.

- Nie.
Odczekał chwilę, aby uspokoił mu się oddech.
- Zauważyłem fotele na ganku - powiedział. -

Może tam usiądziemy?

- Dobrze. Będziemy słyszeli Meggie, jeśli się

obudzi.

- Jeśli zacznie wyć, usłyszymy ją z drugiego końca

świata - stwierdził Jackson, kierując się do drzwi.

Słońce wisiało nisko nad horyzontem, opromieniając

krajobraz ciepłym pomarańczowym blaskiem. Przed gan­

kiem rosły krzaki żółtych róż, dalej ciągnął się trawnik

otoczony niskim drewnianym płotkiem pomalowanym

w identycznym żółtym kolorze co dom.

Cheyenne usiadła w wiklinowym fotelu, na podu-

background image

86

KAREN HUGHES

szce w kwieciste wzory, Jackson zaś na poręczy

wzdłuż ganku.

- Ojej, nie zaproponowałam ci nic do picia. Mam

wino, piwo...

- Nie, dziękuję. Ostatni raz miałem w ustach al­

kohol na weselu mojej siostry. Straciłem przytomność.

Od tamtej pory unikam go jak ognia.

- Mogę przyrządzić dzbanek mrożonej herbaty.
- Nie trzeba. Po prostu chcę pogadać.

- No dobrze.

Zacisnął palce na poręczy. Z oddali niosło się po­

rykiwanie krów domagających się wydojenia.

- Cały dzień myślałem o tym, co zaszło między

nami na strzelnicy - zaczął. - Prawdą jest, że nigdy

nie marzyłem o żadnym poważnym związku. Nigdy

mi na tym nie zależało. To się jednak zmieniło. Chciał­

bym, abyśmy byli razem.

Widział strach i ból w jej oczach; w głębi duszy

przeklinał człowieka, który kiedyś musiał ją skrzyw­

dzić.

- A ja nie wiem, czego chcę. Po prostu nie wiem.

I nie pozwolę, aby ktokolwiek podejmował za mnie

decyzję.

- Nie zamierzam za ciebie decydować ani do cze­

gokolwiek cię zmuszać. Wiem, że zostałaś boleśnie zra­

niona. Że wolisz pozostawić sprawy swojemu natural­

nemu biegowi. Jestem w stanie to zaakceptować.

- Ale jak długo? - W jej głosie pobrzmiewała nuta

wyzwania.

- Tak długo, jak będzie trzeba - odparł.

background image

WIZJONERKA

87

Nieczęsto się zdarzało, aby piękna kobieta trzymała

go na dystans. Wiedział, że musi do tego przywyknąć.

Przygryzając dolną wargę, przez chwilę spoglądała

na niego bez słowa.

- Właśnie o tym chciałeś ze mną porozmawiać? -

spytała wreszcie.

- Nie...
Wbił wzrok w żwirową drogę, która wiła się między

połaciami zieleni. Prowadziła do stojącego w oddali

domu, który służył za mieszkanie i biuro Blake'a Fal-

lona. Dalej znajdowały się stajnie, stodoły, padoki oraz

stary zniszczony płot wyznaczający granicę terenu na­

leżącego do Hopechest.

Po raz setny w dniu dzisiejszym zastanawiał się,

czy prawnik z dużego miasta - przyzwyczajony do ha­

łasu, zgiełku, gęstej zabudowy - może być szczęśliwy,

mając wokół siebie ciszę i rozległe przestrzenie.

- Jackson, halo! Jesteś tu?

Pytanie Cheyenne sprowadziło go na ziemię.

- Przepraszam.

- Może w końcu mi powiesz, co cię gryzie?
- Dobrze. A więc uzgodniliśmy, że damy sobie

szansę, aby lepiej się poznać. Ale nie poznamy się le­

piej, jeśli nie będziemy wobec siebie szczerzy.

- Szczerzy? - spytała, spinając się lekko. - O coś

konkretnie ci chodzi?

- O wszystko - odparł i krzyżując ręce na piersi,

skoczył na głęboką wodę. - Wiesz, że ta sama osoba,

która usiłowała zabić Joego rok temu, mniej więcej

przed czterema miesiącami podjęła kolejną próbę?

background image

88

KAREN HUGHES

- Tak, Sophie mi o tym mówiła. Powiedziała, że

Joe był w sypialni, szykował się do kolacji. Akurat po­

chylił się, żeby zawiązać sznurowadło, kiedy kula roz­

trzaskała okno.

- Właśnie. Tak się pechowo złożyło, że tego dnia

postanowiłem odwiedzić stryja. Skręciłem w podjazd

kilka minut po tym, gdy padł strzał.

Cheyenne przechyliła w bok głowę.

- Dlaczego użyłeś słowa „pechowo"?

- Ponieważ gliniarze z Prosperino, w szczególno­

ści detektyw Law, podejrzewają, że to ja stoję za tymi

nieudanymi zamachami.

Ku swojemu zadowoleniu ujrzał na twarzy Che­

yenne wyraz niedowierzania.

- Co takiego?
- Sądzę, że jestem głównym podejrzanym Lawa.
- Ale dlaczego? Co mu strzeliło do łba?

- Opiera swoje podejrzenia na trzech przesłankach.

Po pierwsze, wie, że jeżeli Joe umrze, osobą, która

odziedziczy Colton Enterprises, będzie mój ojciec.

Na moment zamilkł. Przypomniał sobie swoją roz-

rnowę z ojcem. Żeby chociaż Graham miał wyrzuty su­

mienia, że przespał się z żorią własnego brata i spłodził

dziecko, do którego nie może - i nie zamierza - się przy­

znać! A on nie tylko nie miał wyrzutów sumienia, ale

też ochoczo zgodził się zapłacić Meredith dwa miliony

dolarów, aby nikomu nie wyjawiła prawdy.

- Ojca i mnie nigdy nie łączyły zbyt bliskie sto­

sunki - kontynuował po chwili. - Ostatnio nasze re­

lacje jeszcze bardziej się pogorszyły. W każdym razie

background image

WIZJONERKA 89

uważam, że pod jego sterami firma wkrótce znalazłaby

się w poważnych kłopotach finansowych.

- No dobrze, ale nie rozumiem, co ma piernik do

wiatraka. Dlaczego to ma świadczyć na twoją nieko­

rzyść? Przecież to nie ty wzbogaciłbyś się na śmierci

stryja.

- Z początku też tego nie rozumiałem. Ale potem

Law napomknął o pewnej sprawie, którą prowadziłem

wiele lat temu, tuż po obronie dyplomu. Reprezentowa­

łem mojego przyjaciela, którego ojciec, człowiek uza­

leżniony od alkoholu i narkotyków, powoli prowadził

do bankructwa rodzinną firmę. Sąd wydał decyzję na

naszą korzyść, czyli nakazał ojcu ustąpić ze stanowiska

prezesa. Władzę nad firmą przejął syn. Zdaniem Lawa

fakt, że prowadziłem tę sprawę, świadczy o tym, że

w wypadku śmierci Joego zdołałbym, nie łamiąc pra­

wa, przejąć kontrolę nad Colton Enterprises.

- Może byś zdołał, ale to nie znaczy, że strzelałeś

do stryja - oznajmiła cicho Cheyenne.

- Słusznie. Law oczywiście też ma tego świado­

mość. Ale, jak wspomniałem, opiera swoje podejrzenia

na trzech przesłankach. Druga jest znacznie poważniej­

sza. Otóż trzy tygodnie temu jakiś mężczyzna, który

mógłby być moim bliźniakiem, pojawił się w pewnej

agencji ubezpieczeniowej w Los Angeles, i jako Jack­

son Colton wykupił polisę wartą milion dolarów dla

Joego Coltona.

- I to nie byłeś ty?

- Nie, to nie byłem ja.

Cheyenne zmarszczyła z namysłem czoło.

background image

90

KAREN HUGHES

- Druga próba zabójstwa Joego miała miejsce

przed paroma miesiącami. Pierwsza niemal rok temu.

Gdybyś chciał odnieść korzyści ze śmierci stryja, wy­

kupiłbyś polisę wcześniej.

- Zwróciłem Lawowi na to uwagę. On jednak

twierdzi, że pierwsze dwie próby to było działanie po­

zorowane, mające wszystkim zamydlić oczy. Że od po­

czątku tak to zaplanowałem i dopiero trzecia próba

przyniesie zamierzony skutek.

- Hm. Potrafiłbyś z tak dużej odległości trafić do

celu?

Jackson uśmiechnął się ponuro.
- Jako nastolatek wszystkie letnie wakacje spędza­

łem u stryja na ranczu. Ćwiczyłem strzelanie do celu,

polowałem, uśmiercałem chore krowy i ranne konie.

W strzelaniu z broni palnej jestem tak dobry jak ty

w strzelaniu z łuku. O tym Law też wie. Facet jest

niesłychanie dokładny i metodyczny.

- Czy to z powodu tej polisy wybrałeś się wczoraj

do Los Angeles?

- Tak. Wyobraziłem sobie, że wejdę do agencji

ubezpieczeniowej, przedstawię się pracownikowi, od

którego niby to ją kupiłem, i zażądam wyjaśnień.

Przeczesał ręką włosy. Choć opuścił agencję dwa­

dzieścia cztery godziny temu, serce waliło mu tak jak

wczoraj, kiedy zakończywszy rozmowę, wsiadł z po­

wrotem do samochodu.

- Pracownik agencji upierał się, że to mnie sprzedał

polisę. W dodatku podpis na dokumencie tak bardzo

przypomina mój, że nie zamierzam dawać glinom

background image

WIZJONERKA

91

próbki mojego charakteru pisma, żeby mogli dokonać

porównania.

- Skoro nie ty wykupiłeś polisę, to kto?

- W Los Angeles żyje pełno głodujących aktorów.

Myślę, że nietrudno znaleźć desperata, który dla za­

robku, nie zadając żadnych pytań, gotów byłby na kilka

godzin wcielić się w nie znanego sobie faceta. W koń­

cu wiele by nie ryzykował.

- Faktycznie. Skoro byłby ucharakteryzowany, nikt

nie zdołałby go rozpoznać.

- Poza osobą, która go wynajęła, a w jej własnym

interesie jest zachowanie milczenia. Podejrzewam, że mój

sobowtór nie nabrałby nikogo, kto mnie zna, ale oczy­

wiście nie po to go wynajęto. Facet z agencji ubezpie­

czeniowej wczoraj widział mnie, prawdziwego mnie, po

raz pierwszy w życiu. Nie miał powodu kwestionować

tożsamości gościa, który trzy tygodnie temu pojawił się

u niego w biurze i przedstawił jako Jackson Colton.

- Gdzie byłeś tego dnia, kiedy twój sobowtór ku­

pował tę polisę? Nie możesz udowodnić, że byłeś

gdzieś indziej? Że ktoś ci dotrzymywał towarzystwa?

- Byłem tu, w Prosperino. Dwa dni później miał

się odbyć ślub Lizy. Pamiętam, że chciałem przemyśleć

kilka spraw. Wsiadłem rano do samochodu i nic ni­

komu nie mówiąc, ruszyłem przed siebie. Za benzynę

i posiłki płaciłem gotówką. Gdybym wiedział, że po­

trzebne mi będzie alibi, postarałbym się o nie. Płacił­

bym kartą kredytową, rozmawiał z ludźmi...

Cheyenne pokiwała głową. Nie spuszczała z niego

wzroku.

background image

92

KAREN HUGHES

- Wspomniałeś, że Law ma trzy powody, aby cię

podejrzewać. Jaki jest trzeci?

- Trzeci... - Jackson poczuł, jak niewidoczna ob­

ręcz zaciska mu się wokół piersi. - Trzeci ma związek

z tobą.

- Ze mną? Jaki?
- Na przyjęciu urodzinowym Joego prosiłaś, żebym

przyniósł ci coś do picia. Mieliśmy wznieść toast za

zdrowie jubilata. Oba barki na patio były oblężone.

Postanowiłem skorzystać z barku w gabinecie stryja.

Zanim wszedłem do holu, obejrzałem się przez ramię.

Patrzyłaś na mnie.

- To prawda - przyznała, rumieniąc się po czubki

uszu. Przeniosła spojrzenie na splecione na kolanach

dłonie. - Pamiętam, o czym myślałam. Żebyś szybko

do mnie wrócił.

- Zamierzałem. - Zawahał się. - Cheyenne, czy

detektyw Law przesłuchiwał się tamtego wieczoru?

- Law nie. Jakiś inny policjant. Zanim pozwolono

nam opuścić ranczo, wszyscy musieliśmy składać ze­

znania. Pytano mnie, czy czyjeś zachowanie nie wzbu­

dziło moich podejrzeń, czy nie zauważyłam kogoś z pi­

stoletem. Takie rzeczy.

- Odkąd Law ubzdurał sobie, że to ja strzelałem,

ponownie przesłuchuje osoby obecne na przyjęciu.

Myślę, że niedługo wezwie ciebie.

- Niepotrzebnie straci czas. Nie widziałam, kto pró­

bował zabić Joego.

- To prawda. Ale widziałaś mnie w holu. Patrzyłaś,

jak znikam w środku.

background image

WIZJONERKA

93

- Owszem. I co z tego?

- A później jeszcze obserwowałaś hol?

- Nie. - Zmarszczyła czoło, usiłując sobie przypo­

mnieć, co dokładnie robiła. - Rozmawiałam z Rebeką

Powell... podszedł do nas Rafe... i zaraz potem usły­

szeliśmy strzał. Rafe pociągnął nas obie na ziemię. -

Rozłożyła ręce w geście bezradności. - W jaki sposób

mogę pomóc policji? Mówiąc, gdzie byłeś, tuż zanim

padł strzał? Dając ci alibi?

- Alibi? - Rozciągnął usta w ironicznym uśmie­

chu. - Niestety. Ustalono trajektorię kuli. Policja wie,

że człowiek, który oddał strzał, stał w pobliżu wejścia

do holu. Tam, gdzie widziałaś mnie chwilę wcześniej.

- No tak, ale ty wszedłeś do środka.
- A ty zaczęłaś rozmawiać z Rebeką. Przestałaś pa­

trzeć w moją stronę. Po kilku sekundach mogłem wy­

łonić się ze środka, wyciągnąć broń i strzelić.

Dojrzał w jej oczach błysk zrozumienia.

- Można zatem powiedzieć, że jeśli powiem La­

wowi, co widziałam, on nabierze jeszcze większych

podejrzeń co do twojej osoby.

- Właśnie.
Wstała z fotela i przeszła na koniec ganku. Skrzy­

żowawszy ręce na piersi, wpatrywała się w krzaki róż

na trawniku przed domem. Włosy, czarne niczym niebo

w bezksiężycową noc, opadały jej prosto na plecy.

- Dziwne - powiedziała cicho. - Jackson Colton,

który jak sam przyznaje, całe życie unikał poważnych

związków, nagle pragnie być ze mną...

- Ja naprawdę...

background image

94

KAREN HUGHES

- I tak się szczęśliwie składa, że jestem jedyną ko­

bietą, która może cię uratować od więzienia. Wystar­

czy, że w rozmowie z Lawem przemilczę, że widzia­

łam cię w holu.

Jackson zacisnął powieki. Jako prawnik, mógł się

spodziewać takiej właśnie reakcji. Jako mężczyzna,

który z każdą minutą darzył Cheyenne coraz większym

uczuciem, obawiał się jej. Przez chwilę milczał.

- Nie przyszedłem tu po to, aby cię oczarować,

uwieść i w ten sposób zapewnić sobie wolność.

- Czyżby? - Zmierzyła go uważnie wzrokiem.

W jej oczach płonął gniew. - Zakochana kobieta nie­

chętnie składa zeznania obciążające kochanka.

- A więc będziemy kochankami?

Uniosła brodę.

- Do tego dążyłeś dziś rano. Przekonałeś się, że

nie jestem osobą, którą łatwo poderwać. Plan A spalił

na panewce. Miałeś cały dzień na to, aby wymyślić

nową linię obrony. Czy to jest twój plan B, Jackson?

Czy przyszedłeś tu, licząc na to, że przekabacisz mnie

na swoją stronę? Uprosisz, abym nic nie mówiła po­

licji?

Rozumiał jej pretensje, lecz nie umiał powstrzymać

złości, jaka w nim narastała. Zeskoczywszy z balustra­

dy, zbliżył się do Cheyenne i popatrzył jej prosto

w oczy.

- Posłuchaj - rzekł, usiłując zachować spokój. -

Rano pragnąłem czegoś więcej. Sam pocałunek mnie

nie zadowalał. To było chyba dość oczywiste. Pragnę

cię, Cheyenne. Za każdym razem, kiedy cię widzę, kie-

background image

WIZJONERKA

95

dy czuję zapach twojej skóry, twoich włosów, to prag­

nienie się pogłębia. Na przykład teraz...

- Ja... - Cofnęła się. On postąpił krok za nią. -

Nie chcę...

- A ja chcę. Chcę cię zabrać w jakieś ciche, ro­

mantyczne miejsce, siedzieć z tobą w blasku świec. -

Wodził wzrokiem po jej twarzy, jakby każdy skrawek,

każdy szczegół, powierzał swej pamięci. - Chcę pić

z tobą wino, chcę powoli zdejmować z ciebie ubranie

i słyszeć, jak wzdychasz z podniecenia. Chcę się z to­

bą kochać, całować cię. Chcę, abyś zapomniała, że po­

za mną żyją na świecie inni mężczyźni. Tego chcę,

Cheyenne.

Wargi jej drżały.

- Przestań - szepnęła. - Nie potrafię logicznie my­

śleć, kiedy mówisz takie rzeczy.

- To dobrze. Ja też nie potrafię logicznie myśleć,

kiedy jestem blisko ciebie. - Wziął głęboki oddech.

- Dzisiejszy pocałunek nie miał nic wspólnego z moi­

mi problemami. I nie przyszedłem tu po to, aby cię

„przekabacić". Nie zamierzam cię prosić, abyś cokol­

wiek ukrywała przed Lawem. Przeciwnie, zależy mi

na tym, abyś powiedziała mu prawdę. Tak jak ja to

zrobiłem.

Czubkiem języka zwilżyła usta.
- Jesteś pewien? - spytała. - Naprawdę chcesz, że­

bym powiedziała policji, że stałeś niemal w tym sa­

mym miejscu, z którego oddano strzał?

- Nie, psiakrew! Wcale nie chcę! - Odgarnął

z czoła włosy. - Ale taka jest prawda i nic tego nie

background image

96

KAREN HUGHES

zmieni. Nie strzelałem do Joego. Byłem w połowie

drogi do baru, kiedy usłyszałem huk. Wybiegłem z po­

wrotem na patio, gdzie panował straszliwy harmider.

Szkoda, że z nikim nie rozmawiałem w chwili, gdy

strzelano. I szkoda, że nikt mnie nie widział, kiedy ten

drań po raz drugi usiłował zabić Joego. Od roku wła­

ściwie dwie sprawy zaprzątają moje myśli: ty i zama­

chowiec. Cały czas rozpamiętuję nasze spotkanie...

- Może ja... - zaczęła niepewnie.
- Może ty co?

Spuściła wzrok.

- Też o tobie myślę - przyznała cicho. - Od tamtej

pory nie potrafię o tobie zapomnieć.

Jej słowa sprawiły mu głęboką satysfakcję.
- Więc nie powinno cię dziwić, że zależy mi na

tym, abyśmy spróbowali życia we dwoje. Skoro przez

tyle czasu nie zapomnieliśmy o sobie... Może to coś

znaczy?

- Może. I może boję się poznać odpowiedź?
- Ja również mam pietra. Tylko wyglądam na choj-

raka, a w rzeczywistości... - Przetarł ręką brodę. -

Cieszę się, że mnie odepchnęłaś, kiedy chciałem... no

wiesz. Takie powolne odkrywanie cech drugiej osoby

ma niezaprzeczalny urok.

- Tak sądzisz?

- Zdecydowanie. Przekonałem się, na przykład, że

jesteś osobą silną, stanowczą. Posiadasz cechy wojow­

nika.

- To po matce. W jej żyłach płynęła krew wojow­

ników.

background image

WIZJONERKA

97

Przez chwilę nie odzywał się.

- Wiesz - powiedział wreszcie. - Mimo wszystko

uważam się za szczęściarza.

- Za szczęściarza? - Popatrzyła na niego z niedo­

wierzaniem. - Policja podejrzewa cię o próbę zamor­

dowania Joego, więc nie bardzo rozumiem...

- Kiedy mam dużo spraw na głowie - przerwał jej

- albo gdy nie mogę sobie z czymś poradzić, zwykle

idę do kina. Najlepiej mi się myśli, kiedy siedzę w cie­

mnej sali, wpatrując się w ekran. - Podniósł rękę. Za­

mierzał pogładzić Cheyenne po włosach. Nagle jednak

przypomniawszy sobie, co jej obiecał, opuścił dłoń. -

Właśnie tamtego dnia po rozmowie na komisariacie

wybrałem się do kina w Prosperino. Po wyjściu spot­

kałem ciebie. I co? Może nie jestem szczęściarzem?

Zadrżała. Nigdy dotąd nie sądziła, że głos może pie­

ścić czulej od dotyku. Romantyczne miejsce, blask świec,

wino, pocałunki. Jak bardzo tego pragnęła! Marzyła

o tym, aby Jackson zamienił słowa w czyn, aby zburzył

mur, jakim odgradzała się od miłości. Z drugiej strony

bała się. Dopiero niedawno zabliźniła się rana w jej sercu.

- Doceniam fakt, że powiedziałeś mi o policji -

oznajmiła cicho. - O podejrzeniach detektywa Lawa.

- Nie chcę, aby istniały między nami jakieś taje­

mnice czy niedomówienia.

Poczuła ucisk w gardle. Przyszedł do niej i ryzy­

kując, że go odtrąci, wyznał jej prawdę. Ona jednak

nie mogła odwdzięczyć, się tym samym. O swoim da­

rze - o wizjach, jakie ją nawiedzały - nie zamierzała

mu mówić.

background image

98

KAREN HUGHES

- Nie strzelałem do stryja - oświadczył. - To nie

ja usiłowałem go zabić. Mam nadzieję, że kiedy po­

znamy się lepiej, uwierzysz mi na słowo.

Zdała sobie sprawę, że musi się wziąć w garść.

Złość i urażona duma nie pozwoliły jej jasno myśleć.

Skup się, nakazała sobie w duchu.
Po przesłuchaniu na komisariacie, kiedy już wie­

dział, że jest podejrzany i że jej zeznania mogą go je­

szcze bardziej obciążyć, Jackson wcale do niej nie

przyjechał. Wcale nie chciał jej uwodzić. Pojechał do

kina.

To ona tam na niego czekała.

Zamknęła oczy. Dar, który odziedziczyła po matce,

umożliwiał jej niesienie pomocy, ale wyłącznie lu­

dziom dobrym. Tego dnia, kiedy Jackson rozmawiał

z detektywem, ona miała wizję. Nie rozumiała, na

czym polegają jego problemy, ale wiedziała, że musi

mu pomóc.

Dlatego, że jest niewinny.
Przeniosła spojrzenie na jego twarz.

- Wierzę ci, Jackson. Wiem, że nie strzelałeś do

Joego.

Zmrużył oczy.

- Skąd wiesz?

- Po prostu wiem.

Pokręcił głową.
- To mi nie wystarczy, Cheyenne. Dziś rano byłaś

gotowa uciekać przede mną, bo twierdziłaś, że nic

o mnie nie wiesz. Teraz mówisz, że wierzysz w moją

niewinność. Co się zmieniło?

background image

WIZJONERKA

99

- Nic. Twoje oczy nie kłamią.

- Moje oczy?

- Tak.

- No dobrze. - Wzruszył ramionami. - Mam dalej

nie drążyć, tak?

Niebo przybrało stalowy kolor.

- Domyślasz się, kto może życzyć twojemu stry­

jowi śmierci?

- Nie. Ktokolwiek to jest, zadał sobie wiele trudu,

aby skierować na mnie podejrzenia. - Instynktownie

zginał i prostował palce. - Przypuszczam, że przygo­

tował dla mnie mnóstwo innych niespodzianek.

Wiatr wzmógł się. Jakby dla ochrony przed chło­

dem, Cheyenne potarła dłońmi ramiona. Chociaż wciąż

nie miała pomysłu, w jaki sposób może pomóc Jack­

sonowi, wiedziała, że jest to tylko kwestia czasu. Prę­

dzej czy później zawsze coś jej przychodziło do głowy.

- Zimno ci?

Podniosła wzrok; nie zdawała sobie sprawy, że

Jackson ją obserwuje.

- Trochę. - Obejrzawszy się przez ramię, zerknęła

na uchylone drzwi. - Powinnam sprawdzić, czy Meg-

gie nie zrzuciła z siebie koca.

- Słusznie - rzekł, nie odrywając od niej oczu. -

Czy teraz, kiedy wiesz, że może w przyszłości trafię

do więzienia, wciąż chcesz mnie lepiej poznać?

Przypomniała sobie wizję, którą miała rano - ona

i Jackson leżą rozgrzani na chłodnym prześcieradle,

a ich nagie ciała spowija blask świec. Przypomniała

sobie też, co Jackson mówił przed paroma minutami,

background image

100 KAREN HUGHES

o romantycznym miejscu, blasku świec, winie, poca­

łunkach.

- Czy gdybym zmieniła zdanie, przestałbyś tu przy­

chodzić? - spytała.

- Nie. Starałbym się przekonać cię, że jestem wart

bliższego poznania. To po pierwsze. A po drugie, i tak

bym przychodził. Obiecałem Blake'owi, że pomogę mu

przygotować teren do festynu. Poczynając od jutra, bę­

dę mieszkał u niego w pokoju gościnnym. Może więc

spotkalibyśmy się wieczorem, co? - Wyszczerzył zęby

w uśmiechu. - Jeśli zastanawiasz się, co się za tym

kryje, śpieszę wyjaśnić: nic. Po prostu chcę cię zaprosić

na kolację.

Kąciki ust jej zadrżały. Niesamowite, pomyślała.

Spotkali się zaledwie dwa dni temu, a już tyle zmian

zaszło w jej życiu. No cóż, widocznie tak ma być.

Przeszła na środek ganka i przystanąwszy z ręką na

drzwiach, popatrzyła na Jacksona.

- Ja zapraszam. Mam ochotę coś ugotować. -

Uśmiechnęła się. - Przyjdź o siódmej. Tylko się nie

spóźnij.

- Będę punktualnie.

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Przez następnych pięć dni życie w Hopechest ob­

racało się wokół wielkiego festynu. Jak co roku prze­

widywano, że główną atrakcją będą zawody rodeo.

Jackson pracowicie spędzał czas: łatał dach, wyko­

nywał drobne roboty w stajni i w stodole, nadzorował

prace malarskie - ekipa złożona z Johnny'ego Collinsa

i paru innych nastolatków pomalowała na biało budy­

nek, w którym mieściły się sypialnie, pawilon, w któ­

rym prowadzono terapię, oraz stołówkę.

Najbardziej męcząca była naprawa płotu: przecią­

ganie setek metrów drutu kolczastego między wbite

w ziemię pale.

Studiując, a potem siedząc przy biurku w klimaty­

zowanym gabinecie, Jackson zapomniał o tym, ile się

trzeba naharować, kiedy się mieszka na ranczu. I jak

wiele satysfakcji daje praca fizyczna. Satysfakcji, któ­

rej w niczym nie umniejszają obolałe mięśnie ani po­

jawiające się codziennie nowe bąble, odciski, skale­

czenia.

Gdy wreszcie nadszedł ten niecierpliwie oczekiwa­

ny dzień - Dzień Pamięci, dzień wielkiego festynu -

Jackson stał przed domem Blake'a Fallona i popijając

kawę, patrzył na złocistoróżowy wschód słońca.

background image

102

KAREN HUGHES

Zastanawiał się, dlaczego praca w San Diego nie

sprawia mu identycznej satysfakcji. Przed oczami miał

idylliczny, tchnący spokojem krajobraz, ale w nim sa­

mym szalała burza. Nie potrafił uporać się z emocjami,

a wiedział, że nie może dłużej tkwić w stanie zawie­

szenia; musi podjąć kilka ważnych decyzji, z których

część na pewno zaważy na jego dalszym życiu.

Na samą myśl o powrocie do San Diego zrobiło

mu się słabo. Praca z ojcem w Colton Enterprises już

dawno przestała być przyjemnością. Trzymała go tam

tylko jedna rzecz: poczucie lojalności wobec stryja.

Oczywiście Joe Colton wielokrotnie go zapewniał,

że nie będzie miał mu za złe, jeżeli zrezygnuje z pracy,

do której stracił serce. Mimo to Jacksona dręczyły wy­

rzuty sumienia; bądź co bądź na stworzenie Colton En­

terprises stryj poświęcił wiele lat swojego życia.

Prawdę rzekłszy, musiał podjąć dwie decyzje: czy

zmienić miejsce pracy, a także czy pozostać przy za­

wodzie prawnika. Może warto zająć się czymś innym?

Ale czym? Na razie nie miał żadnego pomysłu.

Spojrzał na żwirową drogę. Gdzieś w oddali kogut

zapiał na powitanie dnia. Wytężając wzrok, Jackson

dojrzał ukryte w porannej mgle skromne domki,

w których mieszkała część personelu rancza.

Od pięciu dni codziennie wieczorem pukał do drzwi

jednego z nich. Dwa razy Cheyenne sama przyrządziła

kolację, dwa razy wybrali się na kolację do Prosperino,

wczoraj zaś uprosił kucharkę z Hopechest, aby zapa­

kowała mu do kosza kilka kanapek, miskę sałatki zie­

mniaczanej i dwa kawałki placka morelowego. Poje-

background image

WIZJONERKA

103

chali z Cheyenne na plażę, rozłożyli koc nad wodą

i zjedli kolację pod gołym niebem, wsłuchując się

w szum fal.

Było mu wszystko jedno, czy dokądś pojadą, czy

też zostaną w domu. Liczyło się to, że są razem. We

dwoje.

- Psiakrew! - mruknął.

Miał wrażenie, że porusza się po omacku. Wiedział,

że musi jakoś nad wszystkim zapanować: rozstrzygnąć

kwestię pracy, przeanalizować swoje życie osobiste.

Dotychczas nie przedkładał jednej kobiety nad inne,

teraz to się zmieniło.

Zależało mu tylko na jednej - na Cheyenne. Myślał

o niej bez przerwy. Pragnął jej aż do bólu. A jednak

nic w tej sprawie nie czynił. Ani razu w ciągu tych

pięciu dni nie dotknął Cheyenne. Dotrzymał słowa.

Bał się, że dłużej tego nie zniesie. Że jeśli wkrótce

jej nie pocałuje, nie pogładzi, nie dotknie, oszaleje -

rzuci krzesłem w podłogę, walnie pięścią w ścianę...

Próbował zapanować nad emocjami, wziąć się

w garść. Nie po raz pierwszy w życiu jakaś kobieta

wzbudza w nim pożądanie. Ale żadnej dotąd nie po­

żądał z taką siłą. Czyżby to znaczyło, że...

Zacisnął rękę na kubku z kawą. W przeszłości, gdy

tylko czuł, że któraś ze stron zaczyna się mocniej an­

gażować, natychmiast wycofywał się. Nikt nie cierpiał,

nie miał poczucia krzywdy. Tym razem jednak wcale

nie chciał się wycofać; chciał spędzić z Cheyenne re­

sztę życia.

Problem w tym, że nie mógł, przynajmniej dopóki

background image

104

KAREN HUGHES

ciążyło na nim podejrzenie o próbę zabójstwa. Od cza­

su rozmowy na komisariacie w Prosperino detektyw

Law się z nim nie kontaktował. Coś mu jednak mó­

wiło, że to nie wróży nic dobrego.

