Laurie Paige
Kochanka z charakterem
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Maya Ramirez wciągnęła do płuc świeże, orzeźwiające powietrze,
po czym westchnęła głęboko. Może nie była najszczęśliwszą kobietą
na świecie - w ciągu ostatnich ośmiu miesięcy zbyt wiele
niepokojących rzeczy wydarzyło się na ranczu Coltonów - ale
przynajmniej bez lęku patrzyła w przyszłość.
Łagodna klacz, zwana Rudą ze względu na rdzawy kolor sierści,
zastrzygła nerwowo uchem. Maya poklepała ją po szyi i rozejrzała się
dookoła, podziwiając piękne krajobrazy. Przez pierwszy tydzień
lutego na północnym wybrzeżu Kalifornii pogoda nie dopisywała:
było chłodno i deszczowo. Ale wreszcie nastała upragniona zmiana:
chmury znikły, niebo przybrało jednolity odcień błękitu, a temperatura
w cieniu dochodziła niemal do dwudziestu stopni.
W tak piękny, słoneczny dzień wszystko wydawało się możliwe.
Prawie wszystko, poprawiła się w myślach Maya, odpędzając od
siebie pszczołę. Bzycząc cicho, owad poleciał w stronę pola
obsianego rubinem, który powoli zaczynał kwitnąć na biało, żółto i
niebiesko.
- Zobaczcie, sokół! - zawołał dziesięcioletni Joe Colton Junior,
wskazując na skały ciągnące się wzdłuż zachodniej granicy rancza.
- Gdzie? Gdzie? - dopytywał się młodszy o dwa lata Teddy
Colton; zadarł głowę, ale żadnego sokoła nie dojrzał.
- Ojej, ty śle... - Starszy chłopiec popatrzył na Mayę i zreflektował
się. - Tam, nad sosnami.
Maya pogroziła mu palcem, po czym uśmiechnęła się przyjaźnie.
Nie pozwalała swoim podopiecznym używać wyzwisk ani
przekleństw. Chociaż jako niania zatrudniona była od niedawna,
opiekowała się chłopcami od samego początku; miała szesnaście lat,
kiedy pani Colton po raz pierwszy zabrała ją z sobą do luksusowego
kurortu, aby zajęła się małym Joem, który liczył wówczas zaledwie
kilka miesięcy. Od tamtej pory minęło dziesięć lat.
Maya ponownie westchnęła. Zdziwiła się, czując pieczenie pod
powiekami. Po chwili wróciła myślami do przeszłości. Czas płynął tak
szybko, a zarazem tak wolno. Po ukończeniu szkoły średniej
rozpoczęła studia metodą korespondencyjną, czyli przez Internet.
Mieszkała z rodzicami na terenie posiadłości Coltonów; pomagała
matce w prowadzeniu domu, a kiedy pani Colton urodziła Teddy'ego,
coraz częściej opiekowała się dwójką maluchów.
W zeszłym miesiącu Meredith Colton poprosiła ją, aby
zamieszkała w głównej rezydencji i przyjęła posadę opiekunki
chłopców. Ich niani, jak to określiła. Maya zgodziła się; potrzebowała
pieniędzy. Znów odpędziła sprzed twarzy pszczołę. Kilka kolejnych
spostrzegła na końskiej grzywie. Jedna usiadła zwierzęciu na uchu.
Klacz potrząsnęła gwałtownie łbem.
- Możemy się pościgać? - spytał Teddy, wpatrując się w Mayę
błagalnym wzrokiem.
Skinęła głową.
- Dobrze, tym bardziej że jakoś dużo tu pszczół. Nie odpędzajcie
ich, bo się rozzłoszczą. Po prostu odwróćcie się i jedźcie w stronę
stajni, a one same odlecą.
Chłopcy posłusznie wykonali polecenie. Kiedy odjechali kilka
metrów, Maya pociągnęła lekko wodze. Klacz wymachiwała
nerwowo ogonem. Po chwili obróciła się i ruszyła przed siebie,
najpierw stępem, potem kłusem.
Maya popatrzyła na pędzących przed nią chłopców, którzy
pokrzykiwali wesoło. Pochyliła się nieco do przodu i zaciskając
mocniej kolana, usiłowała zmusić klacz do galopu. Nie dała rady. No
trudno, pomyślała, ściągając wodze. Koń zwolnił do stępa, a ona
odprężyła się.
Zbliżając się do padoku, klacz znów zaczęła potrząsać łbem i
wymachiwać ogonem. Maya poklepała ją po szyi.
- No, Ruda, co się dzieje? - spytała. - Pszczoły dawno odlecia...
Nie dokończyła. Klacz zarżała głośno, podrzuciła głowę i nagle,
bez uprzedzenia, puściła się szaleńczym galopem w kierunku stajni.
Maya z całej siły chwyciła się łęku; na myśl, że może spaść, ogarnęło
ją śmiertelne przerażenie. Raptowny przypływ adrenaliny sprawił, że
wstąpiła w nią siła. Uniosła się w strzemionach; jej uda pełniły
funkcję resorów absorbujących wstrząsy. Usiłowała ściągnąć wodze,
zmusić klacz, by zwolniła tempo, ale zwierzę gnało na oślep, głuche
na rozkazy jeźdźca.
Kilkadziesiąt metrów dalej widziała, jak chłopcy zeskakują z koni
i przyglądają się jej ze zdziwieniem. A potem zobaczyła, jak na konia,
którego Joe zwolnił, wskakuje jakiś mężczyzna i gna jej naprzeciw.
Nagle, jakieś piętnaście metrów przed nią, wyrosło ogrodzenie.
Zdawała sobie sprawę, że klacz obarczona siodłem i jeźdźcem nigdy
nie pokona tej przeszkody.
- Prrr! - zawołała wystraszona i jeszcze mocniej pociągnęła
wodze, chcąc zmusić spanikowane zwierzę do skrętu.
Słysząc za sobą tętent kopyt, obejrzała się przez ramię.
Mężczyzna, który dosiadł wierzchowca Joego, był tuż za nią. Trzy
sekundy później konie pędziły jeden przy drugim, niemal ocierając się
bokami.
- Wysuń nogi ze strzemion! - krzyknął mężczyzna. - Złapię cię!
Zrobiła, jak mówił, a on wyciągnął ręce; po chwili była w jego
ramionach. Szarpnął wodze. Wierzchowiec skręcił; biegł wzdłuż
ogrodzenia. Biorąc z niego przykład, Ruda również skręciła.
Mężczyzna nakazał swojemu koniowi, aby zwolnił. W ciszy, jaka
nastała, słychać było jedynie sapanie zwierząt i ludzi.
Ramiona mężczyzny otaczały Mayę ciasno. Czuła się w nich
bezpieczna. Jakby po długiej podróży wreszcie dotarła do celu, do
ukochanego domu.
- Cholera jasna, co ci strzeliło do głowy?! - ryknął Drake Colton. -
Galopem? W twoim stanie?
W popołudniowym słońcu jego piwne oczy błyszczały złością.
Romantyczna iluzja pękła niczym bańka mydlana.
- Rudą chyba użądliła pszczoła - odparła Maya. - W ucho.
Teraz, gdy minęło niebezpieczeństwo, miała ochotę wybuchnąć
płaczem. Drake trzymał ją w żelaznym uchwycie. Oddychała ciężko,
wciąż nie mogąc dojść do siebie. Serce jej łomotało, a spojrzenie
Drake'a, który nie spuszczał z niej oczu, przyprawiało ją o dreszcze.
Usiłowała odepchnąć się, uwolnić od jego ciała, od złości, jaka w nim
kipiała. Nie mogła. Miał w sobie coś, jakąś siłę czy witalność, której
nie potrafiła się oprzeć.
- Możesz mnie zestawić - rzekła, starając się zignorować
wewnętrzny głos, który głośno się temu sprzeciwiał. - Teraz już dam
sobie radę.
Nie odpowiedział i nie zastosował się do jej życzeń, a ją naszły
wspomnienia. Przypomniała sobie, jak godzinami leżała w ramionach
Drake'a, jak jego ręce błądziły po jej ciele, a uśmiech rozjaśniał jego
twarz. Zamknęła oczy i na moment pogrążyła się w marzeniach. W
marzeniach, które - jak dobrze wiedziała - nie miały szansy się
spełnić.
Wkrótce dotarli do stajni. Tam Drake powoli opuścił Mayę na
ziemię, po czym sam zsiadł z konia.
- Teddy. Joe... odprowadźcie konie - poprosił swoich braci.
Chłopcy podeszli bliżej, wyraźnie zaniepokojeni całym zajściem,
i chwycili wodze, lecz nie ruszyli się z miejsca. Patrzyli to na Drake'a,
to na swoją nianię, jakby bali się zostawić ich samych.
- Nie zrobię jej krzywdy - zapewnił ich ochrypłym głosem Drake,
po czym dodał cicho, tak by tylko ona słyszała: - Chociaż mam ochotę
spuścić ci lanie.
- Powiedźcie Riverowi, żeby obejrzał ucho Rudej - poleciła
chłopcom Maya, nie zwracając uwagi na wypowiedzianą szeptem
groźbę. - Chyba coś ją ukąsiło.
Marzenia, jakim przez chwilę się oddawała, prysły, znikł strach i
potrzeba płaczu; ogarnął ją dziwny spokój. Wiedziała, że ten moment
kiedyś nadejdzie. Ale nie spodziewała się, że nastanie tak szybko. Nie
była przygotowana do konfrontacji...
Kiedy chłopcy skierowali się z końmi do stajni, Drake odwrócił
się twarzą do Mai. Na widok jej gęstych lśniących włosów, czarnych
oczu, ognistego spojrzenia, a przede wszystkim wielkiego brzucha
poczuł niemal fizyczny ból.
- To w którym jesteś miesiącu? - warknął gniewnie.
A przecież nie tak zamierzał rozpocząć tę rozmowę. Kiedy pół
godziny temu przyjechał na farmę, chciał w sposób spokojny i
racjonalny podejść do problemu ciąży i ojcostwa.
- Co cię to obchodzi? - spytała tak cicho, że z trudem ją usłyszał.
Po czym odwróciła się na pięcie i odeszła. Zostawiła go przed
stajnią, spoconego, zdyszanego, przepełnionego goryczą, a zarazem
tkliwością.
Stała namydlona pod prysznicem, czekając, by strumień wody
omył ją od stóp do głów. Kilka minut później wyszła z kabiny.
Zaczęła się wycierać, kiedy nagle usłyszała pukanie do drzwi.
- Chwileczkę!
Ogarnął ją strach, może nie tak paniczny strach jak wcześniej, ale
na pewno strach. Zastanawiała się, po jakie licho Drake wrócił na
ranczo. Wprawdzie tu jest jego dom, lecz...
W ciągu kilku ostatnich miesięcy zmieniły się nie tylko jej
kształty; również jej nastrój podlegał nieustannym zmianom. Na
przykład dziś po południu - to był istny koszmar. Kiedy Drake trzymał
ją w objęciach, pilnując, aby nie spadła z konia i nie wyrządziła sobie
krzywdy, czuła cały wachlarz emocji: tęsknotę, radość, smutek, żal.
Ich serca biły jednym rytmem. Tak jak zeszłego lata. Ale lato
minęło. Potem minęła jesień, a on wciąż nie dawał znaku życia. Nic
dziwnego, że zaskoczył ją jego nieoczekiwany powrót. Sądziła, że
kiedy Drake ponownie zawita w domu, ona już dawno będzie
mieszkała gdzie indziej.
„W moim życiu nie ma miejsca na żonę i rodzinę". Tak napisał w
krótkim liście pożegnalnym. Przeszył ją ból, równie intensywny co
tamtego ranka, gdy przeczytała słowa Drake'a. Ale nie miała czasu,
żeby się nad sobą roztkliwiać. Wciągnęła szlafrok, owinęła
ręcznikiem mokre włosy. Ręce jej drżały.
- Maya...?
Odetchnęła z ulgą. Głos za drzwiami należał do jej matki. Inez
Ramirez od niepamiętnych czasów była gospodynią Coltonów. Z
kolei jej mąż, a ojciec Mai, zajmował się ogrodem i otaczającym dom
terenem.
- Wejdź, mamo. Drzwi są otwarte.
Inez weszła do środka i uważnie przyjrzała się córce.
- Teddy powiedział, że o mało nie spadłaś z konia.
- Ruda puściła się galopem i nie chciała słuchać żadnych poleceń.
Chyba ją pszczoła użądliła. Ale na szczęście nic się nie stało. Drake
wybawił mnie z opresji. - Uśmiechnęła się, próbując rozwiać niepokój
widoczny w oczach matki.
- Wiem. Aha, podobno River znalazł żądło i wyciągnął je Rudej z
ucha. - Zamknąwszy drzwi, Inez podeszła do córki i przytknęła rękę
do jej czoła. - Nie kręci ci się w głowie? Nic cię nie boli?
- Nic a nic. Naprawdę dobrze się czuję.
Matka zignorowała zapewnienia córki.
- Może powinnaś udać się do lekarza? Mogę cię podrzucić do
miasta...
- Dzięki, mamo, ale naprawdę nie trzeba. Jestem umówiona na
comiesięczną wizytę we wtorek. To tylko dwa dni. Nie chcę zawracać
lekarzowi głowy w niedzielę.
Inez poddała się.
- No dobrze. Ale gdybyś poczuła się gorzej, natychmiast mnie
wołaj. Albo gdyby odeszły ci wody.
- Zawołam. Na pewno - obiecała Maya.
Odprowadziła matkę wzrokiem do drzwi, a potem przez chwilę
nasłuchiwała jej kroków. Inez wróciła do kuchni, aby przygotować
Coltonom ich wieczorny posiłek. Kiedy powiedziała rodzicom, że
spodziewa się dziecka, nie mogli w to uwierzyć. Ale kiedy minął
pierwszy szok, zachowali się cudownie. Nie czynili jej żadnych
wymówek, po prostu z góry założyli, że wkrótce poślubi Andy'ego
Martina, który w miejscowej szkole średniej uczył matematyki.
Kolejny, chyba jeszcze większy szok przeżyli, kiedy im wyznała,
że Andy, z którym widywała się od kilku miesięcy, nie jest ojcem jej
dziecka. Andy był jej przyjacielem, a nie kochankiem. Nigdy ze sobą
nie spali.
Delikatnie pogładziła się po brzuchu. Miała nadzieję, że Drake nie
dowie się, iż od ośmiu miesięcy nosi w łonie jego dziecko. Cofnęła się
myślami do lata, do pogodnych, słonecznych dni, gwiaździstych nocy
i dzikiej, niepohamowanej namiętności, jakiej oboje dali się ponieść.
Kochali się w jej łóżku, w jego łóżku, w stajni i w stodole.
Po tym, jak kilka razy zatańczyli z sobą na przyjęciu
urodzinowym jego ojca, Drake wymknął się do Prosperino, małego
miasteczka, w którym zaopatrywali się okoliczni ranczerzy oraz
turyści z rozmieszczonych wzdłuż wybrzeża pensjonatów. Wrócił pół
godziny później. Widząc jego ogniste spojrzenie, Maya domyśliła się,
co było celem wyjazdu: kupno prezerwatyw.
Ale nie kochali się tej nocy. Podczas wznoszenia toastu za
zdrowie solenizanta ktoś strzelił do patriarchy rodu. Zrobił się
straszliwy tumult. Do późnych godzin nocnych policjanci krążyli po
terenie, szukali dowodów, wszystkim obecnym na przyjęciu gościom
zadawali dziesiątki pytań. Przed świtem nikt nie poszedł spać.
Ale były inne noce.
- Wszystkim się zajmę - przyrzekł, zanim wziął ją w objęcia. - O
nic się nie martw.
Uwierzyła mu. Zaufała. Śmiać jej się chciało na myśl o tym, jaka
była głupia i łatwowierna! I kiedy indziej może by się roześmiała, ale
dziś była raczej w nastroju do płaczu. A na łzy nie mogła sobie
pozwolić. Co jak co, ale nie pokaże się rodzicom z zaczerwienionymi
oczami, dość mieli przez nią zmartwień.
Zaciskając zęby, wyjęła z szafy ubranie. Posiłki jadała w kuchni
razem z innymi pracownikami rancza. Jak powiedział ktoś mądry:
życie toczy się dalej. Nie musiała się obawiać, że spotka Drake'a.
Coltonowie i ich przyjaciele zazwyczaj spożywali posiłki w elegancko
urządzonej jadalni lub w oranżerii oddzielającej salon od patia. Drake
oczywiście jadał z nimi, a nie w kuchni.
Wysuszywszy włosy, zaczesała je do tyłu i spięła klamrami, po
czym udała się do pokoju swoich dwóch podopiecznych, by
sprawdzić, czy są gotowi do kolacji. Chłopcy jadali ze służbą; tylko
wtedy, kiedy matka chciała się nimi pochwalić, zapraszano ich do
rodzinnego stołu. Maya nie miała najlepszej opinii o swojej
pracodawczyni, ale nigdy głośno nie komentowała jej zachowania.
Coltonowie nie tylko płacili jej pensję, ale również opłacali
studia. Specjalizowała się w nauczaniu początkowym dzieci. Liczyła
na to, że za kilka miesięcy uzyska dyplom, a wtedy wraz ze swoim
maleństwem opuści ranczo i rozpocznie samodzielne życie.
Kiedy tylko pomyślała o wyjeździe, zakłuło ją serce. Wiedziała,
że rodzice będą za nią bardzo tęsknić, podobnie jak Joe Junior i
Teddy. Jej również będzie ich brakowało. Miała jednak dwadzieścia
sześć lat; nadszedł czas, aby uniezależniła się od rodziny.
Kiedy weszła z chłopcami do kuchni, przy stole zapadło
milczenie. Maya rozejrzała się zdziwiona po twarzach siedzących przy
stole osób. I nagle zobaczyła twarz tego jednego człowieka, którego
najbardziej w świecie pragnęła uniknąć.
- Co ty tu robisz?
Czując na sobie wzrok zebranych, oblała się rumieńcem. Rany
boskie, przecież Drake należy do rodziny Coltonów. Wolno mu było
przebywać w każdej części domu i jeść wszędzie, gdzie miał na to
ochotę.
- Czekam na braci - odparł, nie zrażony jej tonem. - Chciałem im
podziękować za pomoc dziś po południu.
- Jaka tam pomoc? - powiedział Joe, wzruszając ramionami. - To
ty uratowałeś Mayę.
- No właśnie - poparł go Teddy. - Gnałeś na złamanie karku.
Nauczysz mnie tak dosiadać konia? Bez użycia strzemion?
Drake roześmiał się wesoło. Biel jego zębów kontrastowała z
brązem opalonej skóry.
- Sam się nauczysz. Musisz tylko podrosnąć z dziesięć czy
piętnaście centymetrów.
Chłopcy, którzy podobnie jak wszyscy mężczyźni w rodzinie
Coltonów byli chudzi i wysocy, usiedli po obu stronach swojego
starszego brata. Patrzyli na niego z miłością i podziwem.
Drake wstał i wyciągnął dla Mai krzesło obok Teddy'ego. Kiedy
ponownie zajął miejsce przy stole, chłopcy jeden przez drugiego
zaczęli zasypywać go pytaniami.
- Dokąd cię tym razem wysłali?
- Do Ameryki Południowej.
- Ale ci zazdroszczę - oznajmił Teddy.
- Nie masz czego. - Drake poczochrał go po głowie. - Było
potwornie gorąco, latały komary wielkości gołębi, a mnie do
przeprawy przez góry dano chyba najbardziej kościstego osła pod
słońcem.
Podczas posiłku Drake zabawiał wszystkich śmiesznymi
anegdotami; ani razu nie wspomniał o niebezpieczeństwach, z jakimi
wiąże się jego praca w elitarnej jednostce komandosów. Słuchając go,
Maya zastanawiała się, jakie nowe blizny pokrywają jego skórę.
Przed oczami stanęło jej nagie umięśnione ciało Drake'a. W
zeszłym roku pieściła je, dotykała, badała; odkryła każdy pieprzyk,
każdy najdrobniejszy defekt urody, każdą szramę świadczącą o tym,
jak niebezpieczną wykonywał pracę.
„W moim życiu nie ma miejsca..."
Kochał się z nią czule i namiętnie, a nad ranem, gdy ona jeszcze
spała, śniąc o cudownej przyszłości, o rodzinie, dzieciach, wspólnych
radościach i smutkach, napisał te słowa. Stół w kuchni nagle stał się
zamazany. Największym wysiłkiem woli Maya zapanowała nad
łzami.
Osiem miesięcy temu, kiedy minął pierwszy szok, przysięgła
sobie, że nie będzie płakała w obecności innych; nikt nie może
widzieć jej rozpaczy. Jadła kolację, nie czując smaku potraw. Ilekroć
nad pełną jasnych loków głową Teddy'ego napotykała wzrok Drake'a,
przeszywał ją dreszcz. Obecność dawnego kochanka nie wróżyła nic
dobrego.
Drake stał w ciemnym pokoju i patrzył w okna sypialni po drugiej
stronie patia. W okna sypialni, która kiedyś należała do niego, a którą
dziś zajmowała Maya. Ponownie zalała go fala emocji. Żądza, złość,
rozpacz, frustracja, samotność. W ciągu ostatnich ośmiu miesięcy
poznał wszystkie te uczucia; nachodziły go o różnych porach dnia i
nocy, nawet wtedy, gdy przedzierał się przez gorącą amazońską
dżunglę i powinien myśleć wyłącznie o czekającym go zadaniu.
Miał do wykonania ważną misję: odbić z rąk miejscowych
handlarzy narkotyków amerykańskiego dyplomatę przetrzymywanego
w ich górskiej kryjówce. Podczas przeprawy przez dżunglę o mało nie
stracił dwóch świetnych żołnierzy, ale dzięki Bogu cała akcja
zakończyła się sukcesem.
Raptem zakłuło go biodro, tam, gdzie znaczyła je nowa blizna po
ranie postrzałowej. Miał szczęście. Gdyby kula przeszła dwa
centymetry bliżej, roztrzaskałaby mu kość miednicy. A wtedy nigdy
nie wydostałby się z dżungli.
Roześmiał się ponuro. Tak, wiódł zaczarowane życie. Można
nawet powiedzieć, że był w czepku urodzony. Miał tylko jeden
problem, a była nim Maya. Kiedy zobaczył ją na rozpędzonym koniu,
z przerażenia włosy stanęły mu dęba. Niewiele się zastanawiając,
wskoczył na wierzchowca, z którego zsiadł Joe, i pognał jej na
ratunek. Dopiero kiedy była bezpieczna w jego ramionach, opuścił go
strach.
Bezpieczna? W jego ramionach? Jej zaokrąglony brzuch wyraźnie
wskazywał na to, że osiem miesięcy temu nie zadbał o jej
bezpieczeństwo. Przypomniał sobie list, który zostawił na szafce
nocnej. Co za ironia losu! Napisał, że w jego życiu nie ma miejsca na
żonę; zbyt wiele czasu przebywa poza domem, wykonując pracę,
która wiąże się z ryzykiem...
No tak. A czy teraz znalazłoby się miejsce? Dla żony i dla
dziecka? Potrząsnął głową. Nie umiał odpowiedzieć na to pytanie.
Wpatrując się w okno po drugiej stronie patia, zacisnął zęby. Chwilę
później skierował się do wyjścia. Najwyższa pora, aby odbyli z sobą
poważną rozmowę. Przeszedłszy do drugiego skrzydła domu, skręcił
w długi korytarz; kilka kroków dalej zatrzymał się i zastukał do drzwi.
Słysząc pukanie, Maya podskoczyła nerwowo.
- A zmęczeni za karę nie zaznają odpoczynku - mruknęła, siląc się
na dowcip, który bynajmniej nie poprawił jej humoru.
Po kolacji dopilnowała, aby chłopcy odrobili lekcje, a potem,
kiedy leżeli w łóżkach, przeczytała im rozdział z powieści
przygodowej. Meredith Colton nalegała, aby najpóźniej o dziewiątej
w pokoju jej synów gaszono światło. Maya starała się tego
przestrzegać. Niezastosowanie się do życzeń pani domu groziło ostrą
reprymendą.
Wracając do swojego pokoju, niemal spodziewała się zastać tam
Drake'a. Odetchnęła z ulgą, kiedy okazało się, że w środku nikogo nie
ma. Przez godzinę przeglądała, a raczej usiłowała przejrzeć książkę,
którą musiała opanować do egzaminu. Niestety, nie była w stanie się
skupić. Parę minut po dziesiątej zaczęła szykować się do snu.
Oczywiście powinna była się domyślić, że Drake nie da jej
spokoju. Coltonów cechował upór; zawsze usiłowali dopiąć swego.
Drake nie należał do wyjątków. Trudno, pomyślała, poradzi sobie. Z
większymi problemami dawała sobie radę w życiu. Z porzuceniem
przez kochanka, ze znalezieniem listu, z odkryciem, że jest w ciąży i
koniecznością powiadomienia o tym swoich rodziców. Cóż gorszego
mogłoby ją jeszcze spotkać?
Ścisnąwszy się mocniej paskiem od szlafroka, podeszła do drzwi.
Biorąc głęboki oddech, nacisnęła klamkę i wyjrzała na korytarz.
- Muszę z tobą porozmawiać - oznajmił szeptem Drake.
Miała ochotę zatrzasnąć mu drzwi przed nosem i przekręcić klucz
w zamku. Ale pewnie i tak potrafiłby je otworzyć. W końcu mieszkał
w tym pokoju całymi latami, dopóki nie wstąpił do sił specjalnych i
nie wyruszył w świat.
Zeszłego lata, kiedy leżeli przytuleni, opowiadał jej o swoim
dzieciństwie, o młodzieńczych eskapadach, o tym, jak w nocy
zakradał się z powrotem do łóżka, cicho, na palcach, tak by nikogo nie
obudzić, o potężnym laniu, jakie kiedyś oberwał od ojca, o reakcji
matki, która długo po tym wydarzeniu nie mogła dojść do siebie. Tak
bardzo wzruszyły go łzy matki, że przestał wagarować i zaczął
przykładać się do nauki.
Teraz nie mieszkał już w Hacienda de Alegria - Domu Radości -
czasem tylko wpadał z wizytą. Był gościem u siebie.
Zrobiło się jej go żal. Zaskoczona własną reakcją, cofnęła się dwa
kroki. Drake wszedł do pokoju i zamknął za sobą drzwi. W
przyćmionym świetle jego oczy mierzyły ją od stóp do głów.
- Dobrze się czujesz? -spytał cicho.
- Świetnie - burknęła.
Zmarszczył gniewnie czoło. Rozdrażnił go jej ton.
- Tylko kretynka wsiadałaby na konia, będąc w tak
zaawansowanej ciąży.
- Lekarz powiedział, że mam żyć normalnie, robić wszystko co do
tej pory - odparła butnie. Jakim prawem się do niej wtrąca? - Więc jak
zwykle wybrałam się z chłopcami na przejażdżkę...
- Głupio postąpiłaś. Gdyby koń cię zrzucił... - Urwał. Oczami
wyobraźni zobaczył ją leżącą nieruchomo na ziemi, obolałą, może
umierającą... - Psiakrew! - zdenerwował się. - Jeśli nie chcesz myśleć
o sobie, pomyśl o nim. - Wskazał ręką jej brzuch. - Niedługo
zostaniesz matką. Troska o zdrowie dziecka jest twoim obowiązkiem.
Odsunęła się.
- Doskonale wiem, jakie mam obowiązki - rzekła chłodno,
siadając na starym fotelu bujanym.
Drake podszedł do biurka i wyciągnął krzesło; spocząwszy na nim
okrakiem, bez słowa wpatrywał się w kobietę, z którą przyjechał się
zobaczyć. O tym, że Maya jest w ciąży, dowiedział się listownie od
ojca.
Wrócił wspomnieniami do poprzedniej wizyty na ranczu. To było
w czerwcu ubiegłego roku. Poprosił w pracy o dwa tygodnie urlopu i
przyjechał, aby wraz z innymi uczestniczyć w przyjęciu wydanym z
okazji sześćdziesiątych urodzin ojca.
Tamten pobyt na zawsze zapadł mu w pamięć. Z dwóch
powodów. Po pierwsze dlatego, że ktoś usiłował zabić Joego. A po
drugie dlatego, że kochał się z tą piękną czarnowłosą istotą, która
teraz przyglądała mu się z taką niechęcią.
- Inez powiedziała mi, że to co najmniej ósmy miesiąc - dodał.
Maya wytrzeszczyła oczy.
- Rozmawiałeś z moją matką?
- Owszem. Skoro ty nie chciałaś mi nic zdradzić, udałem się do
jedynej osoby, o której wiedziałem, że powie mi prawdę. Na miłość
boską, dlaczego do mnie nie napisałaś? - spytał, zmieniając taktykę.
- A ty? Dlaczego nie napisałeś?
Cios był celny. I bolesny.
- Bo... większość czasu krążyłem po różnych bezdrożach... -
zaczął się usprawiedliwiać, ale sam słyszał, jak żałośnie brzmi jego
wymówka.
Maya wbiła w niego wzrok, po czym zdegustowana odwróciła
spojrzenie. Widział, że mu nie wierzy. Znali się od dziecka, razem
dorastali na ranczu, lecz ni stąd, ni zowąd Drake uzmysłowił sobie, że
nie umiałby nakreślić jej portretu psychologicznego. Był trzy lata od
niej starszy, wiele podróżował po świecie, ona zaś całe życie spędziła
w Kalifornii, głównie w Prosperino i na terenie posiadłości jego
rodziców.
Więc dlaczego nagle wydało mu się, że z nich dwojga Maya jest
starsza i dojrzalsza? To ciąża ją zmieniła. Zbliżające się
macierzyństwo. Miała nie tylko nabrzmiałe piersi i wystający brzuch,
ale i znacznie większą samoświadomość. Wyczuwał w niej jakąś
pierwotną mądrość, nieobecną u młodej niewinnej dziewczyny, w
której się zakochał i którą porzucił.
- Zadania, jakie wykonuję, często są bardzo niebezpieczne - rzekł,
próbując się wytłumaczyć. - Przemieszczam się z miejsca na miejsce.
To żadne życie dla... Napisałem ci o tym w liście, który zostawiłem.
- Ufałam ci.
Te dwa proste słowa niemal zburzyły spokój, jaki z trudem
udawało mu się zachować. Tak, zawiódł jej zaufanie. Wyjechał bez
pożegnania, jak tchórz. Często zastanawiał się nad swoim
postępowaniem. Gryzły go wyrzuty sumienia, ale przecież nie miał
wyjścia. Komandos żyje na krawędzi; rodzaj wykonywanej pracy nie
pozwala mu mieć normalnego domu i rodziny.
Wstał z krzesła i wsunąwszy ręce do kieszeni, zaczął chodzić tam
i z powrotem, od okna do drzwi.
- Dziecko wszystko zmienia.
- Ono nie jest twoje.
Zatrzymał się przed fotelem bujanym, niepewny, czy dobrze
usłyszał. Maya również wstała. Przez chwilę patrzyła mu prosto w
oczy.
- To nie jest twoje dziecko - powtórzyła.
Cisza brzęczała im w uszach, jakby dookoła krążył rój
rozdrażnionych pszczół. Tkwili naprzeciwko siebie bez ruchu, niczym
dwa posągi. Potem Maya uśmiechnęła się - nie z radości i nie dlatego,
by cokolwiek ją ucieszyło. Po prostu zdała sobie sprawę z absurdu
całej sytuacji.
Tak, zdecydowanie sprawiała wrażenie osoby dojrzałej, znużonej
życiem. Ten jej stosunek do świata dziwił Drake'a znacznie bardziej
niż to, że nie zawiadomiła go o ciąży. Przywołał w pamięci rozmowę,
jaką odbył z matką Mai i raptem skojarzył nazwisko: Andy Martin.
- A czyje? - spytał. - Andy'ego Martina?
- Mama ci tak powiedziała?
- Tak.
Maya uniosła dumnie brodę.
- Pomyliła się. Dziecko jest moje. Wyłącznie moje.
Często stykał się z ludźmi upartymi, zdesperowanymi, którzy nie
chcą słuchać głosu rozsądku. Znalazł się w impasie.
- No jasne - burknął. - Niepokalane poczęcie. - Na moment
zamilkł, po czym kontynuował spokojniejszym tonem: - Posłuchaj, to
naprawdę nie ma sensu. Przyjechałem tu, żeby poznać prawdę. Zależy
mi na tym.
- A skąd... skąd wiedziałeś...?
- Że jesteś w ciąży? Od mojego ojca. Napisał mi, że spodziewasz
się dziecka; radził, abym wpadł na ranczo i uporządkował swoje
sprawy.
- Uporządkował swoje sprawy - powtórzyła cicho. - Wy,
Coltonowie, lubicie, żeby wszystko stało na swoim miejscu, prawda?
Miał ochotę zacisnąć ręce na jej szyi i ją udusić. Albo przytknąć
usta do jej ust i całować tak długo, aż zacznie odwzajemniać jego
pocałunki. Tak jak ubiegłego lata. Na myśl o ubiegłym lecie zrobiło
mu się gorąco. Wtedy, w czerwcu, Maya pałała do niego takim
samym pożądaniem, co on do niej. Była ponętna, zmysłowa, a
zarazem niewinna. Pełna żaru, a zarazem słodyczy.
- Wiesz, że tak nie jest. Chyba mnie znasz - powiedział.
Z jego głosu przebijał głód, tęsknota za tym, co było, pragnienie,
aby wskrzesić dawne namiętności. Odruchowo podniosła rękę do
dekoltu i zacisnęła na połach szlafroka, jakby bała się, że Drake nie
powściągnie żądz i w napadzie niekontrolowanej pasji zerwie z niej
ubranie.
- Tak myślisz? - spytała. - Bo mnie się wydaje, że ani ja ciebie nie
znam, ani ty mnie.
Smutek wyzierający z jej oczu poruszył w nim jakąś czułą strunę.
Przypomniał sobie młodą, pełną zapału dziewczynę, która opowiadała
mu o swoich planach: po zdobyciu dyplomu zamierzała uczyć w
szkole w Prosperino, z czasem zaś chciała rozwinąć własny interes i
pracować z trudnymi dziećmi na Hopechest Ranch. Właśnie ta jej
optymistyczna wizja przyszłości sprawiła, że napisał list, który
zostawił jej na szafce nocnej. Wiedział, że takiej przyszłości, jaką ona
sobie wyobrażała, nie mógłby z nią dzielić.
Nieoczekiwanie ruszył do wyjścia.
- Masz rację - powiedział. - Może rzeczywiście się nie znamy, co
nie znaczy, że dawniej też tak było. - Przyjrzał się jej uważnie. -
Twoja mama prosiła, żeby cię nie denerwować. Ale mylisz się, jeśli
sądzisz, że nie wrócę do tematu dziecka.
Zamknął za sobą drzwi, po czym wyszedł na zewnątrz i skierował
się ku schodom, które prowadziły w dół na plażę.
Dochodziła północ. Maya krążyła po niedużej sypialni, pocierając
plecy. Dlaczego tak bolą? Może jednak zaszkodziła jej dzisiejsza
przejażdżka konna? Potrząsnęła głową, starając się odpędzić uczucie
lęku i samotności. A także tęsknoty; odkąd Drake zacisnął wokół niej
swe silne ramiona, nie była w stanie skupić się na niczym innym.
Zastanawiała się, ile musi minąć czasu, zanim zapomni te wspaniałe
chwile, jaki przeżyli razem ubiegłego lata? Rok? Pięć lat? Wieczność?
Od kilku tygodni cierpiała na bezsenność; ponieważ - ze względu
na plecy - nie mogła siedzieć długo w fotelu, wiele godzin spędzała na
dreptaniu tam i z powrotem. Nie bała się przyszłości, wierzyła, że
potrafi zadbać o siebie i o dziecko, ale czasami zdarzało się, tak jak
tego wieczoru, że odwaga i pewność siebie ją opuszczały.
Drake stanowił komplikację, jakiej nie brała wcześniej pod
uwagę. Po tym, jak ją porzucił, zostawiając jedynie list z
wyjaśnieniem, że nie jest gotów na założenie rodziny, postanowiła nie
informować go o swojej ciąży. Nie sądziła, aby ta sprawa jakoś
szczególnie go zainteresowała. Na wspomnienie tamtego poranka,
kiedy otworzyła oczy i znalazła na szafce list, znów poczuła
dojmujący ból. Tak ostry, że aż miała ochotę wyć. Zacisnęła zęby.
Wiedziała, że potrafi go znieść. W ciągu ostatnich ośmiu miesięcy
przekonała się o tym niejednokrotnie.
Usiadłszy w fotelu, pochyliła się do przodu, by odciążyć plecy.
Nie ma wyjścia - musi powiedzieć Drake'owi prawdę. Chyba że
znajdzie sposób, aby ją przed nim ukryć. Podniosła słuchawkę i
wykręciła numer do Los Angeles. Po kilku dzwonkach na drugim
końcu linii odezwał się kobiecy głos.
- Lana? Tu Maya. Chciałam cię o coś zapytać. Jesteś sama?
Możesz swobodnie rozmawiać?
- Moja mała siostrzyczka! Tak, kochanie, jestem sama. Właśnie
dałam pacjentce lekarstwo i zamierzałam położyć się spać. O co
chodzi?
Maya wzięła głęboki oddech.
- Drake Colton przyjechał do domu. Ojciec zawiadomił go o... -
zawahała się - o...
- O twojej ciąży? - podsunęła Lana.
- No właśnie. Słuchaj, wiem, że badanie DNA wykazałoby, kto
jest ojcem dziecka, ale czy bez zgody matki ktoś mógłby... hm, na
przykład pobrać niemowlęciu krew do badania?
- Drake chce ci odebrać dziecko? - spytała z oburzeniem Lana.
- Nie, skądże! On nawet nie wie, że jest ojcem. Nikomu poza tobą
tego nie zdradziłam. Ale... ale podejrzewa, że może nim być.
- Że może nim być?! - Lana nie kryła złości. - A to drań! Co on
sobie myśli? Że z iloma facetami naraz romansowałaś?
- Nieważne, co myśli. Odpowiedz na moje pytanie. Co z
badaniem DNA? Czy ojciec ma prawo...
- Posłuchaj, myszko. Jestem pielęgniarką, a nie prawnikiem, ale
wydaje mi się, że tak. Że ojciec ma prawo. Wystarczy, że zgłosi się do
sądu, a sąd wyda odpowiedni nakaz...
- Psiakrew. Coltonów stać na najlepszych prawników na świecie.
- Maya westchnęła głośno.
Czuła się zmęczona zarówno fizycznie, jak i psychicznie.
Cierpliwie słuchała zapewnień siostry, że to jej, jako matce,
przysługuje prawo do opieki nad dzieckiem. Po kilku minutach
pożegnała się z Laną i odwiesiła słuchawkę. Przyszłość nagle wydała
jej się bardzo ponura.
Zaczęła czynić sobie wyrzuty. Jak mogła być tak nierozsądna, tak
głupia? Dlaczego uległa Drake'owi? W ostatnich miesiącach tysiące
razy zadawała sobie te pytania. Znała na nie odpowiedź. Po prostu
zakochała się. Żyła w świecie iluzji.
Przebudzenie okazało się wyjątkowo brutalne. Uśmiechnęła się
smętnie na myśl o tym, jaką była niepoprawną romantyczką. Patrzyła
na świat przez różowe okulary, nie dostrzegając, że pomiędzy
marzeniami a rzeczywistością istnieje ogromna przepaść. Miłość to
marzenie, a bolące plecy i niemożność znalezienia wygodnej pozycji
do spania to rzeczywistość. Drake Colton to też rzeczywistość.
W przeciwieństwie do jej starego przyjaciela Andy'ego Martina,
Drake ani razu nie wspomniał o małżeństwie. Ciekawa była, jak by się
zachował, gdyby mu powiedziała, że to z nim zaszła w ciążę:
poprosiłby ją o rękę, obiecał łożyć na dziecko czy usiłował go jej
zabrać? Nie wiedziała, co Drake rozumie przez „uporządkowanie"
swoich spraw. Znała go od dzieciństwa, lecz mimo to nie potrafiła
odgadnąć, co mu chodzi po głowie ani jakie ma zamiary.
Wypuszczając głośno powietrze, podniosła się z fotela i znów
zaczęła krążyć po pokoju.
ROZDZIAŁ DRUGI
Ręce trzymał w kieszeniach spodni, ramiona miał lekko
zgarbione. Wiatr znad oceanu ucichł, było więc dużo cieplej, niż się
spodziewał. Wędrował kamienistą plażą, od czasu do czasu potykając
się o przysypany piaskiem głaz. Zawieszony na niebie księżyc co rusz
przysłaniały chmury, lecz Drake nie potrzebował światła. Tam, dokąd
szedł, do swojej dawnej kryjówki u podnóża skał, prowadził go
instynkt.
Usiadł na skraju pieczary i potarł dłońmi twarz. Uwielbiał to
miejsce. Właśnie tu, w tej pieczarze, spędzał z rodzeństwem całe dni.
Tu odbywały się zabawy w piratów. Tu opowiadali sobie sekrety. I tu
niecały rok temu kochał się z Mayą.
Ciemność ponownie wdarła się do jego duszy. Nie umiał z nią
walczyć. Przygnębienie towarzyszyło mu niemal przez całe życie -
odkąd jego brat bliźniak zginął pod kołami samochodu. Po plecach
przebiegł mu dreszcz, a po chwili ból ścisnął go za serce, ból równie
ostry i piekący jak ten, który poczuł w amazońskiej dżungli, kiedy
trafiła go kula.
- Drake, rodzice zabraniają nam jeździć po szosie! - zawołał
Michael.
Drake nie zatrzymał się; dalej pedałował pod górę, za którą
ciągnęła się droga.
- Chodź! - krzyknął przez ramię do brata. - Poszukamy grotów po
drugiej stronie szosy. Przy strumyku.
- Tata złoi nam skórę, jak się dowie.
- A kto mu powie? Bo ja nie. No chodź, tchórzu! Za kilka minut
wrócimy.
Ojciec nie złoił im skóry. Jadący na Drakiem Michael nie
zauważył samochodu, który wyłonił się zza zakrętu. Drake wrzasnął
do brata, żeby uważał i czym prędzej skręcił na pobocze. Michael
przyglądał mu się zdziwiony. Nie rozumiał, co się dzieje. Samochód
zobaczył dosłownie ułamek sekundy przed zderzeniem.
Drake jęknął żałośnie. Siedział bez ruchu, wpatrując się w
rozhukane fale zalewające brzeg. Miał wrażenie, że chcą go
dosięgnąć, ukarać. Ojciec długo mu tłumaczył, że nie ponosi winy za
śmierć brata. Psycholog, którego ojciec poprosił o pomoc, mówił mu
to samo. Na zdrowy rozum wiedział, że mają rację. Przecież nie
chciał, by bratu stała się krzywda. I nie on prowadził samochód.
Ale w głębi serca... Po prostu nieustannie dręczyły go wyrzuty
sumienia. We śnie ciągle wołał: „Uważaj, Michael!". Niestety, zawsze
kończyło się tak samo.
Poderwał się na nogi. Siedząc tu, tylko pogrążał się w rozpaczy.
Wróciwszy do domu, na moment przystanął na patio. W pokoju Mai
wciąż paliło się światło. Na tle zaciągniętej zasłony ujrzał
przesuwający się cień. Maya nie śpi? O tej porze? Nagle cień
zatrzymał się i pochylił do przodu. Drake nie miał wątpliwości: Maya
zwija się z bólu! Ogarnęła go panika. Niewiele się namyślając, rzucił
się pędem w stronę jej drzwi. Wpadł do środka bez pukania.
- Co ci jest? Jak się czujesz? Zaczął się poród?
Z trudem wyprostowała się. Popatrzyła na niego, jakby urwał się z
księżyca.
- Nie, nie zaczął się. Wyjdź stąd.
Odgarnąwszy włosy za uszy, ponownie przytknęła ręce do pleców
i zrobiła parę kroków w kierunku łóżka.
Raptem Drake doznał olśnienia.
- Bolą cię plecy, prawda?
Nie odpowiedziała.
- Zostań tu - rzekł, jakby zamierzała gdzieś odejść. - Zaraz wrócę.
Obejrzała się za siebie - chciała mu powiedzieć, żeby nie wracał,
ani teraz, ani nigdy, żeby zostawił ją w spokoju - ale zobaczyła
jedynie drzwi. Drake'a już nie było. Spojrzawszy na zegar, przeraziła
się. Kobieta w jej stanie powinna się porządnie wysypiać! Zdjęła
pośpiesznie szlafrok, wsunęła się do łóżka, po czym zgasiła lampkę.
Leżąc na boku, z nogą zgiętą w kolanie - była to dla niej
najwygodniejsza pozycja - zamknęła oczy i próbowała zmusić się do
snu. Liczyła barany. Doszła do trzystu, kiedy drzwi się otworzyły i
światło ponownie zalało sypialnię.
- Czego tu szukasz? - warknęła.
- Przyniosłem maść - odparł. - Nie ruszaj się. Posmaruję ci plecy.
Poderwała się. Zdumienie malowało się w jej oczach.
- Co? Czyś ty oszalał? Nie zgadzam się!
Wiedziała, że prędzej umrze, niż pokaże mu się w koszuli nocnej
opinającej brzuch wielkości piłki plażowej.
Ściągnął z niej kołdrę i usiadł na krawędzi łóżka.
- To ci pomoże zasnąć - powiedział.
- Jest prawie pierwsza w nocy.
- No właśnie. Powinnaś dawno spać.
Delikatnie naciskając jej ramię, zmusił ją, żeby się położyła.
Następnie otworzył słoik. Po pokoju rozeszła się ostra woń maści dla
koni. Po chwili ramiączka koszuli nocnej znalazły się na wysokości
łokci Mai.
- Rozbierz się do pasa...
- Nie! - krzyknęła przerażona.
Czuła żar bijący od jego ciała, pamiętała jego dotyk, pieszczoty,
pamiętała, jak strasznie za nim tęskniła, jak bardzo go pragnęła...
Zmiana pozycji nie była najlepszym pomysłem. Jedwabna koszula
zsunęła się. Nagle Maya zorientowała się, że piersi ma na wierzchu.
Zakryła je pośpiesznie i wtuliła się w materac.
- O, świetnie - pochwalił Drake.
Poczuła dotyk jego ręki na swoim nagim ramieniu. Wolno
rozsmarowywał maść po jej szyi, łopatkach, lędźwiach. Ponieważ
zdawała sobie sprawę, że Drake nie odejdzie, dopóki nie zrobi tego,
co postanowił, więcej już nie protestowała; leżała bez ruchu, spięta, z
zaciśniętymi ustami, poddając się masażowi. Ilekroć jednak wsuwał
dłoń pod jej koszulę, nerwowo podskakiwała.
- Spokojnie - szepnął ochrypłym głosem.
Zeszłego lata takim samym niskim, zmysłowym głosem szeptał
jej do ucha czułości i namawiał do wyzbycia się wszelkich
zahamowań. Obiema rękami gładził jej plecy, dokładnie wcierając
maść. Koszula osuwała się niżej i niżej. Z początku zabieg był dość
bolesny, lecz mimo to przynosił ulgę. Maya zamknęła oczy. Ból
powoli zaczął ustępować. Westchnęła z ulgą; po raz pierwszy od kilku
tygodni napięcie w mięśniach znikło.
Drake przysunął się bliżej.
- Jeszcze trochę - powiedział cicho. - To naprawdę działa...
Mijały minuty. W pokoju panowała cisza jak makiem zasiał.
Palce Drake'a dokonywały cudów. Ich kojący ucisk sprawił, że
sztywność mięśni całkowicie ustąpiła. Maya zasnęła; odprężona i
zrelaksowana, odpłynęła w krainę snu.
