21.08.2010
Dziennik Jerzego Pilcha 32/2010
Jerzy Pilch
Jestem panem od opowiadań, powieści i felietonów w przeważającej mierze literackich; jeśli zdarza
mi się jakiś „polityczny” tekst napisać, to jedynie wtedy, gdy w materii politycznej widzę jakiś
szczególnie karykaturalny wymiar
Rysunek Katarzyna Leszczyc–Sumińska na podstawie zdjęcia Bogdana Krężla
24 lipca
Kolejna – coraz mniej różniąca się od poprzednich – wersja odżegnywania się od polityki: nie
przepadam za polityką, ale ci, co polityką gardzą, nie są moimi idolami. Jeśli z koniunkcji tej
wynika, że nie przepadam za samym sobą – proszę bardzo.
Nie znam się na polityce; wielce się z analfabetyzmem politycznym nie obnoszę, ale też żadne
ambicje, by w tej dziedzinie uzupełnić choćby elementarne braki, mnie nie trawią; żadnych
zgubnych marzeń o politycznej edukacji nie mam – piłka nożna i literatura starczają mi aż nadto;
nie jestem panem od polityki, jestem panem od opowiadań, powieści i felietonów w przeważającej
mierze literackich; jeśli zdarza mi się jakiś „polityczny” tekst napisać, to jedynie wtedy, gdy
w materii politycznej widzę jakiś szczególnie karykaturalny wymiar.
Rozchwiany przeto, wątpiący i w wiecznym kłopocie – Bogu dziękuję, że choć to kluczowe pasmo
tożsamości udało mi się wypracować i zwłaszcza zachować. Wygląda, jakbym się zbytecznie
tłumaczył – w istocie wytyczam własne granice, przyszedł czas, że własnych granic trzeba
pilnować, powtarzać je sobie, zaniedbane raz po raz wylatują z głowy. Poetyka zatem – nie
polityka; estetyka – nie polityka; w najgorszym razie poetyka i estetyka polityki.
Prawdopodobnie liczba argumentów antypolitycznych jest niebotyczna, tysiące powodów
przemawiają za olewaniem polityki – jeden z pierwszych jest taki, że wymaga ona oglądania
telewizji. Czyli zło podwójne w zaraniu – telewizja ma tylko dwie dobre strony: prognozy pogody
i transmisje piłkarskie; polityka – poza obniżaniem podatków, ale to bywa rzadko – nie
ma praktycznie żadnych dobrych stron – wystarczająco, jak na początek, podwójna pustka. No ale
polityki bez telewizji nie ma; nawet najwięksi jacyś polityczni eremici, polityczni erudyci,
polityczni nobliści, zaszyci w bibliotekach omszali historycy idei, zamknięci w politycznych
wieżach z kości słoniowej wybitni teoretycy polityki (nie wspominając o nałogowych politycznych
dyskutantach, monologistach czy innych namiętnych uczestnikach wszelkich debat) – nawet oni
muszą przed telewizorami, i to nieraz z obu stron ekranu, siadać i siedzieć jak nie całymi dniami,
to codziennie. Gazety też muszą pilnie czytać – nic dobrego, ale co robić, takie wstydliwe hobby,
taka kłopotliwa pasja, taka robota – po kolana w mule.
25 lipca
Ilości politycznych mielizn dorównuje jedynie ilość politycznych komunałów, co zresztą nie
dziwota: język polityki ma małe zasoby – pewne frazy, jak przychodzi ich sezon, powtarzają się
rozpaczliwie; eksplozywnie rosnąca frekwencja czyni z nich wszechobecne, migające trupim
neonowym blaskiem, oślepiające, a nieraz nawet odbierające rozum frazesy. Co tam frazesy –
zaklęcia! Prawdziwie obezwładniające i inne szkody czyniące zaklęcia.
„Inny język” jest obecnie taką szamańską klątwą, taką frazą kluczem, frazą wytrychem, frazą
otwierającą i frazą zamykającą.
Można takie rzeczy mówić, ale innym językiem. Powiedziałbym to samo, ale innym językiem.