W trakcie wspólnie spędzanych wieczorów Che-

yenne nie poruszała tematu śledztwa. Nie zastanawiała

się nad tym, czy on, Jackson, trafi do więzienia i co

wtedy będzie; po prostu wierzyła w jego niewinność.

Świetnie, pomyślał, wylewając resztę kawy na tra­

wę. Jest niewinny. Problem polega na tym, że nie po­

trafi tego udowodnić. Dopóki jednak nie oczyści się

z zarzutów, nie powinien niczego obiecywać Che-

yenne. Nie powinien też niczego od niej żądać, żad­

nych zapewnień czy deklaracji.

Póki oczami wyobraźni widział zatrzaskujące się

drzwi celi, póty miał związane ręce.

Tego samego dnia w Waszyngtonie Rand Colton

pożegnał się czule z żoną i obiecawszy jej, że najdalej

o dwunastej będzie z powrotem, ruszył do biura.

Wczesnym popołudniem zamierzali wybrać się w trój­

kę do zoo - on, Lucy i pięcioletni Maks. Rand wie­

dział, że w domu nie zdoła popracować; Maks był tak

podniecony myślą o wycieczce, że dosłownie roznosiła

go energia.

Ubrany w jasne spodnie i sportową koszulę, sie­

dział przy biurku i pijąc kawę, czytał oświadczenie zło­

żone policji przez człowieka, który wyszedł w nocy

na jogging. I kiedy tak biegał, zobaczył, jak klient Ran­

da wchodzi tylnymi drzwiami, z puszką benzyny w rę-

background image

WIZJONERKA

105

ku, do swojego sklepu. Pół godziny później sklep sta­

nął w ogniu.

Eksperci uznali, że ogień został podłożony.

Jak się dowiedział Rand, amator nocnego joggingu

dwa razy się rozwodził i czterokrotnie odsiadywał wy­

rok za przemoc w rodzinie. Rand zastanawiał się, jak

wykorzystać te informacje - na ławie przysięgłych za­

siadały głównie kobiety - kiedy zadzwonił jego telefon

komórkowy.

- Colton, słucham - powiedział, odczepiwszy ko­

mórkę od paska.

- Rand?
- Emily? - Na dźwięk głosu adoptowanej siostry

wszystkie sprawy przestały być ważne. Od trzech dni

Emily nie dawała znaku życia. - Co u ciebie? Jak się

czujesz?

- Dobrze. Słowo honoru.

Zalała go fala ulgi. Tak bardzo się o nią bał. Już

po raz drugi ktoś próbował pozbawić ją życia.

- Gdzie jesteś? - Z szuflady biurka wyciągnął atlas

drogowy.

Osiem miesięcy temu jakiś facet ukrył się w sypial­

ni Emily na terenie rodzinnego rancza i usiłował ją

zabić. Przerażona dziewczyna wyrwała mu się i uciekła

z domu. Rodzina żyła w straszliwym napięciu, myśląc,

że Emily porwano. Kiedy przyszedł list z żądaniem

okupu, Joe bez wahania zapłacił żądaną sumę. Po pew­

nym czasie Emily zadzwoniła do Randa i wyjaśniła

mu, co się stało: nie została porwana, lecz uciekła;

ukrywa się w małym miasteczku o nazwie Keyhole

background image

106

KAREN HUGHES

w stanie Wyoming. Wyłuszczyła mu też swoją teorię

na temat wypadku sprzed wielu lat i roli, jaką w nim

odegrała kobieta podająca się za ich matkę. Emily ub­

łagała Randa, aby postarał się czegoś o niej dowie­

dzieć. Rand zgodził się, choć nie liczył na żadne re­

welacje.

Informacje, jakie zdołał zebrać, wprost nie mieściły

się w głowie. Podobnie jak informacja od Emily, że

ten sam człowiek, który zaczaił się na nią w Hacienda

de Alegria, ponownie usiłował ją zabić.

- W Red River w stanie Montana - odparła. - To

taka mała mieścinka przy samej granicy z Wyoming.

- Zaraz znajdę. Mam przed sobą mapę... - Po

chwili zatrzymał palec na kropce przy linii oznacza­

jącej szosę. Boże kochany, pomyślał; ona jest tak da­

leko. - W porządku, mam. Czy Wyatt wie, gdzie cię

szukać? - spytał.

Wyatt Russell, przyjaciel i do niedawna współpra­

cownik Randa, jako dziecko mieszkał w Hopechest.

Kiedy po wielu latach spotkał w Keyhole dziewczynę,

w której kochał się na studiach, postanowił zrezygno­

wać z błyskotliwej kariery, jaką robił w Waszyngtonie,

i przeprowadzić się na prowincję.

- Tak, dzwoniłam do niego. Tylko ty i on wiecie,

że jestem w Red River. - Na moment Emily umilkła.

- Wyatt twierdzi, że Toby Atkins, szeryf z Keyhole,

postawił na nogi miejscową policję. Podobno trwają

intensywne poszukiwania faceta, który mnie zaatako­

wał. - Głos się jej załamał. - Wszyscy w Keyhole byli

dla mnie tacy dobrzy, Rand. A ja... spfowadziłam na

background image

WIZJONERKA

107

nich niebezpieczeństwo. Ten facet... on zabije każde­

go, kto będzie próbował mi pomóc.

- Nie zabije. Ani ciebie, ani nikogo - oznajmił sta­

nowczo jej brat. Pocierając ręką twarz, wziął głęboki

oddech. - Już o tym rozmawialiśmy, Em. Przyjedź do

mnie. Do Waszyngtonu. Zaopiekuję się tobą.

- Nie mogę, Rand. On się dowie. I przyjedzie za

mną. Nie chcę narażać ciebie, Lucy i Maksa.

Jakoś wciąż zapominał o tym, że jego małą siostrzy­

czkę, szczupłą, kruchą istotę o falujących kasztano­

wych włosach i dołeczkach w policzkach, cechuje

wielki upór. Teraz słyszał go w jej głosie. Wiedział,

że kiedy Emily wbije sobie coś do głowy, nikt i nic

nie jest w stanie wpłynąć na to, by zmieniła decyzję.

- Nie potrzebujesz pieniędzy? - spytał.
- Nie. Znalazłam pracę w kawiarni. - Podyktowała

mu swój numer telefonu.

Rand szybko zapisał go na skrawku papieru.

- Słuchaj, jutro lecę służbowo do Sacramento. Mo­

gę jednak przesunąć wyjazd i przylecieć do ciebie. Na

dzień lub dwa. Czułbym się o wiele lepiej, gdybym

choć przez chwilę widział cię na własne oczy.

- Nie, Rand. Umówiliśmy się. Osoba, która wyna­

jęła tego zbira, prawdopodobnie uważnie obserwuje

wszystkich członków rodziny. To zbyt ryzykowne;

Rand skinął głową.

- Masz rację. Z drugiej strony, jako starszy brat

chciałbym pomóc swojej młodszej siostrzyczce.

- Pomagasz. Kocham cię.
- Ale chciałbym zrobić coś więcej...

background image

108

KAREN HUGHES

- Zrobiłeś. Namówiłeś Austina McGratha, żeby

zbadał tę sprawę. Nie wiesz, czy zdołał dowiedzieć się

czegoś o mamie?

- Jeszcze nie, Em. I być może nigdy niczego się nie

dowie. Na razie opieramy się na własnych przypuszcze­

niach i domysłach. Ale przecież możemy się mylić.

- Nie mylimy się. A Austin na pewno coś znajdzie.

Bo jeśli nie, to ten koszmar nigdy się nie skończy.

Cheyenne rozpoczęła pracę w Hopechest dwa dni

przed zeszłorocznym Dniem Pamięci, toteż rok temu

nie brała udziału w przygotowaniach do festynu.

W tym roku ochoczo nadrabiała zaległości. Miała peł­

ne ręce roboty i była zachwycona.

- Na razie wszystko idzie zgodnie z planem -

poinformowała Jacksona, kiedy wpadli na siebie koło

południa. - Wyścigi dookoła beczek i ujeżdżanie za­

częły się punktualnie co do minuty.

- Skoro ty wszystkim zawiadujesz, nie może być

inaczej.

- Jazda na byku zacznie się po przerwie na lunch.

- Zerknęła do notesu. - Tak samo jak łapanie cielaków

na lasso i strzelanie do celu. Zawody w łucznictwie

oraz w jedzeniu ciasta też są po południu.

- Całe szczęście, że nad tym panujesz. - Przecis­

nęli się bliżej ogrodzenia, aby popatrzeć na zawody

w ujeżdżaniu. - Wygląda na to, że wszyscy się do­

skonale bawią.

Ponieważ rano w takim pośpiechu wyszła z domu,

że zapomniała wziąć okulary przeciwsłoneczne, teraz

background image

WIZJONERKA 109

musiała przysłaniać oczy ręką. Widzowie siedzieli na

świeżo pomalowanym ogrodzeniu, głośno kibicując

kowbojowi, który jak najdłużej usiłował utrzymać się

na wierzgającym rumaku.

- Chociaż niektórzy lepiej od innych - dodał po

chwili Jackson, gdy kowboj w tumanach kurzu wylą­

dował na ziemi.

Kątem oka Cheyenne spostrzegła, jak Jackson ski­

nieniem głowy pozdrawia Johnny'ego Collinsa, który

siedział na ogrodzeniu w towarzystwie kolegów z Ho-

pechest. Johnny odpowiedział na powitanie, po czym

skupił uwagę na kowboju w skórzanych kowbojskich

spodniach, który ruszył do przegrody, aby udzielić

wskazówek następnemu jeźdźcowi.

- Zauważyłam, że wielokrotnie w tym tygodniu

prosiłeś Johnny'ego o pomoc - powiedziała cicho do

Jacksona. - Był w ekipach, których pracę nadzorowa­

łeś. Chciałabym, aby nabrał przekonania, że coś potrafi,

że nie jest zerem, co usiłował wmówić mu jego ojciec.

- Johnny to dobry dzieciak. W dodatku zdolny.

I pilny. Kiedy wyznaczy mu się robotę, to haruje w po­

cie czoła. Zasługuje na lepszy los.

Cheyenne uznała, że może sobie pozwolić na kilka

minut relaksu. Schowała długopis do kieszeni spodni,

wsunęła notes pod pachę, po czym oparła nogę o ogro­

dzenie. Chwilę później z przegrody wyskoczył kolejny

wierzgający rumak. Jeździec jedną rękę zaciskał na

siodle, drugą trzymał w górze, jakby chciał dosięgnąć

nieba. Wytrwał w tej pozycji sekundę czy dwie, a po-

temsam poszybował w górę.

background image

110

KAREN HUGHES

- I na tym polega przyjemność ujeżdżania? - spy­

tała Cheyenne. - Ze przez chwilę człowiek unosi się

w powietrzu?

- Wolałbym unosić się w helikopterze albo ze spa­

dochronem - odparł z uśmiechem Jackson. Po tygo­

dniu pracy na świeżym powietrzu twarz miał ogorzałą.

- Ja osobiście nie mogę się doczekać strzelania do celu.

Mam sędziować.

- Szkoda, że nie uczestniczysz w zawodach. Chęt­

nie obejrzałabym cię w akcji.

- Wiesz, biorąc pod uwagę podejrzenia, jakie żywi

wobec mnie Thad Law, lepiej, abym nie chwalił się

swoimi umiejętnościami strzeleckimi.

- Słusznie. - Nie zastanawiając się, położyła rękę

na jego dłoni. - Pomogę ci w sędziowaniu.

- Wspaniale. - Przycisnął jej dłoń do serca. - Nie

wiem, czy zauważyłaś, ale bardzo lubię twoje towa­

rzystwo.

Ja twoje również, pomyślała Cheyenne. W ciągu

ostatniego tygodnia spotykali się codziennie; jedli ko­

lację u niej na ganku, w eleganckich restauracjach, raz

nawet na plaży w blasku księżyca. 1 rozmawiali. Bez

przerwy. O wszystkim i o niczym.

W tym czasie Jackson ani razu jej nie dotknął. Na­

wet nie próbował. Każdej nocy wracał do siebie, a ona

kładła się spać do własnego łóżka. Często przewracała

się z boku na bok i wpatrując się w sufit, rozmyślała

o tym, jak by to było, gdyby Jackson leżał obok. Sama

prosiła go o wstrzemięźliwość, nalegała, że wpierw

muszą się poznać, ale to w żaden sposób nie ostudziło

background image

WIZJONERKA

111

jej pożądania. Kiedy był blisko, miała ochotę zarzucić

mu ręce na szyję i...

Po raz pierwszy w życiu zrozumiała, jak silnym

uczuciem może być zachłanność. Pragnęła Jacksona

Coltona bardziej niż jakiegokolwiek mężczyzny na

świecie. Tak jak skąpiec pragnie bogactwa.

Mimo to gdzieś podświadomie odczuwała strach.

Mogłaby powierzyć Jacksonowi swoje ciało, może

swoje serce. Ale nie mogłaby mu powierzyć swoich

tajemnic...

Przeszył ją dreszcz. Co by było, gdyby opowiedzia­

ła mu o wizjach, o darze jasnowidzenia, a on zrobiłby

to samo co Paul, czyli popatrzył na nią jak na wariatkę?

Wolała nie ryzykować. Tego typu reakcja by ją całkiem

załamała.

- Cheyenne, co ci jest?

- Nic.

- Zadrżałaś.
- Nic mi nie jest - powtórzyła.
Nie wypuszczając jej ręki, Jackson pochylił się

i wbił w Cheyenne wzrok.

- Zmieniłaś o mnie zdanie?

Zamrugała.

- Czy... Nie rozumiem.
- Może uznałaś, że podejrzenia Lawa są uzasadnio­

ne. Może boisz się samego mojego dotyku. - W jego

głosie rozpoznała znajomą nutę bólu.

Popatrzyła na ich złączone ręce. Wolałaby pozostać

obojętna na jego bliskość, na dźwięk głosu, na zapach.

Ale było już za późno.

background image

112

KAREN HUGHES

Podniosła oczy. Nie potrzebowała wizji, aby wie­

dzieć, że mu na niej zależy.

- Wiem, że jesteś niewinny, Jackson. I nie boję się

twojego dotyku.

- Czegoś się jednak boisz - oznajmił cicho. - Wi­

dzę to w twoich oczach.

- Ja... - Nie miała siły dłużej opierać się pory­

wom serca. Ani siły, ani chęci. - Chcę, żebyśmy byli

razem.

Zmarszczył czoło.
- Czy ja dobrze usłyszałem?

- Tak.
Delikatnie odciągnął ją na bok, tak by ze wszystkich

stron nie otaczał ich tłum kibiców.

- Przepraszam, ale muszę to uściślić - rzekł, kiedy

miał pewność, że nikt ich nie usłyszy. - Chcesz, że­

byśmy zostali kochankami?

- Tak.
- Skąd ta nagła zmiana? Co ją spowodowało?
- Nie wiem. - Wolno wypuściła z płuc powietrze.

- Po prostu przyłożyłeś moją dłoń do swojego serca

i... i to wystarczyło.

Drugą ręką odgarnął jej z twarzy kilka kosmyków,

które wysunęły się z warkocza.

- Więc uważasz, że już mnie znasz? - spytał

z uśmiechem. - Że przez ten tydzień zdołaliśmy się

na tyle dobrze poznać, aby...

- Tak - przerwała mu niemal w pół słowa.

Nagle jednak coś sobie przypomniała i zaczerwie­

niła się. Kilka minut temu Jackson ujął jej dłoń. Był

background image

WIZJONERKA

113

to ich pierwszy kontakt fizyczny od tygodnia. Może

już nic go w niej nie pociąga? Może...

Wyciągnąwszy spod pachy notes, przycisnęła go do

piersi niczym tarczę ochronną.

- To znaczy, jeśli ty tego nadal chcesz. - Przygryz­

ła wargę. - Ale jeśli się rozmyśliłeś...

- Co? Ja? Nie żartuj! - Rozejrzał się wkoło, po

czym ponownie utkwił wzrok w jej twarzy. - Pewnie

nie mogłabyś wymknąć się teraz na godzinkę?

Drżąc z podniecenia, zerknęła na zegarek. Docho­

dziło południe. Za kilka minut powinna zajrzeć do sto­

łówki, by sprawdzić, czy zaczęto już podawać sałatkę

ziemniaczaną, kurczaki, placki i desery, innymi słowy

to, nad czym kucharz ze swoimi pomocnikami harował

od rana. Potem musi przypilnować, aby wszystkie po­

południowe konkurencje rozpoczęły się punktualnie.

Tyle jeszcze ma do zrobienia! A do tej pory nie wi­

działa wzniesionego wczoraj podium dla zespołu, który

wieczorem będzie przygrywał gościom.

Pokręciła z żalem głową.

- Niestety, popołudnie mam wypełnione pracą.

Szkoda.

- Szkoda. - Przytknął czoło do jej czoła. Tym jed­

nym prostym gestem sprawił, że wszystko wkoło znik­

ło. Istnieli tylko oni. - Wieczorem... - szepnął. - Wie­

czorem spełnią się nasze marzenia.

- Tak... - Serce waliło jej jak młotem.
Nagle za ich plecami rozległ się czyjś donośny

głos:

- A, tu jesteście!

background image

114

KAREN HUGHES

Obejrzeli się za siebie. Od Joego i Meredith Col-

tonów dzieliło ich zaledwie pół metra.

- Państwo Coltonowie. - Cheyenne zrobiła się

czerwona jak burak na myśl o tym, że stryj Jacksona

mógł usłyszeć, co planują na wieczór. - Witam ser­

decznie. Jak to miło, że państwo przyjechali.

- Żadne państwo. Po prostu Joe i Meredith. - Starszy

pan uśmiechnął się spod ronda kapelusza. - A jeśli nie

liczyć tych paru lat, kiedy jako senator mieszkałem w Wa­

szyngtonie, to festynu w Hopechest nigdy nie opuściłem.

- Odwróciwszy się do swojego bratanka, chwycił jego

dłoń i potrząsnął nią energicznie. - Jak tam, chłopcze?

- Nie najgorzej - odparł Jackson, po czym mrugnął

porozumiewawczo do Cheyenne.

Siłą woli zmusiła się do tego, aby przestać myśleć

o czekających ją wieczorem uciechach z Jacksonem

i skupić się na jego rodzinie. Patriarcha rodu, Joe Col-

ton, ubrany był w zwykłą koszulę w kratkę, znoszone

dżinsy, stare kowbojskie buty. Jego żona też miała na

sobie dżinsy, tyle że markowe i obcisłe, podkreślające

jej szczupłą, zgrabną sylwetkę, kozaczki z czarnej tło­

czonej skóry oraz żółtą jedwabną bluzkę ozdobioną

srebrnym haftem, pasującym do srebrnej wstążki u bia­

łego kapelusza. Stroju dopełniała mała skórzana toreb­

ka na srebrnym łańcuchu i lśniące w uszach brylan­

towe kolczyki wielkości małych landrynek.

- Dosłownie parę minut po przyjeździe tu Teddy i Joe

Junior znikli nam z oczu - oznajmiła, rozglądając się

wkoło. - To było wieki temu. Nie widzieliście ich?

- Ja nie - odparł Jackson.

background image

WIZJONERKA

115

- A ja tak - odrzekła Cheyenne. - Jakieś pół go­

dziny temu wpadłam na nich za stodołą.

Pomalowanym na czerwono długim paznokciem

Meredith zsunęła z nosa okulary słoneczne i popatrzy­

ła na Cheyenne.

- Aż się boję spytać, co moi synowie porabiali za

stodołą.

- Och, nic strasznego. Po prostu uczyli Priscillę

Cooper wydawać pachą dźwięki.

- Cholera jasna! - warknęła Meredith, po czym

wsunęła okulary na miejsce. - Nawet na chwilę nie

można spuścić ich z oczu.

- Na miłość boską, Meredith. - Joe pokręcił z iry­

tacją głową. - Przecież to jeszcze dzieci!

- No właśnie, ciociu Meredith - wtrącił Jackson.

- Rand i ja tak samo się zabawialiśmy. Pamiętasz, co

zrobiłaś, kiedy nas na tym przyłapałaś?

Meredith zmarszczyła czoło, jakby wysilała pamięć.

- Oczywiście, że pamiętam - oznajmiła pośpiesz­

nie, po czym zwróciła się do Cheyenne: - Nie orien­

tujesz się, gdzie się teraz mogą podziewać?

- Skierowałam ich na placyk za stołówką - odparła

dziewczyna. Zauważyła, że Jackson intensywnie wpa­

truje się w twarz ciotki. - Sophie z Riverem zorgani­

zowali dla młodszych dzieciaków oddzielne zawody.

Konkurencji jest sporo: wyścigi w parach, dojenie

krów, łapanie na lasso cielaków, chwytanie wysmaro­

wanych tłuszczem prosiąt i tym podobne. Myślę, że

chłopcy świetnie się tam bawią.

- Nie wątpię - stwierdziła kwaśno Meredith. - Na

background image

116

KAREN HUGHES

wszelki wypadek pójdę sprawdzić. - Popatrzyła na mę­

ża. - Kochanie?

- Idź sama, gdzieś cię później odnajdę - rzekł Joe,

po czym przeniósł spojrzenie na bratanka. - Tuż przed

wyjściem z domu odebrałem telefon od twojego ojca.

Mówił, że przyjeżdża z Cynthią na kilka dni. Chce

omówić jakieś sprawy zawodowe. Wiem, że jesteś na

urlopie, ale przed spotkaniem z Grahamem chętnie

bym z tobą przedyskutował kilka kwestii.

- Oczywiście.

- No to ja lecę. - Meredith odwróciła się i ruszyła

żwirową ścieżką prowadzącą do stołówki.

- Ona nie pamięta - szepnął Jackson.
- Czego? - spytała Cheyenne.

- Tamtego dnia przed laty, kiedy przyłapała mnie

i Randa na tym, jak wydawaliśmy pachą dość jedno­

znacznie kojarzące się dźwięki. Śmiała się do rozpuku,

a potem kazała nam pokazać, jak to się robi. Przez

następnych kilka lat, mniej więcej raz na miesiąc, któ­

reś z nas przypominało sobie ten incydent i znów ry­

czeliśmy ze śmiechu. Nie mogło to jej całkiem wypa­

rować z pamięci. A jednak miała taką minę, jakby nie

wiedziała, o czym mówię.

- To przez ten wypadek samochodowy - powie­

dział Joe. - Stała się zupełnie inną osobą.

- Istotnie - przyznał Jackson.

Joe wzruszył ramionami.
- Nie chcę o tym teraz myśleć. - Uśmiechnął się

do Cheyenne. - Wybaczysz mi, jeśli na chwilę porwę

Jacksona?

background image

WIZJONERKA

117

- Ależ proszę bardzo. - Zerknęła do notesu. - Zre­

sztą ja też już muszę iść. Najpierw do stołówki, a po­

tem... och, potem mam tysiące innych rzeczy do za­

łatwienia.

Joe spojrzał przed siebie.

- O, widzę Emmetta i Blake'a Fallonów. Dawno

z Emmettem nie rozmawiałem. Chyba powinienem za­

mienić z nim słowo, dowiedzieć się, jak mu się wiedzie

na emeryturze.

- Idź, stryju. Dołączę do was za kilka minut.

- W porządku. Ale nie pali się. - Puściwszy oko

do Cheyenne, Joe skierował się w stronę swojego sta­

rego przyjaciela.

- Nareszcie sami. - Jackson wskazał głową na ros­

nący nieopodal potężny dąb. - Spotkajmy się tu pół

godziny przed konkursem strzeleckim. Moglibyśmy

przejść razem na strzelnicę...

- Dobrze.

Ujął Cheyenne pod brodę i zmusił, aby popatrzyła

mu w oczy.

- Mam jeszcze jedną prośbę.
- Jaką?

- Żebyś wieczorem tańczyła tylko ze mną; zare­

zerwuj dla mnie wszystkie tańce. - Pochyliwszy się,

leciutko musnął wargami jej usta. - Potem zabiorę cię

do domu i będziemy się kochać. Dó szaleństwa. Całą

noc.

Maszerując do budynku mieszczącego stołówkę,

Patsy zaciskała gniewnie pięści. Sprawiała wrażenie

background image

118 KAREN HUGHES

opanowanej, ale wewnątrz drżała z wściekłości. Nie

miała zielonego pojęcia, o czym Jackson mówił. Skąd,

u diabła, mogła wiedzieć, co zrobiła Meredith, kiedy

przyłapała jego i Randa na jakiejś nieprzyzwoitej za­

bawie?

Z twarzą ukrytą za ogromnymi okularami patrzyła

przed siebie, nieznacznym skinieniem głowy odpowia­

dając na powitania ludzi mijanych po drodze. Nie za­

trzymywała się, z nikim nie rozmawiała. Nie była

w nastroju do towarzyskich pogaduszek.

Czuła się samotna i wystraszona. Marzyła o tym,

aby zaszyć się w cichym kącie, spokojnie wszystko

przemyśleć.

Wzięła głęboki oddech, jeden, drugi. Niewiele po­

mogło; wciąż brakowało jej powietrza. Kiedy przed

laty wcieliła się w postać swojej siostry bliźniaczki,

doskonale ze wszystkim dawała sobie radę. Nic nie

zbijało jej z tropu, żadne wspominki czy rozmowy

o sprawach, o których - z racji tego, kim była - nie

mogła pamiętać. Dopiero niedawno zaczęła miewać

chwile słabości czy ataki paniki, takie jak teraz, kiedy

serce waliło jej jak oszalałe.

Otworzywszy skórzaną torebkę, wyjęła ze środka

mały złoty pojemniczek i odkręciła wieczko. Ręce tak

bardzo jej drżałyi że niemal wysypała tabletki na ścież­

kę. Kilkanaście dni temu przekonała się, że jedno va-

lium przestało jej wystarczać. Połknęła więc dwa.

Nagle, kierując się impulsem, skręciła ze ścieżki i na

drżących nogach doszła do niedużej polany osłoniętej

rzędem sekwoi. Tam usiadła na jednym z kilku głazów

background image

WIZJONERKA 119

ułożonych tak, by tworzyły kamienną ławę. Na barwne

kwiaty porastające polanę nie zwróciła najmniejszej

uwagi.

Wciąż czuła na sobie spojrzenie Jacksona, zimne,

harde, nieprzyjazne. Miała wrażenie, że usiłował prze­

niknąć ją na wylot. Musiał coś wiedzieć. Ale co? Czyż­

by znał miejsce pobytu Emily?

Zamknęła oczy. Serce kołatało jej tak mocno, że

z trudem oddychała. Przecież zatarła za sobą wszystkie

ślady. Nikt, zwłaszcza Jackson, nie mógł wiedzieć, że

to ona wynajęła człowieka, który czekał na Emily w jej

sypialni na ranczu. Gdyby ten kretyn Silas Grzechotnik

Pike nie schrzanił roboty, byłoby już po wszystkim.

A tak, Emily uciekła z domu i żyje w ukryciu, prze­

nosząc się z miejsca na miejsce.

Co za niesprawiedliwość losu, pomyślała Patsy. Od

lat nękały smarkulę koszmary. Wyparła z pamięci to,

co się stało dziesięć lat temu, kiedy uczestniczyła

z matką w wypadku samochodowym. Ale co będzie,

jeśli nagle wszystko sobie przypomni? Jeżeli uświado­

mi sobie, że „dwie marriusie", które widziała, to były

siostry bliźniaczki podobne do siebie jak dwie krople

wody? Jeżeli pojawi się jej przed oczami obraz, wy­

łowiony z odmętów pamięci, przedstawiający Patsy,

która zostawia na terenie zakładu dla psychicznie cho­

rych ranną, nieprzytomną Meredith?

Co jeśli...? To pytanie nie dawało jej spokoju.

Przez chwilę kształty i kolory to zlewały się jej

przed oczami, to rozchodziły. Plecy miała mokre od

potu. Po raz tysięczny zaczęła czynić sobie wyrzuty,

background image

120

KAREN HUGHES

że tamtego dnia, kiedy zepchnęła samochód Meredith

do rowu, popełniła kardynalny błąd. Gdyby zabiła Me­

redith i Emily, nie musiałaby się dziś niczego obawiać.

A tak ciągle miała się na baczności. I ona, i jej syno­

wie wiedli dostatnie życie, ale instynktownie czuła, że

to się lada dzień może skończyć. Dlatego musi od­

naleźć Meredith. I Emily. Obie stanowią zagrożenie.

Powinny zginąć. Tak, zasługują na śmierć.

Zdjęła kapelusz i położyła go obok na kamiennej ła­

wie. Mimo dodatkowych pieniędzy, które przekazała na

konto Pike'a, ten dureń wciąż nie wykonał powierzonego

mu zadania: nadal nie wiedział, gdzie Emily się ukrywa.

Wczoraj rozmawiała z prywatnym detektywem, któremu

zleciła odszukanie Meredith. Ten z kolei idiota w dal­

szym ciągu upierał się, że jej siostra zasiliła szeregi bez­

domnych i zmarła przed wieloma laty.

Patsy oznajmiła mu wprost, że nie wierzy w te bred­

nie. Dopiero wtedy uwierzy, że Meredith nie żyje, kie­

dy zobaczy jej ciało w kostnicy. Detektyw odparł, iż

w tej sytuacji poddaje się; rezygnuje z poszukiwań,

chyba że otrzyma kolejną zaliczkę.

Psiakrew, potrzebuje więcej pieniędzy! Podniosła

rękę do ucha, w którym tkwił duży brylantowy kol­

czyk. Nie, nie sprzeda biżuterii. Nie może przecież

przewidzieć przyszłości. Kto wie, może na nic nie bę­

dzie miała czasu; może będzie musiała w pięć minut

spakować się i wyjechać z synami. Przydadzą się jej

wtedy pieniądze i biżuteria. A Joe - szlag by go trafił!

- od lat nie kupił jej żadnego nowego świecidełka, pie­

niądze zaś wydzielał jak najgorszy sknerus.

background image

WIZJONERKA 121

Nagle ogarnął ją błogi spokój. Uświadomiła sobie,

że tabletki zaczęły wreszcie działać. I że w gruncie

rzeczy naprawdę niczego nie musi się obawiać. Wciąż

panuje nad sytuacją. Wieczorem Graham przyjedzie na

kilka dni do Prosperino. Chociaż ma mu towarzyszyć

ta zimna suka, którą poślubił, Patsy wiedziała, że bez

problemu zdoła porozmawiać. Tak, porozmawiają i jak

dobrze pójdzie, a nie miała powodu wątpić, że tak się

nie stanie, Graham znów zacznie jej płacić za milcze­

nie. Przecież nie będzie chciał, aby wyjawiła Joemu,

kto jest ojcem Teddy'ego.

Zanim jednak przekona Grahama do wznowienia

płatności, musi usunąć ze swej drogi jedną przeszkodę.

Jacksona.

Wszystko trzeba rozegrać we właściwym czasie, po­

myślała, podnosząc kapelusz i wstając; od tego zależy

sukces przedsięwzięcia. Tak było tamtego wieczoru przed

czterema miesiącami, kiedy - zdenerwowana zachowa­

niem Heather McGrath, która pojawiła się na kolacji nie­

odpowiednio ubrana - wybiegła do ogrodu za domem.

Uśmiechnęła się pod nosem. Gdyby nie była na

dworze w chwili, gdy padł strzał, nie zobaczyłaby

ubranej na czarno postaci z bronią w ręku zbiegającej

po schodach na plażę. Patsy obserwowała ją z ukrycia.

