4.07.2010
Dziennik Jerzego Pilcha 25/2010
Jerzy Pilch
Wmyślcie się w ten kazus, jest w nim wymowny znak bałwaństwa polskiego! Reżyser! Facet
zajmujący się tworzeniem rozmaitych widowisk! Miast na wieść, że stadion, a więc też scena
wielka, powstaje, miast pomyśleć: ja na tej scenie kiedyś spektakl taki wyreżyseruję, że do historii
powszechnej wielkich widowisk on przejdzie! Miast o czynach artystycznych marzyć, żebraczą
łapę po pańską kasę wyciąga
Rysunek Katarzyna Leszczyc–Sumińska na podstawie zdjęcia Bogdana Krężla
11 czerwca
Stec w „Wyborczej” dobrze napisał: „kto z trudem znosi medialny jazgot wypełniony nowomową
polityków, zanudzających nawoływaniem do poważnej debaty o Polsce, temu z nieba spada miesiąc
osobny, podarowany przez los. Miesiąc czystego abstrakcyjnego piękna i czystych wypranych
z ideologii emocji. Miesiąc transmitowanych w najlepszej porze igrzysk, które zawładną prawie
całą planetą”.
Prawie całą planetą i częścią Polski. „Częściowość” jest – jak powszechnie wiadomo – naszą
(częściową?) zasadą. O ile wszakże guzik mnie obchodzą tezy, że jesteśmy częściowo wolni albo
częściowo suwerenni, częściowo europejscy, częściowo nowocześni i częściowo postnowocześni;
o ile głęboko mi wisi, czy jesteśmy częściowo europejscy, częściowo azjatyccy, całościowo
katoliccy i częściowo pogańscy, a może na odwrót; o ile kompletnie jest bez znaczenia,
że częściowo jesteśmy demokratyczni, częściowo postkolonialni, częściowo słowiańscy, częściowo
w awangardzie, częściowo w odwrocie, częściowo najlepiej się rozwijający i częściowo
niedorozwinięci – o tyle fakt, że „częściowo” interesujemy się piłką nożną, jest znakiem,
symbolem, a może przyczyną wszelkiej naszej częściowości i innych nieszczęść.
Weźmy Włochy, weźmy Hiszpanię, Portugalię, weźmy Brazylię, Argentynę, w ogóle całą Amerykę
Południową – wybieram przykłady drużyn, które nie tylko ja lubię – czy tam istnieją jacyś
osobnicy, co się nie ciekawią piłką? A jak istnieją, to przyznają się do takiego nieuctwa i takiej
zawinionej ułomności? Skąd! W tych – skądinąd tak jak podobno Polska – całościowo katolickich,
ale częściowo od Polski obfitszych w bogactwa kulturalne cywilizacjach każda wielodzietna
rodzina i każdy singel interesuje się futbolem. Każdy polityk i każdy kloszard; intelektualiści
i złodzieje, księża i babki klozetowe, profesorowie i bezecnice, miliarderzy i studenci, poeci
i matrony – wszyscy żyją piłką nożną. Kształtuje to i wyrabia patriotyzm, uczy czci dla masowo
na czas ważnych meczów przywdziewanych barw narodowych, przypomina słowa i nuty ważnych
dla wspólnoty pieśni, przy bliższym wejrzeniu ćwiczy w dzielności, twardości, przebiegłości
i wreszcie – jak to grający swego czasu na bramce Albert Camus zauważył – moralności. Też
bezwzględności, anarchii, bandytyzmu? Bandyci są wszędzie, nawet – nie uwierzycie – w polityce.
U nas dalej publiczne przyznawanie się do braku ciekawości dla piłki nie tylko uchodzi płazem, ale
uchodzi za znak intelektualnej wyższości; u nas premier grający w piłkę nożną uchodzi
za lekkoducha i musi się – rzecz na skalę planetarną niepojęta! – ze swym upodobaniem skrywać,
ani grać, ani nawet na mecze chodzić nie śmie! U nas – przykład specjalnie krwawy – reżyser
teatralny publicznie, na poważnym forum potrafi się domagać, by pieniądze przeznaczone
na budowę Stadionu Narodowego dać na teatry! – i nie tylko nikt mu wpierdol nie spuści, ale
oklaski ów duch wysoki (chyba karli?) zbiera! Wmyślcie się w ten kazus, jest w nim wymowny
znak bałwaństwa polskiego! Reżyser! Facet zajmujący się tworzeniem rozmaitych widowisk! Miast
na wieść, że stadion, a więc też scena wielka, powstaje, miast pomyśleć: ja na tej scenie kiedyś
spektakl taki wyreżyseruję, że do historii powszechnej wielkich widowisk on przejdzie! Miast
o czynach artystycznych marzyć, żebraczą łapę – jak przystało miernocie, która wie, że nic mu się
ważnego nie zdarzy, a żyć jakoś trzeba – po pańską kasę wyciąga.
