31.05.2010
Dziennik Jerzego Pilcha 20/2010
Jerzy Pilch
Stare małżeństwo po 50 latach pożycia – celem uniknięcia zbędnych kosztów i pośmiewisk – nie
rozwodzi się, ale popada w groteskę żenująco posępną – z powrotem przechodzi na: Pani, Pan.
Żadna „moja Cracovia”, żadna „ukochana Cracovia”, żadna nawet po prostu: „Cracovia”. Jedynie:
„Cracovia Kraków” – lodowaty chłód plus nuta wystudiowanej wzgardy
Rysunek Katarzyna Leszczyc–Sumińska na podstawie zdjęcia Bogdana Krężla
7 maja
Postanowiłem chyłkiem obejrzeć mecz cracovia Kraków – Polonia Warszawa. Chyłkiem, ponieważ
taka decyzja stoi w jawnej sprzeczności z ładnych parę tygodni temu na tych kartach ogłoszonym
wyrzeczeniem się Cracovii Kraków, porzuceniem tego klubu, definitywnym z nim rozwodem
i rozstaniem.
Na samym początku dziennika rozstałem się z Panem Bogiem, potem rozstałem się właśnie
z ukochaną drużyną, potem rozstałem się z czymś kolejnym niesłychanie ważnym, niestety, nie
pamiętam z czym; potem miałem zamiar – rozstawszy się wprzódy – odnotować kolejne
niezmiernie doniosłe rozstanie, ale i jedno, i drugie zupełnie mi wyleciało z głowy
– rzeszotowiejący mózg robi swoje, a raczej odmawia robienia czegokolwiek.
Niewykluczone, że w ogóle zamierzałem w jakimś paśmie prowadzić – ma się rozumieć
– nieostentacyjny i głęboko podskórny; konsekwentny, ale nie dla wszystkich zauważalny
– dziennik rezygnacji, rozstań i innych pożegnalnych uścisków.
Nie mówię, że zamiar był patetyczny w swej kiczowatości i kiczowaty w swym patosie: dociągnąć
do ostatniego, w sensie ścisłym, rozstania, do dnia – jakby powiedział Iwaszkiewicz
– „nieskończenie krótkiego jak wieczność”. Do takich planów się nie przyznaję, bo zwyczajnie
– wstyd. Nawet gdyby były głęboko uzasadnione. Nawet gdyby były pochopnie długofalowe
i na wiele (na przykład 60) tomów obliczone. Tak czy tak zalatywałoby to certoleniem się z sobą.
Tak czy tak okazuje się, że wbrew pozorom i nawet na obecnym (jakkolwiek by liczyć bliższym
jednak końca niż początku) etapie rozstania nie są moją mocną stroną. Poza tym rzecz kluczowa:
sytuacja uległa zmianie. Wszystko nieważne.
Bodaj w „Kalendarzu i klepsydrze” Tadeusz Konwicki wspomina Stanisława Dygata wydającego
bankiet z okazji definitywnego zakończenia życia erotycznego. Bankiet się odbył, pożegnanie
nastąpiło, wszelako po paru tygodniach autor spotyka swego przyjaciela w towarzystwie osoby,
której wiek, płeć i uroda rozstaniu z erotyką – najdelikatniej mówiąc – przeczą. Pytany
o ostentacyjną niekonsekwencję: – Przecież obiecywałeś, Stasiu, nie spotykać się z dziewczętami,
których ojcowie są młodsi od nas? – Dygat odpowiada stanowczo: – Po przemówieniu Gomułki
wszystko nieważne! (Przytaczam z pamięci, nie mam egzemplarza pod ręką).
8 maja
Sytuacja się zmieniła, wszystko nieważne. Ma się rozumieć, niech nikomu nie przychodzi
do głowy, że snuję analogię typu: po tragedii smoleńskiej wszystko nieważne. Skąd! Poza
wszystkim: dość już nabluźniłem. Inna i zupełnie żałosna okoliczność: i tak nic z tego.
Ale sytuacja się zmieniła: postanowiłem chyłkiem obejrzeć mecz Cracovii Kraków. Chyłkiem
to znaczy w jakimś lokalu, w którym jest telewizor z kanałem Orange. Nie, nie mam. Mam
wystarczającą ilość dekoderów, by oglądać futbol przez 24 godziny, ale Orange nie mam; by mieć
Orange, trzeba – prócz kolejnego dekodera – mieć „talerz”, a „talerz” zrujnowałby perfekcyjną
harmonię mojego tarasu. Piłka tak – harmonia tarasu wyżej.
