VICTORIA PADE
Romans z szefem
ROZDZIAŁ PIERWSZY
- Oczywiście, że przydadzą mi się pieniądze. Sporo mnie
kosztowała przeprowadzka, teraz wydaję majątek na znaczki i
reklamę. W dodatku nie wiadomo, kiedy uda mi się rozkręcić interes,
ale...
- Żadne ale. Po pierwsze, praca jest tymczasowa, dopóki Rand nie
znajdzie kogoś na stałe. Po drugie, będziesz miała okazję lepiej
poznać miasto, a po trzecie, pracując u jednego prawnika, na pewno
zdołasz nawiązać kontakt z innymi. A o to ci przecież chodzi, prawda?
Chcesz otrzymywać zlecenia, które mogłabyś wykonywać w domu?
Lucy Lowry wiedziała, że jej ciotka, Sadie Meeks, ma rację.
Zaledwie kilka tygodni temu przeniosła się z synem, czteroletnim
Maksem, z Kalifornii do Waszyngtonu. Zamieszkała w Georgetown,
w szeregowym domu, jednym z czterech należących do Sadie.
Przeprowadzka była dość kosztowna, dlatego chciała jak najprędzej
zacząć zarabiać.
Interesowała się prawem, głównie więc zależało jej na zleceniach
od prawników; mogłaby wyszukiwać im informacje w Internecie,
przygotowywać opinie i pisma procesowe. Pracując w domu, przy
komputerze, czasem w bibliotece, mogłaby mieć na oku Maksa. Miała
jednak świadomość, że zanim rozkręci interes, będzie musiała
zatrudnić się gdzieś jako sekretarka.
I właśnie taką pracę proponowała jej ciotka; posadę sekretarki i
asystentki w kancelarii niejakiego Randa Coltona.
- Zgadza się. Ale praca u Coltona wiązałaby się z koniecznością
wielogodzinnego przebywania poza domem.
Sadie machnęła lekceważąco ręką.
- Ale byłoby to zajęcie tymczasowe. Poza tym, jak ci już
mówiłam, rozmawiałam z kierowniczką przedszkola. To moja dawna
znajoma ze studiów. Obiecała przyjąć Maksa. Przedszkole, które
prowadzi, jest jedną z najlepszych tego typu placówek w
Waszyngtonie. Niełatwo się do niego dostać. Ludzie zapisują dzieci z
rocznym wyprzedzeniem. W każdym razie Maks będzie miał
towarzystwo, a dla urozmaicenia może od czasu do czasu przychodzić
do mnie.
Sadie na moment zamilkła, po czym zmieniła taktykę.
- Proszę cię, słoneczko, zrób to dla mnie. Spodobało mi się życie
emerytki i mimo ogromnej sympatii, jaką darzę Randa, nie bardzo
mam ochotę wracać do pracy. Ale żal mi biedaka; kompletnie nie daje
sobie rady...
Lucy znalazła się w sytuacji bez wyjścia. Mieszkała za darmo w
jednym z czterech domów, jakie jej ukochana ciotka kupiła niedawno
w Georgetown. Drugi dom Sadie przeznaczyła dla siebie, a trzeci i
czwarty wynajmowała. Twierdziła, że pieniądze z wynajmu
pokrywają wszelkie koszty, jakie musi ponosić z tytułu własności.
Zresztą sama namawiała Lucy na przyjazd do Waszyngtonu. Sporo
podróżowała i chciała, aby w czasie jej nieobecności ktoś zaufany
sprawował nad wszystkim nadzór.
Lucy chętnie skorzystała z oferty; dzięki Sadie mogła pracować w
domu i spędzać czas z synem, zamiast siedzieć w biurze od dziewiątej
do piątej. Dlatego nie bardzo wypadało jej odmówić ciotce, gdy ta
prosiła ją o przysługę.
- Błagam cię, idź na rozmowę. Kto wie, może wcale się nie
nadajesz. Może Rand wcale cię nie przyjmie. Poza tym to nie jest
praca na zawsze. Głównie chodzi o zaprowadzenie porządku, o
uporanie się z koszmarnym bałaganem, jakiego po moim odejściu
narobiły niekompetentne sekretarki. W tym czasie Rand dalej będzie
szukał fachowej siły. Może znajdzie ją za trzy dni, może za dwa
tygodnie. Woli jednak już więcej nie korzystać z agencji pośrednictwa
pracy; zbyt wiele razy się na niej sparzył.
- Zupełnie tego nie rozumiem. W końcu wcale nie tak trudno o
dobrą sekretarkę.
- Nie będę cię okłamywać, złotko. Rand nie należy do
najłatwiejszych szefów pod słońcem. Akurat mnie się świetnie z nim
pracowało, bo wiedziałam, że pod szorstką powłoką kryje się
człowiek o gołębim sercu. Ale na pierwszy rzut oka tego nie widać.
Oczywiście jest też niezwykle wymagający. I, jak każdy mężczyzna,
lubi, aby go słuchano i chwalono.
- Twój opis pasuje do dziecka. Do dużego, rozpieszczonego
dziecka - powiedziała ze śmiechem Lucy.
- O nie! Zaręczam ci, że to facet z krwi i kości - odparła ciotka. -
Niesamowicie męski. Władczy. Pracowity, ale również towarzyski.
Wymagający. Potrafi harować od rana do późnej nocy, potem do
świtu bawić się z przyjaciółmi, a o dziewiątej pojawić się w sądzie i
wygrać sprawę. Niestety nie rozumie, że zwykli śmiertelnicy
funkcjonują na wolniejszych obrotach i mało kto jest w stanie
dotrzymać mu tempa. Poza tym należy do ludzi szczerych, ceniących
prawdę; nigdy niczego nie owija w bawełnę.
Z tego powodu niektórzy uważają, że jest zarozumiały. No i nie
cierpi głupców. Ale nie namawiałabym cię na spotkanie z nim,
gdybym nie wierzyła, że ze wszystkim sobie doskonale poradzisz.
Aha, jeszcze jedno... Rand Colton to jeden z najprzystojniejszych
mężczyzn, jakich w życiu widziałam. Więc gdyby za bardzo działał ci
na nerwy, mogłabyś po prostu wyłączyć się i podziwiać widoki.
Hm. Trudny, wymagający szef. Szorstki i oschły. Stanowczy i
władczy. Szczery aż do bólu, niczego nie owijający w bawełnę.
Zarozumiały. To wszystko mówi kobieta, która jest największą
wielbicielką Randa Coltona. Ciekawe...
- Proszę cię, kochanie. Wszystkie stroje służbowe oddałam
pewnej instytucji charytatywnej. Przyzwyczaiłam się do późnego
wstawania, do tego, że nigdzie nie trzeba się spieszyć, że pół dnia
można krzątać się po domu w szlafroku. Nie chcę wracać do pracy.
Ale Rand ma nóż na gardle; potrzebuje kogoś kompetentnego do
pomocy.
Lucy zmrużyła oczy.
- I tylko to tobą kieruje? Chęć ulżenia swojemu szefowi? Nie
masz żadnych ukrytych celów?
Sadie pokręciła głową. Obie kobiety miały tyle samo wzrostu,
metr sześćdziesiąt pięć, różniły się jednak wagą; w przeciwieństwie
do Lucy, która była wiotka jak trzcina, ciało ciotki pokrywała warstwa
tłuszczyku.
- Żadnych. - Sadie uśmiechnęła się; jej pulchne policzki
zaokrągliły się jeszcze bardziej. - Przecież wiem, że wyrzekłaś się
mężczyzn.
- Niczego się nie wyrzekłam - obruszyła się Lucy. - Po prostu
uznałam, że...
- Wiem, wiem. Wolisz poświęcić czas synowi. Mówiłaś mi to
setki razy. Swoją drogą, po tym, jak się zachował ojciec Maksa, wcale
się nie dziwię, że straciłaś zainteresowanie facetami. I wierz mi,
jestem ostatnią osobą, która próbowałaby swatać własną siostrzenicę z
takim playboyem jak Rand. Moja prośba wynika z pobudek czysto
egoistycznych. Nie chcę wracać do pracy, a bardzo chciałabym pomóc
Randowi. To wszystko.
Przez chwilę Lucy milczała - wyłącznie po to, by potrzymać
ciotkę w niepewności.
- No dobrze - rzekła wreszcie. - Możesz umówić mnie na
rozmowę.
- Już to zrobiłam! Rand będzie na ciebie czekał o trzeciej po
południu. Podwiozę cię na miejsce, a potem zabiorę Maksa na lody.
Lucy wybuchnęła śmiechem.
- Wiedziałaś, że się zgodzę?
- Liczyłam na to. Zobaczysz, nie pożałujesz. A teraz szybko! Leć
się przebrać. Musisz sprawiać wrażenie osoby zadbanej i
kompetentnej. Rand nie toleruje przychodzenia do pracy w
sportowym stroju.
- Czyli jest również nietolerancyjny? - spytała Lucy, dodając brak
tolerancji do długiej listy wad Randa Coltona.
- Och, nie przesadzaj - zganiła ją Sadie. - Lepiej pomyśl o tych
wszystkich prawnikach, których dzięki niemu poznasz i którym
wręczysz swoją wizytówkę. No, leć. Czasu jest niewiele. A
niepunktualności Rand także nie cierpi.
- Wiesz, mamusiu, chyba zamówię sobie dwie duże kulki, bo
kiedy wychodzisz gdzieś ubrana tak jak teraz, to kolację zwykle jemy
później. Czyli do wieczora mogę zgłodnieć.
Obróciwszy się, Lucy popatrzyła na syna, który siedział zapięty
pasami na tylnym siedzeniu. Jak na swój wiek Maks był drobnym
dzieckiem, ale inteligencją przewyższał rówieśników. Słuchając go,
czasem Lucy gotowa była przysiąc, że chłopiec ma nie cztery lata,
lecz czterdzieści cztery.
- Nie zgłodniejesz. Nie idę do pracy, ale na rozmowę w sprawie
pracy. Więc kolację zjemy o tej samej porze, co zawsze.
Maks wyszczerzył w uśmiechu ząbki.
Nawet gdybym nie była jego matką, pomyślała Lucy,
uważałabym, że jest uroczym dzieciakiem. Miał śmieszne pucołowate
policzki, ogromne niebieskie ślepia patrzące zza okrągłych okularów,
przystrzyżone na jeża ciemnoblond włosy.
- Ale mogę wziąć dwie kulki? - spytał z nadzieją w głosie.
- Nie, kolego. Wystarczy jedna.
- A jeżeli będą mieli karmelowe i landrynkowe? Gdybyś zgodziła
się na dwie kulki, wtedy jutro na pewno zjadłbym całą kolację bez
grymaszenia.
- Jeżeli będą mieli oba smaki, to karmelową kulkę zjesz na
miejscu, a landrynkową kupimy na wynos i zjesz ją jutro.
W oczach Maksa pojawił się błysk triumfu, jakby chłopiec od
początku dążył właśnie do takiego rozwiązania. Lucy miała ochotę
chwycić syna w ramiona i przytulić go z całej siły. Trudno było mu
się oprzeć, zwłaszcza kiedy się uśmiechał - wtedy w jego policzkach
pojawiały się dwa zabawne dołeczki.
- A jeśli będą mieli moje trzy ulubione smaki?
- Oj, nie przeciągaj struny!
Zatrzymawszy się na czerwonym świetle, Sadie wskazała głową
stojący przy następnym skrzyżowaniu nowoczesny wieżowiec.
- Tam się mieści biuro Randa. Podrzucę cię pod drzwi. A
lodziarnia jest dwie przecznice dalej, w budynku z czerwonej cegły.
Samochód zostawię na podziemnym parkingu. Przyjdziesz do nas po
rozmowie, prawda?
- Nie chcesz wejść ze mną i przywitać się ze swoim byłym
szefem?
- Rozmawiałam z nim dzisiaj przez telefon. Jest bardzo zajętym
człowiekiem. Nie chcę mu przeszkadzać.
Kiedy zmieniło się światło, Sadie przejechała przez skrzyżowanie,
następnie włączyła prawy kierunkowskaz. Stanęła przy krawężniku,
kilka metrów od wejścia do budynku Randa.
-
Dwudzieste
trzecie
piętro.
Pokój
dwa-trzy-zero-zero.
Powodzenia.
- Dzięki. - Lucy ponownie zerknęła przez ramię. - Bądź grzeczny,
niedźwiadku.
- Wyskakuj - ponagliła ją Sadie.
Lucy wysiadła pośpiesznie, słysząc, że kierowca za nimi trąbi
niecierpliwie. Wchodząc do imponującego gmachu ze stali i szkła,
spojrzała na zegarek. Była dwadzieścia minut przed czasem, a nie
chciała sprawiać wrażenia osoby nadgorliwej. Udała się do
znajdującej się na dole w holu toalety.
Miała na sobie spodnie o prostych, wąskich nogawkach oraz
granatowy, wcięty w pasie żakiet. Niektórzy uważali, że najbardziej
odpowiednim strojem do pracy jest dla kobiety spódnica z żakietem,
ale Lucy nie podzielała tej opinii. Wolała spodnie, częściowo dlatego,
że czuła się w nich wygodniej, a częściowo dlatego, że w dniu swoich
osiemnastych urodzin podjęła wyzwanie rzucone przez przyjaciółkę i
zrobiła sobie tatuaż na nodze.
Pięknie wykonana delikatna róża długości trzech centymetrów
zdobiła wewnętrzną stronę jej prawej kostki. Była prawie
niewidoczna, ale mogła przesądzić o wyniku spotkania - wszystko
zależy od tego, jak bardzo konserwatywny jest Rand Colton.
Lucy pociągnęła usta szminką. Nie lubiła się malować; cały jej
makijaż składał się z jasnej pomadki, odrobiny tuszu na rzęsach i różu
na policzkach. Odetchnęła z ulgą, widząc, że spowodowane
uczuleniem lekkie zaczerwienienie oczu minęło bez śladu. Ale wciąż
czuła pieczenie. Nic dziwnego - od rana sprzątała zakurzony strych.
Na moment przymknęła powieki.
Zazwyczaj nosiła rozpuszczone włosy, ale na oficjalne spotkania
czesała je w kok. Uważała, że burza mahoniowych loków wygląda
mało poważnie. Kobieco? Owszem. Kusząco? Też. Ale nie o to Lucy
chodziło. Nie chciała nikogo kusić ani prowokować.
Kiedy ponownie spojrzała na zegarek, była za dziesięć trzecia.
Najwyższy czas udać się na górę. Weszła do windy i wcisnęła
przycisk oznaczony numerem 23. Jak zawsze przed rozmową w
sprawie pracy czuła się potwornie spięta. Próbowała opanować nerwy,
powtarzając sobie, że to tylko tymczasowe zajęcie. Oczywiście
pozwoliłoby jej nawiązać kontakty z innymi prawnikami, ale nawet
gdyby nic z niego nie wyszło...
Zresztą dlaczego miałoby nie wyjść? Przecież jest polecona przez
Sadie Meeks, której zdanie Rand cenił. Mimo to była okropnie
zdenerwowana. Może dlatego, że wiedziała, jak trudnym we
współpracy człowiekiem jest Rand Colton? Wzięła kilka głębokich
oddechów, kiedy drzwi rozsunęły się z cichym sykiem.
Pokój Randa znajdował się na końcu korytarza. Prowadziły do
niego dwuskrzydłowe dębowe drzwi, na których wisiała złota
tabliczka z imieniem i nazwiskiem. Lucy nacisnęła fantazyjną złotą
klamkę. Z głębi dobiegł ją szloch kobiety i podniesiony męski głos.
- To było proste zadanie! Prosiłem o odwołanie spotkania, a pani
tego nie zrobiła. Przez panią niepotrzebnie fatygował się do mnie
prezes dużej firmy, człowiek niezwykle zajęty. A przecież
wystarczyło go uprzedzić, że muszę dzisiaj być w sądzie! Chyba panią
uczono, że kiedy szef każe zadzwonić do klienta i odwołać spotkanie,
powinna pani natychmiast wykonać polecenie?
- Zapomniałam.
- Zapomniała pani?!
Lucy podskoczyła, zupełnie jakby mężczyzna krzyknął jej prosto
do ucha, a przecież znajdował się w drugim pokoju.
- No tak. Pan jednym tchem wydał z dziesięć poleceń. Nie
zdążyłam ich zapisać. A potem pan wyszedł, a ja starałam się…
- Nie wystarczy się starać! Czy wie pani, jak cenny jest czas tego
człowieka?
Najwyraźniej nie wiedziała. Zamiast dalej próbować się bronić
czy usprawiedliwiać, wybiegła z gabinetu, z szuflady biurka
wyciągnęła torebkę i minąwszy Lucy, wypadła z płaczem na korytarz.
No tak. Rand faktycznie walił prosto z mostu. Jeśli oczywiście
człowiek mówiący podniesionym głosem był Randem Coltonem.
- Niekompetencja, bezmyślność, lekceważący stosunek do pracy.
Skąd te agencje biorą takich ludzi?
Ostatnie zdanie wypowiedziane było znużonym tonem. Gdyby nie
to, że była za minutę trzecia, Lucy wymknęłaby się na zewnątrz i dała
Coltonowi czas, by ochłonął. Zanim jednak zdążyła cokolwiek
postanowić, drzwi gabinetu się otworzyły i Rand wmaszerował do
pomieszczenia, w którym czekała. Nie patrząc na nią, podszedł do
biurka i zaczął coś pisać na komputerze. Sprawiał wrażenie, jakby jej
nie widział.
Nagle, z wzrokiem utkwionym w monitor, spytał:
- Kim pani jest?
Spokojnie, nie denerwuj się, powiedziała do siebie.
- Nazywam się Lucy Lowry. Jestem siostrzenicą Sadie Meeks.
Byliśmy umówieni na trzecią.
- Psiakrew! - warknął, nie odrywając palców od klawiatury. - Już
jest tak późno?
- Obawiam się, że tak.
- Niestety, w tym momencie nie mogę pani poświęcić ani chwili.
Mam kilka pilnych spraw na głowie. Proszę usiąść i czekać.
- Słucham?
Nie zamierzała powiedzieć tego tonem tak wyniosłym i pełnym
oburzenia. Po prostu samo tak wyszło. Ale nie żałowała. Jakim
prawem ten facet jej cokolwiek nakazuje?
Rand Colton przerwał pracę. Wstał od biurka i popatrzył na Lucy
swoimi jasnoniebieskimi oczami. Osoba mniej pewna siebie skuliłaby
się ze strachu. Lucy Lowry nawet nie drgnęła. Zacisnął mocno zęby.
Po chwili, zrozumiawszy swój błąd, zwrócił się do niej znacznie
uprzejmiejszym tonem.
- Gdyby pani zechciała poczekać kilka minut... Muszę gdzieś
pilnie zadzwonić. Potem będę do pani dyspozycji.
- Oczywiście - odrzekła Lucy.
Usiadła na jednym z sześciu foteli stojących pod ścianą, na której
wisiały obrazy kilku znanych malarzy. Znalazłszy to, czego szukał w
komputerze - przypuszczalnie był to numer telefonu - Rand sięgnął po
słuchawkę. Chcąc nie chcąc, Lucy przysłuchiwała się rozmowie.
Musiała przyznać, że Rand zachował się jak dżentelmen.
Przeprosił klienta za to, że ten fatygował się niepotrzebnie, ale uczynił
to w sposób kulturalny, dystyngowany; nie płaszczył się przed nim,
nie starał się mu przypochlebić, nie obwiniał też sekretarki, po prostu
wyjaśnił, że zlecił jej zbyt wiele spraw naraz.
Lucy była pod wrażeniem. Miała również okazję przyjrzeć mu się
dokładnie. To, że jest wysoki i dobrze zbudowany, zauważyła
wcześniej, kiedy wparował wściekły do recepcji. Teraz, kiedy
umawiał się ze swym rozmówcą na kolację, zobaczyła, że ma wydatną
szczękę, niebieskie oczy, włosy w kolorze kawy, gęste krzaczaste
brwi, orli nos oraz intrygujące usta o dolnej wardze znacznie
pełniejszej od górnej.
Ciotka nie przesadziła, mówiąc, że jest przystojny. Lucy nie
mogła oderwać od niego oczu. W dodatku ubrany był w doskonale
skrojony szary garnitur od Armaniego, popielatoszarą koszulę, która
wyglądała tak, jakby przed chwilą ktoś ją uprasował, oraz jedwabny
krawat, który prawdopodobnie kosztował tyle, co cały jej strój z
butami i zegarkiem włącznie.
Przyglądała mu się z zafascynowaniem, ale tak jak się ogląda
ładny eksponat w muzeum. Bo przecież nie interesują jej mężczyźni.
Nawet ci najprzystojniejsi. Po pierwsze, nie zamierza wdawać się w
żadne romanse ani z nikim się wiązać, dopóki nie wychowa syna. A
po drugie, na pewno nie wdałaby się w romans z takim człowiekiem
jak Colton.
Ale widoki z przyjemnością może podziwiać. Pod tym względem
ciotka też miała rację. Jedynie nie była pewna, co by było, gdyby to na
nią podniósł głos. Czy umiałaby pokornie znosić jego tyrady i
wybuchy złości, byleby tylko móc codziennie oglądać jego przystojną
twarz?
Zakończywszy rozmowę z klientem, Rand rozłączył się, po czym,
nie odkładając słuchawki, wykręcił numer modnej restauracji, o której
parę dni temu mówiono w telewizji, i zarezerwował stolik na wieczór.
Według relacji dziennikarzy był to jeden z najlepszych lokali w
stolicy, ale nie sposób było się do niego dostać. Ludzie robili
rezerwacje pół roku naprzód.
A Rand? Wystarczyło, że się przedstawił i poprosił o stolik na
cztery osoby na ósmą wieczór. Odłożył słuchawkę na widełki. Po
chwili wstał z krzesła, obszedł biurko i skupił uwagę na Lucy.
- A zatem jest pani siostrzenicą Sadie? Aż do wczoraj nie
wiedziałem o pani istnieniu.
- Tak, nazywam się Lucy Lowry - przedstawiła się ponownie,
gdyż nie była pewna, czy za pierwszym razem zapamiętał jej imię i
nazwisko. - Pan natomiast jest Randem Coltonem. Słyszałam, jak pan
podawał swoje nazwisko przez telefon.
- Tak. Proszę mi wybaczyć, że się nie przedstawiłem.
Zapadła cisza. Rand nie spuszczał oczu z Lucy. Czuła się tak,
jakby przewiercał ją wzrokiem na wylot, ale nie dała nic po sobie
poznać.
- Sadie twierdzi, że była pani sekretarką człowieka piastującego
wysokie stanowisko, że potrafi pani znajdować w bibliotekach i
archiwach potrzebne materiały, że chce się pani specjalizować w
prowadzeniu kwerend dla prawników, ale gotowa byłaby poświęcić
mi trochę czasu, dopóki nie znajdę kogoś na stałe.
- Wygląda na to, że ciotka wszystko panu o mnie opowiedziała.
- Zaklina się też, że jest pani równie dobra, jak ona.
- Jestem bardzo dobra. Ale nie wiem, czy dorównuję ciotce, bo
nigdy razem nie pracowałyśmy.
Uśmiechnął się pod nosem, jakby rozbawiła go jej pewność
siebie. Lucy wyprostowała plecy. Spodziewała się jakiejś kąśliwej
uwagi; nie doczekała się żadnej. Zdumiała ją natomiast własna reakcja
na uśmiech Randa. Ciarki, które przebiegły jej po krzyżu, były
całkiem nie na miejscu.
- Czy Sadie uprzedzała panią, czego wymagam od sekretarki?
- Nie. Ale wspomniała, że jest pan oschły, władczy i surowy.
Tubalny śmiech, który wypełnił pokój, oczyścił atmosferę.
- Cenię sobie szczerość. A czy ciotka mówiła pani, jakiego
rodzaju pracę wykonuje moja sekretarko-asystentka i w jakich
godzinach musi przebywać w biurze?
- Ja mogę przebywać do siedemnastej i ani minuty dłużej.
Zmarszczył czoło.
- No dobrze. Ponieważ jest pani siostrzenicą Sadie, coś pani
zdradzę. Nie daję sobie rady z prowadzeniem kancelarii. Na gwałt
szukam kogoś do pomocy. Ale nie chcę zatrudniać kolejnej samotnej
matki. W ciągu ostatnich dwóch miesięcy miałem ich aż nadto. Bez
przerwy martwiły się o dzieci, rozmawiały z nimi przez telefon,
zwalniały się wcześniej, żeby gdzieś je zawieźć. Nie chcę pytać pani o
jej życie osobiste, ale jeżeli ma pani dzieci, myślę, że lepiej będzie nie
przedłużać tej rozmowy.
Nigdy się Maksa nie wypierała; już chciała się przyznać, że ona
też jest samotną matką, ale w ostatniej chwili ugryzła się w język. W
końcu to, czy pracownica ma dzieci, nie powinno Randa obchodzić.
Interesować go powinno wyłącznie to, czy i jak wywiązuje się z
powierzonych jej obowiązków. Postanowiła przemilczeć fakt
posiadania dziecka.
- Mogę pana zapewnić, że moje życie osobiste w żaden sposób nie
wpłynie negatywnie na wykonywaną przeze mnie pracę. Do godziny
piątej będę wyłącznie do pana dyspozycji.
- Na ogół pracuję dłużej.
- A ja nie.
Patrzyli sobie w oczy niczym dwaj rewolwerowcy. Ponieważ
praca w kancelarii faktycznie pozwoliłaby jej nawiązać kontakty w
środowisku prawniczym, które później mogłyby się jej przydać, Lucy
zależało, aby Rand zatrudnił ją u siebie. Jednakże bardziej od pracy
zależało jej na Maksie; nie zamierzała go zaniedbywać.
Rand pierwszy oderwał od niej wzrok.
- Doskonale pani wie, że mam nóż na gardle. W bibliotece... -
wskazał głową za siebie, w stronę korytarza - panuje istny chaos.
Wszędzie leżą stosy akt, które trzeba uaktualnić, posortować i
pochować na miejsce. Nie rozumiem, jak można zgłaszać się do pracy
i w dodatku mieć o sobie wysokie mniemanie, jeżeli nawet nie zna się
alfabetu. W chwili obecnej pracuję nad kilkoma ważnymi sprawami i,
jak się pewnie zdążyła pani zorientować, wszystko wali mi się na
głowę. Terminarz spotkań zawiera mnóstwo błędów...
- Mogę się tym zająć.
- Ale nie po piątej?
- No dobrze, pierwszego dnia mogłabym zostać do wieczora, aby
zaprowadzić jako taki porządek. Ale później musiałabym wychodzić o
piątej. Niezależnie od tego, co by się działo.
- Ma pani męża albo narzeczonego, który nie umie sobie sam
przyrządzić kolacji?
- Przepraszam, ale jakie to ma znaczenie?
Zmierzył ją wzrokiem od stóp do głów; w jego spojrzeniu było
więcej rozbawienia niż irytacji.
- Innymi słowy, mogę panią przyjąć lub nie, lecz nie mam prawa
interesować się pani życiem prywatnym, tak?
- To tylko praca tymczasowa - przypomniała mu - dopóki nie
znajdzie pan kogoś na stałe. A więc to, z kim spędzam wieczory, nie
powinno mieć najmniejszego wpływu na pańską decyzję.
Jeszcze przez chwilę się w nią wpatrywał. Miała wrażenie, że z
każdą sekundą jego oczy przybierają coraz bardziej błękitny odcień.
- W porządku - oznajmił wreszcie. - Wierzę, że Sadie nie
wprowadziłaby mnie w błąd, wychwalając panią pod niebiosa. A więc
kończy pani pracę o piątej. Oby tylko okazałą się pani tak świetną
sekretarką, jak twierdzi ciotka.
- To znaczy, że zatrudnia mnie pan?
- Zatrudniam. Może pani zacząć jutro?
- W piątek? - spytała.
Skinął głową.
- Tak. I zostać do wieczora?
No, no, pomyślała. Znany playboy, Rand Colton, zamierza
piątkowy wieczór spędzić w pracy, a nie w towarzystwie jakieś
długonogiej piękności?
- Dobrze - zgodziła się. Bądź co bądź, nie poczyniła na jutrzejszy
wieczór żadnych planów. - Zjawię się punktualnie o ósmej.
- Sadie pani nie mówiła?
O czym, na miłość boską? Prawdę rzekłszy, ciotka w ogóle
niewiele jej opowiadała o swoim pracodawcy, podobnie jak jemu
niewiele opowiadała o swojej siostrzenicy.
- Nie bardzo wiem, co pan ma na myśli. Wiem, że jest pan
wybitnym prawnikiem i że pana rodzina pochodzi z Kalifornii. Ale to
wszystko, co mi Sadie o panu mówiła.
- I jeszcze to, że jestem oschły, władczy i surowy - przypomniał
jej z błyskiem rozbawienia w niebieskich oczach.
- Istotnie - przyznała Lucy. - Lecz słowem nie wspomniała,
dlaczego miałabym się nie pojawić o ósmej.
- Chodzi o to, że ja też mieszkam w Georgetown. Wstąpię po
panią o siódmej trzydzieści. W drodze do pracy można omówić w
samochodzie sprawy organizacyjne i nie tracić na nie czasu w biurze.
A zatem o siódmej trzydzieści - powtórzył. - Punktualnie. Nie lubię
czekać.
Spotkanie dobiegło końca. Lucy podniosła się z fotela.
- Będę gotowa.
- I będzie pani moja do późnych godzin wieczornych? - upewnił
się.
Zabrzmiało to nieco dwuznacznie. Ale może tylko jej się
wydawało? Zignorowała dreszczyk podniecenia, który przebiegł jej po
krzyżu.
- Tak. Nawet wezmę z sobą drugą parę butów. Na po pracy.
- Świetnie. Czyli jesteśmy umówieni.
- W międzyczasie jednak będzie pan szukał kogoś na stałe,
prawda? - zapytała. - Bo chciałabym jak najszybciej rozkręcić własny
interes.
- Oczywiście. Szukaniem odpowiedniej kandydatki zajmuje się
agencja pośrednictwa pracy, do której się zgłosiłem.
- To dobrze.
- Proszę pozdrowić ode mnie Sadie.
- Nie zapomnę.
- Jeśli jest pani w połowie tak sprawną sekretarką jak ona, będę
usatysfakcjonowany.
- Na pewno pana nie zawiodę.
Rand Colton rozciągnął usta w uśmiechu, pokazując rząd
równych, lśniących bielą zębów. Wcale się nie dziwię, pomyślała
Lucy, że kobiety tracą dla niego głowę.
Przeszedł przez recepcję i otworzył drzwi.
- Do jutra.
Starając się zapanować nad rumieńcem, który zakwitał na jej
policzkach, Lucy czym prędzej skierowała się do wyjścia. Kiedy
mijała Randa, odruchowo wciągnęła w nozdrza zapach jego wody
kolońskiej.
- Przekażę Sadie pozdrowienia - obiecała, opuszczając kancelarię.
Rand Colton nie cofnął się do swojego gabinetu. Stał w progu,
odprowadzając ją wzrokiem do windy. Kiedy zerknęła przez ramię,
zanim wsiadła do kabiny, zobaczyła, że nadal się jej przygląda.
Dopiero kiedy drzwi windy zasunęły się, wypuściła z płuc
powietrze; nawet nie zdawała sobie sprawy, że od wyjścia z kancelarii
wstrzymuje oddech. W drodze z dwudziestego trzeciego piętra na
parter zrozumiała, że praca dla Randa Coltona będzie od niej
wymagała ogromnego wysiłku.
Zawsze wiedziała, że poradzi sobie z bezkompromisowym szefem
o trudnym charakterze. Nie wiedziała natomiast, czy poradzi sobie z
bezkompromisowym szefem o pięknych niebieskich oczach,
wspaniale umięśnionej sylwetce, obdarzonym charyzmą, dowcipem i
inteligencją, który sprawiał, że raz po raz czuła dziwne kłucie w sercu.
O tym dopiero miała się przekonać.
ROZDZIAŁ DRUGI
Nigdy nie potrzebował dużo snu. Nazajutrz rano obudził się,
zanim wzeszło listopadowe słońce. Zazwyczaj po przebudzeniu robił
sobie kawę i ze świeżo dostarczonym pod drzwi „Washington Post"
wracał do łóżka. Dopiero po lekturze gazety brał prysznic.
Tego ranka jednak żadne wydarzenia z kraju czy ze świata nie
były w stanie przykuć jego uwagi. Co chwila spoglądał na budzik
stojący na szafce nocnej, jakby wzrokiem chciał ponaglić wskazówki.
Nie potrafił zrozumieć, dlaczego mu było tak spieszno do pracy.
Dawno nie czuł takiego podekscytowania. Prawdę mówiąc, od
dłuższego czasu właściwie nic go nie podniecało.
Wmawiał w siebie, że wpływ na to mają kłopoty, jakie nękają
jego najbliższych. W Prosperino w Kalifornii, gdzie mieszkali jego
rodzice, nie działo się najlepiej. Ale w głębi duszy wiedział, że się
oszukuje: nie chodziło o rodziców czy rodzeństwo, lecz o niego -
Randa.
Nie umiał tego wytłumaczyć. W ciągu ostatnich kilku miesięcy
stracił zapał do wszystkiego. Nie bawiły go rzeczy, które niedawno
sprawiały mu przyjemność. Nużyła go praca, nużyło życie. Cały czas
parł naprzód: wciąż pragnął zwyciężać, wciąż dążył do celu, z
poświęceniem walczył w sądzie, dowodził niewinności swoich
klientów. To się nie zmieniło.
Od urodzenia odznaczał się ambicją - może dlatego, że był
pierworodnym dzieckiem. Natomiast robił to wszystko jakby z
rozpędu, z przyzwyczajenia. Nie wyskakiwał raźno z łóżka, nie gnał
do pracy na złamanie karku. Odeszła mu również ochota do różnych
zajęć po pracy.
Nie kusiła go kolacja ze znaną modelką, która przyjechała do
miasta na sesję fotograficzną, ani weekend na wsi z piękną kobietą; na
przyjęcie w Białym Domu szedł z poczucia obowiązku, podobnie jak
na imprezę charytatywną, z której dochód przeznaczony był na cele
bliskie jego sercu. Nic go nie interesowało. To było tak, jakby nie
potrafił odnaleźć sensu życia.
A jednak tego ranka, od momentu gdy otworzył oczy, rwał się do
działania. Dlaczego? Wiedział, że dzień niczym nie będzie różnił się
od poprzednich. Tak jak wczoraj i przedwczoraj, musi wykonać
mnóstwo telefonów, odbyć parę spotkań z klientami, napisać kilka
pism procesowych, kilka odwołań, pojawić się w sądzie. I tak do
wieczora. A wieczorem dalsza praca: porządkowanie bałaganu, jaki
po sobie zostawiły nierzetelne, niekompetentne sekretarki.
Na szczęście w walce z bałaganem miała mu pomagać Lucy.
Lucy Lowry. Na myśl o niej poczuł jeszcze większe ożywienie.
Czyżby nowy zapał, jaki w niego wstąpił, był zasługą siostrzenicy
Sadie Meeks? To absurd! A jednak świadomość, że znów ją dziś
ujrzy, sprawiała, że uśmiechał się od ucha do ucha.
Dziwne. Po rozmowie z Lucy miał wrażenie, jakby to ona była
szefem, a on kandydatem ubiegającym się o posadę. Ona dyktowała
warunki i podejmowała decyzje, on na wszystko się godził. Ona
ustalała reguły, on je akceptował. A przecież powinno być odwrotnie.
Mówiła, co chce, czego oczekuje, na co nie przystanie. Była
wygadana, stanowcza, odważna.
Nie przepadał za tymi cechami. Więc dlaczego nie mógł się
doczekać, aby ponownie znaleźć się w jej towarzystwie? Z kilku co
najmniej powodów. Miała niesamowitą figurę. Uwielbiał kobiety
szczupłe, lecz kształtne, o wyraźnie zaokrąglonych piersiach. Gładka
mleczna cera też robiła na nim wrażenie, jak również rude loki, które
upięła w kok, żeby wyglądać nieco poważniej i dostojniej.
Podobał mu się także jej nosek - mały, lekko zadarty. Na ogół na
ten szczegół twarzy nie zwracał większej uwagi, ale nosek Lucy
pamiętał tak dokładnie, jakby go sam wymodelował. No i oczy - duże,
lśniące, szeroko rozstawione, błękitne jak woda w krystalicznie
czystym górskim stawie. Widział w nich radość życia, energię,
witalność, tupet.
Kiedy tak leżał w łóżku, obserwując przez okno sypialni wschód
słońca, przyszło mu do głowy, że Lucy Lowry przypomina postaci,
jakie Katherine Hepburn grywała w filmach ze Spencerem Tracy -
kobiety piękne, pełne temperamentu, inteligentne, nie dające sobie w
kaszę dmuchać, potrafiące dotrzymać kroku mężczyźnie. Taka też
była siostrzenica Sadie Meeks - piękna, bystra, uparta, ekscytująca.
Nie potrafił o niej zapomnieć. Nie potrafił też spowolnić bicia
serca, które natychmiast zaczynało łomotać, gdy tylko oddawał się
rozmyślaniom. Co to wszystko znaczy? Że po kwadransie rozmowy
zadurzył się w swojej nowej sekretarce? To śmieszne.
Rand nie zakochiwał się od pierwszego wejrzenia. Ostatni raz
zdarzyło mu się to na samym początku studiów. Od drugiego czy
trzeciego wejrzenia też od dawna w nikim się nie zakochał. Lubił
kobiety, uwielbiał spędzać z nimi wolny czas, ale dla żadnej od lat nie
stracił głowy. Z Lucy jednak sprawa wyglądała całkiem inaczej. Był
podniecony, przejęty jak uczniak idący na pierwszą randkę.
Chyba to o czymś świadczy? A może nie. Może po prostu
przepełnia go radość na myśl, że wreszcie będzie miał do pomocy
osobę kompetentną. Że wreszcie ktoś zaprowadzi mu w biurze
porządek. Zaczął szukać dziury w całym. I znalazł. Denerwowało go,
że Lucy uparła się, iż o piątej kończy pracę. Od tego uzależniła swoją
zgodę. Ciekawe, dlaczego była taka nieustępliwa. Coś musi się za tym
kryć.
Mężczyzna. Tak, na pewno mężczyzna. Chce mieć wolne
wieczory, by móc spotykać się z przyjacielem czy narzeczonym. Na
myśl o tym ogarnęła Randa złość. Zdumiała go własna reakcja. Po
chwili zrozumiał - a przynajmniej tak mu się zdawało - skąd się bierze
jego niezadowolenie. Ciężko pracował, nie nadążał z robotą
administracyjną, a osoba, którą przyjął na stanowisko sekretarki,
stwierdziła, że bez względu na wszystko ona wychodzi z biura
punktualnie o piątej.
Nie było z nią dyskusji. Po prostu oświadczyła, że tak ma być i
już. Albo on przystaje na jej warunki, albo ona poszuka sobie innej
pracy. Patrzył w te jej duże niebieskie oczy i miał ochotę ją udusić.
Podobna ochota nachodziła go, gdy wyobrażał sobie, jak po pracy
Lucy szykuje się na randkę z ukochanym.
O psiakrew! Co go obchodzi jej ukochany? Przecież nic ich nie
łączy! Widzieli się dotąd jeden jedyny raz.
- Stanowczo za dużo pracuję - mruknął, zdegustowany samym
sobą.
No dobrze, stary! Weź się w garść! Lucy Lowry to jedna z wielu
kobiet, jakie przewinęły się przez kancelarię, odkąd Sadie przeszła na
emeryturę. Przed nią było z dziesięć sekretarek, po niej będzie
kolejnych dziesięć. To, co robi po pracy, z kim się spotyka, gdzie
chodzi, nie powinno cię w najmniejszym stopniu interesować.
Więc dlaczego na myśl o tym, że za parę godzin podjedzie pod jej
dom, serce biło mu szybciej? Dlatego że...
Nie, nie wiedział. Ale na pewno nie dlatego, że się w niej
zadurzył. Cisnął na bok nie przeczytaną gazetę, odstawił na szafkę
kubek i wstał z łóżka, bardziej zły niż podniecony. Jakim prawem
Lucy Lowry narzuca mu warunki? Zazwyczaj jak ognia unikał kobiet
upartych, pewnych siebie, które wysuwają kategoryczne żądania.
Tylko dlatego nie wskazał Lucy drzwi, ponieważ bardzo potrzebował
kogoś do pracy w kancelarii, a Sadie zapewniała go, że lepszej
sekretarki niż jej siostrzenica nigdzie nie znajdzie.
Idąc pod prysznic, przyłapał się na tym, że znów rozmyśla o
Lucy. Wcale nie zastanawiał się, jakie dziewczyna ma kwalifikacje i
czy się na niej nie zawiedzie, przeciwnie, usiłował sobie wyobrazić,
jak wygląda z rozpuszczonymi włosami, kiedy rude loki wiją się jej
wokół twarzy. Miał nadzieję, że może dziś nie upnie ich w kok.
Dźwięk dzwonka u drzwi rozległ się punktualnie o siódmej
dwadzieścia dziewięć. Lucy nacisnęła klamkę, spodziewając się zastać
na progu Randa Coltona; zamiast niego zobaczyła krępego,
łysiejącego mężczyznę w mundurze szofera. Spoglądając ponad jego
ramieniem, ujrzała zaparkowany przy krawężniku czarny samochód.
Domyśliła się, że Rand czeka w środku.
- Jeszcze chwila - powiedziała i zamknęła drzwi.
Wróciła do salonu. Maks siedział w piżamie na kolanach Sadie,
tuląc do siebie pluszowego misia.
- No, syneczku, muszę już iść. Pamiętasz, co ci wczoraj
mówiłam? Ciocia Sadie zabierze cię do swojego domku.
Przygotowała dla ciebie pyszne śniadanko, a ja zapakowałam ci do
plecaka kasetę z filmem o dinozaurach. Możesz go sobie obejrzeć,
chyba że będziesz wolał kreskówki. Potem pójdziesz z ciocią do
przedszkola. Ciocia chodzi tam czytać dzieciom bajki. A po południu
znów wrócisz do domu cioci. Ja muszę zostać w pracy do bardzo
późna, ale tylko ten jeden raz. Zadzwonię do ciebie w ciągu dnia, a
potem wieczorem. Dobrze?
Maks skinął z powagą głową. Był bardzo śpiący; rozstanie z
matką nie robiło na nim większego wrażenia.
- Będę za tobą tęsknić, niedźwiadku.
- Ja za tobą też, mamusiu.
- Słuchaj się cioci.
Chłopiec ponownie skinął głową.
Lucy wiedziała, że Sadie zapewni Maksowi doskonałą opiekę.
Wiedziała też, że mały ucieszy się z towarzystwa innych dzieci.
Łatwo się zaprzyjaźniał, chętnie dzielił swoimi zabawkami. Mimo to
miała wyrzuty sumienia, że rozstaje się z nim na tyle godzin.
Tylko ten jeden raz, tylko dziś, powtarzała w myślach. Będzie z
dala od syna, ale za to blisko Randa. Na samą tę myśl poczuła się
raźniej. I znów ją ogarnęły wyrzuty sumienia. Raźniej? Przecież
zaledwie wczoraj go poznała. Wolała jednak nie analizować swoich
uczuć.
- Daj buziaka - poprosiła syna.
Chłopczyk rozciągnął usta w szelmowskim uśmiechu, po czym z
całej siły cmoknął ją w policzek. Po chwili nadstawił własny do
pocałunku.
- Wezmę do przedszkola triceratopsa.
- Dobrze. Tylko pamiętaj: musisz się nim dzielić z innymi
dziećmi.
- W takim razie może wezmę również tyranozaura - oznajmił
chłopiec.
- Baw się dobrze, niedźwiadku.
Potargawszy syna po włosach, uśmiechnęła się do Sadie i
skierowała do wyjścia.
- Ty również! - zawołała za nią ciotka.
Czekający przed domem duży czarny lincoln miał przydymione
szyby. Chociaż nic przez nie nie widziała, czuła, jak z każdym
krokiem serce łomocze jej coraz mocniej. Próbowała wmówić w
siebie, że to ze zdenerwowania, ale wiedziała, że się oszukuje.
Przyśpieszone bicie serca nie miało nic wspólnego z pracą raczej z
pracodawcą.
Nie potrafiła tego zrozumieć. Wczorajsza krótka rozmowa
sprawiła, że bez przerwy o nim myślała. Zasypiając, widziała przed
oczami jego wysoką sylwetkę, umięśnione ciało, regularne rysy
twarzy, duże dłonie. Widziała je w nocy, a także rano, kiedy się
ocknęła. Obudziła się znacznie wcześniej, niż to było konieczne.
I natychmiast zaczęła się zastanawiać, jak ma się ubrać. Po
długim namyśle zdecydowała się na swój najlepszy kostium z
jasnoniebieskiego kaszmiru. Był to prezent od Sadie, a ponieważ
kosztował majątek, wkładała go od wielkiego święta.
Najgorsze było to, że po wczorajszej rozmowie z Randem czekała
na dzisiejszy dzień z takim przejęciem, z jakim dziecko czeka na
pierwszy śnieg lub podarki od świętego Mikołaja. To twój szef, nie
zapominaj o tym, powtarzała sobie raz po raz. Zarozumiały, łatwo
wpadający w złość - a tacy w ogóle jej nie interesowali. Prawdę
mówiąc, żadni mężczyźni jej nie interesowali.
Kiedy od samochodu dzieliło ją tylko parę kroków, szofer wysiadł
pośpiesznie, aby otworzyć jej drzwi. Na myśl o tym, że za moment
zobaczy Randa Coltona, poczuła dreszczyk emocji. Na nic zdały się
wyrzuty, jakie sobie czyniła, na nic próby zbagatelizowania całej
sytuacji.
