Dziennik Jerzego Pilcha 16 17 [Przekrój]

background image

13.05.2010

Dziennik Jerzego Pilcha 17/2010
Jerzy Pilch
Darujcie mi ton nadto otwarty, ale i ja – jako i wy wszyscy – chciałbym i chcę żyć długo.Wbrew
pesymistycznym gestom, makabrycznym pozom i straszliwemu lękowi od czasu do czasu miewam
ochotę być na ziemi długo i w przytomności umysłowej; i nieraz w chwilach– tak jest
– bezwstydnej rzewności i haniebnego roztkliwienia wyobrażałem sobie,że tak jak początkowi
mojego życia towarzyszyła postać Andrzeja Wantuły, tak sędziwości towarzyszył będzie mój kuzyn,
biskup Adam Pilch z Wisły

Rysunek Katarzyna Leszczyc–Sumińska na podstawie zdjęcia Bogdana Krężla

7 kwietnia
Rozpatrując dzieło Schulza od strony szans na światową karierę, Gombrowicz napisał między
innymi: „Jeśli rozpoetyzowanie tej prozy nie zmęczy zanadto, to olśni”. Niewielkiej – praktycznie
żadnej – korekty to drobne i niemal między wierszami rzucone spostrzeżenie wymaga. Otóż:
męczy, ale olśniewa. Nie: jeśli nie zmęczy, to olśni. Przeciwnie: zmęczy i olśni. Udręczy i olśni.
Męczarnie, a nawet kaźń zada i olśni. Bywają pisarze wielcy i udręczający – których się podziwia
i w których za bardzo się nie wchodzi. Schulz jest tak wielki i tak udręczający, że niepodobna go
opuścić.

8 kwietnia
W sumie oczywiście szkoda, że pomiędzy partiami poetyckimi a – właściwie nie wiem, jak te
drugie nazwać – realistycznymi? nie ma zbalansowania, gdyby było, wtedy – wzrost nie wzrost
– Schulz byłby poza naszymi, a może nawet poza kafkowskimi kategoriami.
Sławne pierwsze zdanie „Sklepów” ma balans nie lada. „W lipcu ojciec mój wyjeżdżał do wód
i zostawiał mnie z matką i starszym bratem na pastwę białych od żaru i oszałamiających dni
letnich”. Czytając wedle metodologii Wisławy Szymborskiej (Jakie ogary? Dlaczego poszły? Czyj
las?) – łatwo zauważyć, że biblijna i muzyczna ta fraza wiadomości i konkretów podaje bez liku:
kto, kiedy, w jakim celu wyjechał, kto został – praktycznie co słowo konkret; dopiero na sam
koniec: płomienie, oszołomienie i żar – akurat tyle upalnej aury, by była, a nie przygniatała.
Pierwsze zdanie „Sanatorium” już balansu nie ma, owszem piękne, owszem inaugurujące sławny
wywód o Księdze, ale już męczące i długie.

„Nazywam ją po prostu Księgą, bez żadnych określeń i epitetów, i jest w tej abstynencji
i ograniczeniu bezradne westchnienie, cicha kapitulacja przed nieobojętnością transcendentu, gdyż
żadne słowo, żadna aluzja nie potrafi zalśnić, zapachnieć tym dreszczem przestrachu, przeczuciem
tej rzeczy bez nazwy, której sam pierwszy posmak na końcu języka, przekracza pojemność naszego
zachwytu”.

background image

Nie chcę być tani, ale istotnie „przekracza pojemność” – za dużo „rzeczy bez nazwy”, za dużo nut
– przepisałem, ale – wierzcie mi – nie chciało mi się przepisywać. Przepisywanie pierwszego
zdania „Sklepów” – to była uciecha czysta.

