26.03.2010
Dziennik Jerzego Pilcha 11/2010
Jerzy Pilch
Niepodobna nie pomyśleć, że w Polsce oczekiwania wobec biografii kogoś, kto wiódł żywot
niebanalny, niekonwencjonalny i ryzykowny, są takie, by była to biografia banalna,
konwencjonalna i nudna. Nudni do biografii najprzydatniejsi, ale i o nich się nie pisze – po cóż,
skoro nudni? Na otchłannych paradoksach stoi nasze piśmiennictwo
Rysunek Katarzyna Leszczyc–Sumińska na podstawie zdjęcia Bogdana Krężla
7 marca
O Ryszardzie Kapuścińskim, w czasach gdy był autorem wielce uznanym i podziwianym, mawiano,
że w tygodniu odbiera dwie lub cztery ważne światowe nagrody. Zależało od tygodnia. Obecnie
ta passa sukcesów trwa nadal: liczba ukazujących się tekstów poświęconych autorowi „Cesarza”
jest niepoliczalna. Żaden z wielkich, a nawet największych klasyków takiej masy egzegez nie
zaznał; zaiste sprawcza moc książki Artura Domosławskiego jest nieobliczalna. Oczywiście
przyczyniły się do tego okoliczności zewnętrzne: odmawiające druku wydawnictwo Znak,
a i wdowa próbująca zatrzymać wydanie – Boże Święty, jakby ta kobieta wiedziała albo choć
przeczuwała, jak przeciwskutecznie działa, jaką lawinę wyzwala – za brak instynktu płaci się słono.
8 marca
Nie będę ukrywał: cała nadmierność dyskusji wokół „non-fiction”, a może „bardzo fiction”, dosyć
mnie zraża; czy wszystko zostało powiedziane, nie wiem, wszystkiego, jak na razie, nie powiedział
nawet Pan Bóg; wymownych, a też „wielce znaczących” koncepcji padło jednak sporo.
Ograniczam się do dwóch równie bocznych, co ogólnych uwag. Zdaję sobie sprawę, jak szokujące
jest to, co powiem, ale dyskusja winna tyczyć głównie literatury. Taka przynajmniej – owszem
rzadka, tym przez to cenniejsza – jest tu sposobność. Tymczasem nie podobna nie pomyśleć,
że lwia część dyskutantów z całą prostotą literaturę omija, literatury się wypiera; z całą zajadłością
nie uważa reportażu za literaturę; to akurat trafne: wiersze to nie są, ale idą stanowiska znacznie
radykalniejsze, tu się generalnie odmawia reportażowi i innym gatunkom publicystycznym czy
dziennikarskim prawa do posługiwania się jakimikolwiek środkami wyrazu literackiego.
W jakim tedy tworzywie państwo pracujecie? W prawdzie? No tak, grafomani, a nawet analfabeci
jako twórcy prawdy – to bywa ostatnio nawet często. Ale w końcu i w tego rodzaju tekstach trafiają
się jakieś rozpaczliwe namiastki ciemnego kunsztu, jakieś przerażające próby np. komponowania.
Słowem: książka Domosławskiego, zamiast dać asumpt do debaty o tym, co może wynikać
z języka, mniej lub bardziej świadomie w opowieści stosowanego, produkuje bezkompromisowe
wypowiedzi, jak to Kapusta kłamał i jak tym samym doprowadził do upadku i rozkładu polską
szkołę reportażu.
Przez grzeczność nie ma co poruszać kłopotliwej sprawy, ile w tej szkole było uczniów, którzy
kompletnie nie władają piórem, ergo – ich głoszone topornymi środkami wyrazu „prawdy” funta
kłaków są warte lub – co komiczniejsze – mają tajemniczy urok – gdy nie wiadomo, gdzie
orzeczenie, gdzie podmiot – bywa nie jedynie tajemniczo, bywa nawet poetycko.
Nie tylko przez lata pracy w rozmaitych redakcjach napatrzyłem się bezliku kolegów
„dziennikarzy”, dla których opór materii słownej był równie niepokonywalny jak opór powietrza
dla rodzimych futbolistów. W sumie zrozumiałe, że o jakichś kunsztach literackich nikt tu nie chce
mówić. Swoją drogą ci mądrale, co twierdzą, że od dawna wiedzieli: Kapuściński kreował, nie był
realistą – są specjalnie śmieszni. Odkąd kreacja wyklucza realizm? Niewątpliwie od czasu, gdy nie
lada głowy biorą się do rozstrzygania tak wstrząsającego problemu z zakresu sztuki układania słów.
