MAY GRETHE LERUM
KAMIENNE SERCE
Cykl Córy Życia 26
Z norweskiego przełożyła Iwona Zimnicka
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Okolice Kopenhagi, wiosenna, noc 1747
Nic złego jej nie spotkało. Na głowę nie spadł cios, a serca nie rozorał nóż.
Lekko tylko piekło draśnięcie na szyi, ostrze ledwie zadrapało skórę. A mimo to była
zdyszana i roztrzęsiona, jak gdyby biegła przez całą noc, jakby uciekała od czegoś, co
już zdążyło ulecieć jej z pamięci.
Podniosła wzrok na jego twarz, poszukała oczu, odnalazła je jako lekko
błyszczące wilgocią czarne gwiazdy w górze. Tu, na polanie, nie było ciemno,
poświata wiosennego nieba powinna wystarczyć, by rozróżnić rysy twarzy i barwę
oczu.
Nie wiedziała, dlaczego tak trudno jej cokolwiek zobaczyć.
Johanna przymknęła oczy, chciała o coś spytać, ale splątane myśli
przeszkadzały jedna drugiej, potykały się o siebie, nie potrafiły przejść przez usta.
- Hanno moja... Krztusząc się, wydusiła coś w rodzaju odpowiedzi:
- Ta - aak...
- Czy to prawda?
- Tak... W jednej chwili ogarnął ją spokój. Miała uczucie, jakby ktoś wcześniej
przywiązał cieniutkie rzemyki do każdego mięśnia i ścięgna jej ciała, do serca
również. I do każdego cala skóry. A potem, niewidzialny, pociągał za nie, śmiejąc się
z jej skurczów i mimowolnych drgnięć. Teraz wszystkie więzy pękły.
- Ravi, to naprawdę ty? Uśmiechnął się, choć w pytaniu zabrzmiał nieco
cierpki ton.
- Tak, to ja. I jak, żono, jednak cieszysz się, że mnie widzisz? Delikatnie
oparła głowę o znajome twarde ramię.
- Tak, Ravi, bardziej niż przypuszczasz. Czuła przepływającą przez niego
radość. Ramiona nagle ożyły, ręce napawały się jej bliskością, wreszcie delikatnie
sięgnęły do czoła Johanny.
Widziała teraz każdą linię ciała, wszystkie rysy twarzy. On się nie zmienił.
Obciął co prawda włosy w sposób, jakiego przedtem nie widziała, a zapadnięte
policzki odrobinę się wyrównały. Dostrzegła parę nowych zmarszczek wokół ust i w
kącikach oczu.
Ale czarne oczy były takie same. I usta, narysowane takimi samymi liniami jak
w twarzy małego Benjamina, tyle że usta synka były bardziej miękkie.
Tulił ją coraz mocniej. Johanna pozwoliła, by szum w uszach na moment ją
zatopił, by krew płynęła jak chciała, zdumiewająco bez oporu.
Wysunęła dłoń, dotknęła jego szczęki. Zaczęła pełznąć po jej zarysach,
odnalazła owo zawsze ciepłe miejsce u nasady włosów na karku, w którym jego
ciemna czupryna dopiero się rodziła w postaci miękkich jak puch loków.
To on.
Tak, nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Właściwie z obojętnością
przyjęła okrzyk, który dotarł do jej uszu:
- Pomocy! Ravi, pomóż mi, on się wyrywa! W głosie Marji nie było strachu,
tylko gniew i zniecierpliwienie. Ravi odwrócił głowę, zmrużył oczy, spoglądając w
półmrok. Bez szczególnego zainteresowania spostrzegł, że mężczyzna rzeczywiście
nie stoi już jak skamieniały wśród zwieszających się gałęzi leszczyny.
Błysnęło bielą, gdy na wargach Raviego pojawiło się coś na kształt uśmiechu.
- Zostaw go, Marjo! On nie jest nam potrzebny. Zatrzeszczały drobne gałązki,
inny trzask sprawił, że Johanna zadrżała. Oto pękła przepiękna cienka jedwabna
suknia babki.
- Do stu tysięcy czarnych diabłów... nie możesz chyba pozwolić mu uciec? To
morderca!
Ravi, westchnąwszy, puścił Johannę i już skierował się w dół pagórka, żeby
pomóc Marji wyplątać się z zarośli, ale ona jeszcze raz szarpnęła zdecydowanie i
zaraz uwolniła się własnymi siłami. Gdy w końcu stanęła przed nimi, jedwab
przypominał gałgan, którym zbyt długo bawiły się koty.
Przekrzywiła głowę i przykuła ich oboje spojrzeniem.
- I jak, Johanno, czy to nie dziwne, jak prędko sprawy przyjmują nowy obrót?
Johanna czuła, jak wargi jej sztywnieją, i żałowała, że babka nie oszczędziła
sobie tego ostatniego triumfu. Z drugiej jednak strony... O wiele gorzej znosiła
upokorzenia aniżeli odrobinę dobrodusznej ironii i pewność siebie Marji.