W ogóle „Sklepy” są wyrazistsze i mniej nużące od „Sanatorium”. „Sklepy” są takie jak ich
pierwsze zdanie i „Sanatorium” jest takie jak jego pierwsze zdanie. Czy do dziś nieodnaleziony
„Mesjasz” był taki jak jego pierwsze zdanie? „Przyszedł Mesjasz – powiedziała matka – widziano
go w Samborze”. (Podaję wersję zapamiętaną przez Artura Sandauera – są inne, na przykład:
„Widziano go 30 kilometrów od Drohobycza” – nie sądzę, by był to autentyk, konkret, ale
za daleko idący; podawanie odległości do Mesjasza w kilometrach nie pasuje ani do wizji, ani
nawet do – niesłychanego – poczucia humoru Schulza). Są inne warianty – przytaczam najlepszy.
Jeśli taka była całość – mamy przepadłe arcydzieło.

Jeśli książka ta była gotowa, lub prawie gotowa, musiała być to proza zbalansowana i obfita
w wiadomości i konkrety. Straszliwie silna – już o mityczności nie wspominam – matryca fabularna
tej historii jest po prostu nie do napisania prozą poetycką. (Chyba że dla grafo, ale grafo da radę
wszystko). Jakkolwiek to brzmi: nadejście Mesjasza to nie będzie sama poezja. To musi być pełna
przygód i wydarzeń opowieść. Zdawał sobie sprawę, że tego rodzaju prozą nie do końca włada,
najprawdopodobniej był to podstawowy powód, że praca szła opornie, jak pisał w listach:
„Mesjasza nie tykam”.

A zatem „Sklepy” – wzlot. „Sanatorium” – regres. „Mesjasz” – kolejny, może nawet genialny
wzlot. Równie widmowy, co wymierny: paczka z papierami po Schulzu, którą co pewien czas
oferuje tajemniczy posiadacz, waży podobno około dwóch kilogramów. Nie wiadomo, co w niej
jest, ale wiadomo, ile waży. Pełny – niczym w pierwszym zdaniu „Sklepów” – balans.

18 kwietnia
Ostatni dzień żałoby narodowej. chyba nie zdążyłem zabitemu w katastrofie świętej pamięci
Adamowi Pilchowi powiedzieć, że gada się z nim tak, jakby nie był – nic nikomu nie ujmując,
zwłaszcza nic a nic nie ujmując moim współbraciom – luterskim księdzem. Za szerokie horyzonty,
za błyskotliwa inteligencja, za daleko idąca wrażliwość. Pełen luz połączony z pełnym
pryncypializmem.

Nieraz dawałem wyraz przeświadczeniu, że prawdziwy ksiądz nie musi za dobrze znać się na Panu
Bogu, nawet z wiarą nie powinien przesadzać – musi i powinien znać się na ludziach. Mieli tę
cechę najwięksi kapłani, z jakimi przyszło mi się zetknąć: Tischner czy Wantuła; miał ją – ośmielę
się powiedzieć: w stopniu szczególnie wysubtelnionym – Adam. Subtelność, wrażliwość,
wyczulenie to mogą być cechy w miarę dokładnie go opisujące; jaka z takich przymiotów jest droga
do stopnia pułkownika – teraz pośmiertnie generała brygady – nie mam zielonego pojęcia. Dla
rozumienia świata i ludzi są to, owszem, dary konieczne i wystarczające. Rozmawiało się z nim
i miało się wrażenie, co tam wrażenie, miało się absolutną pewność, że ten dziwny ksiądz, że ten
osobliwy ksiądz pastor, że ten niepojęty ksiądz pułkownik rozumie nie tylko każde słowo, ale
i każdą w tym słowie literę, i każdy akcent.
Niekiedy rozmowy bywały – głównie z powodu mojej skłonności do awarii – awaryjne – może
to wyostrzało odbiór; nawet jak wyostrzało, to nie wyczerpywało. Przy czym nie tylko gwoli
uniknięcia laurkowej słodyczy, ale zwyczajnie: gwoli realizmu odnotować trzeba, że jego
wszechrozumienie drugiego człowieka nie było tożsame z akceptacją; z jakąś tanią
pseudoewangeliczną pseudodobrocią. Skąd! Adam od irytacji ani fundamentalnie nie był, ani
okolicznościowo nie bywał wolny. Rozumiał kogoś też w tym sensie, że bez pomyłki mógł
stwierdzić: rozumiem go, ale on nic a nic nie rozumie.