Postać w czerni zniknęła w płytkiej grocie. Kiedy wy­

łoniła się kilka sekund później, ręce miała puste.

Patsy nie widziała twarzy strzelca; było zbyt ciem­

no. Zresztą nawet gdyby widziała, kto usiłował zabić

jej męża, i tak by tego nie powiedziała policji. Chciała,

by człowiek ten próbował aż do skutku. Po śmierci

background image

122

KAREN HUGHES

Joego odziedziczyłaby przecież majątek. Odpowiada­

jąc po strzelaninie na pytania detektywa Lawa, zasta­

nawiała się w duchu, jak najlepiej wykorzystać sytu­

acje- W nocy, po odjeździe policji, wzięła z kuchni la­

tarkę i zeszła na dół do groty. Po paru minutach zna­

lazła dobrze ukryty pistolet. Wsunąwszy go do kiesze­

ni, wróciła na palcach do pogrążonego w mroku domu.

Schowała broń; uznała, że może kiedyś znajdzie dla

niej zastosowanie. I znalazła.

Tego dnia, kiedy Jackson zagroził, że pójdzie na

policję, jeżeli ona nie przestanie szantażować Grahama,

wpadła na genialny pomysł. Postanowiła wrobić Jack­

sona w próbę zabójstwa Joego. Podczas wesela Lizy

wręczyła Jacksonowi kieliszek, w którym wcześniej

rozpuściła kilka tabletek valium. Kiedy środek zadzia­

łał, odegrała rolę zatroskanej ciotki, a zarazem gospo­

dyni: zaprowadziła „pijanego" bratanka do łóżka.

Włożywszy rękawiczki, wyjęła z ukrycia pistolet,

z którego wcześniej starła odciski palców, i przyniosła

go do sypialni Jacksona. Kiedy ten zasnął odurzony

środkami nasennymi, zacisnęła jego dłoń na rękojeści.

Następnie schowała broń z powrotem do płóciennego

worka, w którym leżał do dziś. Jackson oczywiście

o niczym nie miał pojęcia.

Nadszedł czas, aby pozbyć się bratanka. Niech sie­

dząc w więzieniu, głowi się nad tym, jakim cudem jego

odciski palców znalazły się na broni, z której strzelano

do Joego. Tak, tam, za kratkami, nie będzie się zasta­

nawiaj, czy Graham dalej płaci jej za milczenie - co

innego będzie absorbowało jego myśli.

background image

WIZJONERKA

123

Zerknęła na zegarek. Miała już gotowy plan dzia­

łania. Wiedziała, że Joe nie przegapi żadnej z popo­

łudniowych konkurencji. Wiedziała też, że przypilnuje

synów, ale jej, żony, nie będzie szukał, dopóki nie na­

dejdzie pora powrotu do domu. Jego obojętność była

Patsy bardzo na rękę.

Nasadziwszy na głowę kapelusz, rozciągnęła usta

w uśmiechu. Zajrzy na placyk za stołówką i sprawdzi,

jak się chłopcy sprawują. To jej zajmie zaledwie kilka

minut, a potem wsiądzie w samochód i podskoczy do

domu po worek z pistoletem. Następnie pojedzie do

Prosperino. Mała szansa, aby ktoś ją tam zauważył,

zważywszy na to, że cała populacja miasteczka świę­

tuje Dzień Pamięci w Hopechest.

Po chwili Patsy wyłoniła się zza drzew i ruszyła

truchtem w stronę stołówki. Liczyła na to, że ostatnia

faza planu, aby wrobić Jacksona w podwójną próbę

zabójstwa Joego, zajmie jej najwyżej półtorej godziny.

Nie pomyliła się.
Po godzinie, zadowolona z siebie, wracała krętą

nadbrzeżną drogą. Czuła się tak, jakby wygrała milion

na loterii. Wszystko poszło jak po maśle. Natychmiast

po dotarciu do Hopechest zamierzała zadzwonić na po­

licję. Oczywiście anonimowo.

A potem... Potem nie pozostaje nic innego, jak cze­

kać na dalszy rozwój wypadków.

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Słońce powoli chyliło się ku zachodowi, kiedy Che-

yenne zeszła ze wzgórza, kierując się w stronę podium

dla orkiestry, które w czasie wolnym od pracy wznieśli

strażacy z Prosperino. Nagle powiało mocniej; poczuła

w nozdrzach zapach świeżego siana, ziemi, trawy,

zwierząt. Niżej, w zagrodzie, trwała konkurencja jazdy

na byku; widzowie głośno kibicowali zawodnikom.

Sprawdzając przyczepione wokół parkietu barwne

dekoracje, zastanawiała się nad tym, co kilka godzin

temu powiedziała Jacksonowi. Nie, nie rozmyśliła się.

Wciąż chce, aby zostali kochankami. Ma rację, słu­

chając głosu serca. 1 ma rację, nie wspominając o swo­

im darze jasnowidzenia. Milczenie nie wynika z chęci

okłamania Jacksona, lecz z instynktu samozachowaw­

czego. Na własnej skórze przekonała się, że czasem

nadmiar szczerości szkodzi.

Przygryzła wargi. Gnębiły ją wyrzuty sumienia, bo

z drugiej strony, nie chciała niczego przed Jacksonem

ukrywać. No, trudno. Ponownie skupiła się na pracy.

Wydobywszy notes, odhaczyła kilka kolejnych punk­

tów. Nagłośnienie jest podłączone. Sznury światełek,

które niczym gwiazdy miały migotać nad głowami tań­

czących, wisiały nad parkietem. Stół na trofea, które

background image

WIZJONERKA

125

Blake Fallon wręczy zwycięzcom poszczególnych kon­

kurencji, stoi przygotowany. Rano rozmawiała z kie­

rownikiem zespołu muzycznego, który obiecał, że ze­

spół przyjedzie przed czasem i na pewno zdąży usta­

wić instrumenty.

„Zarezerwuj dla mnie wszystkie tańce. Potem za­

biorę cię do domu i będziemy się kochać. Do szaleń­

stwa. Całą noc".

Na samą myśl o dzisiejszym wieczorze zalała ją fala

gorąca. Tak dawno nie obejmowały jej męskie ramiona.

Tak dawno nie pozwalała sobie na wyrażanie uczuć.

Nie mogła się doczekać...

- Panno James?

Podskoczyła na dźwięk grubego męskiego głosu.

Obejrzawszy się, zobaczyła stojącego pół metra dalej

potężnie zbudowanego mężczyznę o czarnych włosach

i przenikliwych niebieskich oczach. Jego lewy poli­

czek znaczyła blizna, a nos na pewno nie znajdował

się na środku twarzy.

Mogłaby przysiąc, że już gdzieś tę twarz widziała,

ale nie potrafiła jej umiejscowić.

- Tak. Jestem Cheyenne James - odparła.

- Detektyw Thad Law - przedstawił się obcy.

Z kieszeni spranych dżinsów wyjął lśniącą odznakę

i przypiął ją do paska, obok telefonu komórkowego.

Po chwili Cheyenne skojarzyła sobie, dlaczego twarz

detektywa wydała się jej znajoma: przyjechał na ranczo

Coltonów po pierwszej próbie zamachu na życie Joego.

- Witam w Hopechest, detektywie. - Zmusiła usta

do uśmiechu, choć w głębi duszy czuła strach. Cały

background image

126

KAREN HUGHES

tydzień modliła się, aby nie doszło do tego spotkania.

- Mam nadzieję, że dobrze się pan bawi.

- Owszem, choć po części jestem tu służbowo. -

Odwzajemnił uśmiech. - Chciałbym zadać pani kilka

pytań. Rok temu była pani jednym z gości na przyjęciu

urodzinowym Joego Coltona.

- To nie brzmi jak pytanie.

- Istotnie. Mam listę gości. Zresztą kilka osób,

z którymi wcześniej rozmawiałem, mówiło, że panią

tam widziało.

- Ludzi była cała masa. Myślę, że wielu z nich mo­

że potwierdzić moją obecność.

- Pojechała pani sama czy ktoś pani towarzyszył?
- Mój przyrodni brat, Rafe James.
- Słyszała pani strzał?
- Tak.

- Gdzie pani wtedy stała?
- Na środku patia.

- Sama?
- Nie. Z Rebeką Powell i Rafe'em.

- Długo pani z nimi rozmawiała?
- Kilka minut.

- A wcześniej?

Przycisnęła notes do piersi. Podejrzewała, że dete­

ktyw zna wszystkie odpowiedzi i czeka jedynie na po­

twierdzenie.

- Wcześniej rozmawiałam z moim drugim bratem

Riverem, jego żoną Sophie i jej kuzynem Jacksonem

Coltonem.

- Ile czasu spędziła pani z panem Coltonem?

background image

WIZJONERKA

127

- Bo ja wiem? Z dziesięć minut.

- To było zanim wdała się pani w pogawędkę z Re­

beką i Rafe'em?

- Tak.

- Nie orientuje się pani, dokąd Colton udał się po

rozstaniu z panią?

Miała wrażenie, że zaczyna brakować jej powietrza.
- Do barku w gabinecie stryja, żeby nam przynieść

coś do picia. Zaraz miały zacząć się toasty.

- Stała pani na środku patia, kiedy Colton odszedł?
- Tak, nieopodal fontanny.

- W którym kierunku się oddalił?
- W stronę domu.
- Na patio były dwa lub trzy miejsca, gdzie nale­

wano drinki. Dlaczego z nich nie skorzystał?

- Bo, jak już mówiłam, zaraz miały zacząć się to­

asty. Przy barkach na patio kłębił się tłum ludzi. Jack­

son uznał, że będzie szybciej, jeśli przyrządzi nam drin­

ki w gabinecie Joego.

- Żeby dotrzeć do gabinetu, musiał najpierw wejść

do holu, prawda?

- Tak. - Umocowała taśmę z krepiny, którą wiatr

obluzował.

- Widziała pani, jak przekracza próg?
- Tak.
- A potem?
- Zaczęłam rozmawiać z Rebeką. Wkrótce dołą­

czył do nas Rafe.

- Dłużej nie patrzyła pani na drzwi, za którymi

zniknął Colton?

background image

128

KAREN HUGHES

- Nie.

- Czyli mógł zawrócić i wyjść ponownie na patio?

- Po co? Przecież wszedł do domu, żeby przynieść

nam coś do picia.

- Ile czasu po tym, jak Colton zniknął w holu, usły­

szała pani strzał?

- Może ze dwie minuty. - Wzruszyła ramionami.

- Nie umiem ocenić.

- Zatem może pani powiedzieć, że kilka minut

przed strzałem Jackson Colton znajdował się niedaleko

wejścia do holu?

Cheyenne wbiła oczy w twarz detektywa.

- Mogę powiedzieć, że rozstaliśmy się minutę czy

dwie, zanim rozległ się strzał.

- Usiłuje mu pani dać alibi? To miło z pani strony,

ale sama pani przyznała, że na kilka minut straciła pani

Coltona z oczu. Nie wie pani, gdzie był ani co robił.

A w ciągu dwóch minut naprawdę wiele można

zdziałać.

- Sądzi pan, że Jackson próbował zastrzelić Joego

Coltona? To głęboko się pan myli.

- Spodziewałem się, że pani to powie.
- Przecież my się nie znamy, rozmawiamy po raz

pierwszy w życiu. Więc skąd może pan wiedzieć, jak

się zachowam?

Przechylił w bok głowę.

- Parę godzin temu obserwowałem was przy za­

grodzie. To, jak na siebie patrzycie, jak się dotykacie,

pozwala przypuszczać, że coś was łączy. A ludzie sobie

bliscy na ogół starają się wzajemnie chronić.

background image

WIZJONERKA 129

Świadomość, że detektyw ich obserwował, sprawi­

ła, że Cheyenne przeniknął dreszcz. Kiedy rozstała się

z Jacksonem, detektyw pewnie udał się za nią do sto­

łówki. Tam jednak kręciły się tabuny ludzi, on zaś wo­

lał rozmawiać w miejscu bardziej ustronnym. Więc nie

spuszczał z niej oka i czekał, aż nadarzy się okazja.

Nadarzyła się na pustym wzgórzu, przy podium dla

muzyków.

Cheyenne popatrzyła ponad ramieniem detektywa

na padoki, zagrodę, szkołę, budynki gospodarcze

i mieszkalne; hen w oddali granicę rancza wyznaczały

sekwoje, ogromne, strzeliste drzewa, które wyglądały

tak, jakby usiłowały sięgnąć nieba. Nagle poczuła się

mała, bezbronna, osamotniona. Podejrzewała, że o to

właśnie Lawowi chodziło.

- Owszem, Jackson i ja jesteśmy zaprzyjaźnieni -

rzekła. - Ale nie próbuję go chronić. Nie muszę tego

robić. Bo to nie on strzelał.

- Potrafi pani to udowodnić?
- Nie.

Z oddali dobiegł ich krzyk tłumu.

- Ja też nie - oznajmił detektyw. - Jackson Colton

był obecny na przyjęciu urodzinowym stryja. Był obec­

ny na ranczu siedem miesięcy później, kiedy po raz

drugi ktoś usiłował zabić Joego.

Cheyenne miała wrażenie, jakby żelazna obręcz za­

ciskała się wokół jej klatki piersiowej.

- Sama obecność nie świadczy o winie - rzekła.

- Tylko dlatego, że znajdował się w pobliżu, nie zna­

czy, że! strzelał.

background image

130

KAREN HUGHES

- To prawda - przyznał detektyw. Kosmyk czar­

nych włosów opadł mu na czoło. - Ale nikt nie widział

go w momencie strzału. Taki dziwny zbieg okolicz­

ności?

- Właśnie. Po prostu zbieg okoliczności.

- Panno James, od wielu lat pracuję w policji.

I z doświadczenia wiem, że im trudniej mi uwierzyć

w czyjąś niewinność, tym większe prawdopodobień­

stwo, że ten ktoś jest winny.

- Widocznie słabo się pan stara. Jackson naprawdę

jest niewinny.

- Każdy ma prawo do własnej opinii. - Na moment

zamilkł. - Jest pani inteligentną kobietą, panno James.

Czyni pani wiele dobrego, pracując z dziećmi potrze­

bującymi pomocy. Na pani miejscu zrezygnowałbym

z bliższej znajomości z Coltonem, przynajmniej dopó­

ki nie zakończymy śledztwa.

- Nie mam powodu rezygnować.

- Jak pani uważa...

Dźwięk telefonu przerwał mu w pół zdania. Dete­

ktyw zdjął komórkę z paska i przyłożył do ucha. Przez

chwilę słuchał, z każdą sekundą coraz bardziej mar­

szcząc czoło.

- Będziemy w kontakcie, panno James - powie­

dział cicho do Cheyenne, po czym ze słuchawką wciąż
przytkniętą do ucha skierował się w stronę budynków.

Zbliżając się do dębu, spod którego mieli razem wy­

ruszyć na strzelnicę, Jackson przyglądał się Cheyenne.

Zwrócona do niego profilem, stała oparta ramieniem

background image

WIZJONERKA

131

o drzewo i wpatrywała się w młodych kowbojów, któ­

rzy kilka metrów dalej usiłowali jeździć na byku.

Zerknął w bok; kilku nastolatków z Hopechest,

wśród nich Johnny Collins, siedziało okrakiem na

ogrodzeniu, w tym samym miejscu co rano. Nagle

otworzyły się drzwi przegrody. Johnny wydał z siebie

głośny okrzyk, mający dodać otuchy kowbojowi, który

z trudem utrzymywał się na rozjuszonym, prychającym

byku.

Jackson ponownie skierował spojrzenie na drzewo,

a raczej na wspartą o pień dziewczynę, która coraz

bardziej absorbowała jego myśli. Miała długie nogi

opięte dżinsami, ponętnie zaokrąglony biust schowany

pod czerwoną bluzką bez rękawów, szczupłą talię.

W kącikach jej oczu i ust widać było zmarszczki, jak­

by intensywnie o czyimś myślała. Kosmyki czarnych

włosów, które wysunęły się z warkocza, muskały ją

po policzku.

Była piękna. Jej widok zapierał mu dech. Jackson

nie mógł doczekać się wieczora. Wiele sobie obiecywał

po dzisiejszej nocy. Pożądał Cheyenne, ale czuł coś

znacznie więcej niż samo pożądanie. Coś dziwnego,

coś, czego nie umiał rozpoznać, bo nigdy dotąd tego

nie doświadczył.

- Cheyenne...

Wciągnęła gwałtowinie powietrze, jakby zaskoczona

jego obecnością, po czym obróciła się. Zląkł się, wi­

dząc smutek w jej oczach.

- Co się stało?

- Jest tu detektyw Law. Zadawał mi pytania. Nawet

background image

132

KAREN HUGHES

nie musiałam mu mówić, że na przyjęciu urodzinowym

twojego stryja rozmawialiśmy ze sobą. On to już wie­

dział.

Jackson zwinął dłoń w pięść, po czym rozprostował

palce. Miał świadomość, że złość mu w niczym nie

pomoże.

- Staliśmy na środku patia, wokół były setki osób.

Nic dziwnego, że ktoś wspomniał policji, że nas wi­

dział.

- Tak, ale wątpię, żeby ktokolwiek z gości zapa­

miętał, w którym dokładnie momencie odszedłeś po

drinki. Tylko ja to wiem. I niestety musiałam mu po­

wiedzieć, że widziałam cię w drzwiach do holu parę

minut przed tym, gdy padł strzał.

Jackson wziął głęboki oddech.
- Cheyenne, to było nieuniknione. Przecież wiesz,

że prędzej czy później Law by cię przesłuchał.

Uniosła brodę. Przedzierające się przez liście pro­

mienie słońca pokryły jej twarz cętkami.

- Nie chciałam z nim rozmawiać. Miałam ochotę

powiedzieć mu, żeby poszedł do diabła.

- Dobrze, że tego nie zrobiłaś. - Pogładził ją po

ramieniu. - Tylko byś sobie przysporzyła kłopotów.

Law stara się sumiennie wykonywać swoją pracę. Nie

masz powodu być dla niego niemiła.

- Uważa, że chciałeś zabić Joego. Będzie próbował

się mną posłużyć, aby udowodnić, że ma rację.

- Niech próbuje.

- Ale ja nie chcę, żeby...
- Psiakrew! Do nikogo nie strzelałem! - wybuch-

background image

WIZJONERKA

133

nął Jackson, nie mogąc dłużej pohamować złości. -

Law nie udowodni mi żadnej winy.

Cheyenne położyła dłonie na jego piersi.

- Wiem, Jackson. Nie musisz mnie przekonywać.

Pewność pobrzmiewająca w jej głosie i nieza­

chwiana wiara w jego niewinność poruszyły w nim

czułą strunę. Przyciągnąwszy Cheyenne do siebie, wtu­

lił twarz w jej włosy.

- Przepraszam, że cię w to wplątałem. Gdybym

mógł cofnąć czas do tego wieczoru sprzed roku, ob­

chodziłbym cię szerokim łukiem.

Odsunęła głowę, by móc popatrzeć mu w oczy.
- Tamto spotkanie było nam pisane.

- Może. - Zmarszczył czoło. - Ale jeśli tak, to los

sobie z ciebie zadrwił.

- Nie sądzę.

Tłum obserwujący zmagania kowbojów wzniósł

gromki okrzyk. Cheyenne odruchowo spojrzała w stro­

nę zagrody. Raptem Jackson spostrzegł, jak krew od­

pływa jej z twarzy.

- Cheyenne?

- Nie!

- Co...
Zacisnęła dłonie na jego koszuli. Była blada jak

trup; z jej oczu wyzierało przerażenie.

- Johnny!
Jackson obejrzał się przez ramię. Uśmiechnięty na­

stolatek wciąż siedział okrakiem na ogrodzeniu, kibi­

cując zawodnikowi, który usiłował utrzymać się na

ogromnym, wściekłe wierzgającym byku.

background image

134 KAREN HUGHES

- Co Johnny?

- Byk! Zaraz wpadnie w szał, podejdzie za blisko,

za blisko Johnny'ego. - Mówiła szybko; słowa zda­

wały się nie nadążać za jej myślami. - Musimy coś

zrobić, zabrać Johnny'ego z ogrodzenia.

- Cheyenne...
- Chodź! Nie ma czasu!

Chwyciwszy go za nadgarstek, puściła się pędem,

najpierw po żwirowej ścieżce, potem po trawie. Jack­

son dotrzymywał jej kroku. O nic nie pytał.

Wraz z innymi Johnny klaskał i wykrzykiwał słowa

zachęty, kibicując kowbojowi podskakującemu na roz­

juszonym byku. Nagle kątem oka Jackson dojrzał jakiś

ruch. Odwróciwszy głowę, zobaczył, jak kowboj unosi

się w powietrze, a po chwili spada z hukiem na zie­

mię. Zawodnik instynktownie zaczął toczyć się po kle­

pisku w stronę ogrodzenia. Po chwili byk, ziejąc furią,

prychając, wzbijając kopytami tumany kurzu, ruszył

do ataku.

Wtem stanął i pochylił łeb, kierując rogi na biedaka,

którego zrzucił z grzbietu. Wyglądał jak diabeł wcielony.

- Uciekaj! Uciekaj! - krzyknęła Cheyenne, prze­

dzierając się przez tłum widzów.

Kowboj dźwignął się na nogi. Widząc, jak rozwście­

czone, ważące tonę byczysko pędzi w jego stronę, rzu­

cił się do ucieczki. Ledwo umykając rogom, wskoczył

na ogrodzenie, dosłownie metr czy dwa od miejsca,

gdzie siedział Johnny z kolegami.

Zwierzę obróciło się, zaczęło wierzgać, walić tyl­

nymi kopytami w podtrzymujący ogrodzenie słup.

background image

WIZJONERKA

135

Rozległ się trzask. Usiłując przekrzyczeć tłum, Che-

yenne darła się na całe gardło, wołając imię Johnny'ego.

Chłopak zachwiał się, na jego twarzy odmalowało się

śmiertelne przerażenie. Pół sekundy później stracił rów­

nowagę i runął na arenę. Widzowie wstrzymali oddech.

Byk wierzgnął, unosząc zad wysoko w powietrze.

Jackson widział, jak tylne kopyta grzmocą nasto­

latka w bok, słyszał krzyk bólu.

Nie wahał się. Czując przypływ adrenaliny, wdrapał

się na ogrodzenie. Zeskoczywszy po drugiej stronie,

obiema rękami chwycił Johnny'ego za pasek i pociąg­

nął do siebie. Chwilę później, dokładnie w tym miej­

scu, wylądowały kopyta rozjuszonego byka.

- Odsuńcie się! Odsuńcie! - Cheyenne odpychała

ludzi, robiąc Jacksonowi przejście.

Sapiąc z wysiłku, Jackson położył nastolatka na tra­

wie koło zagrody. Chłopak miał przymknięte powieki,

usta rozwarte. Cheyenne kucnęła obok.

- I co? - spytała, łkając.
Wciąż była przeraźliwie blada, a z jej oczu wyzierał

strach. Chcąc ją uspokoić, Jackson zacisnął rękę na jej

dłoni. Sam też dygotał ze zdenerwowania.

- Dostał kopytem w lewe ramię. Pewnie jest zła­

mane.

- Boże! - Blake Fallon przycupnął koło Jacksona.

- Ktoś widział w stołówce doktora Kenta. Wysłałem

po niego jednego z pracowników. Zaraz powinni do-

jechać.

Drżącą ręką Cheyenne odgarnęła chłopcu włosy

czoła.

background image

136

KAREN HUGHES

- Próbowaliśmy cię ostrzec, Johnny - szepnęła. -

Próbowaliśmy.

Jackson przyglądał się jej w skupieniu. Wydawało

mu się to niepojęte, ale jednak... Cheyenne wiedziała,

co się stanie. Wiedziała, że kowboj spadnie, że roz­

wścieczone zwierzę nie odejdzie spokojnie, lecz zaata­

kuje leżącego, że Johnny zwali się na ziemię prosto

pod nogi byka. Po prostu wiedziała. Ale skąd? Jakim

cudem?

Zerknąwszy na arenę, zobaczył, jak kilku pracow­

ników rancza, wywijając nad głową lassem, usiłuje oto­

czyć byka. I nagle ujrzał przed oczami obrazek z prze­

szłości: małą chudą dziewczynkę, która pęta się swo­

jemu bratu pod nogami. Po chwili przypomniał sobie

plotki, opowieści, które przekazywano szeptem...

- Zrobić miejsce dla lekarza!

Wrócił myślami do rzeczywistości.
- No i co my tu mamy? - mruknął pod nosem do­

ktor Nicholas Kent.

Był to wysoki, solidnie zbudowany mężczyzna

o puszystej siwej czuprynie, nastroszonych siwych wą­

sach i niebieskich oczach, wokół których utworzyła się

gęsta siatka zmarszczek. Jako że większość letnich wa­

kacji Jackson spędzał w Prosperino, doktor Kent nie­

jednokrotnie opatrywał mu rany i ordynował leki.

- Dzień dobry, doktorze.

- Witaj, Jackson.
Lekarz pochylił się nad leżącym bez ruchu chłop­

cem. Nagle Johnny uniósł powieki. Przewracając ocza­

mi, zaczął wiercić się niespokojnie.

background image

WIZJONERKA

137

- Spokojnie, Johnny. - Jackson położył dłoń na je­

go klatce piersiowej.

- Nie bój się, synu. Zaraz się tobą zajmiemy. -

Kent powiódł wzrokiem po ramieniu i barku chłopca,

po czym podniósł głowę. - Co się stało?

Jackson wytarł pot z czoła. W gardle miał sucho.

Słowa z trudem przechodziły mu przez usta, kiedy re­

lacjonował przebieg wydarzeń.

- ...i dostał kopytem w lewy łokieć - dokończył.

Lekarz pokiwał głową.
- Prosiłem jednego z tutejszych pracowników, że­

by podprowadził bliżej mój samochód. W bagażniku

mam torbę z lekami.

Johnny wydał z siebie przeciągły jęk.
- Wiem, że boli - rzekł Kent, delikatnie kładąc

dłoń na ramieniu chłopca. - Zaraz dam ci środek prze­

ciwbólowy, a potem zabiorę cię do szpitala. Musimy

prześwietlić ci rękę.

- Do... do szpitala?
- Tak.

Półprzytomnym wzrokiem chłopak popatrzył na

Jacksona.

- Pojedziesz ze mną? - spytał błagalnie.

W ciągu ostatniego tygodnia, kiedy razem pracowali

przy odnawianiu ośrodka, wytworzyła się między nimi

bliska więź,

- Jasne. - Biorąc głęboki oddech, Jackson wskazał

brodą zakrwawione ramię chłopca, które było zgięte

pod jakimś przedziwnym kątem. I które powoli przy­

bierało kolor fioletowosiny. - Wiesz, stary, jeśli znu-

background image

138

KAREN HUGHES

dziło ci się machanie pędzlem, wystarczyło mi powie­

dzieć. Nie musiałeś uciekać się do tak drastycznych

środków.

- Słusznie. Szkoda, że sam na to nie wpadłem.

Blake Fallon ściągnął brwi.

- Pojadę za wami do szpitala i zajmę się robotą pa­

pierkową. - Spojrzał na Cheyenne. - Powiedz innym,

co się stało i dopilnuj, aby reszta konkurencji odbyła

się zgodnie z planem, dobrze?

- Oczywiście. Proszę się o nic nie martwić.

Jeden z pracowników rancza przecisnął się przez

tłum gapiów i podał doktorowi Kentowi czarną skó­

rzaną torbę. Lekarz natychmiast wyjął strzykawkę jed­

norazową.

Jackson zwrócił się do chłopca:
- Zanim stąd wyjedziemy, muszę zamienić słowo

z Cheyenne, upewnić się, czy da sobie radę. Bo za­

miast mnie będzie sędziować w zawodach strzeleckich.

Johnny utkwił spojrzenie w Cheyenne.
- Kurczę, wszystko schrzaniłem. Teraz nie mogę

być w pani drużynie.

- Możesz. - Pogładziła go po policzku. - Jedynie

będziesz miał przerwę w treningach.

Jackson podniósł się z ziemi i wyciągnął rękę do

Cheyenne. Zawahała się, ale po chwili podała mu

swoją.

Przedzierając się przez zbiegowisko, odeszli kilka

kroków. Przystanęli. Jackson obrócił Cheyenne twarzą

do siebie. Była spięta, naprężona jak struna.

- Jak się czujesz? - spytał cicho.

background image

WIZJONERKA

139

- W porządku. - Nie potrafiła oderwać wzroku od

rannego chłopca. - Cieszę się, że z nim pojedziesz. On

ci ufa, Jackson. Okazanie zaufania nie przychodzi

Johnny'emu łatwo.

- Nie tylko jemu.
- Gdybyś mógł zadzwonić ze szpitala... - Głos się

jej załamał. - Uratowałeś mu życie.

- Oboje to zrobiliśmy. - Zmusił ją, aby popatrzyła

mu w oczy. Czarne źrenice kontrastowały z bladością

jej twarzy. - Chociaż nie mam pojęcia jak. Porozma­

wiamy, kiedy wrócę. Należy mi się jakieś wyjaśnienie.

- Wiem. - W jej głosie brzmiał bezgraniczny smu­

tek. - Masz rację.

Kilka godzin później stała na ganku przed domem.

Srebrzysty blask księżyca sprawiał, że z ogródka znik­

nęły jaskrawe barwy, została tylko czerń, parę odcieni

szarości, gdzieniegdzie biel. Wsparta o poręcz balu­

strady, Cheyenne zastanawiała się nad sobą i swoim

życiem: czy naprawdę sądziła, że może pokochać męż­

czyznę, otworzyć się przed nim, a jednocześnie zacho­

wać w tajemnicy swój dar? Dar odziedziczony po in­

diańskich przodkach.

- Idiotka.
Z oddali docierały dźwięki muzyki; zespół przy­

grywał ludziom do tańca. Po wypadku, jaki przydarzył

się Johnny'emu, Cheyenne zmusiła się, aby dalej su­

miennie wykonywać swe obowiązki. Później jednak

poprosiła jedną z nauczycielek, by ją zastąpiła. Patrze­

nie na przytulone pary tańczące pod gwiazdami było

background image

140

KAREN HUGHES

ponad jej siły, zwłaszcza że w jej głowie, niczym echo,

rozbrzmiewał głos Jacksona:

„Zarezerwuj dla mnie wszystkie tańce. Potem za­

biorę cię do domu i będziemy się kochać. Do szaleń­

stwa. Całą noc".

Poczuła ucisk w gardle. Zamiast snuć marzenia

i myśleć o tym, co mogłoby być, musiała spojrzeć pra­

wdzie w oczy i skupić się na tym, co będzie.

Johnny nie odniósł żadnych trwałych uszkodzeń.

Blake zadzwonił do niej, gdy chłopca - z dwiema śru­

bami w łokciu - wywieziono z sali operacyjnej. Do­

ktor Kent przewidywał pełny powrót do zdrowia.

Ta wiadomość ucieszyła Cheyenne. Martwiło ją co

innego: to, że Jackson był świadkiem jej wizji. Na razie

oczywiście nie rozumiał, co się stało, ale wiedziała,

że będzie domagał się wyjaśnienia.

A potem odejdzie, tak jak Paul. Sama jest sobie win­

na. Świadomie ukrywała przed nim swoją tajemnicę.

On jej zaufał. Przyszedł i oznajmił wprost, że po­

licja podejrzewa go o dwukrotną próbę zabójstwa Joe-

go. Zostawił jej wybór: mogła mu uwierzyć i go wspie­

rać albo odsunąć się od niego. Powinna była postąpić

tak samo jak on. Ale ona ze strachu nabrała wody

w usta.

- Idiotka - powtórzyła.