I wreszcie przez otwarte drzwi ujrzała Randa, a raczej jego profil.
I poczuła zapach jego wody kolońskiej. Był starannie uczesany,
dokładnie ogolony. Miał na sobie elegancki garnitur z dobrej
gatunkowo wełny, ciemniejszą marynarkę, nieco jaśniejsze spodnie;
do
tego
śnieżnobiałą
koszulę
ze
złotymi
spinkami
oraz
ciemnofioletowy krawat z jedwabiu. Przemknęło jej przez myśl, że to
nieprzyzwoite, aby mężczyzna był tak przystojny już z samego rana.
Podziękowawszy szoferowi, wsiadła do środka. Rand siedział z
nogą założoną na nogę. Uniesione kolano służyło mu za podkładkę.
Opierał na nim skórzany notes, w którym coś zapisywał. Nie spojrzał
na nią, kiedy wsiadła. Nawet się nie przywitał. Ona też nie
powiedziała „dzień dobry"; zamiast tego wyraziła zdziwienie:
- Pochodzi pan z Kalifornii i nie umie prowadzić samochodu?
- Oczywiście, że umiem - odparł, nie podnosząc wzroku znad
notatek. - Ale odpowiada mi mieszkanie w Georgetown, a nie cierpię
jeździć zatłoczonymi autobusami czy metrem.
No tak, powinna się była domyślić. Ktoś taki jak on nie korzysta
ze środków komunikacji miejskiej.
- Poza tym - kontynuował - jeżeli nie siedzi się za kierownicą,
można w tym czasie wykonać całkiem sporo pracy. Wracając więc do
pani pytania... mam samochód i potrafię prowadzić, wolę jednak
korzystać z usług szofera.
Mówiąc to, nie przerywał pisania. Nie zamierzał wdawać się w
przyjacielskie pogawędki.
- W kieszeni na wprost siebie znajdzie pani papier i długopis.
Chciałbym podyktować list.
I tak zaczął się jej pierwszy dzień w nowej firmie. Od tej chwili
Lucy nawet nie miała czasu pomyśleć o Randzie jako o przystojnym
mężczyźnie. Miała wrażenie, jakby pracowała z niezwykle mądrym i
sprawnym robotem. Była maksymalnie skoncentrowana, nie
pozwalała sobie na sekundę wytchnienia. Notowała uwagi, które
należało później uwzględnić przy sporządzaniu pisma procesowego,
odpisywała na listy, parzyła kawę, łączyła rozmowy telefoniczne,
przynosiła i odnosiła akta.
Rand myślał - i mówił - z szybkością karabinu maszynowego. Nic
dziwnego, że kolejne sekretarki przysyłane przez agencje nie
wytrzymywały takiego tempa. Facet miał wprost nieludzkie zasoby
energii i właściwie potrzebował dwóch lub trzech sekretarek, a nie
jednej. Lucy jednak nadążała. Zawsze lubiła wyzwania i właśnie tak
traktowała tempo, jakie Rand narzucał, i polecenia, które wydawał.
Kilka razy udało jej się nawet przewidzieć, o co ją poprosi, zanim
sam otworzył usta. Czuła wtedy ogromną satysfakcję. Chociaż na
pewno nie chciałaby wykonywać takiej pracy w tak szaleńczym
tempie do końca życia, na razie wszystko się jej podobało. A
najbardziej podobał się jej sam Rand Colton.
Po południu, kiedy wyszedł do sądu, znalazła chwilę, żeby
zadzwonić do Maksa i dowiedzieć się, co syn porabia, ale przez resztę
czasu wykonywała swoje obowiązki. Dzień zleciał błyskawicznie.
Zanim się obejrzała, na dworze zaczęło się ściemniać. O szóstej
zakończyli sprawy bieżące i przeszli do biblioteki, żeby
uporządkować stosy teczek i dokumentów, które poprzednie
sekretarki odkładały na bok i którymi fizycznie nie miały kiedy się
zająć.
- Wyciągnij te wygodne buty, które obiecałaś przynieść - poradził
jej. Nawet nie zauważyli, kiedy przeszli z sobą na ty.
Wieczorna praca W bibliotece stanowiła miłą odmianę po
wcześniejszej nerwowej harówce. Randa, który w ciągu dnia nie
potrafił się na moment odprężyć, opuściło napięcie. Zdjął marynarkę,
potem ściągnął krawat i powiesił go na oparciu fotela. Następnie
rozpiął dwa guziki pod szyją i podwinął rękawy koszuli, ukazując
umięśnione przedramiona, których mógłby mu pozazdrościć niejeden
robotnik.
Przeglądali kolejno wszystkie dokumenty. Stosy papierów powoli
topniały. Najpierw Rand sprawdzał, czego dotyczy dane pismo,
następnie przekazywał je Lucy, mówiąc, do której sprawy trzeba je
podłączyć. Było to dość żmudne zajęcie, nie bardzo sprzyjające
rozmowie. Rand pracował w skupieniu, Lucy zaś przyłapała się na
tym, że z zapartym tchem czeka, aby panującą w bibliotece ciszę
przerwał jego gruby niski głos. Podobny do głosu śpiewaka
jazzowego w zadymionym nowoorleańskim barze.
Kiedy wszystkie dokumenty zostały wpięte do właściwych teczek,
Lucy - przeprosiwszy na moment Randa - wyszła do toalety. Stamtąd
zadzwoniła z telefonu komórkowego do Maksa, by powiedzieć mu
dobranoc. Gdy po paru minutach wróciła do biblioteki, okazało się, że
Rand przeniósł teczki do pomieszczenia zwanego szumnie
„archiwum". Spędzili w nim resztę wieczoru, układając wszystko w
specjalnych segregatorach.
Była zdziwiona, że Rand jej pomaga. O ile wcześniej jego
obecność była niezbędna, bo tylko on wiedział, które dokumenty
dotyczą jakiej sprawy, to teraz śmiało mógł zająć się czym innym. A
jednak pozostał z nią w archiwum i pracował w pocie czoła.
To miło, pomyślała. Miło, że się nie wywyższa, nie zadziera nosa.
Najwyraźniej uważa, że żadna praca nie hańbi. Może i jest
wymagającym szefem, ale równie wiele wymaga od siebie, co od
innych. To zaś czyni go bardziej ludzkim i przystępnym.
O dziesiątej wieczorem Lucy padała na nos ze zmęczenia, więc
ucieszyła się, kiedy wreszcie wszystko skończyli. Rand uniósł ręce
nad głowę, jakby chciał sięgnąć do sufitu. Sprawiał wrażenie nie
mniej wyczerpanego od niej.
- No dobra, basta - oznajmił, strzykając palcami. - Jestem ledwo
żywy.
- Ja też. - Lucy potarła szyję.
- Nawet nie miałaś przerwy na kolację.
- Ty też nie - rzekła, śmiejąc się cicho.
- Słuchaj, tuż za rogiem jest taka sympatyczna knajpka. Może
wstąpilibyśmy tam? Ja stawiam. W ramach podziękowania za pracę.
Randka z szefem zawsze wydawała się jej czymś moralnie
nagannym. Ale Colton proponował niewinną kolację po całym dniu
ciężkiej pracy. Harowała czternaście godzin bez wytchnienia. Chciał
się odwdzięczyć, powiedzieć, że docenia jej poświęcenie. Nic więcej
się za tym nie kryło.
Czuła, że powinna odmówić. Wprawdzie nie miała powodu
spieszyć się do domu, bo Sadie już dawno położyła Maksa spać,
wiedziała jednak, że powinna odmówić. Z drugiej strony, głód skręcał
jej kiszki. Tak, jest głodna, a śpiącemu Maksowi nie robi różnicy, czy
mama wróci godzinę wcześniej czy później.
- No jak? - spytał Rand.
- Za rogiem, tak? - upewniła się, chociaż jeszcze przed chwilą
wyliczała w myślach powody, dlaczego nie należy zaprzyjaźniać się z
szefem.
- Tak, dosłownie parę kroków stąd. Możemy przejść tam na
piechotę, zjeść kolację i dopiero wtedy zadzwonić po Franka. Szkoda
go wcześniej fatygować. Po co ma biedak siedzieć na zewnątrz i na
nas czekać?
Frank, szofer Randa, najwyraźniej czekał na wezwanie pod
telefonem, a nie pod budynkiem. Większość ludzi na wysokich
stanowiskach wychodzi z założenia, że skoro płaci, to ma prawo
wymagać, ale nie Rand. Lucy zdziwiło jego podejście.
Na ogół nie lubiła chodzić wieczorami po centrum miasta,
uważała, że to zbyt niebezpieczne, ale spojrzawszy na Randa, na jego
wysoką sylwetkę, zrozumiała, że nie ma się czego obawiać.
- Dobrze - zgodziła się. - Mam ochotę odetchnąć świeżym
powietrzem.
- To chodźmy.
Pięć minut później zjechali na dół windą i wyszli z budynku.
- Tędy. - Rand skinął głową w prawo, po czym włożył skórzane
rękawiczki w identycznym czarnym kolorze co płaszcz z wielbłądziej
wełny, który miał na sobie.
Lucy również wyjęła z kieszeni płaszcza rękawiczki. Mimo
późnej pory miasto tętniło życiem. Ruch uliczny był niewiele
mniejszy niż za dnia, przechodniów też było sporo. Drogę do
skrzyżowania odbyli w milczeniu. Lucy czuła, jak spływa z niej
zmęczenie. Podejrzewała, że Randa też opuszcza napięcie.
Knajpka faktycznie znajdowała się tuż za rogiem, na parterze
sąsiedniego budynku. Na wprost wejścia mieściła się wysoka lada ze
stołkami barowymi, resztę pomieszczenia zajmowały stoliki, każdy za
przepierzeniem. Mniej więcej połowa z nich była zajęta.
Biorąc Lucy pod rękę, Rand skierował się do pustego boksu pod
oknem.
- Do późna pan dziś pracował, mecenasie! - zawołała stojąca za
ladą kelnerka, która po chwili ruszyła w ich stronę.
Była to kobieta w średnim wieku, o włosach przystrzyżonych na
jeża i z dużym czarnym pieprzykiem pod lewym okiem. Miała na
sobie zieloną, zapinaną na guziki sukienkę, biały fartuszek i białe
buty. Rand odpowiedział na jej pozdrowienie przyjaznym tonem,
jakby znali się od wielu lat, po czym nawet nie pytając Lucy, na co ma
apetyt, zamówił dwa Niebieskie Specjały.
- Na Niebieski Specjał składa się pieczeń, frytki, sałatka i bułka -
wyjaśnił po odejściu kelnerki. - O tej porze nie wolno zamawiać
niczego z grilla. Ruszt czyszczony jest raz dziennie, z samego rana,
więc do wieczora... słowem, lepiej nie ryzykować. Zapomniałem cię
uprzedzić przed wejściem, a w obecności Gail nie bardzo mi
wypadało. Jest współwłaścicielką lokalu i poczułaby się urażona.
Lucy, która była zła na Randa, że podejmuje za nią decyzję,
skinęła ze zrozumieniem głową. Złość minęła jak ręką odjął. Trudno
bowiem mieć do kogoś pretensję o to, że jest miły i nie chce sprawić
innym przykrości. Po chwili Gail wróciła z dzbankiem wody i spytała,
czy podać im kawę. Tym razem Rand popatrzył na Lucy, czekając, by
sama udzieliła odpowiedzi.
- Nie, poproszę herbatę jaśminową - zdecydowała.
- A ja mrożoną.
Wierzchnie okrycia położyli obok na pustym krześle. Siedzieli
naprzeciwko siebie. Wprawdzie cały dzień spędzili razem, ale
wcześniej mieli dziesiątki spraw na głowie, a teraz... Teraz dzieliła ich
tylko szerokość stolika. Widok w dalszym ciągu podobał się Lucy -
Sadie nic nie przesadziła, mówiąc, że Rand jest przystojny - ale sama
chętnie schowałaby się przed natarczywym spojrzeniem jego
niebieskich oczu. Czuła się niemal jak eksponat w muzeum.
- Skoro dorastałeś w Kalifornii, to dlaczego postanowiłeś
przenieść się do Waszyngtonu? - spytała, przerywając ciszę.
- Jako dziecko przyjeżdżałem tu z mamą w odwiedziny do ojca.
W owym czasie tata piastował urząd senatora. Waszyngton wywarł na
mnie ogromne wrażenie. Potem, po pierwszym roku studiów
prawniczych, spędziłem tu letnie wakacje. Na stażu. Harowałem
dwanaście godzin dziennie, sześć dni w tygodniu. Pracy miałem dużo,
ale miasto wciąż mi się podobało. Po zakończeniu studiów uznałem,
że właśnie tu chcę otworzyć kancelarię.
- Twoja rodzina nadal mieszka w Kalifornii?
Zauważyła, że z jego twarzy zniknął wieczorny zarost. Widocznie
w tym czasie, kiedy ona dzwoniła z łazienki do domu, Rand zdążył się
ogolić.
- Hacienda del Alegria. Tak się nazywa nasz dom w Prosperino.
Mieszkają tam rodzice, część rodzeństwa i prawie rodzeństwa.
- Rodzeństwa i prawie rodzeństwa?
- Moi rodzice są dość wyjątkowi, jeśli chodzi o potomstwo. Mają
sześcioro własnych dzieci i niemal drugie tyle adoptowanych lub
przybranych.
- Naprawdę? - zdziwiła się.
Po tym, co mówił na temat samotnych matek pracujących w
charakterze sekretarek, uznała, że nie przepada za dziećmi.
- Nie miałeś tego rodzicom za złe? Że biorą pod swój dach obce
dzieci i zapewniają im opiekę?
Kelnerka postawiła na stoliku zamówione dania.
- Czy miałem im za złe? - Posolił frytki. - Dlaczego miałbym
mieć za złe? Skąd ci to w ogóle przyszło do głowy?
Lucy skosztowała kawałek pieczeni.
- Bo z takim żarem wypowiadałeś się przeciwko przyjmowaniu
do pracy samotnych matek...
- Tylko dlatego, że dzieci przeszkadzają im w pracy. Ale
przeciwko dzieciom nic nie mam. Lubię je. A z przybranym
rodzeństwem łączą mnie doskonałe stosunki.
- Jak to się zaczęło? Czy rodzice najpierw wzięli cudze dziecko,
potem mieli własne i tak na zmianę to rodziło im się własne, to
przyjmowali kolejne sieroty pod swój dach? Czy może najpierw mieli
własne dzieci, ale chcieli powiększyć rodzinę?
- Najpierw było nas siedmioro. Ojciec, matka, ja, Sophie, Amber i
bliźniacy Michael i Drake. Kiedy miałem trzynaście lat, jadącego
rowerem Michaela potrącił pijany kierowca. Michael zginął. Nasz
świat legł w gruzach. Ojciec wpadł w depresję. Długo nie mógł się
pozbierać. Któregoś dnia opowiedział mamie o pewnych sprawach ze
swojego dzieciństwa. Pod wpływem jego opowieści mama spytała,
czy nie mogliby zaadoptować jakiegoś biednego dziecka.
Ojciec zgodził się. To go odmieniło. Zrozumiał, że najważniejszą
rzeczą w życiu jest rodzina. Dla niej zrezygnował z polityki. Od
tamtej pory rodzina zaczęła nam się rozrastać. Ojciec z matką stali się
znani z tego, że roztaczają opiekę nad sierotami, że niektóre przyjmują
pod swój dach. W dziewięćdziesiątym pierwszym roku ktoś nawet
zostawił im niemowlę na słomiance przed drzwiami.
- O rany! Muszą być wspaniałymi rodzicami.
- E tam. Są całkiem normalni. I jak normalni ludzie mają zalety i
wady. Ale nie narzekam. Moje dzieciństwo należało do wyjątkowo
szczęśliwych. Cierpiałem tylko z jednego powodu: że mieszkaliśmy z
mamą w Kalifornii, a ojciec większość czasu spędzał w
Waszyngtonie. Był ciągle nieobecny. Może dlatego nie kwapię się do
zatrudniania samotnych matek. Kiedy ma się dzieci, powinno się z
nimi jak najwięcej przebywać. A ja od swoich sekretarek wymagam,
żeby były dyspozycyjne. Pracuję do późnych godzin. Dlatego sam nie
mam dzieci. Nie można w równym stopniu poświęcić się pracy i
wychowaniu potomstwa. Kiedy jest się rodzicem, dzieci są
najważniejsze.
- Czyli na pracę u ciebie może liczyć wyłącznie osoba bezdzietna?
- Tak. Mnóstwo czasu spędzam w biurze i potrzebuję sekretarki,
która...
- Byłaby na każde twoje wezwanie.
- Zamierzałem powiedzieć: która traktowałaby pracę równie
poważnie, jak ja.
- I gotowa byłaby dla niej zrezygnować z życia osobistego.
Roześmiał się.
- Jesteś bezlitosna.
- Ja? Raczej ty w swoich żądaniach.
Popatrzył na nią z rozbawieniem, ale i irytacją w oczach.
Ponieważ oboje skończyli kolację, wyjął z kieszeni telefon
komórkowy i podał szoferowi adres, pod którym może ich odebrać.
- Uważam, że należy jasno ustalić priorytety - oznajmił,
rozłączywszy się. - Jeżeli człowiek ma dzieci, powinien poszukać
sobie pracy, która nie kolidowałaby z jego obowiązkami
rodzicielskimi. Jeżeli natomiast ma pracę wymagającą poświęcenia...
- Lub wymagającego szefa.
- ...lub wymagającego szefa, wtedy nie powinien decydować się
na dzieci, ponieważ byłoby to wobec nich nie fair.
- Wszystko jest dla ciebie czarne lub białe?
- Nie wszystko. Ale to tak.
- Czyli bezdzietny szef i bezdzietna sekretarka?
- Owszem.
- Zawsze tak będzie?
Nie czekając na rachunek, Rand położył na stoliku dwa banknoty
dwudziestodolarowe.
- Nie wiem. Nie mam pewności, czy nadaję się na ojca. Może
kiedyś zmienię zdanie. Na przykład, kiedy przejdę na emeryturę.
- Co? - Lucy parsknęła śmiechem. - Chcesz mieć dzieci na
starość?
Oboje sięgnęli po płaszcze.
- Na żadną starość. Zamierzam być młodym emerytem.
- Nie wierzę.
- W co?
- Że za kilka lub kilkanaście lat zrezygnujesz z pracy. Jesteś
pracoholikiem. Tacy jak ty nie przechodzą wcześnie na emeryturę.
- W takim razie nie będę miał dzieci.
- Szkoda.
Akurat gdy wyszli z lokalu, czarny lincoln zatrzymał się przy
krawężniku.
- Dlaczego tak uważasz?
- Bo słuchając cię, odnoszę wrażenie, że rodzina jest dla ciebie
ważna.
- To prawda. Jest ważna. Od początku próbuję ci to wyjaśnić.
Kiedy ma się żonę i dzieci, powinno się je stawiać na pierwszym
miejscu.
- Ciebie jednak zadowala praca.
- Tak.
- Ale praca nie usiądzie ci na kolanach, nie przytuli się, nie
uśmiechnie, nie poprosi cię o przeczytanie bajki i nie zawiąże ci
sznurowadła, kiedy będziesz za stary, aby się schylić.
- Lubię swoją pracę.
- Na tyle, żeby wszystko dla niej poświęcić?
Rozciągnął usta w szelmowskim uśmiechu.
- Nie wszystko - odparł. - Tylko dzieci. Z niczego więcej nie
rezygnuję.
Lucy wywróciła oczami.
- Poddaję się - rzekła, czując dreszczyk podniecenia.
Bała się kontynuować rozmowę. Z tego, co Sadie mówiła, Rand
cieszył się powodzeniem wśród pań. Czyli z towarzystwa płci pięknej
nie rezygnował.
- A tak dobrze ci szło! - stwierdził, nie kryjąc zawodu.
Lubił wyzwania, potyczki słowne, ciekawą wymianę zdań.
Wsiadłszy do samochodu, Lucy nie przesunęła się na sam koniec
siedzenia, Rand zaś przysunął się bardziej na środek, niż musiał. W
pierwszej chwili nie zwróciła na to uwagi, ale potem spostrzegła, że
ich kolana dzieli najwyżej dwadzieścia centymetrów. W dodatku
Rand trzymał rękę na oparciu siedzenia. Gdyby odchyliła do tyłu
głowę...
Nie! Wiedziała, że musi się wziąć w garść. Opanuj się, Lucy.
Zaczęła liczyć w myślach do dziesięciu.
- Podziękuj ode mnie ciotce.
- Za co? Że podesłała ci partnera sparingowego?
Wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Za to również. Ale głównie za to, że przysłała mi najlepszą
sekretarkę, jaką miałem od czasu, kiedy mnie porzuciła.
Wcale mnie nie miałeś...
W ostatniej chwili Lucy ugryzła się w język. Boże, co mi odbiło?
- zastanawiała się nerwowo. Sama siebie nie poznawała. Niewiele
brakowało, by zaczęła flirtować z Randem. Jeden dzień w pracy, jedna
kolacja i już? Sądziła, że jest bardziej odporna na męskie wdzięki. Ale
jej opór malał z każdą sekundą. Siedzieli tak blisko siebie, a on był
taki przystojny, taki seksowny, taki czarujący, taki...
Przestań! - zganiła się w myślach.
Nie pomogło. Tym bardziej że Rand wpatrywał się w nią z takim
wyrazem, jakby dokonał ważnego odkrycia. W jego spojrzeniu
dostrzegła podziw - nie dla jej zdolności jako sekretarki, lecz dla jej
urody jako kobiety. Podziw, zdumienie i... tak, chyba zachwyt.
A potem utkwił wzrok w jej źrenicach. Poczuła żar, jakby cała
płonęła. Oczami wyobraźni zobaczyła, jak się całują. Rand pochyla
głowę, przywiera ustami do jej warg. Ona gorliwie odwzajemnia
pocałunek...
Nie, to byłby błąd, duży błąd. Nie powinna zadawać się ze swoim
szefem. Zaschło jej w gardle. Nie umiała powstrzymać biegu myśli.
Ciekawa była smaku jego warg, tego, czy są miękkie, czy twarde,
natarczywe czy uległe, zastanawiała się, czy pierwszy pocałunek
odznaczałby się delikatnością czy pikanterią, czy usta i język Randa
byłyby równie niestrudzone, jak on sam?
A ręce? Te duże silne dłonie, które cały dzień obserwowała z
fascynacją? Czy byłyby ciepłe i czułe, czy może nerwowe i
niespokojne? Czy ich dotyk wystarczyłby, aby zapomniała o
wszystkich obawach i lękach? Aby oddała się rozkoszy, jakiej dawno
nie zaznała? Czy byłaby to tylko chwila, kilka cudownych szalonych
sekund? A może pocałunek trwałby długo, dopóki usta by jej nie
zdrętwiały, a ciała nie rozpalił ogień?
Nagle zdała sobie sprawę, że pochyla się do przodu. Nieznacznie,
prawie niezauważalnie. Wystraszyła się. Nie chciała niczego zdradzić,
to, o czym myślała, musi pozostać jej tajemnicą.
Czym prędzej wyprostowała się.
- To o której mam być gotowa w poniedziałek? - spytała ni stąd,
ni zowąd.
Zabrzmiało to dość obcesowo, a przecież chciała tylko pokryć
własne speszenie. Rand uśmiechnął się pod nosem. Jakby odgadł jej
najskrytsze pragnienia. Jakby wszystkiego się domyślił.
- Myślę, że zasłużyliśmy na późniejszy start. Wpadnę po ciebie o
ósmej.
Samochód zatrzymał się przed jej domem. Lucy odetchnęła z
ulgą. Przynajmniej dziś się nie zbłaźni. Otworzyła szybko drzwi,
zanim szofer zdążył wysiąść.
- A więc widzimy się w poniedziałek o ósmej - powiedziała, siląc
się na rześki, wesoły ton.
- Lucy...
Niczego od niej nie chciał. Tylko tego, aby została chwilę dłużej.
- Słucham? - spytała przez ramię.
Jedną nogą stała już na chodniku.
- Jeszcze raz dziękuję. Gdybyś zdecydowała się na tę pracę,
chętnie przyjąłbym cię na stałe.
Praca. Na stałe. A zatem cały czas pamiętał, kim są: szefem i
podwładną. Twardo stąpa po ziemi. W przeciwieństwie do niej, która
zaczęła bujać w obłokach.
- Na pewno się nie zdecyduję - oznajmiła chłodno. - Ale w
poniedziałek z samego rana ponaglę kierownika agencji, której
zleciłeś poszukiwanie pracownicy. Mogę nawet przeprowadzić
wstępną selekcję... - Na moment zamilkła. - Dobranoc, Rand. -
Wysunęła drugą nogę z samochodu. - Dzięki za kolację.
Skinął na pożegnanie głową.
- Do poniedziałku, Lucy.
Zostawiając otwarte drzwi - Frank przytrzymywał je ręką -
energicznym krokiem ruszyła w stronę domu. Tak, do poniedziałku.
Czyżby słyszała w jego głosie nutę żalu? Nie, pewnie znów
wyobraźnia płata jej figla. Przekręcając klucz w zamku, zastanawiała
się, co jest groźniejsze: zbyt bujna fantazja, o którą nigdy dotąd się nie
podejrzewała, a którą natura ją widocznie obdarzyła, czy urok, jaki
roztaczał wokół siebie Rand Colton?
ROZDZIAŁ TRZECI
Nie odstępował jej na krok. Towarzyszył jej w piątek wieczorem,
kiedy kładła się spać, towarzyszył w sobotę rano, kiedy się obudziła,
był przy niej przez cały weekend oraz w poniedziałek rano, kiedy
leżała w łóżku, czekając, aż zadzwoni budzik.
Była tym faktem mocno zaniepokojona. Nie tylko nie umiała
przestać myśleć o Randzie, ale w dodatku jej myśli obracały się ciągle
wokół spraw męsko-damskich. Chyba całkiem oszalała! Snuła rojenia
o pieszczotach i pocałunkach. Przed oczami stawał jej obraz Randa,
który bierze ją w ramiona, a ona mu ulega.
Wiedziała, że powinna się otrząsnąć. Na miłość boską, przecież
jest jej szefem! Człowiekiem ambitnym, bez reszty oddanym pracy,
który jak ognia wystrzega się samotnych matek; nie chce ich ani w
firmie, a tym bardziej w życiu. Powinna to sobie stale powtarzać.
Tylko dlatego, że facet jest fascynujący, nie można tracić dla niego
głowy.
A że Rand jest fascynujący, nie ulega najmniejszej wątpliwości.
Fascynujący, inteligentny, przystojny. W dodatku jest doskonałym
prawnikiem, takim, jakim sama chciała być, zanim los postanowił
inaczej. Rand Colton... człowiek o zdecydowanych poglądach,
wierzący w sens swojej pracy, czarujący, elegancki, odznaczający się
charyzmą i poczuciem humoru.
Stop! Opanuj się! - skarciła się w duchu. Miała świadomość, że
zachowuje się jak największa wielbicielka Randa. Może, przyszło jej
do głowy, powinien był ją przyjąć na stanowisko swojego rzecznika
prasowego, a nie sekretarki czy asystentki. Oj, źle się z nią dzieje.
Bardzo źle. Poznali się w czwartek, w piątek przepracowali razem
cały dzień, właściwie nic o nim nie wiedziała, a wychwala go pod
niebiosa. Stanowczo powinna coś z tym zrobić. Ale czuła się totalnie
bezradna.
Powtarzała sobie, że jest dorosła i odpowiedzialna. Dość ma
problemów na głowie. Musi się skupić na wychowaniu syna i
zapewnieniu im obojgu środków do życia. Nie ma czasu bujać w
obłokach i oddawać się marzeniom, tak jak to czyniła przez cały
weekend. A tym bardziej nie ma czasu na flirty czy romanse. Bo
oczywiście, w wypadku Randa, o żadnym poważniejszym związku nie
może być mowy.
Skoro to wie, dlaczego nie potrafi przestać o nim myśleć? Może
dlatego, że zbyt długo żyła samotnie? Że zbyt długo wszystkiego
sobie odmawiała? Jest młodą, atrakcyjną kobietą, która ostatni raz
umówiła się na randkę prawie pięć lat temu. Nie tylko nie widywała
się z mężczyznami, ale większość czasu spędzała z dzieckiem. Odkąd
miesiąc temu zrezygnowała z pracy w bibliotece prawniczej w
Kalifornii, by przenieść się do Waszyngtonu, zdarzało jej się całymi
dniami nie rozmawiać z osobą dorosłą.
A więc może o to chodzi? Że jest spragniona nie tylko
towarzystwa mężczyzn, ale w ogóle świata ludzi dorosłych? Jeśli tak,
to nic dziwnego, że po paru godzinach z Randem Coltonem zakręciło
się jej w głowie. A więc nie powinna się martwić. Jest to
najnormalniejsza reakcja pod słońcem. Po latach opuściła swoją
pustelnię i zachłysnęła się kolorem, gwarem, życiem.
Ponieważ zaś w wędrówce po świecie dorosłych towarzyszył jej
ktoś taki jak Rand Colton, któremu niewiele kobiet umiałoby się
oprzeć, czuła dreszczyk podniecenia. Oczywiście jej myśli odbywały
własną wędrówkę, zapuszczały się w tereny dzikie, nieznane. W świat
fantazji.
Ale fantazjować wolno, uznała. Marzenia nikomu nie wyrządzają
krzywdy. Musi się tylko pilnować, aby na marzeniach się skończyło. I
żeby Rand nie zorientował się, co się jego sekretarce roi w głowie.
Chyba się nie domyśla? Przypomniała sobie, jak wracali w piątek do
domu. Oczami wyobraźni widziała, jak Rand bierze ją w ramiona i
przywiera ustami do jej warg.
Kiedy po chwili ocknęła się z zadumy, Rand spoglądał na nią z
tajemniczym uśmiechem, jakby czytał w jej myślach. Nie, to
śmieszne. Mógł mieć dziesiątki powodów, aby się uśmiechać. Co nie
zmienia faktu, że siedział z wzrokiem utkwionym w jej twarz. Czyli
uśmiech mógł oznaczać, że podoba mu się to, co widzi. Przeraziła się.
A jednocześnie była zła, że nie potrafi okiełznać myśli. Co innego
ona, a co innego on. Wolałaby nie wzbudzać w nim takich emocji,
jakie on wzbudzał w niej.
To by tylko niepotrzebnie skomplikowało całą sytuację. Każda
kobieta lubi być dowartościowana i podziwiana, ale Lucy dobrze
wiedziała, czym to może grozić. Na przykład urodzeniem Maksa,
którego wychowywała samotnie. Tyle że tym razem nie mogłaby
twierdzić, że została oszukana czy wprowadzona w błąd. Rand Colton
od początku stawia sprawę jasno. Nie życzy sobie mieć dzieci.
- Skup się na czymś innym - szepnęła, leżąc w półmroku, jakby
słowa wypowiedziane na głos miały większą siłę oddziaływania.
Powinna przestać myśleć o tym, jak miło się jej z Randem
pracowało, o kolacji, na którą ją zaprosił, o rozmowie, jaką
prowadzili, a przede wszystkim o jego cudownych niebieskich oczach,
o szerokich ramionach, o silnych dłoniach, które...
- Starczy już! Basta! Przestań! - zawołała z wściekłością.
Nie udawała. Autentycznie pragnęła skierować myśli na inne tory.
Nie chciała, aby jakikolwiek mężczyzna ją pociągał. Sama też nie
chciała być obiektem niczyjego zainteresowania. Musiała zachować
siłę i niezależność. Chwila słabości, jakiej uległa przed laty,
zakończyła się ciążą.
Lucy nie żałowała tego, co się stało. Kochała syna. Za nic w
świecie nie cofnęłaby czasu. Ale nie zamierzała pozwolić, aby
sytuacja jeszcze kiedykolwiek się powtórzyła. Nie poradziłaby sobie
ani finansowo, ani emocjonalnie. Ojciec Maksa bardzo ją skrzywdził.
Wylała przez niego morze łez. Teraz też zbierało jej się na płacz,
ilekroć Maks pytał, dlaczego nie ma tatusia, tak jak jego koledzy.
Po urodzeniu syna powzięła silne postanowienie, że zrobi
wszystko, aby nigdy więcej nie narazić siebie i dziecka na ból, jaki
sprawił jej mężczyzna, w którym zakochała się przed laty.
Mężczyzna, który nie miał zamiaru ani ochoty zbaczać z obranej drogi
tylko dlatego, że jego młoda przyjaciółka zaszła w ciążę.
- Otrzeźwiej, Lucy. Przestań bujać w obłokach - powiedziała do
siebie, akurat gdy zadzwonił budzik.
Wystarczy, że raz miała do czynienia z takim facetem jak Rand
Colton. Bo pod wieloma względami ojciec Maksa był do niego
podobny. Tak, jeden raz w zupełności wystarczy.
Kwadrans przed ósmą pojawiła się Sadie, która najpierw
zamierzała pobawić się z Maksem w domu, a potem, około dziesiątej,
odprowadzić go do przedszkola. Lucy pożegnała się z synem
wcześniej, tak żeby być gotowa do wyjścia, kiedy tylko szofer
zadzwoni do drzwi. Niemal stratowała biednego Franka, tak bardzo
się spieszyła. Ale kiedy otworzył tylne drzwi lincolna, jej oczom
ukazało się puste siedzenie.
Popatrzyła na niego pytająco, po czym ponownie utkwiła wzrok w
pustym wnętrzu wozu.
- Pan Colton umówił się na śniadanie z klientem - wyjaśnił szofer.
- Właśnie podrzuciłem go do centrum. Pani też mam nie odwozić
bezpośrednio do biura. W kieszeni za fotelem pasażera pan Colton
zostawił dla pani listę rzeczy do zrobienia.
- Nic mi nie mówił o tym, że... - zaczęła Lucy, ale szybko ugryzła
się w język.
Zdenerwował ją własny skomlący ton. Zachowuje się tak, jakby
ona i Rand mieli wspólne plany na dzisiejszy dzień, plany, które Rand
samowolnie zmienił i nawet nie raczył jej o tym osobiście
powiadomić. Ale po pierwsze, nie mieli żadnych wspólnych planów, a
po drugie, nie musiał się jej z niczego tłumaczyć. I tak powinna być
mu wdzięczna, że przysłał po nią szofera.
- Doskonale - poprawiła się.
Miała nadzieję, że Frank nie wyczuł nuty zawodu w jej głosie.
Wsiadła do samochodu z taką miną, jakby całe życie jeździła do pracy
elegancką limuzyną i nie czekając, aż Frank zamknie drzwi, sięgnęła
do kieszeni po list, który zostawił jej Rand.
Rozłożyła kartkę. Właściwie nie był to list, raczej lista spraw do
załatwienia. W punktach. Napisana suchym, bezosobowym tonem.
Nie było żadnego: „Dzień dobry". Żadnego: „Czy mogłabyś zająć się
tymi sprawami? Zapomniałem ci o nich wspomnieć w piątek". Ani:
„Mogłem cię uprzedzić, że dziś będziesz sama, ale zupełnie wyleciało
mi to z głowy!". Były tylko polecenia.
Nie musi z tobą uprawiać korespondencji, jesteś jego sekretarką,
nie narzeczoną! - przywołała się do porządku.
Zaczęła czytać:
1. Odbierz rzeczy z pralni chemicznej.
2. Załóż lokatę według załączonej instrukcji.
3. Kup w kwiaciarni trzy bukiety, do każdego z nich dołącz
karteczkę. Na pierwszej napisz: „Sto lat, Deidre. Rand". Na drugiej:
„Gratuluję awansu, Bunny. Cieszę się, że mogliśmy go razem uczcić.
Rand". Na trzeciej: „Veronico, dzięki za wspaniały wieczór. Rand".
Lista zawierała więcej punktów, ale Lucy jedynie rzuciła na nie
okiem. Była zbyt oszołomiona, aby się na nich skupić. Przeczytała
ponownie pierwsze trzy polecenia, trzecie przeczytała z pięć razy, za
każdym razem czując, jak ogarnia ją coraz większa wściekłość. Do
diabła, co on sobie wyobraża? Że jest jego służącą? Przynieś, załatw,
kup. Wstąp do pralni, do banku i kwiaciarni po bukiety dla
przyjaciółek. Nawet nie dla jednej przyjaciółki, ale dla trzech! Dla
Deidre, Bunny i Veroniki.
Despota, psiakrew! Pan i władca. Lowelas przeklęty! Nie prosi,
tylko rozkazuje. Zrób to, zrób tamto. Niczym kochająca żona ma
odbierać jego pranie, chodzić do banku, a jednocześnie pisać za niego
liściki miłosne! Co za tupet! Co za bezczelność! Jakim prawem...
Pohamowała furię, wzięła kilka głębokich oddechów. Dlaczego
się złościsz? - spytała samą siebie. Przecież nic was nie łączy. Jesteś
tylko sekretarką. Wprawdzie zgłaszając się do pracy, nie sądziła, że
załatwianie prywatnych spraw szefa będzie należało do jej
obowiązków. Nikt jej o tym nie uprzedził, a gdyby uprzedził,
stanowczo by się temu sprzeciwiła. Podejście Randa rozgniewało ją.
Najbardziej oczywiście zirytował ją punkt trzeci. Ilekroć patrzyła
na kartkę i widziała imiona kobiet, dla których miała kupić kwiaty,
wszystko się w niej gotowało. Ale dlaczego? Znała odpowiedź na to
pytanie. Bo jest zazdrosna.
Wzdrygnęła się na samą myśl. Tak, zżerała ją zazdrość.
Bezpodstawna, niczym nieusprawiedliwiona zazdrość. Zazdrość,
której nie miała prawa czuć. Jest w końcu tylko sekretarką Randa!
Sadie wspomniała jej, że Rand ma duże powodzenie u kobiet. Puściła
to mimo uszu. W końcu co ją to obchodzi? Jego życie prywatne
zupełnie jej nie dotyczy. Ale po jednym dniu pracy nagle zaczęło
dotyczyć. Wszystko się zmieniło.
Chyba zwariowała! Bez względu na to, jak dotąd żyła, bez
względu na swoją samotność, tęsknoty, pragnienia, powinna mieć
więcej oleju w głowie. Może dobrze się stało, pomyślała, starając się
otrząsnąć, uwolnić od fascynacji Randem, że zostawił jej tę kartkę z
poleceniem kupna kwiatów dla przyjaciółek. Przynajmniej wie, czego
się spodziewać. Ma przed oczami niezbity dowód na to, jakim jest
człowiekiem. Dowód na to, że nie powinna opuszczać gardy i ulegać
wdziękom playboya.
Z kartki, którą trzymała w dłoni, jasno bowiem wynika, że Rand
nie spełni jej oczekiwań. Ten facet przebiera w kobietach jak w
ulęgałkach, traktuje je przedmiotowo, a do dzieci podchodzi z
dystansem. Nic ci do tego, Lucy, tłumaczyła sobie. Jesteś jego
podwładną, niczym więcej. Będziesz u niego pracować, dopóki nie
znajdzie sobie kogoś na stałe, i ani dnia dłużej.
Samochód zatrzymał się przed pralnią chemiczną. Punkt pierwszy
na liście. Wysiadając z auta, czuła bolesny ucisk w gardle. Jakoś nie
mogła pogodzić się z faktem, że ona i Rand mają tak odmienne cele.
Są jak dwa pociągi jadące w przeciwnych kierunkach. Jej celem jest
wychowanie syna, zapewnienie mu opieki i tego wszystkiego, czego
może potrzebować w życiu. Celem Randa jest życie lekkie, przyjemne
i bez zobowiązań, najlepiej w towarzystwie Deidre, Bunny i Veroniki.
- No i co, Maks? Powiedziałeś mamusi, kim chcesz być, jak
dorośniesz?
Sadie zaprosiła Maksa i Lucy do siebie na kolację. Podczas gdy
obie z Lucy szykowały w kuchni sałatkę, chłopiec siedział przy stole,
kolorując obrazki w swojej nowej książeczce do malowania.
- Jeszcze nie.
- Bajka, którą czytałam dziś dzieciom w przedszkolu, była o
ludziach wykonujących różne zawody - wyjaśniła Sadie, widząc
zdziwione spojrzenie Lucy. - Potem długo dyskutowaliśmy na ten
temat.
- Ostatnio Maks chciał być pilotem bombowca albo policjantem.
- Ale już nie chcę - stwierdził rzeczowo chłopiec, nie podnosząc
wzroku znad rysunku. - Teraz chcę zostać palantologiem. To taki
człowiek, który pracuje w muzeum i składa kości dinozaurów. Poza
tym chcę grać na gitarze i śpiewać.
- Czyli będę mamą paleontologa i muzyka rockowego, tak? -
spytała Lucy.
- Dzisiaj w przedszkolu Maks zademonstrował wszystkim swoje
talenty muzyczne - oznajmiła Sadie, po czym z trudem powstrzymując
wesołość, dodała: - Może namówimy go, aby wystąpił dla nas po
kolacji. Warto to zobaczyć.
- W zeszłą sobotę nie mogłam go oderwać od telewizora. Siedział
jak zahipnotyzowany, oglądając stary film z Elvisem Presleyem.
Tylko mi nie mów, że mój syna wyrasta na drugiego Elvisa!
- Dam ci dobrą radę. Zamiast oszczędzać na jego studia, zacznij
zbierać pieniądze na wyszywane cekinami lśniące garnitury, paski z
wielkimi klamrami i peruki z baczkami. Maks odśpiewał „Niebieskie
zamszaki" jak zawodowiec. Wszyscy poderwali się do tańca. Jeśli
myślisz, moja droga, że twój syn jest nieśmiały, to się grubo mylisz.
Nie przerywając kolorowania, Maks z szerokim uśmiechem na
twarzy przysłuchiwał się rozmowie. Lucy zamierzała poprosić syna,
żeby zaśpiewał piosenkę Elvisa już teraz, a nie po kolacji, kiedy nagle
rozległ się dzwonek do drzwi.
- Mój drugi, a właściwie to trzeci gość - rzekła Sadie.
Wytarła ściereczką ręce i ruszyła do holu.
- Nie wiedziałam, że poza nami ciocia jeszcze kogoś zaprosiła -
powiedziała Lucy. - A ty wiedziałeś?
Maks skinął głową.
- Pomagałem nakryć do stołu.
Oczywiście Lucy wcale nie przeszkadzało, że w większym gronie
zasiądą do kolacji. Lubiła poznawać nowe osoby, zwłaszcza odkąd
przeniosła się do Waszyngtonu. W Kalifornii miała przyjaciół, a tu
prawie z nikim się nie widywała.
Raptem doleciał ją z holu niski męski głos. Zamarła. Był to
bowiem głos Randa. Radość, którą poczuła na myśl, że pozna jakąś
miłą osobę, znikła. Ogarnęła ją panika.
Nie wspomniała ciotce o jednym z warunków, jakie musi spełniać
sekretarka Randa: nie może mieć dzieci. Nie wspomniała też o tym, że
nie przyznała się Randowi do Maksa. Jakoś nie było ku temu okazji.
Nie, nieprawda. Nie wspomniała dlatego, że było jej wstyd. Nigdy
dotąd nie ukrywała faktu, że ma syna. Ale ponieważ pracowała u
Randa tylko czasowo, uznała, że swoje małe kłamstewko zachowa
przed ciotką w tajemnicy.
Rodzice ją uczyli, że kłamstwo ma krótkie nogi. I faktycznie. Nie
przyszło jej do głowy, że Sadie zaprosi Randa na wspólną kolację.
- A oto i oni - rzekła Sadie, prowadząc Randa do ciepłej kuchni,
którą wypełniał zapach obracającego się na rożnie kurczaka. - Moje
dwa największe skarby: Lucy i jej syn Maks. Nie miałeś jeszcze
przyjemności poznać Maksa, prawda, Rand?
Lucy najchętniej by stąd uciekła, ale było za późno. Gdyby
zawczasu wiedziała, kogo Sadie zamierza zaprosić, wymówiłaby się
od przyjścia albo chociaż wydumałaby, co powiedzieć Randowi.
Podniósłszy głowę znad sosu winegret, zobaczyła swojego szefa,
który ze skonfundowaną miną spoglądał na Maksa. Przeniosła wzrok
na Maksa i przeraziła się. Chłopiec sprawiał wrażenie, jakby zakochał
się w Randzie od pierwszego wejrzenia. Oczy lśniły mu z przejęcia,
twarz rozjaśniał wielki, promienny uśmiech.
- Maluję tyranozaura. Tyranozaury to te, które zjadły resztę
dinozaurów.
- Naprawdę? Nie wiedziałem - oznajmił całkiem przyjaznym
tonem Rand, po czym, z zachmurzonym już czołem, popatrzył na
Lucy. - Ale najwyraźniej jest wiele rzeczy, o których nie wiem.
Sadie wyczuła napięcie między siostrzenicą a byłym szefem, lecz
udawała, że niczego nie dostrzega.
- Kolacja jest już prawie gotowa. Można ci nalać kieliszek wina,
Rand? Właśnie otworzyłam butelkę...
- Doskonały pomysł. Przekonamy się, czy prawdą jest to, co
ludzie mówią: że wino ma działanie uspokajające. - Świdrował Lucy
wzrokiem, jakby chciał ją przewiercić na wylot.
Odruchowo wyprostowała plecy i uniosła wyżej głowę. Nic mu
do jej prywatnych spraw! Ona nie wtrąca się do jego życia. Nie
zamierza się tłumaczyć, przepraszać, wyjaśniać, że zaszło
nieporozumienie. Bo nie zaszło. Maks jest jej synem. Synem, którego
kocha bezgranicznie i z którego zawsze była szalenie dumna.