Ewangelicy, zwłaszcza starsi, uchodzą za znających Pismo; sam mam w tej książce jaką taką,

background image

kulawą, bo kulawą, ale orientację – Adam znał Biblię – powiedziałbym – ponadpokoleniowo,
ponadwyznaniowo, ponadbibliograficznie. Daleki od dziecinnej wiary w cudowną moc biblijnych
fabuł – był zarazem pewien ich szczególnej, nie literalnej, ale i nie metaforycznej siły. Polegał
na tym, o czym w Ewangelii mówi się często, polegał na Słowie. Niepojmowanym jako
czarodziejskie zaklęcie, jako opowieść czy jako bojowe hasło ludu Chrystusowego.
Jego, a chyba mogę też powiedzieć: nasz – jakby żył, nie dementowałby tej uzurpacji – Bóg nie
mieszkał w niebie, domem jego, naszego Boga, był biblijny dyskurs.

W każdym razie orientację w Piśmie miał niewiarygodną; dzwoniłem nieraz z prośbą o lokalizację
jakiegoś cytatu albo z pytaniem o jakiś mętnie zapamiętany akapit, co do którego niekiedy nie
miałem nawet pewności, czy w ogóle jest w Biblii; obojętnie, gdzie go zastawałem, nawet jak
prowadził samochód, odpowiadał natychmiast, bez zająknienia, a jak się pojawiał jakiś cień
wahania, w tle słychać było pełen merytoryzmu głos jego żony, pastorowej Kornelii – nie tylko
perfekcyjna znajomość Słowa Bożego tę parę łączyła.

19 kwietnia
Nie zdążyliśmy. nie zdążyliśmy praktycznie z niczym. O takich sielankach, że z Adamem
– w przyszłości biskupem polskich lutrów – siedlibyśmy kiedyś w fotelach i obszernie pogawędzili
o upiorności naszego ukochanego miejsca urodzenia, o Panu Bogu, o kolegach teologach i kolegach
literatach, o toksycznych krewnych i o przyjaznym – wziąłem to spostrzeżenie od niego – sygnale
ekspresu ruszającego z Wisły Uzdrowisko do Warszawy Centralnej – o takich idyllach nie
wspominam nawet.

Darujcie mi ton nadto otwarty, ale i ja – jako i wy wszyscy – chciałbym i chcę żyć długo. Wbrew
pesymistycznym gestom, makabrycznym pozom i straszliwemu lękowi od czasu do czasu miewam
ochotę być na ziemi długo i w przytomności umysłowej; i nieraz w chwilach – tak jest
– bezwstydnej rzewności i haniebnego roztkliwienia wyobrażałem sobie, że tak jak początkowi
mojego życia, dzieciństwa i wczesnej młodości towarzyszyła postać Andrzeja Wantuły, tak
sędziwości towarzyszył będzie młodszy wprawdzie ode mnie o kilkanaście lat, ale przecież
wówczas też już wiekowy mój kuzyn, biskup Adam Pilch z Wisły. Dawałbym mu do czytania jakieś
nowo napisane rzeczy, on by mi wytykał ewidentne potknięcia teologiczne, nie reagowałbym
na to z przesadną wyrozumiałością, cóż ty, siedemdziesięcioparoletni smarkaczu, będziesz luterski
włos na czworo rozdzielał – ach, od czasu do czasu pogadalibyśmy jak Pilch z Pilchem
– pożarlibyśmy się mianowicie krwawo.

Nie zdążyliśmy. Jak to bywa przy śmierci nagłej, przy gromie z mglistego smoleńskiego nieba,
a może nawet, jak to bywa, przy – o ile są takie – zwyczajniejszych odejściach – nie zdążyliśmy.
Nie zdążyliśmy ani pogadać, ani się pospierać, ani nasycić przyjaźnią, ani nawet kuzynostwem.