- Wiem. Miałaś rację. Marcello to oszust, nigdy nie powinnam była...
- Szsz... zapomnij o tym, to już minęło. Wracamy do domu.
- Wracamy? Ale...
- Jedziemy do domu, Johanno. Twoje dokumenty są gotowe, wszystko
załatwione. Wypływamy jeszcze przed świtem.
- W jaki sposób... Ale... nie, to niemożliwe! Mar ja podeszła do niej,
ucałowała jak małe dziecko w policzek, a po chwili kokieteryjnego wahania
pocałowała też Raviego.
- Wracacie do domu. Załatwiłam wam miejsca na „Fortunie”, Johanno.
Wypływacie jutro w nocy. Czy nie tym statkiem właśnie przypłynęłaś do Kopenhagi
pierwszy raz?
Johanna ledwie dostrzegalnie skinęła głową. Oczywista zdolność babki do
wtrącania się i kierowania cudzym życiem nigdy nie przestała jej zaskakiwać.
Wyjątkowo jednak tym razem potrafiła to zaakceptować.
Palce zgięły się same z siebie, odnalazły uścisk, zapomniany już tak dawno
temu, a potem już nie były w stanie oderwać się od jego gorącej, szczupłej dłoni.
Marja uśmiechnęła się szeroko, lecz zaraz twarz jej znów się ściągnęła.
- Nie powinniśmy byli puszczać Marcella wolno. Zasłużył na surową karę. I na
pewno by mu ją wymierzono.
Johanna skonsternowana kręciła głową.
- Czego on właściwie chciał? Dlaczego... chciał mnie zabić? Dlaczego?
Obiecałam mu przecież...
Urwała. Nie miała pojęcia, ile Ravi może wiedzieć, a przede wszystkim, ile
zniesie. Marja popatrzyła na porośniętą mchem ziemię.
- Najwyższy czas odejść stąd, zanim naprawdę zrobi się jasno. Porozmawiamy
później. Thilla na nas czeka.
- Thilla? Marja z uśmiechem pokiwała głową.
- Tak, nie mogli jej dłużej trzymać. Thilla ma potężnych przyjaciół. Johanna
lekko skinęła głową.
- Zrozumiałam to, po dzisiejszej nocy doprawdy nie mogę w to wątpić. Marjo,
ciśnie mi się na język tysiąc pytań. To było takie piękne, takie dobre... Ale co to było?
Kim są wszystkie te kobiety, które spotkały się w starym klasztorze, i w jaki sposób je
poznałaś? Marjo, czy to naprawdę krąg czarownic?
Marja otarła twarz i na wpół się odwróciła.
- Otrzymasz odpowiedź na każde swoje pytanie, Johanno, ale nie wszystko
naraz. Teraz nie ma na to czasu.
Musisz mi zaufać i zachować to, co widziałaś, dla siebie.
Johanna wolno skinęła głową. O dziwo, bez trudu mogła złożyć obietnicę
milczenia, ów niesamowity widok, który oglądała ze swej kryjówki, wydawał się
bowiem teraz jakby wyjęty ze snu, był niczym przepiękna lewa strona tego koszmaru,
który utkał dla niej Marcello.
Ręka Raviego delikatnie przyciągnęła ją do siebie. Ruszyli przez polanę,
potem przez zagajnik. Weszli między jeszcze gęściej rosnące drzewa, przebrnęli przez
niewielką rzekę, w końcu dotarli do drogi. Niczym za sprawą cudu zaledwie po
przejściu kilkuset kroków ich oczom ukazał się powóz.
Stangret powitał Marję i wpuścił ich do zamkniętej, nieco zniszczonej karety.
Babka nasunęła szal na twarz, oświadczając, że ma zamiar trochę się
zdrzemnąć.
Uśmiechała się przy tym niemądrze i Johanna nie mogła się powstrzymać
przed powiedzeniem starszej kobiecie kilku ostrych słów. Ona i Ravi nie byli wszak
młodą zakochaną parą, która wybrała się na przejażdżkę.
Musiała jednak wszystko babce wybaczyć, bo oczy Marji lśniły od
niepohamowanej radości, jaką sprawiał jej ich widok, naprawdę się cieszyła.
Johanna uświadomiła sobie, że chyba zna już powód, dla którego tak długo
znosiła wszystkie impertynencje Marji: babka była osobą, która od pierwszej chwili,
bez zadawania pytań, broniła Raviego.
Już wtedy, gdy jako bardzo młody chłopak przybył do Lyster, właśnie Marja
zdobyła sobie zaufanie obcego dziwaka. Broniła go nawet wówczas, gdy Johanna z
całego serca go przeklęła i kazała mu się wynosić.
Johanna wtuliła się w Raviego, pragnąc ze wszech miar upewnić się, że nie
jest to kolejna fantazja, kolejny sen, który będzie musiała odpędzić, zanim sprawi jej
zbyt wielki ból.