- Idź umyj rączki, niedźwiadku - powiedziała łagodnie do
chłopca, po czym odwzajemniła gniewne spojrzenie Randa. Jej oczy
zdawały się mówić: myśl sobie, co chcesz; nie robi mi to żadnej
różnicy.
Sadie nalała Randowi kieliszek wina; zadawała mu jakieś pytania,
na które on odpowiadał, nie spuszczając jednakże wzroku z Lucy.
Potem Maks wrócił z łazienki i wziął Randa za rękę, jakby to robił
tysiące razy w życiu.
- Chodź. Pokażę ci, gdzie będziemy jedli. Jak chcesz, możesz
usiąść koło mnie.
- Dziękuję - odparł Rand, przyjmując od Sadie kieliszek i
pozwalając dziecku zaprowadzić się do jadalni.
Swoją postawą wiele zyskał w oczach Lucy. Bez względu na to,
jak bardzo był na nią zły, nie dał tego odczuć Maksowi; nie wyrwał
ręki, nie skrzywił się, tylko posłusznie, z uśmiechem na twarzy
powędrował za nim do jadalni.
Kiedy Maks z Randem znaleźli się poza zasięgiem słuchu, Sadie
spytała szeptem:
- Nie mówiłaś mu o Maksie?
- To był warunek przyjęcia mnie do pracy - wyjaśniła Lucy. -
Niemal w pierwszych słowach oznajmił, że nigdy więcej nie zatrudni
samotnej matki, bo ma dość wynikających z tego komplikacji. Dzieci,
stwierdził, przeszkadzają kobiecie dobrze wypełniać obowiązki. Z
góry założył, że jestem bezdzietna, a ja go po prostu nie
wyprowadziłam z błędu.
- O mój Boże - zmartwiła się Sadie.
- Nic się nie stało - pocieszyła ją Lucy. - Byleby był miły dla
Maksa, jutro może mnie zwolnić.
Zerknęła w stronę jadalni, skąd dochodził głos jej syna
opowiadającego Randowi o swoich planach na przyszłość. Rand był
bardzo miły dla Maksa. Świetnie się z nim dogadywał i przez cały
wieczór traktował go jak ulubionego bratanka. Chłopiec z kolei
wpatrywał się w Randa jak w obrazek. Zachowywał się tak, jakby
miał jeden cel w życiu: oczarować swojego nowego przyjaciela.
Lucy całkiem świadomie nie zwracała synowi uwagi. Normalnie
starałaby się go trochę uciszyć, żeby nie monopolizował rozmowy i
pozwolił dorosłym zamienić kilka słów, ale dziś tego nie robiła.
Chciała pokazać Randowi, że kocha Maksa i absolutnie się go nie
wstydzi. W rezultacie Maks był gwiazdą wieczoru. Trajkotał o
dinozaurach, tłumaczył, które były roślinożerne, a które mięsożerne,
opowiedział wszystkie dowcipy, jakie znał, a na końcu zaśpiewał
„Niebieskie zamszaki". Do perfekcji naśladował Elvisa: kręcił
biodrami, wymachiwał gitarą, wykrzywiał wargę.
Randowi zdawało się nie przeszkadzać, że chłopiec absorbuje
dorosłych swą osobą. Podtrzymywał z nim rozmowę i zadawał
pytania na temat dinozaurów, jakby Maks był w tej dziedzinie
ekspertem. Bo i był. Sam też uraczył towarzystwo kilkoma
dowcipami, a po wysłuchaniu „Niebieskich zamszaków" bił brawo
równie szczerze i entuzjastycznie, jak obie kobiety. Lucy była mu
wdzięczna. Wiedziała, że Rand jest na nią zły, że jutro czeka ją trudna
rozmowa, ale przynajmniej nie mścił się na jej synu.
Kiedy o ósmej Maks, zmęczony nadmiarem wrażeń, zaczął
marudzić, Lucy uznała, że pora wracać do domu. Chłopiec
zaprotestował, ale po chwili, widząc niewzruszoną minę matki, wstał
od stołu, podszedł do Randa i wyciągnął na pożegnanie dłoń.
- Cieszę się, że cię poznałem - powiedział tonem bywałego w
świecie biznesmena.
Rand uścisnął ją z powagą.
- A ja, że poznałem ciebie - rzekł.
Maks uśmiechnął się radośnie, jakby usłyszał najwspanialszy
komplement na świecie, po czym podbiegł do matki, która czekała na
niego przy drzwiach. Lucy wiedziała jednak, że nie może wyjść, nie
uzyskawszy odpowiedzi na jedno pytanie. Po raz pierwszy w ciągu
całego wieczoru zwróciła się bezpośrednio do Randa:
- Czy mam jutro przyjść do biura?
- Frank przyjedzie po ciebie o wpół do ósmej - odparł.
Nie była pewna, co to oznacza: może najpierw chce jej dać
reprymendę, a dopiero potem wywalić z pracy?
- Będę gotowa.
Podziękowała Sadie za kolację, upomniała Maksa, żeby również
ciotce podziękował, po czym wyszła, zamykając za sobą drzwi.
Znalazłszy się na zewnątrz, wciągnęła w płuca chłodne powietrze. Od
domu dzieliło ją zaledwie kilka kroków. Powoli napięcie zaczęło z
niej opadać. Myliła się jednak, sądząc, że to już koniec wrażeń na
dziś.
Godzinę później, ułożywszy syna do snu i poczytawszy mu na
dobranoc, schodziła na dół do kuchni, kiedy usłyszała pukanie.
Wiedziała, że nie wróży to nic dobrego. Biorąc głęboki oddech,
ruszyła do drzwi. W porządku, pomyślała; jeżeli Rand zmienił zdanie
i postanowił zwolnić ją dziś, tym lepiej.
Nacisnęła klamkę. Stał oparty o ścianę, jakby znużony czekaniem.
Ręce miał skrzyżowane na piersi. Wcześniej nie zwróciła uwagi, w co
był ubrany. Dopiero teraz zauważyła beżowe spodnie, rozpiętą pod
szyją jasnokremową koszulę, granatowy sweter z wycięciem w serek,
granatową marynarkę. Mimo że świetnie prezentował się w drogich
eleganckich garniturach, jeszcze lepiej wyglądał w stroju sportowym.
Na jego twarzy wciąż malował się wyraz wściekłości.
- Zmiana decyzji? - spytała Lucy.
- Uznałem, że wstąpię dowiedzieć się, dlaczego mnie okłamałaś.
Mówił cicho, nie było więc obawy, że zbudzi Maksa. W jego
głosie pobrzmiewała jednak nuta determinacji; zamierzał otrzymać
odpowiedź. Chcąc nie chcąc, Lucy odsunęła się na bok i ruchem ręki
zaprosiła Randa do środka. Przecież nie będą rozmawiali na schodach
przed domem.
Zamknąwszy drzwi, skierowała się do salonu. Był to jedyny pokój
w całym domu, w którym meble stały tam, gdzie miały stać, a pod
ścianą nie tkwił stos nie rozpakowanych pudeł. Podeszła do lampy
zdobiącej stary dębowy stolik ustawiony na wprost dużej, wygodnej
kanapy. Po chwili strumień światła przebił mrok.
- Usiądziesz? - zapytała.
Kiedy odwróciła się, zobaczyła, że Rand stoi w przejściu do
salonu w takiej samej pozie, w jakiej stał na zewnątrz: z rękami
skrzyżowanymi na piersi, wsparty ramieniem o framugę. Patrzył
wyczekująco, jakby nie zamierzał ruszyć się z miejsca, dopóki nie
uzyska odpowiedzi.
W porządku, skoro nie chce usiąść, nie zaproponuje mu również
nic do picia.
- Nie okłamałam cię - rzekła, ustawiając się za fotelem obitym
identyczną tkaniną co kanapa. - Po prostu nie powiedziałam ci o
Maksie. Dopóki macierzyństwo nie przeszkadza mi w wykonywaniu
pracy, dopóty moje sprawy osobiste nie powinny cię obchodzić. A
ponieważ nie zgłaszałeś dotąd żadnych zastrzeżeń, to, że posiadam
dziecko, nie stanowi chyba problemu, prawda?
Rand zignorował jej wyzywający ton. Zignorował wszystko, co
mówiła.
- Nie lubię, jak się mnie okłamuje.
- Nikt nie lubi. Ale przypomnij sobie naszą pierwszą rozmowę.
Ani razu nie spytałeś wprost, czy mam dzieci. A ja postanowiłam
zataić ten fakt. Przemilczeć.
- Zatajenie to to samo, co kłamstwo.
- Zatajenie to zatajenie. Gdyby nie dzisiejsza kolacja u Sadie,
nigdy byś się nie dowiedział, że mam syna. To, że jestem matką, w
żaden sposób nie rzutuje na moją pracę.
- Potrzebuję sekretarki dłużej niż do piątej, ty zaś o piątej
wychodzisz z biura, żeby resztę dnia spędzić z dzieckiem. A więc...?
- A więc od siódmej trzydzieści do piątej po południu jestem do
twojej dyspozycji, to powinno wystarczyć.
- Ale nie wystarcza. Czasem chcę cię mieć dłużej.
Czyżby w jego wypowiedzi kryła się dwuznaczność? Nie, chyba
znów ją ponosi fantazja.
- Nie zapominaj, że pracuję u ciebie tymczasowo. Jak znajdziesz
kogoś na stałe, będziesz mógł dyktować warunki, natomiast ja
uprzedzałam cię, że mój dzień pracy kończy się o piątej. Jeżeli chcesz,
żebym jutro przyszła, to przyjdę. Jeśli nie, to zwróć się agencji. Do
południa na pewno ci kogoś przyślą.
Mierzyli się wzrokiem.
Korciło Randa, by powiedzieć, że świetnie, rezygnuje z jej
pomocy i z samego rana zadzwoni do agencji. Lucy widziała to w
jego spojrzeniu. Była zdziwiona, jak bardzo nie chce tego usłyszeć.
Przerażała ją myśl, że za parę minut Rand odwróci się na pięcie i
wyjdzie, a ona już nigdy go nie zobaczy. Mimo to nie zamierzała
ustępować. Zbyt mocno kochała syna, aby tych kilka popołudniowych
godzin przeznaczonych na wspólną zabawę i kolację poświęcić pracy i
Randowi.
Rand odepchnął się ramieniem od ściany i wszedł do pokoju.
Usiadł w fotelu bujanym naprzeciwko fotela, przy którym stała Lucy.
- Dobrze wiesz, że chciałbym cię zatrzymać jak najdłużej. Drugiej
takiej sekretarki ze świecą musiałbym szukać. - Rozejrzał się po
salonie. - Niczego więcej przede mną nie ukrywasz?
- Niczego, o czym powinieneś wiedzieć.
- Sądziłem, że pędzisz po pracy do narzeczonego.
Ciekawa była, czy obecność narzeczonego w jej życiu
przeszkadzałaby mu tak, jak jej przeszkadzała obecność Deidre,
Bunny i Veroniki w jego życiu. Ale nic nie dała po sobie poznać. W
odpowiedzi jedynie uniosła brwi.
Uśmiechnął się pod nosem, zaintrygowany jej niechęcią do
udzielania jakichkolwiek wyjaśnień. Ale nie naciskał.
- A zatem, skoro już wiem o istnieniu Maksa, to może, gdybym
cię potrzebował dłużej niż do piątej, przenieślibyśmy się z pracą tutaj?
- Tutaj? - powtórzyła zaskoczona.
- No tak. Nie byłoby to codziennie, ale... Na przykład dzisiaj cały
dzień spędziłem poza biurem, toteż wiele spraw pozostało
nietkniętych. Będziemy się nimi zajmować jutro od rana, co znaczy,
że jutrzejsze sprawy spadną na popołudnie. Gdybyś zaś zgodziła się
na pracę w domu... Mieszkam niedaleko, więc mógłbym wpaść
wieczorem i... no wiesz. - Zawiesił głos.
Nie była pewna, czy znów ponosi ją fantazja, czy może słusznie
dopatruje się w jego wypowiedzi jakiegoś ukrytego sensu.
- Lubię spędzać wieczory z Maksem - oznajmiła.
- I spędzałabyś. A ja razem z wami. Łączylibyśmy zabawę z
pracą. Wydaje mi się, że Maks mnie zaakceptował, więc chybaby mu
to nie przeszkadzało. Nie czułby się odsunięty, a my moglibyśmy
nadrabiać zaległości.
Podejrzewała, że syn byłby zachwycony z takiego obrotu rzeczy.
Od przyjścia do domu niemal przez cały czas rozmawiał o Randzie.
- Dobrze, ale musisz pamiętać, że po piątej Maks ma
pierwszeństwo. Wolno mu hałasować, zadawać pytania, domagać się
uwagi.
- Oczywiście. To zrozumiałe samo przez się.
Zdumiała się, widząc zmianę, jaka w nim zaszła. Znikła
wściekłość, która wyzierała mu z oczu, znikł naburmuszony wyraz
twarzy. Miejsce zagniewanego ponuraka zajął opanowany, rozsądny
negocjator. Nic dziwnego, że jako prawnik cieszył się poważaniem.
- To co? Umowa stoi? - spytał przyjaznym tonem.
- Chyba tak. Chociaż nie. Jest jeszcze jedna rzecz, którą musimy
sobie wyjaśnić. Nie podobała mi się lista ze sprawami do załatwienia,
którą zostawiłeś dla mnie rano w samochodzie. Nie jestem twoją
służącą ani lokajem. Zatrudnij posłańca, jeśli chcesz, żeby ktoś
odbierał twoje pranie, chodził za ciebie do banku i wysyłał bukiety do
narzeczonych.
Tym razem Rand uniósł brwi.
- Sadie zawsze zajmowała się takimi rzeczami.
- Może. Ale ja nie jestem Sadie.
Przyjrzał się jej uważnie, jakby wahając się, co robić. Lucy
odwzajemniła jego spojrzenie. Nie zamierzała ustąpić.
Westchnął głęboko.
- No dobrze - powiedział w końcu. - Potrafisz walczyć o swoje.
Nie wiem, dlaczego na wszystko się zgadzam.
- Bo jestem tego warta.
Roześmiał się, jakby te potyczki słowne sprawiały mu
autentyczną przyjemność.
- Skoro doszliśmy do porozumienia i skoro tu jesteś, to może
chcesz dziś trochę popracować? - spytała.
Potrząsnął głową, jakby to była ostatnia rzecz, na jaką ma ochotę.
- Nie wziąłem z sobą żadnych dokumentów. Ale może jutro? -
Nie czekając na odpowiedź, rozejrzał się po salonie. - Wynajmujesz
ten dom od Sadie? - spytał, z negocjatora przeistaczając się w
czarującego gościa.
- Tak jakby.
- Jeśli się nie mylę, kolejne dwa też należą do niej?
- Zgadza się.
- To dobra inwestycja.
- Chyba tak - przyznała Lucy. Nie potrafiła tak łatwo jak on
wcielać się w kolejne role. Ale postanowiła spróbować. - Napijesz się
czegoś? - spytała, jak przystało na gospodynię.
- Nie, dziękuję.
Obeszła fotel, w którego oparcie wbijała paznokcie, i usiadła.
- Gdzie się podziewa tatuś Maksa?
Natychmiast się spięła.
- Nie wiem. Nie utrzymujemy z sobą kontaktu.
- Dlaczego?
- Nie utrzymujemy kontaktu - powtórzyła ostro.
- W porządku. Rozumiem, że to drażliwy temat.
Przez chwilę panowało milczenie.
- Maks jest naprawdę świetnym dzieciakiem.
- Owszem - rzekła.
- Robiłaś mu kiedyś test na inteligencję? Jeszcze nigdy nie
spotkałem tak bystrego czterolatka.
Pokręciła głową.
- Nie, nie robiłam. Uznałam, że będzie na to czas, kiedy zacznie
naukę.
- Poświęcasz mu wiele czasu i uwagi, prawda?
- Staram się.
- I dlatego chcesz pracować w domu? Żeby jak najwięcej
przebywać z Maksem?
- No właśnie.
- A kiedy Maks pójdzie do szkoły? Zatrudnisz się w jakimś
biurze?
- Nie. Pozostanę przy zleceniach. Tak sobie zorganizuję czas,
żeby popołudnia mieć wolne.
Uśmiechnął się bezradnie.
- Cóż, pomyślałem, że nie zaszkodzi spytać.
Najwyraźniej liczył na to, że jeśli nie teraz, to przynajmniej
kiedyś w przyszłości uda mu się zatrudnić ją na stałe.
Nie wytrzymała i odwzajemniła uśmiech. Cieszyła się, że Rand
docenił jej zdolności zawodowe, chociaż w głębi duszy miała
nadzieję, że kryło się za tym coś więcej. Że podoba mu się również
jako kobieta.
- Biedna Sadie - powiedział. - Strasznie mi było jej żal. Chyba po
raz pierwszy w życiu widziałem ją tak roztrzęsioną. Zawsze kojarzyła
mi się jako osoba silna.
- Bo zwykle taka jest. Silna i opanowana.
- Nie wiedziała, że zataiłaś przede mną Maksa?
- Nie, nie przyznałam się. Było mi głupio. Zawsze z dumą
opowiadam wszystkim o synu.
Zmrużywszy oczy, wyciągnął palec wskazujący i zawołał
triumfalnie:
- Mam cię! Czyli jednak to było kłamstwo, a nie zatajenie. No bo
skoro zawsze o nim opowiadasz...
- To kwestia semantyki - rzekła, wciąż obstając przy swoim.
Rand wybuchnął śmiechem.
- Niech ci będzie. Wiem, po kim Maks odziedziczył inteligencję,
ale mam nadzieję, że jest trochę mniej uparty niż jego mamusia.
- Wypraszam sobie! - zawołała, udając obrażoną, nie zdołała
jednak zachować powagi.
Reszta napięcia wyparowała. Siedzieli odprężeni - dwaj godni
siebie przeciwnicy.
Po chwili Rand wstał z bujaka.
- Odpocznij sobie. Jutro czeka nas pracowity dzień.
- Zobaczymy się w biurze? Czy tak jak dziś, cały dzień spędzisz
w mieście? - spytała, odprowadzając go do drzwi.
Modliła się w duchu, by odpowiedział: tak, na pewno się
zobaczymy. Bez niego czas się jej dłużył, a dzień wydawał się pusty.
- Po południu mam kilka spraw w sądzie, ale cały ranek będziemy
razem pracować. No i jeszcze w samochodzie, a potem wieczorem u
ciebie w domu. Tylko błagam, nie zapomnij.
Powiedział to takim tonem, jakby przypominał jej o randce. Tym
razem na pewno wyobraźnia nie płatała jej figla.
- Nie zapomnę - obiecała.
Zacisnął dłoń na klamce, ale nie otworzył drzwi. Stał, w
milczeniu wpatrując się w jej twarz. Z jego oczu bił żar.
- Jeśli chcesz wiedzieć, ktokolwiek inny dawno by mnie
wyprowadził z równowagi - oznajmił żartobliwie.
Po plecach przebiegł jej dreszcz.
- Jeśli chcesz wiedzieć, mnie też.
Pokręcił ze śmiechem głową, jakby zawsze mówiła coś całkiem
nieoczekiwanego.
Oczami wyobraźni Lucy ponownie ujrzała, jak Rand ją całuje.
Zadrżała. A on przesunął wzrok niżej, zatrzymując go na jej ustach.
Następnie pochylił się i położył rękę na jej ramieniu. Serce waliło jej
młotem...
- To co? Żadnych więcej zatajeń? Od dziś mówimy sobie prawdę,
całą prawdę i tylko prawdę, dobrze?
Nie była w stanie wydobyć głosu. W odpowiedzi uniosła lekko
brodę. A może uniosła ją dlatego, że wciąż liczyła na pocałunek?
Może spodziewała się, że Rand odczyta jej pragnienia?
Tak się jednak nie stało.
- Do zobaczenia rano - powiedział i po chwili już go nie było.
Oparła się plecami o drzwi i westchnęła ciężko. Dobrze się stało,
przekonywała samą siebie, że do niczego nie doszło. Pocałunek byłby
całkiem nie na miejscu.
Ale w głębi duszy żałowała, że jej marzenie się nie spełniło.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Kiedy nazajutrz o siódmej rano zadzwonił telefon, Rand był
umyty, ogolony, ubrany i gotów do wyjścia. Chowając do teczki
dokumenty, usiłował skoncentrować się na czekających go dziś
zadaniach. Usiłował - ale zupełnie mu to nie wychodziło. Wszystkie
jego myśli krążyły wokół Lucy.
Nigdy nie odbierał telefonu po pierwszym czy drugim dzwonku;
odbierał po czwartym, gdy włączała się sekretarka automatyczna i
dzwoniący się przedstawiał. Wstrzymał oddech. Może to Lucy
dzwoni? Wczoraj wieczorem o mało jej nie pocałował; powstrzymał
się w ostatniej chwili. Przypuszczalnie odgadła, co zamierzał zrobić,
przemyślała sobie sytuację i doszedłszy do wniosku, że romans z
szefem nie leży w sferze jej zainteresowań, dzwoniła, aby zawiadomić
go, iż jednak rezygnuje z pracy.
Miałby nauczkę! Co mu, psiakrew, strzeliło do głowy? Lucy jest
jego pracownicą, jego sekretarką! W dodatku samotnie wychowującą
dziecko. On zaś zawsze starał się oddzielać życie prywatne od
zawodowego. Nie potrzebuje komplikacji, jakie pociąga za sobą
związek z kobietą obarczoną dzieckiem. Ale wczoraj, kiedy już
wyjaśnili sobie wszystkie nieporozumienia i stali w holu, Lucy... Po
prostu wyglądała fantastycznie. Ponętnie. Tak bardzo go kusiło, żeby
wziąć ją w ramiona!
Po czwartym dzwonku włączyła się sekretarka automatyczna.
Chwilę później rozległ się kobiecy głos, nie należał jednak do Lucy,
lecz do adoptowanej siostry Randa, Emily Blair Colton. Rand,
zaskoczony, zamarł bez ruchu, po czym rzucił się w stronę aparatu,
jakby od tego zależało jego życie. I może zależało - nie jego, ale
Emily, która pod koniec września została uprowadzona z domu.
- Emily?! - wrzasnął do słuchawki. - To ty?
- Tak. Cześć.
- Gdzie jesteś? Jak się czujesz?
- Dobrze, Rand. - Sądząc po głosie, chyba faktycznie nic jej nie
dolegało. - Wszyscy myślą, że mnie porwano, ale to nieprawda.
Słowa te zaskoczyły Randa nie mniej niż sam telefon.
- Jak to? Nie rozumiem! Co się dzieje, Em?
- Ktoś usiłował mnie zabić - rzekła, jakby dłużej nie potrafiła
utrzymać tego w tajemnicy. - Tamtego wieczoru, kiedy zniknęłam.
Ten facet był w mojej sypialni. Ledwo zdołałam mu się wyrwać.
Właśnie wtedy zdałam sobie sprawę, że na farmie grozi mi
niebezpieczeństwo. Że muszę trzymać się z dala od farmy, z dala od
tej kobiety, która twierdzi, że jest naszą matką.
- Och, Em. - Rand westchnął.
Czuł, jak opuszcza go napięcie. Wiedział, o czym siostra mówi.
Kiedy miała jedenaście lat, jechała z matką w odwiedziny do babki.
Po drodze zdarzył się wypadek. Od tego czasu Emily upierała się, że
ich matka została podmieniona. Że na miejscu wypadku były dwie
mamusie, „dobra mamusia" i „zła mamusia", i właśnie ta „zła
mamusia" wróciła z nią później na farmę.
Mimo upływu lat Emily nadal obstawała przy swej wersji.
Wszyscy uważali, że coś musiało się biedaczce poprzestawiać w
głowie.
- Gdzie jesteś, Em?
- Wolałabym ci nie zdradzać swojego miejsca pobytu - odparła. -
Ale naprawdę możesz się o mnie nie martwić. Jestem w kontakcie z
Lizą...
- Liza wie, gdzie przebywasz? Że cię nie porwano?
Liza Colton była siostrą stryjeczną Randa, kolejnym dzieckiem,
które wychowali jego rodzice. Przypuszczalnie więcej czasu spędziła
w ich domu, pod ich opieką i ich czujnym okiem, niż z własnymi
rodzicami. Łączyły ją z Emily szczególnie bliskie więzi.
- Musiałam do niej zadzwonić - wyjaśniła Emily. - Ostrzec ją.
Podobnie jak ja, Liza wierzy, że ta kobieta jest oszustką. Bałam się, że
może grozić jej to samo niebezpieczeństwo, co mnie. Że ta kobieta
będzie chciała się również pozbyć Lizy. Wtedy byłaby bezkarna; nikt
by nie kwestionował jej tożsamości.
- No dobrze, i co z Lizą?
- Na razie wszystko w porządku. To ona kazała mi zadzwonić do
ciebie; wahałam się, ale w końcu uznałam, że ma rację. Zdaniem Lizy,
ty jeden możesz nam pomóc udowodnić, że ta kobieta to oszustka.
Mówiła z tak głębokim przekonaniem w głosie, że Rand nie miał
serca wyjawić jej, co naprawdę myśli. Że ona, Emily, popełnia błąd.
Że kobieta, którą uważa za oszustkę, nie jest żadną oszustką.
- Powiedz mi, gdzie się teraz ukrywasz, Em - poprosił.
- Nazwy miasta ci nie zdradzę; podam ci nazwę stanu, jeśli
obiecasz, że zatrzymasz tę wiadomość dla siebie. Ta kobieta,
podejrzewając, że prędzej czy później zadzwonię do ciebie, mogła
zlecić komuś, aby założył podsłuch w twoim telefonie. Jeśli dowie się,
gdzie mieszkam, może znów wysłać za mną tego mordercę.
Danie siostrze obietnicy nie było sprawą łatwą. Rand wiedział, że
ojciec odchodzi od zmysłów ze zdenerwowania. On sam też spędził
wiele bezsennych nocy, odkąd Emily zniknęła. Wyobrażał sobie
najczarniejsze scenariusze. Lecz wiedział, że jeśli nie przyrzeknie
zachować tajemnicy, Emily prawdopodobnie odłoży słuchawkę. A nie
chciał tracić z nią kontaktu.
- Dobrze, Em. Obiecuję - rzekł, pokonując wewnętrzne opory.
- Dotarłam tu autostopem - zaczęła, po czym kontynuowała
szybko, zanim Rand zdążył się oburzyć: - Wiem, że to nierozsądne.
Że głupio postąpiłam. Ale nie miałam wyboru. Musiałam uciekać. A
skoro we własnymi domu groziło mi śmiertelne niebezpieczeństwo,
cóż gorszego mogło mnie spotkać w drodze? Zresztą facet, który się
zatrzymał, kierowca ciężarówki, był naprawdę porządnym gościem.
Zrobił mi długi wykład o tym, że nie powinnam podróżować stopem,
bo może mi się stać coś złego. Okazało się, że jedzie do Wyoming. Do
Wyoming, Rand! Tam, gdzie tata dorastał. Potraktowałam to jako
znak, że ktoś nade mną czuwa.
Rand zacisnął powieki. Jakże czasem naiwna bywała jego siostra!
Ale miał świadomość, że nie jest to odpowiedni moment na czynienie
wymówek.
- I na pewno nic ci nie jest? - spytał jeszcze raz.
- Na pewno. Słowo honoru. Pomożesz nam?
- To znaczy znaleźć dowody na to, że kobieta na farmie nie jest
naszą mamą, tylko oszustką?
- Tak. Pomożesz?
- Posłuchaj, Em. Wierzę, że ktoś usiłował wyrządzić ci krzywdę.
Ale przecież mógł to być jakiś zwykły bandzior, który włamał się do
domu i chciał cię porwać dla okupu. Skąd wiesz, że...
- Po prostu wiem, Rand. On nie chciał mnie porwać, chciał mnie
zabić - powiedziała z naciskiem. - Mnie, Emily. Bo wiem, że ta
kobieta nie jest naszą matką. Że jedynie się pod nią podszywa.
- Przysłano list z żądaniem okupu.
- Co z tego? Zrozum, Rand. To nie była próba porwania. A ta
kobieta... ona jest wcieleniem zła. Błagam cię, pomóż mi udowodnić,
że to wredna uzurpatorka.
Chociaż nie wierzył w teorię spiskową, do której Emily usiłowała
go przekonać, nie mógł zignorować desperacji w jej głosie. Ale co
miał robić? Szpiegować własną matkę? Starać się zebrać o niej jak
najwięcej informacji?
Hm. Na moment pogrążył się w zadumie. To nie było takie
głupie. Tylko w ten sposób mógłby udowodnić Emily, że się myli. Że
„ta kobieta", jak ją nazywała, naprawdę jest ich matką, a „dwie
mamusie", które widziała przed laty na miejscu wypadku, były
tworem jej wyobraźni, wynikiem przebytego urazu.
- Zrobię, co będzie w mojej mocy - oznajmił w końcu.
- Och, dziękuję, Rand! - zawołała jego siostra, głośno wzdychając
z ulgą. - Liza ma rację. Jeśli ktokolwiek może dotrzeć do prawdy, to
tylko ty.
- Emily, a może byś przyjechała do Waszyngtonu, co?
Zamieszkałabyś u mnie...
- Nie! - odparła bez chwili namysłu. - Wtedy tobie też groziłoby
niebezpieczeństwo. Podobnie jak Lizie.
Słyszał strach - nie, przerażenie - w jej głosie, więc nie nalegał.
- Masz z czego żyć? - spytał. - Nie potrzebujesz pieniędzy?
- Potrzebuję jedynie twojej pomocy. Żebyś dotarł do prawdy i
zapobiegł katastrofie.
- Może przynajmniej zostawisz mi swój numer telefonu?
- Nie. Dzwonię z budki. Za jakiś czas znów się do ciebie odezwę.
- Słuchaj, Em. W zamian za to, że zgodziłem się ci pomóc, chcę,
żebyś ty też mi coś obiecała. Że jeżeli nic nie znajdę i nic nie wzbudzi
moich podejrzeń, wrócisz do domu.
Na drugim końcu linii zapadła cisza.
- Znajdziesz, Rand - rzekła w końcu dziewczyna. - Wiem, że
znajdziesz.
- A jeżeli nie?
- Jeżeli udowodnisz ponad wszelką wątpliwość, że ta kobieta
naprawdę cię urodziła, wtedy wrócę - obiecała, ale wyraźnie nie
wierzyła, że do tego dojdzie.
- Daj znać, gdybyś czegokolwiek potrzebowała - poprosił, choć
zabrzmiało to bardziej jak rozkaz niż prośba. - I pamiętaj, wystarczy
jedno twoje słowo, a rzucam wszystko i łapię pierwszy lot do
Wyoming. Żeby pobyć z tobą, żeby towarzyszyć ci w drodze do
domu, żeby przywieźć cię do Waszyngtonu. Bez różnicy.
- Dzięki. Ale nie chcę cię narażać. Boję się, czy już tego nie
zrobiłam. Jeżeli masz telefon na podsłuchu i ona dowie się, że
zgodziłeś się mi pomóc...
- Po prostu uważaj na siebie, a o mnie się nie martw.
- Rand, weźmiesz się do tego od razu, co?
- Jak tylko wymyślę, od czego zacząć - przyrzekł. - Wierz mi, Em,
ja również chciałbym, żeby ten koszmar zakończył się jak najszybciej
i żebyś mogła wrócić na farmę.
- Kocham cię - oznajmiła, a jemu przypomniała się mała
dziewczynka, która przed wieloma laty dołączyła do rodziny
Coltonów. - Muszę kończyć. Ktoś czeka, żeby skorzystać z telefonu.
- Uważaj na siebie - powtórzył.
Nie chciał odkładać słuchawki. Bał się, że Emily może więcej do
niego nie zadzwonić. Ale nie było rady.
- Ty też na siebie uważaj - powiedziała.
Po chwili w słuchawce rozległ się ciągły sygnał.
- Brachiozaur to taka żyrafa wśród dinozaurów. Miał około
dziesięciu metrów wzrostu, prawie trzydzieści metrów długości,
bardzo, bardzo długą szyję i bardzo małą głowę. Największe ważyły
pięćdziesiąt ton.
- Co? Głowy brachiozaurów ważyły pięćdziesiąt ton? - spytał
Rand, mrugając porozumiewawczo do Lucy.
Dochodziła ósma wieczorem. Rand ani razu nie stracił
cierpliwości. Wiedział, że Maks ma prawo przerywać im pracę.
- Nie, nie głowy! - zaprotestował ze śmiechem chłopiec. -
Wszystko razem: ciało, nogi, szyja, ogon. Wiesz, co jeszcze? Miały
nos przesunięty na tył głowy, a w nim dwie ogromne dziury...
- Nozdrza - poprawiła Lucy.
- Dzięki którym było im latem chłodniej.
- Kiedy żyły?
- Pod koniec wieku jurajskiego.
- Okresu jurajskiego - wtrąciła Lucy.
- Nozdrza pod koniec okresu jurajskiego - powtórzył chłopiec,
chcąc pokazać, że nie puścił uwag matki mimo uszu.
- I na tym kończymy dzisiejszy wykład o dinozaurach -
powiedziała Lucy, zanim syn zdążył poruszyć kolejny wątek. - Pora
spać, profesorze.
Maks zaprotestował, niezadowolony z takiego obrotu spraw, ale
po chwili pogodził się z decyzją matki. Na dobranoc Rand potargał
chłopca po czuprynie. Maks uśmiechnął się promiennie, zupełnie
jakby z rąk swojego idola dostał medal za bohaterstwo.
- Niedługo wrócę - rzekła Lucy.
Była wdzięczna Randowi za sposób, w jaki traktował Maksa. Dziś
również przez cały wieczór chłopiec wpatrywał się w niego jak w
obrazek.
Na górze przypilnowała syna, żeby umył zęby - piżamę włożył
znacznie wcześniej - potem przeczytała mu bajkę na dobranoc i otuliła
kołdrą.
- Czy jutro Rand też przyjdzie? - spytał z nadzieją w głosie Maks.
- Zależy, czy uda nam się dziś nadrobić wszystkie zaległości.
- Jeśli skończycie pracę, mógłby po prostu przyjść się pobawić ze
mną.
- No nie wiem. Zobaczymy. - Nie chciała nic synowi obiecywać,
choć jej samej pomysł zaproszenia Randa całkiem przypadł do gustu.
- Na razie myśl o tym, co ma ci się przyśnić.
- Dobranoc, mamusiu. - Przewróciwszy się na bok, przytulił do
siebie pluszowego misia. - Bart też mówi dobranoc.
- Dobranoc, Bart. - Lucy pocałowała w czoło najpierw syna,
potem misia. - Miłych snów, Maks. Karaluszki do poduszki. Kocham
cię.
Jak zwykle, zanim doszła do drzwi i zgasiła światło, chłopiec miał
już zamknięte oczy. Jak zwykle, przystanęła w progu, odwróciła się i
przez chwilę z czułością wpatrywała w syna, który powoli pogrążał
się we śnie.
Zostawiwszy drzwi lekko uchylone, skierowała się do schodów.
Mijając łazienkę, zawahała się. Kusiło ją, aby wejść do środka i
zerknąć do lustra. Wiedziała, że nie powinna. Nie miała randki. Na
dole czeka na nią szef i stos papierów. Nie umiała się pohamować.
Nim zdążyła zbesztać się w myślach, stała przed lustrem i krytycznym
wzrokiem przyglądała się swojemu odbiciu.
Na czubku głowy miała kaskadę loków przytrzymywanych
klamrami. Po całym dniu fryzura była trochę oklapnięta. Wsunęła
palce we włosy i paroma sprawnymi ruchami nadała im puszystości.
Policzki wciąż barwił lekki rumieniec, podejrzewała jednak, że
odrobina różu, którą przed wyjściem do pracy nałożyła na kości
policzkowe, już dawno się starła, a obecny kolor jest wynikiem jej
stanu emocjonalnego.
Usta jednak należało poprawić; były całkiem wyschnięte.
Szminka czy balsam? Wystarczyłby bezbarwny balsam. Ale
otworzywszy szafkę, chwyciła szminkę. Próbowała wmówić w siebie,
że fakt, iż Rand był tak atrakcyjnym mężczyzną, nie ma
najmniejszego wpływu na jej wybór. Lecz w głębi duszy wiedziała, że
się oszukuje. Umalowawszy usta, cofnęła się dwa kroki, żeby lepiej
widzieć całość.
Granatowe spodnie i granatowy sweter, które włożyła po
przyjściu z pracy, wyglądały zupełnie nieźle. Oczywiście nie miała
zamiaru się przebierać, nawet gdyby ubranie okazało się wymięte. Ale
była zadowolona, że przynajmniej nie ubabrała się podczas kolacji.
Kątem oka dostrzegła swój ulubiony flakonik perfum stojący na półce
obok umywalki. Tego tylko brakowało! Na szczęście jeszcze nie
oszalała!
Wyciągnęła rękę po perfumy. Czuła, że głupio postępuje.
Tłumaczyła sobie, że nie wypada, że powinna mieć więcej rozumu.
Nagle co innego przyszło jej do głowy: a jeżeli Rand zauważy, że się
umalowała i wyperfumowała? Co sobie pomyśli?
To ją otrzeźwiło. Natychmiast odstawiła flakonik na półkę. Boże,
jeszcze gotów jest uznać, że ona, Lucy, próbuje go uwieść. A to
nieprawda. Wcale tego nie chciała. No dobrze, więc wracaj na dół,
dokończ pracę i pożegnaj się z Randem do jutra.
Pożegnać się? Do jutra? Ta myśl bardzo się jej nie spodobała.
Może niekoniecznie chciała go uwieść, ale na pewno nie chciała się z
nim rozstawać. Chociaż sama przed sobą się do tego nie przyznawała,
z niecierpliwością czekała na chwilę, kiedy Maks uda się na górę do
sypialni, a ona z Randem zostaną we dwoje.
- Dziewczyno, opamiętaj się! - szepnęła do swojego odbicia w
lustrze.
Była zła na siebie. Co innego być spragnionym towarzystwa
osoby dorosłej i cieszyć się z możliwości porozmawiania z
przystojnym, inteligentnym mężczyzną, a co innego upiększać się i
snuć nie wiadomo jakie fantazje. Rozmowa była dozwolona, fantazje
wykluczone.
Zeszła na dół. Rand siedział przy dużym, dębowym stole, na
którym leżały stosy papierów, i wpatrywał się w jakiś niewidoczny
punkt na ścianie. Parę razy w ciągu dnia nakryła go na tym, jak błądzi
gdzieś myślami. Skoncentrowany na czym innym, nawet jej nie
zauważył. Przez chwilę stała w drzwiach, przyglądając mu się
uważnie. Wyglądał wspaniale w spodniach koloru khaki i prostej
beżowej koszuli. Włosy miał lekko potargane na skutek zabawy z
Maksem, ale to mu jedynie dodawało chłopięcego uroku.
Na jego twarzy malował się jednak wyraz zatroskania. Ciekawa
była, co go może powodować. Wcześniej w ciągu dnia, kiedy
opuszczała gabinet, a po kilku minutach wracała, też widziała w
oczach Randa jakąś dziwną zadumę. W pracy parę razy przyłapała go
na błędach. Jakby tego było mało, zdarzyło się, że dwa lub trzy razy
prosił ją o zrobienie czegoś, co już dawno zrobiła. Nie pamiętał, że
wcześniej zwracał się do niej z identyczną prośbą. Takie zachowanie
było zupełnie nie w jego stylu.
Czuła, że dzieje się coś niedobrego, że coś nie daje mu spokoju,
nie pozwala skupić się na pracy. Gdyby wiedziała, co się za tym kryje,
może zdołałaby mu pomóc?
- Pewnie usiłujesz wykombinować, jak briachozaury uprawiały
seks - powiedziała żartobliwym tonem, próbując wyrwać go z
zadumy.
Przeniósł na nią spojrzenie i uśmiechnął się, ale nie był to
uśmiech rozbrajający.
- Przepraszam. Zamiast pracować, siedzę i gapię się w przestrzeń.
To miło, pomyślała, że jest samokrytyczny. Każdy miewa lepsze
lub gorsze dni, ale nie każdy potrafi się do tego przyznać.
- Mam wrażenie, że od samego rana coś cię gryzie...
Zajęła miejsce po jego prawej ręce.
- Problemy rodzinne - wyznał.
Nawet nie musiała ciągnąć go za język. Tego się nie spodziewała.
Skoro jednak sam z siebie uczynił takie wyznanie, oznacza to, że
bardzo się nimi martwi. Nie była pewna, jak powinna się zachować.
Przyjąć wyjaśnienie do wiadomości i nie drążyć dalej tematu, czy dać
Randowi do zrozumienia, że jeżeli chce jej opowiedzieć o tym, co go
dręczy, chętnie go wysłucha?
- Jeśli nie czujesz się na siłach, to nie musimy dłużej pracować -
powiedziała łagodnie. - Resztę mogę dokończyć jutro, kiedy będziesz
w sądzie.
Zerknął na stosy papierów i błyskawicznie podjął decyzję.
- Dobrze. Zresztą beze mnie poradzisz sobie znacznie lepiej. Ja
cię tylko spowalniam.
Wystraszyła się. Czyżby zamierzał teraz wstać i wyjść? Bez
sensu. Przecież nie o to jej chodziło.
- Zostań jeszcze - poprosiła. - A może masz ochotę na kawałek
ciasta? Nie zjedliśmy całego. - Na moment zamilkła. - Czasem
opowiedzenie komuś o swoich kłopotach przynosi ulgę, a ja podobno
umiem słuchać...
Przez chwilę nic nie mówił; rozważał plusy i minusy jej oferty.
Lucy zaś czekała zdenerwowana; bała się, że odgadł jej najskrytsze
marzenia. Owszem, była dobrą słuchaczką i owszem, chciała mu
pomóc, ale również chciała jak najdłużej cieszyć się jego obecnością.
- Wiesz, nawet bym zjadł - oznajmił nagle. - Ty idź do kuchni, ja
tu posprzątam, i spotkajmy się w salonie.
Sprawiał wrażenie zadowolonego. Lucy poczuła, jak serce bije jej
szybciej. Uspokój się, nakazała sobie w myślach. Nie wyciągaj
pochopnych wniosków. Pewnie był głodny i wystarczył sam pomysł
zjedzenia czegoś, aby od razu poprawił mu się humor.
Nie traciła czasu. Wstała od stołu, wzięła z kuchni co trzeba i
dwie minuty później dołączyła do Randa w salonie. Siedział na
kanapie. Postawiwszy naczynia na stole, ukroiła spory kawałek
pysznego ciasta cytrynowego i podała Randowi. Sobie ukroiła
znacznie mniejszy kawałek.
Zawahała się, czy usiąść na fotelu, ale uznała, że to za daleko i
usiadła obok na kanapie.
- Czy od wczorajszego wieczoru do dzisiejszego ranka coś się
stało? Czy miałeś jakieś złe wieści z domu w Kalifornii? - spytała,
chcąc pokazać, że nie rzuca słów na wiatr i naprawdę chętnie
wysłucha jego problemów, jeżeli mówienie o nich mogłoby mu
przynieść ulgę.
- To długa opowieść - ostrzegł ją.
- Jest wczesna pora, a ja nie mam innych planów.
- No dobrze. Wszystko zaczęło się w tysiąc dziewięćset
dziewięćdziesiątym drugim roku.
- To chyba faktycznie długa opowieść - przyznała ze śmiechem
Lucy.
Wtuliła się w róg kanapy i oparła wygodnie. Starała się patrzeć na
twarz Randa, a nie na jego duże, silne ręce, które niemal całkiem
zasłaniały talerzyk z widelcem. Bo patrząc na ręce, natychmiast
zaczynała się zastanawiać, jakie są w dotyku, gładkie czy szorstkie,
ciepłe czy chłodne...
- Na pewno chcesz ją usłyszeć?
- Na sto procent - odparła zdecydowanym tonem, po czym zdjęła
buty i podwinęła pod siebie nogi.
- W porządku. No więc w dziewięćdziesiątym drugim roku
zdarzył się wypadek samochodowy, w którym uczestniczyła moja
mama i adoptowana siostra Emily. Emily miała wówczas jedenaście
lat. Na szczęście nikt nie odniósł poważniejszych obrażeń, groźne
natomiast okazały się następstwa psychiczne.
Opowiedział jej o tym, jak Emily upierała się, że na miejscu
wypadku były dwie matki. Do dziś siostra twierdzi, że kobieta, którą
reszta rodzeństwa bierze za swoją matkę, jest oszustką i podszywa się
pod Meredith Colton. Pod koniec września Emily zniknęła bez słowa.
Odezwała się dopiero dziś rano, zanim wyszedł do pracy.
- Nigdy nie pomyślałeś o tym, że może ona ma rację? - spytała
Lucy, kiedy Rand skończył. - To znaczy, w sprawie waszej matki? Bo
trochę to dziwne, że przez tyle lat nie zmieniła zdania. Może ma jakieś
podstawy, aby wierzyć w to, co mówi?
- Bo ja wiem? Mama rzeczywiście zachowuje się zupełnie inaczej
niż przed wypadkiem. Jakby wypadek ją odmienił. Wszyscy to
widzimy. Pod wieloma względami jest całkiem inna.
- To znaczy?
- Przed wypadkiem była najcudowniejszą istotą pod słońcem.