- Ktoś ci się naraził? Czy o sobie mówisz tak

brzydko?

Podskoczyła. Po chwili Jackson wyłonił się z cie­

nia. W świetle księżyca ujrzała jego twarz; malował

się na niej ponury wyraz.

background image

WIZJONERKA

141

- O sobie. Jak Johnny?

- Zasnął kamiennym snem. - Przystanął na schod­

kach prowadzących na ganek. - Blake postanowił

przenocować w szpitalu. Kent powiedział, że jutro ra­

no może zabrać Johnny'ego do domu.

- To dobrze. - Skrzyżowała ręce na piersi. - Na­

leży ci się wyjaśnienie.

Podszedł bliżej.
- Nie wiem, czy się należy, ale chętnie bym usły­

szał.

Wzięła głęboki oddech.

- Mówiłam ci, że moja matka zmarła wkrótce po

tym, jak mnie urodziła. Nigdy nie widziałam jej twarzy,

nie słyszałam jej śmiechu. Znam ją tylko z opowieści

Rivera i Rafe'a. Mimo to stale czuję jej obecność. Mo­

że dlatego, że przekazała mi w spadku pewien dar. Dar

widzenia.

- Jasnowidztwa?

- W pewnym sensie.

- W pewnym? Przecież widziałaś wypadek, zanim

się wydarzył. Wiedziałaś, że Johnny'emu grozi niebez­

pieczeństwo, zanim jeszcze zawodnik spadł z byka.

- Tak. Miewam wizje. Widzę rzeczy i zdarzenia,

które dopiero nastąpią. - Przyłożyła rękę do gardła.

- Zdaję sobie sprawę, że trudno ci w to uwierzyć, ale

przysięgam, że nie kłamię.

- Gdybym nie stał dziś przy tobie, kiedy... no

wiesz, pewnie bym uznał, że fantazjujesz. Ale stałem

obok, wszystko widziałem. Gdyby nie ty, przypusz­

czalnie Johnny by zginął.

background image

142

KAREN HUGHES

- Gdyby nie my, Jackson. W odpowiednim mo­

mencie byliśmy we właściwym miejscu. To przezna­

czenie.

Uniósł rękę, jakby chciał zaprotestować.

- Raczej przypadek. Zaproponowałem, żebyśmy

spotkali się przy dębie. Równie dobrze mogłem po­

wiedzieć: spotkajmy się przy strzelnicy.

- Ale tego nie zrobiłeś. Wybrałeś dąb.

- Uważasz, że to było nam pisane? Uratowanie

Johnny'emu życia?

- Tak.

- Wiesz, jak niewiarygodnie to brzmi? - spytał lek­

ko zniecierpliwiony.

- Niestety, nie jestem w stanie ci tego wytłumaczyć

w sposób logiczny. Nie wiem też, dlaczego jedne wi­

zje, jak ta dzisiejsza, są od początku do końca jasne

i zrozumiałe, a sens innych dociera do mnie dopiero

po pewnym czasie. Po prostu tak już jest; nie mam

na to żadnego wpływu. - Westchnęła głośno. - Przy­

kro mi, Jackson.

Zmrużył oczy.

- Przykro ci z powodu wizji czy dlatego, że nic

mi o nich wcześniej nie wspomniałaś?

Zesztywniała.

- Nie wstydzę się swojego daru. Dawno temu lu­

dzie z plemienia mojej matki uzmysłowili mi, że dzięki

wizjom mogę czynić dobro, zapobiegać nieszczęściom.

Przykro mi, że nie byłam z tobą szczera.

- Ja też żałuję. - Postąpił krok bliżej. - Tamtego

wieczoru, kiedy spotkaliśmy się w kinie i poszliśmy

background image

WIZJONERKA

143

na kawę, powiedziałem ci, że pamiętam małą chudą

czarnulkę, która deptała bratu po piętach. Wiedziałem,

że już jako dziecko miałaś jakiś dar. Spytałem, czy

umiesz wróżyć z ręki albo czy masz zdolności telepa­

tyczne. - Przyjrzał się jej uważnie. - Odparłaś, że nie.

- Bo to prawda - rzekła. - Nie potrafię nikomu

z dłoni czytać przyszłości. A patrząc ci w oczy, nie

wiem, o czym myślisz. Mogę jedynie próbować od­

gadnąć.

Oparł się ramieniem o belkę i skrzyżował ręce.

- No to spróbuj. O czym myślę?

- Jesteś wściekły, bo ani razu nie wspomniałam ci

o moim darze. Czujesz się zawiedziony i zdradzony.

- Zamknęła oczy. - Nie chciałam cię zranić, Jackson.

Chciałam ci pomóc.

- Pomóc? - zdziwił się.
- Uważasz, że nasze spotkanie w kinie było przy­

padkowe?

- Oczywiście - odparł bez wahania. - Wyszedłem

z komisariatu, wsiadłem do samochodu i ruszyłem

przed siebie. Nie planowałem iść do kina. Zdecydo­

wałem się niemal w ostatniej chwili. - Na moment za­

milkł. - A ty? Co tam robiłaś?

- Czekałam na ciebie - rzekła cicho. - Ja też nie

planowałam iść do kina. Siedziałam w domu, przy­

gotowywałam pismo z prośbą o przyznanie Hopechest

funduszy na szkolenie zawodowe naszych wychowan­

ków. I nagle zobaczyłam oczy jakiegoś mężczyzny,

szare, ponure. Nie wiedziałam, do kogo należą, ale wie­

działam, że ich właściciel ma kłopoty, że potrzebuje

background image

144

KAREN HUGHES

mojej pomocy i że znajdę go w holu kina. Wyszedłeś

z sali. I właśnie po oczach zorientowałam się, że to

ty jesteś tym człowiekiem, któremu mam pomóc.

- Zaczekaj. - Widać było, że chce sobie wszystko

uporządkować w głowie. - Siedziałaś w domu, praco­

wałaś; nagle poderwałaś się od biurka i pognałaś do

kina. Nie wiedziałaś po co, mimo to przyjechałaś. Tak?

- Tak. Moje wizje zawsze służą dobru. Nie zasta­

nawiam się, co znaczą, po prostu przyjmuję je do wia­

domości i robię, co muszę. Wciąż nie wiem, jak mam

ci pomóc, Jackson. Ale prędzej czy później dowiem

się. - Odwróciwszy się, skierowała spojrzenie na

ogród pogrążony w mlecznym blasku księżyca.

W nozdrza uderzył ją zapach róż, które rosły na wy­

ciągnięcie ręki. - Zawsze się dowiaduję.

- Dlatego przyjmowałaś moje zaproszenia? - Ob­

rócił ją twarzą do siebie. - Dlatego pozwalałaś, żebym

kręcił się w pobliżu?

- Ja...
- Dlatego dawałaś się całować? - Zacisnął ręce na

jej ramionach. - I dlatego zgodziłaś się ze mną kochać?

Dla zabicia czasu? Żeby nie czekać bezczynnie na

odpowiedź, jak masz mi pomóc?

Zamrugała oczami.

- Nie... ja... Nie...
- Mówiłaś, że chcesz, abyśmy się lepiej poznali.

I dobrze. Chodziliśmy na długie spacery, rozmawiali­

śmy. Powiedziałem ci o podejrzeniach, jakie policja

ma wobec mnie. Uznałem, że powinnaś wiedzieć,

z kim się zadajesz, zanim zabrniemy za daleko.

background image

WIZJONERKA

145

- Wiem...

- Miałaś mnóstwo okazji, żeby wspomnieć mi

o swoim... darze. - Nie cofnął rąk. Odniosła wrażenie,

że jeszcze mocniej je zaciska. - Ty jednak wolałaś trzy­

mać wszystko w tajemnicy. Psiakrew, Cheyenne. Są­

dziłem, że mi ufasz.

- Wiem. Przepraszam. - Gnębiły ją potworne wy­

rzuty sumienia. - Chciałam ci powiedzieć. Kilka razy

wyobraziłam sobie, że to robię. Ale nie mogłam ry­

zykować. Bałam się.

- Czego?

- Że zmieniłby się twój stosunek do mnie.
- Skąd wiesz, że by się zmienił?

- Po prostu wiem! - Wyszarpnęła mu się. - Już

teraz patrzysz na mnie jak na dziwoląga. Jestem inna,

Jackson. Za bardzo się różnię, aby być szczęśliwa

w normalnym związku.

Ściągnął brwi.

- Kto ci naopowiadał takich bzdur?

- Nikt. Ale przecież mam oczy, uszy. Ojciec zo­

stawił mnie u ciotek w rezerwacie, bo przeszkadzała
mu moja odmienność. Był pijakiem, tłukł moich braci,

ale ja o tym wtedy nie wiedziałam. Wiedziałam tylko,

że mama nie żyje, a tata mnie nie chce. - łzy piekły

ją w oczy. Zdziwiła się; była pewna, że już dawno

wszystkie wypłakała. - Do szkoły chodziłam poza re­

zerwatem. Dzieciaki wytykały mnie palcami, bo byłam

inna. Na studiach powiedziałam o swoich wizjach

chłopakowi, w którym się zakochałam. Popatrzył na

mnie, jakbym była trędowata, po czym oznajmił, abym

background image

146

KAREN HUGHES

nigdy więcej się do niego nie zbliżała. Następnie od­

wrócił się i odszedł. - Głos się jej załamał. - A ty mi

mówisz, że to bzdury? Że moja inność nie ma zna­

czenia? Ja wiem lepiej, Jackson.

- W porządku, wiesz lepiej. I dlatego spodziewałaś

się takiej samej reakcji, tak? Myślałaś, że wystraszę

się i ucieknę?

Pojedyncza łza spłynęła jej po policzku. Cheyenne

odwróciła głowę i dyskretnie ją otarła.

- W przeszłości ludzie wieszali, palili na stosie lub

topili odmieńców. Dziś po prostu się ich wystrzegają.

- Do diabła, Cheyenne! - Potarł dłońmi twarz, po

czym utkwił wzrok w ciemnych drzewach. - Szlag by

to trafił.

Nie odzywali się. Stali na ganku, wsłuchując się

w swoje myśli i w docierające z oddali dźwięki ro­

mantycznej melodii.

- Nie jestem twoim pijanym ojcem ani tym krety­

nem, z którym spotykałaś się na studiach - powiedział

w końcu.

Przyjrzała mu się spod oka. Wciąż milczała.

- Widziałem, co się dziś stało - ciągnął. - Urato­

wałaś Johnny'ego. Może miałem w tym jakiś drobny

udział, ale gdyby nie ty, nie wyciągnąłbym chłopaka

z areny. - Mówiąc to, ujął ją za łokieć i obrócił twarzą

do siebie. - Przyznaję, że twój dar jasnowidzenia spra­

wia, że jesteś inna. Inna, a zarazem wyjątkowa.

Otworzyła usta, ale zaraz je zamknęła. Zaskoczona,

nie wiedziała, jak zareagować.

- Nie lubię sekretów, Cheyenne - ciągnął Jackson.

background image

WIZJONERKA

147

- Działają destrukcyjnie, potrafią zniszczyć związek.

Szkoda, że mi nie zaufałaś.

- Bałam się. Nie chciałam cię stracić. - Przymknę­

ła powieki. - Zależy mi na tobie, Jackson. Postąpiłam

samolubnie. Ale nie chciałam, żebyś mnie zostawił.

- Jak większość mężczyzn, których kochałaś.
- No właśnie.

- Zbiłaś mnie z tropu, Cheyenne. - Delikatnie ob­

rysował palcem zarys jej ucha. - Zazwyczaj wiem, na

czym stoję.

Serce waliło jej niespokojnie.

- A teraz?
- Wciąż jestem trochę oszołomiony. Twój dar...

potrzebuję czasu, aby do niego przywyknąć. - Powoli

przyciągnął ją do siebie. - Ale to w żaden sposób nie

zmienia moich uczuć wobec ciebie.

Zaschło jej w gardle. Stała bez ruchu, jakby nie do­

wierzając jego słowom.

- Naprawdę?
- Oboje zapamiętaliśmy nasze spotkanie na przy­

jęciu urodzinowym Joegó. Po prostu coś się między

nami wytworzyło, jakieś Wzajemne przyciąganie, któ­

rego żadne z nas nie potrafi zignorować. Nie potrafi

i nie chce. Przynajmniej ja nie chcę. A ty, Cheyenne?
- Popatrzył jej w oczy. - Powiedz: czy tak jak ja

chcesz zbadać to uczucie, zgłębić je, sprawdzić, dokąd

może nas zaprowadzić?

- Tak - odparła szeptem.

Pochylił się. Jego usta rozpoczęły leniwą wędrów­

kę: zaczęły od lewego ucha Cheyenne, przesunęły się

background image

148

KAREN HUGHES

niżej do szyi, jeszcze niżej do obojczyka, potem za­

wróciły, znów szyja, ucho, tym razem prawe, broda

i wreszcie wargi, pełne, chętne. Dreszcz przebiegł jej

po plecach. Wszystko wokół jakby zamarło, i wiatr,

i muzyka. Słychać było tylko przyśpieszone oddechy.

- Obiecałaś zarezerwować mi wszystkie tańce -

szepnął, prawie nie odrywając ust od jej warg.

W głowie się jej zakręciło, nogi miała jak z waty.

- Nic nie słyszę... żadnych dźwięków.

- Dobra, wcale nie musimy tańczyć. - Oczy

iskrzyły mu się w blasku księżyca, żar przenikał jego

ciało. - Pragnę cię. - Jedną ręką gładził Cheyenne po

szyi, drugą coraz mocniej ściskał jej pierś. - Jeszcze

nigdy tak bardzo nie pragnąłem żadnej kobiety.

Wsunęła dłonie w jego włosy. Przypomniała sobie

inną wizję: płomyki świec rzucające ciepłe światło na

splecione w uścisku dwa nagie ciała. To przeznaczenie,

pomyślała. Jackson jest jej przeznaczeniem.

- Świece... - szepnęła, żarliwie odwzajemniając

pocałunki. - Chcę świec, chcę wina, chcę ciebie.

- Dostaniesz, najdroższa - obiecał. - Dostaniesz to

wszystko i jeszcze więcej.

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY

- Do środka... - szepnęła, na moment odrywając

usta od warg Jacksona. - Tu... na ganku... nie wy­

pada. ..

- Dobrze, wejdziemy do domu - mruknął. Obiema

rękami rozpinał guziki jej bluzki. - Wejdziemy i już

nigdy nie wyjdziemy.

- To dobrze. Bardzo dobrze.
Zataczając się, złączeni w pocałunku, ruszyli do

drzwi. Wyciągnęła rękę, usiłując wymacać klamkę.

Kiedy otworzyła siatkowe drzwi, Jackson chwycił ją

w ramiona i wniósł do środka. W domu panował pół-

mrok.

Cheyenne ledwo była w stanie ustać. Gdyby nie

miała za sobą ściany, a przed sobą Jacksona, pewnie

osunęłaby się bezwładnie na podłogę. Ujął jej twarz

w dłonie.

- Powiedz - rzekł półgłosem, przenikając ją wzro-

kiem. - Powiedz, czego chcesz.

- Ciebie. - Z trudem wydobyła z siebie głos. -

Chcę ciebie. Twoich pocałunków, pieszczot. - Nerwo-

wymi ruchami odpinała guziki jego koszuli. - Chcę

cię czuć, dotykać. Wszędzie...

background image

150

KAREN HUGHES

Zdjął koszulę i cisnął ją na podłogę.

- Gdzie łóżko?

- Nie - mruknęła, gładząc dłońmi jego silny,

umięśniony tors. - Tutaj, Jackson. Tu... teraz...

- Dobrze, mała. - Przerwał na moment pocałunek

i ponownie wbił w nią wzrok. - Może być tu i teraz.

A z łóżka skorzystamy później.

Powoli ściągał z niej ubranie: najpierw buty, potem

bluzkę, wreszcie stanik.

- Chryste, jaka jesteś piękna - jęknął cicho. - Za­

chwycająca. ..

Podniecona, zaczęła rozpinać Jacksonowi spodnie.

Zacisnął ręce na jej nadgarstkach, by ją powstrzymać.

- Jeszcze nie - szepnął. - Mną się zajmiemy

później.

Całując ją lekko, przesuwał się w dół; minął jej

piersi, żebra, doszedł do pępka, pociągnął za suwak

dżinsów i... Wstrzymała oddech. Raz po raz wstrząsały

nią dreszcze.

Sama nie wiedziała, kiedy osunęła się na podłogę.

Uświadomiła sobie, że leży, gdy poczuła pod sobą

miękki puszysty dywan. Jackson pochylił się nad nią.

Znów zatraciła się w świecie zmysłów. Drżała na ca­

łym ciele. Wiła się, jęczała, wbijała paznokcie w jego

ramiona. Wciąż miała go za mało, jego pieszczot, jego

dotyku, smaku.

Spod przymkniętych powiek obserwowała, jak

Jackson ściąga kowbojki i dżinsy. Podziwiała jego

opalony tors i mięśnie, które napinały się przy każdym

ruchu. Po chwili znów do niej wrócił, znów pobudzał

background image

WIZJONERKA

151

jej zmysły, drażnił, pieścił, łaskotał. Rękami, językiem,

wargami, całym sobą.

Oddychając coraz szybciej, zamknęła oczy.

- Otwórz - poprosił. - Chcę widzieć twoje oczy,

kiedy staniesz się moja.

Doznania były zbyt intensywne. Dłużej nie była

w stanie się powstrzymać. Miała wrażenie, jakby zie­

mia się zatrzęsła. Dwa razy zawołała imię Jacksona,

a potem opadła bez sił. Leżała nieruchomo, mokra od

potu. zdyszana. Wsunął rękę pod jej biodra, lekko je

unosząc. Oddała mu się cała, fizycznie, psychicznie.

I razem wznieśli się w przestworza.

Stanowili jedność. Zrozumiała, że są sobie przezna­

czeni. Że w jej życiu nigdy nie będzie miejsca na ja­

kiegokolwiek innego mężczyznę.

W końcu dotarli do łóżka. I tam też się kochali.

Zgasili światło, zapalili kilka świeczek i znów padli so­

bie w objęcia. Od tamtej pory minęło parę godzin.

Jackson leżał obudzony, podparty na łokciu, i spoglą­

dał na swoją śpiącą partnerkę. Świece dawno już wy­

gasły, ale w pokoju nie było ciemno; przez okno wpa­

dały promienie księżyca, nadając skórze Cheyenne ta­

jemniczy mleczny odcień.

Spała na brzuchu, oddychając wolno i miarowo. Jej

czarne włosy kontrastowały z bielą pościeli.

Jackson wyciągnął rękę. Kiedy leciutko dotknął jej

pleców, Cheyenne westchnęła przez sen. Choć kochali

się kilkakrotnie, wciąż dręczył go niedosyt; pragnął ją

tulić, całować...

background image

152

KAREN HUGHES

Nie wiedział, co się z nim dzieje. Jeszcze nigdy się

tak nie czuł. Oczywiście zdawał sobie sprawę, że

z Cheyenne łączy go coś wyjątkowego, ale siła doznań

i emocji dosłownie go poraziła.

Znają się tak krótko! Wcześniej, przez wiele lat,

chadzali tymi samymi ścieżkami, czasem coś o sobie

słyszeli. Pamiętał, że młodsza siostrzyczka Rivera róż­

niła się od swoich rówieśnic. Otaczała ją aura tajemni­

czości.

Zadumał się. Dziwny dar, który Cheyenne odzie­

dziczyła po matce, przerastał jego zdolność rozumie­

nia. Na pewno czynił ją kimś wyjątkowym. Wodząc

spojrzeniem po jej gładkich ramionach, Jackson miał

nadzieję, że stanie na wysokości zadania; że okaże się

człowiekiem mądrym, dojrzałym, odpowiedzialnym.

Czy jednak podoła wyzwaniu? Człowiek dojrzały

i odpowiedzialny nie boi się zaangażowania emocjo­

nalnego. On zaś... może się nie bał, ale zawsze dotąd

unikał związków. Z żadną kobietą nie chciał wiązać

się na dłużej. Dopóki nie spotkał Cheyenne.

Delikatnie pogłaskał ją po długich, jedwabistych

włosach. Rozum mówił mu, że dopóki Law podejrzewa

go o próbę zabójstwa, lepiej w nic się nie wikłać.

Związek bez zobowiązań ma mnóstwo zalet - obie

strony mogą go w dowolnym momencie zakończyć.

Jednakże na myśl o tym, że Cheyenne mogłaby to

uczynić, odruchowo zacisnął pięść. Zgoda, nie potrze­

buje więcej komplikacji w swoim życiu, ale nie za­

mierza pozwolić, by Cheyenne odeszła.

background image

WIZJONERKA

153

Obudziła się o świcie, trochę obolała, lecz szczęśli­

wa. Przeciągając się niczym kotka, odgarnęła z twarzy

włosy. Przypomniała sobie, jak wczoraj wieczorem

Jackson rozplatał jej warkocz. Na samo wspomnienie

uśmiechnęła się.

Spędzili razem noc. Połączyła ich nie tylko fizyczna

namiętność, lecz również bliska więź psychiczna. Che-

yenne nie wiedziała, jak głębokie są jej uczucia do

Jacksona ani jego do niej, ale nie miała wątpliwości,

że dzieje się coś, czemu żadne z nich nie jest w stanie

przeszkodzić.

Przewróciwszy się na bok, w bladym świetle po­

ranka wpatrywała się w śpiącego obok mężczyznę. Le­

żał zwrócony do niej przodem; twarz miał mocno opa­

loną, pokrytą czarnym zarostem, włosy potargane, usta

lekko rozchylone.

Te usta przeniosły ją wczoraj w zaczarowany świat,

sprawiły, że całkiem straciła nad sobą kontrolę. Za­

drżała. Z trudem się powstrzymała, aby nie pogłaskać

Jacksona po piersi, po brzuchu, i niżej...

Zamknęła oczy. Uświadomiła sobie, że śpiewająco

zdał egzamin. Wczoraj wieczorem, pokonawszy swoje

lęki, otworzyła się przed nim, a on ją zaakceptował

fizycznie i duchowo. Nie przestraszył się jej, nie wy­

cofał się, nie uciekł. Przyjął ją taką, jaką była.

Kocha go.
Nagle otworzyła szeroko oczy. Rany boskie! Kocha

Jacksona! To jest takie proste. A zarazem tak przera­

żające. Chociaż mu zaufała, chociaż wyjawiła mu swo­

ja, tajemnicę i ofiarowała swoje ciało, nie była pewna,

background image

154

KAREN HUGHES

czy może się przed nim odsłonić do końca. Jak zare­

aguje, kiedy dowie się, co ona do niego czuje? Przy­

gryzła wargi. Pamiętała te dziesiątki dziewcząt, które

zapraszał na ranczo w weekendy i podczas wakacji.

Pamiętała też, co Sophie mówiła, gdy Jackson za­

mieszkał w San Diego: że jej kuzyn co rusz łamie ko­

muś serce. Cheyenne podejrzewała, że Jacksona nie

ucieszy wyznanie miłosne, raczej go wystraszy.

Ja samą też przepełniał strach.
Cichutko wysunęła się spod kołdry. Musi spokojnie

wszystko przemyśleć. W samotności.

Obeszła stos leżących na podłodze ubrań, chwyciła

z fotela szlafrok i poczłapała boso do łazienki.

Jacksona obudziło pukanie. Mruknął coś pod no­

sem, ale nie ruszył się. Leżał z twarzą wciśniętą w po­

duszkę, wciąż czując zapach Cheyenne - cudowny,

zmysłowy, przywodzący na myśl obrazy, które pod­

niecały, a zarazem działały kojąco.

Pukanie stało się głośniejsze, bardziej natarczywe.

Przewrócił się na bok i zaspany wyciągnął rękę.

Obok łóżko było puste. Uniósłszy głowę, rozejrzał się

wkoło. W głębi domu usłyszał szum lecącej wody.

Najwyraźniej Cheyenne brała prysznic.

Znów rozległo się pukanie. Nagle Jackson uświa­

domił sobie, że ktoś dobija się! do drzwi. Zrozumiał,

że jeżeli chce, aby nastała cisza, powinien jakoś zare­

agować.

- Zaraz! - warknął.

Półprzytomny, usiadł na łóżku i podrapał się po

background image

WIZJONERKA

155

ocienionej zarostem brodzie. Następnie ze stosu ubrań,

które przeniósł wczoraj z salonu do sypialni, wy­

grzebał dżinsy. Włożył je; koszulę wkładał, idąc do

drzwi.

- Chwila! Już idę! - krzyknął, zniecierpliwiony na­

tarczywością gościa. Po chwili nacisnął klamkę. I serce

mu zamarło. - Ach, to pan, detektywie...

Thad Law ubrany w granatowy garnitur, granatowy

krawat i białą koszulę, stał na ganku w promieniach

porannego słońca.

- Pozwoli pan, że wejdę?

- Proszę.
Jackson cofnął się o krok, otwierając szerzej drzwi.

Detektyw wszedł do środka; zerknął do kuchni, potem

w stronę salonu.

- Gdzie jest panna James?

- W łazience. Bierze prysznic - odparł Jackson,

chociaż szum wody już ucichł. - Przyszedł pan do niej

czy do mnie?

- Do obojga państwa. Albo może najpierw z pa­

nem załatwię sprawę. - Mówiąc to, Law wsunął rękę

pod marynarkę i z pasa u spodni odczepił kajdanki.

- Jacksonie Colton, jest pan aresztowany za dwukrotne

usiłowanie morderstwa.

Jackson poczuł nieprzyjemny ucisk w żołądku.
- Jeżeli aresztując mnie, opiera się pan na dowo-

dach, które przedstawił mi przed tygodniem, obawiam

się, że popełnia pan błąd. Obaj o tym wiemy.

- Mamy nowe dowody.

- Jakie?

background image

156

KAREN HUGHES

- Później je panu przedstawię. Na komisariacie.

A teraz proszę się odwrócić i założyć ręce na plecy.

Jackson z trudem powściągnął irytację. Wiedział, że

nie ma wyboru. Detektyw obmacał go, sprawdzając,

czy nie jest uzbrojony, po czym z cichym chrzęstem

zacisnął mu wokół nadgarstków zimne stalowe kółka.

- Ma pan prawo do odmowy zeznań...

- Do jasnej cholery, jestem prawnikiem. Znam

swoje prawa. Nie musi mi pan ich...

- Jackson! - Cheyenne wyłoniła się z holu ubrana

w biały szlafrok; włosy miała omotane ręcznikiem.

Blada, popatrzyła na Lawa szeroko otwartymi oczami.

- Dlaczego zakuł pan Jacksona w kajdanki?

- Bo mam dowody wskazujące na jego winę.
- Jaką winę? Co mu policja zarzuca?

- Myślę, że dobrze parii wie, panno James. Ale sko­

ro pani chce to usłyszeć ode mnie: pan Jackson Colton

jest podejrzany o dwukrotne usiłowanie zabójstwa.

Postąpiła krok do przodu.
- Nie wiem, jakie ma pan dowody, ale Jackson ni­

kogo nie próbował zabić.

- Fakty zdają się temu przeczyć.
Skierowała wzrok na kochanka. Jej blada twarz stała

się jeszcze bledsza.

- Powiedz mi, co mam zrobić?
- Zadzwoń do Joego. - Jackson zacisnął zęby; miał

ochotę wyszarpnąć ramię,, zwiększyć dystans pomiędzy

sobą a Lawem. - Powiedz mu o zarzutach, jakie na

mnie ciążą. Poproś, żeby skontaktował się z Randem,

który specjalizuje się w prawie karnym.

background image

WIZJONERKA

157

- Dobrze.

- Ja też mam do pani prośbę - oznajmił detektyw.

- Potrzebne nam będzie pani zeznanie. Na piśmie.

A więc po rozmowie z Joem Coltonem proszę się

ubrać i przyjechać na komisariat.

Jackson zobaczył niebezpieczny błysk w oczach

Cheyenne.

- Po rozmowie z panem Coltonem zadzwonię do

swojego prawnika. Powiem mu, żeby się z panem

skontaktował, detektywie.

- W porządku. Może pani zasięgnąć porady praw­

nej. A jeśli pani chce, może pani nawet przyprowadzić

kogoś z sobą. Byleby tylko pani przyszła.

- Jak już powiedziałam, mój prawnik się z panem

skontaktuje.

Ręka Lawa zacisnęła się na ramieniu Jacksona.

- Radzę pani nie zadzierać ze mną - rzekł dete­

ktyw.

Jacksona powoli zaczęła ogarniać frustracja

i gniew. Usiłując go chronić, Cheyenne igrała z og­

niem. Psiakrew, musi przemówić jej do rozumu.

Napotkał kamienny wzrok policjanta.

- Chciałbym przed wyjściem zamienić z nią kilka

słów - powiedział, wskazując głową róg salonu. -

Tam. Na osobności.

Law zmrużył oczy.
- Jest pan prawnikiem, Colton. Wie pan, że panna

James, odmawiając z nami współpracy, może mieć du­

że kłopoty. Czy mógłby jej to pan wytłumaczyć?

- Taki mam zamiar.

background image

158

K.AREN HUGHES

Niczym autostopowicz wskazujący kciukiem kieru­

nek jazdy, detektyw wskazał róg salonu.

- Dobra. Pięć minut.

Jackson starał się nie myśleć o tym, że ręce ma

w kajdankach. Starał się też zdusić bezużyteczne emo­

cje, które w nim kipiały, takie jak złość, oburzenie,

bezsilność. Miał mało czasu, a musiał uzmysłowić

Cheyenne, by nie grała roli bohaterki i nie próbowała

go bronić.

- Jackson... - zaczęła, kiedy doszli do kanapy.
- Słuchaj uważnie - przerwał jej. - Po pierwsze,

czy masz prawnika?

Ponad jego ramieniem zerknęła na stojącego w holu

Lawa.

- Nie. Ale mogę zadzwonić do faceta, który zaj­

muje się obsługą prawną Hopechest.

- Nie warto. Pewnie nie będzie znał się na prawie

karnym. Rozmawiając z Joem, powiedz, że musisz zło­

żyć oficjalne zeznanie. Spytaj, czy jeden z jego praw­

ników nie mógłby ci towarzyszyć na komisariat.

- Nie chcę składać żadnych oficjalnych zeznań.
- Cheyenne...

- Przecież widziałam cię w miejscu, z którego

chwilę później ktoś strzelał do Joego. Moje zeznania

mogą cię jeszcze bardziej obciążyć. Nie chcę...

- Nie możesz odmówić - sprzeciwił się Jackson.

- Zgodnie z prawem masz obowiązek odpowiadać na

wszystkie pytania policji. Możesz odmówić tylko wte­

dy, gdy odpowiedź obciąża ciebie. - Wziął głęboki od­

dech. - Usiłujesz mnie chronić. Doceniam to. Ale nie

background image

WIZJONERKA

159

chcę, Cheyenne, abyś poświęcała się dla mnie czy na­

rażała na niebezpieczeństwo.

- Ale... - Oczy płonęły jej gniewem. - On chce

wykorzystać moje zeznania przeciwko tobie. A ty nic

złego nie zrobiłeś.

- Masz rację. Ale tu nie chodzi o moją niewinność.

Chodzi o to, co może spotkać ciebie, jeśli odmówisz

współpracy z policją.

Uniosła buńczucznie brodę.