Nie przerywał masażu. Chociaż wiedział, że ból znikł, nie umiał
zmusić się do tego, aby wstać i odejść. Rozkoszował się jej bliskością.
Skórę miała równie gładką i miękką, jak w jego wspomnieniach,
włosy lśniące, ciało ponętne. Emanowała żarem. Tak, tylko Maya
potrafiła go rozgrzać, stopić ten sopel lodu, jaki tkwił w nim, odkąd
samochód potrącił Michaela.
Po kolejnych kilku minutach zakręcił wieczko, odstawił słoik z
maścią na szafkę, po czym zgasił światło i wyciągnął się obok na
łóżku. Przez szparę w zasłonie wpadały srebrzyste promienie
księżyca. Leżał bez ruchu, wpatrzony w sufit. Rozmyślał o tym, że w
sąsiednim pokoju mały Teddy śpi w łóżku, które kiedyś należało do
jego bliźniaka.
Ubiegłego lata, trzymając Mayę w ramionach, opowiedział jej o
tamtym koszmarnym wypadku, o tym, jak do niego doszło, że to on,
Drake, nalegał, aby przejechać kawałek szosą, o wyrzutach sumienia,
jakie go nieustannie dręczą. To on powinien był zginąć, a nie Michael.
Maya nie przerywała mu; słuchała w milczeniu, a kiedy skończył, tak
długo pieściła go i całowała, aż zapomniał o przeszłości.
Prawdę mówiąc, oboje zapomnieli nie tylko o przeszłości, ale i o
teraźniejszości: pogrążeni w rozkoszy, nie pomyśleli o tak ważnej
sprawie jak zabezpieczenie przed ciążą. Nie przyszło mu do głowy,
czym taka nieokiełznana namiętność może się skończyć. Jakoś nigdy
nie zastanawiał się nad potomstwem.
Objął Mayę w pasie i oparł rękę na jej twardym, wystającym
brzuchu. Ku swojemu zdumieniu poczuł, jak coś napiera na jego dłoń,
a potem kilka razy w nią uderza. Kiedy uświadomił sobie, co się
dzieje, ogarnęło go dziwne wzruszenie. W brzuchu Mai tkwi żywa
istota! Prawdziwe dziecko! Zdrowe i rozbrykane.
Instynktownie wiedział, że to on je spłodził. I miał wrażenie, że
dziecko też o tym wie. Że kopiąc nóżką, chce się z nim przywitać,
powiedzieć: „Cześć, tato. Fajnie, że przyjechałeś do domu".
Wydawało mu się, że syn lub córka porozumiewa się z nim
telepatycznie.
- Wiem, drobiażdżku - wyszeptał. - Gdybyśmy tylko zdołali
przekonać twoją mamusię, aby wyznała nam prawdę, coś byśmy
razem wymyślili.
Maya poruszyła się we śnie i zamruczała coś cichutko. Czując
dziwne kłucie w sercu, Drake dźwignął się z łóżka. Delikatnie, by
przypadkiem Mai nie zbudzić, podciągnął ramiączka jej koszuli, a
następnie zakrył ją kołdrą. Jeszcze przez chwilę przyglądał się jej z
tęsknotą w oczach, w końcu odwrócił się i opuścił pokój.
We własnym łóżku usiłował obmyślić najbardziej skuteczną
strategię. Między innymi dlatego wszystkie misje, na które jeździł,
kończyły się sukcesem - bo zawsze dokładnie opracowywał plan
działania, z góry starał się przewidzieć, jakie może napotkać trudności
i w jaki sposób należy je rozwiązać. Tak samo zamierzał postąpić z
Mayą. Najpierw tylko musi się dowiedzieć, co ją dręczy. Oczywiście
miała prawo być zła, że wyjechał bez pożegnania i nie dawał znaku
życia, ale podejrzewał, iż w tym wszystkim chodzi o coś więcej.
Maya obudziła chłopców, przygotowała dla nich śniadanie i jak
zwykle wyprawiła ich do szkoły. Życie toczyło się dalej. Starała się
pilnować, aby nic nie zakłóciło rytmu dnia, bo wtedy pani Meredith
wpadała w szał. Słysząc dochodzący z salonu szum odkurzacza,
zorientowała się, w której części domu przebywa jej matka. Ogromną
rezydencję Coltonów sprzątano dwa razy w tygodniu. Latem i na
jesieni robiono generalne porządki. Tak samo jak w domu
Ramirezów.
Weszła do kuchni. Nie pomyliła się - Inez zajęta była gdzie
indziej. W powietrzu unosił się zapach smażonego boczku, pewnie
ktoś jadł jajecznicę, i wstawionej do piekarnika pieczeni. Nie była
głodna, ale z powodu dziecka przyrządziła sobie dwie grzanki.
Postawiła je na stole, obok szklankę mleka oraz kubek kawy.
Podnosiła do ust drugą grzankę, kiedy drzwi prowadzące do
ogrodu się otworzyły i w kuchni pojawił się Drake. W starych
spranych dżinsach wpuszczonych w kowbojskie buty, jasnej
dżinsowej koszuli i dżinsowej kurtce wyglądał piekielnie pociągająco.
Wraz z nim do kuchni przywędrował zapach drzew, traw i koni.
Nalawszy do kubka kawy, podszedł do stołu. Kiedy usiadł, Mayę
uderzył w nozdrza jeszcze jeden zapach: wody kolońskiej.
Natychmiast przypomniały się jej długie spacery po plaży, rozmowy,
przejażdżki konne, szukanie z chłopcami grotów, zbieranie w lesie
jagód, a nocami...
Otrząsnąwszy się, z cichym jękiem wróciła do rzeczywistości. To
nie ma sensu. Wspomnienia sprawiają ból, a w jaskrawym świetle
dnia sny i marzenia się ulatniają.
- Co ci jest? - spytał zaniepokojony.
Popatrzyła na niego. I w tym samym momencie uświadomiła
sobie, że popełniła błąd, ale było za późno. Siedzieli tak, mierząc się
wzrokiem, przez dobrą minutę. W oczach Drake'a widziała dziesiątki
pytań, na które nie mogła i nie chciała odpowiedzieć. Wreszcie
odwróciła spojrzenie.
- Nic - odparła.
Skłamała. Marzyła o tym, żeby Drake wziął ją w ramiona i
zapewnił o swojej miłości. Chciała zapomnieć o troskach i
niepokojach, jakie towarzyszyły jej od paru miesięcy, o zaskoczeniu i
dezaprobacie, jakie pojawiały się na twarzach przyjaciół i sąsiadów,
kiedy dowiadywali się o ciąży. Pragnęła rzeczy niemożliwych.
Uśmiechnęła się w duchu. Co ona sobie w ogóle wyobrażała? Że
w niej, córce gospodyni i ogrodnika, zakocha się mężczyzna z
potężnego klanu Coltonów?
- Powiedz, o czym myślisz - poprosił Drake.
Pokręciła głową.
- O niczym.
Wypiła kolejny łyk kawy. Odstawiwszy kubek, podniosła
szklankę; resztką mleka popiła witaminy. Bluzka na jej brzuchu
poruszyła się. Maya na moment zamarła; czekała, aż dziecko
przestanie kopać. Czasem kopało tak energicznie, że trudno to było
wytrzymać.
- Rusza się? - Drake utkwił wzrok w jej brzuchu.
- Tak.
Nie zniechęcił go jej ton.
- Mogę? - spytał i nie czekając na pozwolenie, przyłożył dłoń.
Zrobiło się jej gorąco, jakby swoim dotykiem rozpalił w niej ogień. -
Wczoraj w nocy kopnęło mnie w rękę - oznajmił.
- Co? Kiedy?
- Jak zasnęłaś. Trzymałem rękę na twoim brzuchu. Poczułem
kilka kopnięć.
Rozciągnął usta w uśmiechu, ukazując rząd pięknych zębów,
których biel kontrastowała z opalenizną twarzy. Wyglądał bosko. Jak
Tom Cruise, kiedy posyłał z ekranu swój słynny zniewalający
uśmiech. Nic dziwnego, że kobiety za nimi szalały. Za Drakiem i za
Cruise'em. A ona niczym się od nich nie różniła. Kochała się w
Drake'u Coltonie niemal całe życie.
Któregoś roku - miała wtedy siedemnaście lat, a on przyjechał do
domu podczas przerwy semestralnej - wydawało jej się, że też coś do
niej czuje. Ale potem wystraszył się i do końca pobytu starał się jej
unikać. Cierpiała, ale czas leczył rany; po paru miesiącach pogodziła
się z faktem, iż jej marzenia o wspólnej przyszłości z Drakiem nigdy
się nie spełnią. Wiedziała, że teraz też sobie poradzi, choć tym razem
sytuacja była znacznie bardziej skomplikowana.
- Nie rób tego - powiedziała, strącając z brzucha jego dłoń.
Wyprostował się i nie spuszczając oczu z jej twarzy, podniósł do
ust parujący kubek.
- Znasz płeć dziecka? - spytał po chwili.
Cisza zdawała się ciągnąć w nieskończoność. Wreszcie Maya
odchrząknęła, przeczyszczając gardło.
- Dziewczynka - odparła szeptem. - Tak wykazało USG.
Skinął z powagą głową. Nie umiała poznać, czy jest to wyraz
aprobaty, czy niezadowolenia. Przestań, zganiła się w myślach.
Dlaczego miałby się cieszyć czy smucić? Po pierwsze, nie wie, że to
on jest ojcem, a po drugie, w liście, który zostawił przed wyjazdem,
wyraźnie dał do zrozumienia, że nie planuje zakładać rodziny.
Przynajmniej nie z nią, Mayą Ramirez.
- Masz zdjęcie?
- Tak.
- Może mi je kiedyś pokażesz... - W jego głosie pobrzmiewała
nuta zadumy. - Powiedz: wybrałaś już imię?
Poczuła ucisk w sercu.
- Marissa - odparła. - Marissa Ramirez.
Na ułamek sekundy jego twarz sposępniała. Potem jednak
uśmiech wypłynął mu na wargi.
- Hm, Marissa... Podoba mi się. Jeśli dopisze jej szczęście, może
wyrośnie na tak piękną kobietę, jak jej mama.
Przez chwilę pieścił ją oczami. Jego spojrzenie zdawało się
obiecywać wszystko, o czym kiedykolwiek marzyła. Ale wiedziała, że
to złudzenie. Bojąc się, że za moment wyleje na siebie kawę, drżącą
ręką odstawiła kubek.
- Muszę się uczyć - rzekła.
Odsunąwszy krzesło, podeszła do ekspresu, dolała sobie kawy, po
czym udała się do swojego pokoju. Nie wychyliła stamtąd nosa aż do
obiadu.
Słysząc, jak domownicy schodzą się do jadalni, wiedziała, że
powinna się wyłonić. Jeżeli tego nie zrobi, matka, którą niepokoił jej
brak apetytu, na pewno przyjdzie sprawdzić, co się dzieje. Biorąc
głęboki oddech, Maya otworzyła drzwi i ruszyła do kuchni. Drake'a na
szczęście tam nie było.
- Pomóc ci, mamo?
Inez skinęła głową. Do wyłożonego płócienną serwetką koszyka
wrzuciła stos domowej roboty tortilli.
- Zanieś do jadalni - poleciła córce. - A przy okazji zobacz, czy
nie zabraknie salsy.
Duma nie pozwoliła Mai odmówić. Bądź co bądź sama
zaproponowała pomoc. A nie musiała; nikt jej o to nie prosił. No cóż,
pomyślała, człowiek całe życie się uczy. Drugi raz nie popełni tego
błędu.
- Aha, weź jeszcze masło - dodała Inez.
Zamieszawszy w garnku, skosztowała danie, po czym dosypała
przypraw.
Maya położyła pół kostki masła na porcelanowym talerzyku,
chwyciła koszyk z plackami i skierowała się do jadalni. Może Drake
ma inne zajęcia, może pojechał do miasta, może...
Niestety, los jej nie sprzyjał. Drake z ojcem siedzieli przy stole,
pogrążeni w rozmowie. Na jej widok przerwali w pół słowa. Po chwili
Joe wstał z ciepłym uśmiechem na twarzy.
- Pięknie wyglądasz, Mayu. - Zerknął na syna. - Kobieta w ciąży
po prostu rozkwita. Nie sądzisz, chłopcze?
- To prawda - przyznał Drake zmysłowym głosem.
Oblała się rumieńcem. Podejrzewała, że kolorem przypomina
świeżo ugotowanego homara.
- Nie chciałem cię peszyć, kochanie - powiedział cicho Joe
Colton. - Przepraszam.
W jego spojrzeniu było tyle ciepła i przyjaźni, że miała ochotę
oprzeć głowę na jego ramieniu i wybuchnąć płaczem.
- Nie, nic... nic się nie stało - wydukała.
Po chwili odważyła się spojrzeć na Drake'a. Wyraz twarzy miał
neutralny; nie zdradzał żadnych emocji.
- Mama prosiła, żebym wam to przyniosła...
Postawiła koszyk z plackami i talerzyk z masłem na stole koło
mężczyzn, po czym sprawdziwszy, ile w salaterce zostało salsy,
wróciła pośpiesznie do kuchni.
- Jeszcze to. - Inez podała jej półmisek burritos. - Gdybyś była tak
miła... Muszę przygotować resztę jedzenia, bo dziewczyna, którą
wynajęłam do pomocy, nie raczyła się pojawić.
Mayę ogarnęły wyrzuty sumienia. Gdyby nie Drake, mogłaby
odciążyć mamę w kuchni, zamiast cały dzień ukrywać się w swoim
pokoju. Wprawdzie zamierzała się uczyć, gdyż pod koniec miesiąca
czekał ją egzamin, ale oczywiście w ogóle nie była w stanie skupić się
na nauce.
Zaniosła do jadalni burritos. Z sympatii do Joego, który uwielbiał
ostre potrawy, Inez często serwowała meksykańskie dania, mimo że
Meredith ich nie znosiła. Postawiwszy półmisek na stole, Maya
ponownie udała się do kuchni. Po chwili wróciła do jadalni z ryżem i
fasolą. Rozejrzała się, sprawdzając, czy wszystko jest na swoim
miejscu i po raz trzeci skierowała się do drzwi.
Chociaż nie patrzyła na Drake'a, to jednak za każdym razem, gdy
wchodziła lub wychodziła, czuła na sobie jego wzrok.
- Przysiądź się do nas, Mayu - poprosił Joe.
Z wrażenia stanęła jak wryta; nie potrafiła wykonać kroku.
Wreszcie pokręciła energicznie głową. Zdając sobie sprawę, że
zachowuje się jak dzikuska, spróbowała się uśmiechnąć i grzecznie
odmówić. Nie zdążyła. Drake wysunął dla niej krzesło, a Joe
delikatnie ujął ją za łokieć i zaczął prowadzić do stołu.
- Skoro pan nalega... - powiedziała. - Ale tylko na chwilę.
Joe patrzył na nią przyjaźnie i ze zrozumieniem, co zaś się tyczy
Drake'a... nie była pewna. W jego spojrzeniu kryło się coś więcej, ale
co?
- Jak twoje studia? - spytał starszy Colton.
Podsunął jej półmisek. Nałożyła sobie na talerz burrito, gospodarz
nałożył dwa.
- Dobrze, dziękuję. Trafiłam na listę wyróżnionych studentów -
pochwaliła się.
- Podobnie jak rok temu. - Joe uśmiechnął się z aprobatą, po czym
podał półmisek synowi.
Na talerzu Drake'a wylądowały cztery burritos. Nie mieściło jej
się w głowie, jak można tyle jeść i być tak szczupłym. Zeszłego lata
głośno wyraziła zdziwienie.
- To dlatego, że dużo myślę - odparł, szczerząc zęby. - I dużo
czasu spędzam w ruchu. - Po czym zgarnął ją w ramiona i znów
zaczął spalać kalorie.
Na wspomnienie tamtych chwil zarumieniła się po czubki uszu.
Czym prędzej wrzuciła na talerz trochę ryżu i fasoli. Podała miseczki
dalej. Siedziała na wprost Drake'a, wiec za każdym razem, gdy
podnosiła oczy, napotykała jego wzrok.
Do jadalni weszła Meredith Colton, wnosząc z sobą zapach
drogich perfum. Nie zwracając uwagi na Mayę, skrzywiła się z
niesmakiem na widok jedzenia, następnie poinformowawszy męża, że
jest umówiona na lunch w mieście, skierowała się ku drzwiom. Na
syna nawet nie spojrzała.
Mai żal było Drake'a i jego rodzeństwa. Zresztą trudno było im
nie współczuć. Jej własna matka uwielbiała dzieci i szczodrze
okazywała im miłość. Matka Drake'a zaś miewała okresy, kiedy
interesowała się poczynaniami swoich dwóch najmłodszych pociech,
ale resztę dzieci traktowała jak powietrze. Maya nie potrafiła tego
zrozumieć, tym bardziej że kiedyś pani Colton zachowywała się
całkiem inaczej: była pogodna, roześmiana, lubiła chodzić z mężem
na spacery po plaży i szaleć z dziećmi w ogrodzie.
Drake odprowadził matkę wzrokiem do drzwi. Z jego oczu
wyzierała tęsknota. Przez chwilę wyglądał jak mały chłopiec, który
pragnie, by go przytulono, pogłaskano po głowie. Parę sekund później
jego spojrzenie znów stało się nieprzeniknione. Z małego chłopca
ponownie przeistoczył się w mężczyznę, silnego, odważnego,
zdeterminowanego. W człowieka, któremu dowództwo sił specjalnych
powierzało najbardziej niebezpieczne misje. Odpowiadało mu takie
życie. Kochał wyzwania, lubił igrać ze śmiercią. Nie bał się jej,
przeciwnie, stale próbował się z nią zmierzyć.
Przepełniona smutkiem, Maya jadła pośpiesznie. Przypuszczalnie
Drake nawet nie zdawał sobie z tego sprawy, ale tkwiło w nim... może
nie pragnienie śmierci; nie, na pewno nic aż tak drastycznego, raczej
jakiś głęboko zakorzeniony mrok, jakaś niemal odwieczna boleść,
której nigdy nie zdołał pokonać.
- Ciekaw jestem twojej opinii na temat Hopechest Ranch -
kontynuował Joe, kiedy drzwi za żoną się zamknęły. - Sądzisz, że to
ma sens? Że dzieci naprawdę czegoś się tam uczą?
- Och, tak! - zawołała. - To fantastyczne miejsce i cieszy się
doskonałą opinią. Program nauczania jest znakomity. Przynajmniej ja
tak uważam - dodała szybko; nie chciała wypaść na osobę
zarozumiałą.
- To dobrze, bo w tym roku zamierzam przekazać dyrekcji więcej
pieniędzy.
- Przydadzą się. Z roku na rok trafia tam coraz więcej dzieci.
- Hm. - Gospodarz domu na moment się zamyślił. - Drake... -
zwrócił się do syna. - Nie wybrałbyś się do Hopechest, co? Może
przyszedłby ci do głowy jakiś pomysł. Zobaczyłbyś, czego im
potrzeba. Może stajnię należy wyremontować? Albo zbudować nową?
A może warto postawić większy budynek mieszkalny?
- Zorientuję się, tato - obiecał Drake.
- Świetnie.
Wzruszyła Mayę duma w oczach ojca, gdy patrzył na syna, i
zaufanie, jakim go darzył. Pomyślała sobie, że Drake'owi potrzebna
jest czułość, uznanie; powinien wiedzieć, że nie tylko w pracy go
cenią.
Starczy! - nakazała sobie w duchu. Drake na pewno od nikogo nie
oczekiwał troski, współczucia czy litości. Był dorosłym mężczyzną. A
ktoś taki jak ona, przeżywający huśtawkę emocjonalną, naprawdę nie
nadaje się ani na doradcę, ani na pocieszyciela. Zapamiętaj to raz na
zawsze, Mayu Ramirez. Nie wtrącaj się; oszczędzisz sobie nerwów, a
innym powodów do irytacji.
Ale do życia swojego dziecka zamierzała się wtrącać. Zamierzała
troszczyć się o córkę, służyć jej wsparciem, radą, rozpieszczać ją i
otaczać miłością.
Westchnęła głośno.
- Jak się dziś czujesz? - spytał Drake, patrząc jej prosto w oczy.
Starszy z Coltonów również wbił w nią spojrzenie. Czekali na
odpowiedź.
- Dobrze - odparła cicho.
- Plecy cię już nie bolą?
Pytanie wydało jej się szalenie intymne. Czuła, jak na jej policzki
znów występują rumieńce.
- Już nie. - Odsunęła krzesło od stołu. - Przepraszam. Obiecałam,
że niedługo wpadnę do Hopechest.
Chwyciła talerz z prawie nietkniętym posiłkiem i uciekła z
jadalni.
- Niewiele zjadłaś - zauważyła Inez w kuchni.
- Wystarczająco dużo. Muszę lecieć, mamuś. - Cmoknęła matkę w
policzek. - Kocham cię.
- Ja ciebie też, myszko - rzekła Inez, z zatroskaniem przyglądając
się córce.
Przez całą drogę na ranczo, gdzie mieścił się sierociniec, Maya
czyniła sobie wyrzuty. Nie chciała okłamywać rodziców ani sprawiać
im bólu. Martwili się o nią. Zrobiliby wszystko, aby była szczęśliwa.
Nie mogła im jednak powiedzieć, że to Drake jest ojcem jej dziecka.
Drake, który nie chce mieć żony, rodziny ani jakichkolwiek
zobowiązań. Ilekroć odtwarzała w myślach treść jego listu
pożegnalnego, dojmujący ból ściskał ją za serce. Te wszystkie
pieszczoty, pocałunki, czułe słowa nic nie znaczyły. Nic a nic. Ale
przecież nie składał jej wówczas żadnych obietnic...
Starając się zapomnieć o kłopotach, skręciła na teren Hopechest.
Mieszkały tu dzieciaki pokrzywdzone przez los. W porównaniu z nimi
wiodła lekkie, beztroskie życie.
- Dzień dobry, panno Ramirez! - zawołał Johnny Collins,
podbiegając do samochodu i wyciągając ręce po książki. Nie pozwalał
jej nic nosić.
- Dzień dobry, Johnny.
Czternastoletni Johnny był jednym z jej ulubieńców. Matka
uciekła z domu, kiedy syn miał kilka lat. Po odejściu żony ojciec
zaczął zaglądać do kieliszka. Wkrótce cały czas chodził pijany. Nikt
mu nie chciał dać pracy. Johnny dodał sobie parę lat i zatrudnił się w
barze szybkiej obsługi.
- Przeczytałeś książkę, którą ci zadałam w zeszłym tygodniu?
Skinął głową.
- Tak jak mi pani radziła, zapisywałem na kartce słowa, których
nie znałem, i przed przystąpieniem do nowego rozdziału sprawdzałem
je w słowniku.
- Brawo. - Weszli do sali, w której udzielała prywatnych lekcji
uczniom mającym największe trudności z nauką. - Sprawdziłam twoją
klasówkę. Świetnie wypadłeś, Johnny. Jestem pod wrażeniem. -
Należała mu się pochwała.
Oczy chłopca rozbłysły radością. Zauważyła na jego źrenicach
małe złociste punkciki. Takie same złociste punkciki miał Drake,
kiedy patrzył pod słońce.
- No dobrze, a teraz pokaż listę słów - poprosiła, siadając przy
biurku.
Przez dwie godziny pracowała najpierw z Johnnym, potem z
grupą uczniów trochę bardziej od niego zaawansowanych. O trzeciej
po południu wróciła do domu, by zająć się dwójką najmłodszych
Coltonów: przypilnować, aby coś zjedli i sprawdzić, czy odrobili
lekcje. Pani Meredith miała bzika na tym punkcie.
Kiedy dojechała na miejsce, Drake pracował na wybiegu z
młodym wałachem. Przez kilka minut stała przy samochodzie,
obserwując mężczyznę i konia. Widząc cierpliwość Drake'a,
delikatność, wrażliwość, a zarazem stanowczość, pomyślała sobie, że
byłby znakomitym nauczycielem. Gdyby kiedykolwiek w przyszłości
chciał poświęcić czas dzieciakom w Hopechest...
Znów się zagalopowała. Drake naprawdę nie potrzebuje jej rad,
co ma robić ze swoim życiem, kiedy znudzą mu się niebezpieczne
misje, podczas których może zginąć. Był dorosły i sam najlepiej
wiedział, czym się chce zająć.
Akurat zamierzała ruszyć do domu, kiedy stanął przy ogrodzeniu,
twarzą w jej stronę. Skinął na powitanie głową, po czym przez dłuższą
chwilę przyglądał się w milczeniu, tak jak wcześniej przy stole w
jadalni. W jego oczach była zachęta, problem w tym, że ona, Maya,
nie potrafiła odczytać, do czego.
Dziecko, wyczuwając jej niepokój, obudziło się i zaczęło wiercić.
Speszona, odwróciła się i poczłapała do domu.
- Maya, chodź z nami! - zawołał Joe Junior, kiedy pojawiła się w
drzwiach. - Drake pokaże nam, jak się rzuca lassem.
- Za kilka lat będziemy mistrzami rodeo! - poinformował ją
Teddy.
- Ciszej - upomniała ich. - Nie jesteśmy w lesie.
Udała się do swojego pokoju; chłopcy za nią. Położywszy na
krześle torbę z książkami, zdjęła skórzane pantofle i włożyła
tenisówki.
- A lekcje? - spytała. - Odrobione?
Obiecali, że odrobią przed kolacją. Jeśli trzeba będzie, zrezygnują
z oglądania telewizji.
- W porządku.
- Możemy? Zgadzasz się? - Joe popatrzył na nią z
niedowierzaniem, po czym wydał z siebie dziki okrzyk radości.
Po chwili, przypomniawszy sobie, że nie są w lesie, zasłonił ręką
usta. Uśmiechając się szeroko, skinął na Teddy'ego i wybiegł z
pokoju.
Maya poczuła ukłucie w sercu. Drake był idealnym starszym
bratem. Widać było, że uwielbia tych dwóch urwisów. To dobrze,
pomyślała; potrzebowali miłości i aprobaty nie tylko od niej, także od
swoich bliskich. Matka chłopców... cóż, na pewno ich kocha, ale
miewa tak zmienne nastroje, że... Po prostu jej zachowanie jest trudne
do przewidzenia.
Ojciec też ich kocha, ale ma w sobie jakiś głęboko zakorzeniony
smutek, który chłopcy instynktownie wyczuwają. Dlatego przy ojcu
stają się poważni i zgaszeni. Zresztą senior rodu nie poświęcał synom
zbyt wiele czasu; zajmowały go problemy, które od kilku miesięcy
trapiły rodzinę: a to strzelanina w ogrodzie, a to tajemnicze zniknięcie
Emily.
Z Drakiem chłopcy mogli poszaleć. Wszyscy na tym korzystali: i
oni, bo przepadali za jego towarzystwem, i on, bo dobrze mu robiła
ich obecność. Czuł się szczęśliwy, potrzebny, doceniany. Ale
właściwie co ją obchodzi samopoczucie Drake'a?
Chwyciwszy cienką kurtkę, ruszyła na dwór. Pani Meredith płaci
jej za to, aby miała na oku swoich podopiecznych i pilnowała, by nie
przydarzyło im się nic złego. Na środku padoku zobaczyła dwa kozły
do rżnięcia drewna; w każdym tkwiła miotła udająca końską szyję i
łeb. Naprzeciw „koni" stał Drake, który demonstrował chłopcom
prawidłowy sposób trzymania lassa. Wyglądało to tak zabawnie, że
mimo woli parsknęła śmiechem.
Obejrzał się przez ramię.
- Twój śmiech czyni dzień piękniejszym i pogodniejszym -
oznajmił.
Chłopcy popatrzyli to na nią, to na starszego brata i wreszcie na
siebie. Zaczęli rechotać, po chwili jednak przestali; mieli ważniejsze
sprawy na głowie.
- Tak dobrze? Co, Drake? - spytał Joe.
Maya oparła się o ogrodzenie i obserwowała, jak Drake uczy
braci wywijania lassem. Stali ze dwa metry od kozła. Joe, jako
starszy, szybciej pojął, o co chodzi. Drake kazał mu się cofnąć pięć
kroków i czekać; sam zaczął ćwiczyć z Teddym. Pracował z nim tak
długo, dopóki Teddy również nie opanował rzutu z dwóch metrów.
Mniej więcej po godzinie Maya zawołała:
- Jeszcze dziesięć minut, kochani! Potem wracamy do domu!
- I co robimy? - spytał Drake.
Jego głęboki głos i lubieżny wzrok przejęły ją dreszczem.
- Odrabiamy lekcje - odparła.
Chłopcy zaczęli protestować, ale Drake przywołał ich do
porządku.
- Wszystkie zajęcia trzeba planować i przestrzegać ustalonego
czasu - oznajmił. - Tak postępuje każdy żołnierz, a zwłaszcza
komandos. Mieliście lekcję rzucania lassem, a teraz pora przejść do
następnego punktu programu. Prawda, pani profesor?
- Prawda - poparła go zaskoczona.
- No to jazda stąd! - rozkazał braciom.
Zszedł z padoku, zabierając z sobą rewizyty. Joe z Teddym
wspięli się na ogrodzenie i zeskoczyli po drugiej stronie, tuż koło Mai.
- Drake naprawdę jest w tym dobry - oznajmił Joe. - Gdyby
chciał, mógłby być mistrzem rodeo.
- Ja nim zostanę - postanowił Teddy.
Joe pchnął go na ogrodzenie.
-Akurat!
- Zobaczysz!
- Spokojnie, chłopcy. Znacie zasady, prawda? Po pierwsze, nie
kłócimy się, tylko dyskutujemy. A po drugie, nie wolno nikogo dźgać
czy popychać. Za karę, Joe, pójdziesz do łóżka dziesięć minut
wcześniej.
- Ale ja nie...
Chłopiec zamierzał się sprzeciwić, lecz w tym momencie
Meredith otworzyła drzwi i zmierzyła całą trójkę gniewnym
spojrzeniem.
- Proszę natychmiast ściszyć głosy - rozkazała.
- Tak jest, mamusiu - powiedzieli razem bracia.
Maya miała ochotę przyłączyć się do nich i skulić pod siebie
ogon. Powstrzymała się w ostatniej chwili. Mniej więcej rok temu
uświadomiła sobie, że jeżeli nie chce, aby Meredith patrzyła na nią z
góry, nie może okazywać strachu czy uległości.
- Czy chłopcy odrobili już lekcje? - spytała ich matka, groźnie
marszcząc brwi.
- Nie, właśnie idą - odparła Maya. - Przed chwilą skończyli
zajęcia z Drakiem. Uczył ich rzucania lassem. To doskonałe ćwiczenie
wyrabiające koordynację wzrokowo-ruchową - dodała tonem
nauczycielki, która wie. co jest dobre dla jej uczniów.
Uśmiechnęła się z fałszywą pewnością siebie, modląc się w
duchu, by Meredith nie zbeształa jej w obecności dzieci. Chłopcy
zwykle brali jej stronę i wtedy wszyscy troje musieli słuchać długiego
wykładu. Na szczęście Meredith skinęła głową i zawróciła do salonu,
aby zamienić słowo z mężem.
Maya odetchnęła z ulgą, po czym zagoniła chłopców do swojego
pokoju, gdzie zazwyczaj odrabiali lekcje. Kiedy zobaczyła, że wzięli
się do pracy, zdjęła z półki własne książki na temat fizycznego i
emocjonalnego rozwoju dzieci w wieku od czterech do dwunastu lat i
zaczęła czytać.
Drake ściągnął ubranie, wskoczył pod prysznic, potem ubrał się i
udał pośpiesznie do kuchni. Wsunął głowę za drzwi, ale Mai nie
zastał.
- Gdzie... - Zamierzał o nią spytać, ale w ostatniej chwili zmienił
decyzję. - Gdzie są chłopcy?
Inez Ramirez, wieloletnia gospodyni, przyjaciółka i powiernica
Coltonów, przyglądała mu się bez słowa przez kilka ciągnących się w
nieskończoność sekund, po czym oznajmiła:
- Maya zaniosła im kolację do pokoju. Jeszcze nie skończyli
odrabiać lekcji.
Szkoda, pomyślał, starając się ukryć rozczarowanie. Dawno temu
przekonał się - podobnie jak wszystkie dzieciaki na ranczu - że Inez
potrafi czytać w cudzych myślach. Zawsze wyczuwała, kiedy któreś z
nich coś przeskrobało; wchodzili do domu jak gdyby nigdy nic, a jej
wystarczył jeden rzut oka. Kiedy teraz mierzyła go wzrokiem, miał
wrażenie, że przenika go na wylot: wie nie tylko o ubiegłorocznych
schadzkach, ale również o tym, że codziennie w nocy Maya jawi mu
się w snach.
- Dzięki, Inez - powiedział, po czym skierował się do salonu, w
którym wcześniej zauważył rodziców.
Znalazłszy się w zasięgu ich głosów, przystanął za drzwiami.
- Och, doprawdy, Joe - oznajmiła zirytowanym tonem Meredith. -
Przecież to tylko parę tysięcy. Myślałby kto, że proszę cię o
oszczędności całego życia.
- Masz własne konto, na które co miesiąc wpłacam pokaźną sumę,
oraz własne karty kredytowe. Swoje rachunki płać swoimi kartami.
- Ale znaczna część tych rachunków jest za twoje przyjęcie
urodzinowe!
Joe
prychnął
pogardliwie.
Jego
reakcja
zaskoczyła
podsłuchującego za drzwiami syna: jeszcze nigdy nie słyszał, aby
ojciec zwracał się do żony w sposób tak sarkastyczny.
- Które zapamiętamy do końca życia, prawda, kochanie?
- Faktycznie, nie należało ono do zbyt udanych - przyznała cicho
Meredith. - Nawet nie wiesz, jak bardzo się wtedy wystraszyłam.
Mogłeś zginąć albo zostać ranny.
Drake czekał na odpowiedź ojca, ale ten milczał. Po chwili rozległ
się stukot obcasów. Meredith oddaliła się korytarzem do swojego
pokoju. Trzasnęły drzwi.
Mniej więcej po minucie Drake wyłonił się z jadalni. Ojciec stał
przy oknie, z kamiennym wyrazem twarzy wpatrując się z zapadający
mrok. Na odgłos kroków obejrzał się przez ramię i uśmiechnął do
syna. Drake'owi serce zabiło mocniej. Bez względu na kłopoty, troski
czy zmartwienia, Joe zawsze miał czas dla dzieci, zarówno dla
swoich, jak i przybranych, którym ofiarował uczucie i dach nad
głową.
Podziwiał tę cechę swojego ojca i starał się brać z niego przykład;
oczywiście własnych dzieci nie miał, ale przynajmniej młodszym
braciom zawsze próbował poświęcić jak najwięcej uwagi.
- Jak leci, synu?
- Dobrze, tato - odparł, po czym nagle urwał. - Chociaż nie, wcale
nie tak dobrze. Nie potrafię dogadać się z Mayą.
Joe uniósł pytająco brwi.
- Nie chce mi powiedzieć, kto jest ojcem dziecka - przyznał
Drake.
- Napijesz się koniaku? - spytał ojciec.
- Chętnie.
Ojciec podszedł do barku, podał synowi kieliszek i usiadł w
fotelu. Drake zajął miejsce na kanapie. Dotyk skóry i jej zapach
podziałały na niego kojąco.
- To takie ważne? To znaczy, kto jest ojcem?
Drake wytrzeszczył ze zdziwienia oczy.
- Bardzo - odparł. - Bo jeśli... jeśli okaże się, że ja, wówczas
chciałbym postąpić, jak należy.
- A jeśli nie ty? Czy to coś zmienia? Wiesz, Joego Juniora
znaleźliśmy z twoją mamą na wycieraczce. Zaadoptowaliśmy go i
wychowujemy jak własnego syna.
Drake pokiwał z namysłem głową. Już nawet nie pamiętał, że jego
mały braciszek to podrzutek.
- Gdyby nic cię z Mayą nie łączyło, przypuszczam, że na wieść o
jej ciąży nie przyjeżdżałbyś do domu, prawda?
Drake napotkał wzrok ojca.
- Prawda. Podejrzewam, że to moje dziecko. Jestem niemal w stu
procentach pewien. Ale ona nie chce tego potwierdzić. - Westchnął
zrezygnowany.
- Prosiłeś ją o rękę? - spytał Joe.
Drake uśmiechnął się pod nosem.
- O takich sprawach jeszcze nie rozmawialiśmy.
- Aha, czyli nie bardzo zależy ci na małżeństwie?
W pytaniu ojca Drake wyczuł lekką ironię. Starał się opanować
falę emocji, jaka go zalała.
- Nie planowałem się żenić ani zakładać rodziny. Wiodę mało
ustabilizowane życie.
- Mało ustabilizowane, za to dość niebezpieczne - stwierdził Joe. -
Jednakże kobiety i dzieci radzą sobie, kiedy ich mężowie i ojcowie
spędzają dłuższy czas poza domem. Rodzina nie musi cierpieć z tego
powodu. Jeżeli mąż z żoną się kochają...
Drake wiedział, że ojciec próbuje go zmusić do spojrzenia w głąb
siebie, przeanalizowania swoich uczuć wobec Mai. Zmrużywszy oczy,
popatrzył w okno. Niebo było stalowoszare, drzewa kołysały się na
wietrze. W jego duszy panował identyczny mrok. Czasem na moment
znikał, coś go rozpraszało, ale potem znów wracał.
Maya zaś była jak słońce, promienna, ciepła, uśmiechnięta.
Symbolizowała jasność, dobroć, szczęście, wszystko to, do czego on
dążył, lecz co zawsze pozostawało poza jego zasięgiem.
- Kolacja! - zawołała z drugiego pokoju Inez.
Joe uważnie obserwował twarz syna. Drake był mężczyzną z krwi
i kości. Potrzebował tego, co każdy mężczyzna: seksu, ale również
miłości. Życie w pojedynkę, bez drugiej osoby, jakby mijało się z
celem; wydawało się puste i ponure. Wzdychając cicho, wstał z fotela
i ruszył do jadalni, gdzie powoli zbierała się reszta rodziny.
Zajął miejsce u szczytu stołu, Drake po jego lewej ręce. Po prawej
usiedli River z Sophie, która też spodziewała się dziecka. Joe nie mógł
się już doczekać swojego pierwszego wnuka. Podobał mu się dom,
który River zaprojektował i zbudował, ale lubił, kiedy młodzi wpadali
z wizytą na lunch lub kolację.
Meredith skinęła na powitanie do córki i synów, po czym usiadła
naprzeciwko męża. Joe zadumał się. Wcześniej, w salonie, miał
wielką ochotę wyjawić Drake'owi, że to nie on spłodził Teddy'ego,
którego przecież kochał jak własnego syna. Ale nic nie powiedział.
Zresztą takie rzeczy powinny pozostać między małżonkami. Owszem,
Meredith go zdradziła, owszem, zmieniła się prawie nie do poznania,
ale mimo to wciąż była jego żoną i matką jego dzieci. A że najbardziej
z nich wszystkich kochała Joego Juniora i Teddy'ego, to już inna
sprawa.
Przepełnił go smutek. W przeciwieństwie do Drake'a, który
walczył sam z sobą, usiłując zgłębić stan swoich uczuć wobec Mai,
on, Joe, od samego początku wiedział, czego pragnie. Meredith
również nie miała żadnych wątpliwości. Zakochali się w sobie od
pierwszego wejrzenia. Ale gdzie się podziała ta miłość?
Opuściwszy gabinet lekarski, Maya odetchnęła z ulgą. Zarówno
ona sama, jak i malutka Marissa cieszyły się doskonałym zdrowiem.
Na szczęście szalona jazda na koniu nie zaszkodziła dziecku.
Wycofując się z ruchliwego parkingu przy klinice, o mało nie zderzyła
się z Peggy Honeywell, właścicielką pensjonatu „Honeywell House".
Pomachała do niej przyjaźnie i odczekała, aż droga będzie wolna.
Rozglądając się uważnie, aby nie spowodować kraksy, skręciła w
prawo. Załatwiła kilka sprawunków, po czym pojechała do
miejscowej szkoły średniej.
Andy'ego Martina zastała w jednej z sal lekcyjnych.
- Jak leci? - spytał, omiatając wzrokiem jej zaokrągloną figurę.
Miała wrażenie, że w ostatnim czasie wszyscy z wielkim
zainteresowaniem śledzą zmiany dokonujące się w jej wyglądzie.
Czasem czuła się jak wyrzucony na plażę wieloryb, wokół którego
gromadzi się tłum zatroskanych gapiów chcących pomóc, lecz nie
wiedzących, jak to zrobić.
- Świetnie - odparła. Postawiwszy na biurku torbę, wyjęła z niej
kilka kartek. - Oto ostatnie testy Johnny'ego. Rzuć na nie okiem,
dobrze? Obawiam się, że nie bardzo nadaję się na nauczyciela
matematyki...
Przez kilka minut Andy przeglądał zadania; przy złych
odpowiedziach pisał na marginesach jakieś uwagi. Od czasu do czasu
mruczał coś pod nosem. Maya czekała cierpliwie. Reakcja Andy'ego
napawała ją optymizmem. Johnny, podobnie jak większość dzieci,
które wychowują się same, był bystrym chłopcem. Odznaczał się
sprytem i inteligencją, ale nigdy nie posiadł tak podstawowych
umiejętności jak czytanie, pisanie czy dodawanie.
- No dobrze. - Andy odłożył kartki na bok. - Przygotuję specjalne
zestawy ćwiczeń, które pomogą chłopakowi w miarę szybko nadrobić
zaległości.
- Naprawdę? - ucieszyła się.
- Może wpadłbym do Hopechest w sobotę rano? Odpowiada ci?
Chciałbym najpierw sprawdzić parę innych rzeczy, na przykład, jak
Johnny sobie radzi z czytaniem, z rozumieniem trudniejszych słów
czy rozwiązywaniem innego rodzaju zadań...
- Och, Andy, to by było cudownie. Dziękuję. Nawet nie wiesz,
jaki ciężar spadł mi z serca. Wydaje mi się, że w Johnnym drzemie
ogromny potencjał intelektualny. Jeśli mu pomożemy nadrobić braki,
za kilka lat chłopak będzie miał szansę dostać się na studia...
- Kto wie? - Andy spojrzał na zegarek. - Nie jesteś głodna? Nie
wybrałabyś się na wczesną kolację?
Kiedy zorientowała się, że jest w ciąży, zerwała z Andym
wszelkie kontakty. Wykręcała się nawet wtedy, gdy zapraszał ją na
spacer. Z kolei kiedy on usłyszał o jej ciąży, natychmiast
zaproponował jej małżeństwo. W dodatku o nic nie pytał.
W przeciwieństwie do Drake'a, który chciał wiedzieć, kiedy
dokładnie zaszła w ciążę i z kim! Nigdy mu tego nie wybaczy.
Współczuła mu z powodu śmierci brata i problemów nękających
rodzinę, ale wobec niej zachował się nieładnie.
- Chyba nie, Andy. Dziękuję.
- Podobno Drake Colton wrócił do domu...
Przez chwilę wpatrywała się w tablicę; nie chciała okłamywać
przyjaciela, a jednocześnie trudno jej było pogodzić się z myślą, że
okazała się tak łatwowierna.
- Chyba przyjechał na urlop - mruknęła.
- Mayu...
Poderwała się na równe nogi i uśmiechnęła szeroko.
- Muszę już lecieć. Chłopcy zostali sami; pewnie całkiem
zapomnieli o odrabianiu lekcji.
Andy odprowadził ją do samochodu i otworzył drzwi.
- Jestem twoim przyjacielem - powiedział, ujmując ją za łokieć. -
Pamiętaj o tym.
Pokiwała smętnie głową. Naprawdę nie chciała sprawić mu
przykrości.
- Możesz do mnie przyjść lub zadzwonić, kiedy tylko zechcesz.
Żeby pogadać, pośmiać się, popłakać. O każdej porze dnia i nocy.
Dobrze?
- Dzięki, Andy.
Cmoknęła go w policzek, po czym wsiadła do samochodu i
szybko odjechała. Bała się, że jeszcze chwila, a zacznie beczeć. Na
środku ulicy! Tego tylko brakowało. Cale miasteczko huczałoby od
plotek.
Pociągnąwszy raz czy drugi nosem, zaczęła myśleć o tym, co ją
jeszcze dziś czeka. Przed pójściem spać musi dokończyć esej i wysłać
go e-mailem do swojego profesora. Ale zanim zabierze się do pisania,
musi najpierw sprawdzić, czy chłopcy odrobili lekcje, potem zagonić
ich do łóżka.
Boże, ależ jest zmęczona! I znów bolą ją plecy. A oprócz pleców
nogi. Przez chwilę zastanawiała się, czym sobie na to zasłużyła. Co
takiego zrobiła, że los ją tak pokarał?
- Byłam głupia - odpowiedziała sama sobie. - I zakochałam się w
niewłaściwym mężczyźnie - dodała smutno.
Zaparkowała przed domem i powoli wygramoliła się z
samochodu. Przez kilka następnych godzin nie miała chwili
wytchnienia. Sprawdziła, czy Joe z Teddym odrobili lekcje, pomogła
matce przygotować kolację i nakryć do stołu, przypilnowała, by o
dziewiątej chłopcy leżeli wykąpani w łóżkach, potem zasiadła do
własnej pracy.
Drake'a widziała w przelocie. Przyjrzał się jej uważnie, ale nic nie
powiedział. A co tam! - pomyślała, wkładając świeżą koszulę nocną;
nie muszą rozmawiać. Nie załamie się z tego powodu. Skoro nie
załamała się, kiedy wyjechał, zostawiając jej list...
Rozległo się ciche pukanie do drzwi.
- Nie dzisiaj! - zawołała.
W uchylonych drzwiach pojawiła się głowa Drake'a.
- Tego już za wiele! Od dziś będę zamykać się na klucz -
oznajmiła gniewnie.
- Dlaczego? Czyżby ustawiała się kolejka chętnych?
- Czy muszę słuchać tych zniewag? - spytała, wznosząc oczy do
nieba. Po chwili przeniosła spojrzenie na intruza. - Nie muszę! Więc
wyjdź, zanim zacznę krzyczeć.
Popatrzył na nią ze skruchą w oczach. Przez moment wahał się,
niepewny, czy ma wyjść, czy może jednak zostać, po czym tak jak to
miał w zwyczaju, usiadł okrakiem na krześle.
- Widziałem cię dzisiaj w miasteczku.
- Co z tego?
- Całowałaś się z jakimś facetem na ulicy. Co jest grane?
Ściągnęła brwi.
- Nie mam najmniejszego pojęcia, o czym mówisz.
- Spotykacie się? - spytał, a kiedy zdumiona wytrzeszczyła oczy,
dodał: - Czy to coś poważnego?
Wreszcie zrozumiała, kogo Drake ma na myśli.
- Andy to mój stary kumpel - rzekła.
- To był Andy? - zdziwił się. - Nie poznałem go.
- Bo ostatni raz widzieliście się w szkole. Od tamtej pory minęły
lata. A ludzie się zmieniają. Dorastają. Przynajmniej niektórzy -
dorzuciła kąśliwie.
- Uważasz, że ja nie? - Roześmiał się, nic sobie nie robiąc z jej
złośliwości.
Dziecko fiknęło koziołka. Maya syknęła i przyłożyła rękę do
brzucha. Bała się, że jak tak dalej pójdzie, nie dotrwa do
wyznaczonego terminu porodu.
- Wezmę maść - zaproponował Drake.
- Nie...
Zanim zdążyła zaprotestować, sięgnął po słoik. Otwierając go,
śmiał się cicho.
- Co cię tak rozbawiło? - spytała.
Czuła się gruba, niezdarna i traciła cierpliwość.
