2.08.2010
Dziennik Jerzego Pilcha 29/2010
Jerzy Pilch
Czekałem na Elżbietę Czyżewską napięty jak struna, tym bardziej napięty, że nie szczerbiąc mego
uwielbienia, podejrzewałem ją jednak o gwiazdorską rozwiązłość, zamierzałem temu stawić czoła:
z całym mianowicie heroizmem brałem pod uwagę odrzucenie jej równie pojednawczej, co
niemoralnej propozycji czystego seksu bez zobowiązań
Rysunek Katarzyna Leszczyc–Sumińska na podstawie zdjęcia Bogdana Krężla
2 lipca
Jan Kott w jakimś swoim autobiograficznym, a raczej autofantastycznym eseju wspomina, jak
to pod koniec lat 50. wstąpił do paryskiego bistra, zamówił kieliszek calvadosu i po chwili
rozpoczął rozmowę z siedzącym tuż obok mężczyzną o przenikliwym spojrzeniu i wyważonych
ruchach. Wychylili po kolejce, przy następnej przedstawili się sobie: – Jan Kott. – Miło mi, Albert
Camus.
Rozmawialiśmy – wspomina Kott – o Algierze, piłce nożnej i egzystencjalizmie. Ma się rozumieć!
O czym innym można rozmawiać z przygodnie spotkanym Camusem? Przynajmniej, a może
zwłaszcza, tematy urojonej pogawędki powinien Kott – skądinąd znany przecież ze skłonności
do blagi – wymyślić staranniej. Za niestarannością fikcji idzie schematyzm i śmieszność; wariant
typu: „Spotkałem na ulicy Sołżenicyna i zaczęliśmy rozmawiać o łagrach”. Niby nie może być
inaczej, a gołym okiem widać, że może być wszystko, tylko nie to.
3 lipca
O czym rozmawiałem z Elżbietą Czyżewską nie pamiętam prawie wcale, na pewno nie
rozmawialiśmy ani o Algierze, ani o piłce nożnej, jeśli o egzystencjalizmie, to w ekscentrycznym
wymiarze. Zupełna niejasność, tym nie jaśniejsza, że nawet teraz czytając nekrologi i wspomnienia,
nie od razu uświadomiłem sobie: przecież swego czasu poznałem nieboszczkę! Nie w paryskim
bistro, nie tak bajecznym zbiegiem okoliczności jak Kott Camusa, ale wystarczająco
fantasmagorycznie.
Przeszło 20 lat temu wyczołgałem się wreszcie z pierwszego kręgu niewyraźności; 10 przepisanych
na wantułowej, pamiętającej wojenny Londyn maszynie Everest opowiadań nie tylko przekraczało
magiczną objętość 100 stron, wręcz do 140, a może nawet do 147 dochodziło. Narkotyczne
wyrażenie „Pierwsza książka” stawało się ciałem, wyrażenie: „Pierwsza książka w Pulsie” dławiło
swą materialnością.
Wszyscy moi wtedy bliscy przyjaciele byli związani z „Pulsem”, drukowali w periodyku „Puls”,
wydawali w wydawnictwie „Puls”; Zbyszek Mentzel był filarem „Pulsu” i jego wysokiemu zdaniu
o moich pierwocinach i jego wpływom, zwłaszcza zaś wpływowi na kierującego „Pulsem” Janka
Chodakowskiego, zawdzięczałem, że otwierała się droga do „wydania pierwszej książki w Pulsie”,
ergo droga do Londynu, bo to przecież emigracyjne, londyńskie wydawnictwo było.
Droga do Londynu nie tyle się otwierała, co trzeba było ją pokonywać sprytem i odwagą; nawet tak
poetyckie prozy jak moje trzeba było szmuglować. Jedną z najwybitniejszych przemytniczek
materiałów wolnościowych w tamtych czasach była Agnieszka Osiecka; z paru krakowskich,
nagłosowych imprez znaliśmy się – jak to z imprez – z jednej strony bardzo powierzchownie,
z drugiej dosyć dobrze. W sumie wystarczająco, by przekazanie przerzutowego materiału mogło się
odbyć bez siatki konspiracyjnych pośredników.
4 lipca
Pewnego tedy zimowego dnia roku pańskiego 1987 z lekkością autora dźwigającego w podróżnej
torbie pierwszy maszynopis wyskoczyłem z krakowskiego pociągu na warszawski peron, Osiecka
w fantastycznym ciemnoniebieskim (kobaltowym?) płaszczu czekała na tym peronie.
