18.04.2010
Dziennik Jerzego Pilcha 13-14/2010
Jerzy Pilch
Wśród niezliczonej liczby rzeczy, które w Wiśle wzruszają mnie do łez, gwizd pociągu jadącego
do Warszawy jest w ścisłej czołówce, a nawet wyżej
Rysunek Katarzyna Leszczyc–Sumińska na podstawie zdjęcia Bogdana Krężla
16 marca
Z dziejów honoru w Polsce: we wczorajszym śląskim dodatku sportowym „Gazety Wyborczej”
relacja ze zwycięskiego meczu Górnika Zabrze nad GKP Gorzów nosi tytuł „Wrócił Hubert
Kostka” i zaczyna się następująco: „Pierwszy sukces Górnika nastąpił… kwadrans przed
gwizdkiem. Nowy prezes wprowadził na trybuny Huberta Kostkę, legendarnego bramkarza klubu
z Roosevelta. Kostka od czterech lat nie chodził na mecze swego klubu. W 2006 roku na trybuny
nie wpuścił go gorliwy ochroniarz, od tego czasu pan Hubert pojedynki Górnika śledził co najwyżej
w telewizji”.
Ma się rozumieć – cienia komentarza. Nie ma co tej – z każdej strony szczelnej, z każdego punktu
widzenia mocnej – historii psuć egzegezą; nie ma co tej epifanii, a może nawet tego haiku
rozcieńczać.
19 marca
Bóg chyba jednak istnieje – przywrócił weekendowy ekspres Warszawa–Wisła–Warszawa. PKP
przywróciły? Bóg pracuje rękami PKP. Można oczywiście pytać, gdzie był Bóg, gdy PKP
likwidowały weekendowy ekspres Warszawa–Wisła–Warszawa? Dlaczego się wówczas od nas
oddalił? Generalnie jednak nie ma co wydziwiać; tym mniej że na początku Pan okazywał
szczodrobliwość, i to wielką. Na początku weekendowy ekspres Warszawa–Wisła–Warszawa był
nie tylko weekendowy, na początku jeździł on – nie uwierzycie – codziennie! Na początku tedy
było – jak przystaje początkowi – rajsko. Potem nastąpiło nie tyle wygnanie z raju, ile ograniczenie
sielanki – wiadomy pociąg jął jeździć tylko w soboty, niedziele i święta, potem snadź totalne zło
i niegodziwość nastały pomiędzy synami ludzkimi i Pan, w popędliwości swojej, całkiem starł go
z rozkładu jazdy.
Teraz – zapewne po jakichś naszych pokutach – łaskawość PKP i Pana Boga została odzyskana,
wiadomy skład przywrócony; jest jak do Wisły jeździć, jest jak stąd wyjeżdżać. Przyjazdy
przyjemne, powroty jeszcze milsze.
20 marca
wśród niezliczonej liczby rzeczy, które w Wiśle wzruszają mnie do łez, gwizd pociągu jadącego
do Warszawy jest w ścisłej czołówce, a nawet wyżej. Dziś go usłyszę, dziś cały skład sunący
po nasypie nad starą chałupą z daleka zobaczę – jutro, jak będzie gwizdał, będę w nim siedział.
Siedziałem w Wiśle przeszło dwa tygodnie i poza tym, że jestem zadowolony, nic się nie zdarzyło.
A jestem rad, bo dobrze siedziałem. Byłem w dosyć trudnym, może nawet martwym punkcie;
mordowałem się, nie wiedziałem co dalej i wreszcie pękł czyrak niemocy. Za młodu tak bywało
często, teraz przeważnie po upadkach, a i to nie wszystkich. W każdym razie zdarzyła się sytuacja
rzadka: wiem, co mam pisać dalej. Nie zabieraj mi tego, Panie Boże, bo znów mnie wkurwisz.
Z mieszanymi uczuciami takie konfesje czynię. Koledzy, których wyznań z zakresu męki twórczej
przyszło mi nieraz słuchać, zawsze zdawali się nieco zawstydzający, teraz sam brnę w taką żenadę,
ale w końcu mam okoliczność łagodzącą: winienem w tym trzymać się diarystycznej formy.
Uświadamiam sobie, że może to wychodzić kulawo – prawie w ogóle nie uwzględniam
okoliczności zewnętrznych. Ale jak ja mam uwzględniać okoliczności zewnętrzne, jak ja w ogóle
nie mam okoliczności zewnętrznych? Jakimś „Dziennikiem duszy” przerażał nie będę. Coś
z niczego – że zapytam z uroczym uśmiechem?