20 kwietnia
Zawsze mnie bawiło dociekanie pokrewieństw, powinowactw i wszelkich możliwych więzi,
jakiemu z fascynacją uwielbiali się oddawać starzy wiślanie. Nie zdążyliśmy zostać starymi
wiślanami, nie zdążyliśmy też przeto – pochylając się nad genealogiami – nacieszyć nawet tak
prostym i tak zarazem niezwykłym paradoksem, iż wbrew pozorom nazwisko Pilch wcale nas nie
łączy – krewniakami jesteśmy po kądzieli. Babki nasze – Cieślarówny z domu – były siostrami
i wyszły za dwu różnych i zupełnie z sobą niespokrewnionych Pilchów. Dla wzmożenia efektu była
jeszcze trzecia siostra, która też wyszła za Pilcha, też, ma się rozumieć, niespokrewnionego
z dwoma poprzednimi. Kto nie z Wisły, nie rozumie? Nie dziwota – ci ze świata rozumieją mało.
Naprawdę nie rozumiecie? Przecież proste to jest jak drut: trzy siostry Cieślarówny wyszły
za trzech różnych Pilchów. Dwie z nich były naszymi babkami, ich jednak mężowie – dziadek
Adama Pilch i mój dziadek Pilch (znany w Wiśle jako stary Kubica) – spokrewnieni nie byli, ale
ponieważ – co już zostało podkreślone – ich żony były siostrami, byli oni szwagrami. Drobną

background image

komplikacją tego czytelnego układu, a zarazem dodatkową naszą więzią jest to, że matka Adama
– Hanka – jest wnuczką przyrodniej siostry mojego dziadka Pilcha (Kubicy), więc ta przyrodnia
– z pierwszego małżeństwa – córka ojca mojego dziadka, i przez to siostra mojego dziadka Pilcha
(Kubicy), Ewa też była z domu Pilch. (Potem po mężu Branc, jej zaś córka wyszła za Cieślara, ale
innego, z ojcem wspomnianych na początku trzech sióstr, co za trzech różnych Pilchów wyszły,
niespokrewnionego). Dla pełni (ale niezupełnej, bo są tu jeszcze liczne dodatkowe więzi) obrazu
dodam tylko, że dwaj z tych Pilchów: mąż mojej babki i mąż babki Adama, nosili to samo imię
Paweł, trzeci z nich nosił imię Jan, ale – co oczywiste – był w Wiśle znany jako Pieterek.

Nigdy się, Adamie, nad tymi wiślańskimi labiryntami krwi nie pochylimy – w sobotę idę na Twój
pogrzeb. Odczekaj trochę, a jak Pan Bóg Ci wyjaśni, jaki popełniliśmy błąd w jego wizerunku
– przyśnij mi się i przynajmniej z grubsza powiedz, o co w tym wszystkim chodzi.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Dziennik Jerzego Pilcha 13 14 [Przekrój]
Dziennik Jerzego Pilcha 9 [Przekrój]
Dziennik Jerzego Pilcha 23 [Przekrój]
Dziennik Jerzego Pilcha 32 [Przekrój]
Dziennik Jerzego Pilcha 2 [Przekrój]
Dziennik Jerzego Pilcha 30 [Przekrój]
Dziennik Jerzego Pilcha 8 [Przekrój]
Dziennik Jerzego Pilcha 27 [Przekrój]
Dziennik Jerzego Pilcha 1 [Przekrój]
Dziennik Jerzego Pilcha 31 [Przekrój]
Dziennik Jerzego Pilcha 28 [Przekrój]
Dziennik Jerzego Pilcha 4 [Przekrój]
Dziennik Jerzego Pilcha 22 [Przekrój]
Dziennik Jerzego Pilcha 3 [Przekrój]
Dziennik Jerzego Pilcha 5 [Przekrój]
Dziennik Jerzego Pilcha 21 [Przekrój]
Dziennik Jerzego Pilcha 25 [Przekrój]
Dziennik Jerzego Pilcha 26 [Przekrój]
Dziennik Jerzego Pilcha 29 [Przekrój]

więcej podobnych podstron