Znajome twarze wokół stołu, ruchliwe ręce, chude, nie zawsze całkiem czyste,
sięgające po kawałki chleba albo sos z mąki i marchwi. Oczy, w których pojawiał się
tak ciepły blask w świetle ognia z pieca i zachodzącego słońca. Długi stół, wytarty
opierającymi się o niego łokciami przy poczesnym miejscu i koło stołka, na którym
zwykle siadywała Thilla.
Johanna czuła, jak twarda kula, tkwiąca jej w brzuchu, odkąd sięgnęła
pamięcią, powoli się rozluźnia.
Ravi siedział przy niej. Była to jedyna rzecz, różniąca ów posiłek w późne
popołudnie u Thilli od tuzinów podobnych chwil, jakie tu spędziła.
Widziała uśmiechy na twarzach dziewcząt, patrzyła, jak niby to przypadkiem
podchodzą do Thilli, dotykają jej zniszczonych dłoni lub gładzą po sztywnych,
przetykanych siwizną włosach. Drobna postać kobiety wypełniła całą olbrzymią
kuchnię. Bez niej panowała tu straszliwa pustka, nawet niemowlęta nieustannie
popłakiwały wystraszone, nie działała też na nie uspokajająco obecność policji i
ż
ołnierzy, wchodzących i wychodzących bez końca w nieprzerwanym poszukiwaniu
czegoś, o czym tak naprawdę nie mieli pojęcia.
W ciągu jednego krótkiego przedpołudnia wszystko wróciło do poprzedniego
stanu.
Thilla była z powrotem w domu.
I żołnierze więcej nie przyszli. Przysłano tylko nieliczną delegację, która
zwróciła wszystkie zarekwirowane rzeczy, żądając w zamian jedynie podpisu i
oświadczenia Thilli.
- To niewiarygodne - szepnęła Johanna, wysłuchawszy opowieści Thilli.
- To, na Boga, nie mogło ułożyć się inaczej! Przecież tym dobrym
mężczyznom z komisji zwidywały się duchy, ba, widział je na własne oczy nawet
sędzia! Na szczęście również ci wypudrowani strojnisie mają w głowach resztki
rozumu. A komendant policji jest przynajmniej mężczyzną na tyle, by pozwolić
kobiecie mówić. On mnie wysłuchał, tak, i moich przyjaciół...
- Na zdrowie - rzekła Marja z uśmiechem, puszczając oko z chytrą miną. -
Zdrowie twoich przyjaciół, Thillo. Obyśmy wszyscy mieli takich wiernych i
potężnych przyjaciół!
Dziewczęta nie przestawały się radować. Dały nawet swoim dzieciom ostatnie
krople wina, którym wzniosły toast, tak aby również malców dotyczyło owo
niezwykłe życzenie.
Johanna przenosiła spojrzenie z twarzy na twarz, zdając sobie sprawę, że
bardzo wiele czasu upłynie, zanim znów będzie mogła się napawać tym niezwykłym
ciepłem, jakie panowało w kuchni Thilli. Czuła, że oczy jej wilgotnieją, a twarze
rozmazują się, choć przecież właśnie w tej chwili z największym skupieniem starała
się je zapamiętać.
Miała wyjechać. Już tej nocy.
One pozostaną tu jeszcze przez pewien czas.
Aż do chwili, gdy znajdą dla siebie jakieś inne miejsce, jako tkaczki albo
koszy karki, szwaczki w małych szwalniach przy Algerstorv czy służące w którymś z
pięknych domów w lepszych dzielnicach miasta.
Może któraś otrzyma wiadomość od złagodniałego ojca albo żałującego
chłopaka...
To miejsce było dla nich jedynie portem ratunkowym, tymczasowym
przystankiem, lecz nie prawdziwym domem, nawet jeśli miały takie wrażenie.
Czując, jak łzy z wolna wypełniają jej oczy, Johanna uzmysłowiła sobie, że
kuchnia Thilli była tym samym również i dla niej. Teraz, tej nocy, znów miała
wypłynąć. Wiedziała, że odczuje ulgę, radość i nadzieję.
Tęsknota to tylko lekki słaby szloch, dodatek, który i tak już dobrze poznała.
A gdy dotrze do domu i myślą powróci tutaj, to będzie wiedziała, że Thilla
nigdy nie próbowała zastąpić jej matki. Nie starała się uczynić tego miejsca jej
domem, ona przecież już miała dom.
Oczy starej kobiety ukazały jej się z pełną wyrazistością. Łzy spłynęły,
łaskotały na policzku. Johanna uśmiechnęła się.
Dziękuję, Thillo bezgłośnie wypowiedziały jej wargi.
Thilla na moment opuściła wzrok, zrozumiała.
Dziewczęta zanuciły piosenkę.
Ravi tuż obok niej oddychał spokojnie i głęboko.