- Ciekawe, co sobie o nas pomyśli naszą córka, jak tak w kółko
będziemy cię smarować maścią dla koni.
- Nic sobie nie pomyśli. Zostaw mnie. Daj mi święty spokój.
- Przykro mi, nie mogę - oznajmił stanowczo. - Połóż się. -
Wskazał ręką łóżko.
Westchnęła zrezygnowana i dźwignąwszy się z fotela, przeszła do
łóżka. Było jej wszystko jedno, jak wygląda. Drake i tak nie zamierza
się na nią rzucić. Przecież go nie pociąga. Ni stąd, ni zowąd zalała ją
fala wspomnień i łzy napłynęły jej do oczu. Osiem miesięcy temu
obsypywał ją pieszczotami, całował, szeptał do ucha czułe słówka,
zapewniał o miłości. A potem nagle wyjechał.
- Co ci jest? - spytał łagodnie.
Potrząsnęła głową. Może te czułe słówka co innego znaczyły?
Może tylko jej się wydawało, że Drake ją kocha? Może mówiąc o
miłości, miał na myśli sympatię, pożądanie, chęć bycia blisko drugiej
osoby i przeżycia razem paru wspaniałych chwil?
Ale nie. Na pewno nic sobie nie ubzdurała. Kochał ją. Widziała
to, kiedy na nią patrzył; czuła, kiedy ją pieścił.
- Nic.
Położyła się na chłodnym prześcieradle i zgiąwszy nogę w
kolanie, przewróciła się na bok. Z taką samą sprawnością, jaką
wykazał się poprzedniego wieczoru, rozsmarował jej po plecach maść.
Najpierw znikł ból, potem napięcie w mięśniach. Powolne ruchy rąk
miały działania usypiające. Maya raz po raz zapadała w krótką
drzemkę.
- Jesteś piękna - szepnął w którymś momencie.
- Jeśli się lubi kaszaloty...
Roześmiawszy się cicho, odstawił słoik na stół, po czym
przysunął dłonie do jej wystającego brzucha.
- Pozwól się dotknąć. Proszę cię. Obróć się do mnie przodem.
Mówił tak błagalnym tonem, z taką pokorą w głosie, że nie
umiała mu odmówić. Z jego pomocą przewróciła się na drugi bok. Z
wyrazem najwyższego skupienia na twarzy wpatrywał się w jej
brzuch, od czasu do czasu delikatnie go gładząc.
- To istny cud - powiedział, kiedy wiercące się w jej brzuchu
maleństwo kopnęło go piętą w rękę.
- Masz rację - przyznała niemal bezgłośnie, jakby nie chciała
burzyć nastroju powagi.
Nie mogła oderwać od Drake'a oczu. Tak bardzo go pragnęła.
Gdyby tylko ją kochał! Gdyby chciał mieć żonę, rodzinę! Byliby
razem tacy szczęśliwi!
- Wprost niewiarygodne, że potrafimy stworzyć coś tak
wspaniałego. Nigdy wcześniej nie myślałem o dzieciach...
W milczeniu słuchała, jak z zachwytem i przejęciem powtarza
słowa o cudzie narodzin. Podniósł głowę i napotkał jej pytające
spojrzenie. Gdy jego twarz rozjaśnił ciepły uśmiech, Mayę ogarnął
błogi spokój. Ręce Drake'a gładziły jej osłonięty jedwabną koszulą
brzuch. Razem, w ciszy, dumali nad tajemnicą poczęcia. Wiedziała, że
do końca życia zapamięta tę chwilę.
Łzy wezbrały jej pod powiekami. Zamknęła oczy, aby Drake nie
widział, że płacze.
- Mayu... - przerwał milczenie. - Powinniśmy się pobrać. I to jak
najszybciej. Zanim jeszcze dziecko się urodzi.
Jaka romantyczna propozycja, pomyślała ironicznie; w skali od
jednego do dziesięciu przyznała jej jeden punkt. Zła na siebie za to, że
znów była gotowa ulec wdziękom Drake'a, odepchnęła jego dłoń.
- Na miłość boską, a to dlaczego? - spytała, usiłując zachować
spokój i rozsądek. - Dziecko jest wyłącznie moją odpowiedzialnością.
Nie musisz się nami przejmować.
Spodziewała się gniewnej riposty, ale pomyliła się. Przez kilka
sekund wpatrywał się w nią w milczeniu. W jego ciemnych oczach
migotały złociste iskierki.
- Ale się przejmuję - rzekł w końcu. - Stworzyliśmy razem to
życie...
- Nieprawda.
Wziął głęboki oddech, po czym wolno wypuścił powietrze.
- Co by wykazały testy DNA?
Opuściła wzrok.
- Nie wyjdę za mąż tylko po to, aby dać córce twoje nazwisko -
oznajmiła. - Nazwisku Ramirez niczego nie można zarzucić. Noszę je
z dumą.
- I słusznie. Twoi rodzice to jedni z najszlachetniejszych ludzi,
jakich znam. Ale mówimy teraz o dziecku. O naszym dziecku - dodał
cicho, ponownie przysuwając dłonie do jej brzucha.
- Nie słyszałeś, co powiedziałam? Marissa jest wyłącznie moim
problemem i moją odpowiedzialnością.
Tym razem jego oczy rozbłysły gniewnie.
- Za kogo mnie masz? Naprawdę aż tak nisko mnie cenisz, że
zamiast przyjąć moją propozycję, wolisz napomnieć o tym, co nas
łączyło?
- Sama nie wiem - szepnęła.
Czuła się rozdarta. Z jednej strony dniami i nocami marzyła o
Drake'u, z drugiej strony rozsądek podpowiadał jej, aby nie robiła
sobie nadziei.
Po jej słowach Drake zamarł bez ruchu; patrzył na nią tak, jakby
nie wierzył własnym uszom. W tym momencie zreflektowała się, że
wyrządziła mu ogromną przykrość.
- Przepraszam - powiedziała szybko. - Nie o to... Po prostu chcę,
żeby moja córka była szczęśliwa. Wymuszone małżeństwo nie wydaje
mi się najlepszym rozwiązaniem.
- Nikt na mnie nie naciska. Szedłbym do ołtarza z własnej
nieprzymuszonej woli - zapewnił ją.
Niewiele to pomogło, ona i tak wiedziała swoje. Oświadczył się,
bo był człowiekiem honoru. Świetnie. Ona jednak nie zamierzała
przyjąć oświadczyn. Może z czasem pokochałby dziecko, ale ją,
Mayę, znienawidziłby za to, że go uwięziła w klatce, której od lat się
wystrzegał.
- W liście pożegnalnym napisałeś, że w twoim życiu nie ma
miejsca na żonę - przypomniała mu.
- Człowiek w stresie wygaduje różne głupoty. Przepraszam, że
wyjechałem wtedy bez pożegnania. Ale otrzymałem wiadomość
telefoniczną, że jestem pilnie potrzebny i mam natychmiast wracać do
bazy. Powinienem był cię obudzić, a nie wymykać się, kiedy spałaś.
Zachowałem się kretyńsko. Jak tchórz.
Sprawiał wrażenie, jakby mu rzeczywiście było przykro. Nie
wiedziała, co powiedzieć. Nic mądrego nie przychodziło jej do głowy.
Nie zamierzała się jednak nad nim litować. Westchnęła ciężko.
Jego twarz złagodniała. Zgasiwszy światło, pochylił się nad
łóżkiem.
- Jeszcze nie skończyliśmy tej rozmowy - rzekł. - Zanim wyjadę z
domu, powiesz mi całą prawdę. Musimy wszystko dokładnie omówić
i ustalić, co dalej.
Oknem wpadały promienie księżyca; w pokoju panował łagodny
srebrzysty półcień. Maya z uwagą przyglądała się Drake'owi.
Wyczuwała w nim głęboko skrywany smutek, mrok, którego nic nie
jest w stanie rozproszyć.
I nagle zrozumiała, czego od niego pragnie. Oczywiście uczucia,
ale nie tylko. Ważniejsza była radość. Chciała, by Drake był
szczęśliwy w miłości, by miłość płynęła z potrzeby serca, z chęci
dawania i dzielenia się, a nie z obowiązku.
Delikatnie przyłożył palce do jej powiek.
- Śpij - szepnął.
Po chwili już go nie było. W pokoju zrobiło się pusto; w jej sercu
również. Nawet dziecko przestało kopać, jakby jego także zasmuciło
zniknięcie tatusia.
ROZDZIAŁ CZWARTY
W środę rano, nie czekając, aż Inez wyłoni się z jednego z
pomieszczeń, które akurat sprzątała, Joe Colton sam otworzył drzwi.
Na zewnątrz, z ponurym wyrazem twarzy, stał Thaddeus Law,
miejscowy detektyw zajmujący się sprawą ubiegłorocznej strzelaniny,
jaka miała miejsce podczas przyjęcia z okazji sześćdziesiątych
urodzin gospodarza.
Joe instynktownie nastawił się na złe wieści.
- Wejdź, Thad - powiedział, zapraszającym gestem wskazując
swój gabinet. - Napijesz się kawy?
Detektyw liczył około trzydziestu pięciu lat, ale wyglądał
znacznie starzej, jak człowiek ciężko doświadczony przez los. Śmierć
żony w wypadku samolotowym i trudy związane z samodzielnym
wychowywaniem małej córki na pewno przysporzyły mu zmarszczek.
Ale niedawno ożenił się po raz drugi, z Heather McGrath, która była
osobistą sekretarką Joego, a zarazem córką jego przybranego brata
Petera McGratha. Może więc w życiu detektywa wreszcie znów
zaświeciło słońce.
- Z przyjemnością - odparł. Zdjąwszy kapelusz, usiadł na krześle.
- Co za paskudna pogoda. Zimno i deszcz. Gdybym mógł, najchętniej
cały dzień spędziłbym przy kominku.
Skinął głową na murowany kominek, w którym strzelały
płomienie ognia.
- Zapowiadali wczoraj, że w nocy nadciągnie kolejny zimny front.
- Joe podniósł termos i nalał kawy do dwóch kubków. Na widok syna,
który przystanął w drzwiach, sięgnął po trzeci kubek. - Wejdź, Drake.
Znasz Thaddeusa, prawda?
- Oczywiście.
Drake uścisnął dłoń gościa; wziąwszy kubek, usiadł obok na
krześle.
- Masz jakieś wiadomości?
- Owszem - odparł detektyw, po czym zwrócił się do Joego: - Czy
twoja żona jest w domu?
Joe nie zdziwił się, że detektyw pyta o Meredith. Po nieudanym
zamachu na jego życie policja przesłuchiwała ją przez wiele godzin.
Meredith była główną podejrzaną. Gdyby mu kiedyś powiedziano, że
żona pragnie jego śmierci, popukałby się w czoło. Sam pomysł
wydałby mu się absurdalny. Ale teraz... prawdę mówiąc, sam nie
wiedział, czego się może po niej spodziewać.
- Zaraz ją poproszę - rzekł, podnosząc słuchawkę telefonu.
Głos miała zaspany; nawet nie starała się ukryć irytacji. Joe
wyjaśnił żonie, że Thaddeus chciałby się z nią zobaczyć. Przez
dobrych kilkanaście sekund Meredith milczała, wreszcie oznajmiła, że
potrzebuje pięciu minut, by się ubrać. Siląc się na uśmiech, Joe
powiadomił gościa, że Meredith pojawi się za dwadzieścia minut.
Pomylił się o kwadrans. Weszła do gabinetu, ciągnąc za sobą
zapach drogich perfum, które dostała od męża na Gwiazdkę. Miała na
sobie eleganckie czarne spodnie i czarną górę. Wszystkie jej stroje
kosztowały majątek i odznaczały się elegancją. Bezpowrotnie minęły
czasy, kiedy ubrana w dżinsy i tenisówki biegała roześmiana po
ogrodzie, namawiając dzieci i męża, aby spróbowali ją złapać.
- Kawy? - spytał Joe, usiłując odpędzić wspomnienia, które coraz
częściej go nachodziły.
Dzieci dorastały, opuszczały dom, zakładały rodziny. Nieciekawie
zapowiadała się jesień życia: smutno, pusto, samotnie.
- Poproszę - rzekła Meredith. Pogardliwym wzrokiem zmierzyła
Thaddeusa Lawa. - Co pana sprowadza? Ma pan jakieś wiadomości o
Emily?
- Nie, proszę pani - odparł uprzejmie detektyw. - Przybywam w
innej sprawie.
Ani powaga w głosie gościa, ani jego imponująca postura zdawały
się nie robić na Meredith najmniejszego wrażenia. Przyjęła od męża
filiżankę kawy i usiadłszy wdzięcznie na dwuosobowej sofie, uniosła
pytająco brwi. Z jej zachowania przebijały wrogość i chłód. Joe
obserwował żonę z zawstydzeniem. Dawna Meredith, kobieta, którą
wciąż pamiętał i za którą tęsknił, była ciepła, wylewna, przyjazna.
- Pani Colton, czy orientuje się pani, gdzie obecnie przebywa jej
siostra bliźniaczka?
Meredith,
zaskoczona
pytaniem,
odstawiła
filiżankę
na
spodeczek, rozlewając kawę po stoliku i dywanie. Przez chwilę
wpatrywała się w detektywa z przerażeniem na twarzy, potem
przerażenie ustąpiło miejsca wściekłości.
- Jakim prawem grzebie pan w mojej przeszłości? - spytała ostro,
ignorując jego pytanie.
- Dokładnie sprawdzamy życiorysy wszystkich osób, które mogły
mieć powód, żeby popełnić zbrodnię - wyjaśnił spokojnie Law. - Z
naszych informacji wynika, że pani matka urodziła dwójkę dzieci,
bliźniaczki Meredith i Patsy. Sprawdzając dalej, odkryliśmy, że Patsy
Portman została skazana na karę pozbawienia wolności za
morderstwo. W wieku osiemnastu lat zabiła mężczyznę, który był
ojcem jej dziecka.
- Dobry Boże! - zawołał Joe, zszokowany wiadomością.
Odruchowo chwycił garść serwetek i zaczął wycierać rozlaną na
stoliku kawę. Dziesiątki myśli krążyły mu po głowie. Nagle zerknął
na Drake'a; zrobiło mu się go żal. To straszne, kiedy dzieci tracą
zaufanie do rodziców. On sam od dawna nie miał już żadnych
złudzeń, że Meredith się zmieni, ale...
Nie było czasu, żeby się nad tym teraz zastanawiać. Zresztą Drake
był dorosłym mężczyzną, który niejedno w życiu widział. Kolejny
kłopot czy zmartwienie nie załamie go.
- Później - kontynuował detektyw - przeniesiono ją do zakładu... -
tu zrobił wymowną przerwę - dla psychicznie chorych.
Joe wciągnął głośno powietrze.
- Mamo, to prawda? - spytał z niedowierzaniem Drake, usiłując
cokolwiek z tego zrozumieć.
Obejrzawszy się przez ramię, popatrzył zaniepokojony na ojca,
jakby bał się, czy pod wpływem tych zaskakujących rewelacji Joe nie
dostanie zawału. Ojciec stał przygarbiony, ze zrezygnowaną miną,
jakby już na nic dobrego w życiu nie liczył. Drake jeszcze nigdy nie
widział go w takim stanie.
- Jeśli nawet, to co? - warknęła Meredith, mierząc syna gniewnym
spojrzeniem. - To nie ma ze mną nic wspólnego!
Drake pokręcił smutno głową. Zdał sobie sprawę, że informacje
policji są dokładne i rzetelne; nie był to zły sen, z którego wszyscy za
chwilę mieli się obudzić.
- Gdzie ona jest, ta siostra, o której nigdy nikomu nie
wspomniałaś? - zapytał Joe.
Widać było, że z trudem panuje nad emocjami. Nagle Meredith
nie wytrzymała napięcia; załamała się.
- Nie żyje! - Zakryła rękami twarz. - Od lat nie żyje.
Ojciec z synem popatrzyli na detektywa, czekając na
potwierdzenie. Ten wzruszył ramionami.
- Pani Colton, czy ma pani jakiekolwiek potwierdzenie jej
śmierci? Akt zgonu, dokumenty ze szpitala, zaświadczenie o
pogrzebie, cokolwiek?
Meredith opuściła ręce. Sprawiała wrażenie osoby chorej,
obłąkanej, która lada moment rzuci się z pazurami na wroga, by
rozorać mu twarz. W jej oczach płonął jakiś dziki blask. Po chwili
uśmiechnęła się triumfalnie.
- Tak, przypomniałam sobie! - Poderwała się na nogi. - Mam list z
kliniki St. James. Zaraz go przyniosę. Całe szczęście, że go nie
wyrzuciłam...
Wybiegła z gabinetu. Na wszelki wypadek detektyw postanowił
dotrzymać jej towarzystwa. Drake zerknął na ojca. Po chwili obaj
pognali za detektywem. Patrzyli mu przez ramię, kiedy wyjmował z
koperty list, na którym figurowała nazwa kliniki. List zawierał wyrazy
współczucia z powodu śmierci Patsy Portman.
Nadawca wspominał o kłopotach zdrowotnych Patsy, o jej chorej
psychice; miał nadzieję, że tam, dokąd się przeniosła, będzie wiodła
szczęśliwsze życie niż na ziemi. Zgodnie z życzeniem zmarłej, jej
ciało zostało poddane kremacji, a prochy rozrzucone nad Pacyfikiem.
- Miała do mnie pretensje - wyznała Meredith, kiedy unieśli
wzrok znad listu. - Podczas procesu nie chciałam kłamać w jej
obronie. Potraktowała to jako zdradę.
- Dlaczego nigdy nam, a przynajmniej mnie, nie wspomniałaś o
siostrze? - spytał Joe.
- Patsy błagała mnie o to. Po kilku miesiącach pobytu w klinice
poprosiła rodzinę, aby wymazać ją z pamięci. Aby zapomnieć o jej
istnieniu. Twierdziła, że... że jest zerem, śmieciem, że...
Zatkawszy cicho, Meredith wyciągnęła rękę, jakby chciała się
czegoś przytrzymać. Drake złapał matkę, zanim osunęła się na
podłogę.
- Połóż ją na łóżku - polecił mu Joe. - Zaraz się nią zajmę.
- Muszę zachować ten list - oznajmił detektyw, zwracając się do
Joego. - Dołączyć go do akt.
Skinieniem głowy Joe wyraził zgodę, po czym przykrył żonę
ciepłym kocem. Drake zamoczył w łazience ręcznik i umieścił go na
czole matki.
- Zawołam Inez.
- Dobry pomysł - poparł go ojciec. - Chciałbym jeszcze
porozmawiać z Thaddeusem.
Parę minut później, po uzyskaniu dalszych informacji od
detektywa, Drake udał się do sypialni, by uporządkować myśli. Jedna
rzecz nie ulegała wątpliwości: w ostatnim czasie wszystkie przyjazdy
do domu obfitowały w niespodzianki.
Po dokładnym zastanowieniu się podjął decyzję. Upewniwszy się,
że matka wciąż leży, a Inez siedzi na fotelu przy łóżku, wrócił do
siebie. Na wschodnim wybrzeżu minęło południe. Sięgnąwszy po
telefon, wykręcił numer kancelarii w Waszyngtonie. Po pierwszym
dzwonku słuchawkę podniosła żona, a zarazem asystentka Randa
Coltona.
- Lucy? Mówi Drake. Zastałem brata?
- Cześć, Drake. Już cię łączę.
Lubił swoją nową bratową. Nie traciła czasu na czcze pogaduszki
i bezsensowne pytania. Po chwili na drugim końcu linii usłyszał
znajomy głos.
- Hej, stary! Skąd dzwonisz?
- Z naszego kochanego domu - odparł Drake. - Wiesz, dzięki
policji poznaliśmy dziś z ojcem pewną długo skrywaną tajemnicę.
- Tak? Jaką?
- Okazuje się, że nasza matka jest osobą niesłychanie dyskretną i
dotrzymującą przyrzeczeń. - Opowiedział Randowi o wizycie
detektywa, o rewelacjach na temat siostry bliźniaczki, o liście z kliniki
St. James informującym o śmierci Patsy Portman, i zasłabnięciu
matki. - I co ty na to? - spytał.
- To ja przysłałem ojcu list, że Emily jest cała i zdrowa - oznajmił
Rand.
Wiadomość ta lekko zbiła Drake'a z tropu. Jednakże znając brata,
wiedział, że między tymi dwoma sprawami musi istnieć jakiś
związek.
- Rozmawiałeś z nią?
- Tak. Prosiła, żebym nie zdradzał jej miejsca pobytu.
Powiedziałbym ci, ale... ale nie chcę przez telefon.
- Słusznie. - Drake przyznał mu rację. - W tym momencie do
nikogo nie mam zaufania.
- Słuchaj, stary. Pamiętasz, jak Em upierała się przed laty, że na
miejscu wypadku były dwie mamusie, dobra i zła?
Po plecach Drake'a przeszedł dreszcz.
- Pamiętam.
- Najnowsze rewelacje by to potwierdzały.
Drake zaklął po nosem.
- Psiakrew! Wierzyć się nie chce, że... - urwał.
Bo nagle pomysł, że ktoś podszywa się pod ich matkę, wcale nie
wydał mu się tak szalony i nierealny, jak by się mogło wydawać.
- Sytuacja jak z kiepskiego filmu, prawda? - spytał po chwili
Rand.- Dwie siostry. Bliźniaczki. Jedna dobra, druga zła.
- Czyli co? Uwierzyłeś Emily?
Rand westchnął głośno.
- Nie do końca. Ale poprosiłem Austina McGratha, aby pogrzebał
w przeszłości mamy.
- Rany boskie, Rand! Wiedziałeś i nie pisnąłeś słówka? - Nic
dziwnego, pomyślał Drake, że po wysłuchaniu jego relacji brat wcale
nie sprawiał wrażenia zaskoczonego. - Wiedziałeś o bliźniaczce i o...
o morderstwie?
- A także o zakładzie dla obłąkanych - potwierdził Rand. - Tę
informację akurat Lucy odkryła. Wprawdzie miałem trochę więcej
czasu niż ty i ojciec, żeby się ze wszystkim oswoić, ale wierz mi,
byłem równie zszokowany jak wy. Prosiłem Austina, żeby spróbował
dowiedzieć się czegoś więcej o Patsy Portman, na razie jednak nie
trafił na żaden ślad. Jeśli Patsy rzeczywiście nie żyje, dalsze
poszukiwania nie mają sensu.
- Jeżeli nie żyje?
Rand odpowiedział dopiero po dłuższej chwili:
- A może to mama nie żyje? Może Patsy się pod nią podszyła,
może zajęła jej miejsce? To by pasowało do wersji o dwóch
mamusiach, której Emily tak kurczowo się trzyma.
Teraz z kolei Drake milczał przez kilka sekund.
- Wiesz, co by to znaczyło? - spytał wreszcie.
- Wiem. Że mama została zamordowana.
- To szaleństwo! Przez dziesięć lat żylibyśmy z jej sobowtórem? I
nikt z nas by się nie zorientował? Nawet ojciec? Nie, to się w głowie
nie mieści.
- Niby masz rację, ale... podejrzewam, że rodzice od lat ze sobą
nie sypiają. Już nawet nie kojarzę, kiedy urządzili dwie oddzielne
sypialnie.
- Na pewno przed narodzinami Teddy'ego. Pamiętam, że
przyjechałem do domu na ferie i byłem tym faktem mocno
zbulwersowany. - Drake ponownie zaklął.
- Ja też - przyznał Rand. - Nie mogłem tego pojąć. W każdym
razie wszystkie te najnowsze informacje wałkujemy z Lucy na
okrągło. Wydaje nam się, że Em wpadła na jakiś trop, ale nie wiemy
jaki.
- Jeśli się nie mylę, bliźnięta jednojajowe mają identyczne DNA,
prawda?
- Zgadza się. Testy nic nie wykażą. Chyba że jedno z bliźniąt
chorowało na coś, na co drugie nie chorowało i w jego krwi
wytworzyły się przeciwciała.
Przez godzinę snuli różne hipotezy i domysły, w końcu doszli do
wniosku, że potrzebują więcej danych. Bez tego ani rusz.
- Odezwij się, jak Austin odkryje coś nowego - poprosił Drake. -
A ja cię będę informował, co się dzieje w domu.
- W porządku.
- Wiesz, co mi nie daje spokoju? Niepewność. Cały czas się
zastanawiam, o co w tym wszystkim chodzi. Czy ta kobieta, ta
okrutna bliźniaczka, podszywa się pod naszą mamę? Czy to ona
spowodowała tamten wypadek przed laty? Czy zabiła prawdziwą
Meredith, ukryła ciało, a sama zajęła jej miejsce?
- Emily święcie w to wierzy - odparł Rand. - W dodatku uważa,
że osoba podająca się za naszą matkę wynajęła płatnego mordercę,
aby teraz zgładził ją, ponieważ była świadkiem tamtego zdarzenia i
jako jedyna powątpiewa w tożsamość Meredith. Zdaniem Em ten sam
człowiek, który czyha na jej życie, został wynajęty do zabicia ojca.
Drake przymknął na moment powieki i potarł palcami nos.
- Chryste! Cała ta sprawa staje się coraz bardziej komplikuje.
- To prawda... Drake? Bądź czujny, dobrze? - Ostrzeżenie w
głosie brata przejęło go dreszczem. - Jak długo masz zamiar zostać na
ranczu?
- Prosiłem o dwumiesięczny urlop. W razie konieczności mogę go
przedłużyć. Wiesz, że Maya jest w ciąży?
- Ojciec mi wspomniał - przyznał z rozbawieniem Rand. -
Wybacz, braciszku, za niedyskretne pytanie, ale czy to twoje dziecko?
- Tak sądzę, ona jednak odmawia odpowiedzi na ten temat.
Kobiety potrafią być strasznie uparte.
- Zamierzacie się pobrać?
- Nie wiem. Proponowałem małżeństwo. Ona uważa, że byłby to
błąd.
Przypomniał sobie pogodną, uśmiechniętą Mayę sprzed ośmiu
miesięcy i natychmiast poczuł dojmujący ból.
- Potrafię to zrozumieć - powiedział ze śmiechem Rand. - Słuchaj,
przekaż jej ode mnie, żeby się nie wygłupiała. Chcę, żeby dziecko,
mój bratanek lub bratanica, dorastało w normalnej rodzinie.
- Bratanica. Tak wykazało badanie USG. No dobrze, przekażę
Mai twoje dobre rady, a ty pozdrów ode mnie Lucy i Maksa.
Rand obiecał, że nie zapomni, po czym bracia rozłączyli się.
Drake wciągnął kurtkę i wyszedł na dwór. Liczył na to, że spacer po
plaży pomoże mu oczyścić umysł. Niebo było zasnute chmurami,
powietrze zimne, przesiąknięte wilgocią. Opadającym zboczem ruszył
w stronę skał, wokół których unosiła się gęsta mgła.
Przy schodach prowadzących w dół na plażę omal nie potknął się
o siedzącą postać.
- Cholera jasna! - wyrwało mu się.
- Ojej, przepraszam. Nie słyszałam wcale twoich kroków -
powiedziała Maya, owijając się ciaśniej wełnianym szalem.
Serce zabiło mu mocniej. Usiadł obok niej na górnym stopniu.
- Nic ci nie jest?
- Nic. Chciałam odetchnąć świeżym powietrzem i chwilę pobyć
sama... - Urwała, jakby obawiając się, że jej potrzeba samotności
może zostać niewłaściwie odczytana.
- Ja też. Mam potworny mętlik w głowie. Tyle spraw muszę
przemyśleć, uporządkować...
Zaczęła się podnosić.
- W takim razie...
Chwycił ją za ramię.
- Nie odchodź. Chciałbym cię o coś spytać.
Jej piękne czarne oczy popatrzyły na niego podejrzliwie. Kiedyś
patrzyły ufnie. Ale to było dawno temu. Od tego czasu minęły wieki.
- Całe życie znasz moją rodzinę...
- Owszem.
- Czy na przestrzeni lat zauważyłaś różnicę w zachowaniu mojej
matki? Czy bardzo się zmieniła?
Przez chwilę Maya przyglądała mu się w milczeniu, po czym
wbiła wzrok w kłębiące się nad wodą opary mgły.
- Każdy z wiekiem się zmienia - odparła.
Prychnął niecierpliwie.
- Wiem, ale na ogół zmiany są drobne. System wartości pozostaje
taki sam, podobnie jak usposobienie. A ja pytam o głębsze zmiany
dotyczące charakteru, postępowania...
- A ty jak uważasz? Widzisz zmiany?
Zamyślił się.
- Widzę - przyznał. - Kiedy byłem dzieckiem, mama jeździła
konno, bawiła się z nami w ogrodzie, urządzała pikniki. Później...
wydaje mi się, że przestała. Ale sam nie wiem. Póki studiowałem,
przyjeżdżałem tu tylko na ferie, potem też bardziej byłem gościem niż
domownikiem.
Maya pokiwała głową.
- Dawniej twoja mama rzeczywiście wydawała się milsza,
bardziej przyjazna. Ale Lana i ja niewiele spędzałyśmy z wami czasu;
rodzice nie pozwalali nam pałętać się po waszym domu. Zresztą
dzieliły nas zbyt duże różnice wieku, aby dochodziło do wspólnych
gier czy zabaw.
- Jeśli nie liczyć meczów baseballowych - przypomniał jej Drake.
- Ściągaliśmy wszystkich, żeby utworzyć dwie drużyny. Nieźle sobie
radziłaś. Jak na dziewczynę.
Obdarzyła go uśmiechem, po czym przeniosła wzrok na morze.
- Oczywiście jako osoba dorosła, w dodatku na pensji u twojej
mamy, inaczej na wszystko patrzę niż wtedy, gdy byłam dzieckiem.
Coltonowie są bogaci, wpływowi, mają pozycję... - Wzruszyła
ramionami.
- Naprawdę takie masz o nas zdanie? Uważasz, że jesteśmy bandą
snobów?
Rumieniec okrasił jej policzki.
- Ależ skąd! - oburzyła się. - Twój ojciec jest wspaniałym
człowiekiem. Nigdy na nikogo nie spojrzał z góry, każdego traktuje
jak przyjaciela.
- Jednakże tego samego nie da się powiedzieć o mamie? - Gdy
milczała, dodał: - A o mnie? Jak mnie widzisz?
Wysunął rękę i pogładził jej włosy. Były mokre od wiszącej w
powietrzu mgły. Miał ochotę wziąć Mayę w ramiona, zamknąć oczy,
zapomnieć o bożym świecie, o kłopotach nękających jego rodzinę.
Ale ona, Maya, stanowiła cząstkę tych kłopotów. Najwyższym
wysiłkiem woli zmusił się, aby cofnąć rękę.
Obróciwszy się, popatrzyła mu prosto w oczy.
- Jak kogoś, kto idzie wytyczoną przez siebie drogą. Sam, nie
oglądając się na innych.
- Samotność bywa czasem męcząca - przyznał cicho, zaskakując
zarówno siebie, jak i ją.
Ponownie wyciągnął rękę i delikatnie obrysował palcem owal jej
twarzy. Usta miała pełne. Tak bardzo go kusiły...
- Mayu...
Rozmowa z detektywem odcisnęła na nim piętno. Potrzebował
bliskości, czułości, dobrego słowa.
- Nie, proszę cię - szepnęła. - Nie rób tego...
Nie umiał się powstrzymać. Wsunął rękę w jej włosy i
przyciągnął ją do siebie. Ogień, jaki w niego wstąpił, zaczął rozjaśniać
mrok w jego duszy, topić panujący w niej chłód. Powoli ogarnęło go
pragnienie wyrwania się z klatki, w której tkwił od lat. Ale czy
człowiek pogrążony w przeszłości ma prawo myśleć o przyszłości?
Czy...
- Czego? - spytał cicho. - Nie pragnąć cię? Nie pożądać? Łatwiej
byłoby mi odciąć sobie rękę, niż zapomnieć o tobie. Wciąż pamiętam
ubiegłe lato. Chcę, żeby wróciło. Żeby było tak jak wtedy.
Pokręciła głową i odwróciła twarz. Drżącymi palcami ujął ją za
brodę. Oczy lśniły jej od łez. Zacisnąwszy powieki, siedziała bez
ruchu, jakby nie miała dokąd uciec. Jakby była uwięziona między
morską tonią a piekłem.
Uświadomił sobie, że piekło reprezentuje on, Drake.
- Boże - jęknął cicho. - Nie chciałem cię skrzywdzić.
- Nie skrzywdziłeś. Po prostu... ja sobie wyobrażałam nie
wiadomo co. Niepotrzebnie się łudziłam.
Próbowała odwrócić wzrok. Ale Drake wciąż trzymał ją za brodę
i nie puszczał. Nie zamierzał pozwolić, aby Maya wstała i odeszła.
Muszą porozmawiać, wyjaśnić sobie wszystko.
- Spisałem testament - oświadczył. - Wszystko zapisałem tobie i
dziecku. Mam trochę własnych oszczędności, no i są pieniądze z
funduszu powierniczego, jaki rodzice ustanowili dla każdego ze
swoich potomków.
Osiągnął cel: przykuł jej uwagę.
- Nie chcę twoich pieniędzy! - zawołała gniewnie. - Jak śmiesz...
Jak w ogóle mogłeś pomyśleć! Pieniądze niczego nie... - Z trudem
zapanowała nad złością. - Nie potrzebuję twojego wsparcia. Sama
potrafię o siebie zadbać. O siebie i Marissę.
Była tak piękna, kiedy się wściekała, że nie mógł się pohamować.
Pocałował ją.
Czuł się tak, jakby umierał, a ona była tchnieniem życia. Niemal
bał się ją puścić, bez niej czekała go śmierć. Kiedy wstała, wstał
razem z nią. Nie przerywał pocałunku. Objąwszy ją w pasie, czuł, jak
ich dziecko energicznie wymachuje nóżkami. Cieszy się czy
protestuje? Tego nie umiał powiedzieć, lecz tak czy owak przepełniały
go radość i duma.
Maya stała bez ruchu. A potem... wydawało mu się, że śni, ale
nie... odprężyła się i oparła dłonie na jego piersi. Wcale nie po to,
żeby go odepchnąć! Zacisnął mocniej ramiona. Tęsknił za nią od
ośmiu miesięcy. I wreszcie, bez wyrzutów sumienia, mógł
rozkoszować się jej dotykiem, pocałunkami.
Z początku chciała się sprzeciwić, ale wiedziała, że to nic nie da.
Mężczyzną, który tuli ją do piersi, jest Drake. Drake, który stanowił
nierozerwalną część jej życia, Drake, o którym śniła codziennie i z
którym - chyba niesłusznie - wiązała w myślach swoją przyszłość.
Czuła, że jej pragnie. I ona pragnęła jego. Zbyt wiele ich łączyło, by
potrafili przejść koło siebie obojętnie. Ale czy pożądanie wystarczy?
Czy na nim można budować wspólne życie?
Brakowało jej jego silnych ramion, ognia, spojrzeń i dotyków,
które rozpalały ją do czerwoności. Opierając się o ogrodzenie,
rozkoszowała się pocałunkami. Wkrótce jednak ogarnął ją smutek.
Zdała sobie bowiem sprawę, że pożądanie to za mało. Nawet miłość
Drake'a by jej nie zadowoliła. Aby mogli być razem, musiałby wpierw
oczyścić duszę z dziwnego mroku, jaki ją okrywał. Musiałby wyłonić
się z ciemności na światło dnia. Musiałby z nadzieją i radością patrzeć
w przyszłość.
Łzy wezbrały jej pod powiekami. Tak bardzo chciała, by znów
zaczął żyć pełnią życia, by pokonał wewnętrzne demony. By zrobił to
dla siebie, dla niej i ich córeczki.
- Wyjdź za mnie - szepnął, patrząc jej w oczy, jakby chciał ją
zahipnotyzować i zmusić do uległości.
Potrząsnęła głową.
- Nie mogę.
- Dlaczego? Dlaczego, psiakość?
- Bo ty też powinieneś tego chcieć.
- Chcę.
- Tak w głębi duszy? Wątpię, Drake.
Chwycił ją za ramiona, jakby zamierzał nią potrząsnąć.
- Jeśli nie dla siebie, zróbmy to chociaż dla niej - powiedział.
Rozpaczliwie szukał jakichś argumentów.
Patrzyła na niego z powagą, bez słowa, a on czuł, jak serce pęka
mu z bólu.
- Przecież mnie pragniesz - rzekł, sięgając pod szal i lekko
zaciskając dłonie na jej nabrzmiałych piersiach.
Nie umiała kłamać, zresztą nie widziała powodu.
- To prawda - przyznała. - Ale czasem człowiek pragnie więcej,
niż druga osoba może dać.
- Na przykład? - spytał, całą uwagę miał jednak: skupioną na
zmianach, jakim uległy poszczególne części jej ciała.
- Sama nie wiem - odparła, wciągając z sykiem powietrze, kiedy
ujął jej pierś. Poczuła, jak znów trawi ją ogień.
Bał się. Jeszcze na żadnej kobiecie tak bardzo mu nie zależało.
Dlatego tak ochoczo uciekł w zeszłym roku. Pojechał na
niebezpieczną
misję.
Kiedy
opracowywał
strategię,
kiedy
koncentrował się na pracy, udawało mu się nie myśleć o Mai. Ale
potem w nocy wszystko znów wracało.
- Przy tobie nie potrafię się skupić - rzekł. - Staję się
rozkojarzony. W mojej pracy to niedopuszczalne.
- W życiu brak skupienia też bywa ryzykowny.
Faktycznie, pomyślał. Nagle uzmysłowił sobie, że pod wieloma
względami Maya zna go lepiej niż on sam siebie.
- Tak. Zawsze powinno się wszystko dokładnie planować.
Pogłaskała go po policzku.
- Biedny Drake. Czasem trzeba odpuścić. Bo życie to nie tylko
strategia, to również uczucia.
Zmarszczył czoło; w jego oczach pojawiło się zmieszanie,
niepewność. Maya uśmiechnęła się ze smutkiem. Nie wiedziała, jak
Drake ma tego dokonać, ale wiedziała ponad wszelką wątpliwość, że
musi uporać się z samym sobą i własnymi problemami, zanim się
ożeni i założy rodzinę.
Opuścił rękę.
- Wracaj do domu - szepnął. - Idź, bo jeszcze chwila, a porwę cię
do pieczary na brzegu plaży.
- Nie porwiesz. Znam cię. Nie zrobiłbyś nic wbrew mojej woli.
- Może nie musiałbym. Może znalazłbym sposób, aby przekonać
cię...
Pokręciła przecząco głową.
- Jeżeli przyjdę do ciebie, uczynię to z własnego wyboru. Przecież
wiesz, że innej sytuacji byś nie zaakceptował.
- I tu się mylisz.
- Odnajdź swoją duszę, Drake. A potem przyjdź do mnie i podziel
się swoim sercem. - Uśmiechnęła się smutno.
Delikatnie przytknęła usta do jego warg, tym gestem zapewniając
go o swojej miłości, która - właśnie dziś to sobie uświadomiła - nigdy
nie wygasła, po czym odwróciła się i ruszyła schodami do ogrodu. Nie
zatrzymując się nigdzie po drodze, udała się prosto do siebie. Jeżeli
zamierza samotnie wychowywać dziecko, musi zdać egzaminy i
otrzymać dyplom.
ROZDZIAŁ PIĄTY
- Jedziesz do miasta? - spytał Drake, patrząc na Inez, która
wyszedłszy z domu, usiłowała wciągnąć kurtkę.
Odkąd pamiętał, w każdy czwartkowy poranek wyruszała do
Prosperino po cotygodniowe zakupy. Jak zwykle obdarzyła go
serdecznym uśmiechem. Z miejsca poczuł się lepiej.
- Tak - odparła. - Kończy się jedzenie. A tak się składa, że w tym
domu wszyscy się uparli, żeby jadać kilka razy dziennie.
Drake zarechotał pod nosem i przytrzymał Inez kurtkę.
- Podrzucisz mnie?
Zmierzyła go wzrokiem, po czym skinęła głową, nie pytając o
starego jeepa, który wzbudzał powszechny zachwyt. Razem przeszli
do zaparkowanego nieopodal kilkuletniego kombi.
- Musimy poczekać na Mayę - oznajmiła Inez. - Ma parę spraw do
załatwienia w mieście, no i obiecała mi pomóc z zakupami.
Serce zabiło mu tak mocno, jakby chciało wyskoczyć z piersi.
Miał ochotę zawyć z radości. Z trudem zapanował nad emocjami.
Obejrzawszy się przez ramię, zobaczył, jak Maya wyłania się z domu i
- widząc go w samochodzie - przystaje niepewnie.
Mimo dzielącej ich odległości wyczuł jej niechęć. Po chwili
wzięła się w garść i ruszyła przed siebie. Kiedy podeszła bliżej,
wysiadł i otworzył jej drzwi.
- Twój rydwan czeka - powiedział.
Podziękowała skinieniem głowy i wsunęła się na siedzenie. Drake
usiadł przy niej.
- Co tu robisz? - spytała, kiedy zatrzasnął drzwi.
- Prosił, żeby podrzucić go do miasta - wyjaśniła córce Inez.
- Zapnij się - powiedział Drake, opuszczając niżej pas
bezpieczeństwa, tak by nie uciskał Mai brzucha. Z trudem
powstrzymał się, żeby go nie pogłaskać.
Przez całą drogę Inez nie zamykały się usta. Maya natomiast w
ogóle się nie odzywała; siedziała milcząca i naburmuszona. Drake od
czasu do czasu wtrącał coś do monologu Inez, ale nie potrafił skupić
się na tym, co gospodyni mówi. Lewym ramieniem stykał się z
prawym ramieniem Mai; promieniował od niej niesamowity żar.
Wczoraj wieczorem, kiedy wróciła do swojego pokoju, krążył
niespokojnie po domu, rozmyślając o tym, co mu powiedziała na
schodach. Żeby odnalazł swoją duszę. Świetnie. Ale jak ma to zrobić?
Gdzie ma jej szukać? Czy tkwi schowana w mroku, który wypełnia go
od wewnątrz? Jeśli tak, wolał się tam nie zagłębiać. Mrok skrywa
bolesne wspomnienia.
Czując się nieszczęśliwy, odtrącony, o północy wsiadł w
samochód i pojechał do miasteczka. Wypił dwa... no dobrze, może
trzy lub cztery piwa. Wychodząc z baru, natknął się w drzwiach na
Thaddeusa Lawa. Detektyw najwyraźniej uznał, że Drake wypił kilka
piw za dużo, bo uparł się, że odwiezie go na ranczo.
Nagle przyszło mu do głowy, że może Maya wie o jego nocnej
eskapadzie i dlatego spogląda na niego z dezaprobatą.
- Wczoraj w nocy wpadłem na godzinę do miasteczka - rzekł,
obserwując jej reakcję. - Chciałem z dala od domu przemyśleć parę
spraw.
- Słyszałam - oznajmiła Inez, widząc, że jej córka nie zamierza
skomentować jego wypowiedzi. - Heather wspomniała, że Thaddeus
odwiózł cię do domu. Wiedziałam, że będziesz chciał wrócić po
samochód, dlatego nie zdziwiłam się, kiedy poprosiłeś, żeby cię
podrzucić do miasta.
Maya akurat nakrywała do stołu w jadalni, kiedy obok w salonie
Heather, żona Thaddeusa i asystentka Joego, spytała żartem Drake'a,
czy go głowa nie boli po wczorajszym pijaństwie. Nie twoja sprawa,
pomyślała, układając sztućce; mimo to zaniepokoiło ją, że po kilku
piwach chciał usiąść za kierownicą.
- Potknąłem się przy drzwiach, więc poczciwy Thad uznał, że nie
mogę prowadzić - wyjaśnił z lekkim rozbawieniem Drake. - Nie
sądziłem, że facet jest tak uparty. W każdym razie prościej było mu
ustąpić, niż się z nim bić.
- Thaddeus z natury jest niezwykle opiekuńczy - stwierdziła Inez.
- A odkąd ożenił się z Heather, tym bardziej mu zależy na rozwikłaniu
kłopotów nękających rodzinę Coltonów. - Na moment zamilkła. - Za
główny cel postawił sobie odnalezienie Emily. Swoją drogą, ja też się
o nią martwię. Przecież to jeszcze dziecko.
Maya poczuła, jak Drake napina mięśnie, a potem świadomie
próbuje się odprężyć. Po chwili jednak przyznał Inez rację, zarówno w
kwestii detektywa, jak i zniknięcia Emily.
Maya zerknęła na niego ukradkiem. Napotkał jej wzrok, po czym
wyjrzał przez okno. Nie sprawiał wrażenia zbyt przejętego losem
siostry, co było zupełnie nie w jego stylu. Podobnie jak detektyw,
Drake również był niezwykle opiekuńczym człowiekiem, o
wszystkich zawsze się martwił, a przecież Emily miała zaledwie
dwadzieścia lat. Opuściła ranczo tak jak stała, niczego z sobą nie
wzięła.
Nagle Maya doznała olśnienia.
- Ty coś wiesz, prawda? - zapytała.
- Wiem, że Emily nic nie zagraża. Rozmawiałem wczoraj z
Randem.
- Rand jest z nią w kontakcie?
Przez chwilę Drake nic nie mówił. Jego milczenie Maya
potraktowała jako brak zaufania do niej i do Inez. Zrobiło się jej
przykro. Niepotrzebnie, bo kilka sekund później postanowił wyjawić
im prawdę.
- Sama do niego zadzwoniła. Rand poprosił Austina McGratha,
żeby zajął się tą sprawą.
- Czyli wierzysz... wierzycie w wersję Emily o dwóch matkach? -
spytała z wahaniem Inez.
- A ty? Wierzysz?
Maya przeniosła spojrzenie z matki na Drake'a i z powrotem na
matkę; uświadomiła sobie, że oboje wiedzą więcej niż ona na temat
dziwnych zdarzeń, jakie miały miejsce w ciągu ostatnich miesięcy.
Ona w tym czasie była skupiona na sobie, na swojej ciąży, swoich
tęsknotach, marzeniach, żalach.
Inez długo zastanawiała się nad odpowiedzią.
- Ludzie zmieniają się, ale... - urwała zakłopotana.
- Ale w przypadku mamy zmiana jest zbyt wielka? - dokończył za
nią Drake.
- No właśnie. Trudno jednak cokolwiek definitywnie stwierdzić.
Maya zadumała się; wypowiedzi Drake'a i to, co Emily mówiła o
dwóch matkach, które widziała po wypadku... Hm.
- Żeby przez tyle lat udawać kogoś innego... Musiałaby mieć
siostrę bliźniaczkę i w dodatku być do niej kubek w kubek podobna.
Bo inaczej jak by zdołała oszukać własnego męża i dzieci?
- W tym problem, że miała siostrę bliźniaczkę - oznajmił Drake. -
Taką wiadomość przekazał nam wczoraj Thaddeus. Mama nie
zaprzecza, ale pokazała list, z którego wynika, że siostra od dawna nie
żyje.
Ta informacja zaskoczyła Mayę. No proszę! Kto by to pomyślał?
- I nigdy nikomu o niej nie mówiła?
- Nigdy.
- Tym większy musi to być dla was szok - rzekła ze współczuciem
Inez.
Maya nie wiedziała, co o tym wszystkim sądzić. Po prostu nie
mieściło się jej to w głowie. Jak to możliwe, aby mąż nie rozpoznał
żony albo żeby dzieci nie zorientowały się, że kobieta, która się nimi
zajmuje, nie jest ich matką?
- Bardzo dziwna to sytuacja - przyznał Drake, zerkając na brzuch
Mai. - Jeszcze jedna zagadka do rozwiązania.
Jeszcze jedna? Maya ugryzła się w język. Nie chciała się kłócić,
zwłaszcza przy matce. Jeżeli zagadką nazywał jej ciążę, jeżeli miał
jakiekolwiek wątpliwości, kto jest ojcem dziecka, oznacza to, że nie
jest gotów spojrzeć prawdzie w oczy i przyjąć na siebie obowiązków
rodzicielskich.
