23.05.2010
Dziennik Jerzego Pilcha 18/2010
Jerzy Pilch
Poproszę na Puławską, pod kościół ewangelicko-augsburski – powtarzam dobitniej i tryumfalniej
– i nie ma co ukrywać: mściwiej – bo gołym okiem widać, że zasadzka się powiodła – na twarzy
kierowcy klasyczna niemoc i typowo katolicki popłoch poznawczy. Milczę. On milczy tym
bardziej. W ciszy śmiertelnej sycę się prześladowaniami, jakich w tym kraju ja i moi współbracia
doznajemy
Rysunek Katarzyna Leszczyc–Sumińska na podstawie zdjęcia Bogdana Krężla
24 kwietnia
Jadę na pogrzeb Adama. Po niekończących się lodowatych pogodach, po zimnych deszczach
przepiękny sobotni poranek. Nie bardzo tej aurze dowierzam. Nie tylko z tego powodu, że mgła,
co znad Smoleńska ustąpiła, powoli, a nawet raptownie u nas, w naszych duszach i w naszych
mózgach nastała i królować będzie długo.
Naszych nie naszych. Nieraz mi się zdaje, że jedyną rzeczą, jaka mnie z ojczyzną łączy, jest język
polski. Niby dużo, niektórzy powiadają: wszystko. Istnienie jest językiem, człowiek jest językiem,
Bóg jest językiem, granice mojego języka są moimi granicami – tysiąc, a może dwa tysiące innych
formuł. Niestety, czasy, w których nazywanie rzeczy uspokajało, minęły; pełnej tożsamości nie ma.
Inna rzecz: pod tym akurat względem jestem upośledzony nieuleczalnie, chronicznie i terminalnie.
Co to jest pełne utożsamienie, nie poznam i nie dowiem się nigdy. Może z Cracovią Kraków byłem
kiedyś blisko, ale i to przeszło. „Sam ze sobą nie mam nic wspólnego” – który raz powtarzam tę
frazę Franza Kafki? Milionowy czy tylko stutysięczny raz?
Jadę pożegnać Adama z głębi serca, z dotkliwego poczucia braku, ze szczerej wewnętrznej
potrzeby, ale nie ma co ukrywać: też z duszą na ramieniu. Całe tłumy moich współwyznawców
na pogrzebie będą, rzesze naszych pastorów, liczne pastorowe, księża biskupi, prezbiterzy,
kuratorzy z kraju i z zagranicy – niejedna para protestanckich oczu może mnie i moje luterstwo
przejrzeć na wylot – ani ściśle tożsamy z wyznaniem, ani specjalnie pobożny wizerunek nie
wypłynie na wierzch. Delikatnie mówiąc.
Na razie jednak utożsamiam się z ostentacją, na razie wchodzę w rolę, na razie przybieram pozę,
co tam zresztą przybieram pozę! na razie jestem pełnokrwistym, co tam zresztą pełnokrwistym!
na razie jestem pełnokrwistym i wojowniczym ewangelikiem.
– Poproszę pod kościół ewangelicki na Puławskiej – mówię do taksówkarza, mówię ze starannie
wystudiowaną niedbałością; mówię tak, jakbym mówił o najoczywistszym z oczywistych
warszawskich adresów, mówię tak, jakbym mówił: poproszę pod Pałac Kultury albo poproszę na
Dworzec Centralny, albo poproszę pod Teatr Narodowy, choć ostatni przykład nie dość wyrazisty;
warszawscy taksówkarze, którzy odróżniają Narodowy od Wielkiego, są – oględnie rzecz ujmując
– w mniejszości. Może nie w takiej mniejszości jak luteranie w Polsce, ale w mniejszości wyraźnej.
Na dziesięć lat bytowania w stolicy, na lekko licząc setkę jazd do Narodowego tylko jeden taryfiarz,
chyba jakiś noblista, nie wysadził mnie pod Wielkim.
– Poproszę na Puławską, pod kościół ewangelicko-augsburski – powtarzam dobitniej i tryumfalniej
– i nie ma co ukrywać: mściwiej – bo gołym okiem widać, że zasadzka się powiodła – na twarzy
kierowcy klasyczna niemoc i typowo katolicki popłoch poznawczy. Milczę. On milczy tym
bardziej. W ciszy śmiertelnej sycę się prześladowaniami, jakich w tym kraju ja i moi współbracia
doznajemy. Proszę! Nikt nie wie, gdzie świątynie nasze! W katakumbach się kryjemy! – szepcę
w duchu. On sięga po plan miasta, moje politowanie i moja uraza są bezgraniczne, ale w końcu nie
pora na wypowiadanie wojny religijnej. Świętej pamięci Adama taka potyczka ubawiłaby setnie,
choć zbytnio przeciwnika gnębić by nie dał, empatia w jego wydaniu graniczyła z pomieszaniem
zmysłów. Tym bardziej na pogrzeb wypada zdążyć. Nawet jak słabo zorientowany w występowaniu
na ziemiach polskich innych niż powszechne wyznań szofer poprowadzi.
– Poproszę na Puławską 2A – mówię litościwie i z ekumeniczną rezygnacją macham ręką.
Pochopnie i, jak się pokazuje, przedwcześnie.
– Puławska 2A? – cedzi siedzący za kierownicą papista. – Puławska 2A? – powtarza w natężeniu.
– Tam nie ma żadnego kościoła.
– Nie ma?
– Nie ma.