Nawet Petrus mrugał swoim jednym okiem, śmiejąc się głośno z żartobliwych
słów starej tanecznej śpiewki.
Najwidoczniej nie był to czas odpowiedni na smutek, pożegnanie i tęsknotę.
Ale dziewczęta zaczęły do niej podchodzić, ofiarowując drobne upominki.
Kawałeczek wydzierganej koronki, ledwie wystarczający, by ozdobić nim
mankiet kaftanika dla noworodka. Pół lusterka w ramce z pracowicie wyszlifowanego
brzozowego drewna. Zabawka z drewnianych koralików na rzemyku, wstążka do
włosów i stara poplamiona saszetka na mydło, ozdobiona maleńkimi, równiutkimi
krzyżykami wzdłuż brzegów.
Szczerze dziękowała za wszystko, wiedziała, że one pragną ofiarować jej te
rzeczy. Wiedziała, że tego właśnie potrzeba, by nie mogła ot, tak, po prostu od nich
odjechać i od razu wymazać z pamięci.
Przecież mimo wszystko łączyło je tak wiele, nawet jeśli nie były siostrami
duchem, to jednak można je tak nazwać, ponieważ wszystkie trafiły kiedyś pod
opiekuńcze skrzydła Thilli.
Marja wstała, położyła dłoń na ramieniu Petrusa.
- Posłuchajcie, przyjaciele! Dziś w nocy wyruszy statek na północ, będziemy
się żegnać. Cóż, komu jak komu, ale wam nie trzeba tłumaczyć, że ktoś, kto ma dom,
tęskni za nim i cieszy się, że do niego wróci. Wiem jednak, że Johanna nie odjedzie,
nie oglądając się za siebie.
Moja mała Hanna... Tak wiele ją nauczyliście. To miasto tutaj... ono coś z nią
zrobiło, to samo co ze mną, gdy przybyłam tu po raz pierwszy. Johanno,
posmakowałaś chyba romantyczności, jaką niosą ze sobą tutejsze łagodne wiosny.
Tańczyłaś w pięknych salonach, ale też i dostałaś za swoje w ciemnych zaułkach
stolicy. Ale jest jedna rzecz, jaką ja tu zdobyłam, a której ty znaleźć nie mogłaś...
miałaś ją bowiem już wcześniej.
Wychyliła się w przód, chwyciła w rękę kubek.
Podniosła go znów, prosząc Petrusa o pozwolenie na wzniesienie kolejnego
toastu.
- Za miłość, do dna! Zrobili, jak Marja powiedziała, choć ze zdziwieniem.
Odstawiła kubek z wielką starannością, jak gdyby był to puchar z najcenniejszego
kryształu.
- Przyjaciele, Kopenhaga dała mi męża! Johanna drgnęła, cóż to za pomysły!
Czyżby babki znów trzymały się jakieś żarty? Thilla szeroko uśmiechnęła się do
przyjaciółki, głośno klaszcząc w dłonie.
- Dziewczęta posunięte w latach dobrze wiedzą, jak należy to robić! Hej, ho,
Petrusie, czy to nie naprowadza cię na żaden pomysł?
Marja postanowiła teraz grać kokieteryjnie zażenowaną.
- No cóż, to wszystko jest w pewnym sensie dość nowe. On... pan
Remmermann oświadczył mi się dzisiaj, gdy odwiedziłam jego dom i wyjaśniłam
pewne... nieporozumienia.
- A ty się zgodziłaś? Marja zasznurowała usta i odrobinę zmarszczyła brwi. -
Postawiłam swoje warunki... Gruchnął śmiech.
- Warunki? O, tak, to do ciebie podobne - zachichotała Johanna, zanim wstała
i obeszła stół, by pogratulować babce.
- Jedno w tym wszystkim jest przykre, moja kochana... Nie mogę tej nocy
jechać z wami, teraz chyba już rozumiesz.
- Oczywiście - cicho odparła Johanna. - Ale musisz mi przyrzec, że wrócisz do
domu tak szybko, jak tylko będziesz mogła. Ojciec bardzo polubi Remmermanna. I
pomyśl tylko, jak wielkie będzie poruszenie, kiedy wszyscy się dowiedzą, że cieszący
się takim uznaniem uczony wszedł do naszej rodziny...
- Ależ, Johanno, skąd ta próżność? Stuknęły się łokciami, a potem zaraz znów
się objęły.
- Pozdrów go ode mnie i powiedz, że jestem bardzo szczęśliwa. W imieniu
was obojga... i swoim własnym.
- On wie, moja droga, nie bój się. Między nami nie ma żadnych tajemnic. Już
teraz nie...
Johanna z ulgą popatrzyła w ciemnoniebieskie oczy babki.
- Dziękuję, Marjo, mimo wszystko dziękuję za to, że... że wtykasz nos w
swoje i nieswoje sprawy!