Kilka razy wciągnęła głęboko powietrze, starając się odzyskać
równowagę psychiczną i oddechem ukoić ból. Po chwili położyła rękę
na brzuchu i zaczęła w myślach zapewniać córeczkę, że ją kocha i już
nie może się jej doczekać. Podskoczyła zaskoczona, kiedy Drake
zakrył ręką jej dłoń. Wpatrywał się w nią ze smutkiem w oczach,
jakby błagał o wybaczenie. Odwróciła wzrok.
Po dotarciu do miasteczka rozeszli się każdy w swoją stronę.
Maya załatwiła własne sprawunki, po czym udała się do sklepu, w
którym umówiła się z matką. Pierwszą osobą, którą tam zobaczyła,
był Drake; gawędząc przyjaźnie z Inez, pomagał jej przenosić torby z
zakupami do kombi. Musiała przyznać, że Drake nigdy się nie
wywyższał, nie traktował jej rodziców jak służących, nie dawał im
odczuć, że są gorsi od Coltonów. Była mu za to wdzięczna.
Doceniała też fakt, że nie upił się poprzedniego wieczoru. Nie
potrafiłaby żyć z pijakiem. Oczywiście były to takie teoretyczne
rozważania, bo przecież żyć z Drakiem nie zamierzała. Ślub z nim
absolutnie nie wchodzi w grę. Za kilka dni czy tygodni Drake wróci
do swoich niebezpiecznych misji, zapomni o niej i dziecku. Sumienie
zaś będzie miał czyste, bo - jakby na to nie patrzeć - postąpił
szlachetnie, proponując jej małżeństwo.
Przyłożyła ręce do krzyża. Jeszcze tylko miesiąc, a potem
wszystko znów wróci na właściwe tory. Oczy ją piekły, ale na
szczęście udało jej się pohamować łzy. Huśtawka nastrojów,
płaczliwość... Miała nadzieję, że to minie, kiedy wreszcie urodzi
dziecko.
- Jedź ze mną - poprosił Drake, przerywając jej rozmyślania. -
Moim samochodem.
- Ale ja muszę od razu wracać do domu. Niedługo mam egzamin
i...
- Pojedziemy prosto na ranczo - obiecał.
Zanim zdołała się wykręcić, zobaczyła, jak Inez wsiada do kombi
i odjeżdża. Nie pozostało jej nic innego, jak przyjąć ofertę Drake'a.
- Zdaje się, że nie mam wyboru...
- Nie gniewaj się na matkę. Obiecałem jej, że cię zabiorę.
Chciałbym z tobą poroz...
- Nie mam ci nic do powiedzenia - przerwała mu.
- Przynajmniej mnie wysłuchaj.
Z determinacją na twarzy ujął Mayę za łokieć i poprowadził do
jeepa. Otworzywszy drzwi, pomógł jej wsiąść. Znów naszła ją ochota
na płacz. Wpatrywała się prosto przed siebie. Nic nie mówiła.
Drake również milczał.
- Rozmawiałem z twoim ojcem - oznajmił po kilku minutach. -
Dałem mu kopię mojego testamentu. Na wszelki wypadek, gdyby coś
mi się stało.
Na myśl o tym, że coś złego mogłoby mu się przydarzyć, przeszył
ją ostry ból.
- Nie stanie się - rzekła ochryple. - Jesteś ostrożny.
Roześmiał się cierpko.
- Nie zawsze. Twoja ciąża to najlepszy przykład.
W aucie zapanowała cisza.
- Mayu, wiem, że dziecko jest moje - rzekł łagodnie.
- Nie rozumiem, skąd ta pewność! - zirytowała się. - W zeszłym
roku, zanim przyjechałeś na ranczo, spotykałam się z kimś innym. A
po twoim wyjeździe... może miałam dziesiątki kochanków!
- Może, ale dziewictwo straciłaś ze mną.
- Skąd wiesz?
- Wiem. Twój brak doświadczenia był rozczulający.
Zarumieniła się po linię włosów.
Drake skręcił z szosy w podjazd prowadzący na teren rancza.
Zatrzymał samochód przy kępie wawrzynów i wierzb, które rosły przy
wyschniętym strumyku.
- Drżałaś na całym ciele - kontynuował, kładąc ramię na oparciu
siedzenia. - Ja również.
Posłała mu błagalne spojrzenie - nie chciała wracać pamięcią do
tamtych cudownych chwil - ale Drake nie miał zamiaru się uciszyć.
- Nigdy wcześniej nie kochałem się z żadną kobietą...
- Akurat! - prychnęła.
Starała się zignorować tęsknotę przebijającą z jego głosu. Miała
nauczkę. Drugi raz nie ulegnie jego wdziękom.
- Owszem, uprawiałem seks - rzekł szorstkim tonem. - Istnieje
jednak kolosalna różnica między miłością a seksem. Tego, co razem
doświadczyliśmy, nigdy wcześniej nie zaznałem.
- Przestań. - Zacisnęła dłonie w pięści. - Naprawdę nie musisz
tego mówić.
- Muszę - powiedział cicho. - Sprawiłem ci ból, pytając, kiedy
dokładnie zaszłaś w ciążę. Wiedziałem, że dziecko jest moje... po
prostu chciałem to usłyszeć od ciebie. Mężczyźni tacy już są; czasem
potrzebują potwierdzenia.
Potrząsnęła gwałtownie głową.
- Nie dziwię się, że daliśmy początek nowemu życiu - ciągnął, nie
zwracając uwagi na jej protesty. - Coś musiało się zrodzić z tak
wielkiego uczucia jak nasze. I wcale nie żałuję tego, co się stało.
Jedynie przykro mi z powodu wstydu, jakiego musiałaś się...
Napadła na niego z furią.
- Jakie to banalne, prawda? Służąca idzie do łóżka z paniczem i
zachodzi w ciążę. Historia jak z kiepskiego filmu. - Wzięła głęboki
oddech. - Może jestem służącą, a raczej córką służącej, ale nie
wstydzę się tego, co zrobiłam. Bo nie działałam z wyrachowania, lecz
z...
- Z miłości - dokończył za nią, kiedy urwała, przerażona tym, że o
mało się nie zdradziła.
- To było szaleństwo, a nie miłość - oznajmiła stanowczo. -
Zwykłe szaleństwo.
Jego oczy zdawały się mówić, że wie lepiej.
- Proszę cię, nie złość się na mnie. Chciałbym jedynie, abyś
wiedziała, że nie zamierzam się niczego wypierać. To dziecko jest
moje. I przysięgam, że uczynię wszystko, aby naszej córce niczego nie
brakowało.
Ból, który zagnieździł się w jej sercu, gdy przeczytała
pozostawiony przez Drake'a list, odrobinę zelżał.
- I nigdy, przenigdy, nie opowiadaj mi bzdur o służącej i paniczu -
dodał, marszcząc groźnie czoło. - To, kim jesteśmy i kim są nasi
rodzice, nigdy nie miało najmniejszego znaczenia. I nie sądzę, aby
kiedykolwiek mogło mieć.
- Wiem. Przepraszam. To było głupie z mojej strony.
Zaskoczył ją, szczerząc zęby w uśmiechu. Po chwili położył rękę
na jej ramieniu.
- No dobrze, poczyniliśmy drobne postępy. Może na razie
poprzestańmy na tym, zanim znów coś zepsujemy.
Wciąż uśmiechając się od ucha do ucha, przekręcił kluczyk w
stacyjce i podjechał pod dom. Wysiadłszy z jeepa, Maya udała się
pośpiesznie do swojego pokoju i włączyła komputer. Dokończyła
pisanie eseju, uważnie go przeczytała, zredagowała tekst, po czym
wysłała pocztą elektroniczną do swego opiekuna, który prowadził
wykłady na uniwersytecie w San Francisco. Następnie przeszła z
podręcznikiem do oranżerii; przejrzawszy kolejny rozdział, zapełniła
kilka stron notatkami.
Zmęczona, odłożyła książkę na bok, wyciągnęła się na leżaku i
zamknęła oczy. Wkrótce zapadła w drzemkę. Wciąż spała, kiedy tuż
przed trzecią w oranżerii pojawił się Drake. Usiadł na miękkiej,
wygodnej sofie i pijąc świeżo zaparzoną kawę, przyglądał się Mai.
Brwi miała lekko ściągnięte, czoło zmarszczone, jakby niepokoiły ją
własne sny.
Sny... dziwna to rzecz. Jego też nękały. Najczęściej śniły mu się
niemowlęta oraz samochody, które z piskiem opon wypadały zza
zakrętu, rozjeżdżając kobiety i dzieci. Oczywiście nietrudno
odgadnąć, skąd się brały. Tchórz. Tak, zdawał sobie sprawę z
własnego tchórzostwa. Łatwiej mu było stanąć naprzeciw uzbrojonego
wroga, niż zrobić to, czego oczekiwała od niego Maya: odnaleźć
swoją duszę, a potem podzielić się swym sercem.
Wyciągnąwszy się na sofie, zaczął dumać o tym, jak by to było,
gdyby się pobrali. Codziennie po pracy wracałby do domu.
Codziennie całowałby Mayę, przytulał ją, każdej nocy kochaliby się,
szeptali do ucha czułości. Hm...
Ocknęła się ze snu i półprzytomnym wzrokiem rozejrzała wkoło.
Obok na sofie zobaczyła Drake'a, który w tej samej chwili co ona
otworzył oczy. Uświadomiła sobie, że podczas gdy spała na leżaku,
on drzemał metr dalej.
- Maya! - krzyknął po raz drugi Teddy.
- Tu jestem! - zawołała, podnosząc się z leżaka.
Do oranżerii wpadli dwaj najmłodsi Coltonowie.
- Cześć, Drake. Może byś poćwiczył z nami rzucanie lassem? -
spytał Joe Junior.
- Nie dzisiaj - odparła szybko Maya, zanim Drake zdążył
zareagować. - Zdaje się, chłopcy, że macie coś dla mnie?
Teddy całkiem ochoczo wręczył jej kartkę z ocenami za pierwsze
półrocze, jego brat natomiast z dobrą minutę szukał swojej w plecaku.
Kiedy w końcu Maya rzuciła na nią okiem, zrozumiała, skąd ten brak
entuzjazmu.
- Och, Joe! - westchnęła głośno.
Zwiesił nisko głowę.
- Jakoś nie najlepiej mi poszło na sprawdzianie z matmy -
powiedział. - Pomyliły mi się procenty.
Maya poczuła, jak ciarki przechodzą jej po plecach. Wiedziała, że
Meredith wścieknie się, kiedy na cenzurce syna zobaczy ocenę
zaledwie dostateczną. Uważała, że chłopcy powinni przynosić do
domu piątki, od biedy czwórki z plusem.
- W takim razie musimy nad nimi popracować - oznajmiła,
spoglądając na starszego ze swoich dwóch podopiecznych. -
Przyniosłeś z sobą pytania?
- Tak... To co, pewnie mam się przebrać i wziąć do nauki?
- Dobry pomysł.
- A ja mogę zostać z Drakiem? - spytał Teddy.
- Lepiej dotrzymaj bratu towarzystwa - powiedział Drake. - Mam
dziś mnóstwo pracy. A rzuty lassem poćwiczymy w weekend. Jeśli
Maya wyrazi zgodę...
W holu rozległ się odgłos kroków. Ciarki ponownie przebiegły
Mai po plecach.
- Chłopcy już wrócili? - spytała Meredith, przekraczając próg
oranżerii.
Na widok swoich najmłodszych pociech uśmiechnęła się
promiennie i rozwarła ramiona.
- No, na co czekacie? Dacie mamusi buziaka? Czy może jesteście
za duzi, aby publicznie okazywać matce czułość?
Maya odsunęła się na tok. Bez słowa obserwowała scenkę
powitalną, potem słuchała, jak chłopcy opowiadają, co robili w
szkole.
- Czy to nie dziś były oceny semestralne? - spytała nagle
Meredith.
Joe z Teddym powoli skradali się w stronę drzwi; najwyraźniej
mieli nadzieję, że uda im się wymknąć z oranżerii, zanim matka
zobaczy ich stopnie.
- Idźcie się przebrać, a ja zaraz do was dojdę. Najpierw chcę
porozmawiać z waszą nianią.
Usiadłszy, wyciągnęła rękę po kartki z ocenami. Maya podała je,
a chłopcy, wymieniając między sobą porozumiewawcze spojrzenia,
pognali do swojego pokoju.
Wstrzymując oddech, Maya czekała, aż pani Colton zapozna się
ze stopniami synów.
- A cóż to? - warknęła gniewnie Meredith. - Dostateczny? W
ogóle co to za ocena?
- Joe twierdzi, że miał problemy z rozwiązywaniem zadań z
procentami. Popracujemy nad nimi podczas weekendu i...
Meredith cisnęła kartki na stolik.
- Płacę ci za to, żebyś pilnowała, czy odrabiają lekcje i czy je
rozumieją.
- Przykro mi... - Maya starała się zachować spokojny, neutralny
ton. - Obiecuję, że w ten weekend...
- Mówiłam mężowi, że zatrudnianie osoby nie mającej
odpowiednich kwalifikacji i doświadczenia to błąd, ale on się uparł.
Nalegał, żeby dać ci szansę, bo potrzebujesz pieniędzy. Nie dość, że
płacimy twoim rodzicom, i to całkiem niemało, to jeszcze...
- Mamo - przerwał jej Drake. - Każdemu, kto pracuje, należy się
wynagrodzenie. A Maya zajmuje się chłopakami, odkąd pamiętam.
Wyręczała cię, kiedy sama jeszcze była dzieckiem. Moim zdaniem,
doskonale wywiązuje się z powierzonego jej zadania.
Meredith zmierzyła syna zimnym wzrokiem.
- Odkąd to znasz się na wychowywaniu dzieci? Czyżby w
marynarce przygotowywano komandosów nie tylko do wykonywania
tajnych misji, ale również do opieki nad dziećmi?
Pogardliwym spojrzeniem powiodła po zaokrąglonym brzuchu
Mai. Ta, zarumieniwszy się po czubki uszu, zerknęła na Drake'a, który
przyglądał się matce z ledwo skrywaną niechęcią.
Zdumiało ją, jak bardzo matka i syn są do siebie podobni. Oboje
mieli ciemnoblond włosy ze złocistymi pasemkami; pasemka na
głowie Drake'a powstały od słońca, te na głowie Meredith - w
eleganckim salonie fryzjerskim. Oboje też mieli takie same w
kształcie piwne oczy, w których - gdy stali twarzą do słońca -
migotały małe złote punkciki.
Teraz, chociaż w obojgu wrzała wściekłość, starali się
pohamować emocje; i faktycznie, ziało od nich przejmującym
chłodem. Maya aż się wzdrygnęła.
- Dawno temu kobieta, którą kochałem i bardzo podziwiałem,
uczyła mnie dobroci - powiedział cicho Drake.
W oczach Meredith pojawił się błysk nienawiści; po chwili zgasł.
- Jakiż wspaniałym miejscem byłby nasz świat, gdyby ludzie
więcej jej sobie okazywali, prawda? - spytała głosem ociekającym
ironią, po czym opuściła oranżerię.
- Powinnam zajrzeć do chłopców - rzekła Maya, kierując się w
stronę północnego skrzydła domu.
Drake dopadł ją w dwóch susach.
- Przepraszam - powiedział, delikatnie ujmując ją za łokieć.
- Za co?
Jego dotyk, ciepły i czuły, ukoił ból, jaki sprawiły jej przykre
słowa Meredith Colton. Miała ochotę przytulić się do Drake'a, szukać
pocieszenia w jego ramionach. Ale bała się; wiedziała, do czego to
może doprowadzić. Pragnęła go z całego serca, chciała zapomnieć o
przeszłości, znów cieszyć się jego bliskością. Westchnęła w duchu.
Tak, to szaleństwo.
Uśmiechnął się smutno, jakby ironicznie.
- Nie jestem pewien - odparł. - Chyba za moją mamę. Za jej
obcesowość i niewrażliwość.
- Nie przejmuj się. Jestem do tego przyzwyczajona. Ona... wydaje
mi się, że nie chciała być nieuprzejma. Po prostu martwi się o
chłopców.
Drake opuścił dłoń, a Mai natychmiast zrobiło się zimno.
- Nie pozwolę, aby ktokolwiek, świadomie lub niezamierzenie,
obrażał ciebie i nasze dziecko.
- Ojej - zmartwiła się. - Nie chcę, żebyś z mojego powodu psuł
sobie stosunki z rodziną. Rodzina to rzecz święta.
- Teraz moją rodziną jest Marissa.
Jego stanowczość i determinacja całkiem zbiły ją z tropu. W
oczach Drake widziała smutek i mrok, ale również troskę - troskę o
los ich nie narodzonego dziecka.
Ze strachu, że się zaraz roztkliwi, Maya pośpieszyła korytarzem
do pokoju swoich dwóch podopiecznych. Chciała sprawdzić, co
porabiają i dać chwilę wytchnienia swemu skołowanemu sercu. Bała
się, że jeśli dalej będzie wpatrywać się Drake'owi w oczy, zrobi coś
bardzo głupiego: na przykład rzuci mu się na szyję i zacznie błagać,
by nie wyjeżdżał. W tym momencie zgodziłaby się na wszystko,
wyszłaby za niego za mąż, spełniła każde jego życzenie.
Przynajmniej jedno z nas powinno twardo stąpać po ziemi,
powiedziała sama do siebie, kiedy chłopcy już spali, a ona, jak co
wieczór, krążyła po pokoju, trzymając się za obolały krzyż. Ale było
to niesamowicie trudne, bo marzyła tylko o tym, aby wziął ją w
ramiona i schronił przed światem, któremu przestała ufać.
W Missisipi kobieta, która przedstawiała się wszystkim jako
Louise Smith, a która dawniej znana była jako Patsy Portman,
podskoczyła nerwowo. Gdzieś niedaleko znów rozległ się trzask
piorunów. Louise wstała z łóżka, a ponieważ była chłodna lutowa noc
i dookoła szalała burza, sięgnęła po ciepły szlafrok. Tak ubrana
podeszła do drzwi. Otworzywszy je, wyjrzała na zewnątrz.
W tym momencie uświadomiła sobie, że to był sen, ten sam, który
nachodził ją od pewnego czasu - sen o dziecku rozpaczliwie
wołającym o pomoc. Wydawał się tak prawdziwy!
Drżącą ręką zamknęła drzwi i opadła na stojący nieopodal fotel.
Kim jesteś? Dziesiątki razy zadawała sobie to pytanie, ale nie
potrafiła znaleźć na nie odpowiedzi. W głowie miała mętlik, obrazy i
myśli kłębiły się niczym opary mgły. Wiedziała tylko, że kiedyś w jej
życiu było dziecko, które w jakiś sposób - ale jaki? - zawiodła, a także
ciemnowłosy mężczyzna, fontanna oraz chwile nieopisanej radości.
Zakrywając dłońmi twarz, zaczęła szlochać.
- Już nie mogę - szeptała. - Dłużej nie wytrzymam. Nie
wytrzymam.
Nazajutrz rano powtórzyła te słowa Marcie Wilkes, lekarce, która
pomagała jej odzyskać pamięć. Z początku łączyły je relacje lekarz-
pacjent, ale później zaprzyjaźniły się. Martha była cudowną kobietą,
Murzynką, która dorastała w straszliwej biedzie, a której determinacja,
aby osiągnąć coś w życiu, była dla Louise nieustającym źródłem
natchnienia.
- Odpuść sobie - poradziła jej Martha.
- Tak po prostu?
- Tak. Czasem umysł domaga się odpoczynku. Wydaje mi się, że
tak się dzieje w twoim wypadku. Zdarza się, że pacjentowi, który
zwalnia rytm i nie stara się robić nic na siłę, otwierają się jakieś klapki
i nagle wszystko sobie przypomina. Może z tobą też tak będzie.
- Wiesz, Martho, co mnie najbardziej przeraża? Że ktoś
potrzebuje mojej pomocy, a ja jestem całkowicie bezradna.
Wczorajszy sen różnił się od poprzednich. To już nie była mała
dziewczynka, lecz dorosła kobieta. Ale ona nadal się czegoś boi.
Czegoś lub kogoś.
Martha pokiwała głową.
- To normalne. Twój umysł próbuje się dostosować do upływu
czasu. W końcu minęło wiele lat, odkąd ją widziałaś.
- Mam wrażenie, że to moja córka. Czasem widzę ją jak przez
mgłę, a kiedy indziej bardzo wyraźnie. Ma rude włosy, niebieskie
oczy i dołeczki w policzkach. W jednym ze snów mówiła do mnie
„mamusiu".
- A ten brunet?
Louise westchnęła ciężko.
- Nie wiem - odparła. - Ale ilekroć się pojawia, ogarnia mnie
wewnętrzny spokój; jestem szczęśliwa. Śni mi się również wspaniały
dom, piękny ogród z fontanną, bezchmurne niebo, słońce. Moja
wersja raju - dokończyła ze śmiechem.
- Odpuść sobie - powtórzyła Martha.
- Chyba będę musiała, bo inaczej zwariuję. Ale wiesz, czasami mi
się wydaje, że jestem tak blisko. Że jeszcze chwila, a zaraz sobie
wszystko przypomnę. Na przykład wczoraj podczas burzy.
Otworzyłam drzwi pewna, że zobaczę tę dziewczynkę... tę kobietę.
Niestety. Dlaczego, Martho? Dlaczego nic nie pamiętam?
- Jak chcesz, możemy jeszcze raz spróbować hipnozy -
zaproponowała lekarka, ale w jej głosie pobrzmiewało wahanie.
- Jakoś nie potrafię przeskoczyć tego dnia, kiedy obudziłam się w
klinice w Kalifornii. Nie wiem, skąd się tam wzięłam, skoro...
Martha potrząsnęła głową.
- W zeszłym tygodniu przeglądałam twoje wyniki. Szkoda, że te
dawne zniszczył pożar, ale i tak doszłam do jednego wniosku.
Louise popatrzyła pytająco na lekarkę.
- Bez względu na to, co ci dolegało w przeszłości, dziś już nie
cierpisz na żadne rozdwojenie jaźni ani wieloraką osobowość.
Owszem, masz amnezję, poza tym jednak należysz do najbardziej
zrównoważonych osób, jakie znam. Czasem się zastanawiam, czy
twoi rodzice nie mieli dwóch córek, jednej chorej psychicznie, drugiej
całkowicie zdrowej.
Louise uśmiechnęła się ironicznie.
- A którą z nich jestem ja?
- Tą zdrową, kochanie - zapewniła ją Martha. - To nie ulega
wątpliwości. Swoją drogą ciekawe, czy moja teoria o bliźniaczkach
może być prawdziwa...
- Jeśli nawet mam lub miałam siostrę, nigdy mi się nie śniła.
- Szkoda, że stare dokumenty spłonęły. Dużo mogłybyśmy się z
nich dowiedzieć. Gdybyśmy na przykład miały pewność, że urodziłaś
się pięćdziesiąt dwa lata temu w Kalifornii, wtedy łatwiej byłoby
znaleźć jakieś informacje o twojej rodzinie.
- To dziwne, prawda? Że nawet tego nie pamiętam. Ani daty
urodzenia, ani miejsca...
- Cierpliwości. Nie musimy się spieszyć. Czas jest naszym
sprzymierzeńcem.
- No a ta ruda dziewczynka? Wczoraj wieczorem miałam uczucie,
jakby jej zostało już bardzo niewiele czasu.
- Na razie musimy zająć się tobą - oznajmiła lekarka. -
Chciałabym, abyś świadomie próbowała się powstrzymać przed
rozmyślaniem o przeszłości. Masz się odprężyć, wypocząć... Co się
dzieje z tym facetem, z którym się spotykałaś?
- Nadal się widujemy, ale to tylko przyjaciel. Zresztą nie mając
przeszłości, nie wiem, czy mogę mieć jakąkolwiek przyszłość.
- Och, nie wygaduj bzdur. Życie toczy się naprzód. Wspomnienia
lub ich brak nie mogą decydować o tym, co z nami będzie.
W drodze do domu Louise przyznała lekarce rację: faktycznie
trzeba patrzeć w przyszłość, a nie stale oglądać się wstecz. W głębi
duszy wiedziała jednak, że kiedyś w jej życiu był mężczyzna, którego
kochała do szaleństwa. I bardzo chciała go sobie przypomnieć.
- Błagam, wróć do mnie - zwróciła się do swojego
ciemnowłosego kochanka z przeszłości.
A nagle zadźwięczały jej w głowie słowa Marthy, aby nie myślała
o tym, co było.
- No dobrze, nie wracaj - szepnęła, zapinając kurtkę, bo na
zewnątrz hulał wiatr.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
- Nie ma czasu na ćwiczenie rzutów lassem - powiedziała w
sobotę rano Maya. - Lada moment zjawi się pan Martin.
Chłopcy popatrzyli na nią z pretensją w oczach. Od wstania
zachowywali się jak nieznośne, rozpieszczone bachory. Nieczęsto im
się to zdarzało, zwykle wtedy, gdy Meredith zamieniała się w czułą,
kochającą mamusię, która na wszystko pozwala swym pociechom.
Tak było wczoraj. Najpierw wspaniałomyślnie zgodziła się, aby
chłopcy zjedli po kolacji podwójny deser, a potem - przeciwstawiając
się Mai, która kazała im szykować się spać - pozwoliła synom
obejrzeć w telewizji film. Film kończył się dość późno, w dodatku
zupełnie nie nadawał się dla dzieci.
- Pójdę spytać mamusię - oznajmił Joe Junior takim tonem, że
Maya miała ochotę mocno nim potrząsnąć.
- Mamusia wyjechała na weekend do przyjaciół - poinformował
go ojciec, który razem z Drakiem wyłonił się z gabinetu - Radzę wam
słuchać się Mai. Chyba że wolicie mieć tygodniowy szlaban na
oglądanie telewizji?
Chłopcy natychmiast przestali marudzić.
- Nie, tatusiu. Już będziemy grzeczni.
Z zewnątrz doleciał odgłos podjeżdżającego pod dom samochodu.
Maya odetchnęła z ulgą.
- To pewnie Andy. Joe, Teddy... pouczymy się w moim pokoju.
- Czy jak skończą lekcje, mogą poćwiczyć ze mną rzuty lassem? -
spytał Drake.
Maya napotkała jego wzrok.
- Oczywiście. Jeżeli będą mieli ochotę.
- Hura! - ucieszyli się najmłodsi Coltonowie.
Przy Drake'u Maya czuła się spięta i skrępowana. Ale nic
dziwnego; bądź co bądź nie miała doświadczenia, jak należy
traktować dawnego kochanka. Odwróciwszy się, poczłapała w stronę
holu, podczas gdy jej dwaj podopieczni ruszyli do sali lekcyjnej. Joe
Senior z surowym wyrazem twarzy odprowadził synów wzrokiem,
Drake natomiast pośpieszył za Mayą.
Przez chwilę, jedną krótką szaloną chwilę, chciała, żeby wziął ją
w ramiona i... i nic więcej. Po prostu, żeby ją mocno przytulił do
piersi. Oczy znów zaszły jej łzami. Idąc na oślep, o mało nie potknęła
się na schodach.
Drake natychmiast złapał ją w objęcia. Poczuła się tak, jakby po
długiej, najeżonej niebezpieczeństwami wędrówce wreszcie znalazła
cudowną przystań. Zamknęła oczy. Ogarnęła ją tęsknota, smutek, żal i
tysiące innych emocji.
- Mayu... - szepnął, chyba równie nieszczęśliwy jak ona.
Otarła dyskretnie łzy i spojrzała Drake'owi w oczy. To był błąd.
Albowiem zobaczyła w nich szlachetność, wrażliwość i rozpacz, którą
skrywał, udając pewnego siebie twardziela. Serce łomotało jej o żebra,
wywołując ból podobny do tego, jaki czuła, gdy słuchała opowieści
Drake'a o śmierci jego brata bliźniaka.
- Mayu... - powtórzył.
Drżącą ręką pogładziła go po ramieniu. Nieopodal rozległ się
odgłos zatrzaskiwanych drzwi. Maya podskoczyła nerwowo, po czym
odsunęła się. Twarz Andy'ego rozpromieniła się na jej widok, po
chwili jednak ujrzał Drake'a. Zacisnąwszy usta, skinął uprzejmie
głową, choć w gruncie rzeczy miał ochotę dać mu w zęby.
- Witaj, Drake.
- Andy Martin, prawda? - spytał równie uprzejmym tonem Drake.
- Tak. Dawnośmy się nie widzieli.
- Od szkoły średniej. Jeśli mnie pamięć nie myli, byłeś dwa lata
niżej.
- Trzy. Chodziłem z Mayą do jednej klasy.
- Przepraszam... - przerwała im Maya. Nie spuszczała oczu z
Andy'ego; na Drake'a w ogóle nie patrzyła. - Miałeś czas przygotować
kilka zadań dla Johnny'ego?
- Tak. Zaraz je przyniosę... - Zawahał się. - Dzwoniła do mnie
pani Colton. Podobno jej synowie potrzebują korepetycji?
- Tak. Joemu kiepsko poszedł test z matematyki. Może w soboty
mógłbyś również i z nimi popracować?
- Pani Colton juz to ze mną uzgodniła - odrzekł Andy i
uśmiechnął się przepraszająco.
Maya odwzajemniła uśmiech; chciała pokazać Andy'emu, że nic
się nie stało, w końcu matka ma prawo nie informować o swoich
posunięciach osoby zatrudnionej do opieki nad dziećmi.
- Kto to jest Johnny? - zainteresował się Drake.
- Jeden z dzieciaków na Hopechest Ranch - odparł Andy. - Od
czasu do czasu pomagam Mai w jego edukacji.
Maya opowiedziała Drake'owi o Johnnym Collinsie, o swoich
obawach i nadziejach z nim związanych.
- A może przyjeżdżałby tu w soboty? - zaproponował Drake. -
Rano uczyłby się z chłopcami, a po południu, gdyby miał ochotę,
mógłby ćwiczyć z nimi rzucanie lassem.
Maya zadumała się.
- To świetny pomysł - przyznała po chwili. - Sukcesy w jednej
dziedzinie sprawiają, że człowiek nabiera pewności siebie w innych
dziedzinach. Johnny jest niezwykle sprawny fizycznie, ma doskonałą
koordynację ruchową, więc rzuty lassem powinien szybko opanować.
- Świetnie. Możemy zacząć już dzisiaj. Jeżeli...
- Zadzwonię do Hopechest - przerwała mu Maya. - Tylko
najpierw zaprowadzę Andy'ego do naszych ancymonków. Jesteś
gotów? - spytała gościa.
Cofnął się do samochodu po teczkę, po czym ruszył za Mayą do
pokoju, w którym czekali jego dwaj uczniowie. Chłopcy przywitali
nowego korepetytora mało entuzjastycznie.
Zostawiając ich samych, Maya zamknęła za sobą drzwi. Marzyła
o tym, aby choć na kilka godzin zdjęto z niej ciężar
odpowiedzialności. Zazwyczaj nie przeszkadzała jej praca przez
siedem dni w tygodniu, ale dziś potrzebowała samotności; chciała się
wyciszyć, zastanowić nad tym, co wciąż czuje do Drake'a. Serce biło
jej mocniej za każdym razem, gdy się pojawiał. Tak dalej być nie
może. Powinna coś zrobić, przemówić sobie do rozsądku.
Z telefonu w kuchni zadzwoniła do Hopechest, by spytać, czy
może zabrać Johnny'ego na cały dzień. Uzyskawszy zgodę, pomyślała
sobie, że powinna zawiadomić Drake'a. Znalazła go na dworze, na
padoku. Nagromadzoną energię, jak zwykle, wydatkował w ruchu;
dzisiejszego poranka trenował ze złocistym wałachem.
Jego pracę obserwował wsparty o ogrodzenie River James, który
pracował na ranczu jako opiekun zwierząt. River, przybrany syn
Joego i Meredith, od roku był szwagrem Drake'a. Zeszłego lata ożenił
się z Sophie, będącą wówczas w pierwszych miesiącach ciąży. Nagle
ogarnęło Mayę pragnienie, aby porozmawiać z Sophie, poprosić ją o
radę. Wiedziała jednak, że musi sama zdecydować o swojej
przyszłości.
- Świetnie sobie radzi ze zwierzętami - oznajmił River.
- Jak wszyscy Coltonowie. Mają to we krwi - rzekła.
Przez moment zastanawiała się, jakie cechy charakteru Marissa
odziedziczy po ojcu, ale tego typu rozważania były zbyt bolesne.
- Jak Ruda? Z uchem wszystko dobrze?
- Tak, o całej przygodzie pewnie już zapomniała. - Popatrzył na
Mayę z zatroskaniem w oczach. - A ty? Jak się czujesz po tej
szaleńczej jeździe?
- W porządku. Na szczęście nic złego się nie stało.
Odruchowo przeniosła wzrok na swojego wybawcę. W siodle
prezentował się wspaniale i sprawiał wrażenie szczęśliwego. Czy był
równie szczęśliwy, kiedy z bronią w ręku przedzierał się przez
dżunglę? Kiedy z narażeniem własnego życia odbijał zakładników?
Czasem gdy ktoś bliski ginie, świadek zdarzenia do końca życia
boryka się z wyrzutami sumienia. Czy dlatego Drake wybrał jeden z
najbardziej niebezpiecznych zawodów na świecie? Bo nie potrafił się
uporać
z
dręczącym
poczuciem
winy?
Czy
czuł
się
współodpowiedzialny za śmierć brata?
Chwilę później podjechał do ogrodzenia.
- To doskonały wierzchowiec - oznajmił, zwracając się do
szwagra. - Prawdziwy dżentelmen.
- To prawda - przyznał River. - No dobrze, teraz ja się nim zajmę,
a ty pogadaj z Mayą. Chyba ma ci coś do powiedzenia.
Maya popatrzyła na niego pytająco, on jednak błysnął zębami w
uśmiechu i przeskoczył na drugą stronę płotu. Drake podał mu wodze,
po czym zrobił to samo co River, tyle że w przeciwnym kierunku.
Kilka sekund później stał koło Mai, spoglądając na nią wyczekująco.
- Umówiłam się, że w weekendy Johnny będzie przyjeżdżał na
ranczo. Dziś jednak musisz go sam odebrać...
- Jedź ze mną.
- Gdzie?
- Do Hopechest. Nawet nie wiem, jak ten młodzian wygląda. A
jemu też będzie raźniej.
- Nie powinnam zostawiać chłopców samych.
Ironiczny uśmiech wykrzywił Drake'owi usta.
- Przez najbliższą godzinę będą pod okiem twojego przyjaciela
korepetytora. Czasu nam wystarczy.
Chciała spytać: na co? Ale powstrzymała się. Po sposobie, w jaki
mierzył ją wzrokiem, wiedziała, że nadal jej pożąda, ale wiedziała też,
że nie ma się czego obawiać. Tylko ktoś niespełna rozumu mógłby
próbować ją uwieść. Wyglądała jak wielki, nadmuchany balon. I tak
się czuła.
- Bolą cię plecy? - spytał, gdy westchnęła.
Potrząsnęła przecząco głową.
- W takim razie jedziemy.
Zawahała się.
- Muszę uprzedzić Andy'ego. I mamę. Strasznie się o mnie
martwi.
- Jak my wszyscy - szepnął Drake, kiedy odeszła kilka kroków.
Obejrzała się przez ramię, po czym bez słowa ruszyła do kuchni.
Powiedziała Inez, dokąd się wybiera i poprosiła, aby zawiadomiła
Andy'ego, gdyby o nią pytał. Parę minut później siedziała w jeepie,
który Drake kupił przed laty i gruntownie wyremontował. Prawdę
mówiąc, zdumiało ją, że nie kupił sobie jakiegoś modnego
sportowego autka.
- Minął prawie tydzień, odkąd jesteś w domu - zauważyła ni stąd,
ni zowąd.
- Co? Zastanawiasz się, kiedy zamierzam wyjechać?
- Owszem.
Wzruszył ramionami.
- Mam dwa miesiące urlopu - odparł. - Który w razie potrzeby
mogę przedłużyć.
- W przeszłości wpadałeś do domu na tydzień, najwyżej dwa.
- Ale w przeszłości nie musiałem przekonywać do swoich racji
ciężarnej kobiety - rzekł takim tonem, jakby to wszystko wyjaśniało.
- Teraz też nie musisz.
- Oj, muszę. - Roześmiał się cicho.
Nie chciał sprawić jej przykrości, ale ona nerwy miała w
strzępach.
- Przestań - poprosiła, połykając łzy.
- Oczywiście. Przepraszam.
Nie rozumiała tego, co się z nią dzieje, tęsknoty, pożądania, jakie
Drake nadal w niej budził, pragnienia, by znaleźć się w jego
objęciach. Resztę drogi do Hopechest pokonali w milczeniu. Johnny
czekał na werandzie przed biurem kierownika. Dokonawszy
prezentacji, Maya weszła do środka. Każdy, kto zabierał dziecko poza
teren Hopechest, musiał się wpisać do specjalnej księgi. Pięć minut
później ponownie zajęła miejsce w jeepie.
- Dzięki, że pan mnie zabiera. - Oczy Johnny'ego lśniły z
przejęcia. - Tu by mnie tylko zagonili do roboty...
- Och, my też cię zagonimy - oznajmił Drake. - Obiecałem
Riverowi, że podczas tego weekendu wyczyścimy mu stajnię. Brakuje
mu ludzi do pomocy, odkąd jego dwóch najlepszych pracowników,
facet i dziewczyna, zakochało się w sobie i uciekło. - Pokręcił z
uśmiechem głową. - Ot, do czego prowadzi równouprawnienie.
Dawniej, kiedy kowbojami byli tylko mężczyźni, takie rzeczy się nie
zdarzały.
Maya siedziała prosto, starając się nie dotykać Drake'a, ale było to
niemożliwe; na wybojach czy zakrętach siłą rzeczy ocierała się o
ramię, biodro czy udo. Kiedy dojechali na miejsce, niemal wypchnęła
Johnny'ego z jeepa, tak bardzo było jej spieszno, aby samej wysiąść.
W kuchni przedstawiła chłopca swojej matce. Inez przygotowała
poczęstunek: szklankę mleka i ciepłe bułeczki o smaku
cynamonowym. Dopiero gdy Johnny się posilił, Maya zaprowadziła
go do pokoju, w którym Andy pomagał w matematyce najmłodszym
Coltonom. Uspokoiła się. Praca z dziećmi zawsze miała na nią kojące
działanie.
W południe czuła się już normalnie, odprężona, zrelaksowana. To
się oczywiście zmieniło, gdy po zakończeniu lekcji przeszli w piątkę,
ona, Andy i ich trzej uczniowie, do kuchni na lunch. Tam czekał na
nich Drake.
- Drake! - zawołał Teddy, tak uradowany na widok starszego
brata, że Mayę ze wzruszenia aż ścisnęło coś w gardle. - Zabierzesz
nas po lunchu na padok? Johnny też spróbuje porzucać lassem,
prawda, Johnny? - Popatrzył na swojego nowego przyjaciela.
- Ciszej. Nie jesteśmy w lesie - upomniała chłopca Maya.
- Godzina zabawy z lassem, potem dwie godziny sprzątania stajni
- oznajmił Drake, szczerząc zęby od ucha do ucha.
Boże, jaki on przystojny, pomyślała Maya. I zaraz się skarciła.
Okropne były te jej zmiany nastroju. To wpatrywała się w Drake'a z
uwielbieniem, to znów chciała uciec od niego jak najdalej. Próbowała
się pocieszyć, że kiedy urodzi dziecko i obroni dyplom, wtedy
zamieszka gdzie indziej i będzie panią samej siebie. Na myśl o
wyjeździe z rancza od razu posmutniała. Ale czując na sobie uważne
spojrzenie Drake'a, rozciągnęła usta w uśmiechu i przystąpiła do
nakładania jedzenia na talerze.
Ilekroć na nią patrzył, serce biło mu mocniej. Zauważył, z jaką
swobodą rozmawia z Andym Martinem, natomiast wyraźnie unikała
jego wzroku. Powoli narastała w nim złość. Chciał ją porwać, mieć
wyłącznie dla siebie. Przeszkadzała mu nie tylko sympatia, z jaką
odnosiła się do Andy'ego, ale również to, że kilkunastoletni Johnny
wodził za nią rozmiłowanym wzrokiem, a Joe i Teddy rywalizowali o
jej względy niczym dwa psiaki, które chcą, by je pogłaskać.
W milczeniu obserwował towarzystwo przy stole. Miał wrażenie,
jakby byli rodziną, on zaś intruzem lub outsiderem. Poza jednym
cudownym tygodniem w zeszłym roku właściwie zawsze czuł się
samotny, tylko nie zawsze zdawał sobie z tego sprawę.
Po lunchu chłopcy ruszyli biegiem na dwór, by wytaszczyć na
środek zagrody kozły do rżnięcia drewna. Buzie im się nie zamykały;
podnieceni, opowiadali nowemu przyjacielowi, jak się trzyma lasso.
Drake wyszedł za chłopcami, świadom, że Maya z Andym pewnie
nawet nie zauważyli jego zniknięcia.
Po wyjściu z domu wciągnął głęboko powietrze. Co się z tobą
dzieje, stary? - pytał sam siebie. Nie lubił chaosu ani niespodzianek.
Zawsze wszystko miał zaplanowane. Do dnia, w którym otrzymał list
od ojca powiadamiający go o ciąży Mai.
Usłyszawszy za sobą głosy, odwrócił się. Maya odprowadzała
Andy'ego do samochodu. Przez chwilę stali koło siebie, omawiając
dzisiejszą lekcję i czyniąc plany na następny weekend. Niewiele się
namyślając, podszedł kilka kroków. Nawet na niego nie spojrzeli.
- Spotkajmy się w środę w miasteczku - zaproponował Andy. -
Ustalimy dokładny rozkład zajęć dla całej trójki.
- Dobry pomysł - ucieszyła się Maya.
Na jego, Drake'a, propozycje, nigdy tak entuzjastycznie nie
reagowała.
Podszedł jeszcze bliżej.
- Skoro jesteś w trakcie robienia planów na przyszłość, może byś
również ustaliła datę ślubu?
Andy milczał, Maya również - po prostu oniemiała ze zdumienia.
W ciszy, jaka nastała, Drake słyszał szum gałęzi kołyszących się na
wietrze, odległe krzyki chłopców, którzy dotarli już do zagrody, oraz
łomot własnego serca, które usiłowało mu powiedzieć, że zachował
się jak idiota.
Sam o tym wiedział. Zanim jeszcze otworzył usta, był świadom,
że powinien ugryźć się w język. Zamierzał przeprosić Mayę, Andy
jednak nie dał mu dojść do słowa.
- Jeśli natychmiast jej nie przeprosisz, wybiję ci zęby - zagroził.
Drake parsknął śmiechem; wyobraził sobie chudego nauczyciela,
który rzuca się z pięściami na umięśnionego, znającego sztuki walki
komandosa.
- Ty? Ty mi wybijesz zęby?
Andy oblał się rumieńcem, ale przyjął pozycję bojową: zgiął nogi
w kolanach i uniósł dłonie zaciśnięte w pięści. Drake z przyjemnością
czekał na to, co będzie dalej. Miał w sobie zbyt wiele nagromadzonej
energii.
Andy ruszył do ataku. Po chwili jednym zwinnym ruchem został
powalony na ziemię. Satysfakcja, jaką Drake poczuł, trwała krótko.
Uświadomił sobie, że popełnił błąd taktyczny, gdy zobaczył, jak Maya
pochyla się nad leżącym mężczyzną, a potem patrzy na niego z
wyrzutem w oczach.
- Ty brutalu!
- Przecież nie wyrządziłem mu krzywdy - powiedział, bo sama
zdawała się tego nie zauważać. - Zresztą to on mnie zaatakował.
Wyprostowała się i oparła ręce na biodrach.
- Może. Ale ty go sprowokowałeś.
Wyglądała tak słodko i rozkosznie, że o mało jej nie pocałował.
Najwyższym wysiłkiem woli zdołał się powstrzymać. Nie doceniła
tego, podobnie jak tego, że nie przetrącił jej głupiemu przyjacielowi
karku.
- Bo... - Usiłował szybko coś wymyślić. - Bo on cię dotykał.
- Dotykał?! - krzyknęła zirytowana. - Na miłość boską! Zejdź mi z
oczu!
I tak zrobił. Uraziła jego dumę. Nie zamierzał z nią dalej
dyskutować. Powłócząc nogami, skierował się z powrotem do domu.
Tak jak się spodziewał, Inez była w kuchni. Nalawszy sobie kubek
gorącej kawy, przysiadł na stołku przy końcu blatu i patrzył w
milczeniu, jak matka Mai przygotowuje rybę na kolację.
- Problemy? - spytała.
Skinął głową.
- Chodzi o Mayę - rzekł przybity. - Po prostu nic nie idzie po
mojej myśli.
Sądził, że będzie mu wdzięczna, bądź co bądź przyjechał do
domu, aby się nią zająć i zatroszczyć o przyszłość ich dziecka. A ona
co? Zamiast się ucieszyć i mu podziękować, zareagowała na jego
przyjazd furią.
- W ogóle jej nie rozumiem - mruknął pod nosem.
Inez posmarowała masłem filety.
- Kobiety w ciąży często zachowują się w sposób
nieprzewidywalny.
- To prawda - przyznał ponuro.
Nie mógł zapomnieć, że Maya nazwała go brutalem.
- Wszystko przez hormony - ciągnęła Inez. - Nawet sobie nie
wyobrażasz, co one wyczyniają z ciałem i psychiką przyszłej matki.
Znów pokiwał głową. Trochę jednak sobie wyobrażał. Pamiętał
przecież szczupłą, idealnie zbudowaną Mayę sprzed roku. Dzisiejsza
miała znacznie pełniejszą figurę i duży zaokrąglony brzuch. Ale to w
niczym nie przeszkadzało. Nadal jej pożądał.
Pod wieloma względami wydawała mu się bardziej zmysłowa niż
dawniej. Dziecko, które nosiła w swoim łonie, świadczyło o szalonej
namiętności, jaka ich łączyła. Tak, z Mayą przeżył chwile szczęścia,
jakiego nigdy wcześniej nie zaznał.
- Jedno wiem na pewno - podjęła po kilku sekundach Inez. - Moja
córka nigdy nie oddałaby się mężczyźnie, którego by nie kochała.
Drake poczuł bolesny ucisk w piersi.
- Wydają się sobie bardzo bliscy. Maya i Andy.
- Andy to jej serdeczny przyjaciel. - Inez obtoczyła filety w tartej
bułce zmieszanej z tartym serem, po czym ułożyła je na blasze. -
Dobrze, jak kochankowie są również przyjaciółmi.
- Andy nie jest jej kochankiem! - zaprotestował gwałtownie
Drake.
- Ktoś nim był.
Zrobiło mu się wstyd. Tym bardziej że Inez stwierdziła jedynie
fakt oczywisty.
- Przepraszam. Jesteś jej matką. Nie powinienem był...
- Matka musi przeciąć przysłowiową pępowinę, kiedy jej córka
staje się kobietą. Mimo to niełatwo patrzeć w milczeniu, gdy dziecko
popełnia błędy. - Posłała mu uśmiech, mądry, lecz jakże smutny. -
Przekonasz się o tym, kiedy będziesz miał własną córkę.
- Marissę. Tak jej Maya zamierza dać na imię.
- Bardzo ładnie - pochwaliła Inez.
Zniżywszy wzrok, popatrzył na swoją dłoń; kilka dni temu
trzymał ją na brzuchu śpiącej Mai, a maleństwo kopało go, jakby
cieszyło się z jego powrotu do domu. Nagle ujrzał przed oczami twarz
Michaela. Skonfundowany, potrząsnął głową. W jego duszy znów
zagnieździł się mrok.