W zasadzie niewiele więcej. Zamiast rozglądać się wokół, byłem skupiony na przeżywaniu własnej
sytuacji, a przeżywałem ją z całą egzaltacją poważnie opóźnionego w rozwoju 35-latka.
Wpadniemy tu i ówdzie? Proszę bardzo. Zajrzymy do Europejskiego? Proszę bardzo. Zjemy obiad?
Proszę bardzo. Czyżewska akurat przyleciała z Ameryki! Proszę bardzo. Zabierzemy ją? Proszę
bardzo.
Defensywność i uległość moją wzmacniał fakt, iż podróże do Warszawy w tamtych czasach były
makabrą makabr, były matką wszystkich makabr, jeździło się tylko w najwyższych
koniecznościach; jadąc w tamtą stronę, marzyło się o powrocie; dojechawszy, liczyło się godziny
do wyjazdu; zawsze z duszą na ramieniu przemierzało się to wrogie, wilcze miasto, w którym
zawsze wiały azjatyckie wiatry i zawsze padały gubernialne deszcze. Wtedy był luty, warszawski
luty – rzecz wiadoma, to się i dziś nie zmieniło: koło zera i woda do kostek.
Głównie utkwiło mi w głowie, że Czyżewska miała futro i że tego futra nie zostawiała
w obowiązkowych przecież wtedy szatniach. Za wiele zresztą tych szatni nie było, obowiązkowe
były w cudzysłowie, szatniarze przeważnie moim przewodniczkom w pas się kłaniali; w „Forum”,
nie mówiąc o – nomen omen – „Europejskim”, panował już kapitalizm, a nawet wolność – szatnie
nie były obowiązkowe.
Przemierzaliśmy miasto od szatni do szatni – tak da się powiedzieć. Czy ja dałem radę powiedzieć
Elżbiecie Czyżewskiej, że w wieku 12 lat po wielokrotnym obejrzeniu „Giuseppe w Warszawie”,
„Żony dla Australijczyka” i „Domu bez okien”, po wycięciu setek jej zdjęć z „Filmu”, „Przekroju”
i „Panoramy Śląskiej”, platonizm przestał mi wystarczać i jąłem szukać bliższego kontaktu?
W trybie realnym szło mi, jak zwykle, kiepsko, ale z wystarczającą wyrazistością uroiłem sobie,
że przyjedzie na wczasy do Wisły i czekałem na nią w sensie ścisłym. Jak tylko się pokaże
– kombinowałem – zagadnę ją bez ceregieli, stanowczo zażądam, by rzuciła swego amerykańskiego
narzeczonego; łagodząco dodam, by nie przejmowała się niekorzystną dla niej różnicą wieku
i ludzkimi językami – tylko po prostu była ze mną. Czekałem na nią napięty jak struna, tym
bardziej napięty, że nie szczerbiąc mego uwielbienia, podejrzewałem ją jednak o gwiazdorską
rozwiązłość, zamierzałem temu stawić czoła: z całym mianowicie heroizmem brałem pod uwagę
odrzucenie jej równie pojednawczej, co niemoralnej propozycji czystego seksu bez zobowiązań.
Czy po latach podzieliłem się z realną bohaterką dawnymi majaczeniami na jej temat? Raczej nie,
atmosfera, owszem, z każdą kolejną szatnią się rozluźniała, ale chyba do stopnia wylewnej
bezceremonialności nie doszedłem; coś mi mówiło, jakiś quasi-dżentelmeński, a może całkiem
opaczny instynkt mi mówił, że wspominanie starych dziejów, nawet jak to były ekstatyczno-
fantazyjne dzieje, może być w tym wypadku nieostrożne; 1964 rok to była w 1987 czeluść taka, jak
1987 dziś. Przy paniach niezręcznie.
Odholowały mnie na dworzec, wsadziły do pociągu, nie jest wykluczone, że tego wieczora
pierwszy raz nie tyle chciałem w Warszawie zostać, do takich szaleństw na razie daleko, ale być
może pierwszy raz wyjeżdżałem z Warszawy bez ulgi, a nawet z jakąś nutą żalu.
Obie nie żyją. Niedawno żyły; w 1964 roku, a nawet w 1987 obie żyły co się zowie, wędrowaliśmy
przez miasto, może nawet rozmawialiśmy o egzystencjalizmie, jedna z lewej, druga z prawej strony
trzymała mnie pod rękę, widmo jednej w płowym futrze, widmo drugiej w kobaltowym płaszczu.
Jerzy Pilch
„Przekrój” 29/2010