Jak można zajmować się sztuką, nie rozumiejąc elementarnych – choćby ekonomicznych
– mechanizmów świata? Widocznie można. Nie tylko się zajmować, ale i do pierwszych szeregów
przebijać. Artysta, człek wybrany, nie musi nic wiedzieć, mowa jego święta. Artysta artystą,
miernota miernotą – przykład ten dobitnie pokazuje, jak analfabetyzm piłkarski do ogólnego
znikczemnienia wiedzie.
Tak jest. Dopóki „częściowo” piłką interesować się będziemy – będzie, jak jest. Analfabeci przy
mikrofonach, lekcje patriotyzmu na cmentarzach, potrzeba bycia razem po katastrofach.
Inna rzecz: wychowawcze jakieś walory piłki wymieniam z obrzydzeniem, siłą bezwładu
i najwyraźniej wzmożonym okrążeniem narodowym z lekka odmóżdżony. Idzie przecież o sprawy
zupełnie bezinteresowne – tylko one odróżniają nas od zwierząt, tylko one – śmiech, płacz, muzyka,
piłka nożna – decydują o naszym człowieczeństwie. Ma się rozumieć – mundial jest jednym
wielkim interesem, ma się rozumieć – mecz jest metaforą bitwy, ale kto nie zna uczucia, jakie
ogarnia jestestwo ludzkie, gdy piłka siądzie na podbiciu i po chwili zatrzepocze – obok
rozpaczliwie interweniującego bramkarza – w siatce, ten może i jest człowiekiem. Ale częściowym.
Ani świata, ani drugiego człowieka w pełni nie zrozumie nigdy.
12 czerwca
Mnie ten miesiąc nie spada z nieba – przychodzi po wyczekiwaniu. Ostrożnym, powściągliwym,
pełnym niewiary, czy stać mnie na dawne entuzjazmy. Jak się wczoraj zaczęło i zwłaszcza gdy dziś
zobaczyłem Diego Maradonę, jak za piłkami na aut wybitymi – niczym brodaty, eksplodujący
emocjami krasnal w garniturze – gania i graczom je podaje – Boże mój! Jaka ekstaza, jaka rozkosz,
jakie zanurzenie w nurtach krystalicznych!
Ileż to razy wspominałem dawne mundiale i zawsze mi się zdawało – nigdy już tak nie będzie!
A tym razem z jakichś niejasnych, a raczej jasnych powodów jest tak intensywnie, jak nigdy nie
było. Jest wyraziściej niż w londyńskim turnieju w 1966, który znam na pamięć. Jest narkotyczniej
niż w 1962, gdy chilijski mundial był jak realizm magiczny, tym magiczniejszy, że w finale
w Santiago grali mieszkający z drugiej strony Czantorii Czesi. Jest egzotyczniej niż w Meksyku
1970, gdy transmisje szło oglądać wyłącznie na szczęśliwie dostępnej w Wiśle TV Ostrawa. Jest
mityczniej niż w 1954, kiedy – ma się rozumieć parę lat później – usłyszałem opowieść ojca
o Hidekutim, Bozsiku i Puskasie. Dlaczego teraz jest tak wspaniale? Bo żyję. Więcej nawet: mam
rozległy i masywny atak życia.
13 czerwca
Z oczywistych powodów jest mniej triumfalnie niż w 1974 czy 1982 roku. Ale jest spokojnie. Jaka
równowaga ducha – nie ma Polski. Jaka to jest ulga, że oni odpadli wcześniej! Jaka to jest frajda,
że nie czeka człowieka kolejne niewyjście z grupy! Przegrana w eliminacjach znacznie mniej
szkodliwa dla zdrowia niż niewyjście z grupy. Jakby byli w RPA, tak czy tak trzy mecze musieliby
zagrać, trzeci wprawdzie o nic, ale też wyniszczający. Może i stąd te jasności promieniste? Mundial
się zaczął nie po odpadnięciu naszych, ale – tak jak powinien – od meczu otwarcia?
Jerzy Pilch
„Przekrój” 25/2010