Marja roześmiała się, z drugiego końca stołu zabrzmiały pierwsze takty
weselnej piosenki. I Johanna nie wahała się długo, zanim usiadła na kolana Raviemu,
tak jak wymagała tego pierwsza zwrotka.
Piwne oczy natychmiast ją poznały, gdy tylko wsiedli na pokład i spotkali się
przy stosie towarów, czekających na załadowanie do brzucha statku.
- A więc to on - stwierdził cicho kapitan, ruchem głowy wskazując na
Raviego.
Johanna przytaknęła w milczeniu i leciutko się uśmiechnęła.
Kapitan „Fortuny” z założonymi rękami bacznie się im przyglądał.
Wreszcie podniósł dłoń do czapki i poprosił jednego ze swych ludzi, by
odprowadził ich do kajuty.
Gdy wydawał ostatnie instrukcje, twarz rozjaśnił mu wreszcie czuły uśmiech.
- Panienko Johanno, jest pani teraz akuszerką? Johanna odruchowo
wyprostowała plecy i odpowiedziała mu wyraźnie:
- Tak, kapitanie. Na wszystkich moich dokumentach widnieją pieczęcie króla i
komisji uniwersyteckiej.
Pokiwał głową.
- Miło słyszeć, naprawdę. To wielka radość... Johannie wydawało się, że znów
dostrzega na twarzy kapitana tamten cień smutku i przypomniała sobie jego tragiczną
historię.
Ujęła tego obcego człowieka za rękę, w milczeniu podziękowała mu, sama nie
bardzo wiedząc za co. Wreszcie jednak zdała sobie z tego sprawę.
On był jednym z tych ludzi, dzięki którym udało jej się tego dokonać, dostrzec
w tym wszystkim jakiś sens. Tu nie chodziło jedynie o to, by powstrzymać chłopa ze
Storlendet, by uratować przyszłość Vildegard. Najważniejsze było nauczyć się
dostatecznie dużo, by móc zapobiec przynajmniej niektórym wielkim tragediom,
takim, jakiej doświadczył ten człowiek.
Tragediom takim, jaka dotknęła pastorostwo z Al.
Jak ta, która spadła na jej rodzoną matkę.
I takim, przez które każdego roku najmniejsza nawet osada zbierała się wokół
przynajmniej jednego grobu.
W wielu miejscach na każdą staruszkę, jaką chowano w ziemi, przypadały co
najmniej dwie położnice.
A na każde dziesięcioro dzieci, które przychodziły na świat zdrowe i bez
kłopotów, czworo albo nawet pięcioro spotykał odmienny los.
Johanna zerknęła na pogrążone w nocnej ciszy miasto, dostrzegła budynki
uniwersytetu.
Dokumenty spoczywały bezpieczne w podróżnym kufrze, który dostała od
Niemca.
Nagle ucieszyła się niezmiernie, że będzie mogła przedłożyć je pastorowi w
rodzinnej wiosce.
Morze przyciągało wzrok. Widziała, że Ravi zafascynowany wpatruje się w
jego ruchliwą powierzchnię. Nie była plaska i szara jak we wszystkie bezwietrzne dni
zaraz potem, gdy znikało lodowe błoto, ani też spieniona, biało - czarna, jak wówczas
gdy sztormy około Bożego Narodzenia ciskały fale na ląd, zagrażając nawet
kopenhaskiemu portowi.
Tej nocy morze było wyraźnie niebieskozielone, nawet w lekkiej różowej
poświacie odchodzącego majowego dnia.
Wypłynęli o trzeciej w nocy, kiedy prąd odpływu pomógł statkowi odbić od
brzegu. Za dwie godziny znajdą się na pełnym morzu, a zanim dzień całkiem się
przebudzi, ląd zmieni się być może jedynie w wąską smugę na horyzoncie.
Ravi i Johanna skulili się razem na rufie. Kapitan przystał na to, przysłał im
tylko dodatkowe wełniane koce i niedużą butelkę francuskiego koniaku. Ravi wciąż
siedział zapatrzony w horyzont.
Johanna schowała butelkę pod chustą.
Odwrócił się powoli i popatrzył na nią. W kąciku ust drżał mu lekki uśmiech,
lecz oczy miał zamglone.
Johanna wyciągnęła rękę, chcąc go pogładzić po twarzy, lecz on ją ubiegł, ujął
jej dłonie w swoje. Zaczerwieniła się pod jego ciężkim spojrzeniem.
- Jesteś pełna słów, widzę to. Nie bój się, Johanno, tym razem wysłucham ich
wszystkich.
- Być może nie będziesz musiał. Ravi wolno pokiwał głową.
- Muszę. Westchnęła. On miał rację, znał ją. Tak wiele pragnęła mu
powiedzieć, tyle wyjaśnić, usprawiedliwić i uzasadnić. Przeprosić.
A jednocześnie tak wiele musi się dowiedzieć, zanim zdoła odnaleźć przy nim
spokój.
