Dziennik Jerzego Pilcha 30 [Przekrój]

background image

6.08.2010

Dziennik Jerzego Pilcha 30/2010
Jerzy Pilch
Tobie się też, gówniarzu, różnica wieku nie podoba? Międlę bezgłośne przekleństwo; on gania
coraz szybciej, nikt mu już nie daje rady; szykuję się – jak będzie koło mnie przelatywał
– do podłożenia mu nogi, tak żeby szczęką o beton strzelił, albo wprost w ryja mu dam; trzylatkowi
nic się nie stanie, waży mało, energia równa się masa razy prędkość, a tu masa nikła; idzie tylko
o to, by na chwilę przytomność stracił

Rysunek Katarzyna Leszczyc–Sumińska na podstawie zdjęcia Bogdana Krężla

5 lipca
Zapisać mijający dzień można najprędzej wieczorem, lepiej nazajutrz, pełniej po paru tygodniach,
najdoskonalej – w całym splendorze zmyślenia i prawdy – po latach. Piszę przedpołudniami
i stawiam bieżące daty niczym skrupulatny urzędnik – pora zamieszać. Nie ustępuję ze stanowiska
sekretarza własnego umysłu, przeciwnie – trwam na nim desperacko i spazmatycznie; tym bardziej
desperacko i tym bardziej spazmatycznie, im bardziej chaos naciera. Jaki dzień dzisiaj mamy?
Niewinne roztargnienie może znaczyć: krawędź czeluści niedaleko. Jeszcze nie pod stopami,
jeszcze nie za rogiem, może nawet jeszcze nie na horyzoncie, ale pierwsze podmuchy znać.
Podobno do pierwszych podmuchów jako tako, potem galopada i z górki. Jak nie wiadomo, co dziś,
to co wczoraj? Albo mozolna rekonstrukcja, albo studnia jeszcze głębsza. Skończyły się żarty,
zaczęły się studnie. Głębokie, lodowate i zatrute. Wczoraj to było czy może przedwczoraj? Chyba
wczoraj, bo przecież wczoraj usiłowaliśmy przebić się do Domu Zdrojowego celem oddania głosu.
Przebijaliśmy się przez ten sam tłum? My – ludzie tłumu?

11 lipca
Mundial się skończył, a miał trwać wiecznie. Było jak zawsze: młócka rozgrywek grupowych,
dramaturgia jednej ósmej, apogeum ćwierćfinałów, melancholia półfinałów, groza i nuda końca.
Od złotego tytułu Hiszpanów ważniejsze, że wygrywając z Holandią, pomścili Urugwaj i Brazylię.
Za cztery lata turniej tam właśnie, w Brazylii – gospodarze muszą wygrać, obciążenie już dziś takie,
że pewnie przegrają. Jak Brazylia wygrywa – nic takiego; jak przegrywa – przegrywa cała piłka
nożna, bo przegrywają ci, co w piłkę grają najlepiej. Bez względu na to, kto wygrywa mundial.

Pojechałbym do Rio za cztery lata. Pojechałbym. Gdyby nie to, że najpierw będzie grupowa
młócka, potem dramaturgia jednej ósmej etc., etc. – pojechałbym. Gdyby nie to, że potem trzeba
wracać – pojechałbym. Pojechalibyśmy. Gdyby nam przyrzekli, że mundial tamtejszy zatrzyma się
na wiecznie trwających ćwierćfinałach, pojechalibyśmy. I zostali. Do samego finału.

background image

17 lipca
tłum. betonową aleją wzdłuż morza defiluje, chyba pełznie, tłum równie bezwolny,
co zdecydowany; równie beztroski, co znękany; częściowo obezwładniony przez żar, częściowo
sterroryzowany przez pędzących połową chodnika rowerzystów; nie dają pardonu, niektórzy
umyślnie polują na przekraczających linię gamoni – zabawa na sto dwa. Byłaby większa, gdyby nie
kanikuła. Nieruchome lodowate morze stawia czoła upałowi. Tłum jest jak najludniejsza i zarazem
pozbawiona celu demonstracja świata, jak apatyczne rzesze kibiców sunących na mecz, który
dawno się odbył, jak skrzyżowanie pogrzebu z pochodem pierwszomajowym – połowa
uczestników w zetlałych strojach kąpielowych. Ktoś kiedyś dowodził tym wielkim ruchem
społecznym, niektórzy powiadają, że przywódcy dalej kroczą na czele, ale ile kilometrów do czoła?