Dobrą, troskliwą, wielkoduszną, zawsze myślącą o innych, nigdy o
sobie. Potem stała się... nie wiem, jak to określić... bardziej nerwowa,
niecierpliwa. Zaczęła przywiązywać wagę do rzeczy materialnych,
myśleć prawie wyłącznie o sobie. Nie ulega wątpliwości, że od czasu
wypadku zmieniła się jej psychika, osobowość. Wszyscy to
oczywiście czujemy, ale Emily, która wtedy po wypadku miała jakieś
majaki, jakieś rozdwojone widzenie, nadal upiera się, że poprzednia
dobra mama i obecna zła mama to dwie różne osoby i że w jakiś
tajemniczy sposób zła zastąpiła dobrą.
- Więc uważasz, że zmianę osobowości, jakiej uległa twoja mama,
Emily potraktowała zbyt dosłownie?
- Tak. Zdaję sobie sprawę, że wypadek był dla niej
traumatycznym przeżyciem. Że mimo upływu lat wciąż nie może się
po nim otrząsnąć. Ale nie wierzę, że mama świadomie próbowałaby
narazić je na niebezpieczeństwo. W każdym razie teraz będę musiał
znaleźć jakieś dowody, aby udowodnić siostrze, że się myli.
- Dowody? Jakie?
- Nie wiem. Na początek postaram się dowiedzieć czegoś o
przeszłości mamy, o jej rodzinie. Właściwie nigdy nie lubiła o sobie
opowiadać. Prawdę mówiąc, nie mam pojęcia, czego Emily ode mnie
oczekuje.
- W Internecie muszą być jakieś informacje - powiedziała Lucy,
myśląc na głos. - Może mogłabym ci pomóc.
Ręka z cytrynowym ciastem zawisła bez ruchu nad talerzykiem.
- Naprawdę? Mogłabyś? - spytał Rand.
- Jestem niezła w wyszukiwaniu informacji. Nie tylko
prawniczych. Także dotyczących osób. Przed paroma laty pomagałam
mojej kuzynce. Jest dzieckiem adoptowanym. Adopcyjni rodzice
wiedzieli, kim są jej rodzice biologiczni, ale od lat nie mieli z nimi
kontaktu. Z powodów zdrowotnych kuzynka chciała sprawdzić, do
jakich chorób może być predysponowana genetycznie. Pogrzebałam w
Internecie i po pewnym czasie nie tylko zdobyłam dla niej informacje,
których potrzebowała, ale również odnalazłam miejsce pobytu jej
rodziców. Myślę, że w ten sam sposób mogłabym dowiedzieć się
czegoś o przeszłości twojej matki.
- Zrobiłabyś to dla mnie?
- Pewnie. Zresztą to całkiem ciekawe zajęcie. Człowiek
dowiaduje się masę fascynujących rzeczy.
Rand roześmiał się z ulgą; czuł się tak, jakby Lucy zdjęła z jego
ramion olbrzymi ciężar.
- Wspaniała sekretarka i internetowy detektyw w jednym. Czy
istnieją jakiekolwiek problemy, których nie potrafisz rozwiązać?
Owszem, pomyślała. Na przykład nie potrafiła przestać wodzić
wzrokiem po ciele Randa. Nie potrafiła zapanować nad własną
wyobraźnią. Nie potrafiła opanować pragnienia, aby przysunąć się
bliżej, zarzucić ręce wokół szyi Randa, przytulić się do jego szerokiej
piersi...
Nie odpowiedziała na pytanie. Nagle przyszedł jej do głowy
pewien pomysł.
- Wspomniałeś, że chciałbyś uspokoić rodzinę, zawiadomić ojca,
że Emily nic nie grozi. Ale obiecałeś siostrze, że ze względów
bezpieczeństwa nikomu nic nie powiesz. Pomyślałam sobie...
- No, mów - ponaglił ją.
- Moglibyśmy napisać anonimowy list, że Emily nie została
porwana, że jest cała, zdrowa, i niedługo wróci do domu.
Włożylibyśmy list do koperty, kopertę zaadresowali do twojego ojca,
po czym włożylibyśmy ją do drugiej koperty i wysłali do mojej
przyjaciółki w Kolorado. Ja bym ją uprzedziła telefonicznie o
przesyłce i poprosiła, żeby list adresowany do twojego ojca wrzuciła
do skrzynki. W ten sposób na kopercie, która dotrze do Kalifornii,
będzie stempel z Kolorado, a nie z Waszyngtonu; żaden ślad nie
będzie prowadził do ciebie czy Emily.
- Sprytnie - pochwalił ją Rand.
- Prędzej czy później sam też byś wpadł na taki lub podobny
pomysł.
- Chyba jednak nie - przyznał, przyglądając się jej tak, jakby
widział ją po raz pierwszy w życiu. - Wiesz - powiedział po chwili. -
To, że przyjąłem cię do pracy, to była jedna z najmądrzejszych decyzji
w moim życiu. Mam wrażenie, jakbym trafił na żyłę złota. Sadie była
świetna. Wydawało mi się, że nikogo lepszego od niej nie znajdę, ale
się myliłem.
Lucy poczuła się jak przekłuty balon. Chociaż rozmowa dotyczyła
spraw prywatnych, najwyraźniej Rand cały czas pamiętał, że łączą ich
jedynie relacje zawodowe. Starała się niczego po sobie nie okazywać.
Bądź co bądź, po to się przecież umówili: żeby pracować. A to, czy
praca polega na rozwiązywaniu problemów rodzinnych Randa, czy na
porządkowaniu jego papierów służbowych, niczego nie zmienia. Ona,
Lucy Lowry, jest tylko sekretarką.
- Lepiej ci? - spytała tonem osoby, która wie, że dobrze
wywiązała się ze swojego zadania.
- Dawno się tak dobrze nie czułem - zapewnił ją niskim, lekko
ochrypłym głosem.
Kiedy spojrzał jej głęboko w oczy, przeszył ją dreszcz. Czy tak
powinien patrzeć szef na sekretarkę? A może znów za bardzo puściła
wodze wyobraźni? Chyba tak. Bo gdy zaczęła się zastanawiać, co z
tego wyniknie i czego najbardziej by chciała, Rand odstawił pusty
talerzyk na stół i dźwignął się z kanapy.
- Pójdę już. W końcu należy ci się chwila odpoczynku.
Co miała powiedzieć? Nie, nie odchodź. Zostań. Oczywiście, że
nie. Więc również wstała, tłumacząc sobie, że lepiej, aby poszedł,
zanim ona całkiem straci nad sobą kontrolę. Wyjmując z szafy
płaszcz, wciągnęła w nozdrza zapach wody kolońskiej.
- Jutro rano przyślę po ciebie Franka - powiedział Rand,
wyciągając rękę.
Patrzyła, jak się ubiera. Z trudem powstrzymywała się, aby nie
wygładzić materiału na jego ramionach.
- Ja muszę być w biurze sporo wcześniej - dodał. - O świcie mam
telekonferencję z Londynem.
- W takim razie w samochodzie dokończę to, co nam dziś zostało.
Rand ruszył do drzwi. Doszedłszy do nich, nie nacisnął klamki.
Zamiast tego odwrócił się i ponownie wbił w nią swe niebieskie oczy.
Zrobiło się jej gorąco, jakby leżała pod elektrycznym kocem.
- Nawet nie wiem, jak ci dziękować za to, co dziś dla mnie
zrobiłaś - rzekł. - Za twoje rady, za mądre sugestie, za propozycję
udzielenia pomocy. Właściwie nigdy dotąd z nikim nie rozmawiałem
o problemach rodziny. Czuję się dużo lepiej. Jakby spadł mi ciężar z
serca.
- Cieszę się, że mogłam pomóc.
Przez moment przyglądał się jej w milczeniu. Podziwiała jego
męską urodę: wystające kości policzkowe, prosty nos, wysokie czoło,
zmysłowe usta...
Nagle ją pocałował. Ni stąd, ni zowąd pochylił się i przytknął
wargi do jej ust. Był to niewinny, lekki pocałunek. Jak między
przyjaciółmi. Skromny, cnotliwy. Ot, muśnięcie. Skończył się, zanim
mogła go odwzajemnić.
Jeszcze raz! Zbliż usta jeszcze raz! Ale tym razem na dłużej,
błagała w myślach Lucy. Ale tylko w myślach. Na głos nie
powiedziała nic.
- Dziękuję - szepnął Rand takim głosem, jakby przed chwilą się
zbudził.
Skinęła głową. Tak intensywnie myślała o pocałunku, że nie była
w stanie wydobyć z siebie słowa.
- Do zobaczenia jutro - dodał, otwierając drzwi.
- Tak, do jutra.
Odprowadziła go wzrokiem do srebrnego dwudrzwiowego
jaguara zaparkowanego przed domem. Po chwili wsiadł do
samochodu i odjechał, a ona wciąż stała w otwartych drzwiach,
spoglądając tęsknie tam, gdzie zniknął. Zastanawiała się, co się kryło
za pocałunkiem. Czy tylko wdzięczność?
Oby tak, mówił jej rozum.
Oby nie, pragnęło jej serce.
Chodnikiem szedł jakiś człowiek z psem na smyczy. Mijając dom
Lucy, popatrzył na nią z zaciekawieniem. Zrozumiała, że staniem w
progu niczego nie osiągnie; nie sprawi, aby Rand wrócił. Gdyby
wierzyła, że to cokolwiek da, stałaby tak do rana. Bo pragnęła, aby
wrócił. Pragnęła, aby ją znów pocałował.
Nic dziwnego. Ten pierwszy niewinny pocałunek rozpalił w niej
płomień żądzy.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Kiedy nazajutrz rano wysiadła z windy i zbliżyła się do solidnych
dębowych drzwi, usłyszała dzwoniący w recepcji telefon. Nacisnęła
klamkę. Drzwi były zamknięte. Czym prędzej wyciągnęła z torebki
klucz. Mniej więcej trzy dzwonki później wbiegła do środka. Była
zdziwiona, że Rand nie podniósł słuchawki. Nie należał do szefów,
którzy uważają, że odebranie telefonu jest poniżej ich godności.
Wiedziała, że jest u siebie w gabinecie. Po pierwsze, sam jej
wczoraj powiedział, że dziś o świcie odbywa ważną telekonferencję,
po drugie, w drodze do pracy Frank wspomniał, że właśnie podrzucił
szefa do biura, a po trzecie, w gabinecie włączony był telewizor - głos
spikera podawał najnowsze informacje giełdowe.
- Kancelaria Randa Coltona - powiedziała do słuchawki.
Dzwonił klient, który chciał się umówić na spotkanie z panem
mecenasem. Lucy podała mu najbliższy wolny termin. Kiedy
rozłączyła się, usłyszała, jak ktoś woła jej imię. Głos, podobny do
głosu Randa, choć bardziej napięty, docierał gdzieś z daleka.
Zdjęła płaszcz, powiesiła go na oparciu krzesła i ruszyła na
poszukiwanie swojego szefa. Nie było go w gabinecie, nie było w sali
konferencyjnej ani w pomieszczeniu, w którym znajdowała się
kopiarka i ekspres do kawy.
- Rand? - zawołała, kierując się w stronę biblioteki na końcu
korytarza.
Odpowiedział jej dziwny pomruk, ni to jęk, ni to rzężenie.
Uchyliła drzwi biblioteki i wsunęła głowę, ale nikogo nie dojrzała.
- Rand?! - powtórzyła.
- Leżę na podłodze, za stołem. - Mówił z trudem, jakby zaciskał
mocno zęby.
Obeszła owalny stół. Faktycznie, Rand leżał na wznak, całkiem
bez ruchu, zupełnie jakby był sparaliżowany.
- Boże, co tu robisz? - spytała.
- Uznałem, że się zdrzemnę - odparł, siląc się na żart.
Zobaczyła, że naprawdę mówi przez zaciśnięte zęby.
- Złe postawiłem nogę i zwaliłem się z tej cholernej drabiny -
kontynuował. - W czasach studenckich grałem w drużynie rugby,
dopóki nie wypadł mi dysk. Teraz chyba znów wypadł. Nie mogę się
ruszyć.
- O rany! - przestraszyła się. - Jak ci mogę pomóc? Masz jakieś
leki przeciwbólowe? A może chcesz, żebym...
- Nie dotykaj mnie! - krzyknął, chociaż nawet nie wykonała kroku
w jego stronę. - Wezwij pogotowie. Powiedz, że mają mnie zawieźć
do szpitala. W komputerze znajdziesz numer mojego ortopedy.
Zadzwoń do niego i poproś, żeby przyjechał do szpitala D.C. General.
- Mam cię zostawić? Samego na podłodze?
- Musisz. Jeśli wypadł mi dysk, lepiej żebym nie próbował
wstawać. Tylko się pospiesz - dodał, obolały i nieszczęśliwy.
Nie tracąc czasu, wybiegła z biblioteki i pognała z powrotem do
recepcji. Zadzwoniła po pogotowie, potem do ortopedy Randa.
- Pomoc jest już w drodze! - zawołała, odkładając słuchawkę.
- Laptop i telefon komórkowy! - doleciał ją głos z biblioteki. -
Zapakuj je i weź z sobą! Aha, i koniecznie załatw za mnie zastępstwo
w sądzie. Spróbuj Spencera albo White'a. Powiedz, żeby wystąpili o
odroczenie.
Lucy odnalazła numer Spencera. Dziesięć minut później, kiedy
odłożyła słuchawkę, z windy wyłonili się pracownicy pogotowia.
Zbadawszy Randa, przenieśli go ostrożnie na nosze. Randowi usta się
nie zamykały. Wydawał Lucy jedno polecenie za drugim.
Kontynuował w karetce, kiedy pędzili na sygnale do szpitala.
Ortopeda czekał na nich w izbie przyjęć. Natychmiast zawiózł Randa
na prześwietlenie. Lucy, która została w poczekalni, przystąpiła do
pracy.
Mniej więcej w ten sam sposób spędzili resztę dnia. Praca;
rentgen; praca; konsultacje medyczne; praca; wizyta fizykoterapeuty; i
znów praca. Na szczęście okazało się, że dysk jedynie się lekko
wysunął.
Lucy siedziała przy łóżku, wypełniając polecenia Randa.
Dzwoniła do różnych ludzi, jedne spotkania odwoływała, terminy
innych przekładała na później, słowem zajmowała się wszystkimi
najpilniejszymi sprawami.
Po południu, kiedy podano Randowi kolejną porcję leków
przeciwbólowych i zwiotczających mięśnie, zwolnili wreszcie tempo.
- Apelację Clifta rozpatrzono pozytywnie, inne sprawy
odroczono, tak jak tego chciałeś - powiedziała Lucy, podsumowując
najważniejsze wydarzenia dnia.
- Akta Murphy'ego są gotowe, można je drukować, skarga
Kelloga i Stanislova została wniesiona, wezwanie dla Harrisa będzie
doręczone jutro. Najbliższych kilka dni masz wolnych, bez żadnych
obowiązków, bez konieczności przychodzenia do biura. Do końca
tygodnia odwołałam wszystkie zaplanowane wizyty i spotkania. Aha,
no i lekarz powiedział, że już niedługo mogę zabrać cię do domu,
musimy tylko poczekać na wypis.
- Zabierasz mnie z sobą do domu? - zapytał Rand z figlarnym
błyskiem w oku.
- Zabieram cię do twojego domu - uściśliła Lucy. - Czy ze
wszystkiego, co mówiłam, to jedyna rzecz, jaka zapadła ci w pamięć?
- Nie. Jeszcze to, że jesteś genialna.
Stłumiła śmiech. Rand wyglądał zabawnie, kiedy leżał na łóżku z
błogim, zadowolonym wyrazem twarzy. Środki przeciwbólowe
sprawiły, że był odprężony i lekko oszołomiony.
- Ja jestem genialna, a ty jesteś na haju.
- Ale nic mnie nie boli.
- Całe szczęście.
- Więc zabierzesz mnie do mojego domu?
- Pomyślałam, że zadzwonię po Franka, aby cię odwiózł i pomógł
ci się rozebrać. Chyba że wolisz, aby ktoś inny się tobą zaopiekował.
- Ktoś inny? A kto? - spytał.
- Któraś z twoich bogdanek.
- Bogdanek? - zaśmiał się. - To słowo bywa jeszcze w użyciu? -
Po chwili spoważniał. - Nie mam żadnych bogdanek, Mam tylko
ciebie. Ale co z Maksem?
Mówiąc „tylko ciebie", patrzył na nią wyjątkowo czule, Lucy
jednak przypisała jego romantyczny nastrój otępiającemu działaniu
środków przeciwbólowych.
- Dzwoniłam do Sadie. Zajmie się Maksem, póki się po niego nie
zjawię. A tak w ogóle, to prosiła, żeby przekazać ci pozdrowienia i
powiedzieć, że nie powinieneś był wchodzić na tę drabinę.
- Potrzebowałem książki - wyjaśnił. - Nie chciałem czekać, aż
przyjdziesz. Myślałem, że jestem ostrożny. Bardzo, bardzo ostrożny.
Też powinnam być ostrożna, pomyślała Lucy. Zwłaszcza że
Rand, lekko otumaniony lekami, był taki śmieszny, taki dziecięco
bezradny, a zarazem ujmująco szczery. Czuła, że z coraz większym
trudem opiera się jego wdziękowi.
Do pokoju zajrzał pielęgniarz z kartą wypisu. Lucy wyszła na
korytarz, żeby Rand mógł się ubrać. Zamknąwszy za sobą drzwi, od
razu zadzwoniła po Franka, który obiecał natychmiast ruszać w drogę.
Czekał przed szpitalem, kiedy wyłonili się ze środka - Rand na wózku
pchanym przez pielęgniarza. Frank z pielęgniarzem trochę się
nagimnastykowali, ale po chwili udało im się przenieść Randa z
wózka do samochodu. Ledwo Rand oparł głowę o siedzenie, zamknął
oczy i zapadł w sen.
Lucy czuła się rozdarta. Zostało jeszcze sporo pracy, którą
mogłaby dokończyć, ale nie bardzo jej się chciało. Wolała patrzeć na
śpiącego szefa. Prawdę mówiąc, nie mogła oderwać od niego oczu.
Włosy miał potargane - pewnie tak wyglądał w dzieciństwie,
pomyślała - rzęsy zaś tak gęste i długie, że pewnie niejedna kobieta
mu ich zazdrościła. Aż dziw, że wcześniej nie zwróciła na nie uwagi.
Policzki i brodę ocieniał zarost, który nadawał jego twarzy nieco
ostrzejsze rysy. Z zarostem Rand wyglądał jeszcze bardziej męsko niż
zazwyczaj. Lucy wyobraziła sobie, jak przysuwa się, wyciąga rękę,
gładzi go delikatnie po szyi, leciutko zaciska wargi na jego uchu,
potem...
Na ziemię sprowadził ją Frank.
- Dojechaliśmy - powiedział przez małe okienko w szybie
oddzielającej przednie siedzenie od reszty samochodu.
Lucy podskoczyła jak oparzona.
Rand otworzył jedno oko i wyszczerzył zęby w łobuzerskim
uśmiechu. Przestraszyła się. Może wcale nie spał? Może obserwował
ją przez przymknięte powieki i wiedział, że mu się przygląda?
- Jesteśmy u mnie? - upewnił się.
- U ciebie - potwierdziła.
Wysiadła pośpiesznie i okrążyła samochód od tyłu. Frank obszedł
wóz od przodu. Spotkali się przy tylnych drzwiach od strony
krawężnika. Kiedy Frank otworzył drzwi, Rand rzucił Lucy kluczyki.
- Mieszkam na ósmym piętrze - powiedział. - Idź pierwsza,
rozejrzyj się trochę. No, śmiało - dodał, widząc, że się waha. - Frank
pomoże mi wysiąść. Poza tym chcę zamienić słowo z portierem.
Lucy odwróciła się i popatrzyła na dom, przed którym się
zatrzymali. Był to elegancki ośmiopiętrowy budynek z piaskowca i
granitu, przypuszczalnie zbudowany na przełomie wieku. Ruszyła
przed siebie. Nie pytając jej o tożsamość, mężczyzna w stroju portiera
zerknął ponad jej ramieniem na Randa, po czym otworzył szklane
drzwi.
Parter, obity czereśniową boazerią, bardziej przypominał wnętrze
elitarnego klubu dla mężczyzn niż hol budynku mieszkalnego. Lucy
skierowała się prosto do windy. Wcisnęła przycisk z numerem 8. Na
ósmym piętrze ujrzała krótki korytarz z jedną parą dwuskrzydłowych
drzwi. Najwyraźniej nikt inny tu nie mieszkał; całe piętro należało do
Randa. Przekręciwszy klucz w zamku, weszła do środka, zostawiając
drzwi otwarte na oścież.
Mieszkanie urządzone było w stylu minimalistycznym: prosto,
elegancko, oszczędnie. Albo Rand miał dobry gust, albo świetnym
gustem odznaczał się wynajęty przez niego dekorator wnętrz. W
przedpokoju uwagę zwracała rzeźba, półtorametrowej wysokości,
szaro-czarna abstrakcja zawieszona między dwoma kawałkami
czarnego marmuru, która przy najlżejszym dotyku kołysała się niczym
wahadło.
Na lewo od wejścia znajdował się salon. Wsuwając głowę przez
uchylone drzwi, Lucy ujrzała trzy kanapy z czarnej skóry oraz dwa
stalowo-skórzane fotele stojące wokół stołu, na który składały się dwa
kamienne sześciany przykryte wielkim szklanym blatem. Na ścianach
wisiały obrazy i grafiki, gdzieniegdzie stały rzeźby, mniejsze od tej w
przedpokoju. W rogu mieścił się doskonale zaopatrzony bar.
Przeszła dalej, do jadalni. Tu z kolei dominowały spokojne
kolory: brązy, kawa z mlekiem, złociste beże. Na środku stał ogromny
owalny w kształcie stół oraz dwanaście krzeseł. Ściany zdobiły grafiki
przedstawiające dzikie zwierzęta. Tak sobie Lucy wyobrażała miejsce,
w którym zbierają się na kolacje miłośnicy safari. Jadalnia łączyła się
z kuchnią, bogato wyposażoną we wszystkie najnowsze urządzenia
potrzebne do wygodnego życia. Blask kafelków na podłodze niemal
raził w oczy.
Lucy wróciła tą samą drogą, którą przyszła, i udała się na
zwiedzanie części mieszkania znajdującej się na prawo od wejścia.
Pierwszym pokojem był gabinet Randa, duże, przestronne
pomieszczenie, w którym - jak wcześniej w salonie - biel współgrała z
czernią, stal ze szkłem. Stały tu dwa komputery, drukarka, faks,
niszczarka do dokumentów, kserokopiarka, wielofunkcyjny telefon,
segregatory.
Za gabinetem mieściła się sypialnia. Ponieważ Rand jeszcze nie
wjechał na górę, pchnęła drzwi i weszła do środka bez pukania. Było
tu znacznie przytulniej niż w pokojach, które zdążyła już zwiedzić.
Podobało się jej wielkie szerokie łóżko oraz czarny perski dywan,
podobały się dwie komody i zajmujące niemal całą ścianę akwarium z
rybami tropikalnymi, a także dwa skórzane fotele oraz ogromny
telewizor.
Rand wszedł do pokoju, akurat gdy ściągała kapę z łóżka.
- W łazience, w szafce na leki, leży maszynka do golenia.
Mogłabyś mi ją przynieść? - poprosił, zdejmując płaszcz. - Coś mi się
zdaje, że dalej niż do łóżka nie zdołam dziś doczłapać.
Podróż ze szpitala do domu najwyraźniej go zmęczyła. Ale
dlaczego nie poprosił Franka, aby wszedł z nim na górę i pomógł mu
się rozebrać? Lucy miała nadzieję, że nie oczekiwał od niej tak daleko
idącej pomocy.
- Uznałem, że co jak co, ale z przebraniem się w piżamę sam
sobie poradzę - rzekł, jakby czytając w jej myślach - więc wysłałem
Franka po coś do jedzenia. Nie wiem, jak ty, ale ja jestem straszliwie
głodny. Lubisz chińszczyznę? Potem Frank zaczeka na dole i
odwiezie cię do domu.
- Owszem, lubię chińszczyznę, ale czy Frank nie mógłby przyjść
na górę i zjeść z nami? Głupio bym się czuła, gdyby siedział sam na
dole.
- Zapraszałem go, ale podziękował. Zamierza posilić się razem z
portierem, a potem chcą pograć w karty.
Lucy pokiwała głową.
- A to co innego - powiedziała. - No dobrze, a teraz maszynka.
Cieszyła się z możliwości udania się do łazienki, bo to, co
wcześniej zobaczyła przez szparę w drzwiach, wywarło na niej duże
wrażenie. I rzeczywiście, łazienka zapierała dech. Duża, z białego i
szarego marmuru, z ogromnym prysznicem i wielką umywalką, ze
świetlikiem w suficie i wpuszczaną w podłogę wanną, którą z dwóch
stron otaczały przepiękne okna witrażowe.
Szafka na leki wisiała nad umywalką. Lucy bez trudu odnalazła
maszynkę do golenia. Z maszynką w dłoni skierowała się z powrotem
do sypialni. Rand, krzywiąc się z bólu, usiłował zdjąć koszulę.
Ujrzawszy Lucy, natychmiast przybrał kamienny wyraz twarzy. Nie
zdążył. Widziała, jak bardzo cierpi i nie zamierzała udawać, że
niczego nie zauważyła. Nie mogła też nie zaoferować pomocy.
No trudno, pomyślała; jak trzeba, to go rozbiorę.
- Pomogę ci - rzekła, odkładając maszynkę do golenia na czarny
stolik nocny.
- Dziękuję.
Stanąwszy za nim, zsunęła mu z ramion koszulę; starała się nie
wpatrywać lubieżnym wzrokiem w jego wspaniale umięśnione plecy,
jedwabistą skórę. Ale nie było to łatwe. Kusiło ją, by przytulić twarz
do tych pleców, a przynajmniej przyłożyć do nich dłoń, sprawdzić,
czy naprawdę są tak idealnie gładkie, tak atłasowe w dotyku, jak jej
się wydaje.
- Mógłbym cię prosić o posmarowanie mi pleców? - spytał,
nieświadom tego, co Lucy czuje. - Lekarz dał mi specjalną maść
przeciwbólową, ale sam sobie nie poradzę.
- Oczywiście. Może jednak zrobię to przed samym wyjściem...?
Nie mogła mu odmówić, lecz bała się własnej reakcji. Miała
nadzieję, że w ciągu kilku minut zdoła się na tyle wziąć w garść, aby
spełnienie prośby Randa nie sprawiło jej najmniejszych trudności.
- Dobry pomysł - przyznał. - Jeśli faktycznie ma działanie
znieczulające, może przynajmniej uda mi się zasnąć.
- No właśnie. - Lucy pokiwała głową, jakby od początku o to jej
chodziło. - Pójdę do kuchni i przyniosę ci coś do picia.
Wyszła pośpiesznie z sypialni. Wiedziała, że to, co czuje do
swojego szefa, jest całkiem nie na miejscu. Zamknąwszy za sobą
drzwi, wzięła kilka głębokich oddechów, jakby chciała pozbyć się
zdrożnych myśli. Przyjechałaś tu wyłącznie w jednym celu,
powiedziała sama do siebie; żeby służyć Randowi pomocą. Lepiej o
tym nie zapominaj. Lepiej o tym nie zapominaj. Powtarzając to
niczym litanię, zdecydowanym krokiem pomaszerowała do kuchni.
Zajrzała do kilku szafek, dopóki nie znalazła tacy, dzbanka na wodę i
szklanek.
Frank przybył z jedzeniem, akurat gdy zmierzała z powrotem do
sypialni. Cofnęła się więc do kuchni, przesunęła szklanki i dzbanek na
bok, obok postawiła pojemniki z chińszczyzną i ponownie ruszyła
korytarzem do sypialni. Zastukała do drzwi. Dopiero gdy usłyszała
głośne „Proszę!", nacisnęła klamkę.
Podczas jej krótkiej nieobecności Rand zdążył się ogolić i
przebrać w szare spodnie od dresu i jedwabny szlafrok, który niemal
całkiem zasłaniał jego nagi tors. Siedział na łóżku, wsparty o lśniące
czarne wezgłowie. Sprawiał wrażenie, jakby ponownie zapadł w sen,
choć Lucy podejrzewała, że raczej zaciskał powieki z bólu.
Na odgłos jej kroków otworzył oczy i rozciągnął usta w ciepłym,
przyjaznym uśmiechu.
- Kolacja gotowa - oznajmiła lekkim tonem. - Dzbanek z wodą
stawiam na szafce, żebyś miał czym w nocy popić leki.
- Jesteś aniołem. Nie ma rzeczy, o której byś nie pomyślała.
- I tu się mylisz. Nie wzięłam talerzy!
- Nie szkodzi - pocieszył ją. - Możemy jeść prosto z firmowych
pojemników.
Najwyraźniej nie chciał zostać sam. Przyciągnęła krzesło do łóżka
i usiadła. Obejrzawszy zawartość pojemników, zaczęli jeść.
- Jak się czujesz? - spytała.
- Trochę gorzej niż w szpitalu, ale w sumie nieźle. Pod
warunkiem, że się za bardzo nie ruszam.
- Poradzisz sobie w nocy?
- Tak. Jeśli będzie mi potrzebna pomoc, zawsze mogę wezwać
portiera. Właśnie o tym z nim rozmawiałem... - Na jego ustach
pojawił się szelmowski uśmiech. - Jeśli jednak zamierzałaś
zaproponować mi swoje towarzystwo...
- Nie zamierzałam. Po kolacji wyrzucę brudne pojemniki, podam
ci książkę czy gazetę i wracam do siebie.
- Szkoda. Miałem nadzieję, że ci się tu spodoba.
- Podoba się.
- To doskonale. Bo dopóki nie zacznę normalnie funkcjonować,
będziemy musieli przenieść się tutaj z pracą.
- Nie widzę problemu. Gabinet masz doskonale wyposażony.
- Tak, a komputery połączone są z komputerami w biurze, więc
bez trudu można będzie ściągnąć potrzebne dokumenty.
- Dobrze. Ale ty nie powinieneś się przemęczać. Wystarczy, jak
mi powiesz, co mam zrobić i sama się wszystkim zajmę.
- Chybabym zwariował, leżąc bezczynnie.
Nie wątpiła w prawdziwość jego słów. Dla takiego człowieka jak
Rand, który z zapałem i energią podchodził do pracy, bezczynność
była najgorszą rzeczą, jaką można sobie wyobrazić.
- A pierwszy raz, kiedy wypadł ci dysk... jak to się stało? -
spytała, zamieniając się z nim na pojemniki.
- Podczas meczu - odparł. - Przeciwnicy grali wyjątkowo
brutalnie. Spędziłem trzy tygodnie na wyciągu. Na szczęście udało mi
się uniknąć operacji. Od tamtej pory staram się na siebie uważać, ale
czasem robię coś głupiego, na przykład wchodzę na drabinę, która ma
za słabą konstrukcję, by utrzymać mój ciężar, a potem cierpię.
Odstawiwszy pojemnik z wołowiną, spytał, czy zostało jeszcze
trochę ryżu z warzywami. Lucy zajrzała do paru kartoników na tacy i
po chwili wręczyła Randowi właściwy.
- A teraz ty opowiedz mi coś o sobie - poprosił. - Wiem, że
przeprowadziłaś się tu z Kalifornii, ale nawet nie wiem, gdzie w
Kalifornii mieszkałaś.
- W Sonoma Valley. Tam się urodziłam i dorastałam.
- Rodzice nadal tam mieszkają?
- Nie. Mama zmarła w zeszłym roku, a ojciec porzucił nas, kiedy
miałam siedem lat. Od tamtej pory ani razu nie widziałam go na oczy.
- Musiało być wam ciężko.
- Łatwo nie było - przyznała.
- Masz braci lub siostry?
- Nie. Całe szczęście. Jedno dziecko w zupełności wystarczyło
mojej mamie.
Pokręcił z uśmiechem głową.
- Chcesz powiedzieć, że nieźle rozrabiałaś?
- Nie - odparła zdziwiona, jakby sam pomysł wydał się jej
niedorzeczny. - Może nie zawsze byłam najgrzeczniejsza, ale na
pewno nie przysparzałam mamie większych kłopotów. Po prostu moja
mama... Chodzi o to, że nie bardzo potrafiła sobie radzić ze sobą, a
dzieci... Trudno zajmować się dzieckiem, jak się ma problemy
emocjonalne.
- Problemy emocjonalne? - powtórzył Rand, próbując zachęcić
Lucy do kontynuowania.
- Po odejściu ojca mama miewała długie okresy depresji.
Wówczas całymi tygodniami nie wstawała z łóżka.
- Kto się wtedy tobą opiekował?
- Nikt. Ciocia Sadie mieszkała w Waszyngtonie. Poza nią nie
miałyśmy żadnej rodziny. A mama nie żyła w przyjaźni z sąsiadami.
- Co robiłaś w czasie tych depresji mamy?
- Wszystko. Sprzątałam w domu, gotowałam posiłki, prałam.
Starałam się poprawić mamie humor. Żeby ją rozweselić, chowałam
się w nogach łóżka i urządzałam przedstawienia kukiełkowe.
Śpiewałam, tańczyłam, opowiadałam jej bajki.
Tym razem uśmiech na twarzy Randa był smutny.
- I co? Pomagało?
- Nie bardzo - przyznała. - Ale nie poddawałam się. Potem kiedy
mama znów zaczynała jako tako funkcjonować, łudziłam się, że może
choć trochę jej pomogłam.
- Innymi słowy, w bardzo młodym wieku nauczyłaś się zajmować
domem i sobą - podsumował Rand.
- Tak, zdobyłam doświadczenie, które teraz bardzo mi się
przydaje. Poza tym nauczyłam się cenić własne dziecko. Nigdy nie
dopuszczę do tego, aby Maks musiał się o mnie troszczyć. Nigdy nie
będę dla niego ciężarem.
- Czyli słabości własnej mamy sprawiły, że sama stałaś się
lepszym rodzicem.
- Chyba tak. Uważam, że nawet na smutne doświadczenia można
starać się patrzeć od innej strony, próbować wyciągnąć z nich jakieś
wnioski, korzyści. Ale moja mama tego tak nie postrzegała. Owszem,
ojciec postąpił brzydko; odszedł z dnia na dzień, zostawił ją bez
środków do życia, nie płacił alimentów. To mogłoby nas do siebie
zbliżyć, mnie i mamę; mogłaby wytworzyć się między nami
szczególna więź. Niestety, zamiast więzi wytworzył się dystans.
Mama wolała odsunąć się ode mnie i od życia, pogrążyć się w
rozpaczy, nie wstawać z łóżka...
Nagle Lucy spostrzegła budzik stojący na szafce nocnej. Nie
zdawała sobie sprawy, że zrobiło się tak późno.
- Skoro o łóżku mowa, powinnam wrócić do domu, żebyś mógł
odpocząć.
- Przecież odpoczywam. Leżę sobie, patrzę na ciebie...
- Mimo to powinnam już iść.
Zebrała z łóżka puste pojemniki po jedzeniu i wyszła do kuchni,
żeby wyrzucić je do kosza na śmieci. W kuchni zaś przypomniała
sobie, że obiecała posmarować Randowi plecy. Na samą tę myśl
zaschło jej w gardle. Serce zaczęło walić jej młotem, a pot wystąpił na
czoło. Co ma zrobić? Modlić się w duchu, aby zapomniał o maści?
Wymknąć się, udając, że jej również wyleciało to z głowy? Zachować
się nieodpowiedzialnie, tchórzliwie?
Nie, gryzłyby ją straszliwe wyrzuty sumienia. A zatem musi
stawić czoło wyzwaniu: dotknąć Randa i nie dać niczego po sobie
poznać. Zdobywszy się odwagę, wróciła do sypialni.
Rand siedział na brzegu łóżka, ze stopami wspartymi o podłogę.
Patrząc na niego, uzmysłowiła sobie, że specjalnie zmienił pozycję
wtedy, gdy nie było jej w pobliżu; nie chciał, aby widziała, jak
niezdarnie się rusza, jak bardzo się męczy i krzywi z bólu. Doceniała
to, że nie rozczulał się nad sobą i nie próbował wzbudzić w niej
litości.
- Maść leży tam - powiedział, wskazując brodą na komodę stojącą
bliżej drzwi.
Czyli jednak nie zapomniał. Lucy wzięła tubkę.
- Tylko nie wstawaj - powiedziała, widząc, że Rand chce się
podnieść. - Uklęknę za tobą.
- W porządku. Ty tu rządzisz.
Weszła na łóżko, ostrożnie zajmując pozycję. Starała się nie
wykonywać żadnych gwałtowniejszych ruchów, żeby nie sprawić
Randowi jeszcze większego bólu.
- Odwiąż pasek szlafroka, a ja zajmę się resztą.
Musiało to zabrzmieć dość sugestywnie i dwuznacznie, bo
usłyszała niski, gardłowy śmiech. Dopiero po chwili Rand wykonał
polecenie. Zsunęła mu z ramion szlafrok, tak jak wcześniej koszulę.
Smaruj i nie podniecaj się, nakazała sobie w myślach. Otworzywszy
tubkę, wycisnęła na dłoń odrobinę maści.
- Możesz poczuć chłód - ostrzegła Randa. Głos miała lekko
ochrypły i zasapany. - Gdzie smarować?
- Mniej więcej na wysokości łopatek.
Potarła dłonie, żeby rozprowadzić maść, po czym przytknęła je do
pleców. Nie myliła się. Miał twarde umięśnione ciało pokryte gładką
jak aksamit skórą.
- Uprzedź, gdyby cię bolało - powiedziała, starając się oczyścić
umysł z wszelkich niepożądanych myśli i skupić wyłącznie na
medycznej stronie masażu.
- Nie będzie - zapewnił ją. - Masz delikatny dotyk.
Nie było po nim widać najmniejszych oznak bólu. Siedział prosto,
cierpliwie poddając się kolistym ruchom jej dłoni. Jeśli ktokolwiek
cierpiał, to raczej Lucy. Podziwiała z bliska każdy centymetr jego
pleców, dotykała je, masowała, a jednocześnie musiała udawać, że nic
się nie dzieje. Z trudem wciągała powietrze, serce waliło jej mocno,
jakby głośnym biciem chciało przekazać światu jakąś wiadomość,
krew pulsowała jej w skroniach.
Choć rozprowadziła już całą maść, gładziła dalej plecy Randa,
podziwiając ich piękny kształt! W końcu uświadomiła sobie, że to, co
robi, nie ma nic wspólnego z udzielaniem pomocy choremu, natomiast
ma wiele wspólnego z własną przyjemnością.
- No dobrze - oznajmiła, pokonując instynkt, który mówił jej, aby
się nie przejmowała, aby kontynuowała masaż, gładziła silne mięśnie,
kark... - Chyba starczy.
Zmusiła się, aby otrząsnąć się z marzeń i wrócić do
rzeczywistości.
- Dziękuję.
Czy jej się wydawało, czy głos Randa naprawdę brzmiał inaczej,
bardziej ochryple? Ale może to kwestia pozycji siedzącej? Może
sprawiała Randowi dodatkowy ból? Lucy zsunęła się z łóżka i
podeszła do szafki nocnej, udając, że chce zobaczyć, czy Rand ma
wszystko, czego może potrzebować, a w rzeczywistości usiłując
zapanować nad własnymi emocjami.
- Lekarstwa masz, wodę do popicia też. Telefon stoi obok; w razie
czego możesz dzwonić, nie wstając z łóżka. Przynieść ci coś z kuchni,
zanim wyjdę?
Przez chwilę milczał. Czuła jednak, jak świdruje ją wzrokiem.
- Nie, niczego więcej nie potrzebuję - rzekł wreszcie.
Tak, jego głos zdecydowanie brzmiał inaczej. Nagle Rand
zacisnął ręce na jej ramieniu, jakby chciał ją powstrzymać przed
wyjściem.
- Dzięki, Lucy. Za wszystko.
- Drobiazg - odparła, odwracając się. Nie mogła dłużej unikać
jego spojrzenia.
Oczy Randa odzwierciedlały jego inteligencję i siłę. Ale było w
nich coś jeszcze. Coś, do czego ona przyczyniła się swoim masażem.
Wtem przesunął rękę wyżej, objął Lucy za szyję, po czym delikatnym,
lecz stanowczym ruchem przyciągnął ją do siebie i przywarł ustami do
jej ust.
Dzisiejszy pocałunek nie był lekkim muśnięciem, z całą
pewnością nie był też wyrazem wdzięczności ani podziękowania. Był
prawdziwym pocałunkiem. Gorącym, namiętnym, zmysłowym. Lucy
zakręciło się w głowie, po krzyżu przebiegł ją dreszcz. Była gotowa
zapomnieć o otaczającym świecie, pogrążyć się w rozkoszy.
Wreszcie Rand odsunął się i popatrzył jej głęboko w oczy.
- Jesteś niezwykłą kobietą - rzekł cicho.
- Muszę już iść.
Jak trudno było jej wypowiedzieć te słowa! Walczyła sama z
sobą; rozum kazał jej natychmiast skierować się do drzwi, a serce
domagało się więcej pocałunków. Więcej pieszczot. Więcej
wszystkiego.
Rand skinął potakująco głową. Wciąż spoglądając Lucy w oczy,
bawił się kosmykami włosów, które opadały jej na szyję. Dopiero po
dłuższej chwili zabrał rękę, a raczej zaczął ją przesuwać, wolnym,
leniwym ruchem, aż doszedł do nadgarstka.
- Frank czeka na dole - oznajmił z nutą żalu w głosie.
- O której chcesz mnie jutro?
Niezbyt fortunny dobór słów. Lucy uświadomiła to sobie, kiedy
zobaczyła ten sam co przedtem łobuzerski uśmiech na twarzy Randa.
- Dla własnego bezpieczeństwa lepiej, abyś nieco inaczej
formułowała takie pytania - zażartował, ale zaraz spoważniał. - Może
o dziewiątej? Nie mam pojęcia, w jakim będę rano stanie ani ile czasu
zajmie mi poranna toaleta. Na wszelki wypadek weź klucze i otwórz
sobie drzwi, gdybym długo nie reagował na dzwonek.
- W porządku. Będę o dziewiątej.
- Pozdrów ode mnie Maksa. I przeproś go, że tak długo cię dziś
trzymałem.
- Pozdrowię. Mam nadzieję, że zdołasz zasnąć.
- Ja też.
Nie ruszyła się z miejsca. Nie potrafiła. Chociaż raz po raz
powtarzała sobie w myślach, że powinna, zanim będzie za późno.
Zanim straci resztki samokontroli i zrobi coś, czego będzie później
żałować.
- No, leć - powiedział Rand, jakby czytał w jej myślach i chciał ją
uratować przed popełnieniem głupstwa. - Może jeszcze zdążysz
przeczytać Maksowi bajkę na dobranoc.
Sukces. Wreszcie udało jej się przerwać kontakt wzrokowy.
Uśmiechnąwszy się na pożegnanie, wybiegła z sypialni. Z salonu
zabrała swój płaszcz, torebkę i klucze do mieszkania Randa. Jadąc na
dół windą, znów wróciła myślami do sypialni i pocałunku, który
rozbudził w niej tyle emocji i głęboko skrywanych pragnień.
Kiedy drzwi się rozsunęły, jedno wiedziała ponad wszelką
wątpliwość: gdyby nie wypadnięty dysk i ból, który dokuczał
Randowi przy każdym ruchu, prawdopodobnie doszłoby dziś do
czegoś więcej. Twierdziła, że nie chce się z nikim wiązać, że
mężczyźni jej nie interesują. Ale sądząc po tym, co dziś czuła, chyba
nie miałaby siły upierać się przy swoich wcześniejszych
przekonaniach.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Powiedziała Frankowi, żeby się rano po nią nie fatygował.
Mieszkali z Randem w tej samej dzielnicy, ich domy dzieliła
odległość trzech, najwyżej czterech kilometrów. W tej sytuacji
pojedzie własnym samochodem. A przy okazji podrzuci Maksa do
przedszkola.
Ucieszyła się, widząc, że to, co Sadie mówiła, jest prawdą - w
ciągu zaledwie paru dni jej syn zaprzyjaźnił się z wieloma dziećmi.
Ledwo dojechali na miejsce, dwóch chłopców podbiegło przywitać się
z Maksem. W trójkę ruszyli raźno przed siebie, Lucy za nimi.
- Przyjadę po ciebie kilka minut po piątej! - zawołała za synem.
Maks obejrzał się przez ramię i pomachawszy matce na
pożegnanie, znikł w sali gimnastycznej, Lucy zaś weszła do biura,
żeby wpisać syna do zeszytu, w którym każdego dnia notowano
obecność dzieci.
Kiedy parę minut przed dziewiąta Lucy zajechała przed budynek
Randa, portier już na nią czekał. Otworzył szeroko drzwi, zanim do
nich doszła, i serdecznie ją powitał. Wszystko było dobrze, dopóki nie
wsiadła do windy. Wówczas spokój, jaki od rana starała się zachować,
prysł.
Odkąd opuściła mieszkanie Randa, bez przerwy dumała nad ich
wczorajszym pocałunkiem. Nie wiedziała, co go mogło sprowokować.
Bo z poprzednim pocałunkiem sprawa była stosunkowo prosta. W ten
sposób Rand chciał wyrazić swoją wdzięczność za pomoc, jaką mu
okazała. Ale wczoraj...
Wczorajszy pocałunek nie wyrażał wdzięczności. Wyrażał
pożądanie. Dlatego Lucy nie była pewna, jak się dziś zachować.
Wiedziała, że nie powinno było do niego dojść. Że ona, Lucy, nie
powinna była do niego dopuścić. I co jak co, ale nie powinna go
ciągle odtwarzać w pamięci, przeżywać na nowo niczym nastolatka,
której marzenie się spełniło. Bo przecież nie marzyła o pocałunku. Nie
marzyła o tym, aby jakiś atrakcyjny, elegancki mężczyzna zawrócił jej
w głowie.