- Wykonuję bardzo niebezpieczną pracę - rzekł, próbując się
usprawiedliwić. - Miejsca, w których przebywam, nie nadają się dla
żony i dziecka.
- Kobiety nie znają strachu. Od zarania dziejów wszędzie
towarzyszą swoim mężom - oznajmiła lekko karcącym tonem Inez. -
Może to tobie brakuje odwagi?
- Ktoś musi być realistą, trzeźwo oceniać sytuację - powiedział.
Toczył walkę z samym sobą.
- Maya należy do osób bardzo trzeźwo myślących.
- Bo ja wiem?
Podejrzewał, że wbrew temu, co się jej wydaje, Inez wcale nie zna
swojej córki. Skinąwszy na pożegnanie głową, wyszedł z kuchni i
skierował się do zagrody. Potrzebował ruchu; rozpierała go energia.
Maya, jak zwykle nie zważając na swój stan, siedziała na
najwyższej żerdzi ogrodzenia.
- Nie spadnij - wycedził przez zęby, przeskakując na drugą stronę.
- Nie ma obawy - rzekła bezbarwnym tonem, który świadczył o
tym, że wciąż jest na niego wściekła.
- Chcecie spróbować z konia? - zwrócił się do chłopców.
Joe z Teddym zareagowali entuzjastycznie. Johnny nic nie
powiedział. Nadzorując siodłanie trzech spokojnych kuców, Drake
przyglądał się nastolatkowi. Johnny robił dokładnie to samo co Teddy
i Joe, lecz palce miał sztywniejsze, ruchy mniej skoordynowane. Koń,
którego mu przydzielono, sam wziął do pyska wędzidło i sam wsunął
łeb w uzdę.
- Pamiętajcie, żeby skrzyżować wodze - polecił Drake.
Pokazał, o co mu chodzi, po czym zademonstrował, jak jednym
płynnym ruchem wsiada się na konia. Uświadomił sobie, że to
pierwszy kontakt Johnny'ego z końmi. Chłopiec posłusznie
wykonywał wszystkie polecenia. Kiedy siedział w siodle, trzymając
wodze w jednej ręce, Drake pokiwał głową z aprobatą.
- Jak tylko zarzucicie lasso, musicie cofnąć się, żeby lina była
mocno napięta. Następnie zeskakujecie z konia i nie puszczając liny,
podbiegacie do złapanego zwierzęcia. W naszym przypadku jest to
kozioł do rżnięcia drewna, ale pamiętajcie, że prawdziwy kowboj ma
do czynienia z prawdziwym bykiem czy cielakiem, który próbuje się
uwolnić.
Czując na sobie spojrzenie Mai, tłumaczył chłopcom, co robią źle,
pokazywał prawidłowy sposób wykonywania kolejnych czynności i z
satysfakcją patrzył, jak coraz lepiej sobie radzą. Maya miała rację:
Johnny uczył się szybko i odznaczał się dużą inteligencją. Może jakiś
uniwersytet przyznałby mu stypendium sportowe? Pogada później o
tym z Mayą.
Kiedy skończyli ćwiczenia z lassem, poszedł do swojego pokoju,
by wykąpać się przed kolacją. I gdy ociekający wodą stał pod
prysznicem, nagle coś go tknęło: Maya przestała mu ufać. W liście,
który jej zostawił zeszłego lata, napisał, że wiedzie nieustabilizowane
życie, a to wyklucza możliwość założenia rodziny. Wyjaśnił, dlaczego
musi wyjechać i dlaczego nie może jej ze sobą zabrać.
No, dlaczego, Drake? Dlaczego?
Pytanie dźwięczało mu w głowie. Czuł się osaczony, złapany w
pułapkę. Cholera jasna, przecież wszystko dokładnie wyłuszczył.
Prowadził zupełnie inny tryb życia niż normalni faceci. Nie mógł
zapewnić kobiecie poczucia bezpieczeństwa, a tym bardziej planować
swojej przyszłości.
Dlaczego?
Z powodu misji, na które go wysyłano. Nigdy nie miał pewności,
czy wróci cały i zdrowy, ba, czy w ogóle zdoła powrócić. Obiecał zaś
sobie, że nie pozwoli, aby ktokolwiek go opłakiwał i cierpiał, jeżeli
zginie.
Tak jak on cierpiał po śmierci swojego brata?
Może. Nie umiał na to odpowiedzieć. Po prostu uważał, że
mężczyzna wykonujący tak niebezpieczną pracę nie powinien mieć
żony i dzieci. Ale dziecko jest już w drodze. A Maya...
Na myśl o tym, jak czule go wita, gdy wraca skonany z misji,
zrobiło mu się gorąco.
Raptem poczuł dojmujący ból w biodrze, tam, gdzie go trafiła
ostatnia kula. W tym tkwił cały problem. Że z którejś kolejnej misji
może nie wrócić. Wtedy rodzina, którą zostawi, pogrąży się w piekle
rozpaczy. W rozpaczy i mroku, które on tak dobrze znał, Które stale
mu towarzyszyły i od których udało mu się wyzwolić zaledwie kilka
razy w zeszłym roku, kiedy kochał się z Mayą.
Zalała go fala wspomnień. Miał pretensje do siebie, że tak podle
postąpił. Wykorzystał Mayę. Nie powinien był rozpalać w niej ognia
czy domagać się miłości, skoro nie zamierzał jej odwzajemniać.
Psiakrew! Kotłowały się w nim różne emocje. Wiedział, że musi coś
zrobić. Pójść do Mai, porozmawiać z nią, powiedzieć, że... że co?
Że facet bez przyszłości nie ma prawa angażować się w
jakikolwiek stały związek. Powinien jej to wytłumaczyć. Nawet
gdyby miałoby to oznaczać, że...
Nie! Pomysł, że Maya mogłaby się związać z innym, jest nie do
przyjęcia. Po prostu muszą dojść do porozumienia. Od tego zależy
przyszłość ich dziecka. Marissy. Tak, powinni przede wszystkim
myśleć o Marissie.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Maya przejrzała pośpiesznie stos notatek. W porządku, niczego
nie brakuje. Ale czy na pewno? Znów zaczęła kartkować strony. Na
pewno. Boże, jest kłębkiem nerwów. Dziś zdaje ważny egzamin,
ostatni w semestrze. Z innych zajęć ocenę wystawiano na podstawie
referatu czy krótkiego eseju, jednakże seminarium poświęcone
metodom badania osobowości małego dziecka kończył trudny
egzamin pisemny, który niejednokrotnie trwał nawet i trzy godziny.
Zamknąwszy skoroszyt, wsunęła go do płóciennej torby; obok
wrzuciła butelkę wody mineralnej i paczkę krakersów z serem.
Następnie skierowała się do kuchni poprosić matkę, aby trzymała za
nią kciuki. W kuchni zastała Drake'a. Skinęła mu na powitanie tylko
dlatego, że była dobrze wychowana.
- Mamo, powinnam wrócić przed dziewiątą. Chłopcom
zostawiłam dokładne instrukcje. Przed kolacją odrabiają lekcje, potem
przez godzinę oglądają telewizję, tym razem Teddy wybiera program.
Przed pójściem spać, przez pół godziny, Joe czyta na głos dowolny
fragment z jednej z książek na biurku.
- Pamiętam, kochanie - powiedziała Inez, mieszając sos w garnku.
- Kiedy Joe skończy, wtedy ja obojgu czytam rozdział z książki
Teddy'ego. O dziewiątej gaszę światło.
- Dokąd się wybierasz? - zainteresował się Drake.
- Do San Francisco - odparła niechętnie.
- Maya jedzie na egzamin - wyjaśniła Inez, spoglądając na córkę z
zatroskaniem. - Nie podoba mi się, że tyle godzin będziesz sama za
kierownicą. Meteorolodzy zapowiadają burzę. A jeśli coś się zepsuje
w samochodzie albo...
- Nic się nie zepsuje - zapewniła matkę Maya.
- Powietrze może ujść z opony, droga może być nieprzejezdna.
Zdarza się, zwłaszcza o tej porze roku, że podczas gwałtownych ulew
osuwają się zbocza. Jeśli zacznie padać, nie wracaj do domu.
Przenocuj w mieście.
- Od miesiąca nie spadła kropla. Przestań się martwić, mamo. Nic
mi nie będzie.
- Trzymaj. - Inez podała córce plastikową torbę. - Przygotowałam
ci coś do jedzenia. Na wszelki wypadek.
Kręcąc z rezygnacją głową, Maya wsunęła pakunek do torby obok
skoroszytu i butelki z wodą, po czym cmoknąwszy matkę w policzek,
ruszyła do drzwi. Drake poderwał się i poszedł za nią. Niemal deptał
jej po piętach.
- Czego chcesz? - spytała, przystając.
- Zamierzasz jechać tym swoim gratem?
- Owszem - odparła zaskoczona.
- Wykluczone!
- Słucham?
- Zawiozę cię. Tylko nie kłóć się ze mną - ostrzegł, zanim zdążyła
się sprzeciwić. - Bo to nic nie da.
- Nie potrzebuję kierowcy.
- Proszę cię...
Może gdyby nie popatrzyła mu w oczy, zdołałaby postawić na
swoim. Ale popatrzyła. I zobaczyła w nich wyraz determinacji,
zatroskania, a także głęboko skrywanego smutku, który zdawał się
nigdy go nie opuszczać.
- Naprawdę nie musisz - rzekła, starając się przemówić mu do
rozsądku.
- Wiem. Ale niepokoiłbym się o ciebie.
To jedno zdanie zmiękczyło jej serce. Nie do końca przekonana,
czy słusznie postępuje, przeszła z nim do jego świeżo
wyremontowanego jeepa. Kiedy opuścili teren rancza, powoli zaczęła
się odprężać.
- Miło podziwiać krajobrazy zamiast wpatrywać się w szosę.
Zerknął na nią spod oka.
- To prawda.
Wybrał szybszą drogę. Zamiast malowniczą szosą ciągnącą się
wzdłuż wybrzeża, pojechali krętą drogą przez góry, która prowadziła
do autostrady. Mimo to podróż trwała kilka godzin. Prawie wcale się
do siebie nie odzywali, ale to im nie przeszkadzało. Dochodziło wpół
do dwunastej, kiedy dołączyli do sznura pojazdów sunących mostem o
nazwie Złote Wrota. Niebo było zasnute chmurami, miasto zaś okryte
mgłą, którą chłodny wiatr przywiewał znad Pacyfiku.
- Zjedzmy lunch w jednej z knajpek na przystani - zaproponował
Drake.
- Wolałabym jechać na uniwersytet. Chcę jeszcze raz przejrzeć
notatki.
- W porządku. Mów tylko, gdzie mam skręcać.
Słuchając jej wskazówek, wkrótce dowiózł ją na miejsce. Parking
jak zwykle był zapchany, ale po paru minutach udało im się znaleźć
kawałek wolnej przestrzeni. Maya skierowała się prosto do budynku,
w którym miał się odbyć egzamin. Tam przysiadła w cichym kącie.
- Zanudzisz się na śmierć - powiedziała do Drake'a. - Egzamin
skończy się pewnie koło czwartej.
- Nie szkodzi, mam książkę. Nie wiesz, czy gdzieś w pobliżu jest
jakaś stołówka czy kawiarnia?
Maya wyciągnęła torbę z jedzeniem, którą Inez dała jej na drogę.
- Mama wyposażyła mnie tak, jakbym miała spędzić tydzień na
bezludnej wyspie. Poczęstujesz się?
- Chętnie. Kupię nam coś do picia. - Wskazał stojący w holu
automat z zimnymi napojami.
Ruszył przed siebie sprężystym krokiem. Maya nie mogła
oderwać od niego oczu. Ubiegłego lata posłuchała głosu serca. Głupio
postąpiła, lecz przysięgła sobie, że drugi raz tego błędu nie popełni.
Nawet gdyby jej znów udowodnił, jakim jest wspaniałym facetem.
A że był, nie ulegało wątpliwości. Podczas weekendu mnóstwo
czasu poświęcił Johnny'emu i swoim młodszym braciom; ćwiczyli
razem w zagrodzie, sprzątali stajnię, rozmawiali. Lubił dzieci i potrafił
znaleźć z nimi wspólny język. W dodatku miał do nich anielską
cierpliwość. Dzięki temu, że się nimi zajmował, mogła lepiej
przygotować się do egzaminu. Oczywiście starała się być w pobliżu i
mieć chłopców na oku, by nie podpaść Meredith.
Położywszy rękę na brzuchu, zaczęła się zastanawiać, jakim
Drake byłby ojcem. Stanowczym i wymagającym, czy pobłażliwym i
wyrozumiałym? Czułym i kochającym, czy chłodnym i na dystans?
Czy rozpieszczałby Marissę podczas krótkich wizyt w domu, a resztę
czasu nawet o niej nie pamiętał? A ona, Maya? Gdyby się pobrali, czy
przeistoczyłaby się w zrzędzącą jędzę? Czy suszyłaby mu głowę, żeby
zmienił pracę? Czy ciągle by się denerwowała, gdy wyjeżdżałby na
misję? A gdyby z którejś nie wrócił, co wtedy?
Martwiła ją ta ciemna strona jego duszy, która stale pchała go w
objęcia śmierci, zmuszała do ustawicznego podejmowania ryzyka. A
przecież nie był ryzykantem ani poszukiwaczem przygód. Był
normalnym
człowiekiem,
mającym
głębokie
poczucie
sprawiedliwości i potrafiącym odróżnić dobro od zła.
W tym tkwił problem. Gotów był się z nią ożenić, bo uważał, że
wypada, że to jego psi obowiązek. Że musi naprawić krzywdę, jaką jej
wyrządził. Po prostu taką miał naturę. I między innymi dlatego go
kochała. Tęskniła za nim, odkąd wyjechał. Tęskniła i czekała na jakąś
wiadomość. Drake jednak ani razu nie dał znaku życia. Nic więc
dziwnego, że kiedy przekonała się, że jest w ciąży, nie napisała do
niego. Duma jej na to nie pozwoliła.
„W moim życiu nie ma miejsca na żonę i rodzinę". To jedno
zdanie na zawsze wryło się w jej serce. Wcześniej Drake opowiadał
jej o sobie, mówił o miłości, zapewniał o uczuciu, a potem
niespodziewane zniknął, zostawiając list na szafce nocnej. Zrobiło się
jej żal młodej, ufnej dziewczyny, którą była przed rokiem. Aż
wzdrygnęła się na wspomnienie tamtego ranka, kiedy obudziła się
sama w łóżku i zobaczyła leżący obok list...
- Proszę. - Drake podał jej puszkę z napojem i słomkę.
Ciekaw był, gdzie odpłynęła myślami. Ogarnęła go zazdrość.
Pragnął ją mieć całą dla siebie, wiedzieć, co robi i o czym marzy o
każdej porze dnia i nocy. Z drugiej strony rozum mówił mu, aby dał
jej spokój. Aby przypomniał sobie, dlaczego nie powinni się wiązać.
Ale było już za późno.
Kiedy tak patrzył na jej zaokrąglony brzuch, czuł straszliwą
tęsknotę. Sam do końca nie był pewien, za czym. Za namiętnością,
jaka połączyła ich zeszłego roku? Owszem. Za tym, aby ponownie
zdobyć jej zaufanie? Tak. Za jej miłością? Zawsze wcześniej unikał
myślenia o takich sprawach jak dom i rodzina. Wiedział, że nie jest
mu to pisane. Uświadomił to sobie dawno temu, zanim jeszcze został
komandosem. Przecież za nic w świecie nie chciał jej skrzywdzić...
A jednak skrzywdził. I musi ponieść tego konsekwencje.
Wiele lat temu, kiedy siedemnastoletnia Maya przeistoczyła się z
roztrzepanej dziewczynki w młodą atrakcyjną kobietę, oczarowany
wodził za nią wzrokiem. Ale zwyciężył rozum. Rozum kazał mu
wyjechać. I tak też zrobił. Szkoda, że nie posłuchał rozumu w czerwcu
ubiegłego roku. Teraz jest za późno. Ponownie skierował na Mayę
wzrok. Jadła, przeglądając notatki. Ręce jej drżały. Nie znosiła
egzaminów.
Zdał sobie sprawę, jak wiele ich łączy. Zrozumiał, że bez względu
na to, czy Maya zgodzi się go poślubić, czy nie, on musi zatroszczyć
się o nią i Marissę. Dlatego też - na wypadek gdyby nie wrócił z
kolejnej misji - wszystkie swoje dobra doczesne, oszczędności,
pieniądze z ubezpieczenia, cały fundusz powierniczy, zapisał jej w
testamencie.
Nie patrząc na to, co wkłada do ust, zjadł kanapkę, kilka
marchewek, jabłko. Oczami wyobraźni widział duże piwne oczy i
buzię, podobną do Mai, ale młodszą, dziecięcą, na której malował się
wyraz ufności. Chciał wyjaśnić temu dziecku, na czym polega praca
komandosa, z jakim wiąże się ryzykiem, ale wszystkie argumenty
wydawały mu się błahe i mało przekonujące. Może więc było w jego
życiu miejsce na coś więcej niż praca i obowiązki ...
Zobaczył, że Maya siedzi z zaciśniętymi powiekami. Usta się jej
poruszały. W skupieniu powtarzała materiał.
- Daj notatki. Przepytam cię.
Podała; brak sprzeciwu najlepiej świadczył o tym, jaka jest
przejęta egzaminem. Przez półtorej godziny zadawał pytania; na
wszystkie odpowiadała wyczerpująco.
- Zdasz bez problemu - oznajmił.
- Oby.
Uśmiechnął się pod nosem, słysząc jej pełen obaw ton. Zawsze
była świetną uczennicą, z entuzjazmem podchodzącą do nauki. Z
takim samym zapałem podchodziła również do miłości; pragnęła dać
z siebie wszystko, poznać wszystkie odcienie rozkoszy.
Odruchowo pochylił się i na moment przywarł ustami do jej
miękkich, pełnych warg.
- Powodzenia - szepnął.
- Dzięki.
Wzięła kilka głębokich oddechów, by się uspokoić, po czym
zgarnąwszy notatki, ruszyła na koniec korytarza, gdzie w wejściu do
auli tłoczyli się studenci. Drake wyciągnął z kieszeni książkę na temat
działań marynarki podczas kilku poprzednich wojen i przystąpił do
czytania. Po dwóch rozdziałach odłożył książkę na bok. Nie mógł się
skupić, cały czas wracał myślami do Mai i do dziecka. Czy ich córka
wyjdzie kiedyś za mąż, będzie miała własne dzieci? Czy będzie ją
widywał? Czy...
Na dworze rozszalała się burza; lało jak z cebra, wiał silny wiatr.
Przy takiej pogodzie droga przez góry byłaby ryzykowna. O trzeciej
zadzwonił do Inez i dowiedział się, że w Prosperino również
intensywnie pada.
- W takim razie chyba zostaniemy na noc - rzekł. - Może jutro się
przejaśni.
- Dobry pomysł - poparła go gospodyni. - Jazda podczas burzy
jest zbyt niebezpieczna.
Zarezerwował dwa pokoje w hotelu nad zatoką. Miał drobne
wyrzuty sumienia, ale przecież ani nie zamawiał burzy, ani jej nie
spowodował. Nawet Inez ucieszyła się, że w taką pogodę Maya nie
będzie wracała do domu. Tak, nocleg w San Francisco to rozsądne
wyjście. O tym, co będzie dalej, wolał nie myśleć.
Maya wręczyła zapisane strony stojącej przy drzwiach asystentce
profesora, po czym wyszła z auli, szczęśliwa, że egzamin ma już za
sobą.
- No i jak poszło? - spytał Drake.
Stał z rękami w kieszeniach, niedbale oparty o ścianę.
- Dobrze - odparła, odwracając wzrok. - Ojej, pada - rzekła
zdziwiona, jakby dopiero teraz zauważyła trwającą od kilku godzin
burzę.
- Ano pada. Drogi mogą być miejscami nieprzejezdne.
Rozmawiałem z Inez. Powiedziałem jej, że zostaniemy na noc.
Maya przycisnęła płócienną torbę do piersi.
- Tak chyba faktycznie będzie lepiej.
Starała się ukryć podekscytowanie. Chciała zostać w San
Francisco, spędzić z Drakiem kilka godzin sam na sam.
Kilka godzin? Całą noc!
Ruszyli do auta. Był uprzejmy, opiekuńczy, wskazywał kałuże,
które lepiej omijać, po prostu zachowywał się jak dżentelmen. Ale
jego oczy... one mówiły własnym językiem. O tym, co ich kiedyś
łączyło, o nie spełnionych marzeniach.
Z hotelu, który znajdował się w dzielnicy turystycznej, rozciągał
się wspaniały widok na zatokę, na wyspę Alcatraz i most Złote Wrota,
który teraz, w strugach deszczu, był prawie niewidoczny. Pokoje mieli
na siedemnastym piętrze; drzwi dzieliła szerokość korytarza.
- Może być? - spytał Drake, kiedy zostali sami.
Przez chwilę spoglądała na zatokę, potem popatrzyła w dół na
ulicę pełną wracających z pracy ludzi.
- Tak, oczywiście.
Podszedł do okna, przy którym stała.
- Co tam widzisz takiego ciekawego?
- Nic. Ulicę. Ale wygląda jak na obrazie, szara, zamazana, z szarą
i zamazaną zatoką w tle.
- Niedługo będzie całkiem pusta. Urzędnicy wrócą do domu,
turyści do hotelu...
Wciągnęła głęboko powietrze, wdychając zapach wody
kolońskiej. Jaka szkoda, pomyślała, że tak się potoczyły ich losy. Och,
przestań! Dorośnij! - skarciła się w duchu.
Z jej piersi wyrwało się westchnienie.
- Zmęczona? - zapytał cicho.
Podniósł ręce i zaczął masować jej ramiona, łopatki, kark. Czuła,
jak napięcie ją opuszcza. Nie protestowała. Może powinna była, ale
bardzo się jej nie chciało. Zresztą jakie to ma teraz znaczenie?
Drake. Chłopiec, którego uwielbiała, mężczyzna, którego kochała
wielką prawdziwą miłością. Człowiek obdarzony ogromnym
poczuciem odpowiedzialności i potrzebą odkupienia winy za grzechy,
których nie popełnił. Wielkoduszny, wyrozumiały dla innych, srogi i
surowy dla siebie. Odwróciła się przodem. Nie potrafiła dłużej
ukrywać swoich uczuć. Ani przed nim, ani przed sobą.
Przełknął ślinę, po czym delikatnie pogładził Mayę po policzku.
- Całymi miesiącami o tym marzyłem - rzekł. - Że będziemy
razem, ty i ja, że będę cię dotykał...
- Mogliśmy być razem.
- Czasem wciąż wydaje mi się to możliwe.
- Ale nie jest.
- Na pewno?
Z oczu wyzierała mu tęsknota. Z trudem panował nad emocjami.
Wystarczyłoby słowo, drobny nacisk...
- Muszę odpocząć.
Opuścił rękę i cofnął się dwa kroki.
- Oczywiście. Przepraszam. A co z kolacją? Wolisz zjeść tu czy w
mieście?
Restauracja hotelowa mieściła się na ostatnim piętrze. Maya
lubiła podziwiać stamtąd widoki.
- Tu. Uwielbiam ten lokal. Czuję się w nim tak, jakbym była na
czubku świata.
- A zatem o siódmej?
- Doskonale.
Rozmawiali jak dwoje ludzi, którzy dopiero się poznali, a nie jak
dawni kochankowie, którzy starają się zapanować nad pożądaniem.
Po chwili Drake skinął głową i wyszedł do swojego pokoju. Maya
dalej stała przy oknie, wpatrując się w rozmyty krajobraz. O niczym
nie myślała. Czekała - na coś lub na kogoś. Położywszy się na łóżku,
zamknęła oczy. Była zmęczona, bardzo zmęczona. Nawet nie
próbowała walczyć z sennością.
Ze zdziwieniem zauważyła, że w restauracji panuje spory ruch.
Jedną stronę sali zajmowała duża, dość hałaśliwa grupa biesiadników.
Na szczęście stolik, do którego zaprowadzono ją i Drake'a, stał w
cichej wnęce, przy oknie z widokiem na zatokę.
- Spałaś?
- Jak zabita. Ku własnemu zdumieniu.
Pokiwał głową.
- Byłaś wyczerpana. Zresztą odkąd pamiętam, zawsze
przeżywałaś wszystkie klasówki i egzaminy. I zawsze je śpiewająco
zdawałaś.
Już chciała się sprzeciwić, ale po chwili wzruszyła ramionami.
- To tylko świadczy o moim braku pewności siebie. O strachu, że
zawiodę, że wypadnę poniżej oczekiwań.
- Ręczę ci, że jeszcze nigdy nikogo nie zawiodłaś - powiedział z
uśmiechem.
Niby rozmawiali o nauce i egzaminach, ale w głosie Drake'a
wyczuwała jakiś podtekst.
Kilka minut później koło ich stolika przeszła atrakcyjna para.
Kobieta, ubrana w wąskie czarne spodnie i opiętą czarną górę, miała
figurę modelki. Maya popatrzyła na swoje granatowe spodnie i luźną,
przypominającą namiot bluzkę. Ciekawa była, czy kiedykolwiek
odzyska dawne kształty.
- Siedząc tu, człowiek ma wrażenie, jakby był na wyspie -
powiedział Drake, zmieniając temat. - Albo w jakimś dziwnym
miejscu zawieszonym między ziemią a niebem. Te samochody
jeżdżące w dole wyglądają jak odległe pojazdy kosmiczne, prawda?
- Masz rację. - Maya włączyła się do zabawy. - A my
przebywamy na stacji kosmicznej, która krąży po orbicie.
- Ładny ten nasz wszechświat... - W jego głosie dźwięczała
obietnica.
Po plecach przebiegł ją dreszcz. Wiedziała, że musi wziąć się w
garść. Na szczęście na stole pojawiły się przystawki. Wreszcie mogła
się skoncentrować na jedzeniu, nie myśleć o obietnicach, nie
doszukiwać się niuansów i dwuznaczności. Z jednej strony chciała, by
posiłek skończył się jak najszybciej, z drugiej marzyła o tym, by trwał
jak najdłużej. Zdawała sobie jednak sprawę, że nic nie trwa wiecznie.
- Masz taką poważną minę. O czym myślisz? - spytał, nawet nie
patrząc na danie, które kelner przed nim postawił.
Nabrała na widelec kawałek ryby.
- Że mniej więcej za trzy miesiące czekają mnie kolejne egzaminy
- odparła lekkim tonem.
- Marissa będzie już na świecie.
Uśmiech na jej twarzy nieco przygasł.
- Tak, to prawda.
- Jak sobie poradzisz?
- Noworodki przesypiają większość dnia. Będę małą brała z sobą
na zajęcia.
- Zamierzasz karmić ją piersią?
- Chciałabym. Podobno tak jest lepiej dla dziecka.
- Dobrze. Cieszę się - rzekł z powagą.
Popełniła błąd: spojrzała mu w oczy. I niemal rozpłakała się,
widząc w nich wyraz przeraźliwej samotności. Opuściła wzrok. Nie
mogła sobie pozwolić na sentymenty.
Kelner zabrał puste talerze.
- Chciałabym wrócić do pokoju - oznajmiła. Na deser nie miała
ochoty.
Drake poprosił o rachunek.
Kiedy zjeżdżali na siedemnaste piętro, Maya oparła się o ścianę.
Czuła na sobie brzemię odpowiedzialności. Czy poradzi sobie z
wychowaniem dziecka? Wiedziała, że wystarczy jedno słowo i Drake
natychmiast przejmie ster: zaproponuje małżeństwo, weźmie na siebie
część trosk i obowiązków.
Ale duma nie pozwalała jej przystać na takie rozwiązanie. Sama
się w to wpakowała, więc nie powinna szukać pomocy u innych. Jak
sobie pościelisz, tak się wyśpisz. Podziękowawszy Drake'owi za
kolację, weszła do swojego pokoju i zamknęła drzwi. Stała bez ruchu,
nasłuchując. Czuła obecność Drake'a na korytarzu. Po chwili
skierował się do pokoju naprzeciwko.
Odetchnęła z ulgą. Odwróciwszy się, zobaczyła, że na łóżku leży
biały szlafrok frotte oraz koszula nocna. W łazience zaś znalazła
niedużą kosmetyczkę z podstawowymi przyborami do kąpieli.
Domyśliła się, że to wszystko zawdzięcza Drake'owi. Umywszy zęby,
rozebrała się, po czym wciągnęła koszulę nocną i wsunęła się do
łóżka.
W telewizji nadawano jakiś stary film; zwykle przy takich szybko
zasypiała, tym razem jednak leżała spięta i pobudzona. Minęła
dziewiąta, dziesiąta, jedenasta. Usiadła na łóżku i włączyła lampę.
Może znajdzie coś do czytania? Przejrzała pismo zachwalające uroki
San Francisco, potem wbiła wzrok w okno. Deszcz monotonnie bębnił
o szybę. Pomyślała sobie, że nie ma nic gorszego niż niemożność
zaśnięcia w pokoju hotelowym, zwłaszcza podczas deszczu.
Nagle rozległo się ciche pukanie.
- Mayu, śpisz?
Włożyła szlafrok i otworzyła drzwi.
- Co się stało?
Wszedł do środka.
- Bolą cię plecy?
- A na dworze świeci słońce? - odparła, udając rozbawienie.
- Połóż się. Zrobię ci masaż.
- To niezbyt dobry pomysł, Drake.
Znieruchomiał, uważnie się jej przypatrując. Nie była w stanie
ukryć strachu, rozpaczy, tęsknoty. Jej postanowienie, że będzie silna i
niezłomna, topniało z sekundy na sekundę.
- Mayu... - szepnął. - Ja tego nie planowałem.
Potrząsnęła bezradnie głową.
- To szaleństwo... tak bardzo pragnąć... potrzebować bliskości...
Z jej oczu wyczytał więcej, niż zamierzała zdradzić; oprócz
uporu, odwagi i wytrwałości dojrzał również lęk, wahanie,
niepewność. Zadziwiła go jej ogromna odwaga, chęć polegania
wyłącznie na sobie. Wiedział, że nie powinien czynić obietnic.
Zawsze przecież może zdarzyć się coś niespodziewanego. Ale...
- Nie mogę ci ofiarować tego, na czym ci najbardziej zależy. - Nie
chciał jej okłamywać. - Jestem, jaki jestem.
Postąpiła krok w jego stronę.
- Zależy mi na tobie. To ciebie pragnę i potrzebuję - wyznała. -
Tyle że sam o tym nie wiesz.
Zmarszczył czoło. Objęła go za szyję; głowę położyła na jego
klatce piersiowej. Zawahał się, ale po chwili zacisnął wokół niej
ramiona. Westchnęła głośno, szczęśliwa i zmęczona.
- Kochaj mnie.
- Chcę tego. Nie masz pojęcia, jak bardzo.
Podprowadził ją do łóżka; za nic w świecie by się teraz nie
wycofał, nawet gdyby rano musiał stanąć przed plutonem
egzekucyjnym. Pociągnęła za pasek. Drake zsunął jej z ramion
szlafrok i rzucił go na fotel. Serce waliło mu jak szalone. Maya,
kobieta jego marzeń. Piękna, ponętna Maya.
- Daj mi na siebie popatrzeć.
Nie zaprotestowała, kiedy zacisnął rękę na jej koszuli. Po chwili
stała zupełnie naga. Uklęknąwszy, przytulił policzek do jej brzucha.
Myślał o tym, że wspólnie stworzyli ten cud, tę małą kruszynę, która
niedługo pojawi się na świecie.
- Połóż się.
Posłusznie wyciągnęła się na łóżku. Nie potrafili oderwać od
siebie spojrzenia. Ona, oparta o poduszki, patrzyła, jak on się rozbiera,
on, rozbierając się, pożerał ją wzrokiem.
Zadrżała. Nie mogła się go doczekać. To był Drake, jej Drake,
mężczyzna, którego kochała całe życie. Wiedziała, że za dzisiejszy
wieczór przyjdzie jej zapłacić wysoką cenę, ale trudno; chciała tego.
Gdy tylko zbliżył się do łóżka, opuściły ją lęki i wątpliwości;
odleciały niczym stado spłoszonych ptaków.
- Jesteś taka piękna...
Uśmiechnęła się. Przesadzał, ale nic nie powiedziała. Po chwili
ujął w dłonie jej piersi.
- Są inne. Nie tylko większe, nie tylko ciężkie, ale...
- Ciemniejsze - rzekła, bo brodawki, dawniej jasnoróżowe, miały
obecnie kolor wiśni. - Czytałam, że to normalne.
Pogładził ją czule po policzku.
- Jesteś pewna, że możemy się kochać? - spytał. - Że to
bezpieczne? Dla was obu?
- Tak. Byleby tylko... - Zaczerwieniła się.
- Będę delikatny - obiecał.
I dotrzymał słowa. Ale i w niej, i w nim narastała namiętność.
Oddechy mieli coraz bardziej przyśpieszone...
- Drake? Co to? - spytała nagle, wyczuwając coś, jakąś
nierówność, której wcześniej nie pamiętała.
- Nic - mruknął, nie odrywając rąk od jej piersi.
Odepchnęła go i przewróciła na bok. Chcąc nie chcąc, musiał jej
pokazać swój nowy nabytek. Aż syknęła na widok blizny ciągnącej
się wzdłuż biodra.
- Byłeś ranny!
Wzruszył lekceważąco ramionami. Taką miał pracę. Gdyby
siedział za biurkiem, nie odnosiłby ran.
Łzy podeszły jej do oczu.
- To pamiątka po ostatniej misji?
- Tak. - Uśmiechnął się rozbrajająco, chcąc rozwiać jej obawy. -
Ale jak wiesz, te „pamiątki" nigdy nie miały wpływu na moją
potencję.
Gładził ją zmysłowo po udzie. Zacisnęła rękę na jego dłoni i
przysunęła sobie do ust.
- Nie zniosłabym, gdybyś zginął. Cierpiałabym do końca życia.
Nachmurzył się. Nic nie mówił. Ona jednak patrzyła mu w prosto
oczy; nie zamierzała dać się zastraszyć. Kocham cię. Miała te słowa
na końcu języka. Nie wypowiedziała ich na głos, ale i nie próbowała
się przed nimi bronić. Bo faktycznie kochała go. Był miłością jej
życia.
- Zamykasz się - szepnęła. - Izolujesz. Nikogo do siebie nie
chcesz dopuścić. Jeżeli jednak akceptujesz moje ciało, musisz również
zaakceptować moje uczucia.
- Nie mogę. Ja nie...
Przytknęła palec do jego warg.
- Uważasz, że nie masz nic do zaoferowania? Masz. Siebie. Nie
mówię o bohaterze, który walczy z wrogiem i wybawia z opresji
niewinnych ludzi. Mówię o człowieku, który ma wielkie serce, jest
czuły, troskliwy, delikatny. Obserwowałam cię z chłopcami. Masz w
sobie tak ogromne pokłady dobroci, Drake. Dlaczego tego nie
widzisz?
Czuł się coraz bardziej spięty. W pokoju nastała głęboka cisza.
- Mylisz się, Mayu - powiedział w końcu. - Ja jestem tylko twoim
słabym odbiciem. - Nie pozwolił sobie przerwać. - To ty jesteś dobra.
Reprezentujesz to wszystko, o co ja walczę, kiedy stawiam czoło
niebezpieczeństwu.
Łzy ścisnęły ją za gardło.
- Tamto się teraz nie liczy. - Starała się go pocieszyć. - Liczy się
tylko dzisiejszy wieczór. Daj mi ten wieczór, Drake, a o jutro się nie
martw.
- Nie mogę ci nic obiecać.
Potrząsnęła głową; nie zamierzała tego słuchać. Wypuścił z płuc
powietrze, następnie zaczął całować czubki jej palców.
- Przy tobie, słodka Mayu, marzę o rzeczach niemożliwych. O
cudach, które nie mogą się spełnić.
- Mogą. - Przytuliła się mocno, pragnąc osłonić go przed bólem,
do którego za nic w świecie nie chciał się przyznać. - Kochaj mnie,
Drake. Tak bardzo cię pragnę.
Tylko chwilę się wahał, po czym przywarł ustami do jej ust.
Oboje zapomnieli o problemach; pozwolili, by zawładnęło nimi
pożądanie.
- Czy mam coś włożyć?
- Co? - zdziwiła się.
Popatrzył jej w oczy.
- Nie wiem. Może czułabyś się pewniej, gdybym użył
prezerwatywy?
- Teraz? Po co? - spytała zaskoczona.
- Jesteś taka niewinna. - Pokręcił głową. - Nie boisz się, że
mógłbym cię czymś zarazić? - Nie czekając na odpowiedź,
kontynuował: - Oczywiście nie zarażę. Odkąd się rozstaliśmy, nie
byłem z żadną kobietą.
- Ja też z nikim nie byłam.
- Nie musiałaś mi tego mówić. - Zawahał się. - Jestem jedynym
mężczyzną, z którym spałaś?
Milczała.
- Powiedz - poprosił cicho.
Pragnął to usłyszeć z jej ust. Potwierdzenia i zapewnienia.
Zamknęła oczy.
- Co chcesz usłyszeć?
- Nic. Cieszę się, że tu jesteś. Mamy przed sobą całą noc.
I to było ważne. Nie plany, strategie, kalkulacje czy drogi
ucieczki, lecz on, ona i to, co ich łączy. Wiła się, jęczała z rozkoszy, a
on całował ją tak, jakby od tego zależało jego życie. Jakby dziś miał
nastąpić koniec świata. Ponure wspomnienia odleciały.
Tylko Maya potrafiła to sprawić.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Deszcz padał przez całą noc; rano wciąż siąpił. W drodze
powrotnej niewiele w samochodzie rozmawiali. Maya siedziała
zamyślona. Nagle przyszło jej do głowy, że nazwa Hacienda de
Alegria nie bardzo pasuje do posiadłości Coltonów, albowiem radość
całkiem zniknęła z ich życia.
- Jakie to smutne... - zaczęła.
Drake oderwał na moment wzrok od szarej, ponurej szosy.
- Co? - zapytał.
Wraz z nastaniem poranka przyszło opamiętanie. Znów trzeźwym
okiem patrzyli na siebie i na rzeczywistość. Wczorajsze miłosne
uniesienia stanowiły wytchnienie, jednorazową ucieczkę przed prozą
życia.
- Że wszystko musi się zmieniać. Na przykład twoi rodzice... -
Ucichła, jakby nagle zdała sobie sprawę, że może nie jest to najlepszy
temat do rozmowy.
- Nie sądzę, aby byli ze sobą szczęśliwi.
- Mają mnóstwo zmartwień. Najpierw strzelanina, potem
porwanie, śledztwo, ciągłe wizyty policji...
- Podobno kłopoty powinny zbliżać do siebie ludzi.
Maya zignorowała ironiczny ton.
- Różnie to bywa. Jednych zbliżają, innych oddalają. Ale nie ma
się czemu dziwić. Wydaje mi się, że nawet gdy nic złego się nie
dzieje, utrzymanie małżeństwa jest rzeczą niesłychanie trudną.
Przez kilka minut jechali w ciszy.
- Parę razy usiłowałem to wczoraj powiedzieć, ale mi nie dałaś -
oznajmił w końcu Drake. - Uważam, że powinniśmy spróbować.
- Czego? Małżeństwa?
- Tak. Przez wzgląd na Marissę.
- To nie fair - zaprotestowała.
- A co jest fair?
Przeszkadzała jej nuta rezygnacji w jego głosie.
- Posłuchaj, Drake. Dziecko potrzebuje poczucia bezpieczeństwa.
Mała wyczułaby, gdybyśmy byli nieszczęśliwi. Zrobiłby się jej mętlik
w głowie.
- Dlaczego zakładasz, że bylibyśmy nieszczęśliwi? Wczoraj
przeżyliśmy razem fantastyczny wieczór.
Na samo wspomnienie przeszył ją dreszcz. To była magia, te
pocałunki, delikatne pieszczoty, leciutkie muśnięcia. Tak, wczoraj
byli szczęśliwi. Lecz z nastaniem świtu znów się pojawił chłód i
dystans. Na tym polegał cały problem: gdy zaczynał się dzień, niczym
fala przypływu wracały troski i kłopoty.
Pragnęła pocieszyć Drake'a, zapewnić, że wszystko się ułoży, ale
nie umiała. Komplikacje wydawały się jej nie do pokonania.
Wiedziała, że wystarczy, aby szepnęła jedno słowo, a Drake
natychmiast przystąpi do działania. Do południa byliby mężem i żoną.
Ale potem co? Czy w ich życiu zagościłaby radość, uśmiech, pogoda?
Serce waliło jej jak młotem. Łączyła ich szalona namiętność,
łączyło również dziecko. Czy na dziecku i namiętności można
zbudować trwały i szczęśliwy związek? Nie miała pojęcia, a nie lubiła
ryzyka.
- Chyba milej myśleć o tym, jak mogłoby być wspaniale, niż na
własnej skórze poznać smak porażki.
- To prawda - przyznał.
Nie mogła znieść smutku w jego głosie.
- Ale moi rodzice są złym przykładem - kontynuował. - Popatrz
na swoich. Kochają się, mimo upływu tylu lat. Nigdy nie widziałem,
aby kiedykolwiek krzywo na siebie spojrzeli, nie mówiąc już o jakichś
kłótniach.
Nie zdołała powściągnąć uśmiechu.
- Z kłótniami to przesada, w końcu nie są święci. Raz tatuś
skrytykował sos, że jest za ostry. Mama chwyciła miskę i cisnęła ją do
kosza na śmieci. Nie odzywali się do siebie przez cały posiłek.
Później, kiedy Lana i ja leżałyśmy już w łóżkach, słyszałyśmy, jak
chichoczą wesoło.
Drake oderwał wzrok od szosy.
- Pogodzili się. Dali sobie buzi i puścili urazy w niepamięć - rzekł
ochrypłym głosem.
Patrzył na nią tak jak wczoraj. Jakby chciał zapamiętać każdy
centymetr jej ciała.
- A my, Mayu? - spytał cicho. - Czy wczoraj my też się
pogodziliśmy?
Pytanie zbiło ją z tropu.
- Nie byliśmy skłóceni - odparła.
- Wiesz, o co mi chodzi.
- O twoje wyrzuty sumienia?
Zamyślił się.
- Tak. Jak by nie było, wyjechałem. Zostałaś sama. I sama
musiałaś stawić wszystkiemu czoło. Swoim rodzicom, moim,
miasteczku...
- To teraz nie ma znaczenia. - Wzruszyła ramionami. -
Przekonałam się, że jestem silna i trudno mnie złamać. Każdy dzień
przynosi nowe wyzwania...
- A czy z każdym dniem jest coraz łatwiej?
- Tak - odrzekła, uświadamiając sobie, że to prawda. Przyjrzała
się profilowi Drake'a. Czuła, że pytanie ma drugie dno. - Co cię
niepokoi, Drake? Chodzi ci o mnie? Jeśli tak, to naprawdę nie masz
powodu do obaw. Dam sobie radę, nawet gdybym nie miała nikogo do
pomocy. Od dziesięciu lat systematycznie oszczędzam. Trochę się
tego uzbierało. A kiedy uzyskam dyplom, bez trudu znajdę pracę.
Może nie dorobię się fortuny, ale zapewnię Marissie w miarę
dostatnie życie.
- A jeżeli będę chciał ci pomóc?
- Jak? Przysyłając pieniądze?
- Chociażby.
- Dziecko potrzebuje czegoś więcej. Same pieniądze nie
wystarczą.
- Jestem gotów być pełnoetatowym ojcem. I mężem.
Przełknęła ślinę.
- To znaczy, że ja i Marissa możemy z tobą zamieszkać?
Wszędzie z tobą jeździć?
- Nie bardzo... - zaczął, po czym urwał. Jego przystojną twarz
wykrzywił grymas. - Zrozum, jeżdżę w niebezpieczne rejony świata.
Czasem siedzę tam przez wiele miesięcy.
- A inni? Też jeżdżą sami, bez rodzin?
- Różnie to bywa.
- Ale ty byś swojej rodziny nie zabierał?
Potwierdził skinieniem głowy.
- Facetowi, z którym współpracowałem, terroryści wysadzili w
powietrze dom. Naprawdę lepiej, żeby żony i dzieci nie towarzyszyły
nam podczas misji.
- Słusznie. Jak to ująłeś w liście sprzed prawie roku: w twoim
życiu nie ma miejsca na rodzinę - rzekła, starając się nie pokazać, jak
bardzo zabolały ją te słowa.
Przez kilka minut nie odzywał się.
- Tak mi się wydawało - oznajmił w końcu. - Ale teraz musimy
myśleć o dziecku.
- Marissa jest moja, Drake. Nie próbuj mi jej odebrać. Wciąż mam
ten list, nie wyrzuciłam go. Jeśli trzeba będzie, przedstawię go w
sądzie.
Zamiast złości poczuł tkliwość.
- Bronisz małej jak lwica swego lwiątka - powiedział cicho. -
Nawet do głowy mi nie przyszło, żeby was rozdzielać. Ty i Marissa
stanowicie nierozłączną całość.
Nie będąc pewna, jak zareagować, zamilkła. Dumała nad tym, o
czym przed chwilą rozmawiali. Czyżby jednak zaślepiała ją pycha? W
przeszłości Inez często mówiła jej o zgubnych skutkach nadmiernej
buty. Ale nie chciała wychodzić za mąż tylko z powodu dziecka.
Marzyła o prawdziwym ślubie, o wielkiej miłości, o wspólnym domu i
wspólnym życiu. Drake zaś żeniłby się z poczucia obowiązku. To jej
nie wystarczało. Wiedziała też, że prędzej czy później przestałoby
wystarczać i jemu.
Dotarli na ranczo tuż po jedenastej. Zanim wysiedli z jeepa,
zobaczyli, jak mimo siąpiącego deszczu kilka osób wybiega z domu i
rozjeżdża się w różne strony.
- Coś się stało - mruknął Drake.
Ledwo weszli, w drzwiach gabinetu pojawił się Joe.
- Drake! Jak dobrze, że już wróciłeś.
- Co się dzieje?
Z salonu wyłoniła się Meredith.
- Joe Junior znikł. Rano, kiedy Inez poszła go obudzić, łóżko było
puste.
Skierowała wzrok na Drake'a, potem na Mayę i wreszcie na
swojego męża. Maya zacisnęła zęby; wiedziała, co zaraz nastąpi.
- Nie widzę powodu - ciągnęła lodowatym tonem Meredith - żeby
płacić pensję komuś, kto lekceważy swoje obowiązki.
- Co się stało? - spytał ponownie Drake.
Joe Senior posłał żonie gniewne spojrzenie.
- Za karę, że rozmawiał wczoraj przy stole, wysłano go do pokoju
- wyjaśnił synowi.
Meredith odwróciła się na pięcie i bez słowa udała do salonu.
Przypuszczalnie chłopcom pozwolono jeść kolację z dorosłymi,
domyśliła się Maya. I przypuszczalnie starszy z nich naraził się matce.
Stała, wpatrując się w płynące po szybie krople deszczu, podczas gdy
Drake wyciągnął mapę i słuchał, jak ojciec tłumaczy mu, które tereny
zostały już przeszukane.
- Chyba wiem, gdzie mógł się ukryć - powiedziała.
Obaj mężczyźni podnieśli wzrok.
- Jakiś czas temu pokazałam chłopcom moją dawną kryjówkę.
Niedaleko tej nabrzeżnej pieczary. Jest tam taka skała w kształcie
potężnego jaja. Wystarczy się pod nią wczołgać, a dalej jest pełno
miejsca. Można swobodnie się poruszać. Jako dziecko lubiłam tam
przesiadywać. Wyobrażałam sobie, że jestem księżniczką na zamku...