Potrzebny jest inny język. Jakby JP (zbieżność inicjałów nie tylko z Józefem Piłsudskim, Janem
Pawłem czy Jerzym Putramentem – przypadkowa) mówił to, co mówi, ale innym językiem, byłby
do przejęcia. Kandydat mówił zupełnie innym językiem. Kandydat przestał mówić innym językiem.
O katastrofie trzeba mówić innym językiem. Kampania wyborcza operowała innym językiem.
Pamiętajmy, że jesteśmy w sytuacji, która wymaga innego języka. Inny język jest prawdą czy
iluzją? Obrońcy krzyża mówią innym językiem. Wewnątrz partii obowiązuje inny język. Jaki?
Inny! Inny! Inny!
Co to jest? Choroba nowa jakaś? Zaraza, na którą nie ma szczepionki? Gaworzenie bez umiaru?
Podział na treść i formę wrócił? A może w parlamencie przez parlamentarzystów i w niektórych
redakcjach przez niektórych redaktorów dopiero teraz został odkryty?
26 lipca
Co specjalnie komiczne, a też zupełnie zrozumiałe: o innym języku specjalnie perorują, innego
języka specjalnie się domagają, inny język specjalnie zaklinają ci, którzy innych języków nie tyle
nawet nie znają, ile wręcz nie odróżniają. Idzie – ma się rozumieć – o języki wewnątrz polszczyzny;
polszczyzna to nie jest jeden język, to jest języków mnóstwo – dla nich jeden, władają nim kiepsko,
winni być oratorami, znawcami retoryki, szkoda gadać – nie odróżniają języka ironicznego
od potocznego, szyderczego od żartobliwego, nie słyszeli o języku streszczającym – tendencyjnie
lub nie – czyjeś poglądy, nie znają języka przytoczeń i jego życzliwych lub wrogich odcieni, nie
wiedzą, co riposta, co obrona; cudzysłów czy nawias to są dla nich znaki nieczytelne, nie słyszą
tonacji ani wymownie położonego akcentu; jakiś język symboliczny, jakieś specjalne językowe
figury, jakieś przydane językowi rekwizyty – to jest dla nich czarna magia. Każdą metaforę, każdą
przenośnię, każdy skrót i każdy obraz wezmą dosłownie. Klepią wszystko, wszystko słyszą
i wszystko czytają jeden do jednego, jednobarwnie i jednowymiarowo; ledwo pełznie ich język, ale
do wzmożenia języka będą nawoływać niczym poligloci polszczyzny, niczym jej władcy, niczym
jej złotouści, a może nawet poetyccy suwereni.
Przeczucia jakieś mają? Skazani na dożywocie w jednowymiarowej – tak jednowymiarowej,
że płaskiej jak mowa-trawa – klatce za wolnością tęsknią? Instynkt samozachowawczy
podpowiada, że prędzej czy później gazetowa breja gęby pozakleja? Wiadomy narząd skołczeje?
Z przedśmiertnego strachu o inny język się dopominają?
A skąd! Ten rzekomo inny język, którego im w cudzych ustach brakuje, to jest przecież ich
trywialne narzecze! Do niego nawołują! Nielicznych, nieco tylko barwniejszych odstępców
piętnują! Ci, co mówią innym niż oni językiem, na inny – czyli w istocie na ich codzienny i jedyny
– język przejść winni!
Potrzeba innego języka! Jakiego? Naszego! Pięknego! Godnego! Dostojnego! Nie tylko demokracji
niepsującego, ale ją wzbogacającego! Nie tylko parlamentaryzmu na łopatki nierozkładającego, ale
go wzmacniającego!
Wołanie o inny język jest wezwaniem do zrezygnowania z jakiejkolwiek językowej inności, jest
apelem o trwanie w językowej sieczce, o wierne stanie po kolana, po pas i po szyję w językowym
mule.
Można takie rzeczy mówić, ale innym językiem. Jakim? Naszym. Obowiązującym. Kto innego ergo
nie naszego użyje, kto choć raz jakąś ironiczną, cudzysłowową, metaforyczną frazą się posłuży
– temu takie zdanie do ryja na wieki się przyczepi, temu na czole takie znamię – bez ironii, bez
przenośni i – rzecz jasna – bez żadnego cudzysłowu – zostanie wypalone.
Jerzy Pilch
„Przekrój” 32/2010