Była realistką, zawsze twardo stąpała po ziemi. Jeśli miała
marzenia, głównie dotyczyły one Maksa: pragnęła być dobrą matką,
wychować syna na mądrego, uczciwego człowieka, który osiągnie w
życiu wiele sukcesów. Chciała również mieć liczne grono przyjaciół,
na których zawsze można liczyć. I chciała podróżować: z Maksem, z
Sadie, z grupą przyjaciół.
A miłość? Tak, miłość też była czymś, czego pragnęła, ale nie
teraz. Później. Kiedy Maks się usamodzielni i wyfrunie z domu.
Wtedy, owszem, chciałaby poznać dojrzałego, inteligentnego
mężczyznę, człowieka odpowiedzialnego, rozważnego, który w
młodości się wyszumiał i teraz pragnął ustatkować.
Nie marzyła o szalonej miłości pełnej wzlotów i upadków; raczej
o ciepłym, spokojnym związku. Wolałaby, aby ją i jej partnera łączyły
wspólne zainteresowania, podobne wartości i światopogląd; wolałaby,
aby obojgu odpowiadał ten sam styl życia, aby cenili te same rzeczy -
spokój, bezpieczeństwo, przyjaźń. Właśnie tak to sobie wyobrażała.
Ani razu nie widziała siebie w roli zapracowanej samotnej matki,
która bez zastanowienia, pod wpływem impulsu, rzuca się w ramiona
takiego mężczyzny jak Rand Colton. Mężczyzny, który nigdy nie
narzekał na brak damskiego towarzystwa i który wyraźnie dał jej do
zrozumienia, że w jego życiu nie ma miejsca na kobietę z dzieckiem.
Mimo to wczoraj się z nim całowała. A dziś nie ma pojęcia, jak
się zachować. Czy powiedzieć mu, że popełnili wczoraj błąd? Że nie
chce, aby taka sytuacja kiedykolwiek się powtórzyła? Że jeżeli on
jeszcze raz ją pocałuje, wówczas ona będzie zmuszona zrezygnować z
prący w kancelarii? I już nigdy więcej się nie zobaczą?
Czy jednak nie byłoby to zbyt dramatyczne? Może Rand popatrzy
na nią, jakby spadła z księżyca? Może zdziwi się, powie, że przecież
nic się nie stało, najlepiej o wszystkim zapomnieć?
Zapomnieć? Nie umiałaby zapomnieć ani o tak namiętnym
pocałunku, ani o tak wspaniałym mężczyźnie. Wystarczyło kilka
sekund w jego ramionach, aby nogi miała jak z waty i płonęła żądzą.
Pragnęła go jak nikogo dotąd. Najlepiej zapomnieć? Łatwo
powiedzieć.
Z drugiej strony, przemknęło Lucy przez myśl, kiedy winda
zatrzymała się na ósmym piętrze, Rand dostał wczoraj mnóstwo
najprzeróżniejszych leków. Może dlatego ją pocałował? Może będąc
pod wpływem proszków, nie bardzo kontrolował to, co robi? Może
pocałunek absolutnie nic nie znaczył? Może Rand nawet o niczym nie
będzie dziś pamiętał?
Ta wersja najbardziej przypadła jej do gustu. Jeśli nie pamiętał
pocałunku, po co miała mu go przypominać? Rozsądniej będzie całą
sprawę pominąć milczeniem. Wiedziała, że wybiera najmniej bolesną
opcję. Aby jakoś zrekompensować własne tchórzostwo, obiecała
sobie, że nigdy więcej nie pocałuje Randa. Bez względu na to, jak
strasznie by tego chciała.
W końcu wiele było takich rzeczy, których sobie odmawiała. Na
śniadanie, na przykład, nie jadła lodów śmietankowych posypanych
wiórkami czekoladowymi, choć często miała na nie ochotę, w środku
nocy nie chrupała batonów orzechowych, a na urodziny nie kupowała
sobie butów za pięćset dolarów.
Unikała też mężczyzn, którzy chcieli zburzyć ład, jaki wreszcie
zaprowadziła w swoim życiu, oraz odsunąć ją od syna, a tym samym
wyrządzić im obojgu krzywdę. Postanowiła więc, że nie będzie
żadnych więcej pocałunków z Randem Coltonem. Nie i już.
Wsuwając klucz do zamka, modliła się w duchu, aby wczorajszy
wieczór okazał się dla Randa jedynie mglistym wspomnieniem.
- To ja! - zawołała, wchodząc do mieszkania.
Spodziewała się usłyszeć ciszę lub słabe „Dzień dobry" z sypialni.
Zamiast tego dobiegł ją normalny, rześki głos:
- Jestem w kuchni!
Zdjęła płaszcz i powiesiła go wraz z torebką na wykonanym w
stylu art deco wieszaku z kutego żelaza, który stał w holu. Następnie
obciągnęła sweter. Miała na sobie czarne spodnie i czerwony golf. Nie
była pewna, jak się ubrać, ale doszła do wniosku, że może dziś
zrezygnować z kostiumików, jakie normalnie wkładała do pracy. Co
innego praca w biurze, a co innego w domu. Zdecydowała się na strój
sportowy.
Ale kiedy zajrzała do kuchni i zobaczyła Randa w spodniach od
piżamy oraz rozpiętym szlafroku, poczuła, że wciąż jest zbyt
wystrojona. Stał przy zlewie, napełniając wodą dzbanek od kawy.
Potem wolno się obrócił. Lucy z wrażenia zaschło w gardle. Wykonał
bowiem obrót całym ciałem, wyraźnie unikając nawet najmniejszego
skrętu tułowia. Jej oczom ukazał się płaski brzuch oraz szeroka, lekko
owłosiona klatka piersiowa przechodząca w silne ramiona. Jakby tego
było mało, twarz Randa ocieniał poranny zarost, a włosy miał
rozczochrane, jakby przez całą noc uprawiał seks.
Żaden szef, pomyślała Lucy, nie powinien narażać swojej
sekretarki na takie widoki, a potem oczekiwać, że będzie zdolna
skupić się na pracy. Praca bowiem była ostatnią rzeczą, jakiej chciała
się teraz poświęcić. Lucy instynktownie czuła, że najwięcej wysiłku
będzie ją dziś kosztowało dotrzymanie obietnicy, którą dała sama
sobie. Bo najbardziej w świecie pragnęła podejść do Randa, zarzucić
mu ręce na szyję i kontynuować to, co wczoraj przerwali.
Z trudem się pohamowała.
- Dzień dobry.
- Dzień dobry, Lucy.
Zmierzył ją wzrokiem od stóp do głów. Miała wrażenie, że w jego
oczach widzi uznanie, może nawet pochwałę. Ale kiedy podniósł rękę
do jej upiętych w kok włosów i błysnął zębami w uśmiechu,
pomyślała sobie, że chyba nie podoba mu się jej fryzura. Nie
wiedziała dlaczego. Bądź co bądź, czesała się dokładnie tak samo od
pierwszego dnia, kiedy go poznała.
Jednakże widząc oznakę niezadowolenia na twarzy Randa, miała
ochotę wyciągnąć klamrę i potrząsnąć głową, tak by włosy mogły
swobodnie opaść jej na ramiona. Powstrzymała ten odruch.
- Jak się czujesz? - spytała.
- Jako tako. Środki przeciwbólowe za bardzo otępiają mi umysł,
więc biorę połowę dawki. Tyle, żeby nie chodzić z bólu po ścianach.
Nie chciał jednak dłużej rozmawiać o swoim samopoczuciu, bo na
moment zamilkł, po czym zmienił temat.
- Podyktowałem do magnetofonu kilka listów. Trzeba je przepisać
na komputerze, wydrukować i wysłać. Ale najważniejszy jest ten
anonimowy list do mojej rodziny w sprawie Emily. Boję się, że
gdybym sam go napisał, nieopatrznie mógłbym się czymś zdradzić,
więc lepiej będzie, jeśli ty to zrobisz. Czyli zacznij od tego, a ja w tym
czasie wezmę prysznic, a potem przygotuję pozwy do sądu. Później
poproszę cię, abyś je również przepisała i wydrukowała.
Nie wiem, czy uda nam się skończyć do południa, ale popołudnie
chciałbym poświęcić na szukanie w Internecie informacji o
przeszłości mojej matki. Kiedy Emily ponownie zadzwoni, wolałbym
móc jej coś powiedzieć. Oczywiście za tę dodatkową pracę
dodatkowo cię wynagrodzę. A resztą dzisiejszych spraw zajmiemy się
jutro.
- Dobrze - zgodziła się Lucy.
Miała nadzieję, że dzięki pracy uda jej się skierować myśli na
inne tory.
- Nie obrazisz się, że będę pracował na leżąco? W gabinecie, ale
wyciągnięty na kanapie? Niestety, moje plecy wciąż bardzo nie lubią
pozycji siedzącej.
- Nie przejmuj się mną... Przygotować ci śniadanie, kiedy
będziesz brał prysznic?
- Dzięki, ale zjadłem kilka grzanek, żeby nie łykać leków na pusty
żołądek - odparł. - Po prostu nalej nam po kubku kawy.
Po tych słowach znikł w łazience.
Lucy przeszła do gabinetu, próbując pohamować wyobraźnię.
Starała się nie myśleć o tym, jak Rand zrzuca szlafrok, zdejmuje
spodnie od piżamy, staje nagi pod strumieniem wody, a dzieli ich
zaledwie ściana. Starała się, ale... Ale widziała przed oczami jego
postać... O rany, westchnęła; czekał ją bardzo ciężki dzień.
Wykazując maksimum silnej woli, skupiła się na czymś innym.
Włączyła jeden z dwóch komputerów, zaczęła planować zajęcia na
najbliższe godziny i rozmyślać o tym, co naprawdę jest dla niej ważne
- na przykład Maks.
Pomogło. Kiedy Rand wrócił do gabinetu, ogolony, uczesany,
ubrany w spodnie od dresu i bawełnianą bluzę z napisem „Harvard",
w której wyglądał równie znakomicie, jak w eleganckim garniturze,
kubek z kawą stał na stoliku przed kanapą. Obok kubka leżał krótki
list do Coltonów informujący ich o tym, że Emily nie została
porwana; czuje się dobrze, nie grozi jej żadne niebezpieczeństwo i
wróci do domu najszybciej, jak to będzie możliwe.
- Doskonale - oznajmił Rand po przeczytaniu listu.
- Zadzwoniłam do przyjaciółki i wyjaśniłam jej, co ma zrobić,
kiedy dostanie przesyłkę. Zadzwoniłam również do poczty kurierskiej,
żeby przysłali kogoś po odbiór listu. Uznałam, że tak będzie szybciej
niż zwykłą pocztą, a tobie chyba zależy na czasie...?
- Jesteś jasnowidzem, Lucy - rzekł.
Ostrożnie wyciągnął się na kanapie, opierając głowę o niewielką
podpórkę, tak by mógł popijać kawę i widzieć, co zapisuje w notesie.
Zabrali się do pracy. W ciszy i skupieniu wykonywali najpilniejsze
obowiązki. Pisanie listów było nudnym zajęciem, o wiele ciekawszym
okazało się to, do czego przystąpili po południu: zbieranie informacji
o przeszłości Meredith Colton, z domu Portman.
- Większość dokumentów jest jawna - wyjaśniła Lucy. Siedziała
przy biurku, twarzą do komputera, Rand zaś wciąż leżał. - Oczywiście
nie znaczy to, że sama mogę połączyć się z systemem informacyjnym
danej instytucji i uzyskać potrzebne wiadomości. Wystarczy jednak
zwrócić się z prośbą o informacje; na ogół nie czeka się długo.
Właśnie z prośbą o informacje na temat twojej mamy zwróciłam
się w poniedziałek wieczorem, po naszej rozmowie, do kilku urzędów.
Wczoraj po przyjściu do domu sprawdziłam, czy nie nadeszła
odpowiedź. Kiedy w nadesłanym akcie urodzenia zobaczyłam, że
twoja mama ma siostrę bliźniaczkę, poprosiłam również o wszystkie
informacje dotyczące jej siostry. Nie masz mi tego za złe, co? Bo
wiesz, pomyślałam sobie, że skoro Emily upiera się, że widziała
dwie....
- Poczekaj - przerwał jej Rand. - O czym ty mówisz? O jakiej
bliźniaczce?
- Z dokumentów wynika, że twoja babka powiła w odstępie paru
minut dwie dziewczynki. Nie wiedziałeś?
- Pierwsze słyszę. Nikt mi nigdy o tym nie wspominał. Jesteś
pewna?
Lucy wydrukowała odpowiedź, którą otrzymała z urzędu stanu
cywilnego, i podała ją Randowi. Oprócz daty urodzin Meredith
Portman figurowała tam informacja o Patsy Portman, która urodziła
się tym samym rodzicom co Meredith, tego samego dnia i w tym
samym szpitalu. Meredith była starsza od siostry o pięć minut.
- Dlaczego od razu mi o tym nie powiedziałaś? - zdziwił się Rand.
- Bo wydawało mi się, że wiesz. Twoja matka naprawdę nigdy nie
mówiła, że ma siostrę bliźniaczkę?
- Nigdy. A może ta siostra nie żyje? Może zmarła wkrótce po
urodzeniu? Albo została oddana do adopcji? Może Meredith sama o
niej nie słyszała?
- Poprosiłam o wszystkie dostępne informacje dotyczące Meredith
i Patsy Portman - odparła Lucy. - Obie w wieku szesnastu lat
otrzymały prawo jazdy. Na obu prawach jazdy widniał ten sam adres.
Z tego wniosek, że mieszkały w jednym domu. Twoja matka, Rand,
nie mogła nie wiedzieć o istnieniu siostry.
- Ale co się z nią stało? Z tą Patsy?
Nie spodziewała się, że to ona będzie musiała udzielić mu tej
odpowiedzi. Sądziła, że Rand dokładnie zna historię Patsy i po prostu
woli o niej nie mówić.
- Patsy Portman ma przeszłość kryminalną - rzekła Lucy. - Byłam
pewna, że o wszystkim wiesz. Że nie wspomniałeś o siostrze swojej
mamy, bo rodzina się jej wstydzi i...
- Rany boskie! Przeszłość kryminalną? Dlaczego nigdy nie... Co
ma na sumieniu?
Lucy czuła się jak posłaniec, który przynosi niedobre wieści.
- W wieku osiemnastu lat zamordowała niejakiego Ellisa
Mayfaira.
- Chcę wiedzieć wszystko na ten temat! Gdzie można by zdobyć
jakieś informacje?
- W gazetach z tamtego okresu. Gazety powinny być dostępne na
mikrofilmie. Może uda mi się namówić kogoś w bibliotece, żeby
przefaksował nam kopie.
- Spróbuj.
Następną godzinę Lucy poświęciła na rozmowę z bibliotekarką z
Kalifornii. Na szczęście trafiła na osobę niezwykle uczynną, która
obiecała wyszukać wszystkie artykuły na temat zabójstwa sprzed
ponad trzydziestu lat. Rand zasnął. Kiedy faksy zaczęły nadchodzić,
wciąż spał. Ponieważ szum maszyny go nie obudził, Lucy pierwsza
przeczytała materiały dotyczące siostry bliźniaczki Meredith Colton.
Z otrzymanych informacji wynikało, że jako młoda dziewczyna
Patsy Portman była niezrównoważona psychicznie, cierpiała na
depresje, miewała huśtawki nastroju. Jej matka, zaniepokojona
zachowaniem córki, usiłowała jej pomóc. Bezskutecznie. Patsy rzuciła
szkołę - nauka zupełnie jej nie interesowała; kilka też razy uciekała z
domu.
Podobno w 1967 roku zaszła w ciążę z Ellisem Mayfairem,
mężczyzną żonatym i sporo od niej starszym. Mayfair nalegał na
aborcję. Patsy odmówiła; ukrywała ciążę przed wszystkimi, nawet
własną rodziną. Kiedy nadszedł czas rozwiązania, wynajęła pokój w
motelu. Tam urodziła córkę, której dała na imię Jewell. Mayfair
pomagał jej przy porodzie. Kiedy Patsy zasnęła, zmęczona wysiłkiem,
Mayfair zabrał gdzieś dziecko i je ukrył.
Po przebudzeniu młoda matka poprosiła kochanka, by podał jej
córkę. Wtedy Mayfair oznajmił, że niemowlę zmarło. Patsy nie
uwierzyła. Wierciła mu dziurę w brzuchu tak długo, aż w końcu
przyznał, że sprzedał dziecko jakiemuś lekarzowi, który pośredniczył
w tajnych adopcjach. Patsy wpadła w furię i zaatakowała go. Najpierw
roztrzaskała mu na głowie lampę, potem raz po raz wbijała mu w pierś
nożyczki, którymi wcześniej przecięła pępowinę. Zadźgała go na
śmierć.
Niedługo później na miejsce zbrodni przybyła Meredith. Ale
ponieważ zjawiła się w motelu kilka minut przed policją, Patsy
postanowiła to wykorzystać. Zeznała w sądzie, że Meredith wpadła do
pokoju w trakcie jej awantury z Mayfairem, i że to ona go zabiła.
Zabiła, zanim Mayfair zdołał zabić ją, Patsy. Meredith wszystkiemu
zaprzeczyła. Żadne też ślady czy dowody nie wskazywały na jej winę.
W tej sytuacji sąd uznał, że winną spowodowania śmierci Mayfaira
jest Patsy Portman i skazał ją na karę dwudziestu pięciu lat w
więzieniu stanowym w Kalifornii.
Lucy podniosła wzrok znad kartek, sprawdzając, czy Rand się nie
obudził. Ponieważ wciąż drzemał, zaczęła czytać artykuł napisany w
rocznicę śmierci Mayfaira. Artykuł zaczynał się od krótkiego
wywiadu z odsiadującą wyrok Patsy, która nie mogła przeboleć utraty
dziecka. Dziennikarz przeprowadzający wywiad uważał, że miała
wręcz obsesję na tym punkcie i że ta obsesja doprowadziła ją na skraj
szaleństwa.
Patsy nie posiadała się z wściekłości, że siostra nie wzięła winy na
siebie. Gdyby Meredith - dobra studentka i wzorowy obywatel -
powiedziała w sądzie, że zabiła Ellisa Mayfaira nieumyślnie, próbując
ratować swoją siostrę bliźniaczkę, wówczas żadna z nich nie trafiłaby
za kratki. Ale nie! Porządna, prawdomówna Meredith odmówiła! Nie
poszła siostrze na rękę.
Patsy była również zła na matkę, Ednę Portman, że nie wywarła
presji na Meredith. „Ale oczywiście ona by tego nigdy nie zrobiła.
Moja kochana mamuśka nie chciała ryzykować; jeszcze by jakaś
krzywda spotkała jej najpiękniejszą, najcudowniejszą córunię. Mną
się nie przejmowała; druga córka niech gnije w więzieniu".
Dziennikarz najwyraźniej nie bardzo wierzył w uczciwość i
prawdomówność Patsy, gdyż postanowił przeprowadzić własne
dochodzenie. Ustalił, że Meredith przybyła na miejsce zbrodni, gdy
było już po wszystkim. Przekonał się również, że pani Portman robiła
absolutnie wszystko, by pomóc swojej córce. Niemal sama siebie
doprowadziła do bankructwa.
Oprócz tego dowiedział się, że - na prośbę Patsy - Meredith z
Edną, która została prawie całkiem bez pieniędzy, dosłownie stawały
na głowie, by odnaleźć małą Jewell. Od strażników w więzieniu
usłyszał, że kiedy siostra z matką poinformowały Patsy o swoim
niepowodzeniu, Patsy znów wpadła w szał; obrzuciła je stekiem
wyzwisk i oznajmiła, że nie chce ich więcej oglądać na oczy. Od tego
czasu konsekwentne odmawiała podejścia do telefonu, kiedy do niej
dzwoniły, nie pojawiała się w sali widzeń, kiedy przyjeżdżały do
więzienia, kazała odsyłać z powrotem ich listy; słowem, odcięła się od
rodziny.
Kiedy dziennikarz spytał o to podczas kolejnego wywiadu, Patsy
oznajmiła: „To prawda; wyrzekłam się matki i siostry. Myślę
wyłącznie o mojej kochanej Jewell; na niczym innym nie potrafię się
skupić. Wierzę, że moja mała kruszynka żyje. Mam jedynie nadzieję,
że trafiła do dobrych ludzi. W głębi serca ona na pewno wie, że ją
kocham i czekam niecierpliwie na dzień, kiedy mnie stąd wypuszczą,
abym mogła ją odnaleźć".
Na zakończenie artykułu dziennikarz zacytował swoją rozmowę z
Edną Portman. Matka osadzonej stwierdziła, że jest zrozpaczona z
powodu tego, co się wydarzyło i bardzo martwi się o Patsy, ale martwi
się również o to, w jaki sposób ten skandal wpłynie na życie Meredith.
Dała dziennikarzowi do zrozumienia, że właśnie z powodu troski o
Meredith nie będzie udzielać więcej wywiadów na temat morderstwa.
Zanim jeszcze artykuł ukazał się w druku, pani Portman i
Meredith wyjechały z miasta; przypuszczalnie przeprowadziły się
gdzieś, gdzie nikt ich nie znał, aby tam rozpocząć nowe życie. Bez
Patsy.
- Założę się, że dlatego babka z mamą zamieszkały w Sacramento
- powiedział Rand, kiedy obudził się i przeczytał nadesłane faksem
materiały. - Nie chodziło wyłącznie o studia mamy. I założę się, że
babka przekonała mamę, aby nikomu nie mówiła o Mayfairze. Bo
ściągną na siebie odium, którego nigdy się później nie pozbędą.
Dlatego nikt z nas nawet nie słyszał o ciotce Patsy.
- Pewnie masz rację - przyznała Lucy. - Ale trudno się im dziwić.
Zwłaszcza jeśli faktycznie zrobiły wszystko, aby pomóc Patsy, a ona
uznała, że nie chce mieć z nimi nic wspólnego. To nie one się od niej
odwróciły. To ona się ich wyrzekła. W tej sytuacji mądrze postąpiły,
decydując się na wyjazd, na zmianę środowiska. Musiały zamknąć
jeden etap swojego życia, aby rozpocząć nowy. Nie było sensu
opowiadać wszem wobec o tym, co się wydarzyło.
- No dobrze, ale pozostaje pytanie, czy i jaki to ma związek z
teraźniejszością. Z tym, co się obecnie dzieje w mojej rodzinie.
- Dziennikarz kilka razy wspomina, że Meredith i Patsy to
bliźniaczki jednojajowe. Pisze, że gdyby Patsy miała na sobie
normalne ubranie, a nie więzienny strój, nikt by ich nie odróżnił.
- Zgoda. Ale pomiędzy ostatnim artykułem w gazecie a
wypadkiem samochodowym z udziałem mamy i Emily minęło wiele
lat. Mam uwierzyć, że Patsy jakimś cudem odnalazła Meredith, po
czym spowodowała wypadek i podstępnie zamieniła się z nią na
życie? Gdzie tu logika?
- Nie wydaje mi się, aby Patsy kiedykolwiek kierowała się logiką
czy rozumem - zauważyła Lucy.
- Fakt - przyznał Rand. - Ale nawet jeśli podszyła się lub nadal
podszywa pod moją mamę, prędzej czy później ktoś by się
zorientował. Przecież to niedorzeczne. Takie rzeczy zdarzają się tylko
na kiepskich filmach.
- Na ogół widzimy to, co chcemy widzieć. To, w co wierzymy.
Jeżeli Patsy spowodowała wypadek i zajęła miejsce twojej mamy, a
nikt się nie zorientował, to znaczy, że wciąż są podobne jak dwie
krople wody. Jednak sam przyznałeś, że od czasu wypadku charakter
Meredith bardzo się zmienił. Może to wcale nie charakter się zmienił?
Może to ją podmieniono? Może Emily ma rację, upierając się, że ktoś
obcy wcielił się w postać Meredith?
- To jakaś totalna bzdura... Ale dobrze, przyjmijmy tę wersję. W
takim razie gdzie jest moja mama? Co Patsy z nią zrobiła?
Lucy wolała nie udzielać odpowiedzi, bała się bowiem, że matkę
Randa spotkało to najgorsze. Jeśli Patsy Portman nie zawahała się
przed spowodowaniem wypadku, jeśli posunęła się tak daleko, aby
zamienić się z siostrą na życie, jeśli wcześniej popełniła już jedno
morderstwo... co by ją powstrzymało przed popełnieniem kolejnego?
Meredith Portman Colton powinna była zginąć razem z Emily w
wypadku; skoro jednak nie zginęła, czy nie należało jej uśmiercić
zaraz po nim? To było jedyne sensowne wytłumaczenie, ale Lucy nie
chciała tego mówić Randowi. Ile razy można być posłańcem
przynoszącym złe wieści? Rand, dumając nad artykułem, nawet nie
zwrócił uwagi na to, że Lucy milczy.
- Masz słuszność - powiedział po chwili. - Jeśli Patsy odnalazła
swoją siostrę, jeśli doprowadziła do wypadku na drodze, jeżeli
postanowiła zamienić się z Meredith na życie, to by tłumaczyło,
dlaczego Emily upiera się, że widziała „dwie mamusie". - Zmarszczył
czoło. Po chwili kontynuował: - Ale to by również znaczyło, że osoba,
którą latami uważałem za moją mamę, wcale nią nie jest.
- I że Emily ma rację, obawiając się o swoje życie - podsumowała
cicho Lucy. - Jest jedynym świadkiem „podmiany".
To właśnie najbardziej Randa niepokoiło. Chmurząc czoło,
ostrożnie wstał z kanapy i zaczął przemierzać salon.
- A zatem ktoś naprawdę mógł próbować zabić Emily.
- Przerażająca myśl.
- Owszem, ale równie przerażające jest to, że przez cały ten czas
Emily znała prawdę, a nikt z nas jej nie wierzył. Jak również to, że nie
wiemy, co się stało z naszą matką i czy w ogóle żyje. - Z jego głosu
przebijał strach.
Lucy widziała, z jak wielkim trudem Rand usiłuje zachować
spokój. Cała ta historia mocno nim wstrząsnęła.
- Co zrobisz? - spytała.
Stanął i popatrzył jej w twarz.
- Dobre pytanie. Nie spodziewałem się, że coś znajdziemy. Kiedy
Emily powiedziała mi, że ktoś wdarł się w nocy do jej sypialni i chciał
ją zabić, myślałem, że przesadza. Sądziłem, że to był zwykły złodziej,
który włamał się po łup, a nie wynajęty morderca. Nie przyszło mi do
głowy, że badając przeszłość Meredith, na cokolwiek trafimy. -
Przeczesał ręką włosy. - Myślałem, że kiedy Emily znów zadzwoni,
będę mógł jej powiedzieć, że wszystko sprawdziłem, uspokoić ją,
przekonać, żeby wróciła do domu, bo nikt nie czyha na jej życie.
Wyjaśnić jej, że wtedy, przed laty, przeżyła szok, miała jakieś dziwne
przywidzenia. Ale teraz...
Znów zaczął krążyć po pokoju, od okna do drzwi i z powrotem do
okna, jakby chciał wydeptać w podłodze ścieżkę.
- Informacje, które zdobyliśmy, rzucają na wszystko nowe
światło. I zdają się potwierdzać wersję Emily. Myślę, że to nas
przerasta. Że żadnych odpowiedzi na nasze pytania czy wątpliwości
nie znajdziemy w Internecie. Trzeba zwrócić się do fachowca.
- Tak będzie najlepiej - przyznała Lucy.
- Do kogoś, kto zbada całą sprawę dyskretnie, ale szczegółowo.
Chodzi o to, aby nie wzbudzić niczyich podejrzeń. Niech czujność
złoczyńców pozostanie uśpiona.
- Słusznie - poparła go Lucy.
Ku jej radości, Umysł Randa znów funkcjonował sprawnie.
- Mam przyszywanego kuzyna... - Rand zatrzymał się przy oknie i
spojrzał na dziedziniec za budynkiem. - Austin McGrath był
gliniarzem w Portland; odszedł z policji, żeby założyć własną agencję
detektywistyczną. Myślę, że warto się z nim skontaktować. Niech
postara się dowiedzieć, gdzie obecnie przebywa Patsy Portman. Może
wcale nie mieszka w domu mojego ojca, udając jego żonę, a moją
matkę. Może wyszła za mąż i wiedzie szczęśliwe życie, na przykład
gdzieś w Cleveland.
Wyrażał na głos swoje pragnienia, ale to byłoby za piękne,
pomyślała posępnie Lucy.
- Austin świetnie się do tego nadaje - ciągnął Rand. - Zna się na
swojej robocie. Poza tym można liczyć na jego dyskrecję. Tak,
poczuję się znacznie lepiej, wiedząc, że sprawa jest w rękach
fachowca.
- Chcesz, żebym wykręciła jego numer? - spytała Lucy.
Odwróciwszy się od okna, Rand spojrzał na zegar ścienny. Było
parę minut po czwartej.
- Nie, złapię go wieczorem w domu. Już dość się dziś
napracowałaś.
Skoro nie ma dla niej żadnych więcej zleceń, ani natury
zawodowej, ani prywatnej, to pewnie zaraz powie, że jest wolna i
może wracać do domu. Ale nie.
- Wyłącz komputer i chodź ze mną na spacer - poprosił. - Przyda
mi się łyk świeżego powietrza.
- Na pewno czujesz się na siłach?
- Bardziej mnie męczy siedzenie niż chodzenie. Zresztą nie
udamy się daleko.
Podejrzewała, że jeszcze bardziej od siedzenia męczy go
odkrycie, jakiego dziś dokonali. Jednakże nie powiedziała tego na
głos.
- Dobrze. Mnie też się przyda łyk świeżego powietrza.
Wciągnęła płaszcz. Rand wyjął swój z szafy.
- Pomóc ci?
- Ubrać się? Dzięki, ale chyba sobie poradzę.
Kosztowało go to wiele wysiłku, ale nie poddawał się; znany był z
uporu i determinacji, która pozwalała mu wygrywać w sądzie.
Lucy starała się nie łypać na niego pożądliwym wzrokiem. Bo cóż
może być seksownego w tym, że mężczyzna w dresach wkłada ciepłą
kurtkę? Nic. I przypuszczalnie żaden inny mężczyzna w dresach
wkładający kurtkę nie wzbudziłby zainteresowania Lucy. Ale Rand...
otaczała go jakaś aura zmysłowości. Kiedy w końcu się ubrał, Lucy
musiała wyjść nie tylko po to, by zaczerpnąć świeżego powietrza, ale
również po to, by ochłonąć.
Naprzeciwko budynku znajdował się park i właśnie tam się
skierowali. Gdzieniegdzie pojedyncze liście wisiały na gałęziach
starych wiązów, dębów i klonów, reszta liści leżała na ziemi, tworząc
gruby, złocistoczerwony dywan. Powietrze było chłodne, rześkie.
Słońce już zaszło. Zmierzch, jak to w listopadzie, zapadał wcześnie. O
tej porze latem krążyłoby po parku mnóstwo ludzi, teraz alejki były
puste, jeśli nie liczyć pojedynczych osób, które wyszły z psem na
spacer.
Rozgarniając opadłe z drzew liście, Lucy pomyślała sobie, że
miło by było codziennie po pracy wybrać się na przechadzkę po
parku; człowiek odpocząłby, pozbył się stresu...
- Jak się poznali twoi rodzice? - spytała Randa, nie potrafiąc
uwolnić się od rozważań na temat Coltonów.
- Na szosie, przy zepsutym samochodzie. - Roześmiał się cicho;
była to jedna z jego ulubionych opowieści. - Ojciec i stryj Graham
jechali do Sacramento załatwić jakieś sprawy służbowe. Po drodze
zobaczyli stojący na poboczu zepsuty samochód. Należał do mojej
mamy.
- Czyli twój tata niczym dzielny rycerz wybawił z opresji piękną
damę i zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia?
- Ojciec, owszem, zakochał się od pierwszego wejrzenia, ale
mama umówiła się na randkę z moim stryjem.
- Serio?
- Tak. A ten wystawił ją do wiatru.
- I wtedy twój ojciec...
- Postanowił wykorzystać okazję, jaka się nadarzyła.
- Spotkał się z twoją mamą i oczarował ją swoim wdziękiem -
powiedziała Lucy, myśląc bardziej o synu niż o ojcu, którego przecież
nie znała.
- Mniej więcej tak to się odbyło. A twoi rodzice? - spytał Rand. -
Jak się poznali?
- Na balu tuż przed świętami Bożego Narodzenia. Mama lubiła
powtarzać, że tata zawrócił jej w głowie już przy pierwszym tańcu.
Dosłownie i w przenośni.
- I wygląda na to, że ani jedni, ani drudzy nie żyli z sobą długo i
szczęśliwie - dokończył smętnie Rand.
Żałowała, że zaczęła tę rozmowę. Temat rodziny wyraźnie go
przygnębiał. Czym prędzej zaczęła mówić o czymś innym.
- Co mamy jutro w planie?
- Dokończenie dzisiejszych spraw i, jak codziennie, sprawy
bieżące.
- W biurze czy u ciebie w domu?
Przez chwilę milczał, jakby zastanawiał się nad odpowiedzią.
- W domu - odparł wreszcie. - Na biuro chyba jest dla mnie
jeszcze za wcześnie.
- Dobrze.
- Wiesz, co sobie uświadomiłem? Że dziś, po raz pierwszy w tym
tygodniu, nie spędzimy razem wieczoru.
Powiedział to takim tonem, jakby codziennie robili wieczorami
różne fascynujące rzeczy, a przecież jeden wieczór spędzili na kolacji
u Sadie, a reszta minęła im na pracy.
- To prawda - przyznała Lucy. - Poradzisz sobie?
- A jak powiem, że nie, to zostaniesz dłużej? - spytał z nadzieją w
głosie.
- Nie. Wtedy zadzwonię do Franka. Wspomniał wczoraj, że
gdybyś potrzebował towarzystwa, może z tobą posiedzieć.
- A ty jakie masz plany na wieczór? Randkę z ukochanym?
- Randkę z ukochanym - potwierdziła.
- A ten ukochany ma powyżej metra wzrostu?
- Wzrost się nie liczy - odparła. - Liczy się to, co jest w środku.
Charakter, upodobania...
- Do kanapek z masłem orzechowym i dżemem?
Zastanawiała się, czy Rand przekomarza się z nią bez powodu,
czy jednak coś więcej się za tym kryje. Czy ot, tak wypytuje ją o
plany na wieczór, czy naprawdę go ciekawi, jak spędza czas po pracy.
Kusiło ją, by skłamać, powiedzieć mu, że spieszy się nie do syna, lecz
do przystojnego bruneta, i zobaczyć, jak zareaguje na taką
wiadomość. Ale powstrzymała się.
- Mój ukochany nie tylko uwielbia kanapki z masłem
orzechowym i dżemem - rzekła. - Ale z dżemem polanym keczupem.
Rand skrzywił się.
- Masło orzechowe, dżem, a na to keczup? - spytał z
niedowierzaniem.
- Wyłącznie. Inaczej mu nie smakuje - odparła. Nie umiała
pohamować ciekawości. - A ty? Naprawdę zamierzasz spędzić
wieczór sam w łóżku?
- Dlaczego to ci się wydaje takie dziwne?
Może dlatego, że widziała jego gęsto zapisany kalendarzyk z
numerami telefonów. Wzruszyła ramionami.
- Po prostu nie wyglądasz na osobę, która potrafi cieszyć się
własnym towarzystwem.
- Ja wszystko potrafię! - oznajmił tonem pełnym oburzenia.
- Och, najmocniej przepraszam! - roześmiała się.
- Prawdę mówiąc, nawet przyszło mi do głowy, żeby kogoś
zaprosić - przyznał się po chwili. - Ale jeśli chodzi o płeć piękną,
ostatnio mam z nią pewne problemy.
- Oj, innym możesz mydlić oczy, ale nie mnie, Rand. Jestem
twoją sekretarką, odbieram twoje telefony. Zaledwie wczoraj
dzwoniły cztery kobiety, i to bynajmniej nie w sprawach służbowych.
Swoją drogą, powinieneś do nich oddzwonić. Przypuszczam, że każda
z nich chętnie by się tobą zaopiekowała. One tylko czekają na...
- Źle mnie zrozumiałaś. Problemem nie jest znalezienie
damskiego
towarzystwa.
Problemem
jest
to,
że
straciłem
zainteresowanie innymi kobietami.
Czyżby to była jakaś aluzja? Czy w ten sposób usiłował dać jej
coś do zrozumienia?
- Naprawdę? Od kiedy to? - spytała, zanim pomyślała, co robi.
Nie powinna była podtrzymywać tego wątku. Flirtowanie nie leży w
jej naturze.
- Hm... - Zmrużył oczy i zmarszczył czoło, jakby liczył w
myślach dni. - Odkąd przekroczyłaś próg kancelarii.
Powiedział to lekkim tonem, jakby sobie z niej żartował.
Ponieważ nie umiała odgadnąć, czy mówi prawdę, czy faktycznie
żartuje, postanowiła potraktować to jak zabawę.
- Nie martw się. Oddziałuję tak na wszystkich mężczyzn. Nic na
to nie poradzę. Po prostu mam taką dziwną moc. Staram się ją
powściągnąć, ale nie zawsze mi się udaje.
- Co? Tobie się czasem coś nie udaje? Nie wierzę.
- Ta moc jest przekleństwem, z którym niestety muszę żyć.
Doszli do granic parku i zawrócili. Wkrótce stanęli z powrotem
przed budynkiem Randa. Samochód Lucy stał zaparkowany nieopodal
klatki schodowej.
- Pewnie zaraz mi powiesz, że to już koniec na dziś i zobaczymy
się jutro, prawda? - spytał, spoglądając na jej kombi.
- No cóż, jest piąta.
- Chcesz mnie porzucić dla innego mężczyzny - rzekł z wyrzutem
w głosie.
- On się zna na dinozaurach, a ty nie. Przegrałbyś, gdybyś stanął z
nim w szranki.
- Nie dobijaj mnie.
Roześmiała się dobrodusznie, ale nagle przypomniało się jej ich
wczorajsze rozstanie, a właściwie chwila przed rozstaniem.
Smarowała mu plecy, a potem on ją pocałował...
Otrząsnęła się. To była pomyłka, nieporozumienie. Rozejrzała się
w prawo i lewo, sprawdzając, czy nic nie jedzie. Rand zaś nie odrywał
oczu od jej twarzy. Przeszli przez jezdnię.
- Jestem ci ogromnie wdzięczny za pomoc - powiedział, po czym
uśmiechając się pod nosem, pokręcił głową. - Codziennie ci dziękuję.
Zaczynam się czuć jak zdarta płyta.
- Miło być docenianym.
Wsunęła kluczyk do zamka i po chwili otworzyła drzwi. Oparła
nogę o próg, ale nie wsiadła do samochodu.
Rand stał po drugiej stronie drzwi.
- Czy zanim odjedziesz, mógłbym coś zrobić? - spytał.
W jego niebieskich oczach dojrzała figlarny błysk, ale była zbyt
zaintrygowana - i chyba miała nadzieję, że chodzi mu o pocałunek -
żeby odmówić.
- Co masz na myśli?
- To.
Podniósł rękę do jej upiętych w kok włosów i wyciągnął
podtrzymującą je klamrę. Reszty dopełnił poryw wiatru. Kaskada
loków opadła jej w nieładzie na ramiona.
- Marzyłem o tym od pierwszej chwili - przyznał. - Bardzo byłem
ciekaw, jak wyglądają rozpuszczone.
- I co? - spytała, zła na siebie, że tak bardzo zależy jej na jego
aprobacie.
- Są tak piękne, jak sobie wyobrażałem - oznajmił cicho,
pieszcząc je wzrokiem.
- Powinnam jechać do domu - szepnęła.
Czuła, że znów przekroczyli tę niewidoczną granicę oddzielającą
świat pracy od życia osobistego.
Rand zignorował jej słowa. Wpatrywał się w oczy Lucy, długo,
uważnie, po czym ponownie uniósł rękę. Tym razem niczego nie
wyciągał z jej włosów, żadnych spinek czy klamerek. Tym razem
przysunął Lucy do siebie i przywarł ustami do jej ust. Całował ją, nie
przejmując się, że stoją na widoku.
Jeżeli nawet ktoś przeszedł obok, jeżeli się im przyglądał, Lucy
tego nie zauważyła. Rozkoszowała się bliskością Randa, dotykiem
jego warg, pocałunkiem, o którym podświadomie marzyła, odkąd
rozstali się wczoraj wieczorem. Ale pragnęła czegoś więcej. Chciała,
by ręce Randa gładziły nie tylko jej włosy, ale również i ciało. By
dotykały jej ramion, pleców, piersi, brzucha. Chciała pozbyć się
płaszcza, ubrania, ściągnąć kurtkę i dres z Randa. Chciała pieścić i
być pieszczona, dotykać i być dotykana, całować i być całowana.
Nagle usłyszała głos, który powtarzał raz po raz: Zadzwoń.
Wystarczy jeden telefon. Dlaczego się wahasz? Sadie odbierze Maksa
z przedszkola. Wróć na górę i zadzwoń. Co ci szkodzi? No idź. Idź.
Telefon jest na górze. W jego mieszkaniu. W sypialni. Na szafce koło
łóżka. Idź, zadzwoń...
- Rand? To ty?
Przez chwilę sądziła, że to wciąż mówi ten sam głos, który
namawiał ją do pozostania. Ale głos podniósł się o ton i ponownie
spytał:
- To ty, Rand?
I wtedy Lucy poczuła się tak, jakby ktoś wylał na nią wiadro
lodowatej wody. Oderwali od siebie usta i spojrzeli w stronę
chodnika. Kilka metro w dalej stała zachwycająco piękna kobieta o
niebywale zgrabnej figurze.
- Shelley?
Głos Randa był ochrypły, on sam zaś sprawiał wrażenie lekko
zdezorientowanego. Wyprostowawszy się, cofnął rękę, którą jeszcze
przed chwilą obejmował Lucy za szyję. Po chwili przedstawił ją
wysokiej, szczupłej blondynce, której twarz często gościła na
okładkach czasopism oraz w reklamach kosmetyków.
Upłynęło kilka sekund, zanim Lucy otrząsnęła się na tyle, by
skinąć na powitanie głową. Blondynka nawet tego nie zauważyła.
Prawdę mówiąc, zdawała się w ogóle Lucy nie widzieć. Po prostu nie
spuszczała oczu z Randa.
Lucy poczuła się obco. Jak piąte koło u wozu. Stała zarumieniona,
speszona, jakby przyłapano ją na grzesznym uczynku.
- Na mnie już czas - oznajmiła. Trochę zbyt głośno.
Wsiadła do samochodu, nie czekając na reakcję Randa, i
zatrzasnęła drzwi. Przekręciła kluczyk w stacyjce. Kątem oka
widziała, jak Rand - mimo bólu pleców - pochyla się i usiłuje coś do
niej powiedzieć. Udała jednak, że tego nie widzi. Nacisnęła nogą
pedał gazu i odjechała, nawet nie machając na pożegnanie.
O czym myślałaś, kretynko? - skarciła się w myślach. Czy
naprawdę chciała zadzwonić do Sadie i prosić ją o opiekę nad
Maksem? Gdyby nie pojawiła się długonoga blondynka, czy
naprawdę poszłabyś z Randem na górę?
- O Boże - jęknęła cicho.
Tak niewiele brakowało, aby uległa pokusie. Aby zapomniała o
obietnicy, którą złożyła sama sobie zaledwie dzisiejszego ranka.
Dlaczego? Czy jest tak słaba? Czy Rand ma nad nią aż taką władzę? A
gdyby nie przeszkodziła im jego znajoma? Gdzie by teraz była?
Wzdrygnęła się. Wolała o tym nie myśleć. Ale potoku myśli nie
umiała zatrzymać.
- Byłabyś tam, gdzie teraz jest ona - powiedziała na głos.
Zazdrość, dzika, paląca zazdrość ścisnęła Lucy za serce. Weź się
w garść, nakazała sobie. Przecież wiesz, że świat Randa Coltona pełen
jest takich blondynek i brunetek. Nie zapomnij o tym i przestań żyć
marzeniami. Może więc dobrze się stało, że piękna Shelley, której
nazwiska nie dosłyszała, pojawiła się akurat w tym momencie. Może
los ją zesłał i tylko należało się z tego cieszyć.
Cieszyć? Tak, cieszyć. Bo dzięki niej Lucy oszczędziła sobie
kłopotów i rozczarowań. I uzmysłowiła sobie, że żyją z Randem w
dwóch różnych, nieprzystających do siebie światach. Podczas gdy ona
jedzie do przedszkola po syna, czteroletniego chłopca, który marzy o
przyziemnych rzeczach, takich jak obejrzenie filmu o dinozaurach i
zjedzenie na kolację makaronu z serem i plastrami kiełbasy, Rand
przypuszczalnie jedzie windą na górę, do swojego eleganckiego
mieszkania, trzymając pod rękę modelkę o zapierającej dech w
piersiach urodzie.
Chociaż Lucy bolało, że jest jedną z wielu kobiet, które uległy
czarowi Randa, chociaż bolało ją, że ona i Rand żyją w dwóch
różnych światach, które nie mają szansy stać się jednym, to jednak
wiedziała, że jej ból i cierpienie byłyby bez porównania większe,
gdyby zrobiła to, co ją tak bardzo kusiło, kiedy całowali się na ulicy.
- Więc dzięki ci, piękna Shelley, że uratowałaś mnie przed samą
sobą - powiedziała, skręcając na parking przed przedszkolem.