- Sprawdzę - oznajmił Drake, kierując się do drzwi.
- Pójdę z tobą...
- Nie - zaprotestowali zgodnie ojciec i syn.
- To zbyt niebezpieczne - wyjaśnił Joe. - Widoczność jest niemal
zerowa, a głazy są śliskie.
Oczywiście mieli rację. Pokiwała głową.
- No dobrze. Bądź ostrożny, Drake.
Była wyraźnie zdenerwowana; niepokoiła się zarówno o niego,
jak i o małego uciekiniera. Nigdy nie chciał, by ktokolwiek się o niego
martwił; dlatego wiódł życie samotnika. Ale Maya nic sobie z tego nie
robiła. A on w głębi duszy cieszył się, widząc jej zatroskanie.
- Będę - obiecał.
Włożywszy nieprzemakalny płaszcz, zbiegł schodami na plażę.
Brzeg morza był zasnuty gęstą mleczną mgłą. Drake ruszył truchtem
w stronę pieczary. Uważnie rozglądał się wokoło. Podczas burz
zdarzało się, że przybrzeżne skały osuwały się ku morzu.
- Joe! - wołał raz po raz. - Joe!
Nie było żadnej odpowiedzi.
Odnalazłszy skałę w kształcie jaja, położył się na mokrym piachu
i wczołgał pod nią. Zobaczył sporych rozmiarów niszę. Joe leżał
zwinięty na kocu, pogrążony w głębokim śnie.
- Hej! - Drake potrząsnął brata za ramię.
- Co? - Chłopiec poderwał się i popatrzył wokół nieprzytomnym
wzrokiem. Na widok Drake'a odetchnął z ulgą. - Ach, to ty.
- Owszem, ja. Pora wracać do domu.
Joe odsunął się od wyciągniętej w swoim kierunku ręki.
- Nie chcę.
- Wiem, stary, ale prędzej czy później będziesz musiał. Maya
strasznie się o ciebie martwi.
- Powinna być wczoraj z nami, w domu - oznajmił z pretensją w
głosie chłopiec. Warga mu zadrżała, oczy się zaszkliły.
- Chodź. Ona na ciebie czeka.
Drake wysunął się na zewnątrz i otrzepał z piachu. Po chwili spod
skały wyłonił się Joe. Z całej siły objął brata w pasie. Zaskoczył - i
wzruszył - Drake'a ten prosty gest. W sumie niewiele czasu spędzał ze
swoim młodszym rodzeństwem, ale i z Joem, i z Teddym czuł bliską
więź. Było mu ich żal. Miał wrażenie, może mylne, ale chyba nie, że
jego własne dzieciństwo było znacznie szczęśliwsze i weselsze. Wiele
zmieniło się w ciągu ostatnich dziesięciu lat.
Wrócili razem do domu. Meredith chwyciła Joego w ramiona;
całowała go, tuliła do siebie, płakała. Drake z zafascynowaniem, lecz i
pewną dozą cynizmu obserwował scenę powitania matki - jeśli
Meredith faktycznie była ich matką - z synem. Przy okazji musi
spytać Mayę, czy czytała coś na temat ludzi cierpiących na
rozdwojenie osobowości. Z drugiej strony może powinien uwierzyć w
wersję głoszoną najpierw przez Emily, a teraz również i przez Randa,
o siostrach bliźniaczkach. W wersję, która wydawała mu się coraz
bardziej prawdopodobna.
Kiedy Meredith wreszcie go puściła, Joe podszedł do Mai.
- Przepraszam - odezwał się zawstydzony.
Odgarnęła mu włosy z czoła.
- Przeprosiny należą się rodzicom - poinstruowała delikatnie
chłopca. - Bardzo się denerwowali.
Joe posłusznie obrócił się twarzą do ojca i matki. Widząc to,
Drake uśmiechnął się pod nosem. Mimo różnych zawirowań i
przeciwności losu, ci dwaj, Joe i Teddy, jeszcze wyrosną na ludzi. A
wszystko dzięki Mai, dobrej, uczciwej, kochającej Mai, do której
mieli pełne zaufanie.
Nagle poczuł straszliwą pustkę. Maya. Będzie mu jej brakowało...
- Mamo, tato, bardzo was przepraszam za to, co zrobiłem -
powiedział Joe Junior.
- No, ja myślę! - oznajmiła gniewnie Meredith. - Zachowałeś się
jak głupi, nieodpowiedzialny szczeniak. Myśmy tu umierali z
niepokoju, a ty...
- Przypuszczam, że Joe to wszystko wie, Meredith - rzekł Joe
Senior, po czym zwrócił się do syna: - Wykąp się, chłopcze, a potem
poproś Inez o coś do jedzenia. Po lunchu podrzucę cię do szkoły.
Chłopiec wybiegł z pokoju. Maya pośpieszyła za nim.
- Pomogę mu.
Drake odprowadził ją wzrokiem. Nie dziwił się, że wolała odejść.
Meredith potrafiła być bardzo nieprzyjemna.
- Mam wiadomość od Thaddeusa Lawa... - kontynuował Joe
Senior, obejmując spojrzeniem zarówno żonę, jak i starszego syna.
- Jaką? - spytała Meredith. - Na temat Patsy?
Joe skinął głową.
- Przed laty w klinice wybuchł pożar. Wzniecił go jeden z
pacjentów. Spaliły się wszystkie dokumenty. Obecny szef kliniki nie
znał Patsy, ale uważa, że list, który ci przysłano w sprawie jej śmierci,
jest autentyczny. Musimy więc faktycznie przyjąć, że Patsy nie żyje, a
jej prochy zostały rozrzucone nad Pacyfikiem.
- Chyba nie sądzisz, że sfingowała własną śmierć! - oznajmiła z
oburzeniem Meredith.
Drake nie spuszczał wzroku z twarzy matki. Była spięta. Jej oczy,
które były tego samego koloru i kształtu co jego własne, błyszczały
gorączkowo. Dawno temu współpracował z człowiekiem, który
rozbrajał bomby. Facet był uosobieniem spokoju i opanowania.
Któregoś dnia ten zawsze spokojny i opanowany człowiek nie
wytrzymał; zagroził, że wszystkich w stołówce wysadzi w powietrze.
Na szczęście jakoś udało się go wyprowadzić. Z ludzką psychiką
czasem dzieją się dziwne rzeczy.
- Niczego takiego nie sugeruję - powiedział Joe. - Chodzi mi
jedynie o to, że jeśli Patsy nie żyje, sprawy się nieco komplikują.
- Nic się nie komplikuje! Niech się policja od nas odczepi! Wtedy
wszystko wróci do normy!
Z rękami zaciśniętymi w pięści maszerowała tam i z powrotem po
pokoju. Drake westchnął. Nie rozumiał tej kobiety. Kiedyś przed laty
była czułą, troskliwą matką, a dziś... Nie wątpił, że autentycznie
cieszyła się, kiedy odnalazł Joego i przyprowadził go do domu, ale
całe jej późniejsze zachowanie...
- Dwie strzelaniny i porwanie nazywasz normą? - spytał
ironicznie Joe.
Meredith prychnęła ze zniecierpliwieniem i opuściła salon.
Odgłos jej kroków niósł się kilkanaście sekund, po czym nastąpiło
głośne trzaśnięcie drzwiami. Joe Senior wpatrywał się smętnie w
okno. Drake zastanawiał się, co ma zrobić: czy dyskretnie się
wycofać, czy zagaić rozmowę.
- Dziękuję, że odnalazłeś małego.
- Okazało się to dziecinnie proste. Wystarczyło zastosować się do
wskazówek Mai.
Joe uśmiechnął się.
- Dziewczyna świetnie sobie radzi z dziećmi. A jak jej poszło na
egzaminie?
- Myślę, że zdała na piątkę. Ale jak zwykle była potwornie
zdenerwowana.
- Rozmawialiście o przyszłości? - spytał ojciec.
- Trochę. Mam nadzieję, że dojdziemy do porozumienia.
- Rodzina to ważna i pożyteczna rzecz. U boku żony mąż
przeżywa swoje najszczęśliwsze lata.
- Lub najsmutniejsze, jeśli małżeństwo nie należy do udanych.
Popatrzyli sobie w oczy.
- Tak - przyznał Joe. - Wtedy życie zamienia się w piekło.
Patsy odpięła brylantowe kolczyki i wrzuciwszy je do szkatułki -
do szkatułki należącej do Meredith - zatrzasnęła wieczko.
Nienawidziła tego życia: Joego, domu tak daleko od miasta i jego
atrakcji, gospodyni i jej wszystkowidzących oczu. Nie rozumiała, jak
Meredith mogła tu wytrzymać. No ale poczciwa, powszechnie lubiana
Meredith pewnie była zachwycona takim życiem.
Siedząc przy biurku, Patsy zerknęła na piętrzące się rachunki.
Miała więcej wydatków, niż się Joemu śniło. Detektywi nie pracują za
darmo, a ona musiała wynająć kilku: Silasa Pike'a, który obiecał
załatwić Emily, drugiego, który poszukiwał prawdziwej Meredith
Colton, oraz trzeciego, który miał odnaleźć jej ukochaną córkę Jewell.
Jewell, którą Ellis Mayfair zabrał, kiedy ona, Patsy Portman, spała po
porodzie. Drań nie chciał powiedzieć, gdzie ukrył maleństwo, dlatego
musiała go zabić.
Głupi Pike. Kosztował ją majątek. Może zdołałaby wydusić
więcej forsy z Grahama? Pewnie nie. Szkoda, że pieniądze zapłacone
porywaczom są znakowane, czyli całkiem bezużyteczne. Nie mogła
ryzykować, bo jeszcze się wszystko wyda. Przez moment uderzała
paznokciami o blat biurka, po czym skrzywiła się z niesmakiem.
Psiakrew! Musi jechać do San Francisco. Paznokcie i włosy miała w
opłakanym stanie, a w pobliskim Prosperino nie było ani jednej
kompetentnej fryzjerki czy kosmetyczki.
Kiedy odnajdzie córkę, wtedy wszyscy, ona, Jewell, Teddy i Joe
Junior, przeprowadzą się do Los Angeles. Tak, jak tylko odziedziczy
fortunę Joego Seniora... Nie zmienił testamentu. Nie miała co do tego
żadnych wątpliwości.
I dobrze. Niechby tylko spróbował! Potrzebowała pieniędzy, żeby
zapewnić swoim dzieciom dostatnie życie. Jej maleństwa! Kochały ją.
Dzieci zawsze kochają matkę. Nawet bachory Meredith kochały ją,
jakby to ona wydała je na świat.
Parsknęła śmiechem. Ale jest sprytna! Wszystkich nabrała.
Jednakże coraz trudniej radziła sobie z Joem. Urodzenie
Teddy'ego było błędem. Ale skąd mogła wiedzieć, że po
zachorowaniu na świnkę Joe stał się bezpłodny? Z drugiej strony,
dzięki Teddy'emu miała haka na Grahama, więc może dobrze się
stało, że zaszła wtedy w ciążę.
Cierpliwości, pocieszała się. Już niedługo wszystko się skończy.
Z korzyścią dla niej. Najpierw tylko Pike musi załatwić Emily, a Joe
odstawić kitę. Niczego więcej jej nie trzeba. Z fortuną Coltonów,
otoczona trójką kochających dzieci, będzie najszczęśliwszą kobietą na
świecie. Zamknęła oczy i oddała się marzeniom.
Drake chodził bez celu po ciemnym polu. Od rana atmosfera w
domu była napięta. Wieczorem podczas kolacji rodzice nie odezwali
się do siebie słowem. Maya kolację zjadła z chłopcami w swoim
pokoju. Drake postanowił się jej nie narzucać. Towarzyszył przy stole
rodzicom, potem wyszedł na dwór, żeby udać się na długi spacer. Nie
mógł wytrzymać w domu.
Przystanął na widok majaczących zarysów wiejskiego kościółka,
do którego uczęszczał przed laty. Pod wpływem impulsu skręcił w
jego stronę. Na tyłach budynku zobaczył nieduży cmentarz.
Pchnąwszy starą żelazną bramę, wszedł do środka. Serce biło mu
mocno. Nie zatrzymując się, minął stare groby i dotarł do nowszej
części ciągnącej się wzdłuż szosy.
Nie był tu od lat. Kiedyś przychodził z matką w każdą rocznicę
śmierci brata, by położyć kwiaty na jego grobie. „Michael Colton.
Ukochany syn i brat". Słowo „brat" zostało dodane specjalnie dla
niego. On wiedział, jak bardzo go kochałeś, powtarzała mu matka.
„Uważaj, Michael!" Krzyknął za późno. Nie zdołał w porę ostrzec
swego brata. A żadne prośby czy modlitwy nie zdołały tchnąć życia w
jego leżące na ziemi bezwładne ciało.
Usiadł na zimnej, wilgotnej ławce i oparłszy łokcie o uda,
wpatrywał się w nagrobek. Jakaś cząstka jego samego też tu była
pochowana, razem z bratem, za którym wciąż tęsknił.
- Michael - szepnął. - Zostanę ojcem.
Nie miał pojęcia, dlaczego to powiedział. Czuł wewnętrzną
potrzebę podzielenia się z bratem wiadomością, ale nie o to chodziło.
Po prostu musiał zrozumieć pewne rzeczy, znaleźć odpowiedzi na
kilka pytań.
- Pamiętasz Mayę? - kontynuował. - Miała osiem lat, kiedy
zginąłeś.
Gdyby żył dzisiaj, czy kochałby ją? Tak jak on, Drake, ją kocha?
- Kocham ją - szepnął.
To wyznanie sprawiło mu ból. Jeszcze bardziej bolała go
świadomość, że jego uczucie jest odwzajemnione. Nie zasługiwał na
miłość. Dlatego osiem miesięcy temu uciekł. Inez ma rację. Brakuje
mu odwagi.
Miłość wiąże się z ryzykiem, ale przekonał się, że znacznie
łatwiej mu jest narażać życie niż serce. Jakiż bywa pożytek z miłości?
- usłyszał wewnętrzny glos i znów poczuł wyrzuty sumienia. Czy
miłość potrafi uchronić człowieka przed rozpędzonym samochodem?
Czy obroni go przed niespodziewanymi zrządzeniami losu? Czy
zatem nie byłoby lepiej dla Mai i Marissy, aby trzymał się od nich na
dystans?
Znad wody wiał zimny wiatr. Kołysząc gałęziami drzew, smętnie
zawodził. Drake miał ochotę mu zawtórować.
- Ona mi jest potrzebna - wyznał cicho. - Bez niej życie nie ma
sensu.
Starał się być obiektywny, nie myśleć o sobie. Dotychczas
zachowywał się samolubnie, nie zastanawiał nad tym, co ona czuje.
Ponownie przeszył go ból. O ileż byłoby prościej, gdyby nie trzymał
jej w ramionach, nie pieścił, nie gładził po brzuchu...
Wspomnienia napierały coraz mocniej, szukały dla siebie miejsca
w jego sercu, spychały w odległy kąt wspomnienia dawniejsze. Nagle
zrozumiał, że jeśli zaprzepaści szansę, druga może się nie pojawić.
Samotności, która stale mu towarzyszyła, już nikt nigdy nie zapełni.
Sfrustrowany, przerażony, bezsilny, nie mogąc sobie poradzić ani
z przeszłością, ani z przyszłością, wstał z ławki i ruszył z powrotem
do domu. Wpadł do kuchni zdyszany, jakby uciekał przed sforą
piekielnych bestii. Lub własnych myśli, co na jedno wychodziło.
- Napijesz się ciepłego mleka? - spytała Inez. - Właśnie
podgrzewam dla Mai. Pali się u niej światło. Pewnie biedaczka nie
może zasnąć. Marco też cierpi na bezsenność. Szklanka mleka zawsze
pomaga.
Mąż Inez należał do najbardziej pogodnych, cierpliwych ludzi,
jakich Drake kiedykolwiek spotkał w życiu.
- A jakież to on może przeżywać rozterki duchowe? - zdumiał się.
- Nie znam drugiej tak dobrej i niewinnej osoby, jak on. No, może
jedną znam - dodał, myśląc o Mai.
Uśmiechając się pod nosem, gospodyni nalała mleka do szklanki i
postawiła ją koło Drake'a.
- Kto jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci kamieniem -
powiedziała cicho. - Wszyscy mamy wady i słabości. Ale trzeba
nauczyć się przebaczać sobie. Jest to jedna z najtrudniejszych rzeczy
na świecie. Drugą najtrudniejszą jest uwolnienie się od przeszłości.
Odgarnęła mu włosy z czoła, tak jak wcześniej Maya odgarnęła
włosy z czoła Joego Juniora. Drake przełknął ślinę, po czym podniósł
do ust szklankę.
- A jeśli przeszłość tkwi w tobie? Jeżeli nie puszcza, nie chce
odpłynąć?
Gospodyni potrząsnęła głową.
- Sami dokonujemy wyboru. W każdej sekundzie naszego życia.
Wybieramy ścieżki, którymi podążamy. Problem w tym, aby mądrze
wybierać. - Nalała drugą szklankę mleka. - Zaniesiesz to Mai?
Był wzruszony dobrocią Inez, jej rozsądkiem i zaufaniem, jakim
go darzyła. Chociaż wiedziała, że Maya nosi w łonie jego dziecko,
nigdy nie czyniła mu żadnych wyrzutów. Ani ona, ani Marco.
Wierzyli, że nie skrzywdzi ich córki.
Zaufanie... Dziwna to rzecz. Michael ruszył za nim na rowerze,
wierząc, że bezpiecznie dotrą do celu. Maya kochała się z nim,
wierząc, że wszystko będzie dobrze. I co? Dokąd ich to zaprowadziło?
Wybór. Bardziej lub mniej słuszny.
Podniósł ze stołu szklankę z mlekiem. Wiedział, co musi zrobić.
Ale czy zdoła przekonać Mayę, że tak będzie najlepiej?
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Jęcząc cicho, niemal zgięła się wpół. Aż pociemniało jej przed
oczami. Nie zważając na dyskomfort matki, dziecko bez przerwy
wierciło się i wykonywało nowe ewolucje, po których ból narastał.
Termin porodu był wyznaczony na dziesiątego marca, ale
podejrzewała, że tak długo nie dotrwa.
- O Jezu!
Wciągnęła gwałtownie powietrze, czując, jak mała piąstka z całej
siły wali ją w krzyż. Zaczęła masować obolałe miejsce. Nic nie
pomagało.
Puk, puk.
Skrzywiła się. Dochodziła północ. Tylko jedna osoba pukałaby do
drzwi o tak późnej porze. Dziecko cofnęło piąstkę; ból nieco zelżał.
- Mayu?
- Wejdź - powiedziała zrezygnowanym tonem.
Może dłonie Drake'a znów dokonają cudu, może sprawcą, że ból
całkiem minie, bała się jednak, że w tym momencie nie zdzierży
silnego zapachu końskiej maści.
- Twoja mama prosiła, żebym ci to przyniósł - oznajmił, podając
jej szklankę.
Pociągnąwszy łyk, usiadła w fotelu bujanym. Ręka lekko jej
drżała.
- Dzięki.
Nie spuszczając z Mai wzroku, wysunął krzesło sprzed biurka i
usiadł na nim okrakiem. Nie uśmiechnęła się; nawet nie miała siły
udawać, że dobrze się czuje.
- Co się dzieje?
Potrząsnęła głową, że nic i ponownie zbliżyła szklankę do ust.
Zdaniem matki, ciepłe mleko było lekiem nie tylko na bezsenność, ale
na wszystkie bolączki świata. Zanim jeszcze wypiła łyk, znów targnął
nią ból. Odstawiwszy na bok szklankę, pochyliła się, chcąc choć
trochę sobie ulżyć. Spomiędzy jej zaciśniętych zębów wydobył się
stłumiony jęk. Ustał, gdy wstrzymała oddech.
- Mayu? - Drake poderwał się na równe nogi i delikatnie ujął ją za
ramię. - Co się dzieje?
- Nic. Puść - wyszeptała z trudem.
Ucisk przybierał na sile, rozsadzał ją od wewnątrz.
- Dziecko? - Kucnął przed nią. - Poród się zaczyna?
- Za wcześnie - wydusiła. Nagle ból ustąpił. Wciągnęła powietrze,
raz, drugi, trzeci. Oddychała głęboko, korzystając z tego, że przez
chwilę nic jej nie dolega. - Jest jeszcze za wcześnie na poród -
wyjaśniła. - Do wyznaczonego terminu zostały mi dwadzieścia cztery
dni.
Drake wyszczerzył zęby.
- Z tego, co wiem, dzieci nie zawsze przestrzegają terminów.
- Już raz coś takiego przeżyłam. A przynajmniej coś w miarę
podobnego - poprawiła się, bo poprzednim razem ból był znacznie
słabszy. - To fałszywy alarm.
- Aha. - Drake usiadł z powrotem na krześle. - Mogę ci jakoś
pomóc? Może zrobić ci masaż?
- Dzięki, ale dziś nie mam ochoty.
Czuła się dziwnie niespokojna. Korciło ją, by wstać, pokręcić się
po pokoju. Zamiast tego wypiła pół szklanki mleka. W przeszłości
mleko zawsze działało na nią kojąco. Z sykiem wciągnęła powietrze.
Znów przeszył ją ból, umiejscowiony niżej niż poprzedni i znacznie
bardziej intensywny. Miała wrażenie, jakby ten ucisk, który rozsadzał
ją od środka, z każdą sekundą stawał się mocniejszy.
Drake przysiadł na podłodze i chwycił Mayę za ręce.
- Trzymaj się mnie.
Skinęła głową. Nie była w stanie nic powiedzieć. Ból przeszywał
ją na wskroś. Zamknąwszy oczy, z całej siły ściskała dłoń Drake'a.
- Uff!
Wszystko znów wróciło do normy. Koszmar się skończył.
Odchyliła się w fotelu i przez moment dyszała z wysiłku. Twarz miała
zlaną potem.
- Jakie to dziwne - szepnęła.
- Poczekaj.
Poczuła, jak Drake uwalnia rękę z jej uścisku. Chwilę później
otworzył drzwi łazienki, odkręcił kran. Nim się zorientowała, co
zamierza, był już z powrotem. Przyciskał jej do czoła chłodny,
wilgotny ręcznik, ocierał pot z twarzy. Zabrawszy mu ręcznik,
przetarła sobie szyję i kark.
- Ile czasu może trwać taki fałszywy alarm? - spytał Drake,
przysuwając bliżej krzesło.
- Nie mam pojęcia - przyznała.
Siedziała spięta, jakby na coś czekała. Czas mijał. Minuta, dwie,
trzy, cztery, pięć... Kolejne skurcze. Pochyliła się, obiema rękami
ściskając wilgotny ręcznik.
- Spokojnie, maleńka - szepnął Drake. - Spokojnie...
- Boże, jak to boli.
Dyszała ciężko, jęczała, kołysała się w przód i w tył, modląc się w
duchu o chwilę wytchnienia.
- Drake...
- Słucham?
- Czy mógłbyś... pójść po moją mamę?
- Oczywiście. Za momencik. Jak tylko skończą się skurcze.
Zabrawszy Mai ręcznik, wytarł jej czoło, a potem własne.
- Myślisz, że to już? - spytał, kiedy znów mogła normalnie
oddychać.
Była blada i wyczerpana. Ogarnęła go trwoga. Wykonywał różne
niebezpieczne rzeczy w swoim życiu, ale w sprawach porodu czuł się
całkiem niekompetentny. Bał się zostawić Mayę, a zarazem bał się
zostać z nią sam na sam.
- Może powinienem wezwać pogotowie...?
- Nie. Sprowadź moją mamę. Proszę cię. - Popatrzyła na niego
błagalnie. - Ojej! - Ponownie syknęła z bólu. Pochyliwszy się do
przodu, objęła rękami kolana.
Drake wybiegł z pokoju, dopadł do drzwi frontowych i ile sił w
nogach pognał w stronę niedużego domku, w którym mieszkała
gospodyni z mężem. W połowie drogi uzmysłowił sobie, że powinien
był skorzystać z telefonu. Przeklinając pod nosem, przyśpieszył
kroku. Dotarłszy na miejsce, zaczął walić pięścią w drzwi i wydzierać
się na całe gardło.
Wewnątrz zapaliło się światło. Po chwili w progu domu stanęli
małżonkowie Ramirez, Marco ze strzelbą w dłoni. Drake wcale się nie
zdziwił na widok broni. Postąpiłby tak samo, gdyby w środku nocy
jakiś szaleniec wydzierał się pod jego domem.
- Maya? - spytała natychmiast Inez.
Drake skinął głową.
- Prosiła, żebyś przyszła. Ma skurcze, ale twierdzi, że to jeszcze
nie poród.
Gospodyni znikła wewnątrz. Marco odwiesił strzelbę.
- Nie sądziłem, że ta pukawka jeszcze działa - powiedział Drake.
- Bo nie działa. Chwyciłem ją, bo była pod ręką - wyjaśnił
ogrodnik, uśmiechając się z zażenowaniem. - Nie wiedziałem, kto się
tak dobija, więc... - Wzruszył ramionami.
- No tak. Przepraszam za hałas. Po prostu wystraszyłem się
Maya...
- Lepiej wróć do niej. Matka i ja zaraz przyjdziemy.
Drake'owi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Ile sił w
nogach pognał z powrotem do głównego budynku. W całym domu
paliły się dwa światła; jedno w kuchni, które zawsze zostawiano
włączone na noc, drugie w zachodnim skrzydle. Właśnie tam się
skierował.
Kiedy wpadł do sypialni, zobaczył, że Maya ma kolejne skurcze.
Stanął przed nią i ujął ją za ręce. Poczuł, jak wbija mu w dłoń
paznokcie.
Cierpiała, a on był sprawcą jej bólu. Nie potrafił pogodzić się z
tym faktem. Czuł się winny, a jednocześnie bezradny.
- Co mam robić? Jak ci ulżyć?
- Trzy...trzymaj mnie - wysapała.
Usłyszał pisk opon, a po chwili dochodzący z holu kobiecy głos.
Odetchnął z ulgą. Skurcze ustały, uścisk Mai zelżał.
Odsunął się na bok, robiąc miejsce dla Inez.
- La nińa? - spytała Inez.
- Si - odparła Maya. Najwyraźniej uwierzyła w to, że rodzi.
Marissa nie przejmowała się żadnymi terminami. Zamierzała
przyjść na świat właśnie dziś.
- Musimy cię zawieźć do szpitala - powiedziała Inez.
- Nie zdążymy, mamo. Już się zaczęło.
- Już? - przeraził się Drake. - Jesteś pewna?
- Tak. - Maya spojrzała na matkę. - Przepraszam...
- Nie masz za co - oznajmiła Inez. - Od początku świata kobiety
wydają na świat potomstwo. Drake, zadzwoń po pogotowie. Marco -
zwróciła się do męża, który stał w drzwiach. - W szafie w kuchni
znajdziesz żelazko. Przynieś je. Żar wysterylizuje prześcieradła.
Drake odwiesił słuchawkę.
- Co teraz? - spytał.
- Pomóż Mai przejść do łóżka - poleciła mu Inez. - Zdejmij jej
buty. Swoje też. Usiądź koło niej...
- Mamo! - oburzyła się ciężarna.
- Będzie ci wygodniej - wyjaśniła Inez. Pomogła córce położyć
się na łóżku, po czym kazała Drake'owi uklęknąć za nią. - Wysuń
ręce, żeby miała za bo chwycić.
Drake zajął pozycję u wezgłowia i oplótłszy Mayę ramionami,
delikatnie położył dłonie na jej brzuchu. I nagle ze zdumieniem
poczuł, jak coś przetacza się wewnątrz jej brzucha, coś jakby potężna
fala.
- Możesz sapać, ile chcesz - powiedziała Inez. - Sapać, dyszeć,
krzyczeć. To nic wstydliwego. Rodzenie dzieci to ciężka praca.
- Wiem - rzekła Maya, z trudem łapiąc oddech.
Słyszała, jak Drake dyszy. Opierała się o niego, a on swoimi
silnymi ramionami podtrzymywał ją w pozycji półsiedzącej.
- Świetnie ci idzie - pochwaliła córkę Inez. - Właśnie odeszły
wody. Już niedługo...
Maya poddała się; nie próbowała walczyć z bólem. Sapała,
zgrzytała zębami, jęczała; ilekroć trzeba było - parła.
Drake pomagał jej zarówno podczas skurczy, które coraz bardziej
przybierały na sile, jak i w przerwach, które trwały coraz krócej.
- Przyj, kochanie - zachęcała Inez. - Jeszcze trochę. Już widać
główkę.
Drake dyszał wraz z Mayą. Kiedy wstrzymywała oddech, on
również to robił, a kiedy parła, odruchowo także parł. Wspólnymi
siłami starali się wydać na świat swoje dziecko.
- A teraz mocno! - poleciła Inez.
Wreszcie Marissa wyśliznęła się z łona matki i wpadła prosto w
oczekujące ręce swej babci. Ręce na szczęście bardzo kompetentne. A
gdy z ust małej wydobył się krzyk, Drake odetchnął z ulgą.
- Udało nam się - szepnął do Mai, całując ją w spoconą skroń.
Na jej usta wypełzł triumfalny uśmiech.
- No, malutka... - Inez wytarła niemowlę ręcznikiem, po czym
podsunęła je Drake'owi - przywitaj się z tatusiem.
Usiadłszy na krawędzi łóżka, Drake wyciągnął ręce. Przez chwilę
tkwił bez ruchu, spoglądając w wielkie niebieskie oczy swojej córki.
Płacz nagle ustał. Dziewczynka wpatrywała się w twarz ojca.
- Jeszcze raz, kochanie - powiedziała Inez do Mai. - Trzeba
wydalić łożysko. A ty... - zwróciła się do Drake'a - może byś pohuśtał
maleństwo?
Drake przesiadł się na fotel bujany. Uprzątnąwszy ceratę i
ręczniki, Inez umyła Mayę i pomogła jej włożyć czystą koszulę.
Następnie uczesała córkę i odgarnęła jej włosy za uszy.
- Drake, przedstaw malutką jej matce. A potem... posiedzisz z nią,
żeby Maya mogła się zdrzemnąć?
Skinął głową i ponownie zajął miejsce na łóżku. Podając Mai
niemowlę, czuł dławiący ucisk w gardle. Marissa była taka
drobniutka, taka ufna!
Zaufanie. Tak łatwo było je zawieść. Przez ułamek sekundy
korciło go, by wybiec z pokoju, uciec od tych kobiet, ich wiary w to,
że życie jest piękne, że wszystko się dobrze ułoży, że jutro świat
wciąż będzie istniał.
Zdał sobie jednak sprawę, że nie ma dokąd uciec. Od dziesięciu
lat jeździ po różnych krajach i różnych kontynentach. Duchy
przeszłości wszędzie mu towarzyszą. Dokonywanie wyboru? Jakiego
wyboru? Wspomnienia go prześladowały. Nie potrafił ani uwolnić się
od przeszłości, ani jej zmienić.
Zaprowadziwszy porządek w sypialni, Inez skierowała się ku
drzwiom. W korytarzu zamieniła parę słów z mężem. Okazało się, że
Marco nie mógł znaleźć w kuchni żelazka. Inez poinformowała go, że
nie jest już ono potrzebne; mają wspaniałą wnuczkę. Tak, dopiero
jutro będzie ją mógł zobaczyć. W miarę jak oddalali się korytarzem,
ich głosy stawały się coraz cichsze.
Maya uniosła ręcznik, odkrywając nagie ciałko.
- Drake, podaj mi pieluchę. Leżą w dolnej szufladzie. -
Westchnęła błogo. - Boże, jaka ona śliczna.
Skinął głową. Z dumą, a zarazem pokorą patrzył na swoją malutką
córeczkę, jakby nie dowierzał, że on, Drake Colton, mógł stworzyć
coś tak niezwykłego. Maya założyła małej pieluszkę, potem on ubrał
Marissę w śpioszki. Ruchy miał niezdarne, ale maleństwu to nie
przeszkadzało.
- Nasza córeczka - rzekł wzruszony, patrząc Mai w oczy.
Maya wzięła głęboki oddech.
- Tak, nasza - szepnęła w końcu, po raz pierwszy przyznając, że to
on jest ojcem. - Drake, w szafie stoi kosz. Gdybyś mógł go wyjąć.
Malutka chyba zasnęła.
Postawił kosz przy łóżku. Maya ułożyła w nim dziecko, przykryła
je różowo-białym kocykiem, a na wierzchu położyła kołderkę w
różyczki.
- Ta mała istotka.... to prawdziwy cud - powiedział Drake głosem
ochrypłym ze wzruszenia.
Maya uśmiechnęła się zadowolona. Zdławiwszy ziewnięcie,
oparła się o poduszkę. Przez chwilę obserwował ją w milczeniu;
wiedział, że jest zmęczona i potrzebuje snu.
- Poślubisz mnie? - spytał cicho, gładząc ją lekko po policzku.
Już prawie zasypiała.
- Dla dobra dziecka? - spytała, otwierając oczy.
- Dla dobra nas wszystkich - odparł. - Razem stworzyliśmy nowe
życie. Ona... Marissa potrzebuje nas oboje. I ja was obie potrzebuję.
Cisza, jaka zapanowała w pokoju, zdawała się ciągnąć w
nieskończoność. Wreszcie Maya pokiwała wolno głową.
- Może masz rację - szepnęła.
- Na pewno. Wierz mi, tak będzie najlepiej. Dla naszej córki. I dla
nas.
Przysiągł sobie w duchu, że będzie najwspanialszym ojcem i
mężem na świecie. Wynagrodzi Mai to, że opuścił ją, kiedy go
najbardziej potrzebowała.
- Musimy się zastanowić - rzekła. - Może rano dojdziemy do
innych wniosków...
Widząc wyraz zatroskania w jej pięknych piwnych oczach, nie
nalegał na definitywną odpowiedź. Po prostu uniósł jej dłoń do ust i
złożył na niej pocałunek.
- Zobaczysz, wszystko będzie dobrze. A teraz śpij. Nasza córka
potrzebuje wypoczętej mamy.
Usiadł w fotelu bujanym. Z nogami opartymi o łóżko, przez kilka
minut obserwował dwie śpiące postaci. W jego sercu zagościła
błogość, jakiej nie czuł od lat. Wiedział, że wraz z pojawieniem się
Marissy całe jego życie ulegnie zmianie.
W oddali rozległo się wycie karetki. Ze snu wyrwał Mayę obcy
dźwięk. Natychmiast zorientowała się, skąd pochodzi. Dziecko!
Uśmiechając się do niej czule, Drake wyjął niemowlę z łóżeczka.
- Dzień dobry, mamusiu - powiedział wesoło. - Zdaje się, że nasza
córka jest bardzo głodna. Pielęgniarka przyniosła jej butelkę z ciepłą
wodą, ale maleństwo wyraźnie liczy na coś innego. Widać, że ma
charakterek.
- Czy...?
- Nie martw się. Wszystko w porządku. Chcesz się najpierw
umyć?
Skinąwszy głową, wstała z łóżka i podreptała do łazienki. Umyła
się pośpiesznie. Kiedy wróciła do pokoju, Drake chodził od drzwi do
okna, tuląc do piersi płaczącą kruszynę.
Od kilku godzin przebywali w szpitalu, w wygodnym
jednoosobowym pokoju. Od razu po przyjeździe matka i córka zostały
zbadane przez lekarza. Obie znajdowały się w doskonałym stanie.
Maya usiadła wygodnie w fotelu i wyciągnęła ręce. Kiedy Drake
podał jej zawiniątko, rozpięła bluzkę, stanik, po czym - tak jak ją
uczono - potarła delikatnie brodawką o buzię maleństwa. Marissa,
wydając śmieszne dźwięki, poruszała komicznie głową, szukając
źródła pokarmu.
Drake zaśmiał się.
- Trzeba się najpierw przyssać - poradził córce.
Po chwili Marissa odgadła, o co chodzi, i zaczęła ssać tak
łapczywie, jakby od dawna nic nie jadła.
- No! - mruknął z satysfakcją jej ojciec.
Maya odprężyła się. Pierwsze doświadczenie z karmieniem miała
za sobą; wcale nie okazało się tak trudne, jak się obawiała. Kiedy
dziecko zasnęło najedzone, Drake też postanowił coś zjeść. Zostawił
mamę z córką w pokoju, a sam udał się do bufetu. Pół godziny później
był z powrotem u Mai.
Jakiś czas później zajrzała do nich pielęgniarka.
- Jaka piękna dziewczynka! Trzy kilo wagi, czterdzieści osiem
centymetrów wzrostu... Jadła już?
- Tak - odparł Drake.
Kobieta popatrzyła na świeżo upieczonych rodziców i skinęła z
powagą głową. Zmierzyła Mai temperaturę, ciśnienie, obejrzała
dziecko, zapisała wyniki. Godzinę po niej zjawił się lekarz.
- Co? Nie mogłyśmy się doczekać rozwiązania? - Uśmiechnął się
do Mai, po czym zerknął na Drake’a. - Cześć, Drake. Wciąż służysz w
siłach specjalnych?
- Na razie jeszcze tak.
Drake zauważył zdziwione spojrzenie Mai, ale nie było to
odpowiednie miejsce ani pora, aby tłumaczyć jej, do jakich doszedł w
nocy wniosków.
Zbadawszy matkę i dziecko, lekarz poinformował Mayę, że obie
mogą wracać do domu.
- Musimy tylko wypełnić formularze... - W puste rubryki wpisał
datę urodzin, wagę i wzrost dziecka. - Jak się mała będzie nazywać?
- Marissa Joy... - zaczęła Maya, po czym urwała.
- Colton - dokończył Drake. - Marissa Joy Colton.
Na twarzy Mai zakwitł rumieniec, Drake zaś poczuł, jak rozsadza
go duma. Marissa. Jego dziecko. Jego córka. On i Maya dali jej życie.
Wkrótce po dwunastej opuścili szpital. W drodze do domu Drake
przystanął w pobliskiej kawiarence.
- Dwie zupy, dwie sałatki i dwa kawałki szarlotki - poprosił,
pamiętając, że właśnie to Maya zamówiła, kiedy byli tu ostatnim
razem. - Aha, i jeszcze dwie szklanki mleka.
- Mayu, to twoje dziecko? - spytała kelnerka, kiedy postawił kosz
z niemowlęciem na krześle.
- Moje.
- Ojej! Mogę zobaczyć?
- Tak, ale nie podnoś jej. Jest jeszcze za mała, aby brać ją na ręce.
- Oczywiście. Margaret! Chodź zobacz córeczkę Mai! - zawołała
do innej kobiety, która wyszła z kuchni, wycierając ściereczką białe
od mąki ręce. - Jak ma na imię?
- Marissa Joy.
- Ale śliczniutka! - zapiała starsza z kelnerek, zaglądając do
kosza. - I jaka malutka... Kiedy się urodziła?
- Mniej więcej dwanaście godzin temu - odpowiedział Drake. Nie
potrafił ukryć dumy w głosie.
Kobieta wbiła wzrok w towarzysza Mai.
- Drake Colton, prawda?
- Tak.
Zmrużywszy oczy, przyjrzała mu się dokładnie, po czym
przeniosła wzrok na dziecko. Czekał na kolejne pytanie, ona jednak
pokiwała głową i uśmiechnęła się znacząco, jakby dokonała wielkiego
odkrycia.
Maya ponownie zarumieniła się po czubki uszu. Drake mrugnął
do niej porozumiewawczo. Gdyby nie była taka uparta, już kilka dni
temu mogliby wziąć ślub. Właściwie to czuł się żonaty. Bądź co bądź
był ojcem Marissy, a z Mayą musiał jedynie sformalizować związek.
Zamierzał przekonać ją, aby zrobić to jak najszybciej.
- Przyjechałem do domu, żeby powitać córkę - oznajmił. Zależało
mu na tym, aby nie było żadnych wątpliwości, czyim Marissa jest
dzieckiem. - I żeby ożenić się z jej mamą.
Obie kelnerki wytrzeszczyły oczy. Zadowolony z siebie,
uśmiechnął się szeroko, po czym zerknął na Mayę. Siedziała
zamyślona. Czyżby była smutna? A przecież tak bardzo pragnął jej
szczęścia.
- O czym dumasz? - spytał, kiedy znów jechali samochodem.
- O tobie - przyznała po chwili. - W szpitalu, kiedy lekarz spytał,
czy wciąż służysz w siłach specjalnych, odpowiedziałeś: „Na razie
jeszcze tak". Jak mam to rozumieć?
- Po zakończeniu służby chcę zrezygnować z wojska.
- Nie wierzę!
- Ależ tak. - Uśmiechnął się, rozbawiony jej reakcją. - Jako
człowiek żonaty chcę znaleźć pracę, która pozwoli mi spędzać
wieczory z rodziną.
- Nie wierzę - powtórzyła, kręcąc głową. - To ci się nigdy nie uda.
- W jej głosie pobrzmiewała nuta paniki.
- Oczywiście, że się uda. - Nie umiał odgadnąć, co ją tak
przeraziło. - Nie martw się. Nie zostaniemy bez grosza przy duszy.
Pewna firma w Dolinie Krzemowej wielokrotnie zwracała się do mnie
z propozycją...
- Nie! - zawołała Maya. - Nie wyjdę za ciebie. Nie chcę w ten
sposób!
- Dlaczego? - Z trudem panował nad emocjami.
- Bo mnie znienawidzisz. Będziesz nieszczęśliwy. I ja też.
Wreszcie zrozumiał, o co chodzi: pomysł poślubienia go był dla
Mai wstrętny. A zatem mylił się. Może go pożądała, ale nie kochała.
Łączyła ich namiętność, lecz nie miłość.
Zaskoczony tym odkryciem, przez resztę drogi nie odezwał się
słowem. Przyszłość jawiła mu się ponuro. Samotność już go nie
pociągała. Ale pewnie na nią zasłużył.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
- Jest tak piękna jak jej mama - oznajmił Joe Colton.
Trzymając swą trzydniową wnuczkę w ramionach, usiadł w fotelu
naprzeciwko Sophie, która też wkrótce miała urodzić dziecko.
Marissa, która pojawiła się trzy tygodnie przed czasem, była pierwszą
przedstawicielką najmłodszego pokolenia Coltonów. A właściwie
pierwszą, w której żyłach płynęła krew Coltonów. Poza nią był
jeszcze Maks, syn Lucy, żony Randa.
- Wnuki... - kontynuował po chwili senior rodu. - Swoim
widokiem niech cieszą nasze oczy i radują nasze serca. Niech rosną
duże, zdrowe, piękne i szczęśliwe.
W oku starszego pana zakręciła się łza. Zerkając na zaokrąglony
brzuch Sophie, Maya uświadomiła sobie, że w czerwcu ubiegłego
roku na ranczu rozkwitała miłość; ona zaszła w ciążę z Drakiem, zaś
najstarsza córka Coltonów - z Riverem Jamesem, ich przybranym
synem. Wielokrotnie marzyła o tym, by zaprzyjaźnić się z Sophie,
ale... Jakoś nie było to łatwe, zwłaszcza odkąd Meredith zatrudniła ją
do opieki nad dwójką najmłodszych Coltonów. Miała być służącą, a
nie towarzyszką zabaw jej córek.
Od małego natomiast uwielbiała Drake'a. Później, kiedy miała
siedemnaście lat, a on przyjechał do domu podczas przerwy
międzysemestralnej, nagle zaiskrzyło między nimi. Ponownie
zaiskrzyło latem ubiegłego roku. Wróciła myślami do letnich
miesięcy. Wtedy po raz pierwszy w życiu tak naprawdę się zakochała.
I wtedy na przyjęciu urodzinowym ktoś usiłował zastrzelić Joego.
A teraz... teraz ona, Maya Ramirez, córka gospodyni i ogrodnika,
jest matką pierwszej wnuczki w rodzinie Coltonów. Wczoraj Marissa
smacznie spala w ramionach jednych dziadków, dziś w ramionach
drugiego dziadka - dziadka Joego. Siedzieli w oranżerii, gdzie było
ciepło i pogodnie, mimo że lutowe słońce z trudem przebijało się
przez zawieszone nad Pacyfikiem chmury. W nocy spodziewano się
opadów deszczu.
Drake z Riverem przeszli do stajni obejrzeć chorego konia,
którego przypuszczalnie trzeba będzie uśpić. Życie i śmierć,
pomyślała Maya. Ktoś się rodzi, ktoś umiera. Ogarnął ją smutek.
- Owszem, niech nas radują. - Sophie roześmiała się wesoło. - Ale
czy muszą nas tak strasznie kopać? Dlaczego ona to robi?
- Ty z kolei płakałaś nocami - poinformował ją ojciec. - Twoja
mama i ja ciągle chodziliśmy niewyspani.
Maya zamknęła oczy. Zazdrościła Sophie i Riverowi. Kilka
miesięcy ternu wzięli ślub; byli zakochani i razem snuli plany na
przyszłość. Zaś ona i Drake!.. Po powrocie ze szpitala, spięci i źli,
rozeszli się do swoich pokoi. On nalegał na małżeństwo, ale przecież
wcale tego nie chciał; robił to wyłącznie z poczucia obowiązku.
Dlatego odrzuciła jego ofertę.
Zamiast wspólnie planować przyszłość, sam uznał, co będzie dla
nich najlepsze. Niczego z nią nie konsultował. Po prostu podjął
decyzję, a następnie powiadomił ją, co zamierza uczynić. Była
oburzona. Nie tak powinien wyglądać układ partnerski. Małżeństwo to
sztuka kompromisu. Nikt nie powinien poświęcać wszystkiego dla
drugiej osoby. Owszem, należy dawać, ale i brać. Tego Drake
najwyraźniej nie rozumiał.
Westchnęła głośno.
- Jesteś zmęczona? - spytał Joe. - Wyciągnij się i zdrzemnij. Ja się
małą zajmę.
- Korzystaj, Mayu, póki możesz - poradziła jej Sophie. - I
pamiętaj: im większe dziecko, tym większe problemy. River już teraz
martwi się o takie rzeczy jak randki i późne powroty do domu...
Joe z Maya wybuchnęli śmiechem. W tej samej chwili w
drzwiach ukazał się Drake z Riverem.
- Co was tak rozbawiło? - spytał Drake, siadając koło Mai.
- Zastanawiałyśmy się, do której naszym córkom wolno będzie
przebywać poza domem, kiedy już zaczną chodzić na randki - odparła
Sophie.
- Marissa na pewno nie będzie chodziła na żadne randki, dopóki
nie skończy dwudziestu jeden lat - powiedział Drake, wywołując
kolejną salwę śmiechu.
- Słusznie - poparł go River. - Oszalałbym, gdyby moja córka
włóczyła się po nocy z facetem, którego dobrze bym nie znał.
Sophie wywróciła oczy do nieba.
- Tylko patrzeć, jak zaczną szukać dla swoich pociech
odpowiednich mężów.
Maya spojrzała na Drake'a. Mrużąc oczy, przyglądał się jej
uważnie. Miała wrażenie, że szuka odpowiedzi na gnębiące go
pytania, których nie wypowiadał na głos. Wydawał się znacznie
bardziej spokojny i pogodzony z losem niż przedtem.
- Pójdę do siebie - rzekła, wstając.
Marzyła o tym, aby wreszcie uporządkować swoje życie,
rozwikłać cały ten galimatias. Zabrawszy Joemu Marissę, skierowała
się do wyjścia. Ledwo doszła do swojego pokoju, kiedy rozległo się
pukanie.
Nie czekając na żadne „proszę", Drake nacisnął klamkę.
- Tak ci było spieszno uciec ode mnie, że nie wzięłaś kosza -
rzekł, stawiając nosidełko koło łóżka Mai.