Brak okoliczności zewnętrznych warunkuje i to, że jak tylko się pojawiają, unikam, omijam
i konsekwentnie – nawet ich zarodzia – likwiduję. Na przykład w Wiśle codziennie chodzę
na spacer, i to spacer długi – wybieram jednak trasy mało uczęszczane i późną popołudniową porę,
wiślanie dawno w łóżkach. Pomimo iż docieram do Centrum, jest szansa, że uda się nikogo nie
spotkać.
Podczas tego pobytu wyniki miałem niezłe: dzień po dniu jak dwie, a nawet jak cały szereg kropli
wody: gazety w kiosku pana Prymusa, oględziny mieszkającego tam i powoli wychodzącego
z psychicznej zapaści kota o niezwykłej sierści – powiedzieć, że ten kot jest czarno-szary, to nic nie
powiedzieć. Potem księgarnia – ale nie codziennie – dalej na pocztę; a też – celem nabycia
pomagających odzyskać poczucie lekkości batonów Kinder Bueno – do pobliskiego domu
towarowego Świerk. Potem na chwilę gaśnie światło, a gdy się zapala, jesteśmy już na moście.
Którym? Wszystkich informacji nie podam – mogą mi się jeszcze przydać.
Oczywiście jakiejś psychiatrycznej szczelności, zupełnej izolacji czy próżni doskonałej nie można
osiągnąć – na tego i owego jednak się natknę, z tym i owym wymienię ukłony, bywa nawet: dwa
słowa zamienię; niekiedy – wiem, że uznacie to za bajer zupełny – jest wręcz bardzo miło.
Na przykład jednego dnia jął ktoś wyraźnie iść w moją stronę, zapadał zmierzch, widziałem tylko
sylwetkę, rzuciłem się w stronę parku, on za mną; wiedziony trafną intuicją nie uciekałem długo,
wyczułem, że ktoś przyjazny – i faktycznie był to Irek Kościelniak, ekeligowiec, grał między
innymi – muzyczność rządzi światem – w Górniku Zabrze, obecnie trener miejscowej Wisły
– Ustronianki – pogawędziliśmy krótko, ale intensywnie, obiecałem – jak godzina bratania wybije
– przyjść w sezonie na mecz na Jonidło; już teraz trawi mnie niepokój, czy nie za duży eksces, czy
nie za daleko idąca szarża to będzie… Innym znowuż razem spotkałem nad Wisłą zlustrowanego
Biskupa…
21 marca
tak jest, wziąłem z kiosku gazety, obejrzałem kota i brzegiem rzeki koło Startu ruszyłem
w kierunku basenu. Nawet latem mało kto tędy chodzi, cóż dopiero jak śniegu po kolana,
a miejscami po pas. W dali majaczyły dwie sylwetki, gdy były blisko, okazało się: zlustrowany
Biskup z wprawdzie niezlustrowaną, ale do żywego zranioną Biskupiną. Pogadaliśmy. Pogadaliśmy
jak przeciwnik lustracji z ofiarą lustracji. Że spisek, że obsesja, że ukartowany zamach, że i wśród
nas lutrów świnie. A tak w ogóle? W ogóle osiedli w Wiśle, mieszkają świetnie i wreszcie spokój
jaki taki. Słucham i przyglądam się zlustrowanemu Biskupowi i widzę, że świetnie on nie tylko
mieszka, ale i wygląda. Owszem smutnawy, ale szczupły, poczerniały i wyszlachetniały. Owszem
krzywda wielka, ale w sensie kosmetyczno-fizycznym zysk.
Nadciągała zawierucha. Pożegnaliśmy się. Zlustrowany Biskup, jak przystało słudze bożemu
na nieco przedwczesnej emeryturze, udawał się wraz z małżonką karmić kaczki pod mostem.
Ja swoją drogą. Śnieg coraz gęstszy, wiatr coraz dotkliwszy, irytowało mnie to. Irytowało mnie
to do tego stopnia, że z wynikającą z bezradnej wściekłości na pogodę irracjonalnością jąłem się
nagle zastanawiać, czy aby z pozycji przeciwnika lustracji nie przejść na pozycję umiarkowanego
przeciwnika lustracji.
Jerzy Pilch
„Przekrój” 13-14/2010