23.04.2010
Dziennik Jerzego Pilcha 15/2010
Jerzy Pilch
Księga (zwłaszcza Schulzowska) ma moc wszechogarniającego rażenia – można jedynie
skapitulować. Bez Księgi, bez wracania do Księgi, bez jej czytania, bez myślenia o niej, bez
ulegania jej narkotycznemu wpływowi nie da się być – nie tylko w literaturze, ale w ogóle na
świecie
rysunek Katarzyna Leszczyc–Sumińska na podstawie zdjęcia
Bogdana Krężla
1 kwietnia
Dziewięćset dziewięćdziesiąty i dziewiąty powrót do Schulza. Kluczowe dla „mojego” Schulza jest
wuelowskie wydanie z 1964 roku. Słynna edycja na papierze biblijnym klasy III 74 x 90 cm, 40 g.
Druk ukończono w grudniu, książka więc musiała pokazać się w księgarniach na początku roku ’65
– ojciec nie kupił tego tomu nie tylko z tego powodu, że już wtedy mieliśmy telewizor, z zasady nie
kupował literatury polskiej.
Zanudzał Mannem, kolekcjonował serię Nike, na regale stał Broch, Kafka, amerykańscy nobliści
– naszych w ogóle. Nawet Mrożka w domu nie uświadczysz, choć Kraków w tamtych czasach był
miastem „Deszczu” ilustrowanego przez Daniela Mroza, miastem „Przekroju” z rysunkową rubryką
„Przez okulary Sławomira Mrożka” i miastem „Tanga” z Nowickim, Bińczyckim, Fabisiakiem
i zwłaszcza z rozbierającą się na oczach zachwyconego ucznia 8. klasy Hanną Wietrzny w roli Ali.
Literatura polska nie miała może smaku owocu zakazanego, ale pod ręką jej nie było, trzeba
było kombinować. Z jakiegoś tajemniczego, a jak się miało pokazać nie do końca wiarygodnego
źródła posiadałem – jak się teraz mawia – wiedzę, że prócz Mrożka i trochę już mi znanego
Witkacego dwaj inni jeszcze są w rodzimej literaturze jajcarze: Gombrowicz mianowicie i Schulz.
Skądinąd sławna i równie często, co daremnie w parę łączona para.
2 kwietnia (Wielki Piątek)
W szkole średniej, w klasie mniej więcej drugiej, czyli około obfitego w wydarzenia roku 1968,
wydanie na biblijnym papierze pożyczyłem od posiadającego ogromną, rzekłbym w sensie ścisłym,
krakowską bibliotekę też wielce humanistycznie, a nawet artystycznie utalentowanego kolegi.
Z racji metafizycznego echa muszę o nim wspomnieć. Skończył on szkołę teatralną, trochę pograł
w Teatrze Słowackiego – na plan pierwszy wysuwa się główna rola w „Rzeźni” Sławomira Mrożka
(debiut reżyserski Krystiana Lupy); potem parę sezonów pobrylował na tarnowskiej scenie – inne
jednak okazały się jego powołania: dziś jest mistrzem Polski – a może nawet świata? – w brydżu
sportowym oraz wziętym tłumaczem anglosaskiej literatury popularnej. Hanna Wietrzny – z tego,
co mi wiadomo – dziś pisze wiersze. Najdalej z całej – chyba mogę powiedzieć: naszej?
– menażerii zaszedł Lupa – jest prawie prorokiem.
Schulz nie był tytanem fabuły, ale nawet najprostsze rzeczy świata są zawiłe i pełne dziwacznych ni
z gruchy, ni z pietruchy puent.
U niego dopiero puenty, dopiero koincydencje, dopiero wymowne sploty – choćby biblijny papier
na pierwsze podejście. Biblijność – jak przystało biblijności – z punktu czyni cuda, może
niewielkie, ale cuda – do dziś mi trudno uwierzyć, że ten szczupły tom liczy 700 stron – dokładnie
– co na to powiecie? – 699.
Nie ma co wydziwiać – w końcu ta książka jest Księgą, ma być Księgą, ma się stawać Księgą,
ma obrastać pochodnymi i wyklutymi z niej Księgami, ma zmieniać swą postać, pogłębiać swą
niezgłębialność i, co gorsza, czyni to wszystko, a nawet więcej jeszcze.