- A co mnie może spotkać? Nic.
- I tu się mylisz. Law chce zgromadzić dowody

i przedstawić je w prokuraturze. Twoje zeznania są dla

niego ważne. Jeżeli będziesz się uchylać dzień lub dwa,

nic strasznego się nie stanie, ale dłużej bym nie ryzy­

kował. Za odmowę współpracy z policją możesz mieć

duże nieprzyjemności. Law może oskarżyć cię udzie­

lanie pomocy podejrzanemu, o ukrywanie dowodów

przestępstwa i o utrudnianie śledztwa. Wiedząc, jak

bardzo nie chcesz być powołana na świadka, może wy­

stąpić do sądu o to, aby zastosowano wobec ciebie

areszt. Na wypadek gdybyś postanowiła uciec.

- Nie zamierzam nigdzie uciekać.

- Law tego nie wie, sędzia też nie. Dlatego pewnie

zgodzi się, aby osadzono cię w więzieniu. Innymi sło­

wy, za odmowę współpracy z policją trafisz za kratki.

- Ależ to szantaż! - oburzyła się. Jej policzki przy­

brały barwę purpury.

- Tak stanowi kodeks prawny. - Jackson podszedł

bliżej, - Nie życzę sobie, żebyś z mojego powodu wy­

lądowała w więzieniu. Czy to jasne, Cheyenne?

background image

160

KAREN HUGHES

- Wizje nawiedzają mnie wtedy, kiedy mam komuś

pomóc. - Drżącą ręką pogładziła go po policzku. W jej

oczach zabłysły łzy. - Muszę ci pomóc, Jackson. Ale

nie wiem, jak to zrobić.

- Zacznij od telefonu do Joego - rzekł głosem

ochrypłym ze wzruszenia. - Poproś, żeby zadzwonił

do Randa i żeby ci znalazł dobrego prawnika. Potem

jedź na komisariat.

Pochyliwszy w bok głowę, złożył czuły pocałunek

na dłoni Cheyenne. Pragnął wziąć ją w ramiona i przy­

tulić, ale wiedział, że przez jakiś czas będzie to nie­

możliwe.

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

- Niech pan posłucha, Law - rzekł Jackson. Od

przybycia na komisariat minęły dwie godziny. - Nie
okłamuję pana. Cały czas mówię prawdę. I niestety nic

więcej nie mogę panu powiedzieć. Nie wiem, kto usi­
łował zabić mojego stryja, ale z całą pewnością nie
byłem to ja.

Siedzieli w tym samym pokoju przesłuchań, na tych

samych krzesłach i przy tym samym porysowanym

stole co przed tygodniem. W powietrzu unosił się taki

sam stęchły zapach papierosów i potu. Podobnie jak

tydzień temu, na stole obok notesu leżał nieduży mag­

netofon, na który policjant nagrywał rozmowę.

Różnica polegała na tym, że o ile tydzień temu

Jackson odpowiadał na pytania jako wolny człowiek,

teraz był aresztowany. Pobrano mu odciski palców, sfo­

tografowano go, umieszczono w pustej, ponurej celi.

Na myśl o tym, że wkrótce do niej wróci, robiło mu

się niedobrze.

Zacisnąwszy pięści, napotkał wzrok detektywa.

- Bardzo żałuję, że byłem w holu, kiedy rok temu

ktoś strzelił do Joego. Żałuję, że cztery miesiące temu

zjawiłem się na ranczu dosłownie minutę czy dwie po

tym, gdy oddanoj kolejny strzał. Gdybym wtedy wie-

background image

162

KAREN HUGHES

dział to, co wiem teraz, przyleciałbym następnego dnia

samolotem, razem z moim ojcem. Ale ja wolałem je­

chać samochodem. No i dotarłem na miejsce tuż po

strzale. Takie są fakty. Taka jest prawda.

Detektyw pokręcił głową. Cienka, podłużna blizna

na jego lewym policzku stała się jeszcze bielsza niż

zwykle.

- Nie, Colton. Nie wierzę, że mówi pan prawdę.

- Nieważne, w co pan wierzy. - Jackson pochylił

się nad stolikiem. - Ważne, co pan może udowodnić.

Na razie powtarza pan to, co już przerabialiśmy w ze­

szłym tygodniu. Tak, reprezentowałem Amalgamated

Industries w sprawie przeciwko Jonesowi. Pomogłem

mojemu współlokatorowi ze studiów przejąć kontrolę

nad rodzinną firmą i usunąć ze stanowiska prezesa jego

ojca, który był alkoholikiem, narkomanem i hazardzi-

stą. Ale to nie znaczy, że planowałem zabić stryja

i przejąć kontrolę nad Colton Enterprises od mojego

ojca. Nie mam pojęcia, kto wszedł do agencji ubez­

pieczeniowej w Los Angeles i wykupił polisę na na­

zwisko Joego, w której podał ninie jako beneficjanta.

Może był to jakiś głodujący aktor, który potrzebował

pieniędzy.

- Ma pan rację, panie Colton. Faktycznie już to

wszystko przerabialiśmy. Pora przejść do następnego

punktu. - Detektyw odsunął krzesło od stołu i wstał.

Po przyjeździe na komisariat zdjął marynarkę. Teraz

jego koszula, niedawno śnieżnobiała i idealnie wypra­

sowana, była równie wygnieciona jak koszula Jackso­

na. Law odpiął guzik pod szyją, rozluźnił krawat.

background image

WIZJONERKA

163

- Mamy nowe dowody. - Z wąskiego regału przy

drzwiach wziął brązową kopertę. - Ciekaw jestem, jak

się pan z tego wytłumaczy.

Wrócił na środek pokoju. Przysiadłszy na stole,

otworzył kopertę i wyciągnął z niej dużą plastikową

torbę. Wewnątrz znajdował się stalowoszary pistolet

automatyczny.

- No, słucham.
Jackson poczuł ucisk w piersi.

- Co mam panu powiedzieć? To nie moje.
- Niemiecki luger, kaliber 9. Testy balistyczne po­

twierdziły, że z tej broni dwukrotnie strzelano do pań­

skiego stryja. - Law kpiąco się uśmiechnął. - I co?

- Nic. Na pewno nie należy do mnie.
- Innymi słowy twierdzi pan, że nigdy nie widział

tego pistoletu? - Przysunął torbę bliżej twarzy Jackso­

na. - Nigdy pan z niego nie strzelał?

- Nigdy.
- Więc jak pan myśli, skąd się na nim wzięły od­

ciski pańskich palców?

Jackson zesztywniał.

- Moich? To niemożliwe.
- A jednak. - Law wzruszył ramionami. - Nie po­

wie mi pan, że same tam zawędrowały?

Jackson wciągnął głęboko powietrze.
- Tak jak mówiłem panu w zeszłym tygodniu, ktoś

zadał sobie wiele trudu, aby mnie wrobić. Pistolet sta­

nowi kolejny element tej koszmarnej gry.

- Tak, tak, znam pańską hipotezę. Kłopot w tym,

że jest pan jedynym podejrzanym; wszystkie ślady pro-

background image

164

KAREN HUGHES

wadzą do pana. Choćbym chciał, nie potrafię uwierzyć

w pańską niewinność.

- Bo jak się na kogoś usiłuje zrzucić winę, robi się

to w taki sposób, aby ten ktoś wyglądał na winnego. -

Jackson zmrużył oczy. - Gdzie pan znalazł tę spluwę?

- W śmietniku. Kilka przecznic stąd.

- Po prostu uniósł pan pokrywę, a w środku leżał

sobie pistolet?

- Nie. Wczoraj dyżurny odebrał telefon od anoni­

mowego rozmówcy, który powiadomił nas, gdzie szu­

kać. Zdjęliśmy z broni odciski palców i porównaliśmy

je z tymi w komputerze. Pańskie pobrano, kiedy przy­

stąpił pan do kalifornijskiej palestry. Na pana miejscu

przyznałbym się do winy i miał to wreszcie z głowy.

- Nie strzelałem do Joego.

Detektyw westchnął głośno.
- Spodziewałem się, że pan to powie.

Rozległo się pukanie do drzwi.
- Chyba mamy gości. - Schowawszy pistolet z po­

wrotem do brązowej koperty, Law podszedł do drzwi

i wyjrzał na zewnątrz. Po chwili zwrócił się do Jack­

sona: - Przybył pański obrońca. Chce z panem poroz­

mawiać.

Jackson zmarszczył czoło. Nie wiedział, która jest

godzina - zostawił zegarek na Stoliku nocnym w sy­

pialni Cheyenne - ale wiedział, że Rand nie dałby rady

tak szybko dotrzeć z Waszyngtonu do Prosperino.

- W cztery oczy - oznajmił głos za drzwiami.

Ku swojemu zdumieniu Jackson rozpoznał głos oj­

ca. Chwilę później Graham Colton, ubrany jak na spot-

background image

WIZJONERKA

165

kanie z klientem w idealnie skrojony, elegancki gar­

nitur, wszedł do pokoju przesłuchań.

Jackson potarł ręką twarz. Przypomniał sobie, co

Joe wczoraj mówił: że Graham z Cynthią mają przy­

jechać wieczorem do Hacienda de Alegria. Wspaniale,

pomyślał. Tylko tego mi trzeba.

Graham czekał bez słowa, dopóki detektyw nie zo­

stawi ich samych.

- W niezłe tarapaty się wpakowałeś - powiedział,

zamykając za nim drzwi.

- W nic się nie wpakowałem - odparł Jackson, do­

dając w myślach: w przeciwieństwie do ciebie, kiedy

przespałeś się z Meredith. - Ktoś usiłuje mnie wrobić.

- Hm. - Graham wysunął krzesło, które wcześniej

zajmował Law, i usiadł. Popatrzył na syna z zadumą.

W jego oczach nie było śladu zatroskania czy niepo­

koju. - Powiem ci, jak sprawy się mają. Otóż twoja

obecna flama... nie pamiętam, jak ma na imię... za­

dzwoniła rano na ranczo.

- Ma na imię Cheyenne - wycedził przez zęby

Jackson. - Cheyenne James. I nie jest żadną flamą.

Graham uniósł brwi.
- Rozumiem. A więc kiedy Cheyenne zadzwoniła

na ranczo, ja odebrałem telefon. Poprosiła Joego. Po-

nieważ Joe wybrał się na przejażdżkę konną i nie wziął

ze sobą komórki, musiała się zadowolić mną.

Jackson oparł łokcie na stole i potarł skronie, usi­

l n e pozbyć się bólu głowy.

- Skontaktowałeś ją z prawnikiem? - spytał. -

Złożyła już zeznania?

background image

166

KAREN HUGHES

- Na oba pytania odpowiedź brzmi: nie.

Jackson walnął pięścią w stół.

- Psiakrew! Ona potrzebuje prawnika! Musi tu

przyjechać i złożyć zeznania. Nie pozwolę, aby przeze

mnie wylądowała w więzieniu.

- Uspokój się. I słuchaj. Kiedy opowiedziała mi

o wszystkim, kazałem jej wpaść na ranczo. Zanim do­

jechała, Joe zdążył wrócić do domu. Twój stryj uważa,

że jesteś niewinny i jest oburzony, że cię aresztowano.

Oczywiście natychmiast zadzwonił do Randa. Trafił na

jego żonę... - Graham przyłożył palec do czoła. - Nie

pamiętam jej imienia...

- Lucy.
- Faktycznie. No więc Lucy powiedziała, że Rand

wyjechał w interesach do Sacramento. 1 że przed po­

wrotem do Waszyngtonu zamierza odwiedzić rodzi­

ców. Joe zadzwonił na na komórkę Randa, po czym

wysłał po niego firmowy samolot. - Graham spojrzał

na zegarek. - Powinien już być na miejscu. Joe umówił

się z nim na lotnisku. Mają wystąpić do Yale'a Wil-

liamsa, żeby wypuszczono cię za kaucją.

Sędzia Yale Williams przyjaźnił się z Joem od wielu

lat. Jackson poczuł, jak opuszcza go napięcie. Wszystko

wskazuje na to, że nie będzie musiał spędzić nocy w celi.

- Świetnie - rzekł. - No a co z Cheyenne?

Graham przechylił w bok głowę.

- Coś mi się zdaje, że zależy ci na tej dziewczynie.
- Owszem. Ojcze, ona musi złożyć zeznania.

- Mylisz się. Musi jak najdłużej zwlekać z przyj­

ściem na komisariat.

background image

WIZJONERKA

167

- Nie! Do jasnej cholery...

- Nie denerwuj się. Joe i Rand zgadzają się ze mną.

W drodze na lotnisko Rand rozmawiał z Cheyenne

przez telefon. Powiedziała mu, że na przyjęciu urodzi­

nowym Joego widziała cię w miejscu, z którego chwilę

później padł strzał.

- Wiem.
- Rand nie chce, aby złożyła na policji takie oświad­

czenie. Umówili się, że będzie ją reprezentował. Na razie

ma zostać w Hacienda de Alegria. Kiedy załatwimy spra­

wę twojego zwolnienia i wrócisz na ranczo, wtedy urzą­

dzimy burzę mózgów i zastanowimy się, co dalej.

Jackson wypuścił z płuc powietrze. Prawo karne nie

było jego specjalnością. Podczas letnich wakacji dwa

lata pod rząd pracował w biurze prokuratora, ale to

właściwie wszystko. Z kolei Rand uchodził za jednego

z najlepszych w kraju obrońców w sprawach karnych.

Był mistrzem strategii, nigdy nie przegrywał w sali są­

dowej. Jackson miał do niego pełne zaufanie.

- W porządku - oznajmił, spoglądając w zimne

niebieskie oczy ojca. - Jestem ci wdzięczny za pomoc.

Graham nagle sobie coś przypomniał.

- Twoja matka zostanie na ranczu przez kilka dni.

Chciała ze mną przyjechać, ale wytłumaczyłem jej, że

wystarczy ci wizyta jednego prawnika. Przyznała mi

rację.

Typowe, pomyślał Jackson. Bo czy kobiecie, która

całe życie ledwo zauważa swoje dzieci, mogłoby

przyjść do głowy, że syn potrzebuje matki? Posłał ojcu

ironiczne spojrzenie.

background image

168

KAREN HUGHES

- Nie sądzę, aby prawniczka specjalizująca się

w branży filmowej mogła mi pomóc.

- To prawda - zgodził się Graham. - Słuchaj, Joe

powiedział mi, jakie zarzuty postawiono ci w zeszłym

tygodniu. Brzmią jak żart. Na jakiej podstawie Law

cię dziś aresztował?

Jackson przymknął na moment oczy.
- Twierdzi, że otrzymali anonimowy telefon. Roz­

mówca zdradził im, gdzie mają szukać broni, z której

próbowano zabić Joego. Law zajrzał do wskazanego

śmietnika i znalazł lugera. Testy potwierdziły, że to

z tej broni strzelano do stryja.

- Świetnie, ale wciąż nie rozumiem, dlaczego cię

przymknięto.

- Podobno na lugerze widnieją moje odciski pal­

ców.

Grahama zatkało.
- Próbowałeś zabić Joego? - spytał po chwili.
Tylko najwyższym Wysiłkiem woli Jackson zapa­

nował nad sobą. Wiedział jednak, że kiedy wypłacze
się z kłopotów, na pewno nie wróci do pracy z ojcem,
z człowiekiem, który pokładał w nim tak mało wiary.

Dawno temu, kiedy Cheyenne przyjeżdżała w od­

wiedziny do swojego brata Rivera mieszkającego

w Hacienda de Alegria, wiele godzin spędzała na ka­

napie w obitym boazerią, przytulnym gabinecie Joego

Coltona. Uwielbiała przeglądać stojące tam na regałach

albumy ze zdjęciami rodziny. Mała, przeraźliwie nie­

śmiała dziewczynka z namaszczeniem przewracała

background image

WIZJONERKA 169

ciężkie strony, wpatrując się w uśmiechnięte twarze.

Zawsze serce biło jej szybciej, ilekroć z fotografii

szczerzył do niej zęby wspaniały, zabójczo przystojny

Jackson Colton.

Dziś wieczorem nie szczerzył zębów; był wyraźnie

przygnębiony. Siedział na takim samym jak ona skó­

rzanym fotelu stojącym naprzeciwko wielkiego maho­

niowego biurka. Patriarcha rodu wraz ze swym synem

prawnikiem przekonali sędziego, starego przyjaciela

rodziny, aby za kaucją zwolnił Jacksona z więzienia.

Wrócili we trzech na ranczo już po zachodzie słońca;

Jackson zdążył się jeszcze wykąpać przed kolacją

i przebrać w beżowe spodnie i czarną koszulę, która

uwydatniała jego opaleniznę.

Tyle się działo, że Cheyenne nie miała okazji z nim

porozmawiać, przynajmniej nie na osobności. Kiedy

Jackson brał prysznic, zamieniła parę słów z jego wy­

sokim, ciemnowłosym kuzynem. Kiedyś słyszała, że

gdy Rand Colton przemawia w sądzie, człowiek ma

wrażenie, jakby widział wilka, który szykuje się do

ataku na potencjalną ofiarę. Spodziewała się człowieka

twardego, bezwzględnego, dlatego rozmawiając z nim,

zdumiona była jego przyjaznym, łagodnym spojrze­

niem. To ją ośmieliło: po krótkim wahaniu przedstawiła

Randowi pewien pomysł, na który wpadła w ciągu

dnia.

Podejrzewała, że w przeciwieństwie do swojego ku­

zyna Jackson zareaguje na niego z oburzeniem.

- Najważniejsza sprawa to ten luger - oznajmił

Rand, podchodząc do barku wbudowanego w niszę

background image

170

KAREN HUGHES

między półkami. Nalawszy kieliszek brandy, obejrzał

się przez ramię. - Czy ktoś oprócz taty chce coś do

picia?

Cheyenne pokręciła przecząco głową.

- Ja też nie - odparł Jackson. - Czuję wstręt do

alkoholu.

- Od kiedy? - Rand uniósł pytająco brwi.

- Od wesela Lizy, kiedy jeden nieduży drink zwalił

mnie z nóg.

- No dobra. Zresztą w obecnej sytuacji lepiej za­

chować jak największą przytomność umysłu.

Podał kieliszek Joemu, który siedział przy biurku,

spoglądając na monitory rejestrujące, co się dzieje

w różnych częściach ogrodu i domu.

Cheyenne milczała. Wdychając zapach obitych skó­

rą mebli, zastanawiała się, dlaczego w naradzie rodzin­

nej nie uczestniczą Graham z Cynthią, skoro też są

prawnikami: nie chcieli przyjść czy nie zostali zapro­

szeni? Podczas kolacji obydwoje byli przygaszeni; pra­

wie nic nie mówili. Podobnie Meredith. Nawet Joe Ju­

nior i Teddy, których zazwyczaj roznosiła energia, dziś

w milczeniu zjedli kolację., po czym wymknęli się do

kuchni, gdzie czekał na nich ulubiony deser.

Rand przeniósł spojrzenie na Jacksona.
- Czy kiedykolwiek widziałeś ten pistolet?
- Nie.

- A czy od czasu drugiej próby zamachu na życie

Joego byłeś na strzelnicy? Może ktoś zostawił tam broń

i odszedł, a ty ją wziąłeś do ręki, żeby zwrócić wła­

ścicielowi? To by tłumaczyło odciski palców...

background image

WIZJONERKA

171

Jackson przeczesał ręką włosy.

- Od kilku godzin się nad tym głowię. Ale nie, nig­

dy na oczy nie widziałem tej spluwy. A już na pewno

nigdy z niej nie strzelałem.

Joe zmarszczył z namysłem czoło.

- Musi być jakieś logiczne wytłumaczenie. Odciski

nie wzięły się znikąd.

Jackson spojrzał na stryja.

- Joe, przysięgam ci na wszystkie świętości, że...
- Nie obrażaj mnie, chłopcze! - Niebieskie oczy

starszego Coltona zalśniły groźnie. - Przecież wiem,

że nie ty do mnie strzelałeś. Tylko głupiec mógłby tak

myśleć. A co jak co, ale głupcem nie jestem.

- Dzięki, stryju. Nawet nie wiesz, ile to dla mnie

znaczy.

Rand podniósł z biurka przycisk w kształcie wieży

wiertniczej i zaczął obracać nim w dłoni.

- Jutro wystąpię do sądu o pozwolenie na zapo­

znanie się ze zgromadzonymi przez policję dokumen­

tami. Poproszę własnych ekspertów o przeprowadzenie

testów balistycznych i sprawdzenie odcisków palców.

A także wynajmę grafologa, aby porównał twój podpis

z podpisem na polisie ubezpieczeniowej. Badania te

zajmą kilka dni. W tak zwanym międzyczasie trzeba

zająć się Cheyenne...

- Koniecznie - przytaknął Jackson. Wstał z fotela

i położył rękę na jej ramieniu. - Nie życzę sobie, aby

z mojego powodu spędziła choć jedną minutę w wię­

zieniu. Chcę, żeby to było całkowicie jasne.

Cheyenne popatrzyła mu prosto w oczy.

background image

172

K.AREN HUGHES

- Nie złożę Lawowi oficjalnego oświadczenia.

Odruchowo zacisnął palce.

- Do jasnej cholery, Cheyenne! Rozmawialiśmy

o tym. - Nie potrafił ukryć zdenerwowania. - Mówi­

łem ci, co Law może zrobić. Twój upór na nic się nie

przyda.

- Mylisz się, kuzynie - oznajmił cicho Rand.

Jackson zmierzył Randa gniewnym wzrokiem.
- Chroniąc mnie, szkodzi sama sobie. Law może

kazać ją aresztować. Nie pozwolę na to. Nie zgadzam

się.

- Posłuchaj. Cheyenne widziała cię w miejscu,

skąd chwilę później oddano do Joego strzał. Lepiej,

aby ława przysięgłych o tym nie wiedziała.

Jackson ujął Cheyenne za brodę.

- Dziś rano - rzekł, wbijając oczy w jej twarz -

Thad Law właściwie dał mi do zrozumienia, że are­

sztuje cię, jeżeli nie zgłosisz się na komisariat. On nie

blefuje. Zamknie cię w celi, a wierz mi, nie jest to

miłe doświadczenie.

Przełknęła ślinę. I wykonała skok na głęboką wodę.

- Nie zamknie, jeżeli będziemy małżeństwem.

- Co takiego?! - zawołał Jackson.

Czuła, jak rumieniec barwi jej twarz na czerwono.

- Ja... Przyjaźniłam się z dziewczyną, która stu­

diowała prawo. Pamiętam, jak kiedyś mówiła, że żona

nie może zeznawać przeciwko mężowi. Że policja..-

- Odchrząknęła. - Nie próbuję cię zmusić do ślubu,

Jackson. Po prostu chodzi mi o to, że gdybyśmy byli

małżeństwem, Law nie mógłby niczego ode mnie zą-

background image

WIZJONERKA

173

dać. Jesteś niewinny. Nie chcę, żeby moje zeznania

cię obciążyły.

- Innymi słowy, gotowa jesteś złożyć się w ofierze,

żeby uchronić mnie przed więzieniem?

- To nie tak - zaprotestowała. - Ktoś usiłuje cię wro­

bić w morderstwo. Ja chcę tylko wyrównać twoje szanse.

Rand zsunął się z biurka i podszedł do Jacksona.
- Postaraj się spojrzeć na to obiektywnie - rzekł.

- Jako jej mąż uchroniłbyś ją przed...

Jackson cofnął rękę z brody Cheyenne i obrócił się

gwałtownie.

- Rozmawialiście o tym?
- Cheyenne przedstawiła mi swój pomysł, kiedy

brałeś prysznic.

- Więc ty, jako prawnik, powinieneś był jej uzmy­

słowić, że prawa odmowy do zeznawania przeciwko

małżonkowi nie można zastosować w naszej sytuacji.

Małżeństwo musi być zawarte, zanim zostało popeł­

nione przestępstwo. Natomiast pierwsza próba zabój­

stwa Joego miała miejsce niemal rok temu, a druga

cztery miesiące temu.

- To prawda - przyznał Rand. - Jednakże zawsze

są wyjątki od reguły. Przed kolacją wykonałem parę

telefonów. W zeszłym miesiącu sąd apelacyjny w Ka­

lifornii postanowił, że kobieta, która była świadkiem

przestępstwa popełnionego przez swojego narzeczone­

go, może odmówić składania zeznań teraz, gdy jest

jego zoną. W uzasadnieniu podano, że zeznania ko-

biety mogłyby doprowadzić do rozpadu jej małżeń­

stwa.

background image

174

KAREN HUGHES

- Hm. - Jackson zmrużył oczy. - Sąd wyższej in­

stancji może postanowić inaczej.

- Owszem, może. Ale zanim to zrobi, miną lata.

A na razie wystarczy nam powołać się na decyzję sądu

apelacyjnego, aby zwolnić Cheyenne z konieczności

składania zeznań. Law nie będzie mógł jej aresztować

pod zarzutem utrudniania prowadzenia śledztwa. - Na

moment Rand zamilkł. - Jest też inny aspekt, który

powinieneś wziąć pod uwagę.

- Jaki?
- Jeżeli Cheyenne złoży na policji oświadczenie,

przypuszczalnie zostanie głównym świadkiem oskar­

żenia. W takiej sytuacji nie będę mógł reprezentować

i ciebie, i jej. Cheyenne będzie musiała znaleźć sobie

innego obrońcę.

Jackson pokiwał wolno głową.

- To znaczy, że weźmiesz ją w swoje obroty.
- Jak wszystkich świadków oskarżenia. I, podobnie

jak z nich, wycisnę z niej wszystkie soki.

Jackson zacisnął wargi. Cheyenne popatrzyła nie­

pewnie na Joego.

- To taki slang prawniczy - wyjaśnił cicho.

Rand nie spuszczał oczu z Jacksona.

- Domyślasz się, jak by się to skończyło?

- Owszem. - Jackson zacisnął pięść. - Nic z tego,

Rand. Nie zgadzam się.

- Wolisz iść do paki?
- Cholera....

- Jeżeli się pobierzecie - ciągnął Rand - Cheyenne

pozostanie moją klientką. Będzie miała prawo do od-

background image

WIZJONERKA

175

mowy zeznań. To nam da więcej czasu na znalezienie

człowieka, który usiłuje wrobić cię w zabójstwo. Wie-

my, że jest on bardzo inteligentny; nie działa pochop-

nie, lecz wszystko dokładnie planuje.

W gabinecie zapadła cisza. Pierwszy przerwał ją

Rand. Obejrzawszy się przez ramię, zwrócił się do Joego:

- Tato, może byśmy zostawili ich samych? Niech

się spokojnie naradzą. To był długi, męczący dzień.

Z decyzjami możemy się wstrzymać do rana.

- Słusznie. - Joe okrążył biurko i stanął przy Jack-

sonie. - Można ci tylko pozazdrościć tak wspaniałej

kobiety, synu. Jeśli ty jej nie poślubisz, kto wie, może

ja to zrobię. - Mrugnął do Cheyenne.

Jackson uśmiechnął się.

- Będę miał to na uwadze.
- W porządku. - Joe poklepał Randa po plecach.

- Chodź, porozmawiasz z matką.

Wstając z fotela, Cheyenne dostrzegła dziwny błysk

w oczach Randa.

- Dobrze, ojcze. Na pewno zainteresuje ją wiado-

mość, że byłem w Sacramento.

Mężczyźni skierowali się do wyjścia. Cheyenne od-

czekała, aż zamkną się za nimi drzwi.

- Czujesz się przyparty do muru, prawda? - spytała

Jacksona - Nie taki był mój zamiar.

- Wiem.
Nie była w stanie wyczytać nic z jego oczu.
- Jednego się boję. Że Rand faktycznie mógłby cię

wziąć w obroty.

Zmarszczyła czoło.

background image

176

KAREN HUGHES

- To znaczy?

- Tak długo potrafi człowieka maglować, aż zni­

szczy jego wiarygodność. - Delikatnie pogładził Che­

yenne po włosach. - Dorastając na ranczu, słyszał o to­

bie te same plotki co ja. A pamięć ma doskonałą.

- Chodzi ci o mój dar? - spytała. - O moje wizje?
- Tak. Jeżeli będziesz świadkiem oskarżenia, Rand

zacznie grzebać w twojej przeszłości. Pojedzie do re­

zerwatu, o wszystkim się dowie. Wezwie na świadków

paru Indian, którzy potwierdzą, że widujesz rzeczy, za­

nim one nastąpią. Potem poprosi cię, żebyś zajęła miej­

sce dla świadków. Spyta, czy na pewno widziałaś mnie

w wejściu do holu chwilę przed strzałem. Kiedy po­

wiesz, że tak, spyta, czy przypadkiem to nie była wizja.

Może zobaczyłaś mnie, tak jak widujesz inne nie ist­

niejące rzeczy i zdarzenia? Zanim z tobą skończy, ła­

wa przysięgłych będzie przekonana, że Cheyenne

James ma nie po kolei w głowie.

Cheyenne zbladła.
- Nie pomyślałam o tym.
- Bo myślałaś wyłącznie o mnie.

- Potrzebujesz mojej pomocy, Jackson. I zamie­

rzam ci pomóc.

Przysunął do niej twarz.
- Czy wszyscy członkowie twojej rodziny są tacy

uparci?

- Mokee-kittuun znaczy Ludzie Czerwonej Rzeki

- odparła z dumą w głosie. - Przodkowie mojej ma­

my swoją krwią zabarwili rzekę na czerwono, zanim

poddali się białym najeźdźcom.

background image

WIZJONERKA

177

- Rozumiem... Słuchaj, nigdy nie chciałem mieć

żony. Właściwie wciąż nie wiem, czy chcę. Złożyło

się na to wiele powodów. Dorastając, patrzyłem na ja­

łowe małżeństwo moich rodziców. Potem widziałem,

jak się rozpada małżeństwo Joego i Meredith. Nie na­

straja to zbyt optymistycznie.

- Wiem, co czujesz.

- Nie wiesz. - Położył ręce na jej ramionach. -

Zależy mi na tobie. Bardziej niż na jakiejkolwiek innej

kobiecie. Chcę, abyśmy byli razem. Chcę się z tobą

kochać. Ale nie wiem, czy jestem w stanie ofiarować

ci to, czego pragniesz.

- Ja? - Serce waliło jej jak oszalałe. - Pragnę tylko

jednego. Żebyś mi zaufał. Żebyś uwierzył we mnie.

- Tak jak ty wierzysz we mnie? W moją niewin­

ność?

- Tak.

Po raz pierwszy tego wieczoru rysy jego twarzy zła­

godniały.

- Jakże mógłbym w ciebie nie wierzyć?

Wspiąwszy się na palce, pocałowała go lekko

w usta.

- Kochaj się ze mną, Jackson - poprosiła szeptem.
- Nie teraz - rzekł, delikatnie ją odsuwając. Ręce

jednak wciąż trzymał na jej ramionach. - Jeżeli od­

mówisz złożenia zeznań, pójdziesz do więzienia. Jeżeli

złożysz zeznania, prokurator powoła cię na świadka,

a wtedy Rand rozszarpie cię na kawałki. Żadną z tych

opcji nie wchodzi w grę. W tej sytuacji chyba rzeczy­

wiście nie mamy wyjścia i musimy się pobrać.

background image

178

K.AREN HUGHES

Cheyenne rozmarzyła się: gdyby mogli się pobrać

normalnie, bez żadnej presji...

- Chcemy sobie nawzajem pomóc - rzekła. - Nie

ma w tym nic złego.

- Oczywiście, że nie. - Pokręcił z rezygnacją gło­

wą. - Chodzi o to, że mąż powinien zapewnić żonie

poczucie bezpieczeństwa, a ja tego nie mogę zrobić.

Nawet jeżeli nie będziesz zeznawać, i tak mogę wy­

lądować za kratkami.

- Wtedy będziemy się martwić, co dalej.

- Wtedy, moja droga, masz wystąpić o rozwód. Nie

chcę, żebyś została z mężem, który kilka lat będzie

musiał spędzić w celi.

