12.07.2010
Dziennik Jerzego Pilcha 26/2010
Jerzy Pilch
Pamiętny rok, po Chrystusie tysiąc dziewięćset siedemdziesiąty i ósmy, był też rokiem zabrania
Mariana S. na prawdziwy, a nawet arcyprawdziwy mecz, mianowicie na derby Cracovia – Wisła
Rysunek Katarzyna Leszczyc–Sumińska na podstawie zdjęcia Bogdana Krężla
17 czerwca
W rozmowie telefonicznej profesor Marian S. ze śmiertelną powagą – i, co u niego specjalnie
rzadkie, z gotowością do wysłuchania odpowiedzi - pyta: Czy ty Pilchu, istotnie jesteś w stanie
obejrzeć jakiś mecz od początku do końca? Naprawdę to robisz? Wytrzymujesz?
Gdy wyjaśniam, że od bez mała tygodnia oglądam po trzy piłkarskie mecze dziennie, że oglądam je
w całości i ze starannie wystudiowaną profesjonalną uwagą; też z jakimś osobliwym dławiąco-
sentymentalnym skupieniem, z rodzajem dziecinnej żarłoczności; jakbym, nie wiedzieć czemu, ten
akurat mundial chciał co do minuty, zapamiętać; gdy dodaję, że oglądam też skróty spotkań i śledzę
komentarze – Marian S. pochrząkuje z dezaprobatą – znam ten odgłos – jest on rytualną reakcją na
tekst niezrozumiały; a tekst, którego profesor nie rozumie, jest z definicji bełkotem.
Żadnego dowcipu i żadnej ironii tu nie sadzę, wręcz przeciwnie, żywię pod tym względem do
Mariana bezgraniczne zaufanie; jeśli macie jakiś tego rodzaju kłopot – z jakimś na przykład
hermetycznym lirykiem współczesnym nie wiecie co począć - zgłoście się na Uniwersytet
Jagielloński i odszukajcie tam mojego starego przyjaciela: albo wam sekret tekstu precyzyjnie
wyłoży, albo pochrząkiwać zacznie.
Gdy zatem całe moje zaangażowanie w mundial jąłem opiewać – wpierw w słuchawce rozległo się
wiadome właśnie pochrząkiwanie, potem zaś Marian S. z uprzejmością – niech będzie – profesora
starej daty był łaskaw całkowicie ewakuować swe władze poznawcze i pogadaliśmy jak zwykle. Jak
zwykle, to znaczy ja gadałem, a jemu, chwilami dość zręcznie, udawało się pozorować słuchanie;
owszem, gdy miał kaprys, głos również zabierał.
18 czerwca
Były oczywiście mecze, były nawet mundiale, które w całości i Marian wytrzymywał, które od
początku do końca oglądaliśmy razem, na przykład pamiętny, częściowo zwycięski (5 miejsce),
częściowo klęskowy – tamta ekipa mogła wygrać złoto, gdyby zawody odbywały się w Europie,
wygrałaby na pewno – mundial argentyński 1978.
Ach, uchwycić, odtworzyć ergo w sumie porządnie, dokładnie i brawurowo wymyślić tamten rok;
rok chorobliwych upałów i konającej gierkowszczyzny, rok drukowania pierwszych porywów w
opustoszałym po precz przegnanej „Nowej Fali”, „Studencie”; w ogóle tamtą redakcję: Rynek
Główny 25, V piętro – tamten widok na - przypominające ławicę obitych papą tratw - dachy
Krakowa odtworzyć i napisać. Zrekonstruować i od zera wykombinować rok porwania Aldo Moro,
wakacji u Basi Malkowskiej w Ustce, jazdy na te wakacje jakimś - sunącym przez osiadłą na dnie
nocy esencję czarnego jak sadza żaru - Kongo-expressem; rok wyboru polskiego Papieża, rok
zbiorowego samobójstwa w Gujanie, rok dekoltu przygodnej współpasażerski autobusu linii
pospiesznej C – wysiadła przy Politechnice, więcej jej nie ujrzysz; rok wręczonego
Iwaszkiewiczowi przez gwarecką brać munduru górniczego, rok zapachu jaśminu na progu starej
chałupy; rok pierwszego Polaka w kosmosie. Rok i sezon zupełnego jakiegoś zatracenia, też przed
telewizorem, na ekranie Deyna nie strzela Argentyńczykom karnego. Klęczałem – pamiętam –
przed odbiornikiem. Moja wina. Pan Bóg natychmiast ukarał za lekkomyślne małpowanie
katolickich rytuałów. Ale dlaczego całą Polskę? Więcej pokory, synu. Dziejowe nagrody, a nawet
Boże - w sensie ścisłym – dary już wiszą w powietrzu.