Nagle daleki, rozpaczliwy krzyk, nagle poruszenie w na pół śpiącej armii, nagle wielkie
zgromadzenie odzyskuje tożsamość i jest tym, czym zdaje mu się, że jest: gromadą
przechadzających się wzdłuż Bałtyku letników. Krzyk staje się bliski i wyraźny, przez kłębowisko
przedziera się zrozpaczona kobieta koło czterdziestki: – Filipek! Filipek! – drze się na całe gardło.
– Filipek! Gdzie jesteś?! Widzieli państwo Filipka?! Widzieli państwo malucha?! Malucha
w kapelusiku! – krzyczy wniebogłosy i jak na swoje, lekko licząc, 75 kilo (przy zdecydowanie
średnim wzroście) pędzi dalej z chyżością spanikowanego strusia.
Łzy i artykulacja imienia – tyle zostało z człowieczeństwa, reszta jest czysto darwinowska: ciężki
i wściekły kłus samicy, która utraciła młode. Przed chwilą wszystko się skończyło: utopione
dziecko leży na dnie morza, wartkie prądy znoszą je do Szwecji, uprowadziła je nieuchwytna szajka
wyuzdanych pedofilów albo wypranych z uczuć handlarzy narządów; matka galopuje betonową
aleją, ale czuje kres wszystkich rzeczy: galop i zwierzęcy ryk – innych składników życia nie
ma i nie będzie: – Filipek! Filipek! Widzieli państwo Filipka?!
Owszem widzieliśmy. To znaczy A. widziała. – Widziałam to dziecko – mówi do mnie; oszalałej
sprinterce nie było jak przekazać, przemknęła i nie wiadomo, gdzie już doleciała, nawet krzyk
przestał dochodzić. – Minęliśmy chłopczyka w kapelusiku, przez sekundę pomyślałam, że coś
z nim jest nie tak – mówi A. – Wróćmy się.

Ja, ma się rozumieć, żadnego gnojka w kapelusiku nie widziałem, a nawet jak widziałem,
natychmiast wymazałem z pamięci – nie będą mi żadne gnojki w kapelusikach psuć pobytu
w Sopocie. Zwłaszcza gnojki zagubione w tłumie, zwłaszcza gnojki, z którymi coś jest nie tak. Ale
oczywiście wracamy się, nie ma o czym gadać – spostrzegawczość A. jest – jak większość jej cech
– z lekka tylko nieludzka.

Jakieś pięćset metrów i oczywiście! Na krawężniku stoi feralny Filipek. Nie tylko feralny, ale
i butny, bo już jacyś koło niego są i chcą jakiś kontakt z nim złapać, i pytają, czy się zgubił, a on
krnąbrnie ani nie potwierdza, ani nie zaprzecza, wymyka się z rąk jak piskorz, w koło lata i do ryku
porównywalnego z rykiem jego matki się szykuje. Nie daleko pada jabłoń od jabłek. Próbujemy
i my doń przemówić – dopiero histeria! Tobie się też, gówniarzu, różnica wieku nie podoba? Czy
co? – międlę bezgłośne przekleństwo; on gania coraz szybciej, nikt mu już nie daje rady; szykuję
się – jak będzie koło mnie przelatywał – do podłożenia mu nogi, tak żeby szczęką o beton strzelił,
albo wprost w ryja mu dam; trzylatkowi nic się nie stanie, waży mało, energia równa się masa razy
prędkość, a tu masa nikła; idzie tylko o to, by na chwilę przytomność stracił. Ale pojawia się jakaś
wprawna w rozbrajaniu gnojków saperka i nie tylko Filipka uspokaja, ale i na ręce – bez
obrzydzenia! – bierze. To jeszcze pół biedy, ale ona i zasługę znalezienia zguby na siebie bierze!
Bierz, co chcesz, myśmy się i tak za daleko w kierunku rzeczywistości wychylili. Wycofujemy się,
choć z obejrzenia finału nie rezygnujemy. Trochę to trwa, bo galopująca macierz nie tylko zmysły,
ale i macierzyńskie instynkty najwyraźniej postradała i szuka nie tam, gdzie trzeba, może nawet
całą linię brzegową Rzeczypospolitej przemierza – w końcu słychać ciężki tupot, poszukiwaczka
na ostatnich nogach kończy maraton, ręce wyciąga, tamta Filipka jej podaje, ta sił już nie
ma i z kurczowo uchwyconym dzieckiem w piach się zwala, łzy obsychają, wyraz bydlęcego

background image

szczęścia oblicze powleka – wraca człowieczeństwo; będzie co po wczasach opowiadać – tryumfuje
literatura; tłum rusza swoją drogą – pora się wydostać.

Jerzy Pilch
„Przekrój” 30/2010


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Dziennik Jerzego Pilcha 23 [Przekrój]
Dziennik Jerzego Pilcha 32 [Przekrój]
Dziennik Jerzego Pilcha 27 [Przekrój]
Dziennik Jerzego Pilcha 31 [Przekrój]
Dziennik Jerzego Pilcha 28 [Przekrój]
Dziennik Jerzego Pilcha 22 [Przekrój]
Dziennik Jerzego Pilcha 21 [Przekrój]
Dziennik Jerzego Pilcha 25 [Przekrój]
Dziennik Jerzego Pilcha 26 [Przekrój]
Dziennik Jerzego Pilcha 29 [Przekrój]
Dziennik Jerzego Pilcha 33 [Przekrój]
Dziennik Jerzego Pilcha 12 [Przekrój]
Dziennik Jerzego Pilcha 34 [Przekrój]
Dziennik Jerzego Pilcha 15 [Przekrój]
Dziennik Jerzego Pilcha 10 [Przekrój]
Dziennik Jerzego Pilcha 11 [Przekrój]
Dziennik Jerzego Pilcha 24 [Przekrój]
Dziennik Jerzego Pilcha 20 [Przekrój]
Dziennik Jerzego Pilcha 18 [Przekrój]

więcej podobnych podstron