Co się wydarzyło? Dlaczego on znalazł się w Kopenhadze? Jak to możliwe, by
znał przyjaciół Marji? Skąd mógł wiedzieć, że Johanna przyjedzie do tego miasta?
Czy to wszystko było jedynie rezultatem jego własnej przerażającej zdolności
jasnowidzenia?
- Możesz dziękować za to Marji - rzekł Ravi. - Oczywiście jeśli wciąż
uważasz, że jest za co dziękować...
Johanna nie spuszczała z niego oczu.
- Co chcesz przez to powiedzieć? Ravi spuścił wzrok na wypolerowane tłuste
drewno, z którego zbudowany był dolny rufowy pokład „Fortuny”.
- Miałaś chyba inne plany... Nie szukałaś mnie. Johanna czuła, że ściska jej się
gardło. On miał rację, lecz mimo wszystko się mylił. Teraz już o tym wiedziała, nigdy
do końca nie wygrała tej walki z samą sobą i ze swoimi snami.
Pomimo Marcella.
Włoch teraz już się rozpłynął niczym sen, o którym nigdy nie myśli się po
przebudzeniu. Taki sen rozmywa się i znika w plątaninie niewyraźnych urywków
wspomnień.
- Ja... nigdy o tobie nie zapomniałam. Przez cały czas wiedziałam, że nikt inny
nie będzie dla mnie tym, kim ty byłeś. Kim jesteś...
Uwierzył. Poznała to po pewnym siebie spojrzeniu. Inny mężczyzna
odwróciłby się od niej i nietrudno byłoby go usprawiedliwić. Przecież ona pozwoliła
się uwieść, a nawet nie, sama igrała z miłością, z oczarowaniem, z cudownym
poczuciem własnej wartości, jaką zawsze podbudowują czyjeś zaloty.
Marcello uczynił z niej osobę pełną życia, nieodpowiedzialnie rozkoszującą
się jego urokami. A Ravi nie był ani trochę zazdrosny?
- Przyrzekłem ci kiedyś, że będę ci towarzyszył wszędzie, nie pamiętasz?
Osunęła się przy nim, poczuła dłoń delikatnie gładzącą kark, potem plecy.
Dłoń była gorąca.
Nie przestawał jej pieścić, szepcząc, a wiatr coraz mocniej wydymał żagle nad
ich głowami. Wszystkie już podniesiono, minęli wąską cieśninę przy Helsingor i
woda wokół nich rozpostarła się szerzej.
- Tamtego wieczoru, kiedy opuściłem Lyster... nie wiedziałem, dokąd mam
iść. Ja... sądziłem, że to już będzie ostatni przystanek. Ale Marja przyszła do mnie...
przyniosła jakiś list, nazwisko...
- Do Thilli?
- Nie, do jakiejś innej kobiety, z Fredriksborg. Ty jej nie znasz. Ona i jej mąż
przyjęli mnie jak przyjaciela, wystarczył tylko list Marji. On z początku przypominał
mi Trugego, ponieważ malował, później jednak przywodził mi na myśl przede
wszystkim... ojca.
- To... dobrze. Johanna podniosła na niego wzrok.
- Tych dwoje, oni... bardzo wiele się od nich nauczyłem. I przez cały czas
wiedziałem, że Marja przyśle ciebie do mnie. Obiecała mi to. Wiedziała, że stanie się
to za sprawą twojej własnej tęsknoty za nauką.
Johanna szepnęła wolno:
- Podjęłam tę decyzję, choć nie chciałam opuszczać Benjamina. A potem
gospodarz ze Storlendet znów pokazał pazury. Ravi, to on mnie zmusił do wyjazdu!
Ravi odchylił głowę ku skrzyniom, o które się opierali, i wydusił z siebie
urywany suchy dźwięk, przypominający śmiech.
- Być może powinniśmy być mu za to wdzięczni. Johanna uśmiechnęła się
gorzko.
- Ten łotr za wiele zła musi odpowiedzieć. I coś mi mówi, że on nie ustąpi,
dopóki nie znajdzie się w grobie. Straszna jest ta nienawiść, jaką do nas żywi. Boję
się, że ona jeszcze urośnie w siłę i stanie się bardziej zaraźliwa, teraz, kiedy my
oboje...
Ravi przerwał jej ruchem dłoni.
- Spójrz, mewy siodłate!
Promienie porannego słońca oświetliły mu twarz. Johanna powiodła wzrokiem
za jego palcem, ku wysokiemu teraz, rozległemu niebu.
- Tak... One towarzyszą statkowi.
- A nie mówiłem - szepnął Ravi. Miała wrażenie, że są w podróży przez całe
ż
ycie. Kiedy fiord znów się zwęził, Johanna odczuła pierwszą falę miłości do domu.
Gdy przebywała daleko, myśl o tym krajobrazie była jedynie niczym toczące się
leniwe fale bólu gdzieś w głębi serca. Teraz z rany pociekła krew, świeża i
oczyszczająca.