9 marca
Uwaga druga: niepodobna nie pomyśleć, że w Polsce oczekiwania wobec biografii kogoś, kto wiódł
żywot niebanalny, niekonwencjonalny i ryzykowny, są takie, by była to biografia banalna,
konwencjonalna i nudna. Nudni do biografii najprzydatniejsi, ale i o nich się nie pisze – po cóż,
skoro nudni? Na otchłannych paradoksach stoi nasze piśmiennictwo.
I nie ma co sadzić dyrdymałów, że Domosławski kogoś krzywdzi. Taka czy inna krzywda jest nader
często w los bliskich artysty wpisana; można to kunktatorsko omijać, łagodzić, kastrować, czekać
z pisaniem pół wieku – w końcu to także swojska szkoła: stawiać na nijakość i odwlekać
w nieskończoność. Biografii mamy przez to tyle, ile mamy. Ach, nie tylko przez to – też
z piramidalnego lenistwa – względy moralne jakże tu są dogodnym alibi – nie róbmy nic, bo ciotka
źle się poczuje. Od samopoczucia ciotki nie ma w kulturze niczego ważniejszego.
Doprawdy istotny, o wiele istotniejszy, niż się zdaje, wkład w kulturę polską mają Artur
Domosławski i Świat Książki – postawili na szybkość, zdecydowanie i – tak jest – twórczy brak
skrupułów. ABC dobrego wychowania (w wersji, rzecz jasna, szkolnej) jako etyczny fundament
twórczości polskiej daje całą jej infantylność i emocje, w najlepszym razie, stadionowe. Publika
gwiżdże i macha szalikami, nożem wszakże nie dźgnie, bo wysoko stoi etycznie.
10 marca
Swoją drogą wypowiadam wojnę futbolową Cracovii Kraków. Ja wiem, że prawdziwy kibic stoi
przy swoim klubie bez względu na wszystko. Dochodzę jednak do wniosku, że upór stania przy
Cracovii jest uporem debila. Za stary jestem na być może szlachetne, ale psychiatryczne
wytrwałości.
Wojtek Kuczok w SMS-ie z Berlina: Bóg ich nie kocha. W mojej perspektywie Bóg ich nie kocha
od 50 lat. Wystarczy zarówno na pańską wiekuistość, jak i klasyczną kibicowską wytrwałość. Nie
ma już ratunku. Nawet gdyby tym nieszczęśnikom puszczać w koło finisz (finisze!) Kowalczyk
na olimpiadzie – nie zrozumieją. Pomyślą, że po co im patrzeć na biegi narciarskie, skoro są
piłkarzami. To jest klub naznaczony takim fatalizmem, taką nieumiejętnością i taką pustką, że nikt,
nawet Lenczyk nie pomoże. Mnie ten fatalizm, ta nieumiejętność i ta pustka tyle zeżarły zdrowia,
że wreszcie czas na umiar. Czasu zostało tak mało, że nie pora na honor kibica. Zwłaszcza jak
z tego honoru 11 nieudaczników co tydzień jaja sobie robi.
Poza tym nie ma tego złego: olewam ich, olewam mój klub ukochany i czuję się jak prekursor
olewania klubu ukochanego. Pół wieku na to zaszczytne stanowisko pracowałem. Miliony kibiców
miewały, nieraz co tydzień, taką wolę, mnie się udało. Sposobność zresztą dobra: nie runęli, nie
spadli, zaledwie dwa mecze przegrali. Dla zespołu, który od pół wieku głównie przegrywa, to jest
prawie nic i moja rezygnacja ma w sobie pełną powściągliwości elegancję. Prawie.
Poza wszystkim: jakkolwiek ordynarnie to brzmi: w sztuce rozstawania się zawsze byłem dobry.
Pora wykorzystać wrodzoną predyspozycję na – przepraszam za wyrażenie – sportowej arenie.
Na razie nie szczycę się olewaniem, nie sycę brakiem zainteresowania, nie upajam wizjami
niejeżdżenia na mecze, ale stało się, co się stało. Żadnych dowcipów o „charakterze, który może
okaże się za słaby”. Przeciwnie: kolejny – nędzny, bo nędzny, ale powód do ewakuacji.
Jerzy Pilch
„Przekrój” 11/2010