Ale jakoś nie odczuwała wobec niej wdzięczności.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Nazajutrz rano Rand wszedł do łazienki. Nie było mu łatwo
spojrzeć sobie w oczy. Miał wrażenie, jakby symulował chorobę.
Ogarnęły go wyrzuty sumienia. Ból w plecach minął już bez śladu.
Rand nie musiał spotykać się z Lucy w domu; śmiało mógł
pofatygować się do kancelarii. Ale czy zadzwonił do Lucy? Czy
powiedział jej, że już nic mu nie dolega? Że przyśle po nią kierowcę i
o ósmej zobaczą się w pracy?
Nie.
Dlatego, że w domu panuje bardziej kameralny nastrój niż w
biurze. Lubił pracować z Lucy w biurze, ale do biura w każdej chwili
ktoś mógł przyjść, a w domu miał ją tylko dla siebie. Nikt im nie
zakłócał spokoju. Nie chciał z tego jeszcze rezygnować. Warto było
spaść z drabiny i zaciskać zęby z bólu, żeby przez parę dni cieszyć się
towarzystwem Lucy we własnych czterech ścianach.
Skrzywił usta w grymasie niechęci. Żałosny jesteś, pomyślał,
rozprowadzając po twarzy krem do golenia. Po raz pierwszy zdarzyło
mu się udawać chorego po to, aby ściągnąć do mieszkania kobietę.
Ale Lucy nie była zwyczajną kobietą. Zwyczajna kobieta chętnie
sama przyszłaby na górę, nie czekając na zaproszenie. Tak jak
wczoraj Shelley. Nie chciała przyjąć „nie" do wiadomości. Musiał być
wobec niej niegrzeczny, by zrozumiała, iż nie życzy sobie jej
towarzystwa.
Tak, zależało mu na Lucy. Wyłącznie na niej. Inne kobiety,
choćby najpiękniejsze, w najmniejszym stopniu go nie pociągały. Tak
jak jej wczoraj powiedział: stracił zainteresowanie płcią piękną.
Trochę go to przerażało. Bo, rany boskie, do czego to doszło, że udaje
kalekę, aby tylko zwabić Lucy do siebie do domu?! Dlaczego?
Dlaczego to robi?
Owszem, jest atrakcyjną kobietą. Zwłaszcza z rozpuszczonymi
włosami. Podobały mu się te ciemnorude loki opadające na ramiona.
Ma też wspaniałą brzoskwiniową cerę, gładką skórę, wielkie
niebieskie oczy, długie nogi, krągłe piersi. Ale znał dziesiątki równie
pięknych kobiet i jakoś żadna z nich nie potrafiła rozpalić w nim
ognia.
Lucy nie tylko odznaczała się wielką urodą, ale także inteligencją.
Oraz poczuciem humoru. I jeszcze serdecznością, wielkim sercem,
umiejętnością zrozumienia drugiego człowieka i wczucia się w jego
sytuację. Lecz kobiet obdarzonych tymi cechami znał co najmniej
kilka. One jednak... one po prostu nie były nią.
Tylko Lucy sprawiała, że serce biło mu szybciej, że miał ochotę
się śmiać z byle głupstwa, że czuł mrowie, kiedy go dotykała, nawet
gdy to był najbardziej niewinny dotyk pod słońcem. Tylko przy niej
największe problemy okazywały się mniej skomplikowane, powietrze
wydawało się bardziej rześkie, jedzenie smaczniejsze, muzyka
piękniejsza, życie bardziej kolorowe i interesujące.
- Zadurzyłeś się, kolego - mruknął pod nosem, po czym uniósł
głowę, żeby móc ogolić podbródek.
Rzeczywiście się zadurzył. Ale w niewłaściwej kobiecie. Musiał
teraz wszystko przemyśleć, zastanowić się, co dalej robić z tym
fantem. Pracuje u niego tymczasowo, więc nawet nie chodzi mu o
zasadę, której zawsze starał się przestrzegać, aby nigdy nie mieszać
życia zawodowego z prywatnym. Chodzi mu raczej o coś innego: o to,
że samotnie wychowuje syna. I w tym tkwi szkopuł! To, że piękna,
mądra, wspaniałomyślna Lucy jest matką, stanowi wystarczający
powód, dlaczego nie powinien dopuścić, aby powstała między nimi
jakakolwiek bliższa zażyłość.
Uwielbiał jej syna. Absolutnie nie miał nic przeciwko niemu.
Maks był świetnym dzieciakiem. Serdecznym, zabawnym, bystrym.
Ale... no właśnie, był dzieckiem. A dziecko potrzebuje matki. Dziecko
powinno zajmować najważniejsze miejsce nie tylko w jej życiu, ale
również w życiu mężczyzny, którego ona pokocha.
Dziecko nie może widywać ojca w przelocie, przez kilka minut
dziennie, bo on pracuje czternaście godzin na dobę, wieczorami jada z
klientami kolację, wyjeżdża w podróże służbowe, a czasem całą noc
ślęczy w biurze, przygotowując materiały procesowe. Dziecko nie
może być traktowane jak przeszkoda, którą się omija, jak piesek,
który pałęta się pod nogami, jak coś, co jest na marginesie
wypełnionego pracą oraz obowiązkami życia.
A dla Randa nie ulegało wątpliwości, że tak by się stało, gdyby
związał się z Lucy. Nie byłoby to fair wobec Maksa.
- Więc zadzwoń do Franka - powiedział do swojego odbicia w
lustrze. - Poproś go, żeby przyjechał po ciebie, potem odebrał Lucy i
zawiózł was do biura. Pamiętaj o Maksie, o tym, że są granice,
których nie wolno ci przekroczyć.
Ale kiedy opłukał twarz, nie poszedł do telefonu i nie zadzwonił
do Franka. Nie potrafił się do tego zmusić. Tak jak wczoraj po
skończonej pracy nie potrafił puścić Lucy do domu. Żadnej innej
sekretarki, która tyle czasu spędzałaby w biurze, nie zatrzymywałby
dłużej, niż to by było konieczne. A z Lucy... robił wszystko, żeby
poświęciła mu jeszcze godzinę. Wymyślił spacer po parku, żeby
chwilę dłużej cieszyć się jej obecnością. Żeby móc ją ponownie
pocałować. Żeby pocałować mamę Maksa...
Ale kiedy przywierał ustami do jej ust, nie pamiętał, że Lucy jest
czyjąś mamą. Po prostu była kobietą. Cudowną kobietą, która
pachniała jak lekki wiosenny wietrzyk, wyglądała jak anioł, a na
wargach miała smak raju.
- Już jestem!
Jej głos stanowił jakby przedłużenie jego myśli i marzeń. Chwilę
trwało, zanim uświadomił sobie, że to nie Lucy z jego rojeń woła, że
już jest, tylko prawdziwa Lucy z krwi i kości, która otworzywszy
kluczem drzwi, weszła do mieszkania i zawiadamiała go o swojej
obecności.
- Zaraz wyjdę! - zawołał, domykając drzwi.
Wciągnął na siebie koszulę w kratkę, którą zwykle nosił na
rodzinnej farmie w Kalifornii, oraz dżinsy, które też zazwyczaj
trzymał na tę okazję. To, że Lucy przyjechała do niego do domu,
jeszcze niczego nie przesądza. Przecież mógł wyjść z łazienki i
oznajmić, że jednak przenoszą się z pracą do kancelarii.
Nic nie stoi na przeszkodzie, aby włożył garnitur, po czym
powiedział Lucy, by wróciła się przebrać - jeśli, oczywiście, zachodzi
taka potrzeba - i że on z Frankiem przyjadą po nią za pół godziny. W
biurze, gdzie siłą rzeczy panuje bardziej urzędowa atmosfera, łatwiej
mu będzie skupić się na pracy i obowiązkach. Ale czy przebrał się?
Czy powiedział, że pojadą do biura? Nie. Pozostał w koszuli w kratkę
i dżinsach.
Tak ubrany ruszył na poszukiwanie Lucy. Znalazł ją w kuchni.
Przystanął w progu, ciesząc się jej widokiem. Też miała na sobie
dżinsy, ale inne niż on, obcisłe, podkreślające kształt pośladków, oraz
krótki sweterek. Włosy, przytrzymywane opaską, aby nie wpadały do
oczu - zwisały jej swobodnie, okrywając ramiona i plecy. Miał ochotę
odgarnąć je, przywrzeć ustami do jej szyi... Nie, nie potrafi odmówić
sobie jeszcze jednego dnia w zaciszu domowym.
- Jak plecy? - spytała, spostrzegłszy go w drzwiach.
- Lepiej. Znacznie lepiej. Już prawie nic mi nie dolega - przyznał,
bo nie chciał jej okłamywać. - Mamy dziś mnóstwo pracy. Bierzmy
się do roboty - dodał bardziej opryskliwym tonem, niż zamierzał.
Podświadomie chciał w ten sposób zagłuszyć nieprzyzwoite myśli,
jakie chodziły mu po głowie.
Wyprostowała ramiona, uniosła lekko brodę. Obserwując ją, zdał
sobie sprawę, że poczuła się urażona jego obcesowością.
- Oczywiście - oznajmiła chłodno.
Po czym opuściła kuchnię i skierowała się prosto do gabinetu.
Ładny początek dnia, pomyślał Rand. Miał ochotę sam sobie
rozkwasić nos. Ale jakie miał wyjście? Nie mógł pozwolić, aby
wytworzyła się bardziej serdeczna, przyjacielska atmosfera. Było to
zbyt ryzykowne. Szef i sekretarka. Właśnie takie łączyły ich relacje.
Powinien o tym pamiętać. A także o tym, że bez względu na to, gdzie
pracują, w domu czy w biurze, Lucy Lowry jest matką Maksa, a on z
matkami się nie zadaje.
Zdaniem Lucy, istniało tylko jedno wytłumaczenie, dlaczego
Rand stał się tak zimny, aroganckimi nieprzyjemny: cały wczorajszy
wieczór, może nawet i noc, spędził ze zjawiskowo piękną Shelley, to
zaś sprawiło, że postanowił trzymać się na odległość od swojej
tymczasowej sekretarki i puścić w niepamięć ich pocałunki.
W porządku. Bardzo jej to odpowiada. Wiedziała, że nie powinna
się z nim wczoraj całować, a jednak się całowała. Wiedziała, że nie
powinna rozmyślać o tym pocałunku, odtwarzać go w wyobraźni,
przeżywać na nowo, bo im dłużej o nim myślała, tym większe
ogarniało ją pożądanie. Nie powinna, a jednak rozmyślała.
Wiedziała, że nie powinna była spędzać dziś rano tyle czasu przed
lustrem, wkładać najciaśniejszych dżinsów i krótkiego sweterka, który
odsłaniał talię. Nie powinna była zostawiać włosów rozpuszczonych
tylko po to, by przypodobać się Randowi, próbować odciągnąć go od
Shelley i zwabić do siebie. Nie powinna, a jednak ubrała się ponętnie i
uczesała tak, jak on lubi.
Wiedziała również, że nie powinna strzelać oczami do Randa czy
jakiegokolwiek innego mężczyzny, dopóki nie odchowa syna,
zwłaszcza że sama to sobie obiecała. Nie powinna, a jednak strzelała.
Ale dobrze. Skoro Rand postanowił odnosić się do niej w sposób
chłodny i urzędowy, nie pozostanie mu dłużna. Będzie poważna,
rzeczowa, skoncentrowana na pracy. Może dzięki temu przestanie
robić rzeczy, których nie powinna, a które mimo to robiła.
Tak minął im dzień. Atmosfera była zimna, oni zaś zachowywali
się poprawnie, to znaczy Rand ani razu nie wyszedł z roli szefa, a
Lucy ani na chwilę nie zapomniała, że jest sekretarką. Ściśle trzymali
się wyznaczonych ról.
Za piętnaście piąta, kiedy Rand ogłosił, że skończyli, Lucy
wyłączyła komputer. Bez przerwy spoglądała na zegar. Zamierzała
wyjść punktualnie o piątej; żaden spacer po parku absolutnie nie
wchodzi w grę. Cieszyła się na myśl o weekendzie, o dwóch pełnych
dniach bez Randa. Miała nadzieję, że zdoła w tym czasie
uporządkować myśli i emocje. Zresztą nie musi czekać do soboty;
może zacząć terapię już dziś, z wybiciem piątej.
Jej rozmyślania przerwał portier, który zadzwonił z dołu z
informacją, że przybył jakiś posłaniec. Lucy poprosiła, by wpuścił go
na górę. Zważywszy na to, że było późne piątkowe popołudnie,
sądziła, że cokolwiek ów człowiek dostarcza, nie może dotyczyć
spraw służbowych. Pomyliła się.
Rand pokwitował odbiór przesyłki. Po chwili, przeczytawszy list,
cisnął go z wściekłością na biurko.
- Cholera jasna! Co za sukin...
- O co chodzi? - spytała Lucy, zanim dokończył przekleństwo.
- Sprawa Turnenbillów.
- Na nic takiego nie trafiłam w tym tygodniu.
- Miałaś szczęście. Psiakrew, poświęciłem jej więcej czasu i
wysiłku niż jakiejkolwiek innej sprawie.
- Wykonujesz ją pro publico bono?
- Dlaczego się tak dziwisz?
Nie dziwiła się, po prostu wolała, żeby tego nie robił. To, iż
czasem przyjmował sprawy, za które nie brał honorarium, czyniło go
jeszcze bardziej atrakcyjnym w jej oczach.
- Co to za sprawa? - spytała.
- Liz Turnenbill, lat trzydzieści osiem, wdowa z trójką małych
dzieci. Cierpi na artretyzm, jest niezdolna do pracy. Była żoną Toma
Tumenbilla, którego rodzina zbiła fortunę na ropie. Pół roku temu
Tom zginął w wypadku samochodowym. Od lat Tom i Liz
utrzymywali się z dywidend z funduszu powierniczego, który
ustanowili dla swojego syna starzy Turnenbillowie i którego nie
unieważnili, kiedy Tom wstąpił w związek małżeński.
- Domyślam się, że nie przepadali za synową?
- Zgadłaś. Nie była bogatą, dobrze wychowaną panienką z
dobrego domu, jaką wymarzyli sobie dla syna. Powiedzieli mu, że
nigdy jej nie zaakceptują i dotrzymali słowa. Ani razu nie widzieli
własnych wnuków.
- Niesamowite.
- To jeszcze nie wszystko. Tom zostawił testament. Wpływy z
funduszu powierniczego oraz to, co w przyszłości miał odziedziczyć,
zapisał w spadku Liz i dzieciom. Po jego śmierci rodzice anulowali
ustanowiony dla syna fundusz powierniczy. Liz z dziećmi została bez
grosza.
- No i oczywiście sporządzili nowe testamenty, wykluczając z
nich Toma, a tym samym jego żonę i dzieci.
- Właśnie.
- A ponieważ ona jest niezdolna do pracy z powodu artretyzmu...
- Żyje z dziećmi w skrajnej nędzy. Do niedawna mieszkała w
domu, który kiedyś należał do babki Toma, ale Turnenbillowie kazali
ją stamtąd usunąć. To... - skinął głową na przesyłkę, którą przed
chwilą dostarczono - jest odpowiedź na moje ostatnie pismo.
Oczywiście wolno im zmienić testament, tak by Liz z dziećmi niczego
po nich nie odziedziczyła; temu akurat nie mogę przeszkodzić.
Walczę jednak o to, aby sąd nie pozwolił im na unieważnienie
funduszu powierniczego. Pieniądze z funduszu starczyłyby Liz na
jedzenie, czynsz, a w przyszłości na edukację dzieci.
- Gra wydaje się warta świeczki.
- Problem w tym, że muszę przejrzeć tony materiałów, aby
przygotować
się
do
rozprawy,
która
została
wyznaczona,
podejrzewam, że nieprzypadkowo, na poniedziałek rano, w
przeciwnym razie przegram sprawę. A jeśli przegram, Liz z
dzieciakami nigdy nie dostanie tego, co jej się należy.
- Więc chciałbyś, żebym została dziś dłużej w pracy i ci pomogła?
Rand uśmiechnął się - po raz pierwszy w ciągu dzisiejszego dnia.
- Nie planowałem tego. Ale jeżeli się zgodzisz, jeżeli
przekopiemy się przez stosy ksiąg; i różnych akt, w trakcie weekendu
zdążę się przygotować do rozprawy.
Rand podniósł rękę, jakby chciał powstrzymać jej sprzeciw, a
przecież jeszcze nic nie powiedziała, nawet nie otworzyła ust.
- Wiem. Chodzi ci o Maksa. Może więc zadzwonimy do Sadie,
poprosimy ją, żeby odebrała małego z przedszkola i przyjechała z nim
tutaj? Zamówimy ulubioną potrawę Maksa, bez względu na to, co by
nią było, i zjemy w czwórkę kolację. Pobawisz się z synem, potem
Sadie zabierze go do domu i położy spać, a my dokończymy pracę.
- Na normalne godziny urzędowania człowiek nie ma co tu liczyć,
prawda? Nic dziwnego, że moja ciotka nie chciała wrócić do pracy,
nawet tymczasowo.
Rand wzruszył ramionami.
- Co ja na to poradzę? Na tym polega metoda działania
Turnenbillów czy raczej ich prawników: próbują złapać mnie z ręką w
nocniku. Ale nie uda im się ta sztuczka. Nie pozwolę im wygrać. Liz i
dzieci mają prawo do pieniędzy po Tomie.
To ostatecznie przekonało Lucy. Wiedziała, że kolejny wieczór
spędzony w towarzystwie Randa byłby dla niej bardzo niewskazany, z
drugiej strony wiedziała, że mu nie odmówi.
- Myślisz, że to dobry pomysł? - spytała. - To znaczy zaproszenie
tu Maksa? On jest jak słoń w składzie porcelany, może coś stłuc,
poplamić...
- I co z tego? Dziecko to dziecko, ma swoje prawa.
Popatrzyła na niego z powątpiewaniem, jakby nie dowierzała
temu, co mówi, ale w końcu skinęła głową.
- No dobrze, jednakże sam musisz zadzwonić do Sadie. Ja nie
mam odwagi znów ją prosić o przysługę.
- W porządku. Ona mnie kocha - oznajmił tonem człowieka, który
świadom jest swego uroku i jego mocy oddziaływania. - A ty w tym
czasie poszperaj w... Nie, sprawdź w Internecie. Jeżeli nie uda nam się
znaleźć nic przydatnego, po wyjściu Sadie i Maksa pojedziemy do
biura. Interesują nas orzeczenia sądu dotyczące spadków i funduszy
powierniczych, najlepiej wydane po sześćdziesiątym drugim roku.
Musimy znaleźć jakiś precedens.
- Tak jest, szefie. - Zasalutowała jak żołnierz na służbie i
ponownie uruchomiła komputer.
Miała nadzieję, że wieczorem i w nocy ich wzajemne relacje
pozostaną takie same jak za dnia: chłodne i oficjalne.
- Jesteś pewna, że nie mogę się na tym pohuśtać? - spytał Maks,
wskazując na dużą rzeźbę w przedpokoju, która kołysała się niczym
wahadło.
- Absolutnie pewna. Nie możesz i już - odpowiedziała Lucy,
chyba po raz setny od przyjścia syna.
Zagoniła chłopca z powrotem do salonu, w którym Sadie z
Randem siedzieli przy stole, pijąc kawę.
Nagle chłopiec wbił oczy w wiszący na ścianie obraz
abstrakcyjny.
- Kiedy ja tak maluję w przedszkolu, panna Vanessa daje mi
czystą kartkę i mówi, żebym zaczął od nowa. Bo rysunek musi coś
przedstawiać, nie może być bohomazem.
- Następnym razem, jak ci tak powie, poproś ją, żeby nie tłumiła
twojej weny twórczej - poradził mu Rand.
- Ona mnie nie bije - zaprotestował chłopiec, który albo źle coś
usłyszał, albo nie znał słowa „tłumić" i zinterpretował je po swojemu.
Rand z Sadie wybuchnęli śmiechem.
- Tłumić i tłuc to nie to samo, niedźwiadku - wyjaśniła Lucy. -
Tłumić to znaczy hamować, powstrzymywać.
Maks przeszedł do następnego dzieła sztuki - do stojącej w rogu
rzeźby, niby abstrakcyjnej, a jednak przywodzącej na myśl nagi
kobiecy tors.
- Dlaczego ta pani nie ma ubrania?
Najwyraźniej rzeźba była mniej abstrakcyjna, niż im się
wydawało.
- Chcesz zobaczyć rybki, Maks? - Rand usiłował zająć uwagę
chłopca czymś innym. - A przy okazji... znalazłem coś, co może ci się
spodobać. Chodźmy do sypialni. Ty sobie obejrzysz akwarium, a ja
wydobędę z szafy niespodziankę, którą mam dla ciebie.
Nie trzeba było chłopca prosić dwa razy.
- A gdzie jest sypialnia?
Wybiegł z salonu; po drodze lekko trącił zawieszoną w
przedpokoju rzeźbę, żeby wprawić ją w ruch.
- Boże, jestem kłębkiem nerwów, kiedy patrzę, jak on gania po
takim mieszkaniu - powiedziała Lucy, gdy Maks z Randem byli poza
zasięgiem słuchu. - Boję się, że zaraz coś stłucze.
- Rand nie sprawia wrażenia zaniepokojonego, więc ty tym
bardziej się nie przejmuj - odparła Sadie, po czym zerknęła na drzwi,
za którymi znikli panowie.
- Świetnie dogaduje się z Maksem.
- Wiem.
- Chyba go autentycznie lubi.
- Całe szczęście, bo Maks za nim przepada.
- Mamusia Maksa też, prawda?
- Bez przesady. To miły, porządny facet, ale naprawdę nic nas nie
łączy. Zostaję dłużej, żeby mu pomóc, bo sprawa, którą się zajmuje,
jest tego warta. Chodzi o Turnenbillów.
Sadie pokiwała głową.
- Zgodził się reprezentować wdowę wkrótce przed moim
odejściem z firmy. Za darmo - dodała, jakby Lucy nie miała o tym
pojęcia. - Często to robi, bezinteresownie poświęca swój czas, dzieli
się swoim doświadczeniem i wiedzą. Wierz mi, złotko, można trafić
dużo gorzej.
- Wierzę, ale ty też mi uwierz, że łączą nas wyłącznie stosunki
służbowe. Zbyt się od siebie różnimy, aby nasza znajomość mogła
przerodzić się w cokolwiek innego.
Sadie posłała jej długie, sondujące spojrzenie, po czym bez słowa
zebrała filiżanki i przeszła do kuchni.
- Mamusiu, zobacz! - Maks, podekscytowany, wrócił biegiem do
salonu. - Żołnierze! Będą mogli walczyć z dinozaurami!
Lucy zajrzała do pudełka, które syn podtykał jej pod nos. Było w
nim pełno plastikowych żołnierzyków i czołgów.
- Rand powiedział, że należały do niego, kiedy był mały, ale już
się nimi nie bawi, więc może mi je dać. Jeżeli ty się zgodzisz.
Zgodzisz się, mamusiu?
Lucy popatrzyła na Randa, który pojawił się w salonie chwilę po
chłopcu.
- Nie chcesz ich zatrzymać dla własnego syna, którego kiedyś
pewnie się doczekasz?
- Doczekam się albo i nie - odparł takim tonem, jakby posiadanie
potomstwa w ogóle go nie interesowało.
Po rozmowie z Sadie na temat stosunku Randa do Maksa, jego
słowa nabrały dodatkowego znaczenia. Lucy miała niemal wrażenie,
jakby Rand dawał jej do zrozumienia, że chociaż lubi Maksa, to
jednak ojcostwo nie stanowi dla niego pokusy. Pamiętaj o tym,
przykazała sobie w myślach.
Do salonu wróciła Sadie, niosąc swój płaszcz i dziecięcą kurtkę.
- No, w drogę, niedźwiedziu. Mamusia i Rand muszą się wziąć do
pracy.
- Jeszcze nie! - sprzeciwił się chłopiec.
- Już powinieneś być w łóżku - zauważyła Lucy.
- Wiesz co? Połóż się grzecznie spać, a jutro spędzimy razem cały
dzień.
- Z Randem?
- Nie, nie z Randem. We dwoje, tylko ty i ja - rzekła, pomagając
synowi się ubrać. - Podziękowałeś za żołnierzy?
- Dziękuję za żołnierzy - powtórzył za nią chłopiec.
- Dziękuję również za pyszną kolację - podpowiedziała mu Lucy.
- Dziękuję również za pyszną kolację. Podobały mi się twoje
rybki, Rand, ale wciąż uważam, że ta naga pani powinna mieć coś na
sobie. - Jego wesoły chichot świadczył o tym, że dorosłym nie udała
się sztuczka ze zmianą tematu.
- A ja dziękuję, że mnie odwiedziłeś - powiedział ze śmiechem
Rand.
Przeszli w czwórkę do przedpokoju. Lucy pocałowała syna na
dobranoc. Wkrótce znów zostali tylko we dwoje.
- Jak myślisz? - spytał Rand, ledwo się drzwi zamknęły za Sadie i
Maksem. - Znajdziemy informacje w komputerze czy powinniśmy
pojechać do biura?
Lucy zrobiło się przykro. Ani słowa nie powiedział na temat
kolacji; natychmiast po wyjściu gości przestawił się z powrotem na
tryb służbowy. Ale może to i lepiej, pomyślała, niczego po sobie nie
okazując.
- Muszę sprawdzić kilka rzeczy w tym programie dla prawników -
odparła. - Zobaczymy, czego zdołam się dowiedzieć. Na razie
wygląda to dość obiecująco. Może wcale nie trzeba będzie się stąd
ruszać.
- Doskonale! - ucieszył się.
I faktycznie, nie musieli jechać do biura, tyle że zebranie
wszystkich potrzebnych materiałów zajęło Lucy czas niemal do
północy. Potem chwilę trwało, zanim zdołała przekonać Randa, aby
zaakceptował jej punkt widzenia.
- Zastanów się. Jeżeli przedstawisz to w ten sposób, argumentacja
będzie bardziej przekonująca - rzekła, podając mu swoją interpretację
decyzji wydanej przez Sąd Najwyższy w 1971 roku.
Kiedy skończyła, Rand zerwał się z krzesła, na którym siedział, i
w dwóch susach znalazł się przy jej biurku. Na własne oczy chciał
zobaczyć tekst, na który się powoływała.
- O rany, ból w plecach chyba całkiem ci minął! - zawołała,
zaskoczona szybkością jego ruchów.
- Tak, minął. - Uśmiechnął się lekko speszony, jakby został
przyłapany na kłamstwie.
Ale nie wyjaśnił, dlaczego nic wcześniej na ten temat nie
powiedział. W milczeniu pochylił się nad ramieniem Lucy i zaczął
czytać decyzję sądu.
- Wiesz, że chyba masz rację - przyznał po namyśle.
W tym momencie jednak Lucy była bardziej skupiona na zapachu
jego wody kolońskiej niż na jakichś precedensach sądowych. Chcąc
nie chcąc, wróciła myślami do rzeczywistości.
- Prawdę mówiąc, świetnie to wymyśliłaś - kontynuował Rand. -
Jeżeli zastosuję twoją argumentację, przypuszczalnie Liz otrzyma
należne jej pieniądze. No dobra, wydrukuj tekst. Myślę, że trzeba to
uczcić.
- Uczcić? Czyli co? Zakończyć na dziś pracę? - spytała z nadzieją
w głosie.
- Nie, uczcić to uczcić. Otworzyć butelkę wina.
Była to nęcąca propozycja. Ale ich wczorajsze rozstanie - kiedy
odjechała do domu, zostawiając Randa z piękną Shelley - oraz jego
dzisiejsze zachowanie - pełne chłodu i rezerwy - pozwoliły Lucy
powstrzymać entuzjazm.
- Nie wolno mieszać alkoholu ze środkami przeciwbólowymi i
lekami zwiotczającymi mięśnie. To po pierwsze. A po drugie,
zamierzam wrócić do domu samochodem.
- No to otworzę butelkę soku grejpfrutowego. Zasłużyliśmy na
nagrodę. A raczej ty zasłużyłaś. - Wyraźnie nie chciał przyjąć
odmowy do wiadomości.
Wyszedł do kuchni. W tym czasie Lucy wydrukowała
postanowienie sądu i po raz kolejny wyłączyła komputer. Wróciwszy,
zapraszającym gestem wskazał kanapę, na której spędził cały
wczorajszy dzień. Kiedy Lucy zajęła miejsce, podał jej sok. Po chwili
usiadł obok.
- Za twoją dzisiejszą ciężką pracę - powiedział, stukając się z nią
szklanką. - Dziękuję.
- I za twoją. Obyś się zdążył przygotować do poniedziałkowej
rozprawy.
- Zdążę. Wszystko dzięki tobie.
Wypili po łyku.
- Czy ktoś ci kiedyś mówił, że masz zadatki na znakomitego
prawnika? - spytał Rand.
- Owszem, kilka osób - odparła.
Wyraz jego twarzy jednoznacznie świadczył o tym, że nie
spodziewał się takiej odpowiedzi.
- Studiowałam prawo - wyjaśniła. - Przez rok. Odkąd skończyłam
trzynaście lat, marzyłam o tym, żeby zostać prawnikiem.
- Dlaczego zrezygnowałaś?
Przedtem, kiedy spytał o ojca Maksa, wykręciła się od
odpowiedzi, tym razem postanowiła zdradzić Randowi prawdę. Może
dlatego, że było późno i była potwornie zmęczona. A może dlatego, że
przez ostatni tydzień poznała go lepiej.
- Zaszłam w ciążę - odparła. - Z jednym z moich profesorów.
- Z ojcem Maksa?
- Zgadza się. Był sporo ode mnie starszy, bardzo przystojny,
bardzo mądry. I właśnie ten wybitny prawnik wielokrotnie mi
powtarzał, że jestem nie tylko piękna, ale równie inteligentna jak on,
że pobudzam nie tylko jego ciało, ale i umysł...
- Pewnie nawet mówił prawdę - rzekł Rand, słysząc jej
lekceważący ton.
- Może. Nie wiem. W każdym razie ja w to uwierzyłam.
- Byłaś młoda.
- Młoda, wrażliwa, łatwowierna i głupia.
- No i zaszłaś w ciążę.
- Tak, zaszłam w ciążę. Byłam tak naiwna i tak głupia, że
myślałam, iż wszystko się dobrze ułoży. Że kiedy powiem
Marshallowi o dziecku, on się oświadczy i będziemy żyli długo i
szczęśliwie. Pani mecenas, czyli ja, pan profesor, czyli on, i owoc
naszej miłości, czyli Maks.
- A profesor miał inne wyobrażenie o szczęściu?
- Całkowicie inne. Był przerażony moją ciążą i zdumiony
niepomiernie, że mogłam żywić jakąkolwiek nadzieję o wspólnym
życiu. Oznajmił wprost, że żona i dzieci stanowią kulę u nogi, nie
pozwalają się rozwijać, osiągać sukcesów. On zaś jest naukowcem, a
nie materiałem na męża czy ojca. W jego życiu nie ma miejsca na coś
tak niszczącego potencjał twórczy jak rodzina. Zażądał usunięcia
ciąży - dokończyła cicho.
- A ty odmówiłaś.
- Tak. Wtedy z człowieka, którego szanowałam i kochałam,
przemienił się w zimnego, bezdusznego drania. Powiedział, że nie
chce mieć nic wspólnego z moim bękartem... właśnie tego słowa użył.
Bękart. Że wyprze się ojcostwa, a jeśli ja sądownie będę dochodzić
swoich praw, to i tak nic nie wskóram. Nie zamierza łożyć na dziecko;
prędzej ucieknie za granicę, byleby tylko nie płacić mi alimentów.
Jakby tego było mało, zaczął rozpowiadać innym wykładowcom, że
zastawiłam na niego sidła; uwiodłam go, żeby dostać lepsze stopnie,
których inaczej nigdy bym nie dostała. Sprawił, że cofnięto mi
stypendium naukowe. Nie miałam pieniędzy nie tylko na mieszkanie i
jedzenie, ale głównie na opłacenie studiów. Z kolei doszły mi wydatki
związane z dzieckiem, badania, wizyty u lekarzy...
- Innymi słowy, zrezygnowałaś ze swoich marzeń.
- Straciłam złudzenia, ale za to zyskałam wspaniałego syna.
- Zwróciłaś się do sądu o ustalenie ojcostwa i przyznanie
alimentów?
Odstawiła na stół szklankę z niedopitym sokiem.
- Nie. Po tym, jak się Marshall zachował, nie chciałam mieć z nim
więcej do czynienia. Dość się przez niego wycierpiałam.
- A jak Maks pyta o ojca, co mu mówisz?
- Że tatuś prowadził zupełnie inny tryb życia niż my prowadzimy
i dlatego musieliśmy się rozstać. Na razie to mu wystarcza, ale wiem,
że później będzie chciał znać więcej szczegółów. Czasem zastanawia
się, dlaczego tatuś dokonał takiego, a nie innego wyboru, dlaczego
wolał pracę od syna, ale na ogół nie myśli o tych sprawach. Jest
szczęśliwym dzieckiem, nie przysparzającym większych kłopotów.
- A ty jesteś bardzo troskliwą mamą, która zawsze stawia syna na
pierwszym miejscu.
- Oczywiście. - Roześmiała się. - Muszę chronić Maksa,
pilnować, aby nie stało mu się nic złego.
Rand postawił swoją szklankę koło jej szklanki, po czym usiadł
wygodniej, kładąc rękę na oparciu kanapy. Kanapa nie była duża.
Lucy, która siedziała na jej drugim końcu, wiedziała, że dzieli ich
niewielki dystans. Teraz jednak miała wrażenie, że ten dystans jeszcze
bardziej się zmniejszył.
- Wiesz... - Rand posłał jej szelmowski uśmiech - wczoraj mnie
też przydałaby się twoja ochrona.
- Moja ochrona? - spytała skonfundowana.
- Tak. Zostawiłaś mnie na pastwę Shelley Whitson. To tak jak
rzucić dziecko na pożarcie wilkom.
- No jasne. Trzeba chronić mężczyzn przed kobietami o urodzie
modelek.
- Może nie wszystkich mężczyzn i nie przed wszystkimi
kobietami, ale mnie przed Shelley na pewno. A ty co zrobiłaś?
Opuściłaś mnie w potrzebie. Człowieka osłabionego, z obolałym
kręgosłupem. Mam szczęście, że przeżyłem. Że mnie wilki nie
pożarły.
Usiłował ją rozweselić, wprowadzić lżejszy nastrój, widział
bowiem, że opowieść o profesorze wyraźnie ją przygnębiła. Udało mu
się. Lucy uśmiechnęła się szeroko. Na myśl o tym, że widok Shelley
nie ucieszył Randa, poczuła, jak przepełnia ją radość.
- A jak tego dokonałeś? - spytała żartobliwym tonem. - Czemu
zawdzięczasz ocalenie?
- Przytomności umysłu. Ale nie było łatwo. Chciała wprosić się
do mnie na górę, a kiedy zacząłem się wykręcać, tłumacząc, że
wypadł mi dysk i jestem obolały, zaproponowała, że się mną
zaopiekuje jak najczulsza pielęgniarka.
- Nie skusiła cię jej oferta?
- Też coś! - oburzył się, jakby pomysł wydał mu się totalnie
niedorzeczny. - Pragnąłem towarzystwa wyłącznie jednej osoby, a ta
osoba wskoczyła do swojego samochodu, zatrzasnęła drzwiczki i
odjechała z piskiem opon, jakby uciekała przed groźnym bandytą.
- I dlatego byłeś na mnie zły - powiedziała Lucy, bardziej do
siebie niż do niego.
Pokiwała głową. Tak, to by tłumaczyło jego dzisiejszy nastrój.
- Nie tyle byłem zły, co zirytowany. Ale nie potrafię długo się na
ciebie gniewać czy irytować. - Patrzył jej prosto w oczy. Głos miał
niski, ochrypły. - Nie potrafię też zachowywać się tak, jak
powinienem.
Nie wiedziała, o co mu chodzi, ale kiedy ujął w palce kosmyk jej
włosów, przestała się nad tym zastanawiać.
- Dzieje się ze mną coś, czego nie rozumiem - przyznał. - Nigdy
dotąd się tak nie czułem, Lucy. Wywołujesz we mnie emocje, jakie
doświadczam po raz pierwszy w życiu. Jeszcze żadna inna kobieta tak
mną nie zawładnęła.
- Ale ja nic nie robię - powiedziała lekko zdyszanym głosem. - Po
prostu siedzę i...
- I to wystarczy. Wystarczy sama twoja obecność.
Próbowała sobie przypomnieć, dlaczego chciała trzymać się od
niego z daleka. Nie potrafiła. Miała mętlik w głowie.
- Usiłuję z tym walczyć - ciągnął. - Ale nie umiem. Walkę
przegrywam.
Ona też walczyła i przegrywała.
- Wiem, jak to jest - wyszeptała. - Mnie również się nie udaje.
- Może więc powinniśmy przestać walczyć?
- Boję się konsekwencji - przyznała. - Nie wiem, do czego może
to doprowadzić.
- Też nie wiem. Musielibyśmy mieć się na baczności. Nie skakać
na głęboką wodę, tylko postępować ostrożnie. To jak praca w
bibliotece; człowiek szpera, coś znajduje, potem dalej szuka.
Odwzajemniła jego uśmiech.
- Hm, jak praca w bibliotece? Wydało się jej to mało
romantyczne.
Parsknął śmiechem, po czym pochylił się i cmoknął ją lekko w
policzek.
- No dobrze, a ty jak byś to nazwała?
- Igraniem z ogniem - odparła bez namysłu.
- Ale igrając z ogniem, prędzej czy później człowiek się parzy. A
pracując w bibliotece, zdobywa wiedzę i pełniejsze zrozumienie.
- Tego właśnie chcesz? Posiąść wiedzę i lepsze zrozumienie?
Ponownie ją pocałował, tym razem w usta.
- Owszem, chciałbym zrozumieć, co się dzieje. Czy to źle?
Siedzieli koło siebie na miękkiej, skórzanej kanapie. Jedną rękę
Rand trzymał na ramieniu Lucy, drugą ręką bawił się jej włosami, od
czasu do czasu pochylał głowę i przywierał ustami do jej ust. Czy to
źle, powtórzyła w myślach jego pytanie. Nie, wprost przeciwnie.
Ale na głos powiedziała:
- Sama nie wiem.
- Więc się przekonajmy.
- Ale czy to... - nie dokończyła.
Ponownie zamknął jej usta pocałunkiem. Lecz tym razem nie był
to niewinny całus - był to najprawdziwszy pocałunek. Targały nią
różne wątpliwości, wielu rzeczy nie była pewna, ale jedno wiedziała:
że ten pocałunek się jej należy. Że go sobie wymodliła. Pragnęła czuć
napór warg Randa, dotyk jego rąk, uścisk ramion.
Zapomniała o bożym świecie i zatraciła się w marzeniach.
Zamknąwszy oczy, odwzajemniała pocałunki i pieszczoty. O niczym
nie myślała. O niczym prócz tego, co czuje. Rozbudził w niej
pożądanie. Chciała być naga, wolna i nieskrępowana, chciała móc
przytulić się do Randa całym ciałem, ocierać się o jego ciało, całować
je, smakować...
Musieli myśleć o tym samym, bo nie przerywając pocałunku,
Rand przesunął rękę niżej i zacisnął na jej talii. Ciarki przebiegły
Lucy po krzyżu. Odruchowo wygięła plecy w łuk i wciągnęła
gwałtownie powietrze. Rand właściwie odczytywał wszystkie
sygnały, jakie wysyłało jej ciało. Jego ręka powoli wędrowała pod
swetrem, wyżej, jeszcze wyżej, aż doszła do koronkowego stanika.
Ale nawet cieniutka koronka wydawała się zbyt gruba. Po chwili ręka
ominęła tę przeszkodę.
Lucy nie zdołała powstrzymać jęku rozkoszy. Zaczęła odpinać
guziki koszuli Randa, wyciągać poły ze spodni. Miała wrażenie, że
ubranie - zarówno jego, jak i jej - jest jak twarda żelazna zbroja, która
okrywa ciało, broniąc do niego dostępu. Leżała na kanapie, ze
swetrem i stanikiem pod szyją, a Rand patrzył na to, co przed chwilą
dotykał i co sobie jedynie wyobrażał.
- Jakie śliczne - powiedział.
I zrobił to, o czym marzyła: pochylił się i zacisnął usta na jej
piersi. Przepełniona szczęściem, pomyślała sobie, jak dawno nie była
z mężczyzną, a kiedy to pomyślała, nagle stanął jej przed oczami
ojciec Maksa. Przypomniała jej się tamta szalona miłość. To, jak
jedna krótka chwila zapomnienia może odmienić czyjeś życie. To, że
już raz kochała mężczyznę, który może nie zadawał się z pięknymi
modelkami, ale zdecydowanie nie chciał wiązać się z kobietą ciężarną.
Podobnie jak Rand...
Opamiętaj się, zanim będzie za późno! - ostrzegł ją wewnętrzny
głos. Ostrzegł raz, drugi i trzeci, aż wreszcie przebił się przez warstwę
emocji i pragnień. Wtedy go usłyszała.
- Przestań! - zawołała cicho, jakby sama nie była pewna tego, czy
słusznie robi.
To jedno słowo wystarczyło. Rand podniósł głowę.
- Lucy...? - spytał, spoglądając jej w oczy.
- Mówiłeś, że powinniśmy postępować wolno i ostrożnie, nie
skakać na głęboką wodę. A my... my skaczemy. - W jej głosie
wyczuwało się napięcie.
Rand pocałował ją w czubek nosa i usiadł.
- Masz rację - przyznał z uśmiechem. - Przepraszam.
Ona również usiadła i poprawiła ubranie. Starała się nie patrzeć
na nagi tors Randa.
- Zachowuję się przy tobie jak nastolatek, w którym buzują
hormony.
- Ja przy tobie też - rzekła. Usiłowała odzyskać równowagę
emocjonalną, opanować wewnętrzne rozedrganie. - Zrobiło się późno.
Powinnam wracać do domu.
Przez dłuższą chwilę nic nie mówił. Pomyślała sobie, że pewnie
też próbuje odzyskać samokontrolę.
Wreszcie mu się udało.
- Chciałbym cię przekonać, abyś zmieniła zdanie i została. Ale nie
zrobię tego. Zachowam się jak przystało na dżentelmena i odprowadzę
cię do samochodu.
- Nie! - zaprotestowała zbyt głośno, zbyt nerwowo.
Bała się, że jeśli Rand zjedzie z nią na dół, pocałuje ją na
pożegnanie. A wystarczy jeden lekki pocałunek, jedno małe
muśnięcie, aby na nowo rozpalić ogień, który z takim trudem zdołała
ugasić.
- Lepiej sama pójdę. Stanowisz zbyt dużą pokusę - wyjaśniła.
Wybuchnął niskim, gardłowym śmiechem. Coraz bardziej
podobał się jej ten dźwięk. Tak, powinna czym prędzej wstać z
kanapy, zwiększyć dystans między sobą a Randem, bo inaczej...
Wciąż stanowił zagrożenie.
- A czy mogę cię przynajmniej odprowadzić do drzwi? - spytał,
również wstając.
- Nie. Zostań tutaj - poprosiła. - Znam drogę... Dobranoc, Rand.
Ruszyła pośpiesznie do przedpokoju. Wolała nie ryzykować
pożegnania ani na dole przy samochodzie, ani w mieszkaniu przy
drzwiach.
- Lucy?
Stał w przejściu między gabinetem a korytarzem, wciąż bez
koszuli, oparty o framugę, z rękami skrzyżowanymi na piersi.
Lucy chwyciła płaszcz.
- Błagam, tylko nic nie mów - rzekła.
Zapinała guziki, czując, jak jej wola coraz bardziej słabnie.
- Chciałem ci podziękować.
- Nie ma za co.
Zsunąwszy z wieszaka torebkę, wymknęła się z mieszkania.
Dopiero w drodze do domu zaczęta się zastanawiać, za do Rand jej
dziękował. Za to, że została dłużej i pomogła mu znaleźć materiały do
poniedziałkowej rozprawy? Za to, co robili na kanapie? Czy za to, że
się opamiętała, zanim posunęli się za daleko?
Była zbyt podniecona, zbyt przejęta, by zasnąć dzisiejszej nocy.
Wiedziała, że jeżeli Rand też nie zdoła zmrużyć oka, raczej nie będzie
z tego powodu szczęśliwy.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Joe Colton siedział przy stole, jedząc śniadanie, kiedy doręczono
mu list. Do Hacienda del Alegria przesyłki często przychodziły o
różnych porach dnia i nocy, lecz ta wzbudziła jego niepokój. Nie znał
nikogo w Kolorado; z nikim, kto tam mieszkał, nie prowadził żadnych
interesów.
Pierwsza myśl, jaka przyszła mu do głowy, to: Emily. List musi
mieć coś wspólnego z Emily. Nic dziwnego. Odkąd córka zniknęła,
cały czas o niej myślał. I ciągle miał nadzieję, że wkrótce otrzyma od
niej - lub o niej - jakąś wiadomość.
- Co to?
Rozrywał kopertę, kiedy do jadalni weszła Meredith.
- List - odparł. - Ze stemplem z Kolorado. Znamy kogoś w
Kolorado?
Zanim żona odpowiedziała, wyciągnął ze środka zwykłą białą
kartkę papieru, na której widniało kilka zdań napisanych na
komputerze.
- Tu jest napisane, żeby się nie martwić o Emily. Że nic złego się
jej nie stało - oznajmił wyraźnie ucieszony.
- Od kogo to? Od niej? - spytała Meredith.
W jej głosie nie było słychać ulgi, jaka brzmiała w głosie jej
męża.