Pogładziła go po policzku. Na samą myśl, że mó­

głby trafić do więzienia, ogarnęło ją śmiertelne prze­

rażenie.

- Nie mówmy teraz o tym.
Przytknął czoło do czoła Cheyenne i objął ją lekko

w talii.

- Masz rację, maleńka.

- Pocałuj mnie, Jackson - szepnęła, tuląc się do

niego.

Przywarł wargami do jej ust, a ona poczuła, jak pło­

nie.

- Pragnę cię. Jakoś nigdy nie mogę się tobą nasy­

cić... - Odsunął się. Zanim jednak zdążyła zaprote­

stować, zaczął całować ją po szyi. - Zostań dziś ze

mną - szepnął. - Całą noc.

- Całą noc - powtórzyła cicho. - Zaśniemy przy

-

tuleni...

background image

WIZJONERKA

179

- A jutro weźmiemy ślub. Jeśli tego naprawdę

chcesz.

Westchnęła błogo i oparła głowę na jego ramieniu.

Nie wyobrażała sobie, że ich noce mogłyby być po­

liczone, że ława przysięgłych mogłaby skazać Jacksona

na kilka lat więzienia. Może nawet na dożywocie.

- Tak, mój drogi. Tego właśnie chcę.

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Patsy wiedziała, że gdy Graham przyjeżdża na ran-

czo, zwykle wstaje przed świtem i odbywa spacer po

plaży. Dlatego, gdy tylko pierwszy blady promień

światła rozjaśnił horyzont, wymknęła się z pokoju i ze­

szła nad wodę. Stała na piasku, tuż przy skalistym zbo­

czu, tak by nikt jej nie dojrzał z góry. Podejrzewała,

że gdyby Graham ją zauważył, zrezygnowałby ze spa­

ceru.

Fale zalewały brzeg, w powietrzu unosiła się deli­

katna mleczna mgiełka. Patsy zadrżała. Wybiegła z do­

mu w obcisłych spodniach i bluzce z kaszmiru, ale

w pośpiechu nie wzięła swetra ani kurtki. Poranny

chłód dawał się jej we znaki, ale bała się wrócić po

coś cieplejszego.

Musi porozmawiać z Grahamem. W cztery oczy.

Po domu kręci się tyle osób, że trudno jest znaleźć

ustronny kąt. A po tym, jak Rand wspomniał, że akurat

załatwiał jakieś interesy w Sacramento, zrozumiała, że

nie może dłużej zwlekać; musi działać. Żeby zaś dzia­

łać, musi mieć pieniądze. Czyli Graham musi płacić

jej za milczenie.

Kiedy Rand wymienił nazwę miasta, w którym Me-

redith studiowała, a potem pracowała, Patsy powie-

background image

WIZJONERKA

181

działa: „No proszę, jak się dobrze złożyło. Przynaj­

mniej miałeś blisko do Prosperino". Po czym siląc się

na serdeczny uśmiech, przeprosiła go, że jest nieludzko

zmęczona i chce się położyć spać. W sypialni kielisz­

kiem wódki popiła trzy tabletki valium, by się uspo­

koić. Przez całą noc nie zmrużyła oka.

Ten sukinsyn wie. Swoim lodowatym spojrzeniem

wyraźnie dał jej to odczuć. Na początku, kiedy zajęła

miejsce Meredith, Rand odnosił się do niej ciepło

i z szacunkiem, jak przystało na kochającego syna. Po­

tem jednak zaczęli się od siebie oddalać. Przyjeżdżając

do domu, nie całował jej już na powitanie. Od pewnego

czasu witał ją jedynie skinieniem głowy. Mimo to za­

skoczyło ją wczoraj jego wrogie spojrzenie. Sprawiał

wrażenie, jakby na coś czekał. Na coś, co prędzej lub

później musi nastąpić.

Przestraszyła się. Czuła, że Randowi brakuje do­

słownie paru kawałków, aby ułożyć łamigłówkę. Na

miłość boską, jest prawnikiem, specjalistą od prawa

karnego. Gdyby Emily do niego zadzwoniła, gdyby

poprosiła go o...

Cholera, a jeżeli ta wredna żmija przypomniała so­

bie szczegóły tamtego wypadku na szosie? Po tym,

jak ten kretyn Silas Pike schrzanił robotę, mogła prze­

cież zwrócić się do Randa o pomoc. Rand był mądry,

przebiegły i jak każdy doświadczony drapieżnik wie­

dział, że ofiarę należy zaatakować w odpowiednim

momencie.

Nie zwracając uwagi na wiatr, który targał jej włosy,

Patsy wpatrywała się w ocean. Może jeszcze nie jest

background image

182

KAREN HUGHES

za późno, pomyślała. Może jeszcze zdoła wszystko

naprawić. Policja wie, że Meredith miała siostrę

bliźniaczkę. Jak to dobrze, że Meredith zachowała list,

który ona, Patsy, sfałszowała przed laty na temat włas­

nej śmierci. I jak to dobrze, że w pożarze, który wy­

buchł w zakładzie dla psychicznie chorych, spłonęły

wszystkie jej akta.

Mimo to Rand wybrał się do Sacramento i specjal­

nie jej o tym wspomniał. Hm. Może odkrył coś,

o czym policja nie wie? Może w przedszkolu, w któ­

rym Meredith pracowała, pobierano od wszystkich od­

ciski palców?

A nawet bliźnięta jednojajowe nie mają identycz­

nych linii papilarnych.

Przyłożyła drżącą rękę do szyi. Wystarczyłoby, żeby

Rand wziął szklankę, z której piła sok, albo zabrał z jej

sypialni flakonik perfum i poprosił techników policyj­

nych o drobrią przysługę. Potem mógłby porównać jej

odciski z odciskami palców swojej matki. Domyśliłby

się, że ona, Patsy, jest siostrą Meredith, tą, która zabiła

Ellisa Mayfaira, gdy odkryła, że sprzedał ich córeczkę.

Jewel. I która dostała wyrok skazujący tylko dlatego.

że szlachetna, dobroduszna Meredith odmówiła jej po­

mocy.

Wyrok skazujący. Dożywocie. Po dwudziestu pięciu

latach miała prawo ubiegać się o zwolnienie warun-

kowe.

Znów wezbrała w niej zapiekła nienawiść. Jej włas­

na siostra, w dodatku bliźniaczka, przystała na to, aby

ona, Patsy, tyle lat gniła w więzieniu! Nigdy jej tego

background image

WIZJONERKA 183

nie wybaczy! Poprzysięgła siostrze zemstę. I mściła się

na niej od dziesięciu lat, żyjąc w jej domu, u boku

jej męża.

Przeniknął ją dreszcz. Bała się, że wkrótce wszystko

się może wydać. Jeżeli Rand zaczął coś podejrzewać,

jeżeli zaczął węszyć...

Potrzebowała pieniędzy, dużo pieniędzy. 1 to teraz,

dziś. Bo może już jutro będzie musiała wyjechać, za­

szyć się gdzieś daleko ze swoimi synami, a bez odpo­

wiedniego zaplecza finansowego przecież sobie nie po­

radzi. Cholera jasna, Graham obiecał jej płacić. Za to,

by nie zdradziła mężowi, kto jest ojcem Teddy'ego.

Więc niech płaci.

Pozbyła się przeszkody w postaci Jacksona. To, że

Joe ubłagał jakiegoś sędziego, aby zwolnił jego bra­

tanka za kaucją, nie ma najmniejszego znaczenia. Waż­

ne są odciski palców na pistolecie; dzięki nim Jackson

trafi do pudła. Po co wtykał nos w nie swoje sprawy?

Dlaczego zbuntował Grahama? Gdyby nie on, Graham

płaciłby, tak jak dotąd.

Tak, synalka unieszkodliwiła, teraz pora zająć się

ojcem. Skierowała wzrok w stronę małej skalnej groty;

właśnie tam człowiek, który strzelał do Joegó, ukrył

broń. Wiele by dała, by zobaczyć zdumienie na twarzy

niedoszłego zabójcy, kiedy dowie się o aresztowaniu

Jacksona. I o tym, że to odciski palców Jacksona zna­

leziono na pistolecie.

Słysząc odgłos kroków na drewnianych schodach

prowadzących w dół na plażę, obejrzała się przez ra­

mię. Na widok Grahama rozciągnęła usta w uśmiechu.

background image

184

KAREN HUGHES

Przez chwilę podziwiała jego zgrabną, umięśnioną syl­

wetkę oraz gęste blond włosy poprzetykane siwymi

pasmami. Mimo tak wczesnej pory był wykąpany, ogo­

lony, elegancko ubrany w gruby sweter i jasne spodnie

- aż miło było popatrzeć.

Szybko odsunęła od siebie grzeszne myśli. Nie

przyszła w to ciche, odosobnione miejsce po to, by

kogokolwiek uwodzić czy być uwodzona. Przyszła, by

żądać pieniędzy. Kilka następnych minut miało zawa­

żyć na całej jej przyszłości, a także na przyszłości jej

dwóch synów.

Wyłoniła się z ukrycia, gdy tylko Graham dotknął

nogą piasku.

- Chryste, Meredith! Ale mnie przestraszyłaś!

- Jesteś inteligentnym facetem, Graham. - Zmie­

rzyła go wzrokiem. - Powinieneś się mnie bać.

W jego oczach pojawiła się niepewność.

- Czego, do diabła, chcesz?
- Ależ, kochanie. Ja tylko...
- Nie pieprz! - przerwa! jej. - Czego chcesz?
- Forsy. Obiecałeś mi płacić za milczenie. Dotrzy­

małam słowa. Joe nie wie, że jesteś ojcem Teddy'ego.

To znaczy, że nadal figurujesz w jego testamencie. Żą­

dam, abyś ty również zaczął wywiązywać się z umowy.

Niecierpliwym gestem potarł szyję.

- Przecież wiesz, że Jackson dowiedział się o tych

wpłatach. 1 nie żartował, kiedy zagroził ci, że pójdzie

na policję, jeżeli nie zaprzestaniesz szantażu. Chyba

się orientujesz, że szantaż jest przestępstwem. Można

za to pójść do więzienia.

background image

WIZJONERKA

185

- Jackson coś o tym wie, prawda? Ale ponieważ

biedaczek jest teraz zaaferowany własnymi problema­

mi, nie ma głowy myśleć o kłopotach innych. Więc

dobrze ci radzę, Graham - uśmiechnęła się słodko -

przestań się chować za plecami syna. Odczepię się od

ciebie, jeżeli dasz mi milion dolarów. Gotówką. Jak

wolisz, możemy to nazwać pożyczką, której oczywi­

ście nigdy nie zwrócę. W przeciwnym razie...

Przez dłuższą chwilę Graham wpatrywał się w nią

bez słowa.

- Skąd wezmę milion w gotówce? - spytał wresz­

cie.

- Masz akcje, obligacje, inwestycje. - Wzruszyła

ramionami. - Sprzedaj je.

- Nie mogę - oznajmił z irytacją w głosie. - One

są również na nazwisko Cynthii.

- Och, na pewno sobie jakoś poradzisz. - Patsy

zmrużyła oczy. - Liczę na twoją dyskrecję i inteligen­

cję, Graham. Jeżeli pognasz teraz do Jacksona i opo­

wiesz mu o naszej rozmowie, gorzko tego pożałujesz.

- Nie pognam. Jacksona nie ma.

- Jak to: nie ma? Wypuszczono go z aresztu za

kaucją. Jest oskarżony o dwukrotną próbę zabicia Joe-

go. Jego śniada przyjaciółeczka będzie zeznawać prze­

ciwko niemu. Policja ma pistolet z jego odciskami pal­

ców. Więc...

- Wyszedł z domu razem z Cheyenne, o tej samej

rze co ja. Zamierzają się pobrać.

- Pobrać? Zgłupieli?
- Nie dziwiłabyś się, gdybyś znała powody ich de-

background image

186

KAREN HUGHES

cyzji. Otóż jako żona Cheyenne może skorzystać z pra­

wa odmowy do składania zeznań przeciwko mężowi.

- No dobrze, ale jego odciski wciąż widnieją na

pistolecie - zauważyła Patsy, zadowolona z własnej

przezorności i pomysłowości. Gdyby nie wrzuciła pro­

szków nasennych do kieliszka Jacksona, gdyby nie

wsunęła mu broni do ręki... - Twój pierworodny syn

trafi do więzienia, Graham. Może spędzi tam całe ży­

cie. Uważasz, że będzie cię chronił zza krat, a mnie

dalej szantażował? Wątpię. Chcę tylko milion dolarów.

Potrzebuję ich dla twojego drugiego syna. Jeżeli nie

otrzymam pieniędzy, powiem Joemu, kto jest ojcem

Teddy'ego. Stracisz niejeden, a wiele milionów, kiedy

Joe wykreśli cię z testamentu.

- Zachowujesz się, jakby to była wyłącznie moja

wina. A sama dobrze wiesz, że garnęłaś się do mnie

jak kotka w rui. - Zaciskając zęby, wbił wzrok w bez­

kresną przestrzeń oceanu. - Przebiegła z ciebie żmija,

Meredith. Żałuję, że kiedykolwiek cię tknąłem.

Rozgniewana, chwyciła go za brodę i obróciła twa­

rzą do siebie.

- Nie udawaj niewiniątka! I przestań się użalać!

Byłeś całkiem z siebie zadowolony, kiedy dopadłeś

mnie w toalecie. - Trzęsła się z wściekłości. - Ty su­

kinsynu! Nie wiesz, że za swoje czyny trzeba ponosić

konsekwencje'? Że za wszystko w życiu trzeba płacić?

Cena za moje milczenie wynosi milion dolarów. Jeżeli

nie zapłacisz, będziesz miał do czynienia ze swoim

bratem. Chyba wolałbyś tego uniknąć?

- Owszem. - Odtrącił rękę Patsy, po czym potarł

background image

WIZJONERKA

187

brodę, na której widniały ślady po jej paznokciach. -

Dobrze, dostaniesz pieniądze. Ale potrzebuję czasu,

aby tyle zebrać. Cynthia nie może się o niczym do­

wiedzieć.

Patsy uśmiechnęła się; napięcie powoli zaczęło ją

opuszczać.

- Grzeczny chłopczyk - zamruczała. - Tylko po­

śpiesz się. I przypadkiem nie zwierzaj się Jacksonowi.

- O to możesz się nie martwić. Mój syn nie darzy

mnie szczególną sympatią, zwłaszcza ostatnio.

- Przepraszam, Cheyenne. Nie o takim ślubie ma­

rzyłaś.

- Nie było tak źle. - Mokrą ręką gładziła Jacksona

po skórze. - A miesiąc miodowy zapowiada się cu­

downie.

Pochyliwszy głowę, Jackson przywarł do niej ustami.
- To prawda.
Stali pod ciepłym strumieniem, całując się bez opa­

miętania. Cheyenne miała wrażenie, że śni. Ten wspa­

niały mężczyzna, którego dotyk przyprawiał ją o dre­

szcze, jest jej mężem!

Obudzili się o świcie i drogą prowadzącą wzdłuż

kamienistego wybrzeża naszyli na południe do Men-

docino. W budynku sądu załatwili wszystkie formal­

ności. Godzinę później stali w pełnym słońcu na ur­

wisku skalnym w towarzystwie sędziego pokoju i jego

życzliwej żony. Tam złożyli przysięgę małżeńską. Nad

ich głowami skrzeczały mewy, a w oddali w wodzie

baraszkowały wieloryby.

background image

188

KAREN HUGHES

Następnie, już jako małżeństwo, wynajęli przytulny

pokoik w uroczym hotelu położonym na odludziu.

Zamknąwszy drzwi, zdarli z siebie ubrania i wskoczyli

do łóżka. Po pewnym czasie Jackson wziął żonę na

ręce i przeszedł z nią do łazienki.

- Cheyenne... - Raz po raz powtarzał szeptem jej

imię. - Pragnę cię. Tylko ciebie. Ciebie jedyną - szep­

tał jej do ucha.

- A ja ciebie.
Znów wziął ją na ręce, a ona opasała go w biodrach

nogami. Była szczęśliwa. Kochała Jacksona, choć mu

tego nie mówiła. Wiedziała, że on również darzy ją

uczuciem, ale to nie miłość doprowadziła ich do oł­

tarza. Pobrali się z rozsądku. Jackson wciąż był tym

samym człowiekiem co dawniej. Nigdy nie dążył do

małżeństwa. Teraz po prostu nie miał innego wyjścia.

Lecz nie było sensu teraz o tym myśleć. Jeszcze

wszystko może się zdarzyć. Ważne, że są razem.

Delikatnie postawił ją na mokrej posadzce.
- Jeśli stąd natychmiast nie wyjdziemy, oboje uto­

niemy.

- W takim razie ratuj się. - Oparła się o ścianę.

- Ja nie jestem w stanie wykonać kroku.

- Co? Mam zostawić cię samą? Twoje niedocze-

kanie!

Piętnaście minut później Cheyenne wyszła z łazien­

ki owinięta hotelowym szlafrokiem. Uśmiechnęła się.

widząc, że Jackson rozpalił ogień w kominku. Wie­

czorna mgła spłynęła na ziemię, zasłaniając krajobraz-

Świat zamienił się w wielką, mleczną chmurę.

background image

WIZJONERKA

189

- Kiedy wyschniesz, pojedziemy coś zjeść - po­

wiedział, otwierając butelkę wina, którą kupił w po­

bliskim sklepie.

Kucnęła przed kominkiem i palcami zaczęła roz­

czesywać długie, sięgające niemal pasa włosy.

- Dobrze, bo trochę już zgłodniałam.

Nagle spostrzegła na palcu złotą obrączkę. Zamknę­

ła oczy. Chociaż się nie umawiali, żadne z nich ani

razu nie poruszyło kwestii aresztu ani powodu, dla któ­

rego wzięli ślub. Wczoraj wieczorem, w trakcie ostat­

niej rodzinnej dyskusji, Rand im poradził, aby pobrali

się jak najszybciej, a potem zrobili sobie dwudzie­

stoczterogodzinny miesiąc miodowy. W tym czasie on

zajmie się wszystkim na miejscu, czyli zawiadomi de­

tektywa Lawa oraz prokuratora okręgowego, że Che-

yenne James nazywa się obecnie Cheyenne Colton i nie

będzie składała żadnych oświadczeń czy zeznań mo­

gących obciążyć jej męża.

Jackson zerknął na zegarek.
- Przypomnij mi, żebym przed wyjściem na kolację

zadzwonił do Randa. - Usiadł obok Cheyenne przy

kominku i podał jej kieliszek wina. - Przypuszczam,

że już rozmawiał z Lawem. Chcę się upewnić, czy nie

ma żadnych nowych niespodzianek. - Wyciągnął do

niej rękę. - Nie pozwolę, aby spotkała cię jakakolwiek

krzywda.

Wypita łyk, po czym odstawiła kieliszek.
- Słuchaj, chciałabym cię o coś spytać.

- Pytaj.

- Chodzi o twoich rodziców.

background image

190

KAREN HUGHES

- No?

- Dlaczego nie uczestniczyli wczoraj w naradzie?

- Nie zaprosiłem ich - odparł.

- Oboje są prawnikami. Może wymyśliliby coś, na

co reszta z nas nie wpadła.

- Wątpię. Rodzice nigdy się mną i Lizą nie inte­

resowali. Nie sądzę, aby to się miało zmienić tylko

dlatego, że grozi mi pobyt w więzieniu. - Na moment

zamilkł. - Kiedy ojciec przyjechał na komisariat, spy­

tał mnie, czy strzelałem do Joego.

- O Boże...

- W domu, w którym Liza i ja dorastaliśmy, ponad

miłość przedkładano dobre maniery. Właściwie to mi­

łości w ogóle nie było. Rodzice nie okazywali jej sobie

ani nam. Nigdy się o nas nie troszczyli. Wychowywały

nas różne nianie i gosposie. Joe z Meredith byli jedy­

nymi ludźmi, którym leżało na sercu nasze dobro.

W pewnym momencie Meredith zainterweniowała; po­

wiedziała moim rodzicom, że najlepiej będzie, jeżeli

ja i Liza zamieszkamy w Hacienda de Alegria. I tak

się stało; większość czasu spędzaliśmy na ranczu.

Cheyenne zrobiło się żal mężczyzny, który w dzie­

ciństwie tak bardzo cierpiał na niedostatek miłości.

- Ja też spędzałam tam mnóstwo czasu - rzekła.

- Kiedy przyjeżdżałam na weekendy do Rivera, twój

stryj pozwalał mi siadywać w gabinecie, oglądać al­

bumy ze zdjęciami. A Meredith pokazywała, jak się

ścina kwiaty i układa z nich wspaniałe bukiety.

- Wątpię, aby w ciągu ostatnich dziesięciu lat ciot­

ka choć raz spojrzała na jakąkolwiek roślinę. Ona.-

background image

WIZJONERKA

191

- Urwał. - Przymknę się, zanim zdradzę ci wszystkie

ponure tajemnice Coltonów. Jeszcze zaczniesz żało­

wać, że weszłaś do rodziny.

- Nie zacznę - zapewniła go.

- Mam nadzieję. - Usiadł wygodniej, opierając się

o kanapę obitą miękką, wiśniową tkaniną. - Skoro mo­

wa o rodzinie, nie chcesz powiadomić Rivera i Rafe'a,

że mają szwagra?

Cheyenne potrząsnęła głową.

- Prosiłam, żeby Rand do nich zadzwonił i powie­

dział, że wyjaśnię im wszystko, kiedy tylko wrócimy

na ranczo.

- Też będę chciał z nimi pogadać. Zważywszy na

okoliczności, podejrzewam, że nie ucieszy ich wiado­

mość o naszym ślubie.

- Oni szanują moje wizje. Wiedzą, że odziedziczy­

łam dar po matce. Ze zrozumieniem przyjmą naszą de­

cyzję.

- Może przyjmą ze zrozumieniem, co nie znaczy,

że będą szczęśliwi. - Jackson potarł brodę. - Nie zdzi­

wiłbym się, gdyby chcieli rozkwasić mi nos. Tak dla

zasady.

Uniosła brwi.

- Co, myślisz, że zaciągną cię za stodołę i spuszczą

ci manto?

- To możliwe. Pamiętam, co mówiłaś o swoich

przodkach. Że zanim poddali się białym, woda w rzece

przybrała kolor czerwony. Ta sama krew płynie w ży­

łach twoich braci. - Błysnął zębami w uśmiechu. -

A ja myślałem, że moja rodzina jest groźna.

background image

192 KAREN HUGHES

Roześmiawszy się cicho, Cheyenne wróciła do roz­

czesywania włosów. Wpatrywała się w ogień. Płomienie

strzelały w górę, od czasu do czasu buchał snop iskier.

Nagle wszystko znikło: zapach drewna, syk ognia,

iskry. Ich miejsce zajął prawie oślepiający błysk świat­

ła. Mrużąc oczy, Cheyenne zobaczyła męską rękę za­

ciśniętą w pięść. Zobaczyła też, a raczej poczuła stra­

szliwą złość promieniującą od właściciela ręki.

Ze strachu aż zbladła.

- Cheyenne! Co ci jest?
- On... - Nie mogła oddychać. Powietrze było go­

rące, parzyło ją w gardło. Serce waliło jej młotem. -

On chce go zabić.

- Ciii, spokojnie.
Wiedziała, że głos, który do niej mówi, należy do

Jacksona, a jednak docierał z oddali. Świat widziała

jakby poprzez mgłę, wszystko miało zamazane kontu­

ry, tylko pięść była wyraźna i dokładnie oświetlona.

Raptem, poza kręgiem światła, dojrzała czyjąś sylwet­

kę. Wyciągnęła rękę, próbując jej dosięgnąć. Postać

drgnęła, zaczęła się cofać. Cheyenne ponownie wyciąg­

nęła rękę. Gdyby tylko mogła chwycić za skrawek

ubrania albo...

- Cheyenne! - Jackson szarpnął ją za ramię. -

Chcesz się podpalić?

Obraz przed jej oczami zamigotał, potem rozpadł

się na dziesiątki kawałków i zniknął.

Mokra od potu, dygocząc na całym ciele, usiłowała

wrócić do rzeczywistości.

- Jackson...

background image

WIZJONERKA

193

- Jestem tu.

Nie wiedziała, kiedy przysunął się bliżej, kiedy ją

objął, kiedy posadził sobie na kolanach. Wiedziała tyl­

ko, że jest przy niej, że trzyma ją w objęciach i prze­

mawia do niej czule.

- O Boże... - Zamrugała, starając się usunąć

sprzed oczu resztki mgły.

- Już dobrze, maleńka. Jestem tu. - W jego głosie

pobrzmiewała siła i determinacja. - Miałaś wizję, pra­

wda?

Twarz, którą widziała przed sobą, powoli zaczęła

nabierać wyrazistości.

- Tak.

Jackson przyglądał się Cheyenne z zatroskaniem,

gładząc jej wilgotne włosy.

- Tym razem inaczej to przebiegało niż w Hope-

chest podczas rodeo.

- Zdecydowanie inaczej - przyznała. - Ojej, roz­

lałam wino. - Popatrzyła na kieliszek, który leżał

w czerwonej kałuży na podłodze przed kominkiem.

- Nie ty, tylko ja, kiedy chwyciłem cię za rękę.

Wyglądało to tak, jakbyś chciała dotknąć płomieni. -

Potrząsnął głową. - Przeraziłem się, że się oparzysz.

Wzięła głęboki oddech.
- Nie jestem pewna, co zamierzałam zrobić.
- Wytrę podłogę i doleję ci wina.
- Nie wstawaj. - W jego ramionach odnalazła bez-

ieczne schronienie. - Obejmij mnie jeszcze mocniej.

- Chętnie. - Pocałował ją w skroń. - Powiesz mi,

o widziałaś?

background image

194 KAREN HUGHES

- Bardziej czułam, niż widziałam. - Zmarszczyła

z namysłem czoło.

- Co czułaś?

- Nienawiść. Wściekłość. - Głos się jej załamał.

- Jackson, on chce zabić Joego. Zieje do niego nie­

nawiścią i chce go pozbawić życia.

Jackson zesztywniał.
- Widziałaś, kto próbował zabić stryja?

- Nie, niestety. - Niemal czuła, jak opuszcza go

nadzieja. - Zobaczyłam rękę i błysk światła. Nieco da­

lej, w cieniu, zauważyłam ciemną sylwetkę i jakiś

ciemny kształt. Światło raziło mnie w oczy, dlatego

wyciągnęłam rękę. Pomyślałam sobie, że gdyby udało

mi się go złapać... - Wstrząsnął nią dreszcz. Zmęczo­

na, położyła głowę na ramieniu męża. - Ona tam jest,

Jackson.

- Ona?

- Odpowiedź. Jest na wyciągnięcie ręki. Tuż za

kręgiem światła.

background image

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Trzy dni później w słoneczne południe Jackson stał

na tarasie za domem, z rękami w kieszeniach spodni,

i patrzył, jak Cheyenne lekkim, sprężystym krokiem

idzie po przystrzyżonej trawie, kierując się w stronę

plaży.

Wyglądała przeraźliwie chudo. Nie był pewien, czy

to sprawa stroju - czarnych spodni i bluzki - czy na

skutek stresu faktycznie straciła kilka kilogramów.

Kiedy doszła do drewnianych schodów prowadzą­

cych w dół na plażę, na moment przystanęła. Stojąc

bez ruchu, spoglądała na wzburzone fale, które rozbi­

jały się o przybrzeżne skały. Wiatr tarmosił jej długie

czarne włosy; nie zwracała na to najmniejszej uwagi.

Coś się z nią działo. Coś, czego nie rozumiał.

Od czasu ostatniej wizji bardzo źle sypiała. Pierw­

szej nocy poczuł, jak wysuwa mu się z objęć. Przeszła

cichutko na drugi koniec pogrążonego w księżycowym

blasku pokoju i usiadła na kanapie. Przez całą noc sie­

działa z podwiniętymi nogami i wzrokiem wbitym

w kominek, w którym już dawno zgasł ogień.

Po powrocie na ranczo sytuacja się powtarzała, z tą

różnicą, że teraz Cheyenne opuszczała nie tylko łóżko,

background image

196 KAREN HUGHES

ale i pokój. Potrzebowała samotności, dlatego Jackson

jej nie śledził. Nie wiedział, dokąd szła ani co robiła.

Kiedy wracała nad ranem, twarz miała bladą, zmę­

czoną, oczy przekrwione. Sprawiała wrażenie udręczonej.

Niewiele mówiła o swojej wizji.

- Odkryję prawdę - obiecała mu parę minut temu,

zanim ponownie wybrała się na samotny spacer. - Po­

znam odpowiedź. Wierz mi, prędzej czy później bę­

dziemy wszystko wiedzieli.

Jackson westchnął. Z dłońmi zaciśniętymi w pięści

odprowadził Cheyenne wzrokiem. Zeszła w dół na pla­

żę. Po chwili zniknęła mu z oczu.

Nie mógł się dłużej oszukiwać, udawać, że darzy

ją wyłącznie sympatią. Wszystko zaczęło się rok temu,

na przyjęciu urodzinowym Joego. Potem z każdym

dniem i z każdą godziną, jaką spędzał w jej towarzy­

stwie, jego uczucie do niej coraz bardziej się wzma­

gało. Nigdy dotąd żadnej kobiecie nie poświęcał tyle

myśli; żadna tak bardzo nie absorbowała jego uwagi.

A Cheyenne... wystarczyło, że spojrzała na niego tymi

swoimi ufnymi oczami.

Jak mógłby się w niej nie zakochać?

Zdziwił się, że na myśl o miłości nie ogarnął go

strach. Wziął głęboki oddech, wciągając w płuca za­

pach morza, słońca, róż, które kwitły nieopodal. Całe

życie unikał zaangażowania; nie chciał się z nikim wią­

zać, bo nie rozumiał, co sprawia, że niektóre miłości

trwają latami, a większość szybko się wypala. Teraz

już wiedział. Problem w tym, aby trafić na właściwą

kobietę, taką, za którą gotów byłby skoczyć w ogień.

background image

WIZJONERKA 197

Za Cheyenne skoczyłby bez wahania. Kochał ją do

szaleństwa. Ale nie zamierzał jej tego mówić. Nie

mógł, nie chciał, nie powinien.

Zdążył poznać ją dość dobrze. Wiedział, jaka potrafi

być uparta, gdy coś sobie postanowi. Chociaż nie zdra­

dziła mu, co do niego czuje, podejrzewał, że to samo,

co on do niej. Jeżeli tak jest w istocie, a on trafi do

więzienia, Cheyenne nie zgodzi się z nim rozwieść.

Wiedząc, że ją kocha, będzie przy nim trwała. Poświę­

cając się dla niego, zmarnuje sobie życie.

Zrezygnowany pokręcił głową. Na swoją sytuację

prawną miał niewielki wpływ, ale swoim życiem pry­

watnym mógł odpowiednio pokierować. Tak, Che­

yenne nie może dowiedzieć się, co do niej czuje. Niech

wierzy, że latami wystrzegał się stabilizacji i nadal jest

wrogiem instytucji małżeństwa. Że w każdej chwili

może powiedzieć: było miło, ale dalej nie chcę się ba­

wić w dom.

Jeżeli ława przysięgłych uzna go winnym, właśnie

tak postąpi. Zostawi Cheyenne. Wystąpi o rozwód -

dla jej dobra.

Na dźwięk kroków obejrzał się przez ramię.
- Wyglądasz na człowieka, którego gnębią ponure

myśli - powiedział Rand ubrany w ciemny garnitur,

białą koszulę i czerwony krawat.