Maya zmieniła córce pieluszkę, po czym usiadła w fotelu
bujanym i odpięła bluzkę. Nie spuszczała oczu z Drake'a, który stał
przy oknie, wpatrując się w przysłonięte chmurami szczyty gór.
- Nie uciekałam od ciebie. - Postanowiła wyznać mu prawdę. -
Raczej od siebie. Od swoich marzeń.
Obrócił się do niej twarzą. Nic nie mówił, ale jego oczy płonęły w
blasku lampy, którą włączyła, żeby rozproszyć panujący w pokoju
mrok.
- Obserwując Sophie i Rivera - kontynuowała - pomyślałam sobie,
jak by to było miło, gdybyśmy też byli rodziną.
- Możemy. Proponowałam ci to.
Dziecko głośno ssało; po kilku minutach zasnęło z ustami
zaciśniętymi na piersi matki. Kiedy Maya się poruszyła, otworzyło
ślepka i znów zaczęło ssać.
Zobaczyła, że Drake przygląda się im w milczeniu; z jego
spojrzenia wyzierał ból.
- Drake... - szepnęła.
- Przestań! - warknął. - Nie chcę twojej litości.
- A moją miłość?
Zamurowało go.
- To znaczy...
- Że cię kocham. Od zawsze. Odkąd tylko pamiętam.
- Więc dlaczego... - Nie potrafił dokończyć.
- Dlaczego nie chcę cię poślubić?
- No właśnie.
Popatrzyła mu prosto w oczy.
- Bo moja miłość nie wystarczy. Ja też chcę być kochana. Nie
chcę dzielić cię z Michaelem.
Poderwał głowę. Na jego twarzy odmalowało się zaskoczenie i
złość, po chwili jednak ukrył emocje pod maską chłodnego
opanowania.
- Co, do diabła, przez to rozumiesz?
- Nie chcę dzielić cię z przeszłością.
Podjęła ryzyko. Weszła na grząski teren. I wiedziała, że albo
pójdzie na dno, albo Drake wyciągnie do niej rękę. To było tak proste,
a zarazem tak skomplikowane.
Roześmiał się cierpko.
- Każdy ma wspomnienia. To nieodłączna część nas samych. Nie
sposób ich z siebie wyrzucić.
- Wiem. Chodzi mi o to, że nadal żyjesz: przeszłością, chwilą,
kiedy Michael potrącony przez samochód umierał, a ty nie mogłeś mu
pomoc. Uznałeś, że to twoja wina. - Na moment zamilkła. - Nie
pomyślałeś o tym, że okazujesz Michaelowi brak szacunku? Kiedy
bierzesz winę na siebie, to tak, jakbyś stwierdzał, że Michael był
bezwolnym głupkiem pozbawionym własnego rozumu.
Siedziała na fotelu, kołysząc dziecko w ramionach, zupełnie jakby
prowadziła z Drakiem normalną rozmowę na neutralny temat. Bała
się. Zdawała sobie sprawę, że może wszystko popsuć, ale uważała, że
gra warta jest świeczki.
- Ruszył za mną - wyszeptał Drake. Mówił tak cicho, że ledwo go
słyszała. - Nazwałem go tchórzem. Więc przejechał na drugą stronę
szosy.
- Na jego miejscu zachowałbyś się tak samo - powiedziała
łagodnie. - Byliście dziećmi. Dzieci nie zastanawiają się nad
konsekwencjami. Naprawdę nie potrafisz wybaczyć dziecku, które
popełniło błąd?
Zacisnął dłonie. Na twarzy miał wypisane cierpienie.
- Nie wyobrażasz sobie, co to znaczy żyć z wyrzutami sumienia -
rzekł. - Ze świadomością bólu, jaki przysporzyło się rodzinie. Z
niekończącym się poczuciem osamotnienia.
Miała ochotę rozpłakać się, pohamowała jednak łzy.
- Chcę ciebie całego, Drake. Żebyś był z nami, ze mną i Marissą.
Żebyś z własnej nieprzymuszonej woli ofiarował nam swoją miłość.
- Postaram się - obiecał ochrypłym głosem.
Wiedziała, że nie może się poddać; walczyła o ich przyszłość.
- Nie interesuje mnie namiastka prawdziwego uczucia. Chcę
wszystko albo nic. Wybór należy do ciebie. Albo ja, Marissa i
wspólna przyszłość, albo Michael i przeszłość pełna bólu oraz
wyrzutów sumienia. - Wzięła głęboki oddech. - Sam musisz
zdecydować.
Dyszał jak po biegu. Ale od przeszłości nie sposób uciec. Trzeba
ją zaakceptować, nauczyć się z nią żyć. Czy Maya zbyt wiele od niego
wymaga?
- Nie umiem zapomnieć przeszłości - rzekł ponuro. - Jak jesteś
taka mądra, powiedz mi, co mam zrobić.
Potrząsnęła głową; nie potrafiła mu pomóc.
- Zachowujesz się podobnie jak ten psycholog, do którego
wysyłano mnie po śmierci Michaela. Wydaje ci się, że wszystko
wiesz, a to nieprawda. Nic nie wiesz. Nie przeżyłaś śmierci brata. -
Skierował się ku wyjściu.
- Ja też kochałam Michaela - rzekła cicho. - Myślę, że oszalałby
na punkcie naszej córeczki.
Drake na moment przystanął, po chwili jednak wyszedł z pokoju,
zamykając za sobą drzwi.
Maya bujała się w fotelu, tuląc do siebie śpiące niemowlę.
Zaczęła się zastanawiać. Może popełniła błąd? Może powinna
zaakceptować Drake'a takiego, jakim jest? Nie wymagać od niego
rzeczy niemożliwych? Może powinna go poślubić, a dopiero potem
siłą swojej miłości sprawić, aby wyzwolił się od przeszłości?
Z drugiej strony czuła, że jeżeli mają być małżeństwem, to Drake
sam musi się ze wszystkim uporać. Ryzykowała. Tak jak on, gdy
wyjeżdżał z misją.
- Wróci do nas. Zobaczysz - szepnęła do dziecka, starając się
odpędzić ponure myśli.
Z zadumy wyrwał ją dzwonek telefonu. Pogrążona w smutku,
niechętnie podniosła słuchawkę.
- Hej, Mayu. Mówi twoja starsza siostra. Kiedy zamierzałaś mi
powiedzieć, że wreszcie zostałam ciotką?
- Ojej, chciałam zadzwonić, ale... Przepraszam.
- W porządku, nic się nie stało. Jak się miewa moja siostrzenica?
- Dobrze. Śpi jak aniołek. I jest niebywale piękna.
- Oczywiście. Jakżeby mogło być inaczej? - spytała ze śmiechem
Lana. Po chwili spoważniała. - Jak Drake się na wszystko zapatruje?
Maya westchnęła.
- Uważa, że powinniśmy się pobrać.
Wyjaśniła siostrze sytuację. Ta słuchała, nie przerywając. Dopiero
gdy Maya skończyła, sama też westchnęła.
- Niedługo przyjadę do domu - obiecała. - Moja pacjentka czuje
się coraz lepiej. Wprowadziła się do siostry. Jej córka mieszka
niedaleko. Pielęgniarka środowiskowa zagląda do niej codziennie... W
każdym razie, zanim się obejrzysz, wrócę do Prosperino. Tymczasem
gdybyś czegoś potrzebowała, natychmiast dzwoń. Dobrze?
- Dobrze - przyrzekła Maya.
Odwiesiła słuchawkę. Czuła się straszliwie samotna. Po chwili
Marissa zamlaskała przez sen. Maya uśmiechnęła się; maleństwo,
które trzymała w ramionach, w cudowny sposób podnosiło ją na
duchu.
Drake ocknął się z drzemki. Wiedział, że coś mu się śniło, ale nie
pamiętał co. Nie próbował sobie przypomnieć. Zazwyczaj były to
koszmary. Wstawszy z łóżka, ruszył do salonu. Nie zastał tam ojca.
Nie było go też w gabinecie ani w oranżerii. Lecz z okna w oranżerii
ujrzał Joego na patio, zajętego naprawą fontanny.
Wciągnął kurtkę i wyszedł zaproponować pomoc.
- Coś szwankuje? - spytał, zbliżywszy się na odległość dwóch
kroków.
Starszy mężczyzna poderwał głowę i uśmiechnął się przyjaźnie.
Ciekawe, pomyślał Drake, o czym on tak duma, kiedy pracuje w
samotności. Po chwili sam sobie odpowiedział. O problemach
rodzinnych. W oczach ojca widział z trudem skrywany niepokój. Miał
wrażenie, jakby patrzył w głąb własnej duszy.
- Nie, nic nie szwankuje - odparł Joe Senior. - Tak sobie dłubię.
Starsi panowie lubią wynajdować sobie coś do roboty, inaczej
umarliby z nudów.
- Aha! Nareszcie wiem, co mnie czeka na starość - oznajmił ze
śmiechem Drake.
Podniósłszy z ziemi zakończony siatką pręt, zaczął wydobywać z
fontanny zeschłe liście, ojciec tymczasem oczyścił otwór, z którego
wydobywa się woda.
- To co? Odkręcamy? - spytał Joe.
- Pewnie.
Strumyk trysnął w górę, ze dwa metry nad ziemią zatoczył łuk, po
czym łagodnie opadł do okrągłego zbiornika, w którym leniwie
pływały złote rybki.
- Robi się coraz chłodniej - zauważył starszy pan. - Na wieczór
zapowiadają deszcz. - Podniósłszy głowę, popatrzył na chmury
zasnuwające popołudniowe niebo.
- Aha - mruknął Drake.
Myślami był przy Mai, dziecku i zmianach, jakie pod wpływem
paru minut szaleństwa i zapomnienia mogą dokonać się w życiu
człowieka. W życiu kilku osób, poprawił się szybko. Jego, Mai, ich
córki. A nawet w życiu Joego i Meredith. Bądź co bądź Marissa jest
ich wnuczką.
Joe przysiadł na skraju fontanny. Drake oparł nogę o otaczający ją
murek i przez chwilę spoglądał w milczeniu na szary ocean.
- Sporządziłem kodycyl - oznajmił nagle starszy pan. - Tak, by
mój testament objął również Marissę.
- Nie musiałeś, tato. Wszystko, co mam, zapisałem Mai. Pod
względem finansowym obie będą zabezpieczone.
- Nie musiałem, ale chciałem. Oboje chcieliśmy - poprawił się. -
Twoja matka i ja.
Drake ugryzł się w język. Po co miał ojcu sprawiać przykrość?
Podejrzewał, że matka nigdy nie zaakceptuje Marissy. Większość
czasu zachowywała się tak, jakby nie akceptowała żadnych swoich
dzieci. No, może poza dwojgiem najmłodszych.
- Nie posiadaliśmy się z radości, kiedy ty i Michael się
urodziliście - ciągnął ojciec, wracając myślami do własnych
wspomnień. - Byliście tacy śliczni. I tacy mądrzy. Rand miał wtedy
dwa latka, ciągle zaglądał do waszego łóżeczka... Rozpierała nas
duma. A kiedy urodziła się Sophie, a po niej Amber, wydawało nam
się, że niczego więcej nie trzeba nam do szczęścia.
- A potem dzieci dorosły - stwierdził Drake z nutą ironii w głosie.
Joe pokiwał smętnie głową.
- Cóż, życie toczy się dalej, choć nie zawsze tak, jak byśmy
chcieli.
- To prawda. Na przykład Maya upiera się iść własną drogą.
Starszy pan przyjrzał się uważnie synowi. Wiedział, że w tym
dobrym, wrażliwym człowieku, który czasem przywdziewa maskę
twardziela, tkwi mały nieszczęśliwy chłopiec obarczony straszliwymi
wyrzutami sumienia.
Drake zawsze był najbardziej dojrzałym i poważnym spośród jego
dzieci; od małego czuł się odpowiedzialny za pozostałych członków
rodziny. Śmierć brata zostawiła na nim niezatarte piętno.
- Nie da się zmusić drugiego człowieka, aby postępował zgodnie z
naszą wolą - powiedział cicho, niemal wbrew sobie porównując
dawną Meredith z tą dziwną obcą kobietą, która teraz mieszkała w
jego domu.
- Nie zamierzam Mai do niczego zmuszać, ale mamy dziecko. Nie
wolno nam o tym zapominać. Nie chcę być nieobecnym rodzicem,
który widuje się z córką od święta.
- Dzieci potrzebują i ojca, i matki.
- No właśnie. Ale kiedy powiedziałem Mai, że chcę zrezygnować
z wojska i znaleźć normalną pracę, wściekła się na mnie. Nie
podobało jej się, że bez konsultacji nią podejmuję tak ważne decyzje.
Joe powściągnął uśmiech. Drake, jak to mężczyzna, uważał, że
wszystko wie najlepiej.
- Z tego wniosek, że Maya ma własne poglądy na temat
małżeństwa i tego, jak powinno wyglądać.
- Owszem - przyznał Drake. - Jest uparta jak osioł.
Tym razem Joe nie zdołał powstrzymać uśmiechu.
- Pamiętam kłótnię z twoją mamą. To było dawno temu. Nawet
nie pamiętam, co przeskrobaliście. W każdym razie wysłałem was
spać bez kolacji. Meredith uważała, że nie wolno dzieci karać
odmawianiem im jedzenia.
- No i na czym stanęło?
- Na tym, że nikt nie dostał kolacji.
- Nikt?
- Nikt. Jedzenie, oznajmiła twoja matka, to podstawowa potrzeba
każdego człowieka. Podobnie jak miłość. Jeżeli pozbawiamy jej część
rodziny, pozostała część również będzie jej pozbawiona.
- Pamiętam. - Drake'owi zrobiło się ciepło na duszy. - W środku
nocy urządziliśmy wspaniałą wyżerkę.
- Tak. Kiedy nakryliśmy się na tym, jak oboje ukradkiem
zanosimy wam jedzenie, uznaliśmy, że to nie ma najmniejszego sensu.
Połączyliśmy siły i zwołaliśmy was na dół na wielkie nocne
obżarstwo.
Joe odetchnął z ulgą, słysząc śmiech syna. Najbardziej na świecie
pragnął szczęścia swoich dzieci, ale na razie tylko Rand i Sophie
założyli rodzinę. Z drugiej strony małżeństwo nie zawsze musi
oznaczać radość i idyllę.
Często dumał nad tym, w którym momencie jego własne zaczęło
się psuć. Czy wtedy, gdy Meredith oznajmiła, że jest w ciąży, a potem
urodziła Teddy'ego? Nie, wcześniej, bo przecież musiała mieć
kochanka, aby zajść w ciążę. Przed oczami stanął mu obraz
Teddy'ego; niebieskie oczy i złociste loki chłopca nieodparcie
przywodziły Joemu na myśl jego brata Grahama.
Przełknął ślinę. Chyba jego cudowna ukochana Meredith nie
przespałaby się ze swoim szwagrem? Ale z kimś się przespała.
Zdradziła go. Chcąc nie chcąc, musiał się z tym pogodzić.
- Nie można stale rozpamiętywać rzeczy przykrych czy bolesnych
- powiedział do Drake'a. - Musisz wybaczyć Mai, że nie powiadomiła
cię o ciąży. Czasem duma staje na przeszkodzie...
- Nie o to chodzi, tato. Ona twierdzi, że żyję przeszłością, a
przecież to nieprawda. Cały czas myślę o przyszłości, próbuję
zapewnić jej i dziecku dom. Sądziłem, że się ucieszy, a ona... - Urwał.
Przypomniały mu się słowa Mai, aby najpierw odnalazł swoją
duszę, a dopiero potem podzielił się sercem.
- Kobiety nie lubią, jak się za nie podejmuje decyzje - rzekł
ojciec, próbując go pocieszyć. - Porozmawiaj z nią. A jeżeli poważnie
myślisz o wystąpieniu z wojska, bez trudu znajdziesz pracę w Colton
Enterprises.
- Dzięki, tato. - Drake uśmiechnął się. - Wiesz, jakoś nie umiem
się pozbierać. Przyjechałem do domu szóstego. Liczyłem na to, że
siódmego będę żonaty. Minęło dwanaście dni. Mam już córkę, ale
wciąż jestem kawalerem.
- Ale zależy wam na sobie?
- Tak. Z całą pewnością. Po prostu inaczej zapatrujemy się na
niektóre sprawy. Na przyszłość.
- Porozmawiaj z nią - powtórzył Joe. - O szczęście trzeba
walczyć. Nie pozwól, aby ci umknęło, zwłaszcza gdy jest na
wyciągnięcie ręki.
- Spokojna głowa, nie pozwolę - zapewnił ojca Drake.
Ta rozmowa podniosła go na duchu. Miał z Mayą dziecko; w
dodatku przyznała, że go kocha; jakby tego było mało, łączyła ich
namiętność. Musiał jedynie przemówić jej do rozsądku, wyjaśnić, że
resztę życia powinni spędzić razem.
- Zaczyna padać - oznajmił Joe. - Chodźmy do środka. Za kilka
minut mam telekonferencję z Peterem i Emmettem. Emmett chce,
żebyśmy zwiększyli wydobycie ropy, a Peter jest zdania, że to nie
najlepszy pomysł, zważywszy na nadprodukcję w krajach OPEC.
- Na twoim miejscu słuchałbym Petera.
- Tak, to dobry człowiek - przyznał Joe, otwierając drzwi
oranżerii.
Przeszli do gabinetu na kieliszek koniaku. Rozpaliwszy ogień w
kominku, Drake wyciągnął się w fotelu. Wkrótce drobna mżawka
zamieniła się w potężną ulewę.
Louise Smith obudziła się zalana łzami. Na zewnątrz szalała
burza, tak jak i poprzedniej nocy, kiedy dręczyły ją koszmary. Ale
tym razem nie widziała we śnie małej, rudej dziewczynki, tylko
dwóch malutkich chłopczyków, podobnych do siebie jak dwie krople
wody. Bliźniacy. Podświadomie czuła, że jest ich matką. Lekarze
mówili jej, że przynajmniej raz w życiu rodziła.
Boże, gdzie są jej dzieci?
Kołysała się na łóżku, przerażona i nieszczęśliwa. Nie mogła tego
dłużej znieść. Musi poznać swoją przeszłość i, bez względu na ból,
stawić czoło choćby najokrutniejszej prawdzie. Maleństwa... jej
synowie. Biedne zagubione dzieci. Potrzebują jej. Mój Boże...
- Boże, błagam - szepnęła. - Moje dzieci, mój mąż...
Przytknęła rękę do ust, nagle bowiem ujrzała przed oczami
sylwetkę ciemnowłosego mężczyzny. Na jego twarzy malowała się
rozpacz. Wiedziała, że go sobie nie przyśniła. Był prawdziwy. Tak jak
bliźniacy i ruda dziewczynka. A zatem... Tak, kiedyś musiała mieć
męża, dom, dzieci. Kiedyś kochała i była kochana.
- Gdzie jesteście? Gdzie was szukać? - załkała.
Odpowiedziało jej wycie wiatru. Strugi deszczu spływały po
oknach. Miała wrażenie, jakby świat z nią płakał, podzielał jej
rozpacz.
- Boże, pomóż mi ich odnaleźć!
Bała się, że stoi na krawędzi przepaści; że lada moment znów
pochłonie ją mrok i szaleństwo, z którego tak długo nie umiała się
wyrwać. A wtedy, błąkając się po omacku, nigdy nie pozna prawdy,
nie odnajdzie miłości, którą ktoś ją kiedyś darzył.
Mąż. Bliźniacy. Rudowłosa dziewczynka, która teraz jest młodą
kobietą. Twarze innych ludzi, zarówno dzieci, jak i dorosłych. Są
sobie potrzebni - ona im, a oni jej. Grozi im wielkie
niebezpieczeństwo. Czuła to. Tak, tylko ona może ich uratować.
- Błagam! Ojcze wszechmogący, pomóż im! Pomóż nam!
Błyskawica rozdarła niebo, a po chwili grzmot piorunu wstrząsnął
budynkiem.
- Joe! - zawołała nagle.
Ale odgłosy burzy zagłuszyły jej krzyk.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
W poniedziałek, sześć dni po urodzeniu Marissy, Maya podjęła na
nowo swoje obowiązki. Wyprawiwszy Joego i jego młodszego brata
do szkoły, przeczytała rozdział z książki poświęconej niemowlakom,
potem zdrzemnęła się. Po lunchu włożyła córkę do kosza i wyszła na
dwór, zamierzając udać się do Hopechest Ranch.
Przed domem natknęła się na Drake'a.
- Jedźmy razem - zaproponował. - Obiecałem ojcu, że rozejrzę się
po terenie i zobaczę, co tam można usprawnić.
- Powinieneś pogadać z Amber. Ona najlepiej zna sytuację
finansową sierocińca i wie, czego dzieciakom najbardziej potrzeba.
- Dobry pomysł. - Pomógł Mai wsiąść do jeepa, po czym podał jej
małą. - A ty masz jakieś sugestie?
Tych Mai nie brakowało. Hopechest spełniało wiele ważnych
funkcji: po części było domem dla osieroconych dzieci, po części
zakładem poprawczym, a jednocześnie szkołą dla młodzieży ciężko
doświadczonej przez los.
- Potrzeba właściwie wszystkiego... - Prawie nie zauważyła, kiedy
zaparkował blisko sali, w której prowadziła lekcje. - Najbardziej
książek. Dzieciaki powinny czytać o innych dzieciach z biednych lub
rozbitych rodzin, które pokonują liczne przeszkody i w końcu odnoszą
w życiu sukces. Potrzeba również kredy, węgla, brystolu, farb.
Przydałyby się też zeszyty z zadaniami do matematyki. No i
wspaniale byłoby mieć programy komputerowe dla samouków.
- Żaden problem.
Usta się jej nie zamykały, odkąd wsiadła do samochodu. Teraz,
widząc pobłażliwy uśmiech na twarzy Drake'a, zamilkła speszona.
Przeszli razem do sali lekcyjnej. Kosz ze śpiącym dzieckiem postawili
na biurku.
- Pójdę pogadać z kierownikiem ośrodka. A po ciebie wpadnę o
trzeciej. Dobrze? - spytał Drake.
Unikając jego spojrzenia, skinęła głową. Udawała, że jest zajęta
rozkładaniem na biurku różnych papierów.
W drzwiach Drake spotkał Johnny'ego. Przywitali się przyjaźnie i
umówili na weekend. Maya westchnęła. Musiała przyznać, że Drake
ma wspaniały kontakt z młodzieżą. Był człowiekiem, z którego
Johnny i dwaj młodsi Coltonowie śmiało mogli brać przykład. Wręcz
powinni dążyć do tego, aby być tacy jak on.
No, może nie całkiem tacy, pomyślała. Lepiej aby nie
rozpamiętywali smutnych wydarzeń z przeszłości. Zwłaszcza Johnny
powinien zapomnieć o dawnych wybrykach i skoncentrować się na
przyszłości.
- Jak sobie poradziłeś z zadaniami od pana Martina? - spytała,
wyciągając z torby nową powieść.
- Dobrze. - Johnny uśmiechnął się z zadowoleniem.
Najwyraźniej zadania nie sprawiły mu większych trudności.
- To pani dziecko? - Pochylił się nad śpiącym niemowlęciem.
- Tak. Przedstawiam ci Marissę Joy... Colton. - Zawahała się, ale
po chwili uświadomiła sobie, że przecież nie zamierza robić z tego
tajemnicy. - Drake jest jej ojcem.
- Chcecie się pobrać?
Podejrzewała, że pytań może być więcej, ale nie była pewna, czy
na wszystkie chce odpowiadać.
- Rozmawialiśmy na temat małżeństwa - odparła zgodnie z
prawdą. - Trudno podjąć decyzję. Drake jest komandosem. Często
dostaje niebezpieczne misje. Jeździ po całym świecie, w miejsca, do
których nie mógłby zabrać żony i dziecka.
- Mogłaby pani mieszkać tu, a on przyjeżdżałby po zakończonej
misji. Miałem kumpla, którego tata służył w marynarce. Całe miesiące
spędzał poza domem. Kumpel nawet się z tego cieszył. Przynajmniej
rzadziej od starego obrywał.
Nie tyle słowa Johnny'ego, ile ton jego wypowiedzi przejął Mayę
dreszczem. To cud, że w tym szalonym świecie dzieciaki wyrastają
czasem na uczciwych, porządnych ludzi. Na przykład Johnny - był
dobrym, mądrym, wesołym chłopcem. Całe szczęście, że ojciec pijak
nie zniszczył w nim tych cech.
- Niektórzy powinni chodzić na kursy samokontroli - stwierdziła
ironicznie.
Johnny wytrzeszczył oczy.
- A są takie? Czego to ludzie nie wymyślą! Ale wie pani, ja to
bym chciał studiować na prawdziwym uniwersytecie. Oczywiście w
trakcie musiałbym zarabiać na utrzymanie, tak jak pani. Tyle że
wolałbym być kowbojem niż opiekunką do dzieci.
Czuła, jak rozpiera ją radość. Tego najbardziej pragnie każdy
nauczyciel: zaszczepić w dzieciach zamiłowanie do nauki. W
sprawach zawodowych dokonała słusznego wyboru. Gorzej było z jej
życiem prywatnym; tu panował chaos. Czasem tak bardzo pragnęła
zignorować głos rozsądku i słuchać jedynie głosu serca.
- No, bierzmy się do pracy - powiedziała cicho. - Przyniosłam ci
nową
książkę.
Bohaterowie
przeżywają
ciekawą
przygodę.
Chciałabym, żebyś zwrócił uwagę, jak zmienia się ich charakter, ich
sposób postrzegania świata.
Przez kolejne dwie godziny prowadziła lekcje. Johnny faktycznie
odrobił zadania domowe i był świetnie przygotowany. Pochwaliła go.
- A następnym razem wymyślę coś o wiele trudniejszego -
obiecała.
- Strasznie jest pani groźna, pani profesor - powiedział Drake,
wchodząc do sali.
- Oj, groźna - przyznał ze śmiechem Johnny.
Wziął z biurka książkę o trójce dzieci, których los rozdziela z
rodzicami i którzy wspólnymi siłami, nigdy nie tracąc nadziei,
odnajdują drogę do domu.
Zaraz po wyjściu Johnny'ego obudziła się Marissa i zaczęła
domagać się jedzenia.
- Jak często ją karmisz? - spytał Drake.
- Na żądanie. Tak będzie przez miesiąc, półtora, a potem
zamierzam ustalić jakiś porządek. Nie wiem tylko, czy mi się uda.
Wyjęła dziecko z kosza, rozpięła bluzkę, wysunęła ze stanika
pierś. Mała zaczęła ssać, jak zwykle dość głośno. Mniej więcej po
minucie zasnęła. Maya obudziła ją lekkim głaskaniem po policzku.
Sytuacja powtórzyła się kilka razy. Za każdym razem, gdy Marissa
zasypiała, Maya ją budziła.
- Może już nie jest głodna?
- Skoro domagała się jedzenia, niech je. Dzieciaki często
zaspokajają pierwszy głód, potem zasypiają i za chwilę znów chcą
jeść.
- Cwaniaki.
- Mam szczęście, że mogę ją z sobą wszędzie zabierać. To
straszne, kiedy matka musi na kilka godzin dziennie rozstawać się z
takim maleństwem.
Drake pokiwał z namysłem głową.
- Chciałbym, abyś mi pokazała parę rzeczy. Żebym umiał się
zajmować małą, kiedy będzie ze mną mieszkała.
Maya zaniemówiła z wrażenia.
- Co... co przez to rozumiesz? - spytała w końcu.
- To chyba normalne, że podczas wakacji i niektórych świąt dzieci
przebywają u ojców?
- Owszem. - Czuła ucisk w gardle. - Chciałbyś tego? Żeby
Marissa pomieszkiwała u ciebie? Dziecko to duża odpowiedzialność.
Nie mógłbyś nigdzie... - Urwała. W głowie miała mętlik.
- Wiem.
Skończyła karmienie. Drogę do domu odbyli w milczeniu.
- Drake! - zawołał Teddy na widok starszego brata. - Możemy
poćwiczyć rzuty lassem?
- A lekcje odrobiliście? - spytała Maya.
- Dlaczego zawsze musimy najpierw odrobić jakieś głupie lekcje?
- Joe Junior był wyraźnie niepocieszony.
- Z powodu słabych ocen z matematyki - odparł Drake. - Poza
tym nie mam teraz czasu. Chcę, żeby Maya pokazała mi, jak się kąpie
Marissę, więc o ćwiczeniach z lassem pogadamy później.
Joe wytrzeszczył z niedowierzaniem oczy.
- Będziesz kąpał Marissę? Przecież to niemowlę!
- W dodatku dziewczyna - dorzucił Teddy, jakby był
zdegustowany tym faktem.
- Tak się składa, że lubię dziewczyny - oznajmił Drake. -
Zwłaszcza gdy są tak ładne, jak ich mamy.
Maya spuściła wzrok, speszona jawnym zachwytem w oczach
Drake'a, i czym prędzej skierowała się do sypialni.
- Możemy popatrzeć? - spytał Teddy. - Może moglibyśmy się na
coś przydać...
- No dobrze, chodźcie.
Napełniła wodą plastikową wanienkę, po czym poleciła swoim
trzem pomocnikom, aby zanurzyli łokcie i sprawdzili, czy woda nie
jest za gorąca.
- Moim zdaniem jest w sam raz - oznajmił Joe. Pozostali dwaj
pokiwali zgodnie głowami.
Następnie rozebrała niemowlę, tłumacząc, jak się z nim
obchodzić.
- Lewą rękę wsuwamy pod główkę i przytrzymujemy za lewe
ramionko, tak by maleństwo nie wyśliznęło się, kiedy jest mokre i
namydlone.
- No co, panowie? Poradzimy sobie? - spytał Drake.
- No jasne - odparli pewnymi siebie głosami.
Maya, nie do końca przekonana, czy słusznie postępuje, usiadła w
fotelu bujanym i przez otwarte drzwi łazienki obserwowała
poczynania trójki Coltonów. Śmiejąc się, chichocząc i wydając sobie
nawzajem polecenia, umyli Marissę, delikatnie wytarli, posypali
pudrem, ubrali.
Drake okazał się niezwykle kompetentny. Ale nic dziwnego.
Przez sześć dni niemal nie odstępował Mai na krok, uważnie śledził
jej wszystkie poczynania. Czuła się niemal tak, jakby był jej mężem.
Ale nie był...
Zaczęła rozmyślać o przyszłości. To dobrze, że nie zamierza
odwrócić się od córki, że chce, by spędzała z nim święta i wakacje.
Może faktycznie dojrzał do założenia rodziny? Może miał rację,
zarzucając jej przesadny upór?
Usiadłszy przy biurku, sprawdziła pocztę elektroniczną,
odsłuchała wiadomości nagrane na sekretarkę, rzuciła okiem na
zeszyty swoich dwóch podopiecznych. Skończyła mniej więcej w tym
samym czasie, co panowie zakończyli kąpanie Marissy. Malutka
popatrzyła na matkę mądrymi oczami, po czym zamknęła ślepka i
zasnęła.
- Aniołek z niej - oświadczył Drake, spoglądając na swoje śpiące
dziecko.
- To prawda.
- Mayu, czy ja też byłem aniołkiem? - chciał wiedzieć Teddy.
- Ty? - Pytanie rozbawiło Mayę. - Przez pierwszy miesiąc
płakałeś. Każdej nocy. Przez całą noc.
Chłopiec parsknął śmiechem.
- A Joe?
- Joe od początku wyczuwał, że trafił do dobrego domu. Prawie
nigdy nie płakał. Ale jak już zaczął, to potrafił wyć godzinami. -
Wskazała głową drugi koniec pokoju. - No dobrze, bierzcie się do
odrabiania lekcji.
Posłusznie zajęli miejsca przy stole i otworzyli książki. Drake
usiadł w fotelu bujanym i zaczął czytać artykuł na temat obowiązków
rodzicielskich. Maya pogrążyła się w lekturze książki o dorastaniu
dzieci.
Taki sielski obrazek ujrzała Meredith, kiedy pół godziny później
wparowała do pokoju.
- Proszę, proszę, co za miła rodzinna scenka!
Maya uśmiechnęła się, ignorując sarkazm w głosie swej
pracodawczyni. Nie było sensu okazywać irytacji czy niezadowolenia.
- No, moje kochane niedźwiadki - ciągnęła Meredith. - Nie dacie
mamie buziaka?
Chłopcy poderwali się od stołu i rzucili w objęcia matki, która ich
wyściskała i wycałowała. Każdemu wręczyła torebkę cukierków i
pozwoliła je zjeść. Maya chciała powiedzieć, że za niecałe dwie
godziny będzie kolacja, ale ugryzła się w język.
Od czasu przyjęcia, na którym ktoś usiłował zabić jej męża,
Meredith wydawała się jeszcze bardziej niecierpliwa, nieprzyjemna i
rozkojarzona niż zwykle. Ale, pomyślała sobie Maya, może to nic
dziwnego. Bądź co bądź strzelano do jej męża.
Joe Senior piastował kiedyś stanowisko senatora. Poza tym
dorobił się majątku na wydobyciu ropy. Tacy ludzie, choćby byli do
rany przyłóż, zawsze mają wrogów. Inni po prostu zazdroszczą im
szczęścia.
Nagle Mayę coś tknęło. Właściwie to Meredith sprawiała
wrażenie, jakby była zazdrosna. Nie, nie o kobiety, bo mąż jej nie
zdradzał, ale o uczucia dzieci względem ojca. Bardzo dziwne...
Przypomniała sobie rozmowę, jaką odbyła z Drakiem na temat jego
matki. Przeszył ją dreszcz.
Kiedy o wpół do dziesiątej Maya weszła do salonu, Drake - z
niemowlęciem na rękach - rozmawiał ze swoim ojcem. Obiecał
popilnować dziecka, aby ona mogła w tym czasie zagonić chłopców
do łóżka.
- Przepraszam... - Przystanęła niepewnie. - Pomyślałam, że ułożę
małą do snu...
- Wejdź, Mayu. Przysiądź się do nas na moment. My, mężczyźni,
potrzebujemy towarzystwa kobiet, żeby całkiem nie zdziczeć, prawda,
synu?
- Absolutnie, ojcze - odparł z uśmiechem Drake.
Zmierzył ją od stóp do głów, a ona oblała się rumieńcem. Dziś po
raz pierwszy od dawna znów czuła się atrakcyjna. Miała na sobie
długą spódnicę oraz czerwono-czarną górę, strój, w którym zawsze
dobrze wyglądała, a w który nie mieściła się od pięciu miesięcy.
Usiadła na fotelu i westchnęła głośno.
- Zmęczona? - spytał Joe.
Zawahała się, jakby wstydziła się przyznać do własnej słabości,
ale po chwili skinęła głową.
- Najdłużej małej zdarzyło się przespać w jednym ciągu tylko trzy
godziny. Nie sądziłam, że kilkakrotne wstawanie w nocy może
człowieka tak wykończyć.
W ostatnim tygodniu często się zastanawiała nad tym, jak sobie
radziła jej mama, zajmując się wielkim domem Coltonów,
przygotowując im posiłki, sprzątając własny dom, troszcząc się o
męża i dwójkę dzieci. W swoich wspomnieniach widziała
uśmiechniętą, niestrudzoną kobietę, która rzadko traciła humor i nigdy
nie narzekała na nawał pracy.
Nagle wystraszyła się: skoro przyznała się do zmęczenia i
niewyspania, czy Joe nie pomyśli sobie, że ona, Maya, zaniedbuje
obowiązki wobec jego synów.
- Joe Junior i Teddy... nie spodziewałam się, że tak wspaniale
przyjmą Marissę. Pomagają mi przy niej, bez protestu odrabiają
lekcje, zachowują się bez zarzutu.
- To dobrze. Gdyby zaczęli ci sprawiać kłopoty, masz mi
natychmiast o tym powiedzieć. - Starszy mężczyzna z namysłem
spoglądał na ciemne patio.
- Wiesz, tato, Maya powinna mieć wolne weekendy - oznajmił
nagle Drake. - Pracuje siedem dni w tygodniu. To chyba wbrew
prawu. Związki zawodowe miałyby coś do powiedzenia.
- Faktycznie. - Ojciec zmrużył oczy. - Mayu, bardzo cię
przepraszam. Mam tyle rzeczy na głowie, że po prostu...
- Nic nie szkodzi - zapewniła go. - Jakoś sobie radzę. Czasem
mama mi pomaga. Oczywiście jeśli nie jest zajęta sprzątaniem lub
gotowaniem. Albo tata, jeśli akurat nie pracuje w ogrodzie.
Raptem zdała sobie sprawę, że cała rodzina zarabia na swoje
utrzymanie u Coltonów. Rzecz jasna, nikt nikogo do niczego nie
zmuszał. Rodzice mieli oferty innej pracy, czasem nawet goście
Coltonów próbowali ich podkupić, oferując wyższą pensję i lepsze
warunki mieszkaniowe, ale Inez i Marco Ramirezowie pozostali
wierni Joemu i Meredith.
- Rodzina to rzecz najważniejsza - mruknął Joe. - Zawsze można
liczyć na jej pomoc, wsparcie...
Popatrzyła na Drake'a. Z jego oczu wyzierał smutek. Zapragnęła
go pocieszyć, ukoić jego ból.
- Byłeś przy mnie, kiedy Marissa się rodziła - powiedziała cicho. -
Pomagałeś....
- Ale nie było mnie, kiedy chodziłaś z brzuchem.
- To nie twoja wina. O niczym nie wiedziałeś. Powinnam była cię
zawiadomić, a ja...
Urwała. Tak bardzo go kochała. Był uczciwym, porządnym
człowiekiem, ale również delikatnym, dobrym, troskliwym, który
bardzo poważnie traktował swoje obowiązki. Może tamtego dnia,
kiedy zobaczyła pozostawiony przez niego list, zachowała się jak
egoistka, myśląc wyłącznie o sobie. „Nie ma w moim życiu miejsca
na żonę i rodzinę".
Nie ma miejsca na żonę, było miejsce na kochankę. Tak to
odczytała. Słowa te nadal sprawiały jej ból. Potrząsnęła głową.
Niczego nie żałowała. Ma cudowną córkę. Gdyby była pewna, że
Drake ją kocha, przyjęłaby jego oświadczyny i razem staraliby się
pokonać duchy przeszłości. Nie chciała jednak być dla niego
kolejnym ciężarem. Czymś, co spędza sen z powiek. Małżeństwo jako
zadośćuczynienie zupełnie jej nie interesowało.
Myśląc o tym wszystkim, miała ochotę położyć głowę na
kolanach i rozpłakać się jak dziecko. Oczywiście nie zrobiła tego.
Siedziała z uśmiechem przyklejonym do list, słuchając, jak mężczyźni
dyskutują na temat różnych skomplikowanych koligacji rodzinnych.
Mniej więcej pół godziny później obudziła się Marissa.
Przeciągnęła się i zaczęła szukać matczynej piersi. Nie znalazłszy jej,
wykrzywiła buzię w podkówkę i rozpłakała się żałośnie.
- Trzymaj, mamusiu - powiedział Drake, podchodząc z dzieckiem
do Mai. - Teraz twoja kolej.
Maya wstała, zamierzając udać się do swojego pokoju, ale Joe dał
jej znak, aby z powrotem usiadła.
- To takie piękne... matka z dzieckiem przy piersi. Ze wzruszenia
zawsze odbiera mi głos.
- Mnie też - przyznał Drake. - To niesamowite, jak takie
maleństwo zmienia nasze nastawienie do życia.
Maya rozpięła bluzkę. Marissa uspokoiła się jak za dotknięciem
czarodziejskiej różdżki. Kiedy najadła się, Drake położył ją sobie na
kolanach i delikatnie poklepał po plecach.
- Najlepiej się jej odbija w tej pozycji - tonem znawcy wyjaśnił
swojemu ojcu.
- Michael też wolał ten sposób, ty zaś lubiłeś być oparty o ramię,
żeby móc obserwować, co się dzieje. Przyglądałeś się każdemu, kto
wchodził do pokoju. Jak ci się dana osoba nie podobała, płakałeś,
dopóki nie wyszła.
Maya roześmiała się wesoło.
- Słyszysz, maleńka? - Drake popatrzył na córkę. - Oni śmieją się
z twojego tatusia.
Po chwili wstał. Oddając dziecko matce, niechcący otarł się
palcem o jej pierś. Maya poczuła, jak żar rozchodzi się po całym jej
ciele. Drake też musiał to poczuć, bo odskoczył jak oparzony.
- Przepraszam - szepnął.
Rumieniąc się po uszy, pokręciła głową, jakby go informowała, że
nic się nie stało.
- No dobrze, kochani... - Joe podniósł się z fotela. - Musicie mi
wybaczyć. To był długi, męczący dzień, a przed pójściem spać
powinienem jeszcze przejrzeć kilka dokumentów.
Zostali sami. Czy o to chodziło starszemu panu? Bała się,
zarówno własnych emocji, jak i reakcji Drake'a. Nie chciała jednak
zachowywać się jak płocha nastolatka, która salwuje się ucieczką.
Przysunęła dziecko do drugiej piersi, aby dokończyć karmienie.
- Chciałbym móc cię dotykać, nie przepraszając - powiedział
nagle Drake.
Zaskoczyły ją te słowa.
- Nie rozumiem...
- Jako twój mąż nie musiałbym cię przepraszać, gdybym
niechcący otarł się o ciebie, prawda?
Nastała cisza. Dopiero po chwili, gdy mała przyssała się do piersi,
Maya pokiwała głową.
- Długo zastanawiałaś się nad odpowiedzią - mruknął.
- Nie byłam pewna, co powiedzieć. Bo nawet gdybyśmy byli
małżeństwem, nie wiem, jakie mielibyśmy względem siebie prawa -
przyznała.
- Takie same, jak wszystkie małżeństwa. - Zamyślił się. - Lubię
patrzeć, jak karmisz piersią. Przypomina mi się, jak cię pieściłem i
całowałem. Wiem, że na razie nie możemy się kochać, że musi minąć
ileś czasu od porodu...
Zdumiona jego szczerością, zmarszczyła groźnie czoło.
- W ogóle nie zamierzam się z tobą kochać, Drake. Wybij to sobie
z głowy.
Wcale nie żartowała. W głębi duszy jednak wiedziała, że gdyby
wziął ją w ramiona i przytulił, nie miałaby siły ani ochoty, aby się
wyrywać.
- Nie wybiję. Prędzej czy później zostaniesz moją żoną. Nasza
córka zasługuje na to, aby wychowywać się w normalnym domu, mieć
ojca, matkę, a także rodzeństwo.
- Chyba oszalałeś! Naprawdę sądzisz, że ja... że my...
- Tak. Na pewno.
Otworzyła szeroko oczy. Nie była w stanie wydobyć z siebie
słowa.
- Przekonasz się - kontynuował. - Zbyt wiele nas łączy. Emocje,
namiętność. Potrzebujemy się, pragniemy. Tylko dlatego, że nie
potrafię zapomnieć o przeszłości, chcesz mnie trzymać na dystans.
Uważasz, że to sprawiedliwe? Mayu...
Opuściła głowę; nie wiedziała, co powiedzieć.
- Możemy razem budować przyszłość, razem wychowywać naszą
córkę. - Na moment zamilkł. - Pragnę mieć więcej dzieci. Z tobą. Nie
wyobrażam sobie życia z jakąkolwiek inną kobietą.
- Przestań, Drake.
- Ale to prawda. Jesteś moją przyszłością. Bez ciebie... po prostu
zginę. Jestem zmęczony mrokiem, który mnie otacza. Pragnę ciebie,
twojej jasności, miłości, uśmiechu, pogody ducha. W zamian jestem
gotów obiecać ci wszystko.
Poczuła ucisk w gardle.
- Cóż to? Nowy, potulny Drake? - spytała lekko drżącym głosem.
- Czy to ten sam człowiek, którego znamy i kochamy?
Ujął ją za brodę i zmusił, by spojrzała mu w oczy.
- Ten sam - odparł z powagą. - Mamy piękną córkę. Może to
starczy na początek?
- Może.
- Więc zgadzasz się? Wyjdziesz za mnie?
- Nie mogę. Chciałabym, ale nie mogę. Coś mnie powstrzymuje.
Nie umiem tego wytłumaczyć.
- W porządku. - Westchnął. - Muszę wykonać zadanie, którego się
podjąłem. To mi zajmie mniej więcej pół roku. W tym czasie możemy
się zastanawiać, co dalej, robić plany na przyszłość. Będę do ciebie
dzwonił, pisał... Dobrze?
Skinęła głową, choć nie była pewna, na co się zgadza.
- A do wyjazdu chcę się cieszyć tobą i Marissą, towarzyszyć wam
na każdym kroku.
Ponownie skinęła głową. Miłość jest znacznie silniejszym
uczuciem niż duma czy strach. Maya wiedziała, że musi podjąć
ryzyko; nie może zaprzepaścić szansy na szczęście.
Drake przycisnął rękę do serca.
- Ona się zgadza! - zawołał ze śmiechem. - Chyba śnię!
Również się roześmiała. Może nie będzie tak źle? - pomyślała.
Może zdołają razem ułożyć sobie życie?
ROZDZIAŁ DWUNASTY
- Gdzie jesteś? - spytała Patsy Portman, która od dziesięciu lat
przedstawiała się jako Meredith Colton. - Najwyższy czas, abyś się
odezwał.
- Jestem w Redding - odparł Silas Pike. - Mam wiadomość. Chce
ją pani usłyszeć?
- Oczywiście, że chcę! Znalazłeś Emily?
- Nie całkiem...
Patsy Portman prychnęła zniecierpliwiona.
- Nie dostaniesz grosza więcej! Nie...
- Niech się pani nie piekli, tylko da mi dokończyć. Nie znalazłem
Emily, za to rozmawiałem z kierowcą ciężarówki, który zabrał ją
autostopem.
- I co?
- Podwiózł ją do Wyoming.
- Przecież podejrzewaliśmy, że tam pojechała.
Silas, wyraźnie z siebie zadowolony, zarechotał.
- No właśnie. Podejrzewaliśmy. A teraz mamy dowody. Paru
facetów z przydrożnej knajpy uczęszczanej przez kierowców
ciężarówek pamięta, jak pytała o miasteczko Needle Creek.
Dreszcz przebiegł Patsy po krzyżu.
- Nettle, Pike, nie Needle! - Całkiem zapomniała o farmie
McGrathów, na której Joe dorastał. Nigdy tam nie była i oczywiście
nie wybierała się. W porównaniu z Nettle Creek Prosperino było
metropolią! - Pewnie ukrywa się u swojego wuja Petera.
- Pewnie tak. Czyli nie pozostało mi nic innego, jak pojechać do
tej wiochy zabitej deskami, odnaleźć posiadłość McGrathów, i mamy
dziewczynę.
- To na co czekasz? - syknęła Patsy. - Jedź. I to natychmiast.
Sprawy nie wyglądają najlepiej.
Detektyw obiecał zadzwonić za trzy dni. Kiedy się rozłączyli,
Patsy schowała komórkę do kieszeni. Aparat nastawiony był na
wibracje; dźwięk miał wyłączony, toteż nikt z domowników nie
słyszał, gdy ktoś do niej telefonował. Nawet Joe nie wiedział o
istnieniu tej komórki. Kupiła ją na fałszywe nazwisko.
Szczęśliwa, że udało jej się oszukać męża i jego wiernych
sprzymierzeńców - Petera McGratha, jego córkę Heather, która
poślubiła tego wścibskiego detektywa Thaddeusa Lawa, oraz tłumek
dzieci Joego - zaczęła tańczyć po pokoju. Po paru minutach,
rozładowawszy nadmiar energii, ponownie zaczęła analizować
sytuację.