Wracając na ziemię: od tamtego mundialu – góra od następnego - jąłem unikać łączenia życia
towarzyskiego z piłką. Sami rozumiecie. Sami rozumiecie, jakie to jest upokorzenie: wieczorem
oglądać mecz, a jaki był wynik dowiadywać się rankiem. Dla człowieka kochającego futbol rzecz
nie do zniesienia – świat się może wymykać z rąk, piłka nie śmie. Nie tylko bramkarzowi.
19 czerwca
Naprawdę dajesz radę Pilchu? Otóż nie. W każdym razie nie całkiem. Po pełnym tygodniu, po
obejrzeniu 20 meczów, trochę zacząłem trzeszczeć. Rzecz niedopuszczalna – jak się ogląda
mundial, trzeba oglądać wszystko. Tylko frajerzy oglądają „wybrane mecze”, tylko oni wiedzą,
które wybrać – dziecinada czysta - na mundialu nie ma meczów mniej ważnych; ileż to razy, gdy
byłem młody i naiwny, opuszczałem jakieś spotkania na oko bezbarwne i na rozum bez znaczenia, i
zawsze się okazywało, że na tych trzeciorzędnych sparingach działy się rzeczy wstrząsające:
obalające prawa fizyki strzały z dystansu, krwawe porażki stuprocentowych faworytów, kuwejccy
szejkowie na płycie.
Jeszcze więksi frajerzy zaczynają oglądać od jednej ósmej, najwięksi od ćwierćfinałów; kto
zaczyna oglądać od półfinałów, bardzo jest podejrzany, a kto ogląda tylko finał, ten – przywołajmy
klasyka – „paskudnym jest gwałtownikiem, strasznym rabuśnikiem, największym łajdakiem”.
Przymierzyłem się do wszystkiego, nie dałem rady, łeb mi od nieustannego jazgotu zaczął pękać.
Każdemu meczowi – nawet he, he, - trzeciorzędnemu ta sama akustyka towarzyszy; jest tak jakby
każde zawody odbywały się w jakimś upiornym kokonie nad-, a może pod-dźwięków, wewnątrz
kosmicznego roju tropikalnych pszczół. Jest tak, jakby niemilknące nawet na sekundę afrykańskie
stadiony miały nigdy nie zamilknąć, jakby miały huczeć jeszcze całe lata.
20 czerwca
Dopilnować, by na skutek dygotu rąk nie postawić krzyżyka w niefortunnym miejscu.
Skoncentrować się. Nie bać się komisji. Ostentacyjnie, choć po cichu – w widoczny jednak sposób
ruszając ustami – czytać listę kandydatów, przy wiadomych nazwiskach wybuchać szyderczym
śmiechem. Wejść za kotarę i siedzieć tam skrajnie długo. Powiedzieć „Dzień dobry”. „Do
widzenia” – też, choć to mniej ważne. Zabrać kosztowne i przeznaczone na specjalne okazje pióro
kulkowe. Uważać, żeby nie wpadło do urny. Ubrać się. Przed wyjściem uporządkować w głowie
kolejność powyższych czynności – na razie panuje w nich chaos.
21 czerwca
Pamiętny rok, po Chrystusie tysiąc dziewięćset siedemdziesiąty i ósmy, był też rokiem zabrania
Mariana S. na prawdziwy, a nawet arcyprawdziwy mecz, na mianowicie, derby Cracovia – Wisła.
Młody wówczas uczony sprawnie usiadł na trybunie i zaczął czytać książkę. Łomot, jaki zamierzali
nam sprawić oburzeni takim zachowaniem i wyprani z intelektualizmu kibice Wisły, nadciągał
nieubłaganie; rysami twarzy dawałem do zrozumienia, że nie znam tego świra, który wprawdzie
doczepił się do mnie, ale w sumie jest niegroźny. W przerwie zaczęło padać. Marian opuścił
stadion, ruszył w kierunku najbliższego drzewa, stanął tam i przez całą drugą połowę czytał
książkę. Nie mówię, że przypowieść ta tłumaczy fundamentalną wątpliwość, czy naprawdę można
„wytrzymać cały mecz” – coś jednak tłumaczy.
Jerzy Pilch, "Przekrój" 26/2010