Żadna zresztą ujma nie mieć Orange. Nie tacy jak ja nie mają. Nawet w znanym z historii
najnowszej hotelu Marriott nie mają. Ściśle mówiąc: nie wiedzą, czy mają. Zadzwoniłem,
bo przypomniało mi się, że tam właśnie: w knajpie o sportowej nazwie Champions i o niezliczonej
ilości sportowych ekranów, i kanałów, ze dwa razy jakieś mecze oglądałem.
– Niestety – odparł uprzejmy głos w słuchawce – na oglądanie meczu, o który pan pyta, nikt się nie
zapisał. Ja nawet nie wiem, czy mamy Orange… A tak w ogóle, to dziś jesteśmy nastawieni
na „Pudziana”, reflektuje pan? Podziękowałem uprzejmie, wiadomość generalnie była zła, ale
przesłankę miała dobrą – umiarkowane zainteresowanie meczem rokowało, że uda się, jak
chciałem: chyłkiem. Legendarna Polonia Warszawa jest też legendarna z tego powodu,
że ma policzalną ilość kibiców. Bardzo – powiedziałbym – policzalną. W przeciwieństwie
na dodatek do fanów Cracovii Kraków nie jest to garstka specjalnie krwawa.
Aby dalej nie mnożyć perypetii, zadzwoniłem do niezawodnego nie tylko pod takim względem
Czesława A., z którym się na mecz umówiłem i który od ręki, bez namysłu i jak po sznurku
zaprowadził mnie do klubu Sketch przy Foksal. Bardzo miło, lokal widny i biały. Biały – nie
wiedzieć czemu przyszło mi do głowy – jak kapitulacja Pasów, a bardziej jeszcze jak OIOM dla ich
kibiców.
Prócz mnie, Czesława i właściciela knajpy (co mówię, knajpy! wytwornej restauracji, w której
zamierzam nie tylko na meczach bywać!) przed wiadomym ekranem trzech jeszcze kibiców
– Polonii, ma się rozumieć – tłum umiarkowany. Obejrzałem to, co obejrzałem. Kto widział, wie,
kto nie widział – dłużej żył będzie.
Byłem pewien, że w hierarchiach i odcieniach klęskowości Cracovia Kraków wyczerpała wszelkie
możliwości, jakimi dysponuje ludzkość. Myliłem się – są nowe zdobycze. Oto okazuje się, że klub
do tej pory znany z tego, że jak broni się przed spadkiem, to zawsze spada; teraz – nawet jak jest
pewien, że nie spadnie, dalej spaść może, ergo – pewnie spadnie.
Wiele zależy od wtorkowych derbów z Wisłą, wynik raczej znam, ale oglądał będę chyłkiem
w sensie ścisłym, w domu mianowicie; pofolguję sobie, to jest zawsze dobre. Z drugiej strony
– jeśli można tak powiedzieć – „chyłkowość oficjalna” też ma dobre strony – człowiek ćwiczy
kunszt wielce w życiu pomocny, trenuje mianowicie udawanie, że mu wszystko olimpijsko wisi.
Przegrywają – furda, wyrównali – drobiazg, przegrali – jebał ich pies.
Ponieważ wszystko się zmieniło, ponieważ definitywne rozstanie – prawdopodobnie nawet jakby
się nic nie zmieniło – okazało się fiaskiem, resztkami godności wykonuję gorzki i przejmujący gest
symboliczny: anuluję bruderszaft. Stare małżeństwo po 50 latach pożycia – celem uniknięcia
zbędnych kosztów i pośmiewisk – nie rozwodzi się, ale popada w groteskę żenująco posępną
– z powrotem przechodzi na: Pani, Pan. Żadna „moja Cracovia”, żadna „ukochana Cracovia”, żadna
nawet po prostu: „Cracovia”. Jedynie: „Cracovia Kraków” – lodowaty chłód plus nuta
wystudiowanej wzgardy.
10 maja
Za bardzo rozproszone ręce, żeby głowa mogła się należycie skupić. Mam na myśli występy
publiczne – trawi mnie strach przed łbem nagle całkowicie pustym. Tysiąc razy wolę czytać, niż
mówić z głowy. Kolejna tragedia? Raczej tryumf. W obrębie tekstu pisanego, poprawianego,
a nawet tylko otwartego, mam się – niczym rasowy grafoman – doskonale. Nigdy bym nie
pomyślał, że jedynym miejscem, w którym czuł się będę jako tako pewnie i w miarę bezpiecznie,
będzie ekran.
Jerzy Pilch
„Przekrój” 20/2010