- Nie. Nie wiem. Może. Nie ma podpisu. Jest jedynie wiadomość,
że Emily dobrze się czuje. Że nie została porwana. Że nic jej nie grozi
i nie powinniśmy się o nią martwić.
Meredith prychnęła pogardliwie.
- To się nie trzyma kupy.
Joe podniósł wzrok znad listu i popatrzył zdziwiony na żonę.
- Dlaczego nie trzyma się kupy? - spytał.
Ciekaw był, czy kiedykolwiek przywyknie do zmiany, jaka
nastąpiła w charakterze Meredith na skutek wypadku, do którego
doszło przed tyloma laty.
- Bo nie trzyma się i już. Ktoś musiał ją porwać. Po co miałaby
wyjeżdżać w tajemnicy? I skąd by się wziął list z żądaniem okupu?
- A po co ktoś przesyłałby nam wiadomość, że Emily jest cała i
zdrowa, gdyby faktycznie ją porwano? Nie, ten list musi być
prawdziwy.
- Nie zgadzam się - sprzeciwiła się Meredith. - Moim zdaniem,
ktoś nam robi głupi kawał.
- Niech agenci z FBI to ocenią - rzekł Joe. - Przekażę im list i
zobaczymy, co powiedzą. A jeśli chodzi o kawał, to nie rozumiem,
dlaczego ktoś miałby się bawić naszym kosztem. Raczej wygląda to
tak, jakby nadawca próbował nas pocieszyć. Uspokoić.
- Wierz sobie, w co chcesz. - Meredith wzruszyła ramionami. - W
każdym razie mnie to nie przekonuje.
Poderwawszy się od stołu, energicznym krokiem opuściła
jadalnię. Chciała pobyć sama, z dala od wścibskich oczu, aby
swobodnie dać upust wściekłości. Na farmie nie było takiego miejsca;
miała wrażenie, że wszyscy ją tu ciągle obserwują, uważnie śledzą
każde jej posunięcie. Wsiadła do samochodu. Gdy odjechała kilka
kilometrów, zatrzymała się przy budce telefonicznej na przydrożnym
parkingu i z pamięci wykręciła numer. Usłyszawszy: „Halo?", nie
przedstawiła się.
- Ona żyje, ma się dobrze i prawdopodobnie przebywa w
Kolorado - oznajmiła.
Odpowiedziała jej cisza.
- Pani Colton? To pani? - spytał po chwili Silas Pike, który
usiłował dopasować głos do twarzy.
Kobieta znana powszechnie jako Meredith Colton nie raczyła
potwierdzić.
- Wynajęłam cię, żebyś raz na zawsze pozbył się tej kretynki.
Oczekuję, że wykonasz to zadanie.
- Proszę mi tylko powiedzieć, gdzie ona teraz jest, a z
przyjemnością spełnię pani życzenie.
- Bałwan! Nie znam jej adresu. Wiem tylko, że nadszedł dziś
anonimowy list z Kolorado z wiadomością, że Emily ma się dobrze.
Nie chcę, żeby miała się dobrze! Chcę, żeby przestała oddychać. Czy
wyrażam się dostatecznie jasno?
- Kolorado to nie wioska. Jak mam odnaleźć dziewczynę, skoro
nie wiem, gdzie jej szukać?
- To twój problem, nie mój. Zrób, co do ciebie należy, i tym
razem nie schrzań roboty.
- Od pewnego czasu czułam się bardzo przygnębiona, ale nagle
wczoraj przyśnił mi się cudowny sen.
W tym czasie, gdy w Kalifornii Joe Colton udał się do FBI, by
pokazać komuś kompetentnemu anonimowy list z informacją na temat
swojej córki, na drugim krańcu Stanów, w Missisipi, Louise Smith
spotkała się ze swoją przyjaciółką, a zarazem psychoterapeutką,
doktor Marthą Wilkes.
- Opowiedz mi o nim - poprosiła lekarka.
- Znajdowałam się w pięknym ogrodzie. Rosły tam barwne kwiaty
i wysokie drzewa, w większości palmy. Przypominało to tropikalny
raj. Był tam również mężczyzna, szatyn. Nie wiem, kto, bo nie
widziałam jego twarzy. W pewnym momencie objął mnie. Trwało to
dosłownie chwilę, ale przyniosło mi dziwne ukojenie. Kiedy dziś rano
się obudziłam, ulotnił się mój ponury nastrój. Poczułam się znacznie
silniejsza i teraz wiem, że dam radę, mimo że to jest takie trudne.
- Trudne? Masz na myśli terapię?
- Tak. - Trudna była zarówno terapia, jak i świadomość, że ona,
Louise Smith, w rzeczywistości nazywa się Patsy Portman. - Ale nie
tylko terapię. Również fakt, że zabiłam człowieka, chociaż tego nie
pamiętam. To, że jestem kryminalistką. Że siedziałam w więzieniu.
- To musi być bardzo nieprzyjemne, kiedy człowiek dowiaduje się
o sobie rzeczy niemiłych, w dodatku takich, których w ogóle nie
pamięta. Ale to wszystko działo się dawno temu. Nie ma teraz
najmniejszego znaczenia.
- A jednak... Gdybyśmy nie dotarły do moich dokumentów
więziennych, w których widnieje informacja, że mam siostrę, nie
wiedziałabym o jej istnieniu.
- Wiesz, Louise, od czasu naszej ostatniej rozmowy sporo o tym
myślałam. Może warto ją odszukać? Dobrze by było, gdybyście się
spotkały.
Louise zawahała się.
- Też o tym myślałam - przyznała po chwili. - Ale chyba wolę się
jeszcze wstrzymać.
- Dlaczego?
- Wciąż usiłuję poznać samą siebie. Informacja, że zabiłam
człowieka, wiele zmienia. Może moja siostra nie chce mieć nic
wspólnego z morderczynią? Może nie mam prawa się jej narzucać?
- Odsiedziałaś wyrok.
- Nie szkodzi. Dopóki sama nie dowiem się, kim jestem, nie chcę
spotykać się z siostrą, której nie pamiętam. Z siostrą, z którą od dawna
nic mnie nie łączy. Nie ma żadnych adnotacji, że kiedykolwiek
odwiedziła mnie w więzieniu, w moich rzeczach nie było ani jednego
listu od niej, nie próbowała się ze mną skontaktować, odkąd
przebywam na wolności. Może kiedy odzyskam pamięć i w pełni
wrócę do zdrowia... może wtedy postaram się ją odnaleźć.
- Innymi słowy, twoja odmowa zobaczenia się z siostrą stanowi
pewną formę pokuty, tak?
Przez chwilę Louise zastanawiała się nad pytaniem przyjaciółki.
- Bo ja wiem? Może to wcale nie jest pokuta? Może to bodziec do
dalszej wytężonej pracy nad sobą? Żeby siostra była ze mnie dumna,
kiedy wreszcie się odnajdziemy.
- Tak wygląda twoje życie, Lucy - powiedziała sama do siebie,
otwierając drzwi zamrażarki. - Jest sobota wieczór, a ciebie czeka
podgrzewana kolacja i sterta starych filmów z wypożyczalni.
Maks spędzał noc u jednego z nowych kolegów z przedszkola,
toteż była w domu zupełnie sama. Rzadko się jej to zdarzało. Mimo
nuty frustracji, jaka pobrzmiewała w jej głosie, w sumie całkiem się z
tego cieszyła. Kilka godzin słodkiego nieróbstwa, oglądanie filmów,
które Maksa by potwornie nudziły, zajmowanie się sobą, a nie
dzieckiem... hm, kusząca perspektywa.
Gdyby tylko nie wracała myślami do Randa, nie zastanawiała się,
co - i z kim - on porabia.
- No dobrze, niech będzie kurczak z warzywami - rzekła, usiłując
skupić się na kolacji.
Wyjęła pojemnik z zamrażarki i zdecydowanym ruchem pchnęła
drzwi, jakby liczyła na to, że huk przepłoszy jej natrętne myśli. A sio!
Zawahała się. W porządku. Wstawi kurczaka do piecyka; czekając, aż
się rozmrozi, zrobi sobie pachnącą kąpiel z pianą, wetrze we włosy
odżywkę, nałoży na twarz maseczkę błotną. Następnie wyciągnie się
wygodnie przed telewizorem. Spałaszuje kurczaka, a potem poleci do
kuchni po deser - specjalnie kupiła kawowo-karmelowe lody z
kawałkami czekolady. Palce lizać. Tak, zabiegi kosmetyczne, pyszne
jedzeniem, stare filmy, słodkie lenistwo. Po pracowitym tygodniu
należy się jej odpoczynek.
Zdejmowała pokrywkę z pojemnika, kiedy rozległ się dzwonek do
drzwi. Nikogo się nie spodziewała. Nie zapowiedziani goście raczej
nie wchodzili w rachubę; prawie nikogo nie znała w Waszyngtonie.
Mała szansa, aby w sobotni wieczór chodzili po domach akwizytorzy.
Nie mogła to być Sadie - mężczyzna, którego poznała przed
tygodniem na jakiejś imprezie charytatywnej, zaprosił ją dziś na
kolację.
Zbliżywszy się do drzwi, Lucy przytknęła oko do judasza.
Wystarczył ułamek sekundy - i serce zaczęło jej bić szybciej. Na
zewnątrz stał Rand. Był niezwykle elegancko ubrany. Za nim, przy
krawężniku, czekała limuzyna. Lucy popatrzyła na swoje
powypychane spodnie od dresu, przygładziła uczesane w koński ogon
włosy i po chwili uznała, że nie otworzy drzwi; nie chciała się
pokazywać w takim stanie. Ale dreszczyk emocji, jaki przebiegł jej po
krzyżu, sprawił, że zmieniła decyzję. Zresztą ciekawość okazała się
silniejsza od próżności.
Po drugim dzwonku odsunęła zasuwę.
- Wiedziałem, że cię zastanę - oznajmił Rand.
- Byłam właśnie w kuchni - rzekła, jakby chciała wyjaśnić,
dlaczego otwiera drzwi dopiero po drugim dzwonku.
W rzeczywistości wyglądał znacznie lepiej, niż oglądany przez
judasza. Miał na sobie doskonale skrojony czarny garnitur,
olśniewająco białą jedwabną koszulę oraz żółty krawat idealnie
harmonizujący z chusteczką, której rożek wystawał z kieszeni na
piersi. Był ogolony, pachnący i bardzo przystojny.
- Zaprosisz mnie do środka czy mam stać na zewnątrz? - spytał,
unosząc w prowokacyjnym uśmiechu kącik warg.
Przyłapana na tym, jak się w niego wpatruje, Lucy zarumieniła
się.
- Oczywiście. Przepraszam. Po prostu zaskoczyłeś mnie.
- I o to chodziło. - Wszedł pewnym siebie krokiem, jakby to ona
była gościem, a on właścicielem domu. - Z początku zamierzałem
porwać gdzieś na kolację i ciebie, i Maksa, żeby wynagrodzić wam te
wieczory, kiedy siedziałaś do późna w biurze. Ale zadzwoniłem do
Sadie, żeby spytać, czy nie macie własnych planów, i dowiedziałem
się, że Maks nocuje u kolegi. W tej sytuacji porywam tylko ciebie.
Lucy oparła się plecami o zamknięte drzwi. Starała się nie
wybałuszać oczu, nie dyszeć z pożądania.
- Porywasz mnie? - powtórzyła, lekko oszołomiona, nie bardzo
rozumiejąc, co Rand mówi.
- Tak. Dam ci godzinę na przygotowanie się, a potem zabieram
cię na kolację do „Aux Beaux Champs" - oznajmił, nazwę restauracji
wybawiając z bezbłędnym francuskim akcentem.
Lucy zbyt krótko mieszkała w Waszyngtonie, aby znać wiele
tutejszych lokali, ale o wytwornej, czterogwiazdkowej restauracji
mieszczącej się w hotelu Four Seasons oczywiście słyszała.
- Nie wiem, czy zasłużyłam na tak wspaniałą nagrodę - rzekła.
Było to bowiem miejsce, do którego mężczyzna zapraszał
partnerkę, aby się jej oświadczyć lub uczcić jakąś wyjątkową okazję:
awans, urodziny, rocznicę poznania się albo ślubu.
- Zasłużyłaś. Cały tydzień harowałaś od rana do nocy. A ja, po
dokładnym
przestudiowaniu
materiałów
dotyczących
sprawy
Turnenbillów, doszedłem do wniosku, że jeśli wygram w sądzie, co
wydaje mi się niemal pewne, w znacznej mierze będzie to twoja
zasługa. Więc absolutnie należy ci się nagroda. - Na moment zamilkł.
- To co? Dasz się zaprosić?
Czy mogłaby odrzucić ofertę spędzenia sobotniego wieczoru w
najlepszej restauracji w mieście, w dodatku w towarzystwie
mężczyzny, który pobudzał jej wyobraźnię i zmysły jak żaden dotąd?
Zanim jednak zdołała otworzyć usta i przyjąć zaproszenie, Rand
podniósł rękę, nie dopuszczając jej do słowa.
- Wiem, co mi odpowiesz. Że jesteś tylko moją sekretarką, a
sekretarce nie wypada chodzić ze swoim szefem do restauracji. Ale
błagam cię, choć na ten jeden wieczór zapomnij o swoich
niezłomnych zasadach. Zapomnij, że dla mnie pracujesz. Bądźmy
dwojgiem ludzi, którym należy się odpoczynek, którzy lubią się
nawzajem i mają ochotę wybrać się razem na kolacyjkę.
Na kolacyjkę, która będzie kosztowała tyle, ile normalny człowiek
płaci miesięcznie za czynsz, pomyślała Lucy. Ale czy mogła się nie
zgodzić? Zwłaszcza że proponował coś, o czym sama marzyła?
Dlaczego miałaby nie zastosować się do jego rady i na ten jeden
wieczór zapomnieć o łączących ich relacjach służbowych? Chyba
jedna kolacja nie zburzy jej wewnętrznego ładu, nie sprowadzi jej na
złą drogę, nie zniszczy jej zasad moralnych? Chyba nie. Choć
potencjalnie mogłaby. Po prostu, uznała Lucy, muszę się mieć na
baczności, i to wszystko.
- No dobra - zgodziła się w końcu.
- No dobra - powtórzył za nią Rand i odetchnął z ulgą, jakby
spodziewał się większego oporu. - To leć się szykować, a ja w tym
czasie pooglądam sobie telewizję.
- Napijesz się czegoś?
- Nie, dziękuję. W limuzynie chłodzi się szampan. Poczekam i
razem się napijemy.
Może spodziewał się większego oporu, ale na porażkę się nie
nastawiał. Lucy wskazała Randowi duży, wygodny fotel, wręczyła mu
pilota do telewizora, po czym udała się pośpiesznie do kuchni, żeby
schować kurczaka z powrotem do zamrażarki. Następnie wbiegła na
górę do sypialni.
Zastanawiała się, czy mądrze postępuje. I doszła do wniosku, że
nie. Ale zupełnie się tym nie przejmowała. Była podekscytowana,
szczęśliwa, że Rand nie spędza wieczoru z jakąś długonogą
pięknością. Że woli jej, Lucy, towarzystwo. Po prostu bądź ostrożna,
powiedziała sama do siebie. Miej się na baczności.
Pośpiesznie wydobyła z szafy swą najlepszą czarną suknię,
ściągnęła osłaniającą ją przezroczystą folię i czym prędzej skierowała
się do łazienki. Sukienka niedawno wróciła z pralni, ale w jednym
miejscu materiał był lekko pomięty. Lucy miała nadzieję, że pod
wpływem pary fałda się rozprostuje i zniknie.
Z najwyższej półki, gdzie Maks nie mógł sięgnąć, zdjęła butelkę
drogiego żelu i szamponu do włosów. Zazwyczaj brała kąpiel; dziś
wskoczyła pod prysznic. Musi się spieszyć, jeśli chce zdążyć w
godzinę. Wytarłszy się do sucha, użyła dezodorantu, wyperfumowała
się, następnie wysuszyła włosy. Potem makijaż: odrobina koloru na
policzkach, trochę tuszu na rzęsach, lekko rdzawy cień na powiekach.
Potem włożyła odziedziczone po niedawno zmarłej babce perłowe
kolczyki. Chociaż nie było ich widać spod rozpuszczonych włosów, to
jednak lubiła je nosić. Z kolczykami w uszach czuła się bardziej
wytwornie i elegancko. I o to chodziło, nie może przecież odstawać
od Randa. Właśnie po to, żeby wyglądać równie atrakcyjnie jak on,
wyciągnęła z szuflady koronkowy stanik, maleńkie figi i cieniutkie
rajstopy, w których nogi prezentowały się jak po wakacjach w San
Tropez.
Na końcu włożyła sięgającą do kolan sukienkę bez rękawów, z
dekoltem w serek. Uszyta z cienkiego czarnego dżerseju, opinała ją
jak druga skóra, niewiele pozostawiając wyobraźni. Jeszcze buty -
czarne pantofelki na wysokim obcasie. I dopełnienie stroju - szminka
w kolorze śliwki, zbyt ciemna na dzień, lecz idealna na eleganckie
wieczorne wyjście.
- Bardzo ładnie - powiedział z uznaniem Rand, oglądając się
przez ramię.
Minęło równo pięćdziesiąt pięć minut, odkąd Lucy udała się na
górę. Zgasiwszy telewizor, wstał z fotela i zmierzył ją uważnie
wzrokiem. Od stóp do głów. I to dwukrotnie.
- Bardzo ładnie - powtórzył.
Skinieniem głowy Lucy podziękowała za komplement.
- Wspomniałeś coś o zimnym szampanie...?
- Tak, czeka w samochodzie.
Podał jej płaszcz. Wsunęła ręce w rękawy. Myślała, że teraz Rand
się cofnie, ale on wciąż stał tuż za nią. Nagle pochylił się; była pewna,
że zamierza pocałować ją w ucho. Ale nie; jedynie wciągnął głęboko
powietrze.
- Pachniesz fantastycznie - powiedział.
- Ty też - rzekła, wdychając znajomy zapach jego wody.
Nad jej uchem rozległ się niski, zmysłowy śmiech Randa.
- W takim razie ruszajmy na podbój świata.
Nie miała ochoty podbijać świata. Chociaż wieczór zapowiadał
się interesująco, to jednak bliskość Randa, jego głos, dotyk, zapach i
wdzięk sprawiły, że wolałaby zostać w domu. Tylko ona i on. We
dwoje...
Uważaj, ostrzegł ją wewnętrzny głos.
- Tak, ruszajmy - powiedziała po chwili, starając się stłumić
niepożądane emocje.
Rand cofnął się. Nacisnąwszy klamkę, przepuścił Lucy przodem.
Frank czekał w samochodzie. Na widok wychodzącej z domu
elegancko ubranej pary wysiadł pośpiesznie, żeby otworzyć tylne
drzwi. Lucy zamieniła z nim kilka słów, po czym wsunęła się na
siedzenie. Rand usiadł obok niej.
- A gdzie poprzedni samochód? - spytała Lucy, podziwiając szare
skórzane obicia, przyciemnioną szybę dzielącą pasażerów od
kierowcy oraz barek, gdzie w kryształowym kubełku chłodziła się
butelka szampana.
- Firma, z której usług korzystam, ma mniejsze samochody do
codziennego użytku oraz limuzyny na specjalne okazje. Ode mnie
zależy, czym wolę jeździć. Uznałem, że dziś jest wyjątkowy wieczór,
więc zamówiłem limuzynę.
Nalał szampana do kieliszków, jeden podał Lucy, drugi zatrzymał
dla siebie.
- Nie bałbyś się zaprosić Maksa do takiego wnętrza? - spytała ze
śmiechem. - I siedzieć z nim przy jednym stoliku w „Aux Beaux
Champs"?
- Myślę, że potrafiłby się zachować.
- Nie byłabym tego taka pewna.
- Wierzę, że tkwi w nim mały dżentelmen, tylko nie miał okazji
się jeszcze ujawnić.
- Może. Cóż, pomysł ci się chwali, ale prawdę rzekłszy, miło dla
odmiany spędzić wieczór z kimś dorosłym.
- Tak? Więc cieszę się, że akurat tak wyszło. A te wszystkie
ciekawostki, które czytałem na temat dinozaurów, zachowam na inny
raz.
Lucy otworzyła szeroko oczy.
- Co? Zbierałeś informacje o dinozaurach, żeby mieć o czym
rozmawiać z Maksem?
Rand otworzył schowek mieszczący się pod barkiem i wyciągnął
bogato ilustrowaną książkę.
- Przyszło mi do głowy, że w najgorszym razie, gdyby się mały
potwornie nudził, mógłby obejrzeć obrazki. Są naprawdę świetne.
Jeżeli szukał drogi do jej serca, to ją znalazł; Lucy była
wzruszona, że zadał sobie tyle trudu dla Maksa.
- Jesteś niesamowity, Rand - wyszeptała.
Nie odpowiedział. Odłożył książkę na miejsce i zatrzasnął
schowek.
- No dobrze, skończyliśmy z dinozaurami... Chyba że chcesz,
abym w ramach uwodzenia cię przytoczył ci wymiary triceratopsa?
- Uwodzisz mnie?
Chłopięcy uśmiech rozjaśnił mu twarz.
- Dyskretnie. Tak, abyś się nie zorientowała, że to robię.
Dojechali na miejsce. Portier podszedł do samochodu i otworzył
im drzwi, zanim Frank zdążył się ruszyć Rand wysiadł pierwszy i
podał Lucy rękę. Przyjęła ją, jakby to była najbardziej naturalna rzecz
na świecie. Rand już nie puścił jej dłoni - ku radości Lucy. Wiedziała,
że nie powinna się tak cieszyć, ale nic na to nie mogła poradzić. Jakie
to przyjemne uczucie, pomyślała - móc wejść do eleganckiej
restauracji z przystojnym mężczyzną, który swoją postawą zdaje się
mówić wszystkim: ona jest moja.
Kierownik sali powitał Randa z nazwiska i zaprowadził ich do
najlepszego stolika, na którym czekała w kubełku następna butelka
szampana. Ledwo usiedli, jeden kelner wyjął z lodu butelkę i napełnił
kieliszki złocistym płynem, drugi zaś przyniósł tacę pełną malutkich
kanapek, z których część była z krabem, a część z kawiorem.
Tak zaczął się ich wieczór we dwoje. Na stole zmieniały się dania
- zupa, sałatka, soczysty befsztyk, wykwintny tort czekoladowy - a
Rand snuł opowieść, która kogoś innego może mogłaby znużyć, lecz
nie Lucy; Lucy słuchała z zapartym tchem. Opowiadał o swoich
studiach prawniczych, o stażu, jaki odbył pod okiem sędziego Sądu
Najwyższego,
o
początkach
swojej
kariery,
o
najbardziej
interesujących sprawach, jakie prowadził.
Lucy nie była biernym słuchaczem; zadawała inteligentne pytania,
a w dwóch sprawach, jakie przegrał, przedstawiła inną linię obrony,
znacznie lepszą od tej, którą on zastosował. Zanim się spostrzegła,
minęła jedenasta i Rand spytał, czy nie miałaby ochoty potańczyć w
klubie, o którym słyszał same pochwały. Zgodziła się bez wahania.
Kilka minut później weszli do ogromnej sali balowej.
Kilkuosobowa
orkiestra
grała
utwory
popularne
w
latach
czterdziestych i pięćdziesiątych. Po rozmowie, jaką toczyli w „Aux
Beaux Champs", Lucy z przyjemnością zmieniła rytm. Wtuliła się w
ramiona Randa i prowadzona przez niego krążyła po parkiecie.
Uważała, że w tańcu, tak jak i we wszystkim, Rand nie ma sobie
równych.
Prawie nie rozmawiali; wsłuchani w muzykę pozwalali, aby to
ona kierowała ich ruchami. Tańczyli do późnych godzin nocnych, tak
długo, póki grała orkiestra. Lucy, która zwykle o północy już dawno
spała, zaskoczyła samą siebie; uznała, że jest jeszcze wcześnie i
szkoda kończyć wieczór. Głównie chodziło o to, że nie chciała się
rozstawać z Randem. Kiedy więc limuzyna zajechała przed jej dom,
zaprosiła Randa na górę na kieliszek wina.
Chętnie przyjął zaproszenie, ale co do wina, to miał inną
propozycję: czy nie lepiej pozostać przy szampanie? Mogliby wnieść
do środka butelkę i kieliszki z barku w limuzynie. Po przyćmionymi
świetle w restauracji i romantycznym półmroku panującym w sali
balowej, ostry, jaskrawy blask za bardzo raziłby w oczy. Powiesiwszy
płaszcze na poręczy schodów, Lucy weszła do salonu i zapaliła
niedużą lampkę na stoliku pod ścianą. Wnętrze wypełnił ciepły,
pomarańczowy blask.
Rand nalał im obojgu szampana. Podał Lucy kieliszek, ale nim
zdążyła zamoczyć usta, wziął ją w ramiona, przytulił do siebie, tak jak
tulił na parkiecie, i zaczął się kołysać, jakby wkoło wciąż
rozbrzmiewała muzyka.
- To był cudowny, niezapomniany wieczór.
- Mówisz tak, jakbyś prawie nigdy nie wychodził z domu -
stwierdziła ze śmiechem Lucy. - A w to nie wierzę.
- Wychodzić wychodzę, ale takie wieczory jak dzisiejszy nie
zdarzają się często.
- A czym się dzisiejszy różni od pozostałych?
- Wszystkim. Rzadko mam okazję jeść tak wyborną kolację, pić
tak świetnego szampana, prowadzić tak pasjonującą rozmowę i
tańczyć z kobietą, w którą mógłbym wpatrywać się w
nieskończoność.
- Całkiem nieźle. To twój wypróbowany sposób na poderwanie
partnerki? - spytała żartobliwym tonem.
Zmarszczywszy czoło, pogroził jej palcem.
- Nie mam żadnych wypróbowanych sposobów - oznajmił. - Poza
tym to, co powiedziałem, jest szczerą prawdą. Przysięgam na Boga.
- Hm, skoro złożyłeś przysięgę...
- No właśnie. Skoro złożyłem przysięgę, możesz mnie pytać o
cokolwiek.
- Dobrze. Czy jesteś pijany?
Wybuchnął tym swoim niskim zmysłowym śmiechem, który
zawsze przyprawiał ją o dreszcz.
- Nie, nie jestem pijany. - Odstawił kieliszek na półkę nad
kominkiem. - Lecz abyś nie myślała, że działam pod wpływem
alkoholu, nie wypiję ani kropli więcej.
Lucy również odstawiła kieliszek na bok - nie tylko dlatego, że
nie miała ochoty na więcej alkoholu; głównie dlatego, że chciała mieć
wolne ręce, aby w tańcu oprzeć je na ramionach Randa.
- W porządku, nie jesteś pijany. Jesteś tylko lekko wstawiony.
- Może. - Roześmiał się. - Faktycznie kręci mi się w głowie.
- A widzisz?
- Ale nie z powodu szampana.
- Przysięgłeś mówić prawdę - przypomniała mu.
- Pamiętam. Prawdę i tylko prawdę. A więc kręci mi się w głowie
przez ciebie.
- Przeze mnie? A co ja takiego zrobiłam?
- Niby nic. Ale wystarczy, że idziesz, kołysząc biodrami. Że
wlepiasz we mnie te swoje wielkie niebieskie ślepia. Że pobudzasz
mnie intelektualnie. Że uśmiechasz się, że marszczysz zabawnie brwi,
kiedy próbujesz się skupić. Po prostu wystarczy, że jesteś.
- Że jestem? I co się wtedy dzieje?
- Moje serce bije przyśpieszonym rytmem. Krew mocniej pulsuje
mi w żyłach. Wszystkie zmysły mam wyostrzone; jestem świadom
każdego1 dotyku, każdego zapachu. Podejrzewam, że codziennie rano
wlewasz mi do kawy parę kropli magicznego afrodyzjaku.
- No tak, odkryłeś moją tajemnicę! - oznajmiła ze śmiechem,
starając się ukryć, że on wywołuje w niej identyczną reakcję.
Ich spojrzenia się zetknęły. Twarz Randa przybrała poważny
wyraz.
- Co ty ze mną wyprawiasz, Lucy? - spytał cicho.
- To samo, co ty ze mną - odparła szeptem.
- Tobie też się kręci w głowie?
- Okropnie.
- Odkąd cię poznałem, myślę o tobie bez przerwy.
- Ja o tobie również.
- Może powinniśmy coś z tym fantem zrobić - szepnął jej do ucha.
Oddech miał parzący.
- Na przykład co? - spytała.
W odpowiedzi posłał jej uśmiech, który zdawał się mówić:
spróbuj mi zaufać. Ja także się boję. Na pewno nie wyrządzę ci
krzywdy. Pocałował jej ramię, wgłębienie przy obojczyku, szyję.
Powoli zbliżał się do jej ust.
Nie sprzeciwiła się. Najpierw przechyliła na bok głowę,
rozkoszując się lekkimi muśnięciami jego warg, potem nadstawiła
usta. Przytuleni, złączeni pocałunkiem, tańczyli do muzyki, która
rozbrzmiewała jedynie w ich myślach.
Wiedziała, do czego zmierza ten taniec. Dziś zupełnie nie
przejmowała się tym, że Rand może sprawić jej ból, nie zastanawiała
się nad ich odmiennymi celami w życiu. Dziś byli kobietą i
mężczyzną, którzy bardzo siebie pragną. I tylko to się liczyło.
- Obiecałam sobie, że będę się miała na baczności - wyznała
między pocałunkami.
- Czy to znaczy, że mam cię zostawić i wyjść, czy że mi zaufasz?
- spytał skubiąc wargami jej ucho.
Och, nie! Wcale nie chciała, żeby wychodził. I powiedziała to
wprost.
- Więc mi zaufaj - szepnął.
W tym momencie instynkt wziął górę nad rozumem. Złączeni
pocałunkiem, zaczęli zrywać z siebie ubranie. Lucy ściągnęła
Randowi krawat, wyciągnęła mu ze spodni poły koszuli, on rozpiął jej
sukienkę. Oboje zrzucili buty. Zadowolona, że Maks nocuje u kolegi,
zamierzała zaprowadzić Randa na górę, kiedy nagle coś sobie
uzmysłowiła.
- Frank! - krzyknęła.
- Będąc z jednym mężczyzną, nigdy nie wołaj go imieniem
drugiego. Naprawdę nie wypada - rzekł poważnie Rand.
- Czeka na ciebie w samochodzie.
- Zgadza się. - Popatrzył jej w oczy. - Mam go odesłać do domu?
Dawał jej jeszcze jedną szansę, żeby się wycofać. Ale Lucy znów
z niej nie skorzystała. Podjęła decyzję, której nie zamierzała zmieniać.
- Tak - odparła zdyszana. - Odeślij.
Wziął ją za rękę i razem podeszli do telefonu stojącego na biurku
w rogu pokoju. Rand wystukał numer.
- Jesteś wolny, Frank - oznajmił po chwili, po czym się rozłączył.
Pierwszy krok został wykonany. Lucy gotowa była wykonać
następny. Bez słowa poprowadziła Randa schodami do swojej
sypialni. Oczywiście nie musiała nic mówić. A gdy dotarli na górę, to
nawet gdyby chciała cokolwiek powiedzieć, nie byłaby w stanie. Rand
bowiem zgarnął ją w ramiona i przywarł ustami do jej ust.
Strach, obawy, wahania, niepewność - wszystko to zniknęło jak za
dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Ich miejsce zajęła niczym nie
skrępowana swoboda, odwaga, chęć przeżycia czegoś wspaniałego,
pożądanie. Po chwili oboje byli nadzy. Pokój wypełniało głośne
dyszenie, jęki rozkoszy.
Rand nie mógł dłużej wytrzymać. Wziął Lucy na ręce i przeniósł
na łóżko. Sam położył się obok. Badał jej ciało dłońmi, językiem,
zębami, wzrokiem, węchem, a ona prężyła się rozpalona. Nie
pozostawała mu dłużna: pieściła go, pobudzała. Razem doprowadzali
się do szaleństwa.
Wreszcie nastąpiła kulminacja. Mieli wrażenie, że fruną nad
ziemią, że mkną po przestworzach na jakimś magicznym dywanie, że
unoszą się wciąż wyżej i wyżej, a potem nagle zamierają bez ruchu
przez jedną cudowną, trwającą w nieskończoność chwilę. Wolno
opadali z powrotem na ziemię, zasapani, z trudem łapiąc oddech, lecz
szczęśliwi.
Po kilku minutach - ale nie wiedziała, po ilu, bo całkiem straciła
rachubę czasu - Rand podparł się na łokciach i ponownie przysunął
usta do jej ust. Świat znów zawirował jej przed oczami, jednakże tym
razem pocałunek zakończył się, zanim doszło do czegokolwiek
więcej.
Rand podniósł głowę i uważnie przyglądał się Lucy, jakby na
zawsze chciał zapamiętać jej twarz.
- Jak się czujesz? - zapytał.
- Świetnie. Świetnie do kwadratu.
Uśmiechnął się zadowolony.
- To dobrze. Ja też.
Wzdychając głośno, przewrócił się na wznak i przyciągnął Lucy
do siebie. Położyła głowę na jego piersi.
- Jesteś wyjątkowa - mruknął i po chwili zapadł w sen.
- Ty także, mój miły - odparła szeptem.
Czując, jak nachodzi ją senność, pomyślała ze smutkiem, że jutro
wszystko wróci do poprzedniego stanu. Całkiem świadomie na jedną
noc postanowiła ulec swym żądzom, pozbyć się lęków i hamulców,
cieszyć się bliskością Randa.
Niestety, ta jedna noc wystarczyła, aby pękła tama. Lucy zalały
tęsknoty i pragnienia. Tęsknota za miłością, za Randem, za
szczęściem, którego nie dane jej było dłużej z nim zaznać.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Jak zwykle, Rand obudził się przed świtem. Ale dzisiejszy dzień
różnił się od innych. Dziś Rand nie leżał sam w łóżku; obok leżała
Lucy. Czuł się jak w raju; nie miał najmniejszej ochoty zrywać się,
pędzić pod prysznic, szykować się do wyjścia. Dziś jego pragnienia
skierowane były na co innego. Ale Lucy spała tak smacznie, że nie
miał serca jej przeszkadzać.
Jednakże nic nie stało na przeszkodzie, aby mógł się cieszyć jej
widokiem. W nocy oswobodziła się z jego objęć i przeturlała na drugi
bok. Leżała teraz zwrócona do niego plecami, z głową wspartą na jego
wyciągniętej ręce. Prześcieradło i pled, którymi się przykryła, zsunęły
się, odsłaniając jej delikatną skórę, szczupłe ramiona i plecy aż po
biodra. Korciło go, by się przytulić, lecz oparł się pokusie; nie chciał
jej budzić. Zamiast tego podciągnął koc, żeby nie zmarzła.
Popatrzył na burzę rudych loków rozrzuconych po materacu.
Woliną ręką zaczął się nimi bawić; gładził je, owijał wokół palców,
starał się zapamiętać ich odcień, sprężystość, miękkość.
Nie był pewien, ile czasu leżał bez ruchu, spoglądając na Lucy.
Tak czy inaczej, było to zupełnie nie w jego stylu. Zawsze zrywał się
po przebudzeniu. Nie zdarzyło mu się wylegiwać ani patrzeć z
ukontentowaniem, jak ktoś śpi obok. Ale dziś sprawiało mu to
niekłamaną przyjemność. Zadumał się. Tak, sprawiało mu
przyjemność, ponieważ osobą, która spała obok, była Lucy.
Powinien zabrać rękę spod jej głowy, wstać, cichutko podnieść z
podłogi ubranie i wrócić do siebie. Ale nie mógł się do tego zmusić.
Postaraj się, nakazał sobie w duchu. Jest niedziela. W niedzielę rano
zawsze dzwonił na farmę, by porozmawiać z rodziną. Ciekawiło go,
czy ojciec dostał anonimowy list w sprawie Emily. Ciekawiła go też
reakcja matki - jeśli kobieta mieszkająca na farmie faktycznie nią
jest...
Ale nawet ciekawość i obowiązki wobec rodziny nie zdołały
wygnać go z łóżka. Był zbyt szczęśliwy, leżąc bezczynnie i
rozmyślając o tym, jak zazwyczaj wyglądają niedzielne poranki w
domu Lucy Lowry. Maks chyba wcześnie wstaje, a potem zagląda do
pokoju matki; pewnie też ma ochotę ją obudzić, choć oczywiście z
całkiem innych powodów niż Rand.
Oczami wyobraźni Rand widział, jak chłopiec włazi do
matczynego łóżka, licząc na to, że uginający się materac wytrąci ją ze
snu. Albo jak bawi się dinozaurami i od czasu do czasu łypie spod
oka, sprawdzając, czy matka wciąż ma przymknięte powieki. Kiedy w
końcu dopinał swego, Lucy nie okazywała zniecierpliwienia czy
złości. Tego Rand był pewien. Przypuszczalnie tuliła syna do piersi i
mówiła mu ze śmiechem, że jest potworem, bo nie daje się jej wyspać.
Następnie schodziła na dół i szykowała śniadanie, które jedli razem w
kuchni.
A jak by wyglądał niedzielny poranek, gdyby on, Rand, mieszkał
z Lucy? Hm, ponownie puścił wodze fantazji. Co by było, gdyby po
wspólnie spędzonej nocy leżał z Lucy w objęciach, a Maks wszedłby
do sypialni? Czy staraliby się wspólnie dobudzić Lucy? Czy
chichocząc wesoło, naradzaliby się, co robić, aż w końcu Lucy
otworzyłaby te swoje piękne niebieskie oczy i obdarzyła ich słodkim
jak miód, wielkim, promiennym uśmiechem? Wtedy on z Maksem
zbiegliby pierwsi na dół i nakryli do stołu, aby w trójkę mogli spożyć
niedzielne śniadanie.
Rand ze zdumieniem odkrył, że podoba mu się ta wersja. Czyli...
Czyli wszystko jest jasne. Lucy zajmuje szczególne miejsce w jego
sercu. Czy mógłby się z nią ożenić? Stworzyć z nią rodzinę? Mógłby.
A czy chciałby? Chyba tak. Jako sekretarka zatrudniła się u niego
tymczasowo, ale to nie znaczy, że nie mogłaby na zawsze pozostać w
jego życiu.
Zaczął się nad tym zastanawiać. Widział siebie w domu Lucy, w
jej łóżku, widział siebie baraszkującego z Maksem w niedzielne
poranki, potem zasiadającego wspólnie z mamą i synem do śniadania.
Ale co z resztą tygodnia? Od poniedziałku do soboty zwykle pracował
do późna, a po powrocie z pracy rozmyślał o klientach, procesach
sądowych, aktach i tym podobnych sprawach. Gdzie tu czas na dom i
rodzinę?
Dlatego starał się nie wiązać na stałe z żadną kobietą, a zwłaszcza
z kobietą obarczoną potomstwem. Doskonale pamiętał, co czuł, kiedy
ojciec przez jedną kadencję pełnił funkcję senatora i większość czasu
przebywał z dala od domu. Obiecał sobie, że sam nigdy nie narazi
swoich dzieci na podobne cierpienie. I co? Czyżby zmienił zdanie?
Nie. Póki od rana do wieczora przesiadywał w pracy, nie chciał
się żenić. Uważał, że byłoby to niesprawiedliwe wobec rodziny. Nagle
jednak doznał olśnienia: mógłby wprowadzić do swojego życia pewne
zmiany. Hm. Czy był na to gotów? Nękały go wątpliwości. A jeśli nie
wprowadzi zmian... co wtedy? Wtedy straci Lucy. Ale kiedy tak leżał
koło niej i patrzył na nią pożądliwym wzrokiem, wiedział, że za nic w
świecie nie chce do tego dopuścić.
Dopiero dzisiejszego ranka uzmysłowił sobie, czego mu brakuje.
Że dopóki nie poznał Lucy, wiódł puste, nijakie życie, które nie
sprawiało mu żadnej radości. Owszem, pracował równie ciężko jak na
początku kariery, ale o ile na początku praca dawała mu satysfakcję, z
czasem ta satysfakcja zaczęła maleć, aż całkiem zniknęła.
I raptem któregoś pięknego dnia w jego gabinecie pojawiła się
ona - siostrzenica Sadie Meeks. Z miejsca oczarowała go swym
urokiem, inteligencją, poczuciem humoru, witalnością. Poczuł się jak
nowo narodzony. Odżył. I zapragnął jej.
Na myśl, że mógłby ją stracić, zrobiło mu się słabo. A zatem jaki
ma wybór? Taki, że albo wszystko wraca do poprzedniego stanu, czyli
on dalej ciężko haruje i nie znajdując w pracy żadnej przyjemności,
dąży do sukcesów, albo decyduje się wprowadzić zmianę w swoim
życiu. Zasadniczą zmianę polegającą na ograniczeniu pracy i
założeniu rodziny.
Czy to możliwe, aby ktoś taki jak on, pracoholik skupiony
wyłącznie na karierze, nagle po latach dojrzał do małżeństwa? Czyżby
jednak rodzina stanowiła klucz do szczęścia? Po namyśle doszedł do
wniosku, że tak. Ale nie rodzina jako taka. Jemu do szczęścia
potrzebna była rodzina, w której skład wchodziłaby Lucy z Maksem.
Dla takiej rodziny gotów był zmienić swój tryb życia.
Lucy z Maksem stali się dla niego kimś bardzo ważnym, znacznie
ważniejszym od pracy, pieniędzy, sławy czy władzy. Z nimi życie
miało sens, bez nich wydawało się puste i jałowe. Wolał wspólne
śniadania i porozrzucane po domu zabawki od sterylnie czystego
mieszkania i sukcesów zawodowych. Zrozumiał, że musi zrobić
wszystko, aby przekonać o tym śpiącą obok kobietę.
Nic dziwnego, pomyślał nagle, że ojciec gotów był zrezygnować
z senatu i kariery politycznej, aby nie mieszkać z dala od rodziny.
Jako dziecko cieszył się, kiedy Joe wrócił z Waszyngtonu do
Kalifornii, ale przyjął to jako rzecz oczywistą. Dopiero później, jako
człowiek dorosły, zastanawiał się nad decyzją ojca: tak wiele przecież
poświęcił, swoje plany, ambicje, lata ciężkiej pracy. Ale dziś
wszystko stało się dla niego jasne. Mgła opadła mu sprzed oczu,
wątpliwości zniknęły. Wiedział, czego pragnie i co naprawdę liczy się
w życiu. Rodzina, Lucy, Maks.
Słońce powoli wschodziło. Wciąż było za wcześnie, żeby budzić
Lucy, ale nie mógł dłużej wytrzymać. Przed chwilą dokonał wielkiego
odkrycia i koniecznie chciał się nim podzielić. Chciał zacząć
wprowadzać zmiany, burzyć dotychczasowy ład i porządek. Uznał, że
wstanie cichutko z łóżka i zejdzie do kuchni. Może dolatujący z dołu
zapach świeżo parzonej kawy przeniknie do świadomości Lucy?
Uśmiechnął się lekko. Może spodoba się jej taka pobudka?
Nigdy dotąd nie budził jej rozchodzący się po domu zapach
gorącej kawy, dlatego pierwsza myśl, jaka przyszła jej do głowy, to że
Maks zrobił coś, czego nie powinien robić. Druga myśl, jaka przyszła
jej do głowy, to że może z niespodziewaną wizytą wpadła Sadie.
Dopiero trzecia myśl dotyczyła mężczyzny, z którym spędziła
wczorajszą noc.
Leżąc z zamkniętymi oczami, Lucy rozciągnęła usta w uśmiechu.
- Dzień dobry - rzekł cicho Rand, wchodząc do pokoju.
- Chyba jest strasznie wcześnie - mruknęła sennie, nie otwierając
oczu.
- Jest strasznie wcześnie.
- To co robisz na nogach? - spytała takim tonem, jakby
rozmawiała z Maksem.
- Obudziłem się i już nie mogłem zasnąć.
Uniosła powieki, czując, jak Rand siada na brzegu łóżka. Jaki
miły widok, pomyślała, patrząc na jego rozczochrane włosy, ciemny
zarost i umięśniony tors. Był w spodniach, ale bez koszuli. Wyglądał
niesamowicie seksownie; miała ochotę wciągnąć go z powrotem pod
kołdrę.
- Jak się czujesz? - spytał.
Zasłaniając prześcieradłem piersi, oparła się o wezgłowie.
- Dostając kawę do łóżka? Świetnie - odparła. Wzięła od Randa
filiżankę i wypiła łyk. - A ty?
Postawiła filiżankę na szafce nocnej, by kawa nieco ostygła.
- Ja? Doskonale. - Podobnie jak ona, oparł się o wezgłowie. -
Właśnie dokonałem wielkiego odkrycia i chciałem się nim z tobą
podzielić.
- Wielkiego odkrycia? - Uśmiechnęła się. - No to zamieniam się w
słuch.
Może nie powinna była tego słuchać, ani teraz, ani nigdy. Bo im
dłużej mówił, tym większą odczuwała trwogę. A kiedy zaczął
wyjaśniać, że dojrzał do założenia rodziny i pragnie, by on, ona i
Maks zamieszkali razem, wpadła w panikę.
- Nie! - zawołała, zanim doszedł do końca.
- Co nie? Przecież jeszcze o nic nie poprosiłem.
- Błagam cię, zamilcz. Nie chcę tego słuchać.
- Dlaczego?
Była tak wzburzona, że nie mogła usiedzieć w miejscu. Odsunęła
się na drugi koniec łóżka, po czym wstała, owijając się
prześcieradłem.
- Sam nie wiesz, co mówisz - rzekła.