Joyce próbował zabić powieść – prawie mu się udało; na szczęście nie do końca i na krótko. Schulz
Księgę, motyw Księgi, semantykę Księgi, kategorię Księgi, tradycję Księgi zarżnął na amen
– zdominował, oswoił, przywłaszczył sobie bezapelacyjnie i nieodwołalnie, frazą swoją naznaczył,
a nawet napiętnował – jak Księga, to tylko „Schulzowska”, tylko „Bałwochwalcza”, tylko „Pod
klepsydrą”, tylko „Autentyk”; tylko z tą włochatą nieszczęśnicą – miejmy nadzieję, że bidulka
wyłącznie głowę natarła cudowną pomadą – Anną Csillag na okładce.
Powiedzieć, że wkrada się tu pewna monotonia, to nic nie powiedzieć; powiedzieć: jak słyszę
Księga (zwłaszcza Schulzowska), wyjmuję rewolwer – to pójść na lep prostackiej i wysoce w tym
wypadku niestosownej publicystyki; też po prostu nieprawdziwej – jak słyszę Księga, nie wyjmuję
żadnego oręża, nawet depilatora, na nic on tu. Księga (zwłaszcza Schulzowska) ma moc
wszechogarniającego rażenia – można jedynie skapitulować. Bez Księgi, bez wracania do Księgi,
bez jej czytania, bez myślenia o niej, bez ulegania jej narkotycznemu wpływowi nie da się być – nie
tylko w literaturze, ale w ogóle na świecie. I nie ma co ubolewać nad tego rodzaju – jakby to autor
„Sklepów cynamonowych” powiedział – „insuficjencją” literacką; sam mam w dorobku fragmenty,
które równie długo, co mylnie uważałem za własne; dziś wciąż jeszcze w jakiej takiej sprawności
umysłowej, nie wstydząc się swej niewystarczalności, ale też nie pławiąc się w niej i nie padając
przed nią niczym stary Schulz na widok wypiętego pantofelka Adeli na kolana, uważam
je za „całkiem zręczne podróbki Schulza”; nie wykluczam wszakże, że z czasem odurzony starczym
żarem własnej pychy pocznę je uważać za „warte namysłu imitacje Schulza”.
3 kwietnia
Być może powinienem na wszelki wypadek podkreślić z całą dobitnością: należę do tych,
co Brunona Schulza wielbią bezgranicznie; nie tyle doń nieustannie wracam, ile praktycznie
od dziesięcioleci się z nim nie rozstaję. Tak jest: zabrałbym go na bezludną wyspę. Tak jest:
chciałbym z nim w zaświatach pogadać. Tak jest: chciałbym się z nim – niekoniecznie tam,
najlepiej po jakimś żydowsko-protestanckim zmartwychwstaniu – napić. Tak jest: jakby mnie
zapytano, na co bym wydał sto złotych, gdybym je mógł wydać na kulturę, dałbym te sto złotych
Schulzowi, a jeśli z jakichś powodów byłoby to niemożliwe, kupiłbym w antykwariacie kolejny
egzemplarz wydania z 1964. Tym bardziej bym kupił, że obecnie posiadam zaledwie trzy takie
egzemplarze.
Prawdopodobnie nadal chciałbym coś dorzecznego o nim napisać – tu złudzenia są najmniejsze
– prędzej się z nim w sensie ścisłym spotkam, niż sprostam wyznaniu miłosnemu tak
wszechogarniającemu i tak skomplikowanemu. Największe fascynacje literackie – że zaryzykuję
pensjonarską frazę – obywają się bez słów? Pewnie nie jest to prawda, pewnie trzeba by porządnie
przysiąść, ale fakt faktem: napisawszy nieco takich czy innych wyznań literackich; niejasno i być
może mylnie pewien, że mniej więcej wiem, o co chodziło czy chodzi paru, a może nawet
parunastu gigantom narracyjnego kunsztu – na pytanie: O co w gruncie rzeczy chodzi tym
gigantom (prócz Schulza mam tu na myśli Andrieja Płatonowa), którzy sprawili na mnie specjalne
i z niczym nieporównywalne wrażenie? – odpowiedzieć byłoby ciężko. Temu, co bezbrzeżnie
wielbi, wszelkie próby nazwania własnej bezbrzeżności muszą się zdawać nędznymi
napomknieniami, a nawet mniej jeszcze: Jak się przymierzasz do nieskończoności – zawsze
wychodzi zero.
Jerzy Pilch
„Przekrój” 15/2010