- Zgadł pan, mecenasie.
- Detektyw Law przesyła ci pozdrowienia. -

Usiadłszy w fotelu ogrodowym, Rand rozluźnił krawat.

- Prokurator też.

- Już to widzę. - Jackson usiadł koło kuzyna. -

background image

198

KAREN HUGHES

Wciąż mają Cheyenne za złe, że skorzystała z prawa

odmowy do składania zeznań?

- Tak. Prokurator zamierza wnieść do sądu sprze­

ciw. Pewnie dziś po południu. Najdalej jutro rano.

- Twoim zdaniem jaka będzie decyzja?

- Myślę, że nic nie wskóra. Ale nie zaszkodzi trzy­

mać kciuki.

Jackson odgarnął włosy z czoła.

- Słuchaj, musimy coś ustalić. Jeżeli okaże się, że

sąd przychyli się do wniosku prokuratora i Cheyenne

zostanie wezwana na świadka, obiecaj mi, że nie roz-

szarpiesz jej na strzępy.

- Jackson...
- Żądam tego.

- Chcesz popełnić samobójstwo?
- Wszystko mi jedno. Ale nie pozwolę ci rozprawić

się z nią tak, jak to robisz z innymi świadkami. Wi­

działem cię w akcji, Rand. Nie chcę, żeby ludzie wy­

tykali ją palcem. Ona na to nie zasługuje.

- A ty nie zasługujesz na pobyt w więzieniu.

- Na razie nie mówimy o mnie.
- Odpowiedz mi na jedno pytanie. - Rand pochylił

się do przodu, oparł łokcie na kolanach. - Czy wizje

Cheyenne są prawdziwe, czy tylko jej się takie wydają?

- Sam nie bardzo je rozumiem - przyznał Jackson.

- Ale na własne oczy widziałem, jak uratowała życie

Johnny'emu Collinsowi. Zobaczyła, że grozi mu nie­

bezpieczeństwo, zanim jeszcze cokolwiek się wydarzy­

ło, i rzuciła się na ratunek.

Rand zacisnął usta.

background image

WIZJONERKA

199

- A ta ostatnia wizja? - spytał. - Ta ze światłem,

męską ręką i ciemnym kształtem, którego nie potrafi

zidentyfikować? Sądzisz, że doprowadzi nas do roz­

wiązania? Że wskaże nam człowieka, który usiłował

zabić tatę?

- Cheyenne twierdzi, że tak. I stale mi powtarza,

abym nie tracił nadziei. - Przeniósł spojrzenie na ska­

liste zbocze, tam gdzie niedawno ją widział. - Jeśli

jednak mam być szczery, wolałbym nie czekać z za­

łożonymi rękami. Wolałbym mieć konkretne dowody

świadczące o mojej niewinności.

- Cóż, oby twoja żona się nie myliła. - Rand pod­

niósł rękę, po czym opuścił ją, jakby uznał, że nie ma

sensu kontynuować tematu. - Jesteś prawnikiem, stary.

Sam wiesz, że twoja sytuacja nie wygląda najlepiej.

- Wiem. - Jackson wstał z fotela. - Masz jakieś wie­

ści od swoich ekspertów? Techników, grafologów...

- Jeszcze nie. - Rand spojrzał na zegarek i pode­

rwał się na nogi. - Spróbuję do nich zadzwonić. Może

któryś dokonał jakiegoś odkrycia?

- Może - mruknął Jackson, odprowadzając kuzyna

wzrokiem.

W chwili gdy Rand doszedł do domu, drzwi otwo­

rzyły się i ze środka wyłonił się Johnny Collins

w luźnych dżinsach, bawełnianej koszuli i czerwonej

czapce z daszkiem. Po piętach deptał mu Emmett Fal-

lon. Rand przywitał się z obydwoma, po czym wskazał

za siebie.

Jackson, który nie miał ochoty na towarzystwo,

zmusił się do uśmiechu.

background image

200

K.AREN HUGHES

- Widzę, że pacjent jest na chodzie. - Uścisnął

dłoń Emmetta. - Niestety, Joe musiał pojechać do Pro-

sperino. Na pewno ucieszyłby się z waszej wizyty.

- Kiedy widzieliśmy się na festynie, powiedział, żeby

wpaść któregoś dnia... - Emmett powiódł wzrokiem po

starannie utrzymanym ogrodzie pełnym kolorowych

kwiatów. - Nawet mi wspomniał, że wynajął dodatkową

ochronę, ale nie sądziłem... Zatrzymali mnie przy bra­

mie, zadali chyba ze dwadzieścia pytań, potem jeszcze

zadzwonili do domu, żeby upewnić się, czy na pewno

można mnie wpuścić. Całe szczęście, że Meredith ode­

brała telefon, bo inaczej bym tu nie dotarł...

- Poważnie traktują swoje obowiązki - przyznał

Jackson. - Ale to dobrze.

- No jasne. - Z kieszeni koszuli Emmett wyciągnął

paczkę papierosów i zapałki. - W każdym razie John-

ny chciał ci podziękować za uratowanie mu życia. Za­

proponowałem, że go podwiozę...

- To miło z twojej strony. - Jackson uścisnął dłoń

nastolatka. Lewe ramię chłopca było w gipsie; wsparte

na czerwonym temblaku, ciasno przylegało do jego

piersi. - Oj, Johnny, Johnny. Kiedy cię ostatnio wi­

działem, wyglądałeś całkiem inaczej.

- To prawda. - Johnny nasunął czapkę bardziej na

oczy. - Ten byk miał potężne rogi i twarde kopyta. Gdy­

byś mnie nie wyciągnął, byłoby już po mnie. Dziękuję.

- Drobiazg - odparł Jackson. Na myśl o tym, czym

mogła się skończyć przygoda z rozjuszonym bykiem.

zrobiło mu się słabo. - Długo będziesz chodził z łapą

w gipsie?

background image

WIZJONERKA

201

- Doktor Kent twierdzi, że co najmniej miesiąc.

Wtedy mam się zgłosić na prześwietlenie... - Chłopak

zamilkł na moment. - Czy... czy ty i Cheyenne wró­

cicie do Hopechest? - spytał w końcu.

- Nie wiem. - Jackson zawahał się. Nie chciał jed­

nak udawać, że wszystko jest w porządku. - Pewnie

słyszeliście, że mam kłopoty?

Johnny odwrócił wzrok.

- Tak, wszyscy o tym mówią.
Emmett wypuścił z ust kłęby dymu, po czym pod­

rapał się palcem po swoich siwych wąsach.

- Jednego nie rozumiem - rzekł.
- Czego? - spytał Jackson.

- Podali w radiu, że policja znalazła broń. I że są

na niej twoje odciski palców.

Jackson westchnął w duchu. Przekazywanie prasie

informacji o rzekomych dowodach winy oskarżonego

było standardową praktyką policji. Kiedy w końcu do­

chodziło do selekcji ławy przysięgłych, wszyscy - na­

wet jeśli się do tego nie przyznawali - mieli wyrobiony

pogląd na całą sprawę.

- Tak twierdzi policja. A ja twierdzę, że nigdy nie

miałem tej broni w ręku.

- Znam cię od dziecka... - Emmett przeniósł

wzrok na wzburzony ocean. - I ani razu nie słyszałem

kłamstwa z twoich lust.

Johnny przestępował z nogi na nogę.

- Słyszeliśmy też, że pobraliście się z Cheyenne.

- To akurat jest prawdą - odparł Jackson. - Prze­

szkadza ci to? - spytał, widząc marsa na czole chłopca.

background image

202

K.AREN HUGHES

- Nie, jeśli wróci do Hopechest. Pewnie stać cię

na to, żeby twoja żona nie musiała pracować. Ale gdy­

by chciała, to nie będziesz jej zabraniał, co?

Jackson z trudem zachował powagę. Gdyby Che-

yenne się uparła, od niczego nie zdołałby jej powstrzy­

mać.

- Z tego, co wiem, poprosiła Blake'a o urlop. Tyl­

ko dopóki sytuacja się nie wyjaśni.

- Bez niej nie wyobrażam sobie życia w Hope­

chest. - Chłopak obejrzał się za siebie. - Jest w domu?

- Na plaży. Poszła się przejść. Jak ci nie wadzą

strome schody, mogę cię do niej zaprowadzić.

- Super.

- A ty? - Jackson zwrócił się do Emmetta. -

Chcesz iść z nami czy wolisz tu poczekać?

Emmett rzucił papierosa na ziemię i przygniótł go

butem.

- Dawno nie byłem nad wodą.
- No to chodźmy.

Po kolacji Cheyenne skryła się w pustym gabinecie

Joego. Wizja, którą miała w dniu ślubu, nieustannie

zaprzątała jej myśli, pozbawiała ją snu. Obraz jednak

powoli nabierał ostrości. Mimo rażącego światła Che­

yenne coraz wyraźniej widziała zarys męskiej sylwetki.

Mężczyzna stał z ręką przy pasie, trzymając w niej ja­

kiś ciemny przedmiot. Niestety, jego twarz pozostawała

w cieniu.

Ten ciemny przedmiot stanowił klucz do zagadki.

Czuła, że to on będzie dowodem niewinności Jacksona.

background image

WIZJONERKA

203

Zmęczona, zasnęła w fotelu. W gabinecie paliła się

jedna mała lampka. Wokół panowała cisza jak makiem

zasiał.

Zaczęło opuszczać ją napięcie. Przed jej oczami

przesuwały się obrazy, co jakiś czas pojawiał się ja­

skrawy błysk, który oświetlał wszystko wkoło. Wszyst­

ko prócz twarzy mężczyzny i ciemnego przedmiotu

przy jego pasie. Zapadała się w mrok. W czarną, bez­

denną otchłań. Czuła emocje mężczyzny z taką siłą,

jakby sama je przeżywała: żal, lęk, nienawiść - skrytą,

zażartą nienawiść, która od lat go zaślepiała.

Nagle dławiący strach chwycił ją za gardło. Instynk­

townie poderwała się na nogi. Chwiejąc się niepewnie,

ściskała oparcie fotela. Czekała, aż oddech się jej uspo­

koi i serce zacznie bić normalnym rytmem.

Przymknęła powieki, rozpaczliwie usiłując zatrzy­

mać obraz przed oczami, rozjaśnić ciemne punkty, zo­

baczyć to, co wciąż jest ukryte.

Raptem wszystko znikło - niczym napis na piasku

zalany falą przypływu.

Łzy popłynęły jej po twarzy. Kocha Jacksona i chce

mu pomóc. Takie jest jej przeznaczenie. Niestety, dotąd

nie zdołała rozszyfrować obrazu, uzyskać dowodu jego

niewinności.

Boże! Jest jej mężem, policja oskarża go o zbrod­

nię, której nip popełnił. Grozi mu więzienie, może do­

żywocie.

Poprzez łzy spostrzegła złotą obrączkę, którą umie­

ścił jej na palcu. Nie oszukiwała się. Wiedziała, dla­

czego się z nią ożenił. Nie z miłości, ale dlatego, by

background image

204 KAREN HUGHES

ją chronić. A przecież to ona odziedziczyła dar. To ona

powinna chronić jego. Zawiodła Jacksona...

Nie! Nie zawiodła. Po prostu jeszcze nie poznała

odpowiedzi. Ale to tylko kwestia czasu.

Podniosła do twarzy drżącą rękę i osuszyła łzy. Za

bardzo się stara. Wiedziała z doświadczenia, że niczego

nie można przyśpieszyć. Trzeba czekać.

Potarła oczy. Nie była w stanie się skupić. Bez sen­

su, pomyślała. Po paru bezsennych nocach ledwo trzy­

mała się na nogach.

- A, tu jesteś - powiedział Jackson, otwierając

drzwi. - Co robisz po ciemku?

Pochyliwszy głowę, jeszcze raz wytarła policzki. Nie

chciała, żeby zobaczył strach wyzierający jej z oczu.

- Zdrzemnęłam się - odparła, co było prawie zgod­

ne z prawdą.

Zapalił górne światło.

- Płakałaś... Powinnaś się wreszcie porządnie wy­

spać.

- Nic mi nie jest.

Odgarnął jej włosy za uszy.
- Meredith ma jakieś tabletki nasenne. Łyknij jedną

przed snem.

- Nie chcę.

Wiedziała, że wizja powróci. Może właśnie tej nocy.

A wtedy ona, Cheyenne, musi być gotowa, aby zagłębić

się w nią. Żeby wejść za krąg światła, dotrzeć do ukrytych

w mroku kształtów. Aby to zrobić, musi mieć sprawny

umysł, nie przytępiony jakimiś środkami nasennymi.

- Cheyenne...

background image

WIZJONERKA

205

- Zaufaj mi, Jackson. - Delikatnie pogładziła go

po brodzie. - Wiem, co robię.

- Tak? Wiesz, że sobie szkodzisz? Że nie sypiasz?

Że masz worki pod oczami? Że chudniesz ze zgryzoty?

A wszystko przeze mnie. Cholera! Nie chcę, żebyś tra­

ciła zdrowie!

Nagle do gabinetu zajrzał Rand.

- Dobrze, że was tu zastałem.
Zamknąwszy za sobą drzwi, podszedł do biurka

i usiadł w skórzanym fotelu. Na widok ponurego wy­

razu malującego się na jego twarzy Cheyenne zbladła.

- Co się stało?
- Dostałem faksem wyniki od moich ekspertów.

Jackson wsunął rękę do kieszeni spodni.
- Sądząc po twojej minie, nie przedstawiają się naj­

lepiej.

- Niestety. - Rand wyciągnął papiery. - Grafolog

nie jest w stanie jednoznacznie określić, czyj podpis

figuruje na polisie: twój czy podrobiony.

- Psiakrew. A testy balistyczne?

- Potwierdzają, że wydobyty ze śmietnika luger to

ta sama broń, z której dwukrotnie usiłowano zabić oj­

ca. Na nikogo nie jest zarejestrowana.

- A odciski palców? - spytał Jackson, starając się

zachować spokój

- Twoje.
- Cholera jasna! To niemożliwe!

- A jednak.

- Mówię ci, że to niemożliwe! Nigdy w życiu nie

trzymałem w ręku tej spluwy.

background image

206

KAREN HUGHES

- Musi być jakieś wytłumaczenie, trzeba je po pro­

stu znaleźć. - Rand ściągnął brwi. - Słuchajcie dalej,

bo to nie koniec. Mój ekspert zrobił dodatkowe bada­

nia, używając kleju.

- Kleju? - zdziwiła się Cheyenne.

- Tak. Opary „Super Glue" reagują na składniki

ludzkiego potu. Na wszystkim, czego człowiek dotyka,

zostają ślady. W laboratoriach mają specjalne szklane

zbiorniki, w których bada się odciski palców. Zbiornik

taki wypełnia się oparami kleju. Po kilku minutach,

na umieszczonym wewnątrz zbiornika przedmiocie,

pojawiają się białe odciski. - Rand spojrzał na Jack­

sona. - Na lugerze widnieją tylko twoje. Tak jakby

dokładnie wyczyszczono broń, zanim ty ją...

- Ja jej nie dotykałem.
- Nie przerywaj. Luger jest czysty. Nie ma na nim

najmniejszej smugi, są tylko twoje odciski. Bardzo

wyraźne, jakby świadomie wykonane.

- Wykonane? - Cheyenne podeszła bliżej. -

Chcesz powiedzieć, że ktoś wsadził pistolet do ręki

Jacksona? Zacisnął jego palec na spuście?

- Na to wygląda.

Jackson pochylił się do przodu.

- To dlaczego ja nic o tym nie wiem?
- Właśnie próbuję to rozgryźć - odparł Rand. -

Nie masz żadnych problemów zdrowotnych? Nie zda­

rzyło ci się stracić przytomności? Albo obudzić się

gdzieś i nie wiedzieć, skąd się tam wziąłeś?

- Nie.

Zmarszczywszy czoło, wbił wzrok w papiery na biurku-

background image

WIZJONERKA

207

- Musieliśmy coś przeoczyć, jakiś mały fragment

łamigłówki, który naprowadziłby nas na właściwy trop.

Jackson podrapał się po głowie.

- Kiedy mnie zamkną, będę miał mnóstwo czasu,

aby go szukać.

- Tak prędko cię nie zamkną. Przestępca zawsze

zostawia ślady. - Na moment Rand zamilkł. - Musi­

my wszystko dokładnie przeanalizować, każdy szcze­

gół. Człowiek bywa omylny; obmyśla zbrodnię, ale

wystarczy drobny błąd, chwila nieuwagi... Wierz

mi, ktokolwiek próbuje cię w to wrobić, na pewno

wszystkiego nie przewidział. Znajdziemy brakujący ka­

wałek łamigłówki, kawałek, który oczyści cię z za­

rzutów.

Cheyenne zerknęła na Jacksona. W całej jego syl­

wetce wyczuwało się napięcie.

Spojrzawszy na zegarek, Rand wstał.

- Muszę zadzwonić do Lucy, zanim pójdzie spać.

Wy też się wyśpijcie. Spotkamy się tu jutro rano. Może

razem coś wymyślimy.

Kiedy zamknął za sobą drzwi, Cheyenne zacisnęła

rękę na ramieniu męża.

- On ma rację - powiedziała cicho. - Nie wolno

ci tracić nadziei.

- Za późno, maleńka. - Jackson podszedł do re­

gału, na którym oprócz książek stały w ramkach fo­

tografie rodzinne. - Już nic mi nie pomoże. Ktoś po­

stanowił zwalić na mnie winę za próbę zabójstwa Joego

i chyba mu się uda.

- Nie uda się. Możesz być tego pewien. Znajdę

background image

208

KAREN HUGHES

odpowiedź. Prędzej czy później obraz się przejaśni.

Tylko nie trać wiary.

Przez chwilę wpatrywał się w uśmiechnięte twarze

na zdjęciach, po czym sam uśmiechnął się ponuro.

- Raczej powinienem nastawić się na to, że resztę

życia spędzę za kratkami. A ty... - zawahał się. - Ty

powinnaś przestać się łudzić. Nie wierzę, że cokolwiek

da się zrobić. Zbyt wiele rzeczy wskazuje na moją wi­

nę. W chwili, gdy padł strzał, z nikim nie rozmawia­

łem. Nie mam alibi. Na pistolecie są moje odciski. Żad­

na wizja tego nie zmieni.

Krew odpłynęła jej z twarzy.

- Nie wierzysz w nie?
- W twoje wizje? Wierzę, Cheyenne. Tylko myślę,

że tym razem się nie uda. Pokładasz nadzieję w czymś,

co jest...

- Ulotne, nierzeczywiste?
- Nie to chciałem powiedzieć. - Podszedł do biur­

ka. - Wiem, że próbujesz mi pomóc i jestem ci za to

bardzo wdzięczny. Ale zrozum, sama wiara nie wy­

starczy. Tylko dlatego, że w coś wierzysz, nie znaczy,

że to się stanie. Marniejesz w oczach: chudniesz, pła­

czesz, nie sypiasz... wszystko przeze mnie. - Zacisnął

rękę na jej ramieniu i potrząsnął nią lekko. - Musisz

myśleć o sobie. Przestań się zadręczać. Niech Rand

zajmie się moją obroną.

- Nie wierzysz - szepnęła, czując bolesne kłucie

w sercu. Cofnęła się krok, dwa. - Nie wierzysz, że

obraz się przejaśni, że zobaczę twarz mężczyzny, który

na razie pozostaje w cieniu. Nie wierzysz w mój dar.

background image

WIZJONERKA 209

- Cheyenne, nie przekręcaj moich stów. - W jego

oczach malowało się zniecierpliwienie. - Powiedzia­

łem jedynie, że musisz myśleć o sobie. Że dla mnie

chyba nie ma ratunku. Mogę wylądować w więzieniu

na długie lata. Mogę dostać dożywocie. Lepiej pogo­

dzić się z tą myślą i...

- Za kogo ty mnie masz? - Kipiała z wściekłości.

- Za jakiegoś kuglarza, który wsadza rękę do kapelusza

i wyciąga króliczka?

- O czym ty mówisz? - zdumiał się.

Zacisnęła ręce tak mocno, że aż kłykcie jej zbielały.

- Myślisz, że tak działają moje wizje? Że pojawia

się obraz, ja zadaję pytanie, rzucam zaklęcie i otrzy­

muję odpowiedź?

Znużony, potarł czoło.
- Nie wiem, jak działają. Po prostu tego nie rozumiem.

- Najwyraźniej. I jeszcze czegoś nie rozumiesz. Od

samego początku wierzyłam w ciebie. W twoją nie­

winność. - Wargi jej zadrżały. Czuła się zdradzona. -

W zamian oczekiwałam tylko jednej rzeczy: zaufania.

- Ależ ufam ci.
- Nie w pełni. Nie do końca. - W jej głosie pojawił

się chłód. - A to ma dla mnie zasadnicze znaczenie.

- Cheyenne, proszę cię...

Skierowała się do wyjścia z gabinetu. Przystaną­

wszy w drzwiach, obejrzała się przez ramię.

- Nie chcę być z człowiekiem, który nie potrafi

mnie zaakceptować.

background image

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Jackson odkrył, że w ciągu jednej nocy można

oszaleć z rozpaczy. Niedługo po tym, jak Cheyenne

wyszła z gabinetu, zaczął jej szukać.

Godzinami chodził po domu, po plaży i ogrodzie.

Biały mustang stał w ogromnym garażu, tam gdzie go

zaparkowała. Ochroniarze, którzy tego wieczoru pełnili

dyżur, nikogo nie widzieli. Przez pół godziny uważnie

wpatrywał się monitory, na których rozmieszczone po

domu, w budynkach gospodarczych i w ogrodzie ka­

mery rejestrowały obraz. W końcu zrezygnowany udał

się do swojego, a raczej ich wspólnego pokoju i do

rana przewracał się na łóżku, czekając na powrót żony.

Nazajutrz rano, siedząc w gabinecie Joego, próbo­

wał przekonać siebie, że nie ma tego złego, co by na

dobre nie wyszło. Jeżeli ma trafić do więzienia, lepiej,

aby ze sobą zerwali. Tak, zdecydowanie lepiej...

Poderwał się na nogi i zaczął przemierzać pokój. Ze

zdenerwowania - i ze strachu - odchodził od zmysłów.

Wcześniej sam postanowił, że jeżeli zapadnie wyrok

skazujący, rozwiedzie się z Cheyenne. Kochał ją całym

sercem i nie chciał zmarnować jej życia. Bo cóż mó­

głby zaofiarować kobiecie mężczyzna żyjący za krat­

kami?

background image

WIZJONERKA 211

Nie zastanawiał się nad tym, jak ona by się czuła.

I nie wyobrażał sobie własnej rozpaczy i cierpienia.

Chodził od ściany do ściany, od regału do biurka,

od drzwi do okna, raz po raz pocierając ręką ocienioną

zarostem brodę. Zmęczony, nie potrafił jasno myśleć.

Zresztą czy sposób myśleć jasno i logicznie, kiedy

człowieka zżera strach? Nie, nie bał się więzienia; bał

się tego, że już nigdy nie będzie trzymał Cheyenne

w ramionach, nie będzie widział zrozumienia i miłości

w jej oczach.

A ona tylko o to prosiła: aby ją zaakceptował i jej

zaufał. Zły na siebie, przeklinał się w duchu, że tak

głupio wszystko rozegrał. Ona mu wierzyła. Otworzyła

się przed nim. A on? Zachował się tak, jakby w nią

zwątpił. Jakby zlekceważył dar, który odziedziczyła po

przodkach i który stanowił integralną część jej samej.

A przecież to nieprawda. Ufał Cheyenne i wierzył

jej bezgranicznie. Musi ją o tym przekonać. Jest praw­

nikiem, umie przeprowadzać logiczne wywody. Jak tyl­

ko Cheyenne się pojawi, posadzi ją koło siebie, po

czym spyta: czy człowiekowi, któremu wszystko wali

się na głowę, nie można wybaczyć chwilowego zała­

mania? Poprosi ją, aby spróbowała trzeźwo ocenić sy­

tuację. Nawet jeśli ona nigdy nie straciła wiary w nie­

go, chyba nie powinna się dziwić jego pesymizmowi?

- Bez sensu, Colton - mruknął pod nosem. - Mu­

sisz się postarać lepiej.

No dobrze, nie będzie odwoływał się do jej roz­

sądku. Po prostu padnie przed nią na kolana i zacznie

błagać o wybaczenie. Obieca, że nigdy więcej w nią

background image

212

KAREN HUGHES

nie zwątpi i że uczni wszystko, aby naprawić swój

błąd.

Na dźwięk otwierających się drzwi zamarł w pół

kroku. Jednakże radość na jego twarzy zgasła niczym

płomyk na wietrze, kiedy do gabinetu wkroczył Rand

z kubkiem kawy w ręku. Jackson nie wytrzymał: za­

klął siarczyście.

Rand uniósł zdziwiony brwi.

- Miałeś nadzieję ujrzeć kogoś innego?
- Zgadł pan, mecenasie.

Przysiadłszy na biurku, Rand wypił łyk kawy. Z za­

troskaniem wpatrywał się w swojego brata stryjecznego.

- Kiepsko wyglądasz.
- I tak się czuję.

- Martwisz się więzieniem? Niepotrzebnie. Zanim

do tego dojdzie...

- Kto mówi o więzieniu? - Jackson podszedł do

biurka, zabrał Randowi kubek i sam wypił łyk kawy.

- Chodzi mi o Cheyenne.

- Ach tak? - Rand rozejrzał się po gabinecie. -

Gdzież się podziewa twoja piękna żona?

- Nie mam pojęcia.

- Zgubiłeś ją?
- Sama się zgubiła.

- Tu jestem.

Obrócił się w stronę głosu. Serce podskoczyło mu

do gardła. Stała potargana, blada jak trup; w czarnych

spodniach i bluzce wyglądała przeraźliwie delikatnie.

Miało się wrażenie, że lekki podmuch wiatru mógłby

ją przewrócić.

background image

WIZJONERKA

213

Jackson odstawił kubek i w dwóch susach znalazł

się przy żonie.

- Gdzie byłaś? - Chwycił ją za ramiona, jakby

chciał się upewnić, czy nie śni. - Nic ci nie jest? Mu­

simy porozmawiać.

- Nie teraz.

- Cheyenne...

- Widziałam pistolet. - Utkwiła oczy w jego twa­

rzy. - Ten czarny kształt to pistolet. Mężczyzna ma

na sobie ciemne ubranie, chyba strój myśliwski. Pi­

stolet trzyma wetknięty za skórzany pas.

- Chodź, usiądź. - Podprowadził ją do kanapy. Tak

bardzo drżała, że bał się, iż o własnych siłach nie doj­

dzie. - Czy to ten mężczyzna strzelał do stryja?

Kątem oka zauważył, że Rand stoi przy barku i do­

lewa whisky do kubka z kawą.

- Tak. On nienawidzi Joego. Ta nienawiść narastała

w nim od wielu lat.

Kucnąwszy przy kanapie, Rand podał Cheyenne kubek.

- Wypij, to ci dobrze zrobi.

- Dziękuję. - Pociągnęła łyk, potem drugi i trzeci.

- Rand, on nie zrezygnował. On będzie znów próbo­

wał. Na razie czeka; wie, że wzmocniono ochronę, dla­

tego nie chce ryzykować.

- Cheyenne, czy wiesz, kim on jest?
- Nie. - Na moment zamknęła oczy. - Nie widzę

jego twarzy. Starałam się ją dojrzeć, przez całą noc

usiłowałam... - Głos uwiązł jej w gardle. - To nie jest

Jackson. Chociaż nie widzę twarzy, wiem, że nie należy

do Jacksona.

background image

214

KAREN HUGHES

- Cheyenne... - Wzruszenie odjęło mu mowę. Ona

nadal w niego wierzy! Pogładził ją delikatnie po po­

liczku. - Przepraszam, maleńka.

Odsunęła się, niemal wzdrygnęła przed jego doty­

kiem.

- Wyraźnie widziałam broń - kontynuowała po

chwili. - Ciemny metal, długa cienka lufa. Pistolet jest

stary, wielokrotnie używany. Z nacięciem u góry rę­

kojeści.

- Z nacięciem - powtórzył Rand.
Wymienił z Jacksonem spojrzenie. Czytał o nacię­

ciu w raporcie policyjnym, a także w sprawozdaniu

sporządzonym przez własnego eksperta. W odpowie­

dzi na jego nieme pytanie Jackson pokręcił głową: nie,

nie opisywał Cheyenne broni, którą pokazał mu Law.

- Widziałam już kiedyś tego mężczyznę. Podobnie

ubranego, w podobnej pozie. - Podniosła rękę i po­

tarła skroń.

Jackson pragnął ją objąć, przytulić do siebie, ale

bał się, że Cheyenne znów się wzdrygnie.

- Widziałaś? Nie tylko podczas wizji, ale w ogóle?

W rzeczywistości?

- Tak. - Napotkała jego wzrok.

Rand wyprostował się.

- Zastanów się, gdzie to mogło być. Tu na ranczu?

Na terenie rezerwatu? W Hopechest? A może...

- Nie wiem. Przykro mi, naprawdę nie wiem.

Nagle Jacksonowi przyszedł do głowy pewien po­

mysł.

- Słuchaj, w hotelu wspomniałaś o tym, że Joe po-

background image

WIZJONERKA 215

zwalał ci siadywać w gabinecie i oglądać albumy ze

zdjęciami. Może tam widziałaś tego człowieka? Może

stoi z bronią wetkniętą za pas i patrzy w kamerę...

- To możliwe - powiedziała cicho i odstawiła na

bok kubek. - Całkiem możliwe.

- Do roboty. - Rand był przy regale, zanim jeszcze

Jackson i Cheyenne ruszyli się z miejsca. - Niech każ­

dy weźmie kilka i zacznie przeglądać.

Dwadzieścia minut upłynęło w ciszy. Wreszcie

Rand nie wytrzymał.

- Rany boskie, gdybym wiedział, że tyle tego jest,

ja z jedną zabawką, z drugą, z dziesiątą i setną, ja bez

ząbków, ja z dwoma ząbkami, z trzema, wyrzuciłbym

połowę tego śmietnika.

- Ja też - mruknął Jackson.
Cheyenne nie odzywała się. W skupieniu przewra­

cała strony. Rumieńce wróciły na jej policzki, ale oczy

wciąż płonęły gniewem. Jackson czuł, że nadal ma do

niego pretensje. Obiecał sobie, że gdy tylko Rand zo­

stawi ich samych, wynagrodzi jej krzywdę.

- Boże... - szepnęła, podnosząc wzrok znad albu­

mu. - To on! Stoi w identycznej pozie! To on!

- Kto?! - zawołali jednocześnie Rand z Jackso­

nem, przysuwając się bliżej.

- Ma na sobie ciemny stój myśliwski. I trzyma,

strzelbę - mówiła cicho, jakby sama do siebie. - W wi­

zji, która mi się ukazała, nie było strzelby.

- Tylko luger wetknięty za pas. - Rand pochylił

się nad zdjęciem. - Z nacięciem na rękojeści. - Po­

patrzył na Jacksona. - On i tata jeździli razem na po-

background image

216

KAREN HUGHES

lowania. Mama lubiła pstrykać im zdjęcia, kiedy byli

w pełnym rynsztunku.

Cheyenne wstała i podała album Jacksonowi.

- Musiałam widzieć to zdjęcie setki razy.

- I je zapamiętać.

Jackson skierował wzrok na uśmiechniętą twarz

Emmetta Fallona. Z oczu, które dziś bywały mętne od

alkoholu, tryskała radość i energia. Mężczyzna na

zdjęciu stał dumnie wyprostowany ze strzelbą i z pi­

stoletem wsuniętym za skórzany pas. Metalowa ręko­

jeść połyskiwała w promieniach słońca.