Od Randa tchnęło spokojem. Zresztą miał w tym względzie spore
doświadczenie: nieraz w sądzie musiał zachowywać zimną krew, nie
okazywać zdenerwowania.
- Zawsze wiem, co mówię.
- Pociągam cię na zasadzie nowej zabawki...
- Zabawki? A kim ty jesteś? Nadmuchiwaną lalką?
- Nie. Samotną matką. Pamiętasz? A ty takich kobiet unikasz.
Nawet nie chcesz ich u siebie zatrudniać.
- Lucy...
- Nie! - przerwała mu, zanim mógł cokolwiek powiedzieć. Nie
chciała słuchać jego argumentów. - Sam mówiłeś, że pewnie nigdy nie
zostaniesz ojcem, bo nie zdołasz poświęcić dziecku tyle czasu i uwagi,
na ile ono zasługuje. Prowadzisz kawalerski tryb życia, w którym nie
ma miejsca na rodzinę, zwłaszcza na dzieci. Dużo pracujesz, osiągasz
sukcesy zawodowe. Spójrz na swoje mieszkanie, na swoje ubrania,
nawet
samochód
masz
mały,
dwuosobowy.
Może
jesteś
zafascynowany mną i Maksem, ale fascynacja szybko mija.
Codzienność zaś jest o wiele bardziej prozaiczna.
- Uważasz, że tak dobrze mnie znasz?
- Wiem, że mężczyzna, który nigdy dotąd nie musiał zdobywać
się na żadne poświęcenia czy wyrzeczenia, nie będzie szczęśliwy, gdy
z dnia na dzień zostanie obarczony rodziną. Rodzina to nie dekoracja;
ma swoje prawa. Mężczyzna skupiony na pracy, przyzwyczajony do
życia w pojedynkę, długo nie wytrzyma takiego obciążenia. Prędzej
czy później zatęskni za dawnym uporządkowanym życiem; będzie
próbował uwolnić się, uciec od hałasu, zabawek.
- Chyba nie mówisz o mnie, co? Mówisz o profesorze prawa, z
którym zaszłaś w ciążę i który wolał cię rzucić, niż zmienić
przyzwyczajenia.
- Pod wieloma względami jesteście do siebie podobni.
- Ale w przeciwieństwie do niego, ja umiem się przystosować do
nowych warunków. Odkąd pracujemy razem, wprowadziłem kilka
zmian...
- Nieprawda. Zostały na tobie wymuszone, a ty się na nie
zgodziłeś, bo miałeś nóż na gardle. Ale nie krytykuję cię. Przychodząc
do ciebie do pracy, wiedziałam, na co się decyduję. Jednakże co
innego praca, w dodatku tymczasowa, a co innego normalne życie.
Odkąd cię poznałam, stanowczo za mało czasu spędzam z synem. Nie
chcę, i nie będę mamą, która prawie nie widuje swojego dziecka.
Mam jasno wytyczony cel i jest nim wychowanie syna. Maks jest dla
mnie najważniejszy. Nie pozwolę, aby ktokolwiek zepchnął go na
dalszy plan.
- Ale ja wcale nie mam takiego zamiaru! - oburzył się Rand. - Nie
chcę cię zabierać Maksowi. Po prostu chcę się do was przyłączyć.
- Po co? Żeby chłopiec się do ciebie przyzwyczaił, żeby wodził za
tobą oczami, kochał cię jak ojca, a potem cierpiał, kiedy tobie znudzi
się życie na łonie rodziny i zatęsknisz za dawnymi czasami, za pracą
po nocach i karierą?
- Poczekaj, za kogo ty mnie masz? Za jakąś primadonnę, która dla
kaprysu wkrada się w twoje łaski, próbuje odciągnąć cię od syna, a
jednocześnie zaskarbić sobie jego względy i która odwróci się od was,
jak tylko dziecko zapłacze w nocy albo dotknie brudną rączką oparcia
kanapy?
Chłodny, opanowany prawnik powoli zaczynał tracić cierpliwość.
Wstał z łóżka i wpatrywał się gniewnie w Lucy. A ona cały czas
myślała: jakiż on przystojny!
- No nie, bez przesady - odpowiedziała, starając się nie wlepiać
oczu w jego tors. - Jesteś porządnym facetem, Rand. I wspaniałym
człowiekiem. Ale twoje życie tak bardzo różni się od mojego,
jakbyśmy pochodzili z dwóch odmiennych planet.
- Nie jestem kosmitą, Lucy. Wychowywałem się w domu pełnym
ludzi. Dobrze wiem, jakie to pociąga za sobą obowiązki. I właśnie
dlatego unikałem założenia rodziny. Nie chciałem, aby rodzina
cierpiała, bo na pierwszym miejscu stawiam karierę. Ale zrobiłem
karierę, o jakiej kiedyś marzyłem, i przekonałem się, że ona wcale nie
daje mi zadowolenia. Że pragnę czegoś więcej. I wtedy w moim życiu
pojawiłaś się ty. Nagle świat nabrał barw. Znów zacząłem odczuwać
radość. Zrozumiałem, że wystarczająco dużo energii poświęciłem
sprawom zawodowym i wreszcie nadszedł czas, abym skupił się na
swoim życiu prywatnym. Nie boję się zmian, Lucy. Ja do nich
dojrzałem.
Chciała wierzyć w szczerość jego intencji, w to, że uda się
Randowi odstawić pracę na boczny tor i większość czasu spędzać z
rodziną. Z drugiej strony wciąż nie mogła zapomnieć o tym, co ją
spotkało przed laty, kiedy była studentką zakochaną w profesorze.
Sądziła, że Marshall ucieszy się na wieść o ciąży, poprosi ją o rękę i
nie opuści jej do grobowej deski. Stało się inaczej. Teraz była starsza i
mądrzejsza. I choć bardzo chciała słuchać głosu serca, wiedziała, że
nie może. Miała dziecko; nie mogła ryzykować.
- Nie - powtórzyła.
- Co nie? - spytał ponownie.
- W tej chwili wierzysz w to, co mówisz. Jestem o tym głęboko
przekonana. Ale czy to będzie trwała zmiana? Tego niestety nie mam
jak sprawdzić. - Na moment zamilkła. - Muszę myśleć o Maksie,
Rand. Nie pozwolę, aby ktokolwiek igrał jego uczuciami. On cię
bardzo lubi i...
- Nigdy bym go nie skrzywdził. Ani ciebie.
- Wiem. Świadomie na pewno nie. Ale nawet gdybyś bardzo się
starał ograniczyć pracę, myślę, że długo byś nie wytrzymał. Ciągle
znajdowałbyś jakiś powód, żeby zostać w biurze po godzinach. A
Maks by cierpiał. Czekałby na ciebie z utęsknieniem i byłby
niepocieszony, ilekroć twój powrót do domu by się opóźniał. W końcu
sam byś przyznał, że się pomyliłeś, że nie jesteś w stanie mniej
pracować, że tylko praca daje ci radość i satysfakcję. Maksowi z
rozpaczy pękłoby serce.
Mnie też, pomyślała. Tak jak wtedy, gdy Marshall uznał, że woli
pracę w skupieniu i ciszy od życia ze mną i dzieckiem.
- Nie jestem nieobliczalnym młodzieniaszkiem, Lucy - oznajmił
Rand z powagą. - Znam siebie. Wiem, na co mnie stać. Wiem, czego
pragnę. Nie szukam nowej zabawki, nie próbuję urozmaicić sobie
życia. Chcę być z tobą.
- Ale ja nie jestem sama. W tym tkwi problem.
- Chcę być z tobą i z Maksem.
Pokręciła głową, usiłując przełknąć łzy.
- Nie wyjdzie nam.
- Postaram się, żeby wyszło.
To było takie kuszące! Pragnęła mu zaufać. Gdyby chodziło
wyłącznie o nią, zaryzykowałaby. Odrzuciłaby wahania i lęki.
Faktycznie nie był nieobliczalnym młodzieniaszkiem, więc powinien
wiedzieć, co chce dalej robić z życiem. Ale miała dziecko. Dziecko,
które za bardzo kochała, aby narażać je na smutek czy przykrości.
- Nie - powtórzyła po raz trzeci. Podjęła nieodwołalną decyzję.
- Nawet nie dasz nam szansy?
- Nie mogę.
Wierzchem dłoni otarła łzy. Tak bardzo chciała rzucić mu się w
ramiona. Nawet się nie domyślał, ile ją to wszystko kosztuje, ta walka
z samą sobą. Bo w gruncie rzeczy wciąż była tą młodą naiwną
dziewczyną, która wierzy w dozgonną miłość.
- Lepiej już idź - szepnęła załamującym się głosem.
- Lucy... - Ruszył w jej stronę.
- Nie. - Uniosła rękę, dając mu znak, aby się nie zbliżał. - Idź -
poprosiła. Łzy ściskały ją za gardło. Ledwo była w stanie mówić.
Nagle ciszę przerwał dzwonek telefonu. Lucy przycisnęła rękę do
ust, usiłując odzyskać nad sobą kontrolę. Zanim jej się udało, Rand
podniósł słuchawkę. Jego ostry ton i krótkie, rzeczowe pytania
uzmysłowiły jej, że coś się stało. Coś bardzo złego. Łzy znikły jak
ręką odjął. Ogarnęło ją przerażenie.
- Co się dzieje? - spytała, gdy tylko odłożył słuchawkę.
- Maks jest ranny - odparł. Twarz miał trupiobladą. - Spadł z
piętrowego łóżka i uderzył głową w podłogę. Jest nieprzytomny.
Właśnie przed chwilą karetka zabrała go do szpitala.
Rand pojechał z Lucy do szpitala. Uparł się, że ją odwiezie,
widział bowiem, iż jest zbyt zdenerwowana, aby prowadzić
samochód. Nie chcąc tracić czasu, nie myli się, nie czesali. Wciągnęli
pośpiesznie ubranie i dwadzieścia pięć minut później dotarli na
miejsce.
Maksa nie było już w izbie przyjęć; właśnie robiono mu
tomografię komputerową. Lucy zaczęła się rozglądać za rodzicami
chłopca, u którego Maks nocował, zanim ich jednak znalazła, na
końcu korytarza otworzyły się drzwi i do izby wrócił lekarz, by
poinformować Lucy o stanie zdrowia jej syna.
W drodze do szpitala Maks odzyskał przytomność. Nic nie
wskazywało na to, aby doznał wstrząśnienia mózgu; badanie
tomograficzne na pewno to potwierdzi. Znacznie większy niepokój
budzi lewe ramię chłopca; paskudne złamanie trzeba nastawić
chirurgicznie - potrzebna jest operacja. Oczywiście dzieciak nabił
sobie kilka siniaków, ale poza tym czuje się dobrze i niedługo będzie
mógł wrócić do domu.
Groźnie brzmiące zastrzeżenia w formularzu, który musiała
podpisać, aby operacja się odbyła, i niepokój o syna sprawiły, że Lucy
omal nie wpadła w histerię. Dopiero Rand przemówił jej do rozsądku i
wytłumaczył, że nie ma się czego obawiać.
Po wyjściu lekarza zaprowadził ją do poczekalni, gdzie siedzieli
nie mniej niż ona zdenerwowani rodzice kolegi Maksa. Jedno przez
drugie zaczęli przepraszać Lucy za to, że nie dopilnowali chłopców,
choć nie ulegało wątpliwości, że to dzieci, a nie oni ponoszą winę za
wypadek. Okazało się, że chłopcy oglądali kiedyś w telewizji skoki do
wody z wysokich przybrzeżnych skał. Postanowili się w to zabawić.
Skałą było górne łóżko, wodą zaś podłoga. Na podłodze rozłożyli
poduszki, które miały zamortyzować upadek. Maks jako gość skakał
pierwszy.
Lucy zapewniła przejętych rodziców kolegi Maksa, że wszystko
rozumie i nie ma do nich pretensji, ale sama była zbyt roztrzęsiona, by
jeszcze ich pocieszać. Była zadowolona z towarzystwa Randa, z jego
wsparcia i pomocy. Była mu wdzięczna, kiedy przekonał rodziców
kolegi, aby wrócili do domu, bo ich obecność na nic się nie zda.
Przez cały dzień nie odstępował jej na krok. Ona nerwy miała
napięte, on swoją siłą i spokojem pomagał jej wytrwać. Przynosił jej
kawę i raz po raz powtarzał, że Maksowi nic nie będzie. Mówił to z
taką pewnością siebie, że Lucy mu wierzyła. Kiedy znów ogarniał ją
strach i nachodziły wątpliwości, ponownie tłumaczył jej, że
niepotrzebnie się denerwuje.
Zmusił ją, aby coś przekąsiła. W tym czasie, kiedy byli w
stołówce, ramię Maksa operował jeden z najlepszych chirurgów
dziecięcych, człowiek, którego Rand znał i osobiście prosił o pomoc.
Rand trzymał Lucy za rękę, gładził po policzku. Ze dwa lub trzy razy
nawet udało mu się sprowadzić uśmiech na jej twarz. Zadzwonił do
Sadie, aby powiadomić ją o nieszczęśliwym upadku Maksa, a kiedy
Sadie przyjechała do szpitala, przywożąc rzeczy dla Lucy - grzebień,
ręcznik, kilka najbardziej potrzebnych kosmetyków - Rand otoczył ją
równie troskliwą opieką, co jej siostrzenicę.
Wieczorem Maks smacznie spał w jednoosobowym pokoju, który
Rand dla niego załatwił. Chłopiec doskonale zniósł operację.
Obudziwszy się, pokazał mamie, że bez problemu może poruszać
wszystkimi pięcioma palcami, po czym ponownie zapadł w sen.
Kiedy pora odwiedzin zbliżyła się do końca, Sadie pocałowała śpiące
dziecko. Wyszli w trójkę na korytarz.
- Posłuchaj, kochanie; gdybyś czegokolwiek potrzebowała, masz
do mnie natychmiast zadzwonić - poleciła siostrzenicy, ściskając ją na
pożegnanie. - W przeciwnym razie zobaczymy się jutro rano, kiedy
wrócisz z Maksem do domu.
- Nie martw się o nas - powiedziała Lucy, wdzięczna ciotce za
wsparcie. Po raz pierwszy od wypadku miała pewność, że Maksowi
naprawdę nic nie grozi.
Sadie skierowała się ku windzie, zostawiając Lucy z Randem.
- Odprowadzę twój samochód pod dom - oznajmił ściszonym
głosem Rand. Drzwi do pokoju Maksa były otwarte; nie chciał
obudzić chłopca. - Frank mnie stamtąd zabierze. Poproszę go, aby
rano przyjechał tutaj. Będzie na was czekał.
- To nie ma sensu - sprzeciwiła się. Była zmęczona, ale już nie
roztrzęsiona. - Niech Frank przyjedzie po ciebie tu, a ja rano wrócę
własnym samochodem.
Pokręcił przecząco głową.
- Nic z tego. Nie pozwolę ci prowadzić. I gdyby się okazało, że
czegoś potrzebujesz, leków, jedzenia, nie krępuj się i poproś Franka.
On wszystko kupi i przywiezie ci do domu.
Nie miała siły protestować.
- Dobrze. Dziękuję. Za wszystko. Nie wiem, jak bym sobie
poradziła bez ciebie.
- Bez przesady. Miło się na coś przydać. I miło móc się tobą
zaopiekować. Gdybyś mi tylko pozwoliła, chętnie robiłbym to
codziennie.
Po raz pierwszy od przyjazdu do szpitala nawiązał do tego, o
czym rozmawiali w domu, zanim zawiadomiono ich o upadku Maksa.
Lucy prawie już zapomniała o kłótni, jaką toczyli, o tym, że chciała
zerwać z Randem. Teraz wszystko odżyło w jej pamięci.
Westchnęła smutno.
- Nudne byłoby to życie w porównaniu z tym, jakie dotąd wiodłeś
- rzekła.
- Byłoby wspaniałe.
Potrząsnęła głową.
- Nie zmieniłam zdania.
- Zastanów się, Lucy - poprosił cicho. - Przemyśl sobie wszystko
na spokojnie. Razem tworzymy świetny zespół.
- Oddzielnie też - bąknęła.
Wiedziała jednak, że dziś bez pomocy Randa całkiem by się
załamała. Potrzebowała go, ale nie chciała mówić tego na głos. Nawet
sama przed sobą nie chciała się do tego przyznać. Już raz się sparzyła
i to jej w zupełności wystarczyło. Zaufała człowiekowi, który pod
wieloma względami przypominał Randa, człowiekowi, który zostawił
ją na lodzie.
- Co ci szkodzi, Lucy? Po prostu zastanów się, czy słusznie
robisz, chcąc mnie odtrącić.
Ponownie potrząsnęła głową.
- Nie muszę się zastanawiać, Rand. Wiem, co jest lepsze dla
Maksa. Nie mogę narażać go na cierpienie.
W pokoju obok chłopiec mruknął coś pod nosem. Lucy w dwóch
susach znalazła się przy łóżku. Rand przystanął w drzwiach. Maks nie
obudził się; przewrócił się z boku na bok i dalej spał w najlepsze. Ale
Lucy pozostała przy nim.
Zerknąwszy przez ramię, popatrzyła na Randa.
- Dziękuję za wszystko - powiedziała jak do obcego, który
wyświadczył jej przysługę.
Rand skinął głową i odszedł zrezygnowany. Lucy odprowadziła
go wzrokiem do windy. Nie rozumiała, dlaczego łzy wzbierają jej pod
powiekami. Wiedziała jednak, że nie mają nic wspólnego z
wypadkiem Maksa.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
W poniedziałek od samego rana świeciło w Kalifornii słońce.
Kobieta znana wszystkim jako Meredith Colton odebrała telefon.
Ucieszyła się, słysząc na drugim końcu linii głos detektywa, którego
wynajęła, by odszukał jej siostrę. Dwóch poprzednich nie wywiązało
się z powierzonego im zadania. Ten był trzeci. Ku jej zadowoleniu,
nikogo w domu poza nią nie było. Nie musiała się martwić, że ktoś
podsłucha rozmowę.
- I czego się pan dowiedział? - spytała po wstępnych
uprzejmościach.
- Jestem w Monterey - oznajmił mężczyzna. - Spędziłem tu cały
weekend. Najpierw dałem w łapę jednej z pielęgniarek pracującej w
St. James Clinic, a potem dokładnie sprawdziłem otrzymane
informacje.
- No i?
- Niestety, tu się trop urywa.
- Tyle to i ja wiem. Wynajęłam pana, żeby zdobył pan bardziej
aktualne informacje.
- Mogę pani powiedzieć, czego się dowiedziałem, ale nie jest tego
wiele - zauważył. - Patsy Portman pojawiła się w klinice w tysiąc
dziewięćset dziewięćdziesiątym drugim roku. Pojawiła się znikąd,
brudna, w porwanym ubraniu, zdezorientowana, mamrocząc coś o
wypadku samochodowym. Wypuszczono ją pół roku później. W
owym czasie wciąż cierpiała na amnezję.
Ponieważ miewała niezwykle barwne sny i niekiedy stawały jej
przed oczami jakieś obrazy z przeszłości, lekarze wierzyli, że prędzej
czy później odzyska pamięć. Ale nie chcieli trzymać jej dłużej.
Uważali, że ktoś taki jak ona, kto pokonał trwającą latami głęboką
depresję, dręczący niepokój, gwałtowne zmiany nastroju i niechęć do
ludzi, powinien mieszkać w mieście, a do lekarzy regularnie
przychodzić z wizytą. Kłopot w tym, że po wypisaniu ani razu nie
pokazała się w klinice. Nikt też nie dysponuje jej aktualnym adresem.
- To wszystko?
- Tak jak powiedziałem, ślad się urywa. Mogę kontynuować
poszukiwania, ale prawdę mówiąc, szkoda pani pieniędzy. Chorzy
psychicznie, którzy w warunkach szpitalnych odzyskują zdrowie, po
wyjściu ze szpitala znów zaczynają źle funkcjonować. Niektórzy
bardzo źle. Powinni się dalej leczyć. Ci, którzy tego nie robią, często
zostają bezdomni. Włóczą się bez celu, mieszkają pod gołym niebem.
A ulice nie są zbyt bezpiecznym miejscem. Wysoki procent takich
chorych umiera. Ponieważ nie mają przy sobie dokumentów, chowa
się ich w bezimiennych grobach. Oczywiście nie wiem, czy taki los
spotkał pani siostrę, ale myślę, że to bardzo prawdopodobne. Przecież
dałaby jakiś znak życia, a tu tyle lat minęło i nic...
Jego słowa uspokoiły kobietę zwaną Meredith. Uchwyciła się
przedstawionego wyjaśnienia, zupełnie jakby detektyw podał jej
konkretne dowody, a nie swoją hipotezę.
- Pewnie ma pan rację - powiedziała; cała złość z niej
wyparowała. - I jeżeli jest tak, jak pan mówi, to faktycznie nie ma
sensu dalej prowadzić poszukiwań.
- Byłyby to wyrzucone w błoto pieniądze. Moim zdaniem, Patsy
Portman od dawna nie żyje.
- No tak, szkoda forsy na szukanie martwej kobiety. A zatem
dziękuję panu za pomoc i czekam na rachunek.
Odłożywszy słuchawkę, uśmiechnęła się zadowolona. Wreszcie
po latach jest bezpieczna! Nie musiała żyć w stanie ciągłego
zagrożenia, bać się, że ni stąd, ni zowąd na farmie pojawi się jej
siostra i wszystko się wyda. Teraz mogła Skupić cały wysiłek na
pozbyciu się tej wrednej małej Emily...
Dochodziło południe, kiedy w końcu Lucy dotarła z Maksem do
domu. Wprost nie mogła uwierzyć, jak szybko chłopiec doszedł do
siebie po upadku i operacji. Był wesoły, pełen życia i tylko gips na
ręku świadczył o jego wczorajszych traumatycznych przeżyciach.
Ona sama natomiast czuła się jak przepuszczona przez
wyżymaczkę. A leżąca na stoliku duża paczka od Randa bynajmniej
nie poprawiła jej nastroju.
Z kuchni wyłoniła się Sadie.
- Dostarczono ją mniej więcej przed godziną - rzekła, wskazując
głową na stolik.
Kiedy chłopiec zorientował się, że paczka przeznaczona jest dla
niego, czym prędzej zerwał kolorowe opakowanie. Zajrzawszy do
środka, zapiszczał z radości; jego oczom ukazało się kilka filmów o
dinozaurach, parę albumów, kilka książeczek do malowania i zestaw
kredek.
- Ojej! Widzicie?! - zawołał z przejęciem, patrząc na matkę i
ciotkę. - Widzicie, co dostałem od Randa? Ciekawe, dlaczego mi to
wszystko podarował?
Maks ucieszyłby się z każdego prezentu, ale prezent od Randa,
którego wprost ubóstwiał, miał dla niego szczególne znaczenie. Lucy
poczuła ostre kłucie w sercu: skoro jej syn darzył Randa tak wielkim
uczuciem, to co będzie później, kiedy Rand przestanie ich odwiedzać?
Starając się zapanować nad emocjami, wyjaśniła chłopcu, że po
wyjściu ze szpitala ludzie często dostają prezenty.
- To taki zwyczaj. Kiedy się jest chorym albo miało się wypadek,
znajomi przysyłają nam prezenty. W ten sposób życzą nam szybkiego
powrotu do zdrowia.
- Super! - oznajmił Maks, używając słowa, jakie podłapał od
Mikeya, chłopca, u którego nocował i z którym zamierzał uprawiać
skoki do wody. - Możemy zadzwonić do Randa? Może by przyszedł i
się ze mną pobawił?
Z każdą sekundą kłucie w sercu stawało się coraz ostrzejsze.
- Nie możemy, niedźwiadku. Rand na pewno pracuje.
- A nie możemy go zaprosić na wieczór, kiedy już skończy pracę?
- Nie, Maks. Przez pewien czas nie będziemy się z Randem
widywać.
W
ramach
podziękowania
możesz
mu
wysłać
pokolorowany przez siebie rysunek dinozaura.
- Ale ja chcę się z nim zobaczyć i sam mu podziękować. -
Chłopiec był niepocieszony. - Dlaczego nie będziemy się z nim
widywać? Czy Rand gdzieś wyjeżdża?
Lucy nie odpowiedziała na pytanie; zamiast tego podeszła do
stołu i chcąc odwrócić uwagę syna od Randa, pokazała mu, że w
paczce oprócz dinozaurów jest też mnóstwo roślinności - cały las
tropikalny. Kiedy chłopiec zajął się rozstawianiem drzew, Sadie, która
uważnie się wszystkiemu przyglądała, wezwała Lucy do kuchni.
- Powiesz mi, czy przyrządziłam galaretkę tak, jak Maks lubi.
Maks lubił galaretkę bez niczego, bez śmietany, bez owoców, i
ponieważ obie o tym doskonale wiedziały, Lucy domyśliła się, że
galaretka jest tylko pretekstem. Ale nie miała wyboru; posłusznie
podreptała za ciotką do kuchni.
- Co się dzieje? - spytała Sadie.
- Nic. Chciałabym wziąć prysznic, a potem się zdrzemnąć -
odparła Lucy, udając, że nie wie, o co ciotce chodzi.
Sadie jednak nie zamierzała dać za wygraną.
- Nie pytam o twoje plany na najbliższe godziny. Pytam o ciebie i
Randa. Zauważyłam, że wczoraj w szpitalu ubrany był w to samo, co
w sobotę wieczorem. Tak, tak, widziałam go, jak dzwonił do drzwi;
akurat w tym czasie wychodziłam. Sama zaś wspomniałaś, że
przyjechaliście do szpitala o wpół do siódmej w niedzielę rano.
Nie trzeba być geniuszem, żeby skojarzyć parę podstawowych
faktów i wyciągnąć z nich wnioski. A wniosek jest taki, że Rand u
ciebie nocował, co pochwalam, zważywszy że Maks był poza domem.
Jednakże wczoraj, kiedy staliśmy na korytarzu przed pokojem Maksa,
widziałam, że coś jest nie tak. Dziś mówisz Maksowi, że Rand nie
będzie was więcej odwiedzał. Więc chciałabym wiedzieć, co się stało.
Ciotka była tą osobą, której Lucy zawsze się zwierzała, nawet
jako mała dziewczynka, nic więc dziwnego, że teraz też to zrobiła.
Wprawdzie z oporami, bo wolałaby o wszystkim zapomnieć, ale
opowiedziała jej całą historię, od początku do końca. Skończywszy,
czekała, by ciotka pocieszyła ją. Tak było w przeszłości.
Ale zamiast wsparcia usłyszała co innego.
- Popełniasz błąd, kochanie. Duży błąd.
- Nie rozumiem - rzekła Lucy, zaskoczona i zmieszana.
- Jeśli chodzi o Randa. Owszem, prowadzi zupełnie inny tryb
życia niż ty. Owszem, odkładał na później założenie rodziny, bo żona
i dzieci przeszkadzałyby mu w pracy. Owszem, mieszka w czymś, co
bardziej przypomina muzeum sztuki współczesnej niż dom. I owszem,
Maks w ciągu tygodnia zamieniłby jego mieszkanie w pobojowisko.
Ale Rand jest człowiekiem twardo stąpającym po ziemi. Zna siebie.
Nigdy niczego nie owija w bawełnę. I zawsze mówi prawdę. Jeżeli
twierdzi, że dojrzał do tego, aby ożenić się i większość czasu
poświęcać rodzinie, a nie pracy, to znaczy, że tak jest.
- Będzie żałował - oznajmiła Lucy, przytaczając jeden ze swoich
niezbitych argumentów.
- Rand nie podejmuje nieprzemyślanych decyzji. I nie wycofuje
się tylko dlatego, że coś jest trudniejsze, niż zakładał. Podejrzewam,
kochanie, że mylisz go z Marshallem.
- Rand to samo mi zarzucił. Ale oni są tacy do siebie podobni!
- Tylko pozornie. O ile Marshall lubił wygodne życie bez
komplikacji i nie zamierzał go zmieniać, o tyle Rand gotów jest na
zmiany. Ba, pragnie ich. Ale ty nie chcesz mu dać szansy. Pozwalasz,
aby doświadczenia z przeszłości rzutowały na teraźniejszość.
- On nawet nie chciał zatrudnić sekretarki, która miałaby dziecko
- przypomniała ciotce Lucy.
- I pewnie nie zatrudni. Ale to nie znaczy, że nie chce mieć domu,
żony, dziecka. Albo dzieci. - Sadie na moment zamilkła. - Zdaję sobie
sprawę, że nie było ci łatwo, odkąd rozstałaś się z Marshallem. Wiem,
że dla dobra Maksa musiałaś z wielu rzeczy zrezygnować. Nie sądzę
jednak, abyś rezygnując z Randa, mogła przysłużyć się swojemu
dziecku. Z Randem nareszcie możesz stworzyć prawdziwą rodzinę.
Nie jestem ślepa; widzę, że go pragniesz. Możesz mieć to, na co
zasługujesz. To, na co Maks zasługuje. Zaufaj mi, Lucy. Zaufaj
Randowi. Nie odrzucaj szczęścia. Zaufaj Randowi.
O to samo ją poprosił w sobotę wieczorem. Zaufała mu. I nie
żałowała. Czy mogła znów mu zaufać? Nie na jedną noc, ale na całe
życie?
Sadie wróciła do salonu z galaretką dla Maksa. Lucy została w
kuchni. Podeszła do okna nad zlewem i wyjrzała na zewnątrz. Ale nic
nie widziała, ani ogródków, w których o tej porze roku nie kwitły już
żadne kwiaty, ani pozbawionych liści czereśni. Stała zadumana,
rozmyślając nad tym, co mówiła Sadie, nad tym, co mówił Rand, i nad
tym, co sama czuła.
Marshall oraz Rand... byli tacy podobni: powszechnie szanowani,
ambitni, dążący do sukcesów. Pracoholicy. Karierę stawiali ponad
wszystko. Ludzie się z nimi liczyli, schodzili im z drogi, podziwiali
ich. Obaj mieli wysokie wymagania, od podwładnych żądali
bezwzględnego posłuszeństwa. Twardzi, nieustępliwi...
Nie, nieprawda, pomyślała nagle. Twardy i nieustępliwy był
Marshall, ale nie Rand. Ogarnęły ją wyrzuty sumienia. Faktycznie
przypisywała Randowi cechy człowieka, który odwrócił się od niej,
kiedy go potrzebowała. Owszem, odkąd zaczęła pracować u Randa,
musiała się dostosować do jego życzeń, zostawać w pracy dłużej, niż
zamierzała, ale... ale on też wielokrotnie szedł jej na rękę.
Na przykład, kiedy pracowali u niego w domu, zaprosił Maksa,
aby mogła zjeść z synem kolację i chwilę z nim pobyć. Wprawdzie
nie było to jakieś wielkie poświęcenie z jego strony, ale Marshall
nigdy by nie wpadł na taki pomysł, a gdyby nawet wpadł, to
natychmiast by go odrzucił. Po dłuższym namyśle doszła do wniosku,
że jest jeszcze jedna różnica między obydwoma mężczyznami.
W przeciwieństwie do Marshalla Rand nie był egoistą. Nie chciał
jej mieć wyłącznie dla siebie; uważał, że Maks ma większe do niej
prawo. Marshall natomiast pragnął, żeby świat kobiety, z którą
przebywa, obracał się wokół niego, a dziecko - jak oświadczył -
wszystko by zepsuło. Randowi nie psuło; potrafił nawiązać świetny
kontakt z Maksem. Zachowywał się wobec niego jak ojciec, a
jednocześnie jak przyjaciel. Dlatego chłopiec go uwielbiał.
Rand pochodził z licznej rodziny; wiedział, co to za sobą pociąga
i jaką rolę powinien odgrywać ojciec. Jego własny zbyt mało czasu
spędzał w domu. On sam wolał nie mieć dzieci, niż narażać je ha stres
i tęsknotę. W niedzielę w szpitalu zachował się jak cudowny ojciec i
idealny mąż. Nie myślał o sobie, o czekającej go w poniedziałek
rozprawie w sądzie; całą uwagę skupił na niej i na Maksie. Chociaż
tuż przed przyjazdem do szpitala odrzuciła jego... tak, właściwie to
były
oświadczyny...
służył
jej
wsparciem,
radą,
pomocą.
Bezinteresownie i wielkodusznie.
Innymi słowy, Rand zdał egzamin; udowodnił jej, że ona i Maks
zawsze mogą na niego liczyć. Marshall zaś egzamin oblał. Jednakże
czy Rand będzie potrafił się przestawić, zmienić swoje życie, z
pracoholika przeistoczyć się w domatora? Nie była pewna.
Przypomniała sobie, co jej mówiła ciotka. Że powinna zaufać
Randowi. Że jest to człowiek, który zna siebie, nie podejmuje
pochopnych decyzji i dokładnie wie, czego chce.
A Rand chciał stworzyć rodzinę. Z nią i Maksem. Gotów był
ograniczyć pracę, aby mieć więcej czasu dla żony i dziecka.
Powtórzyła to ze dwa razy. I nagle ogarnęła ją radość.
Pragnął ją poślubić.
Pragnął być ojcem dla Maksa.
Zawahała się. Czy powinna zaryzykować?
Chciała tego. O niczym bardziej nie marzyła.
Chciała mieć Randa za męża, chciała założyć z nim rodzinę,
chciała Maksowi dać ojca. Jeżeli jemu też na tym zależy...
Raptem uzmysłowiła sobie, że tak naprawdę to nie do końca wie,
o co mu chodziło. W sobotę przestraszyła się. Nie chciała go słuchać.
A może Rand niekoniecznie myślał o małżeństwie? Może myślał o
życiu na kocią łapę? Oczywiście, to zmienia postać rzeczy. Musi z
nim porozmawiać.
Na co czekasz? - spytała samą siebie.
Nie chciała jednak rozmawiać o tak ważnych sprawach przez
telefon, a nie mogła wyjść - przecież ledwo przywiozła Maksa ze
szpitala.
- Dziś wieczorem - powiedziała szeptem.
Tak, wieczorem, kiedy już położy Maksa spać, poprosi Sadie, aby
go popilnowała, a sama podjedzie do Randa.
Serce zaczęło jej walić ze zdenerwowania. A jeżeli w niedzielny
poranek niewłaściwie odczytała intencje Randa? Jeżeli źle go
zrozumiała? Co będzie, jeśli pojedzie do niego i zrobi z siebie idiotkę?
Trudno. Postanowiła zaryzykować. Dziś wieczorem, obiecała sobie.
Dziś wieczorem odbędzie decydującą rozmowę. O ile wcześniej nie
stchórzy.
Portier rozpoznał Lucy, kiedy o dziewiątej wieczorem weszła do
apartamentowca Randa, ale nie pozwolił jej wjechać na górę;
powiedział, że musi ją zapowiedzieć panu Coltonowi. Stała w holu,
przestępując nerwowo z nogi na nogę. Różne głupie myśli krążyły jej
po głowie, na przykład, że Rand jest w łóżku z inną kobietą i polecił
portierowi, aby mu nie przeszkadzano.
Po chwili portier wskazał ręką na windę. Lucy wsiadła do kabiny,
ale zdenerwowanie jej nie opuszczało. Bała się. Wczoraj odtrąciła
Randa nie raz, lecz dwa razy. Nawet jeżeli wcześniej zależało mu na
poważnym związku, może zmienił zdanie. Miał dwadzieścia cztery
godziny do namysłu. Może zirytowany jej zachowaniem wysłucha, co
ma mu do powiedzenia, po czym najzwyczajniej w świecie wskaże jej
drzwi. Trudno. Wtedy wróci do domu jak niepyszna. Ale najpierw
dowie się, co dokładnie Rand miał na myśli, kiedy mówił o wspólnym
zamieszkaniu.
Mimo że kolana jej drżały, a serce waliło tak, jakby chciało
wyskoczyć z piersi, wiedziała, że musi odbyć tę rozmowę.
Kiedy winda zatrzymała się na ósmym piętrze, Rand czekał na nią
w otwartych drzwiach. Na ucieczkę było za późno. Zmuszając nogi do
posłuszeństwa, Lucy ruszyła w jego kierunku.
- Czy coś się stało? Co z Maksem? - spytał z zatroskaniem,
przekonany, że musiało wydarzyć się nieszczęście.
- Wszystko w porządku - uspokoiła go. - Maks czuje się świetnie.
Była wzruszona, że jego pierwsze pytanie dotyczyło syna. To ją
przekonało, że słusznie postąpiła, decydując się na dzisiejszą wizytę.
Z kieszeni płaszcza wyjęła kartkę wyrwaną z nowej książeczki do
malowania i podała ją Randowi. Przed pójściem spać Maks
pomalował rysunek kredkami, po czym kazał sobie pokazać, jak się
pisze słowo "dziękuję". I dołu strony podpisał się swoim imieniem.
- Prosił, żebym ci to dała - rzekła. - Chyba jeszcze nigdy nie
widziałam go tak uradowanego jak dziś, kiedy zobaczył prezent od
ciebie. To było naprawdę niepotrzebne. Już dość dla nas zrobiłeś.
- Chciałem sprawić mu frajdę. - Rand popatrzył na rysunek. - Nie
musiałaś przynosić mi tego osobiście. Zwłaszcza dzisiaj.
Miał nieprzenikniony wyraz twarzy. Nie ułatwiało to Lucy
zadania. Zupełnie nie wiedziała, co Rand czuje, tym bardziej że
rozmawiali na korytarzu; nie zaprosił jej do mieszkania. Oczywiście
wyobraźnia znów zaczęła jej podsuwać różne obrazy. Na pewno nie
jest sam; na pewno jest u niego kobieta, na pewno pomagała mu się
rozebrać, miał bowiem wyciągniętą ze spodni, rozpiętą koszulę, spod
której wystawał kawałek torsu. Przypuszczalnie zamierzali...
Wzięła się w garść.
- Przyszłam nie tylko po to, żeby dać ci rysunek - powiedziała. -
Chciałam z tobą porozmawiać. Ale jeżeli masz gościa...
- Jestem sam - rzekł ostrym tonem.
Najwyraźniej domyślił się, co jej chodzi po głowie, i dał jej to
odczuć. Po chwili jednak odsunął się na bok i wykonał ręką
zapraszający gest. Z trudem przełykając ślinę, Lucy weszła do środka.
Miała nadzieję, że starczy jej odwagi, że nie odwróci się i nie
ucieknie.
- Przysłali ci z agencji kolejną sekretarkę? - spytała, ciekawa, jak
sobie dziś radził w pracy.
Stali w przedpokoju; jakoś Rand nie kwapił się z zaproszeniem jej
do salonu.
- Tak. Sheilę. Okazała się całkiem niezła. Może zaproponuję jej
pracę na stałe.
- Jaka jest? Młoda? Piękna? - Powinna była ugryźć się w język.
Gdyby mogła cofnąć te słowa...
- Ma mniej więcej pięćdziesiąt lat, jest dość pulchna i w sumie
mało atrakcyjna. Ale za to wie, na czym polega praca sekretarki.
- To świetnie - powiedziała zdławionym głosem Lucy.
Rand źle zrozumiał jej intencje.
- Sądziłem, że nie wrócisz do pracy - zaczął się tłumaczyć. - Że
wolisz z Maksem...
- No właśnie - przerwała mu. - Cieszę się, że kogoś znalazłeś.
Maks faktycznie mnie teraz potrzebuje.
Zaległa cisza. Lucy poczuła, jak jej odwaga coraz bardziej
topnieje. Rand pierwszy się odezwał.
- Powiedz mi, dlaczego tu przyszłaś? - W jego głosie nie było
wrogości.
Postanowiła dłużej nie zwlekać.
- Sadie twierdzi, że się mylę - wyjaśniła. - Po zastanowieniu się
doszłam do wniosku, że ma rację.
- Mylisz się? W jakiej sprawie?
- Jeśli chodzi o ciebie. - Wzięła głęboki oddech i zmusiła się, by
kontynuować. - Przepraszam cię, Rand. Po prostu w niedzielę rano,
kiedy zacząłeś mówić o wprowadzaniu zmian do swojego życia,
spanikowałam. Stanął mi przed oczami ojciec Maksa i... Popełniłam
błąd. Jesteś inny niż on. Jeżeli mówisz, że chcesz coś zmienić, to
znaczy, że naprawdę chcesz. I że zmienisz. I nie będziesz żałował tych
zmian. Potrafisz osiągnąć każdy cel, jaki sobie stawiasz w życiu.
- No dobrze, i co z tego wynika? Że mnie doceniasz, ale
niekoniecznie chcesz brać udział w tych zmianach, o jakich mówiłem?
- Zależy, na czym mój udział miałby polegać - powiedziała cicho.
- W niedzielę rano nie dałam ci szansy dokończyć. Nie wiem, jaką
przewidziałeś dla mnie rolę...
- Pierwszoplanową.
- To znaczy konkubiny? Kochanki?
- Wciąż mnie mylisz z Marshallem, Lucy. Chciałem, żebyś
została moją żoną.
Ogarnęła ją niewysłowiona ulga i po raz pierwszy od przyjścia
uśmiechnęła się.
- Aha.
- Aha? Tylko tyle masz mi do powiedzenia?
- Czy... czy twoja oferta wciąż jest aktualna?
Ujął ją za ręce i pokręcił głową, jakby zdumiało go jej pytanie.
- Oczywiście, że tak, głuptasie. Przecież prosiłem, żebyś się
zastanowiła. Żebyś sobie wszystko przemyślała. Kocham cię, Lucy.
Nie wiem, jak mogłaś tego nie zauważyć, ale...
- Powtórz, proszę.
- Że cię kocham? - Roześmiał się. - Kocham cię Lucy, kocham do
szaleństwa. Kocham tak bardzo, że wszystko inne jest nieważne.
Chcę, żebyś mnie poślubiła, żebym mógł być ojcem dla Maksa,
żebyśmy razem stworzyli rodzinę. Jeśli się zgodzisz, przysięgam, że
nigdy cię nie skrzywdzę. Uczynię wszystko, żebyś była szczęśliwa.
Ty, Maks i inne dzieci, których kiedyś się wspólnie dorobimy.
- Jesteś pewien, że tego chcesz?
Wywrócił oczy do nieba.
- Absolutnie. W stu procentach. Nie mam cienia wątpliwości. A
czy ty...
Teraz już ani chwili nie musiała się zastanawiać.
- Tak! Chcę!
Myślała, że zgarnie ją w ramiona i zacznie całować. Zamiast tego
powiedział:
- Jest jeden warunek.
- Jaki?
- Że nie będziesz pracować. Że pozwolisz mi utrzymywać was, a
sama wrócisz na studia. Póki Maks jest mały, możesz zapisać się na
kilka kursów w semestrze. Masz chłonny umysł i wielki talent
prawniczy. Szkoda by było go zmarnować. Później, jak zdasz
wszystkie egzaminy, możemy być partnerami nie tylko w życiu, ale
również w pracy.
Lucy wybuchnęła radosnym śmiechem. Ostatnie słowa Randa do
końca rozwiały jej wątpliwości. Rand nie ma w sobie źdźbła egoizmu.
W przeciwieństwie do Marshalla, nie czuje się zagrożony jej
ambicjami, popiera jej plany, chce spełnić jej marzenia.
- Rozumiem; chcesz, żebym cię odciążyła? - zażartowała.
- Chcę, żebyś była moją żoną, matką moich dzieci, moją
kochanką, przyjaciółką i wspólniczką - odparł i wreszcie zrobił to, na
co czekała: przytulił ją mocno i zaczął obsypywać pocałunkami. - Czy
Sadie jest z Maksem? - spytał, nie przerywając pieszczot.
- Tak.
- A Maks śpi?
- Tak.
- Więc jeśli wrócisz za godzinę i czy dwie, nic złego się nie
stanie?
- Nic.
- Sadie nie będzie miała ci za złe, że...
- Nie sądzę. Domyśliła się, że spędziliśmy razem sobotnią noc. I
była z tego całkiem zadowolona.
- To dobrze - szepnął, po czym pocałował ją w szyję, tuż za
uchem.
Lucy zadrżała z podniecenia.
- A ty? Miałabyś ochotę zostać trochę dłużej?
- Hm, zależy, co byśmy robili.. . - Zamknęła oczy, rozkoszując się
dotykiem jego warg.
- Zaraz ci pokażę.
Płaszcz Lucy wylądował na podłodze, po chwili ubranie też. Rand
przywarł mocno ustami do jej ust, a ona zapomniała o bożym świecie.
Przeniósł ją do sypialni i położył na puchowej kołdrze.
Kochali się czule, a zarazem namiętnie, jakby chcieli
przypieczętować swoją miłość i wiarę w to, że będą razem po wieki.
A kiedy było po wszystkim, kiedy leżeli objęci i zdyszani, Lucy
wypowiedziała słowa, których od zajścia w ciążę nie mówiła żadnemu
mężczyźnie:
- Kocham cię.
Rand uśmiechnął się pod nosem.
- Ciekaw byłem, czy kiedykolwiek to od ciebie usłyszę.
- Szczypta niepewności tylko podgrzewa uczucie.
- O to możesz się nie martwić. - Przytulił ją mocniej. - Kocham
cię, Lucy.
Wiedziała o tym, ale i tak zrobiło się jej ciepło na sercu.
- Muszę wrócić do domu - szepnęła po chwili.
- Oboje musimy wrócić do domu...
Jeszcze przez kilka minut leżała bez ruchu, ciesząc się z bliskości
Randa, z tego, że się odnaleźli, mimo iż ona straciła zaufanie do
mężczyzn. Randowi zaufała. Pokochała go. Wierzyła, że jest idealnym
partnerem dla niej i będzie cudownym ojcem dla Maksa. Dla Maksa,
który przyjmie go z otwartymi ramionami.
Tak, będą rodziną. Dobrą, kochającą się rodziną, o jakiej zawsze
marzyła.