- Ravi - szepnęła, szturchając go. - Obudź się, musisz to zobaczyć! I dzień jest
taki cudowny.
Ostatnie noce podróży spędzali na pokładzie rufowym. Nie było w tym nic
dziwnego, w tym miejscu bowiem szukali schronienia także w jej pierwsze dni. Do
momentu, gdy statek przybił do brzegu w Sandefjord, mieli do dyspozycji jedynie
maleńką kajutę, niemal po sufit załadowaną towarami. Kapitan nie spodziewał się, że
przyjdzie mu zabierać pasażerów.
W drodze do Bergen mieli wygodniejsze miejsca do spania, a gdy w wielkim
porcie natrafili na ten statek, który zamierzał zapuścić się w głąb fiordu, wioząc
pocztę dla asesora, ich szczęście nie miało granic. Warto było czekać ponad tydzień w
mieście Hanzeatów.
- Spójrz, coś tam ślicznie kwitnie w tej maleńkiej zagrodzie! Czy to mogą być
wiśnie?
Ravi chrząknął zaspany i uśmiechnął się do niej.
- Wiśnie? Hanno, można by przypuszczać, że spędziłaś w Kopenhadze całe
ż
ycie? Sądzę, że to raczej czeremcha albo może leszczyna!
Johanna zmrużyła oczy, przyglądając się małej zagrodzie odciętej od świata
przez strome zbocza gór i szeroki fiord.
Nie zamierzali okrążać cypla, nie miała więc okazji, by bliżej przyjrzeć się
temu miejscu; aby to zrobić, musieliby wybrać łódź wpływającą w fiord Lyster.
A oni kierowali się na Meisterplassen, statek miał interesy w Sogndal, gdzie
tego roku, tak jak i poprzednio, odbywał się wiosenny ting.
Johanna nabrała w usta łyk słonego ciepłego powietrza. Wiatr niezbyt im
sprzyjał, ale już lekkie wybrzuszenie wielkiego żagla wystarczało, by statek spokojnie
sunął po wodzie.
Johannie przestało się spieszyć.
Wiedziała, że dotrze na miejsce, zanim ojciec zasiądzie do obiadu.
Meisterplassen wprost jaśniało. Inne gospodarstwa po obu stronach fiordu
leżały niczym nagrzane słońcem szarobrunatne naroślą na stromych zboczach, lecz
wokół Meisterplassen wykarczowano jeszcze więcej lasu, zaorano dwa wielkie
kawałki pola zarówno powyżej, jak i poniżej nowego domu. Drewniana okładzina
wciąż jaśniała żóltobiałym blaskiem, zapewne w tym roku wysmołują ją albo nawet
pomalują. Wśród soczystej zieleni roślin ledwie dawało się dostrzec czarną glebę.
Wiosna tego roku musiała wcześnie tu zawitać, była wprawdzie dopiero połowa maja,
lecz pod czeremchą ziemia pobielała od spadłych płatków, a kiedy szkuta rzuciła
kotwicę tuż przy pomoście, Johanna dostrzegła, że stary ogród z arcydzięglem
otoczony został płotem, a rośliny okopano.
Na podwórzu zebrała się już spora gromadka ludzi. Gdy spuszczano kotwicę,
dzieciaki z krzykiem rzuciły się ku przystani: przyjechali obcy! Jakież to ciekawe!
Ale cóż za liczna gromada dzieci! Jedno taszczyło drugie, Johanna zdążyła
doliczyć się ośmiorga malców, a dalej się zgubiła. Najstarsi mogli mieć jakieś
dziesięć, może dwanaście lat.
Johanna zamrugała i otarła oczy rękawem. Ravi delikatnie położył jej rękę na
plecach.
Zobaczyła go.
Włosy jeszcze bardziej mu pociemniały, tak jej się przynajmniej wydawało. A
ciało? Taki był duży, tak lekko biegł! Serce niemal zamarło jej w piersi, kiedy dziecko
ruszyło pospiesznie w dół krótkiego zbocza. Małe nóżki, ciągle w brązowych
skórzanych trzewikach, miały tylko jedną dziewczęcą dłoń do oparcia.
W jakimś echu koszmarów, które ją wcześniej nawiedzały, zobaczyła, jak on
upada, jak się kaleczy.
A potem krwawi i umiera.
Ale nie, wymachiwał rękami i piszczał w chórze innych głosów. Johanna
miała ochotę rzucić się w pozornie ciepłą wodę, oddzielającą statek od pomostu, i
przycisnąć go do siebie, nie czekając nawet na kolejny oddech.
Musiała jednak zostać. Machała tylko, aż ręka jej zdrętwiała.
Ostatnią osobą, jaka zjawiła się na przystani, był Bendik. Johanna spostrzegła,
ż
e podniósł rękę w wojskowym pozdrowieniu. Ravi nie uciekał wzrokiem, Johanna
powiedziała cicho:
- Mój ojciec nie wygląda nawet na zaskoczonego. Może się ciebie spodziewał?