- Daj, muszę coś sprawdzić. - Podważywszy pa­

znokciem zdjęcie, Rand wyjął je z albumu. - Dosko­

nale - rzekł z uśmiechem.

- Co? - Cheyenne usiłowała zajrzeć mu przez ramię.

- Na odwrocie mama zawsze notowała datę. Na

wszystkich zdjęciach. Pamiętam, że jako nastolatek po­

wiedziałem jej, że marnuje czas. Odparła, że kiedyś

będę jej za to wdzięczny. - Wyszczerzył zęby. - Ten

dzień właśnie nadszedł.

- Czy to zdjęcie wystarczy, żeby oczyścić Jacksona

z zarzutów?

- Żeby oczyścić, to może nie. - Rand obszedł biur­

ko i wyciągnął szufladę. - Ale żeby zasiać wątpliwo­

ści... Widać tu Emmetta Fallona z bronią, z której

strzelano do Joego. Niech policja go przesłucha. Na­

cięcie na rękojeści świadczy, że to ten sam luger. Gdy­

bym był obrońcą Fallona, radziłbym mu, żeby do

wszystkiego się przyznał w zamian za łagodniejszy

wymiar kary.

background image

WIZJONERKA

217

- Ale dlaczego Emmett? - Jacksonowi nie mieściło

się to w głowie. - Służyli razem w wojsku... - Po­

chyliwszy się nad biurkiem, sięgnął po przycisk

w kształcie wieży wiertniczej. - Dał to Joemu, kiedy

z pierwszego szybu trysnęła ropa. Od tamtej pory mi­

nęło czterdzieści lat. Więc dlaczego?

- Myślę, że policja wydobędzie z Emmetta Fallona

odpowiedź na to pytanie - odparł Rand. - I na kilka

innych.

- Na przykład, w jaki sposób naniósł na pistolet

moje odciski palców - mruknął Jackson.

- Biedny ojciec. To straszne: dowiedzieć się, że

dwukrotnie usiłował cię zabić twój najlepszy przyja­

ciel.

- I biedny Blake. - Jackson odstawił przycisk na

miejsce i zwrócił się do Cheyenne: - Twój szef mie­

szkał tu na ranczu, kiedy jego ojciec z matką się roz­

wodzili. Uwielbia Joego.

- Ta wiadomość go załamie - szepnęła Cheyenne.
- Czeka nas wiele trudnych rozmów. - Rand wsu­

nął do koperty wyjęte z albumu zdjęcie. - Ale przede

wszystkim muszę oczyścić z zarzutów mojego klien­

ta. Chodź, Jackson. Złożymy wizytę detektywowi

Lawowi.

- Z przyjemnością. Ale... - Utkwił spojrzenie

w twarzy Cheyenne. - Najpierw chciałbym zamienić

słowo z moją żoną.

- Później, Jackson. - Odrzuciła włosy na plecy. -

Jestem skonana. Muszę odpocząć. - Podeszła do

drzwi. - Najważniejsze, żebyś ty odzyskał dobre imię.

background image

218

KAREN HUGHES

- Mylisz się - szepnął, kiedy była już na zewnątrz.

- Ty jesteś najważniejsza.

- Fallon przyznał się do winy.

Sześć godzin później Thad Law wkroczył do sali

narad w miejscowym komisariacie policji. Bez mary­

narki, w rozpiętej pod szyją koszuli, z podwiniętymi

rękawami i przekrzywionym krawatem wyglądał jak

człowiek, który stoczył ciężką bitwę.

- Na początku zaprzeczył, jakoby miał cokolwiek

wspólnego z zamachami na życie Joego - kontynuo­

wał detektyw. - Wtedy pokazałem mu fotografię, na

której stoi z lugerem. Kiedy ją zobaczył, skurczył się

jak balon, z którego uszło powietrze. Okazuje się, że

spluwę wygrał w pokera jego dziadek. Dlatego nie była

zarejestrowana.

- Ale co go podkusiło? - Jackson odstawił na bok

styropianowy kubek z kawą, która dawno zdążyła wy­

stygnąć. - Dlaczego, u licha, chciał zabić stryja?

- Twierdzi, że Joe cały swój sukces i bogactwo za­

wdzięcza jemu. Czuje się pokrzywdzony, bo uważa,

że co najmniej w jednej trzeciej firma powinna należeć

do niego.

Siedzący obok Rand potarł ręką czoło.

- To prawda, że tata korzystał z rad Emmetta -

rzekł. - Na początku Emmett bardzo ojcu pomagał.

Ale to tata stworzył i rozbudował Colton Enterprises.

I jestem pewien, że sowicie się Emmettowi odpłacił

za pomoc.

Detektyw skinął głową.

background image

WIZJONERKA

219

- Ten Fallon wydaje mi się mało ciekawym typem.

Z tego, co wiem, trzykrotnie się rozwodził. Ma czworo

dzieci, z których żadne nie zaznało w życiu zbyt wiele

radości. Jako dorośli ludzie nie mają z ojcem najlep­

szych kontaktów. W dodatku facet od dawna pije...

Jackson nagle sobie coś przypomniał.
- I to chyba sporo - powiedział. - W zeszłym

tygodniu pomagałem Blake'owi przygotować Hope-

chest do festynu. We trójkę, wspólnie z Emmettem,

naprawialiśmy dach stajni. Miał koszmarnie przekrwio­

ne oczy.

- A propos Blake'a. - Law wyciągnął krzesło

i usiadł. - Zawsze wychwala Joego pod niebiosa.

- Zgadza się - przyznał Rand. - Kiedy Emmett

rozwodził się z jego matką, Blake zamieszkał u nas.

Nienawidził swojego domu rodzinnego. Ciągle mi po­

wtarza, że Coltonowie uratowali mu życie.

- Co za ironia losu! - Law pokręcił głową. - Ze

wszystkich dzieci Emmetta jeden Blake regularnie wi­

duje się z ojcem. Oczywiście przy ojcu nie kryje swo­

ich uczuć do Joego. Opowiada o Joem z najwyższym

uznaniem. Emmett przyznał, że nie mógł dłużej tego

znieść. Nie dość, że Joe gó oszukał w interesach, to

jeszcze odebrał mu miłość syna.

- No dobrze, ale przecież Blake od lat powtarza,

jakim to Joe jest wspaniałym człowiekiem - zauważył

Jackson. - Dlaczego właśnie teraz zaczęło to przeszka­

dzać Emmettowi? Dlaczego właśnie teraz postanowił

pozbyć się Joego?

- W zeszłym roku nasiliły się jego problemy z al-

background image

220

KAREN HUGHES

koholem - odparł Law. - Pił tak dużo, że Joe zmusił

go do przejścia na emeryturę. Emmett nie mógł się

z tym pogodzić. Żyjąc bez pracy i bez rodziny, uświa­

domił sobie, jak bardzo jest samotny. Za wszystkie

swoje niepowodzenia zaczął winić Joego. Postanowił

go zabić na przyjęciu urodzinowym. Kiedy mu się nie

udało, odczekał kilka miesięcy. Któregoś wieczoru za­

kradł się na teren rancza, wypatrzył Joego w sypialni

i oddał kolejny strzał.

- Akurat w chwili, kiedy ja zajechałem pod dom.

- Jackson oparł łokcie na stole. - Czy Blake już wie?

- Tak. Skontaktowałem się z nim telefonicznie.

Opowiedziałem, co się stało i poradziłem, żeby wyna­

jął dla ojca adwokata.

Rand zacisnął gniewnie usta.
- Emmett jest chory, potrzebuje pomocy. Pogadam

później z Blakiem i podam mu nazwisko świetnego

prawnika z San Francisco, z którym parokrotnie

współpracowałem. Facet będzie wiedział, co zrobić,

aby Emmett trafił na leczenie, a nie za kratki.

- To dobrze - ucieszył się Jackson. - Joe na pewno

nie chciałby, aby Emmetta wtrącono do więzienia. - Po

chwili ponownie wbił wzrok w detektywa. - A teraz

niech mi pan wyjaśni, dlaczego to mnie postanowił

wrobić w zabójstwo. I jakim cudem moje odciski zna­

lazły się na lugerze?

- Hm... - Odchyliwszy się w fotelu, detektyw

przejechał palcem po cienkiej bliźnie na lewym po­

liczku. - Fallon przysięga, że to nie on. Ja mu nawet

wierzę.

background image

WIZJONERKA

221

- Zastanów się, Jackson. - Rand popatrzył na ku­

zyna. - Znasz Emmetta. Czy twoim zdaniem byłby na

tyle inteligentny, aby wszystko tak sprytnie obmyślić?

Jackson przycisnął ręce do oczu. Nie spał od ponad

dwudziestu czterech godzin. Umysł miał otępiały, ciało

obolałe ze zmęczenia.

- Cholera, chyba masz rację.

Law skrzyżował ręce na piersi.

- Fallon twierdzi, iż po drugim razie przestraszył

się, że w drodze do domu może go zatrzymać policja.

Dlatego zbiegł schodami na plażę i ukrył pistolet

w skalnej grocie. Zamierzał po niego wrócić, ale nie

miał kiedy, bo najpierw po terenie kręciło się zbyt wie­

lu gliniarzy, a potem Joe zatrudnił dodatkową ochronę.

- Wczoraj Emmett przywiózł na ranczo Johnny'e-

go Collinsa - przypomniał sobie Jackson. - Zeszliśmy

we trzech na plażę, żeby poszukać Cheyenne. W pew­

nej chwili Emmett oddalił się. Kiedy obejrzałem się

za siebie, zobaczyłem, jak wyłania się z groty.

- To by się zgadzało z tym, co mnie mówił -

oznajmił detektyw. - Usłyszał w radiu wiadomość, że

aresztowano pana za próbę zabójstwa Joego i że policja

ma broń z pańskimi odciskami palców. Nie mógł w to

uwierzyć, więc zaoferował młodemu Collinsowi, że go

podwiezie na ranczo. Chciał sprawdzić, czy na pewno

znaleziono lugera.

Jackson westchnął.
- No dobrze. Zakładając, że Emmett mówi prawdę,

wróciliśmy do punktu wyjścia. Wciąż nie wiemy, komu

zależało na tym, żebym trafił do pudła.

background image

222

KAREN HUGHES

- Nie całkiem do punktu wyjścia - zauważył Law.

- Wiemy, że to nie pan strzelał.

- Od początku to mówiłem.

- Teraz musimy znaleźć człowieka, który chciał

zwalić winę na pana - ciągnął detektyw. - Ma pan ja­

kieś pomysły?

Jackson potrząsnął głową; nie miał żadnych.
- Może ktoś żywi do pana urazę? Może nadepnął

pan komuś na odcisk i ten ktoś pragnie się zemścić?

Jacksonowi przypomniała się rozmowa, jaką mniej

więcej przed miesiącem odbył z Meredith. Kiedy za­

groził, że jeżeli nie przestanie szantażować Grahama,

on, Jackson, zawiadomi policję, w jej oczach pojawił

się błysk nienawiści. Czy ciotka posunęłaby się tak da­

leko? Owszem, kobieta, która zaopiekowała się nim

i Lizą, bardzo się zmieniła, ale czy do tego stopnia,

aby próbować go wrobić w morderstwo?

Zerknął z ukosa na Randa. Na miłość boską, Me­

redith jest jego matką. Postanowił milczeć. Nie rzucać

bezpodstawnych oskarżeń.

Ponownie skierował wzrok na detektywa.

- Jak ktoś mi przyjdzie do głowy, dam panu znać.

- W porządku. - Law wstał. - A tymczasem niech

pan na siebie uważa. - Po jego wargach przebiegł

uśmiech. - Cieszę się, że sprawa broni się wyjaśniła.

Wpłynie to na poprawę atmosfery u mnie w domu, bo

Heather bardzo miała mi za złe, że podejrzewam jed­

nego z jej przyjaciół.

Jacksonowi zrobiło się ciepło na duszy.

- Niech ją pan ode mnie uściska.

background image

WIZJONERKA

223

- Uściskam, ale od siebie. - Detektyw spojrzał na

zegarek. - No dobrze, muszę sporządzić kilka rapor­

tów. Jeśli wypłyną jakieś nowe szczegóły, zawiadomię

panów.

Po wyjściu Lawa Rand wskazał palcem na styro­

pianowy kubek, który Jackson odsunął na bok.

- Wspomniałeś, że odstawiłeś alkohol...

- Tak. Na weselu Lizy wypiłem jeden kieliszek.

Tylko jeden, a zupełnie zwalił mnie z nóg. Od tej pory

unikam picia.

- Straciłeś przytomność?

Jackson ściągnął z namysłem brwi.
- Nie. Po prostu poczułem się koszmarnie zmęczo­

ny. Ledwo dowlokłem się do łóżka. Do rana spałem

jak zabity.

- Czy kiedykolwiek wcześniej alkohol tak na ciebie

podziałał?

- Nigdy.
- Spałeś jak zabity... Hm. A może ktoś ci czegoś

dosypał do kieliszka? Jakiś narkotyk albo proszek na­

senny? Wtedy bez obaw, że się obudzisz, można by było

wejść do twojego pokoju i włożyć ci do ręki pistolet.

Jackson przymknął powieki. Wiedział, jakie będzie

następne pytanie.

- Kto ci dał kieliszek?
- Meredith - odparł po chwili wahania.
- Kochana mamuśka.

Szyderczy ton Randa zdumiał Jacksona.

- Wiem, że nie jesteście sobie tak bliscy jak. daw­

niej. Dlaczego? Co się dzieje?

background image

224

KAREN HUGHES

- Kiedyś ci powiem - obiecał Rand. - Ale nie te­

raz. Czy istnieje powód, aby Meredith mogła chcieć

się wrobić w morderstwo?

Jackson potarł kark.

- Chyba tak - przyznał niechętnie.

- Jaki?
- Chryste, Rand, mówimy o twojej matce!

- To nie ma znaczenia.

Jackson podszedł do okna i przez chwilę spoglądał

w dół na ruchliwą ulicę.

- Podobnie jak Blake Fallon, ubóstwiam twojego

ojca. - Odwrócił się twarzą do Randa. - Niedawno od­

kryłem pewną ponurą tajemnicę. Gdyby sprawa wyszła

na jaw, osobą najbardziej poszkodowaną byłby Joe.

Kocham go i nie chcę, aby cierpiał.

Właściwie, pomyślał, osobą jeszcze bardziej po­

szkodowaną niż Joe byłby Teddy. Chłopiec niczym so­

bie na to nie zasłużył.

- Posłuchaj. - Rand obszedł stół i stanął naprze­

ciwko Jacksona. - Dzieją się rzeczy, o których na razie

wolałbym nie mówić, a które, jeśli wszystko potoczy

się tak, jak myślę, wstrząsną fundamentami naszej ro­

dziny. Jeden wstrząs więcej czy mniej nie zrobi aż ta­

kiej różnicy.

- Może. - Jackson wziął głęboki oddech. - Ale ja

też wolałbym się wstrzymać z ujawnieniem tego, co

wiem.

- W porządku.

Jackson spojrzał na zegarek. Pół godziny temu za­

dzwonił na ranczo. Telefon odebrała Inez. Powiedziała

background image

WIZJONERKA 225

mu, że Cheyenne położyła się spać wiele godzin temu

i jeszcze śpi. Chciał być na miejscu, kiedy się obudzi.

- Muszę wracać do domu, Rand. Mam kilka waż­

nych spraw do omówienia z Cheyenne.

- A ja z ojcem. Zmartwi go wiadomość o Emmet-

cie. - Rand poklepał kuzyna po ramieniu. - Chodźmy.

Wrzucała pośpiesznie ubrania do leżącej na łóżku

walizki. Nie zamierzała spać tak długo. Sądziła, że po-

śpi godzinę czy dwie, potem szybko spakuje rzeczy

i opuści gościnny dom Coltonów, zanim słońce dojdzie

do zenitu.

I zanim Jackson wróci z komisariatu.

Ubrana w pogniecione szorty i bluzkę, przeszła bo­

so do łazienki. Podejrzewała, że gruby, perłowy dywan

byłby w stanie stłumić odgłos młota pneumatycznego.

W łazience zgarnęła z półki kilka kosmetyków, po

czym rozejrzała się, sprawdzając, czy niczego nie zo­

stawiła.

Tylko tchórze uciekają, a ja nie uciekam, powta­

rzała w myślach; po prostu odchodzę. Małżeństwo za­

warła w konkretnym celu. Cel został osiągnięty. Parę

minut temu Inez zastukała do drzwi sypialni, aby prze­

kazać wiadomość od .Jacksona: policja cofnęła oskar­

żenie.

Czyli ona, Cheyenne, nie będzie musiała zeznawać

przeciwko niemu. A zatem powód, dla którego się po­

brali, przestał istnieć. Tym bardziej, że Jackson jej nie

kochał. Nie wierzył w jej dar. W jej dziedzictwo.

Przełykając łzy, drżącą ręką wsunęła kosmetyki do

background image

226 KAREN HUGHES

walizki. Kochała Jacksona, ale trudno; jakoś sobie po­

radzi. Przed laty kochała Paula, który teraz był tylko

mglistym wspomnieniem. Kiedyś o Jacksonie też nie

będzie pamiętać. Potrzebowała jedynie czasu, bo prze­

cież czas leczy rany.

Ból przeszył jej serce. Boże, kogo chcesz oszukać?

- spytała samą siebie. Wiedziała, że nigdy nie prze­

stanie kochać Jacksona, że nigdy nie pogodzi się ze

stratą. Ciągle będzie dumała nad tym, co by było, gdy­

by... Gdyby on ją kochał. Gdyby w nią wierzył.

Zatrzasnęła wieko walizki. Natychmiast po obudze­

niu zadzwoniła do prawnika służącego pomocą mie­

szkańcom rezerwatu. Ten skierował ją do swojego ko­

legi, który obiecał przygotować pozew rozwodowy.

Ściągnęła obrączkę i położyła ją na stoliku nocnym.

- Włóż ją z powrotem.

Podskoczyła. Nie słyszała, kiedy Jackson wszedł do

sypialni. Przełknęła łzy, by nie widział, że płakała,

i wbiła w niego spojrzenie.

Wyglądał groźnie - nie ogolony, posępny, w po­

miętym ubraniu, z dłońmi zaciśniętymi w pięści.

Ignorując polecenie, uniosła dumnie brodę.

- Nasze małżeństwo było aktem rozsądku. Ko­

niecznością. Ta konieczność już zniknęła.

- Dla mnie wciąż istnieje.
- Przykro mi. Nie chcę być dłużej twoją żoną. Je­

stem umówiona na jutro z prawnikiem, który zajmie

się rozwodem.

Chwycił ją za ramiona.

- Do diabła, Cheyenne! Nie możesz mnie zostawić!

background image

WIZJONERKA

227

- Mogę. - Odepchnęła go od siebie. Choć pragnę­

ła, by ją tulił, jego dotyk za bardzo ją bolał. - Wie­

rzyłam w ciebie, Jackson. Ty we mnie nie. Bez wza­

jemnego zaufania nie może być mowy o jakimkolwiek

związku.

Uniósł rękę w błagalnym geście.

- Popełniłem błąd. Odchodziłem od zmysłów, pa­

trząc, jak się zadręczasz. Myślałem sobie: po co? Prze­

cież wszystko świadczy przeciwko mnie. Bałem się,

że resztę życia spędzę w więzieniu. A ty nawet nie

chciałaś tego dopuścić do swojej świadomości. Ja...

- Na moment przymknął oczy. - Ufam ci, Cheyenne.

Po prostu chciałem, żebyś była przygotowana na to,

co może się stać. Wierzę w ciebie, w twoją intuicję,

w twój dar.

Była zbyt zmęczona, żeby się kłócić.

- Dobrze, wierzysz. Ale teraz nie ma to większego

znaczenia. - Ból niemal rozsadzał jej serce. - Nie je­

steśmy już sobie do niczego potrzebni.

- Myślisz, że pozwolę ci odejść? Tak po prostu?

Cofnęła się; przeraził ją wyraz jego oczu.
- Jackson...

- Wysłuchasz mnie, choćbym miał cię związać.

Po plecach przebiegł jej dreszcz.
- Dobrze. Słucham.
- Masz rację, że pobraliśmy się z konieczności.

Gdyby nie ta cała heca, na pewno nie poprosiłbym cię

o rękę...

- Właśnie o to mi chodzi...

- Nie przerywaj. Nie poprosiłbym cię o rękę tak

background image

228

KAREN HUGHES

szybko. Ale prędzej czy później bym ci się oświadczył,

bo cię kocham. Z trudem wytrzymuję dziesięć minut,

żeby nie myśleć o tobie, żeby cię nie pragnąć. - Po­

trząsnął głową. - Zrozum, jeszcze nigdy się tak nie

czułem. Żadna kobieta nie doprowadziła mnie do ta­

kiego stanu. Nie mogę cię puścić.

- Kochasz mnie? - spytała ochrypłym głosem.

W ciemnym tunelu zamigotał promyk nadziei. - Dla­

czego mi nigdy tego nie powiedziałeś?

- Kiedy? Jak? Cały czas widziałem siebie za krat­

kami. - Delikatnie przyciągnął ją do siebie i wtulił

twarz w jej włosy. - Gdybym wyznał ci miłość, po

czym wylądował w więzieniu, byłoby nam znacznie

ciężej znieść rozłąkę.

Odchyliła w tył głowę. Chciała mu wierzyć, a jed­

nocześnie się bała.

- Wszystko dzieje się tak szybko - szepnęła. - Po­

trzebujemy czasu, żeby...

- Czasu? Ja potrzebuję ciebie, mała. - Ujął jej

twarz w swoje dłonie. - Bez ciebie moje życie nie ma

sensu. - Głos mu się załamał. - Przepraszam, że cię

zawiodłem. Że sprawiłem ci ból. Jeżeli dasz mi jeszcze

jedną szansę, udowodnię ci, jak bardzo cię kocham i jak

wiele dla mnie znaczysz.

Wpatrując się w jego szare oczy - te same oczy,

które dwa tygodnie temu pojawiły się w jej wizji -

uwierzyła, że Jackson mówi prawdę.

- Jackson... - Zarzuciła mu ręce na szyję.

- Szaleję za tobą, maleńka. - Zaczął obsypywać jej

twarz pocałunkami. Nagle znieruchomiał. - Boże, ko-

background image

WIZJONERKA

229

cham kobietę, którą poślubiłem, pragnę jej, chcę ją pie­

ścić, całować, ale nie wiem, czy ona odwzajemnia moje

uczucia.

- Odwzajemnia. - Pogładziła go po policzku. -

Miałeś zbyt wiele spraw na głowie. Nie chciałam do­

datkowo obarczać cię sobą. - Wspiąwszy się na palce,

zbliżyła usta do jego warg. - Kocham cię, Jackson.

Bardziej niż to możliwe.

- I zostaniesz moją żoną? - spytał, patrząc jej

w oczy.

- Jestem nią.

- Ale ponownie. Już nie z konieczności. Prawdzi­

wy ślub, prawdziwe wesele...

- Z rodziną, przyjaciółmi... Brzmi cudownie, ale na

razie wolałabym zorganizować małą, prywatną ucztę. -

Spojrzała na łóżko. - Dwuosobową. Tu i teraz.

- Do usług, moja pani.

Przywarł ustami do jej ust, po czym osunęli się na

miękkie, jedwabiste posłanie.

background image

EPILOG

Nazajutrz rano Patsy siedziała naprzeciw męża przy

szklanym stoliku na patio i w ciepłych promieniach

słońca czytała gazetę. Nagle zmrużyła ukryte za ciem­

nymi okularami oczy: wielkie czarne nagłówki dono­

siły, że Emmett Fallon przyznał się, iż dwa razy pró­

bował zabić jednego z najbardziej lubianych mieszkań­

ców Prosperino.

Z niesmakiem opuściła gazetę i podniosła do ust

filiżankę. W milczeniu przyglądała się siedzącemu

obok mężczyźnie, który trzymając w ręku kubek, z po­

nurą miną wpatrywał się w połyskującą w słońcu taflę

wody. Lekki wiaterek targał mu włosy, ale nie zwracał

na to uwagi. Przypuszczalnie dumał nad tym, dlaczego

człowiek, z którym przyjaźnił się od czterdziestu lat,

chciał pozbawić go życia.

Na myśl o Fallonie ogarnęła ją wściekłość. Gdyby

nie był taką łajzą, takim nieudacznikiem, już dawno

temu zabiłby Joego. Wtedy ona odziedziczyłaby ma­

jątek po mężu i nie musiałaby dopominać się ó pie­

niądze od tego sukinsyna Grahama.

Na szczęście policja nie wpadła na jej trop. Emmett

przyznał się, że strzelał do Joego, ale na pewno za­

przeczył, jakoby próbował wrobić Jacksona w mbrder-

background image

WIZJONERKA

231

stwo. Detektyw Law miał winnego i na razie to mu

wystarczyło. Jej, Patsy, nikt nie powinien o nic podej­

rzewać, zwłaszcza jeśli da Jacksonowi spokój.

Całkiem jej to odpowiadało; będzie miała więcej

czasu, żeby skupić się na Silasie Pike'u. Zaraz do niego

zadzwoni. Jeśli bałwan chce dostać pieniądze, lepiej

niech znajdzie Emily. Do jasnej cholery, niech wreszcie

wykona zlecenie!

- Dzień dobry, tato... Meredith...

Na dźwięk głosu Patsy obejrzała się przez ramię

i odruchowo zacisnęła mocniej palce na uchwycie fi­

liżanki. Rand miał na sobie czarne spodnie, czarną ko­

szulę i czarne okulary przeciwsłoneczne. Nie widziała

jego oczu, ale czuła, jak przenikają ją na wylot.

- Dzień dobry. - Joe uśmiechnął się do syna. -1 co,

nie zmieniłeś zdania? Koniecznie chcesz dzisiaj wracać

do domu i żony?

- Muszę, tato.
- Podwieźć cię na lotnisko?
- Dzięki, ale Jackson się zaofiarował.

Patsy zmusiła się do uśmiechu.

- Miło cię było gościć, synu.

Zacisnął dłoń na jej ramieniu.
- Zamierzam wkrótce wrócić.
Zerknęła pośpiesznie na Joego, sprawdzając, czy

wyczuł groźbę w głosie Randa. Sądząc po jego minie,

nie wyczuł. Ręka jej zadrżała, po czole spłynęła kro­

pelka potu. Patsy zamknęła oczy. Weź się w garść, na­

kazała sobie. Zawsze byłaś świetną aktorką. Graj.

Poklepała zaciśniętą na swoim ramieniu dłoń.

background image

232

KAREN HUGHES

- To dobrze. Cieszę się.

Kątem oka dostrzegła jakiś ruch. Z domu wyłonił

się Jackson i uśmiechnięty od ucha do ucha ruszył

w ich stronę. Patsy westchnęła w duchu. Wciąż nie

mogła uwierzyć, w jaki sposób oczyścił się z zarzutów.

Po prostu jego żona miała wizję! Chryste! Szlag by

ich trafił, i ją, i jego.

- Gotowy? - spytał, patrząc na Randa.

- Tak. Właśnie mówiłem Meredith, że wkrótce tu

wrócę.

Poczuła się lekka jak piórko, kiedy cofnął rękę z jej

ramienia.

Jackson skinął głową.
- Musisz wtedy koniecznie odwiedzić mnie i Che-

yenne w Hopechest. Mówiłem wczoraj stryjowi, że

Fundacja Hopechest zaproponowała mi pracę, którą

przyjąłem. Będę rzecznikiem i prawnym reprezentan­

tem mieszkającej w ośrodku młodzieży.

Patsy obserwowała scenę pożegnania między ojcem

a synem.

- Trzymaj się, tato. Będziemy w kontakcie.

Joe uścisnął syna.
- Tak, bądźmy w kontakcie - mruknęła Patsy.

Sięgnęła po dzbanek, żeby dolać sobie kawy, kiedy

z domu wyszła Cheyenne.

Serce Jacksona wezbrało miłością. Pięć minut temu

zostawił żonę pod prysznicem. Teraz, ubrana w te same

co wcześniej szorty i bluzkę, szła do niego promiennie

uśmiechnięta. Odgarnął jej mokre włosy i pocałował

ją w usta.

background image

WIZJONERKA

233'

- Już się za mną stęskniłaś?

- Owszem - odparła z figlarnym błyskiem w oku.

- Ale tuż przed wyjściem spod prysznica miałam wizję.

- Ja też, maleńka. Ja też.

- Ciii. - Rumieniec okrasił jej policzki.

Joe ryknął śmiechem.

- Mówiłem ci, chłopcze, żebyś się z nią ożenił!

Wpatrując się w twarz kobiety, która w tak krótkim

czasie stała się najważniejszą osobą w jego życiu, Jack­

son skinął głową.

- To najlepsza rada, jaką kiedykolwiek otrzymałem

- rzekł.

Cheyenne wzięła męża za rękę, po czym zwróciła

się do Randa:

- Chciałam cię złapać, zanim odjedziesz. Wizja,

którą miałam, dotyczy ciebie.

- Czuję się zaszczycony - powiedział Rand, pusz­

czając do niej oko. - Ale może nie powinnaś mi tego

mówić przy swoim mężu?

- Ojej, wam, Coltonom, tylko jedno w głowie!

- Racja - mruknęła Patsy.
- Otóż moja wizja... - Cheyenne urwała; nie

chciała mu za dużo zdradzić. - Po prostu pomyślałam

sobie, że ucieszysz się, kiedy ci powiem, że w Wa­

szyngtonie czeka cię wspaniała nowina.

Pogładził ją po policzku.

- Jaka?
- Nie wiem. - Przytuliła się do męża. - Wiem tyl­

ko, że dobra. I długo oczekiwana.

background image

234

KAREN HUGHES

Dziewczyna faktycznie ma dar jasnowidzenia, po­

myślał Rand. Stał przy biurku w swoim waszyngtoń­

skim gabinecie, po raz drugi odsłuchując wiadomość,

którą Austin McGrath zaledwie kwadrans temu nagrał

mu na sekretarkę:

- Znalazłem Meredith. Nazywa się teraz Louise

Smith i mieszka w Jackson w stanie Missisipi. Zdaje

się, że od lat cierpi na amnezję. Jest pod stałą opieką

doktor Marthy Wilkes.

Drżącą ręką Rand zanotował telefon lekarki, po

czym podniósł słuchawkę i wykręcił numer, który nie­

dawno powierzył swojej pamięci.

Na drugim końcu linii rozległ się cichy kobiecy

głos.

- Emily, tu Rand. Austin odnalazł naszą matkę.

Spotkajmy się w Jackson w stanie Missisipi.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Langan Ruth Ród Coltonów 06 Zakład z hazardzistą
Pade Victoria Ród Coltonów 05 Romans z szefem
Zane Carolyn Ród Coltonów 0 Szafiry dla narzeczonej 03 (Elizabeth)
Christenberry Judy Ród Coltonów 04 Duet z solistką
Steffen Sandra Ród Coltonów 10 Żona na pokaz
=11=Ród Coltonów Cassidy CarlaPOWRÓT DO PROSPERINO
Karol May Cykl Ród Rodrigandów (09) Czarny Gerard
Langan Ruth Ród Coltonów 0 Szafiry dla narzeczonej 01 (Molly)
Turner Linda Ród Coltonów 02 Prezent dla Rebeki
Michaels Kasey Ród Coltonów 01 Samotny wilk
(new 09 15) Harlequin Bonnie K Winn The wrong brother
Paige Laurie Ród Coltonów 07 Kochanka z charakterem
Michaels Kasey Ród Coltonów 0 Szafiry dla narzeczonej 02 (Savannah)

więcej podobnych podstron