Pozostawienie Emily przy życiu było błędem. Dziesięć lat temu,
kiedy zepchnęła prowadzony przez Meredith samochód do rowu,
powinna była walnąć czymś dziewczynkę w łeb. Pozbyłaby się
kłopotu jednym ruchem. Wtedy jednak musiała zająć się Meredith.
Nie mogła jej po prostu zabić i pochować - gdyby ktoś odkrył ciało,
mogłoby wyjść na jaw, że zmarła to prawdziwa Meredith Colton.
Wpadła na genialny plan.
Meredith, zszokowana po wypadku, nie wiedziała, co się z nią
dzieje, kiedy Patsy zawiozła ją do kliniki, w której sama dawniej
przebywała. Do kliniki dla psychicznie chorych przestępców.
Wszystko szło po jej myśli. No, może jedynie poza ciążą i urodzeniem
Teddy'ego. W każdym razie krok po kroku realizowała swój plan aż
do dnia sześćdziesiątych urodzin Joego. Tego dnia, na przyjęciu w
ogrodzie, jakiś bałwan strzelił do Joego i pomieszał jej szyki! Joe stał
z kieliszkiem szampana - zawierającym specjalny dodatek
przygotowany przez nią - kiedy ktoś strzelił i chybił! Joe upuścił
kieliszek, nie zdążywszy nawet zamoczyć ust.
Emily zaś nie zostawiła jej wyboru. Tej kretynce ciągle śnił się
wypadek sprzed dziesięciu lat. W dodatku bez przerwy upierała się, że
na miejscu zdarzenia były dwie mamusie. W tej sytuacji było tylko
jedno wyjście. Dlatego ona, Patsy, w końcu wynajęła Silasa Pike'a i
zleciła mu zabójstwo. Wszystkie te kłopoty sprawiły, że nie miała
czasu obmyślić nowego sposobu pozbycia się Joego ani skupić się na
szukaniu swojej ukochanej Jewell.
Zamierzała też rozejrzeć się za własnym domem. Może w San
Francisco? Widziała piękne rezydencje usytuowane nad samą zatoką.
Dzielnica Pacific Heights też jej odpowiadała. Kusiłaby ją Lombard,
reklamowana jako najbardziej kręta ulica na świecie, gdyby nie te
tłumy turystów. Nob Hill, dzielnica popularna jeszcze kilka lat temu,
teraz była całkiem niemodna.
Wzdychając ciężko, Patsy usiadła na fotelu obitym atłasową
tkaniną. Tak. jej życie jest stanowczo zbyt skomplikowane. Słusznie
robiła, starając się je uprościć. O ileż będzie przyjemniej, kiedy
wreszcie pozbędzie się Joego i Emily. No i oczywiście Silasa Pike'a.
Zaczęła się głośno śmiać.
Emily Blair Colton stała przed lustrem, wpatrując się w swoje
rude włosy. Może powinna przefarbować się na inny kolor, żeby
trudniej ją było odnaleźć? Sympatyczny kierowca, z którym zabrała
się do Wyoming, pewnie pamiętał, że wiózł rudą dziewczynę, ale czy
umiałby ją komukolwiek wskazać, gdyby miała teraz blond fryzurę?
Odwróciwszy się od lustra, zaczęła przemierzać pokój. Czyżby
popadła w paranoję? Może łobuz, który usiłował ją zamordować,
działał w pojedynkę? Może nie miał nic wspólnego ze zdarzeniem
sprzed dziesięciu lat, ze snami, które budziły ją w nocy, a właściwie
nie snami, bo to nie były sny, tylko wspomnienia? Tamtego dnia
wyraźnie widziała dwie matki, jedną oszołomioną, trzymającą się za
rozciętą głowę, drugą szeroko uśmiechniętą, prowadzącą tę pierwszą
do samochodu, który chwilę wcześniej zepchnął ich auto do rowu.
Więcej nie pamiętała. Zemdlała na skutek odniesionych ran.
Kiedy ocknęła się w szpitalu, zobaczyła już tylko jedną Meredith.
Wszyscy jej tłumaczyli, że miała halucynacje. W każdym razie matka
już nigdy nie nazwała jej Wróbelkiem. Nawet nie pamiętała, że sama
dała jej taki przydomek. Nie była to jedyna zmiana. Zmian było
znacznie więcej, ale bardziej je czuła, niż umiała opisać. Może dlatego
nie potrafiła przekonać rodziny, że tamtego dnia stało się coś
dziwnego. Że jakaś obca kobieta zajęła miejsce ich matki.
Uwierzyła jej tylko jedna osoba - Liza Colton, jej siostra
stryjeczna, a zarazem najlepsza przyjaciółka. Niedawno zdołała
przekonać również Randa, który zwrócił się do Austina McGratha,
aby ten poszperał w przeszłości ich matki. Matki? Dobre sobie! Dla
Emily była to kobieta z dręczących ją koszmarów. Kobieta bliźniaczo
podobna do prawdziwej Meredith Colton.
Ból przeszył jej serce. Gdzie się podziewa ta dobra, czuła
Meredith, która adoptowała ją przed laty, ratując przed samotnością,
strachem, sieroctwem? Bez względu na cenę, zamierzała poznać
prawdę. Zadzwoni dziś do Randa. Może Austin zdobył jakieś
informacje? Włożywszy ciepłe palto, Emily wyszła do pracy. Jako
kelnerka nie zarabiała dużo, ale przynajmniej starczało jej na
mieszkanie. Tu, w Keyhole, czuła się w miarę bezpieczna.
Rand proponował, aby zamieszkała u niego, bała się jednak, że
tam bez trudu odnajdzie ją jej niedoszły zabójca. Podobno ktoś
odebrał okup, który Joe za nią wpłacił. Ale kto? Trzeba mieć spory
tupet, żeby domagać się pieniędzy, kiedy nie doszło do żadnego
porwania. Ciekawe, co sobie taki „porywacz" myślał? Czy działał
sam, czy może na zlecenie fałszywej Meredith?
Tylnymi drzwiami weszła do kawiarni i powiesiła na wieszaku
palto. Kiedy to się wszystko wreszcie zakończy? Kiedy będzie mogła
wrócić do domu, zacząć żyć jak normalny człowiek?
Na stołku przy barze siedział miejscowy policjant, Toby Atkins.
- Cześć - powiedział, odstawiając filiżankę z kawą.
Był to młody przystojny blondyn, wysoki i dobrze zbudowany, o
ujmującym, chłopięcym uśmiechu. Właśnie dzięki Toby'emu czuła się
tu bezpiecznie, choć prawdę mówiąc, trochę jej przeszkadzało jego
zainteresowanie. Żadne romanse czy bliższe znajomości nie
wchodziły na razie w grę. Miała ważniejsze sprawy na głowie, na
przykład: jak nie dać się zabić.
Wszedłszy do kuchni, Drake zobaczył Mayę i Inez; pochylone
nad stołem przygotowywały posiłek. Zazdrościł Ramirezom; matkę i
córkę łączyła prawdziwa bliskość, serdeczność, autentyczna sympatia,
coś, czego sam od własnej matki nie doświadczał od wielu lat.
Na myśl o Meredith przebiegł go dreszcz. Miał złe przeczucie.
Nie był pewien, czy dawniej też je miewał, czy dopiero od czasu
rozmowy z Randem. Wczoraj też rozmawiali. Niestety, Austin
niczego nowego się nie dowiedział. Dziś była środa, pierwszy dzień
marca. Na ranczo przybył szóstego lutego, prawie miesiąc temu.
Maya. Co za uparte stworzenie! Nie chciała wyjść za niego za
mąż, a on ilekroć ją widział, miał ochotę całować ją do utraty tchu.
Fakt narodzin dziecka zmienił jego nastawienie do wielu spraw.
Wprawdzie duchy przeszłości nie znikły, co rusz o sobie
przypominały, ale gdy teraz wracał do domu, do swoich dziewczyn,
krok miał bardziej sprężysty, energiczny.
- Idę się przebrać - oznajmił pracującym kobietom. - Zobaczymy
się na lunchu.
- Dobrze. - Maya odprowadziła go wzrokiem.
- Zobaczysz, wszystko się jeszcze ułoży - powiedziała
niespodziewanie jej matka.
- Tak myślisz? - Nie bardzo w to wierzyła.
Wtem przez system monitorujący zainstalowany w sypialni
usłyszała kwilenie dziecka; zostawiwszy Inez w kuchni, pobiegła
sprawdzić, co się dzieje. Marissa płakała podczas zmiany pieluszki;
przestała dopiero wtedy, gdy Maya usiadła w fotelu i zaczęła do niej
czule przemawiać. Był chłodny pogodny dzień. Tęskniła za latem, za
gorącymi promieniami słońca. Kiedyś marzyła o tym, aby w czerwcu,
najpiękniejszym miesiącu roku, wziąć ślub. Uśmiechnęła się w duchu.
Ech, marzenia! Zamiast panną młodą została młodą mamą.
Nakarmiwszy Marissę, położyła ją z powrotem do kosza. Marco
znalazł na strychu starą kołyskę. Postanowił ją odnowić i pociągnąć
świeżą warstwą farby. Niedługo będziesz miała śliczne łóżeczko,
szepnęła do córki. Za parę dni.
Zaczęła się zastanawiać, co będzie za miesiąc; czy cokolwiek
zmieni się w życiu jej, Drake'a i ich dziecka. Drake niemal nie
odstępował jej na krok; nosił małą na rękach, kąpał ją, przewijał. I
sprawiał wrażenie szczęśliwego, jakby powoli wychodził z mroku,
który od lat go spowijał.
- Mamo, zostawiam włączony mikrofon - powiedziała przez
interkom do Inez. - Idę pokazać pani Meredith rozwiązane przez
Joego zadania z matematyki. Gdyby Marissa się obudziła, zawołaj
mnie.
Kiedy usłyszała zapewnienie, by się o nic nie martwiła, podniosła
z biurka papiery i skierowała się do wyjścia. Bała się spotkania z
pracodawczynią; nigdy nie wiedziała, w jakim ta będzie humorze.
Akurat zbliżała się do południowego skrzydła domu, kiedy zobaczyła,
jak Drake wślizguje się do pokoju swojej matki.
Zwolniła kroku. Nie była pewna, czy powinna przeszkadzać.
Jednakże Meredith wyraźnie prosiła o codzienne sprawozdania z
postępów Joego w matematyce. Podeszła do drzwi. Po chwili wahania
zastukała. Odpowiedziała jej cisza. Zastukała ponownie. Znów bez
odpowiedzi. Zorientowała się, że Drake zakradł się do pokoju matki
pod jej nieobecność. Nacisnęła klamkę.
- Co robisz? - spytała cicho.
Grzebał w szufladzie biurka. Na jej widok uśmiechnął się.
- Przyłapałaś mnie na gorącym uczynku. Widocznie się starzeję. -
Wzruszył ramionami. - A pytanie co robię, chyba nie wymaga
odpowiedzi. Po prostu buszuję w rzeczach matki.
- Po co?
- Może zabrakło mi dolara na lody i pomyślałem, że tu znajdę?
- Akurat!
- Nie wierzysz?
- Nie. Czego szukasz, Drake? Gdzie jest Meredith?
- Pojechała do San Francisco. A ja szukam wskazówek.
Położyła zeszyt z zadaniami do matematyki, sprawdzonymi przez
nauczycielkę Joego, na biurku swojej pracodawczyni.
- Jakich?
- Jakichkolwiek. Sam nie wiem - przyznał.
- Drake, czy to ma coś wspólnego z...
- Poczekaj chwilę. Skończę i pogadamy.
Przejrzał dokładnie biurko, sprawdził, czy nie ma w nim ukrytych
schowków, po czym zerknął do szuflady, w której Meredith trzymała
rachunki; aż zagwizdał na widok sum, jakie była winna różnym
osobom. Następnie tak samo starannie przejrzał resztę pokoju.
- Niczego nie ma - oznajmił w końcu. - Idziemy.
Wziął ją za łokieć i poprowadził do swojego pokoju. Przestraszyła
się. Spędziła tam wiele cudownych chwil. Bała się, że wspomnienia
odżyją w jej pamięci. Ale było za późno.
Zamknąwszy drzwi, oparł się o nie.
- Droga ucieczki odcięta - zażartował.
- Czego tam szukałeś? - spytała.
- Dowodów na to, że Meredith Colton nie jest moją matką. Że nie
jest tą osobą, za którą się podaje.
Przypomniała sobie poprzednią rozmowę, kiedy spytał ją, czy
zauważyła jakieś zmiany u Meredith. Wspomniał wtedy, że Meredith
miała siostrę bliźniaczkę, która zmarła przed wieloma laty. Czyżby
podejrzewał, że...
- Chyba nie myślisz... - zaczęła. - Chyba nie sądzisz, że...
- Że co?
- Że jej siostra... Nie, to niedorzeczne!
- Czy ja wiem? - Zaczął chodzić tam i z powrotem po pokoju. -
Zastanów się, kiedy zmienił się charakter mamy, jej osobowość. Od
razu po wypadku.
- Wtedy, kiedy Emily widziała dwie mamusie.
- No właśnie!
- Rozmawiałeś o tym z Sophie lub Amber?
- Tylko z Randem. Sama powiedziałaś, że to niedorzeczne.
- Co nie znaczy, że nie jest prawdą.
- Więc nie masz mnie za szaleńca?
- Absolutnie nie - odparła bez wahania.
- Dziękuję. A z drugiej strony... jak to możliwe, żebyśmy przez
dziesięć lat byli ślepi i niczego nie zauważyli?
-
Jeśli
Meredith
ma
siostrę,
jeśli
są
bliźniaczkami
jednojajowymi... - Na moment umilkła. - Inteligentny oszust potrafi
niepostrzeżenie przeobrazić się w dowolną postać. Oni są jak
kameleony, przyjmują barwy ochronne, wtapiają się w otoczenie.
Drake, co mogę zrobić? Jak mogę ci pomóc?
- Po prostu bądź przy mnie - szepnął.
Przysunąwszy się bliżej, wsunął ręce w jej włosy. Wiedziała, do
czego zamierza, mimo to nie ruszyła się z miejsca. Przywarł ustami do
jej ust.
Drake. Ukochany Drake.
Zarzuciła mu ręce na szyję. Przypomniało się jej ubiegłe lato, ich
pierwszy pocałunek, towarzysząca mu tkliwość, nieśmiałość,
niepewność, lecz i pożądanie.
- Potrzebuję cię. - Przytulił jej głowę do swojej piersi. - Tak
bardzo cię pragnę. Lecz ból, który we mnie tkwi... nie umiem się go
pozbyć. - Głos drżał mu ze wzruszenia.
- Nie chcę go powiększać, Drake. Chcę, żebyś był szczęśliwy.
Ujmując jej twarz w swoje dłonie, pokrył ją setkami drobnych
pocałunków.
- Ty jesteś moim szczęściem.
Potrząsnęła głową. W jego duszy wciąż czaił się mrok. Objęła
Drake'a z całej siły, jakby swym ciepłem i miłością pragnęła
rozpędzić chmury, które zawisły nad nim po śmierci brata.
- Mayu, tak bardzo za tobą tęskniłem...
- To nie ma sensu - szepnęła, gładząc go po szyi. - Musimy
pomyśleć, zastanowić się...
Popatrzył na nią zbolałym wzrokiem.
- Może w tym tkwi cały problem? - spytał. - Że za dużo myślimy?
Nie chcę myśleć, chcę cię tulić, dotykać...
- Drake, ja nie...
- Ciii, nic nie mów. Błagam.
I gdy tak stała w jego ramionach, czuła, jak żal i nagromadzona
gorycz rozpływają się. Uniosła twarz. Pocałunek przepełnił ją
błogością. Odwzajemniła go, zaspokajając własne pragnienia i
tęsknoty.
- Pamiętam, jak jęczałaś cichutko - szepnął jej do ucha. - Czasem
budzę się w nocy, bo wydaje mi się, że słyszę twój głos, a potem
uświadamiam sobie, że to tylko sen. Bez przerwy o tobie myślę.
Kiedy rozstawiam namiot w dżungli, kiedy odbywam ćwiczenia na
pustyni, kiedy skaczę ze spadochronem. Zawsze i wszędzie.
Zadrżała.
- To było piękne, Drake. To, co nas łączyło. Piękne, szalone, ale
nieprawdziwe.
- Mylisz się. Daliśmy początek nowemu życiu. Mamy dziecko.
- Zachowaliśmy się nieostrożnie. To się nie może powtórzyć.
Zębami rozpiął guzik u jej bluzki, potem drugi.
- Masz rację. Ale kiedy trzymam cię w ramionach, zapominam o
rozsądku. Liczy się tylko ta chwila.
Opadli na łóżko. Drake rozpiął do końca bluzkę, zsunął ją z jej
ramion.
- Chcę cię czuć. Masz taką aksamitną skórę...
Nie pozostała dłużna. Drżącymi rękami pomogła mu zdjąć starą
flanelową koszulę. Po chwili leżeli przytuleni, zwróceni do siebie
twarzami.
- Pamiętasz? - szepnął. - Tak leżeliśmy po naszym pierwszym
razie.
- Tak, pamiętam - odparła, zagubiona we wspomnieniach. - Było
cudownie...
- Magicznie.
- Też to czułeś?
- Magię? Nadal czuję.
- Ja też.
Podparłszy się na łokciu, opuszkiem palca zaczął rysować kółka
na jej piersi. Po chwili na staniku pojawiły się dwie wilgotne plamki.
Drake odpiął stanik. Na prawej brodawce osiadła kropelka mleka.
Przysunął się i delikatnie ją zlizał.
- Źródło życia - szepnął. - Tkwi w tobie. Nic dziwnego, że
stworzyliśmy dziecko.
Odgarnęła mu włosy z czoła.
- W tobie też tkwi. Dziecko jest naszym wspólnym dziełem.
- Wiem. Wciąż nie mogę w to uwierzyć.
- Uwierz. Masz w sobie pokłady ciepła i dobroci.
Pokręcił głową, jakby nic z tego nie rozumiał.
- Gdzie ty to widzisz? - spytał. - Bo ja tylko widzę mrok.
Przytuliła go do siebie, pragnąc go pocieszyć.
- Ty i malutka... - szepnął. - Jesteście jedynym jasnym punktem w
mym życiu.
Leżeli objęci. Pół godziny. Godzinę. Dwie. Pieścił ją, całował,
dotykał, szeptał do ucha czułości, jakby nie mógł się nacieszyć jej
bliskością. W jego oczach zagościł spokój.
- Musimy się pobrać.
- Nie teraz.
- A kiedy? - spytał.
- Nie wiem.
- Zobaczysz, uda nam się. - W jego głosie brzmiała pewność
siebie.
Maya pokręciła głową.
- Nie jesteś jeszcze gotowy.
- Obiecaj mi coś - poprosił.
- Co?
- Że za pół roku, bez względu na to, czy będę gotowy czy nie,
zostaniesz moją żoną.
Starała się zignorować rozpaczliwe bicie swego serca.
- Zgoda. Jeśli wtedy poprosisz mnie o rękę...
- Powiemy rodzicom, że się zaręczyliśmy?
- Wolałabym nie - odparła, nie do końca wierząc, że za pół roku
będą małżeństwem.
Przez chwilę milczał, po czym zerwał się z łóżka i wyciągnął
rękę, by pomóc jej wstać. Ubrawszy się, opuścili pokój.
- Jeśli chodzi o twoją mamę... - zaczęła Maya. - Mam przeczucie,
że wkrótce się wszystko wyjaśni. Ktoś, może Austin, może Thaddeus,
znajdzie wskazówkę, którą reszta z nas przeoczyła. Wtedy poznamy
prawdę.
Maya pchnęła drzwi do swojej sypialni. Inez siedziała w fotelu
bujanym, trzymając Marissę na rękach. Śpiewała wnuczce kołysankę
po hiszpańsku.
- Jest grzeczna jak aniołek - powiedziała, dźwigając się z fotela.
Drake wziął od niej córkę i zajął zwolnione miejsce.
- Kołysanie dziecka... to takie kojące, prawda?
Inez przeniosła wzrok z Drake'a na Mayę i uśmiechnęła się
szeroko.
- Bardzo - rzekła, kierując się do wyjścia.
Maya dostrzegła swoje odbicie w lustrze. Potargane włosy,
rozmazana szminka, zaróżowione policzki.
- O Boże! - jęknęła.
- Wyglądasz jak kobieta, którą namiętnie całowano - powiedział z
zadowoleniem Drake.
Widząc jego zmierzwioną fryzurę i rozpiętą do połowy koszulę,
pomyślała sobie: a ty jak mężczyzna namiętnie całowany.
- Dokąd to nas doprowadzi, Drake? - spytała, wypowiadając na
głos swoje wahania.
- Do ołtarza, moja droga.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
Maya otworzyła oczy i przeciągnęła się. Dawno nie czuła się tak
wypoczęta. I tak szczęśliwa. Ostatni weekend spędzili w trójkę. Drake
towarzyszył jej na każdym kroku. Kilka razy objął ją, pocałował,
przytulił. Wiele czasu poświęcał na zabawę z Marissą. Był miły,
uczynny, roześmiany. Wspaniały kochanek i czuły ojciec - takiej
kombinacji trudno się oprzeć.
Wyjrzała przez okno. Zaskoczona zobaczyła błękit nieba. Boże,
nastał poranek! Przespała całą noc! Zrzuciwszy kołdrę, zerwała się z
łóżka. Marissa smacznie spała. Wyglądała tak niewinnie. Po raz
pierwszy od urodzenia nie domagała się karmienia o piątej rano.
Czując, że piersi ma nabrzmiałe od mleka, Maya skierowała się do
łazienki. Umyła się, ubrała, po czym ruszyła do kuchni. Serce zabiło
jej mocniej na widok Drake'a.
Prócz niego w kuchni zastała Inez i nową dziewczynę, którą na
kilka dni wynajęto do pomocy. Miała na imię Elaine; była studentką,
która postanowiła przerwać na rok studia i w tym czasie pozwiedzać
kraj. Po północnej Kalifornii podróżowała pierwszy raz w życiu.
- Witamy w naszej części świata - powiedziała Maya, nalewając
sobie kubek kawy i szklankę mleka.
- Dzięki. Drake opowiadał mi o waszym wspaniałym wybrzeżu.
Podobno najlepiej widać je z szosy stanowej, tyle że ta szosa jest dość
kręta...
Długonoga, opalona, bez makijażu, z jasnymi włosami
sięgającymi pupy, wyglądała tak, jakby całe życie mieszkała w
Kalifornii. Ale mówiła z typowo południowym akcentem. Nic
dziwnego: pochodziła z Kentucky.
Słuchając barwnych opowieści swej rówieśniczki, która tyle w
życiu widziała i tak wiele przeżyła, Maya poczuła się jak
prowincjuszka. Ona sama najdalej na południu była w San Francisco,
a najdalej na północy - w Ashland w stanie Oregon, dokąd pojechała
na festiwal szekspirowski. Raz też z rodzicami wybrała się na
całodniową wycieczkę do Crater Lake. To było właściwie wszystko.
Kiedy Inez opuściła kuchnię, Maya poczuła się jak piąte koło u
wozu. Drake z zainteresowaniem słuchał opowieści Elaine, śmiał się z
jej przygód, a potem, na jej prośbę, opowiedział o paru własnych
podróżach do różnych egzotycznych zakątków świata. Gadali jak
dwoje starych przyjaciół, którzy nie widzieli się od lat.
Maya zjadła połówkę bajgla; na nic więcej nie miała ochoty. Po
paru minutach wstała od stołu, umieściła brudne naczynia w
zmywarce i wróciła do swojego pokoju. Tam klapnęła w fotelu i,
chcąc nie chcąc, spojrzała prawdzie w oczy. Była zazdrosna o tę
młodą beztroską kobietę, która przemieszczała się z miejsca na
miejsce, wierząc, że wszędzie sobie poradzi.
Przycisnęła rękę do nabrzmiałych, obolałych piersi. Ona sama nie
czuła się ani młoda, ani beztroska. Już jako nastolatka zarabiała na
życie, opiekując się dwoma najmłodszymi Coltonami. Podeszła do
śpiącej córeczki. Kiedy kobieta zostaje matką, jej system wartości
ulega zmianie. To na niej spoczywa ciężar odpowiedzialności.
Wprawdzie Drake gotów był przejąć część obowiązków na siebie,
ale...
Cóż, sama sobie jest winna. Gdyby go posłuchała, byliby już
małżeństwem. Czy wtedy patrzyłaby bez zazdrości na śliczną Elaine,
wolną i beztroską, która robi, co jej się żywnie podoba?
„Nie ma w moim życiu miejsca na żonę..."
Przełknęła łzy. Nie było miejsca na nią, Mayę Ramirez, ale to nie
znaczy, że kiedyś, w bliżej nieokreślonej przyszłości, Drake nie
spotka jakiejś ponętnej, inteligentnej Elaine, którą będzie chciał
poślubić.
Pukanie do drzwi wyrwało ją z zadumy.
- Proszę!
Wsunął głowę do środka i przyjrzał się jej uważnie.
- Co się stało? - Zerknął na dziecko. - Z Marissą wszystko w
porządku?
- Tak. Ja tylko... - Nie wiedziała, jaki podać mu powód swojej
nieszczęśliwej miny. - Po prostu stoję i się nad sobą użalam -
przyznała po chwili.
- Dlaczego? - spytał zdumiony.
Wzruszyła ramionami;
- Bo miło jest podróżować, wciąż poznawać nowych ludzi...
Pogłaskał ją czule po twarzy.
- Jesteś inna, Mayu. Tu jest twoje miejsce. Podejrzewam, że
rodzice Elaine strasznie się o nią martwią. Ona zaś, jak sama wyznała,
rzadko do nich dzwoni. Nie przychodzi jej to do głowy. Ty byś tak
nigdy nie postąpiła.
Przypomniała sobie, że on, podobnie jak Elaine, przez kilka
miesięcy nie dzwonił ani nie pisał. Ogarnął ją jeszcze większy smutek.
Podobno osoba zakochana ma ochotę śmiać się, tańczyć. A ona?
Latem ubiegłego roku była wesoła i beztroska, żyła chwilą obecną,
podziwiała księżyc na niebie. Teraz ponosi konsekwencje swej
beztroski. Ma córkę, której za nic by nikomu nie oddała, ale i
obowiązki.
Drake delikatnie obrysował palcem jej usta.
- Słuchając Elaine, zrozumiałem, że ona nawet nie zdaje sobie
sprawy z własnego egoizmu. To tak jak ja. Wydawało mi się, że
postąpiłem szlachetnie, odchodząc od ciebie, ale teraz sam nie wiem...
- Może to był słuszny krok?
- Chyba po prostu stchórzyłem. - Na moment zamilkł. - Wiesz,
Elaine oblała egzaminy i rodzice są na nią wściekli. Zamiast stawić
czoło problemom, ruszyła w świat. Może ja też wolałem uciec, żeby
nie myśleć o swoich słabościach i porażkach.
Zmarszczyła czoło.
- O jakich porażkach? Odnosisz same sukcesy...
- Nieprawda. Zawiodłem cię. To moja wielka porażka. Straciłem
twoje zaufanie. Kiedy mnie potrzebowałaś, byłem daleko. - Roześmiał
się gorzko. - W tym jestem dobry. Innych pakuję w kłopoty, a sam
umykam.
- Nie jestem dzieckiem, Drake. Wiedziałam, na co się decyduję.
Nie uwiodłeś mnie, do niczego nie zmuszałeś. To nie twoja wina, że...
- Jak to nie moja?! - zdenerwował się. - Kochałem się z tobą, a
potem dałem nogę, zostawiając pożegnalny list. Wiedziałem, że duma
nie pozwoli ci się za mną uganiać. Że to będzie koniec naszego
romansu. Chciałem go zakończyć.
Odwróciła się. Nie potrafiła na niego patrzeć, gdy rozrywał jej
serce na strzępy.
- Uważałem, że tak będzie lepiej - dodał smętnie. - Myliłem się.
- Teraz to nie ma znaczenia - powiedziała zmęczona.
Nie zamierzała czynić mu wyrzutów. Skoro nie mogła być
szczęśliwa, nie było sensu kontynuować dyskusji.
- Dla mnie ma. Chcę ci wszystko wynagrodzić. Chcę, żeby było
jak dawniej. Jak w czerwcu ubiegłego roku.
Ból był nie do wytrzymania. Potrząsnęła głową.
- To niemożliwe, Drake. Nie można cofnąć czasu. - Popatrzyła
mu prosto w oczy. - Tego się nie da zrobić.
Zacisnął zęby. Jego oczy płonęły. Nie zamierzał pogodzić się z jej
decyzją.
- Masz rację, nie możemy cofnąć czasu - przyznał - ale możemy
razem iść naprzód. Musimy. Mamy dziecko, które potrzebuje zarówno
ojca, jak i matki.
- Możesz uczestniczyć w jej życiu. Nie będę wam zabraniała
kontaktów.
Zaczął krążyć po pokoju, jakby usiłował przetrawić to, co przed
chwilą powiedziała. Wreszcie stanął przy drzwiach.
- Zatem nie potrafisz mi wybaczyć? Liczyłem na to. Zawsze
miałaś wielkie serce... - Zamilkł. - Wiesz, co mnie najbardziej boli?
To, że zawiodłem akurat ciebie, mojego najlepszego przyjaciela.
Nigdy sobie tego nie daruję.
Zanim się spostrzegła, wyszedł z pokoju. Cicho jak duch.
Wzięła głęboki oddech; nie była pewna, na czym stoją ani jak się
sytuacja dalej rozwinie. Ale na razie nie miała czasu się nad tym
zastanawiać. Bolesny ucisk w piersiach przypomniał jej, że powinna
nakarmić Marissę. Pochyliła się nad koszem.
- Hej, malutka. Chodź do mamusi na rączki.
Podnosząc córkę, zorientowała się, że coś jest nie tak. Dziecko
było rozgrzane, skórę miało parzącą w dotyku. Otworzyło oczy, ale
niemrawo, jakby było mu wszystko jedno, co się z nim stanie.
Maya chwyciła leżący na komodzie termometr i przyłożyła
maleństwu do policzka. Przerażona, przycisnęła Marissę do piersi i
rzuciła się do drzwi. W czasie, gdy kłóciła się z Drakiem, ich córka
leżała chora!
- Drake! - Wybiegła na zewnątrz. - Drake, poczekaj!
Szedł przez ogród w stronę schodów prowadzących w dół ku
plaży. Nie zatrzymał się. Silny wiatr zagłuszył jej słowa. Tuląc do
siebie dziecko, przyśpieszyła kroku.
Po chwili gnała niesiona strachem.
- Drake!
Odwrócił się. Ujrzawszy ją, zaczął biec w jej stronę.
- Marissa... - wysapała. - Ma gorączkę.
- Ile?
- Czterdzieści stopni. Musimy jechać do szpitala.
Skinął głową. Ruszyli pędem do jeepa. Drake dobiegł pierwszy.
Przytrzymał drzwi; kiedy Maya wsiadła, zatrzasnął je i czym prędzej
usiadł za kierownicą.
- Dlaczego mi nie powiedziałaś, że jest chora? - spytał z pretensją
w głosie.
- Nie wiedziałam - przyznała. - Myślałam, że po prostu śpi.
Zazwyczaj o piątej chce jeść, ale dziś nie domagała się karmienia.
Kiedy wyszedłeś, postanowiłam ją obudzić i dopiero wtedy
zobaczyłam...
- Mogła złapać jakąś infekcję...
- Chyba nie. Wczoraj wieczorem nic jej nie dolegało. Niewiele
jadła, ale... Cholera, już wtedy mogła mieć gorączkę, a ja nie
zauważyłam. Powinnam była sprawdzić jej temperaturę. A najpóźniej
dziś rano, kiedy zobaczyłam, że wciąż śpi. Powinnam...
- Przestań się zadręczać. Ja też niczego nie zauważyłem.
Resztę drogi milczała. Drake usiłował ją pocieszyć; tłumaczył jej,
że niczemu nie jest winna, ale nie przyjmowała tego do wiadomości.
Powinna była się zorientować, że małej coś dolega.
- Zapalenie gardła - oznajmił lekarz. - Niemowlętom temperatura
potrafi błyskawicznie wzrosnąć. Ale proszę się nie martwić, waszej
córeczce nic nie będzie. Możecie ją państwo zabrać do domu, jak
tylko wypełnimy wszystkie druczki. Pielęgniarka da wam środek na
obniżenie gorączki. Tak na wszelki wypadek...
Maya słuchała, nie odrywając oczu od córki. Kiedy dotarli do
szpitala, pediatra Marissy akurat robił obchód. Zbadał dziecko,
pokiwał mądrze głową, po czym kazał podłączyć małą do kroplówki.
Wyglądało to dość przerażająco - wielka aparatura przy tak małym
ciałku. W południe lekarz ponownie zbadał dziecko i oznajmił
zaniepokojonym rodzicom, że mogą je zabrać do domu.
- Dziękujemy - powiedział Drake.
Po chwili zostali sami w pokoju. Drugie łóżeczko stało puste.
Maya siedziała przy Marissie, z ręką wsuniętą pomiędzy pręty łóżka.
Gładziła córkę, która instynktownie, przez sen, ściskała palec matki.
- Pierwszy raz leży tak... nieruchomo - szepnęła Maya. - Wygląda
niemal jakby... jakby... - Słowa „jakby nie żyła" nie chciały jej przejść
przez gardło.
- Po prostu odpoczywa. Nic jej nie będzie.
- Boże! - Maya na moment zamknęła oczy. - Powinnam była coś
wczoraj zauważyć. Nie miała apetytu. Pewnie bolało ją przy
przełykaniu, a ja...
Otoczył ją ramieniem.
- Przestań. Jesteśmy tylko ludźmi, a ludzie, jak wiadomo, bywają
omylni - stwierdził, ale widział, że żadne argumenty do niej nie
trafiają.
- Mogła umrzeć - kontynuowała Maya. - A ja bym nawet nie
zauważyła. Zżerała mnie zazdrość. Myślałam o tobie śmiejącym się z
Elaine i...
- Mój głuptasie! Nie wiesz, że jesteś jedyną kobietą, na której mi
zależy? Że żadna inna ci nie dorównuje? Że poza tobą żadna się nie
liczy?
Potrząsnęła głową.
Zmusił się, by spojrzeć prawdzie w oczy. Bał się miłości,
ponieważ wiedział, jak to jest, kiedy się kogoś kocha, kiedy się
wspólnie snuje plany na przyszłość i ma się wspólne marzenia, a
potem nagle zostaje się samemu. Ból jest nie do wytrzymania. Tak,
zakochał się w Mai, ale stchórzył. Odrzucił szansę na szczęście, bo
przerażała go myśl o utracie jej miłości.
- Wybacz mi - szepnął. - Błagam, wybacz mi.
Popatrzyła na niego zdumiona. Nie wiedziała, o co mu chodzi.
Zanim zdążyła o cokolwiek spytać, do pokoju weszła pielęgniarka.
- Potrzebuję podpisu - rzekła z uśmiechem, wręczając Drake'owi
formularze, po czym pochyliła się nad łóżeczkiem Marissy. - Jaka
śliczna dziewczynka. I pewnie grzeczna?
- Bardzo - potwierdziła Maya. - Prawie w ogóle nie płacze.
W drodze powrotnej na ranczo Maya nie odzywała się, jedynie od
czasu do czasu wzdychała głośno. Drake zerknął na nią raz i drugi;
wiedział jednak, że nie jest to odpowiedni moment na prowadzenie
rozmowy.
Dojechawszy na miejsce, wniósł dziecko do pokoju Mai. Bez
słowa patrzył, jak Maya układa Marissę do kosza, a kosz przesuwa w
stronę biurka. Następnie opuściła żaluzję, tak by słońce nie wpadało
do środka.
- Zrobię nam kawy - zaproponował.
Na widok Elaine, która pod czujnym okiem Inez obierała
ziemniaki, przypomniał sobie, że ani on, ani Maya nic od rana nie
jedli. Wyjaśnił Inez, co się stało i że właśnie wrócili ze szpitala.
Gospodyni natychmiast postawiła na tacy miskę z owocami, a obok
talerz z kanapkami.
- Powiedz Mai, żeby się nie martwiła się o chłopców. Zajmę się
nimi, kiedy wrócą ze szkoły.
- Dzięki, Inez. - Wrócił pośpiesznie do sypialni. - Przyniosłem
kanapki.
Maya wciąż kręciła się przy koszu Marissy.
- Nie jestem głodna.
Zrobił miejsce na biurku, postawił tacę, po czym wziąwszy Mayę
za łokieć, posadził ją w fotelu i wręczył kanapkę.
- Jedz. Musisz produkować mleko.
Popatrzyła na niego zagniewanym wzrokiem.
- Mówisz tak, jakbym była krową - warknęła, ale posłusznie
zaczęła jeść.
Po posiłku wystawił tacę na korytarz - zazwyczaj odniósłby ją do
kuchni, ale dziś miał ważniejsze sprawy na głowie. Chciał odbyć z
Mayą poważną rozmowę. Siedziała przy biurku. Włosy miała
zaczesane do tyłu - elastyczna opaska przytrzymywała je na miejscu -
twarz czystą, pozbawioną śladu makijażu.
- Jesteś najpiękniejszą kobietą, jaką znam - zaczął, przysuwając
drugie krzesło. - Na ogół w okresie dojrzewania dziewczynki tyją albo
chudną, mają trądzik, włosy im się przetłuszczają, a ty, sam nie wiem
kiedy, z uroczego dziecka przeistoczyłaś się w młodą atrakcyjną
kobietę.
Spojrzała na niego, jakby oszalał, po czym przeniosła wzrok na
dziecko.
- Dokładnie pamiętam moment, kiedy zauważyłem zmianę -
ciągnął. - Miałaś wtedy siedemnaście lat. Przyjechałem do domu,
zobaczyłem cię i do końca pobytu przewracałem się w nocy na łóżku.
Na szczęście całymi dniami opiekowałaś się Teddym i Joem, bo
gdybym dorwał cię samą, chyba nie zdołałbym się oprzeć...
Urwał. Obraz siedemnastoletniej Mai zlał się w jego
wspomnieniach z obrazem nieco starszej Mai - tej, którą ujrzał rok
temu na przyjęciu z okazji sześćdziesiątych urodzin Joego. Miała na
sobie białą sukienkę, biały koronkowy żakiet i jasnoczerwone
różyczki we włosach.
Serce zabiło mu mocniej. Pamiętał ten moment. Wyszedł na patio,
a ona układała kwiaty w wazonach wokół wielkiego tortu
urodzinowego. Popatrzył na nią - i wiedział. Już wtedy wiedział.
- Zeszłego lata...
Opuściła głowę, żeby ukryć swoje oczy. Często tak robiła, gdy nie
chciała, by ktoś czytał w jej myślach.
- Zeszłego lata nie dałem rady - kontynuował. - Sprawa była
beznadziejna. Od pierwszej chwili wiedziałem, co się stanie. I nie
pomyliłem się.
Przygryzła wargę.
- Przestań, Drake. Nie przypominaj mi, jakie popełniliśmy
głupstwo.
- To nie było głupstwo, Mayu - sprzeciwił się. - To było piękne,
magiczne przeżycie. Coś, co musiało się stać. Coś, co było nam pisane
w gwiazdach.
Westchnęła. Oczywiście miał rację. Nawet gdyby z góry
wiedziała, jak się wszystko zakończy - że Drake wyjedzie bez
pożegnania, że zostawi jej list, a ona miesiąc później odkryje, że jest
w ciąży - nie zrezygnowałaby z tych kilku wspólnie spędzonych
tygodni, z jego gorących pocałunków, namiętnych pieszczot, miłości.
Przysunął bliżej krzesło, tak by ich kolana się stykały.
- Jestem w domu od miesiąca. Przyjechałem z nastawieniem, że
za dzień, najwyżej dwa, będę żonatym mężczyzną. Wszystko miałem
dokładnie zaplanowane. - Roześmiał się cierpko. - Zorientowałem się,
że mój plan może wziąć w łeb, kiedy zobaczyłem cię na rozpędzonym
koniu. I faktycznie. Nic nie poszło po mojej myśli.
- Drake, muszę się pouczyć - przerwała mu.
- Przecież zdałaś ostatni egzamin.
- Wiem. Ale nie chcę się z tobą kłócić.
- Więc nie kłóć się. Po prostu wysłuchaj mnie. Miałaś rację,
twierdząc, że nie potrafię uwolnić się od przeszłości. Pogodziłem się
ze śmiercią Michaela, bo musiałem, ale cały czas o nim myślę. Gnębią
mnie wyrzuty sumienia. Odzywają się zwłaszcza wtedy, gdy...
- Gdy jesteś bliski znalezienia szczęścia - powiedziała, intuicyjnie
odgadując prawdę.
- Tak. Zeszłego roku, kiedy byliśmy razem... Jeszcze nigdy się tak
nie czułem. Dlatego spanikowałem i uciekłem.
Ból ścisnął ją za serce.
- Przeżyłam szok. Obudziłam się, myśląc, że leżysz obok, a ciebie
nie było.
- Mówiłem sobie, że chcę ci oszczędzić bólu, ale to siebie
chroniłem. Gdybym cię stracił... Gdybyś pojechała ze mną i coś by ci
się stało... nie mogłem ryzykować. - Wyciągnął rękę i pogładził ją po
policzku. - Podczas tej wizyty w domu jednego się nauczyłem. Trzeba
zdać się na los. Można mieć marzenia, można snuć plany, ale
wszystkiego nie da się przewidzieć, na przykład, że użądli cię
pszczoła, że dziecko ci zachoruje...
Słuchała ze smutkiem; wiedziała, co usiłuje jej powiedzieć - że
nie mogą być razem. Ale nie musiał mówić, sama miała tego
świadomość.
- Albo że się zakochasz - dodał cicho. - Mój los został
rozstrzygnięty w zeszłym roku, kiedy wyszedłem na patio i
zobaczyłem ciebie. Od tamtej pory towarzyszysz mi stale i wszędzie.
Jesteś przy mnie, gdy brnę przez puszczę, gdy przeprawiam się przez
morza i góry. Noszę cię w sercu...
- Drake, proszę cię, nie tłumacz mi. Wiem, że znów musisz
wyjechać...
Padł przed nią na kolana i objął ją w pasie.
- Nie muszę. Już nigdy cię nie opuszczę. Jeśli tylko dasz mi drugą
szansę. - Popatrzył jej głęboko w oczy. - Potrzebuję cię, Mayu. Jako
przyjaciółkę, jako powiernicę, jako żonę. Proszę cię, dziel ze mną
życie. Buduj ze mną przyszłość.
Nie wiedziała, co się zmieniło, ale czuła, że coś jest inaczej niż
dawniej. W oczach Drake'a wciąż czaił się smutek, lecz teraz
przyćmiewała go nadzieja.
- Wyzwoliłem się od duchów przeszłości - oznajmił,
odpowiadając na pytanie, które wyczytał w jej spojrzeniu. -
Powinienem był to zrobić dawno temu.
- Ale jak...?
- Kiedy zaczęłaś obwiniać się za chorobę Marissy, uświadomiłem
sobie, jakie to głupie. Człowiek nie jest odpowiedzialny za wszystko,
co spotyka jego bliskich. Siedząc w szpitalu, zdałem sobie również
sprawę z czegoś innego. To nie była moja wina, że na widok
pędzącego samochodu zjechałem z szosy. Zadziałał instynkt. A
Michael, zamiast zwiać, zdrętwiał. Stał jak sparaliżowany.
Widząc straszliwe cierpienie w jego oczach, Maya zrozumiała, że
Drake wreszcie żegna się z bratem. Pochyliwszy się, przytuliła jego
głowę do piersi.
- Nie zjechał na pobocze. Dureń stał wpatrzony w samochód,
który pędził prosto na niego. Chyba... chyba nigdy mu tego nie
wybaczyłem. Tego, że umarł.
- Zawsze byliście razem - szepnęła. - A nagle zostałeś sam. -
Wyobraziła sobie, jak bardzo musiała mu doskwierać samotność.
- No właśnie. - Przełknął ślinę, po czym wskazał głową dziecięce
łóżeczko. - Daliśmy jej życie. Ona jest naszą przyszłością, twoją i
moją. Razem stanowimy jedność. Rodzinę. Pragnę mieć więcej dzieci,
ale głównie pragnę być z tobą.
Drżącymi rękami ujęła jego twarz. W oczach Drake'a migotały
złociste punkciki. Wiedziała, że mówi prawdę.
- Kocham cię z całego serca. Ponad życie. Proszę cię, Mayu,
wyjdź za mnie. Udowodnię ci, że jesteś dla mnie wszystkim.
Chciała. Tak strasznie tego chciała!
- A co z twoją pracą?
- Jeśli zamieszkasz ze mną w domku na terenie bazy, będziemy
mieli pół roku na podjęcie różnych decyzji. Dasz radę dokończyć
studia korespondencyjnie?
- Tak. Jedynie na końcowy egzamin muszę stawić się osobiście.
- W porządku. Na egzamin dowiozę cię do San Francisco choćby
ze wschodniego wybrzeża. To co? Bierzemy ślub?
Skinęła głową, zbyt wzruszona, by cokolwiek z siebie wydusić.
Drake roześmiał się cicho, po czym poderwał się na nogi i
chwyciwszy Mayę na ręce, zaczął tańczyć z nią po pokoju. Kiedy
zakręciło mu się w głowie, opadł na fotel, który zaskrzypiał głośno,
jakby protestując przeciwko takiemu traktowaniu.
- Kocham cię, maleńka.
- Ja ciebie też. - Przytuliła się mocno. - Zawsze cię kochałam.
- Szczęściarz ze mnie!
Całowali się jak para nastolatków, do utraty tchu. Podniecenie
wzrastało, gdy wtem rozległ się cichutki pisk, a po chwili potężny ryk.
- Nasza przyszłość przemówiła - oznajmił ze śmiechem Drake.
Maya zmieniła Marissie pieluszkę, a gdy Drake w zapraszającym
geście rozwarł ramiona, usiadła mu z dzieckiem na kolanach. W
milczeniu patrzyli, jak mała ssie. Maya od czasu do czasu zerkała na
mężczyznę, którego od tylu lat kochała. Wiedziała, że napotkają na
swojej drodze przeszkody, że pojawią się chwile trudne, ale że w
sumie czeka ich wspaniała przyszłość.
- Uda nam się - powiedział, jakby czytał w jej myślach. -
Przeszłość jest ważna; z niej czerpiemy naukę na przyszłość. Ale
najważniejsza jest teraźniejszość i przyszłość.
Czuł, jak Maya odpręża się, a potem zapada w sen. Marissa też
spała, posapując cichutko. Siedział szczęśliwy, wpatrzony w okno.
Wtem na ścieżce prowadzącej do strumyka, nad którym spędził
niejedno letnie popołudnie, zobaczył chłopca na rowerze; do tylnego
błotnika przyczepiona była wędka. Zdumiony wyprostował się na
fotelu i wytężył wzrok.
Chłopiec zatrzymał się na szczycie wzgórza i wolno odwrócił.
Drake znieruchomiał. Chłopiec uśmiechnął się; w jego oczach
migotały złociste punkciki, ciemne włosy powiewały na wietrze.
Pomachawszy do Drake'a, wsiadł z powrotem na rower i popedałował
dalej; chwilę później znikł za wzgórzem.
Drake poczuł ucisk w gardle.
- Do widzenia, smyku - szepnął. - Miłego wędkowania.
- Co? - spytała sennie Maya.
- Nic. Kocham cię.
Przytuliwszy ją mocno, poczuł, jak znikają jego tęsknoty, lęki i
niepewności, a miłość Mai przenika go na wskroś, wypełniając jego
serce i duszę.
Wierzchem dłoni przetarł łzy. Przyszłość Michaela była tam za
wzgórzami; przyszłość jego, Drake, była tu, z ukochaną kobietą i
ukochaną córeczką.
Właśnie o takiej przyszłości marzył.