Może Marja coś mu wyjawiła?
- Nic mi o tym nie wiadomo - rzekł Ravi. - Ale twój ojciec bardzo dobrze
wygląda, jest silny.
Johanna wolno pokiwała głową.
Trudno było stwierdzić, czy żałoba wyryła jeszcze więcej bruzd na jego
pięknej twarzy, z tej odległości widzieli jedynie błysk białych zębów i nieporządną
grzywę włosów pod ściągniętą na tył głowy czapką. Broda zniknęła. Ubrany był w
niebieską koszulę i spodnie jakby od munduru.
Jakiś młody mężczyzna wskoczył do niewielkiej łodzi i odepchnął ją z taką
siłą, że zakołysała się mocno, a dziób wyskoczył w powietrze. Potem zaczął
wiosłować, wystarczyło dziesięć mocnych ruchów i już dobił do burty.
- Mogliście przycumować u nas, tu jest piekielna głębia! - zapiał młodzieniec.
Johanna go nie znała. Z oberwanymi rękawami koszuli i szeroką, już opaloną
piersią, przypominał trochę muzykanta. Co to za jeden, że pokazuje się pół goły nawet
wtedy, gdy przybywają ludzie z miasta?
Gdy szyper zrzucił sznurową drabinkę do kołyszącej się na falach łódki,
chłopak zerwał czapkę z głowy.
- Mam na imię Espolin, witam w domu, proszę państwa! Proszę teraz zejść do
łodzi, a po wasze rzeczy przypłynę później. Staruszek nie może się już doczekać,
kiedy wreszcie będzie mógł uściskać panience rączki i sprawdzić, czy jest równie
piękna i miła jak przed wyjazdem!
Johanna nie mogła się nie uśmiechnąć. Espolin miał najczarniejsze,
najbardziej rozczochrane włosy, jakie kiedykolwiek w życiu widziała. Były
wprawdzie krótko obcięte i nasmarowane tłuszczem, lecz nic widać nie mogło zmusić
tych kędziorów, by przylegały do głowy, jak przystoi mężczyźnie. Ten chłopak
wyglądał, jakby ktoś umieścił mu na czubku głowy wielką kulę czarnej owczej wełny,
wpuścił na nią mokre kury i pozwolił, by w niej baraszkowały.
Bezpiecznie dowiózł ich na brzeg. Teraz dzieci odsunięto. Jakaś kobieta
rzuciła parę surowych słów i w jednej chwili zapadła ogromna cisza. Bendik szedł im
na powitanie.
- Witajcie w domu, przynajmniej w pewnym sensie. Bendik zaczerwienił się,
ręka mu drżała. Johanna wiedziała, że ojciec nie lubi słów w takich chwilach.
Podniósł do góry Benjamina, lecz wolną rękę wyciągnął do niej.
- Tato - powiedziała tylko Johanna i wpadła w jego objęcia.
Ciałko dziecka było ściśnięte między nimi dwojgiem, chłopczyk oddychał
prędko, gorączkowo, ale nic nie mówił.
- Mama jest tutaj... Nareszcie... Ach, Boże, jakże ja za wami tęskniłam. Długo
tak stali, dostatecznie długo, by Johanna wreszcie oderwała się od nich i pociągając
nosem, zaczęła przepraszać Raviego.
- Ty też się musisz przywitać. Wiem, że jesteś tu mile widziany, tak samo jak
ja.
Bendik uśmiechnął się nieco wymuszenie.
- Witaj. Widzę, jak się sprawy mają i jak się miały przez cały czas. A zatem
dość już tych rozstań i życia w samotności, jeśli chodzi o was dwoje.
Ravi i Johanna wymienili spojrzenia.
Bendik zadowolony kiwnął głową. Benjamin wtulił twarz w jego szyję, drobne
piąstki wpięły się w kark dziadka. Bendik uściskał Raviego, uszczypnął go w ramię.
- Silny się z ciebie zrobił chłop, to dopiero coś!
- Ależ, ojcze - skarciła go Johanna. - Nie mów do niego tak, jakby był małym
chłopcem. Od dawna jest przecież dorosłym mężczyzną.
- A czyż on nie jest moim zięciem? - odparł Bendik równie suchym tonem, a
wtedy surowość Johanny rozpłynęła się w kolejnych uściskach.
- Jak dobrze - szepnęła ojcu do ucha. - Doskonale wyglądasz, tato, cóż to za
ulga! Tak bardzo się o ciebie bałam, ten trudny czas...
Bendik nie odpowiedział. Dzieci nie dało się już dłużej utrzymać w ryzach,
rzuciły się ku nieznajomym niczym fala powodziowa, koniecznie chcąc podać swoje
imiona i powiedzieć, ile mają lat, kłaniając się przy tym i dygając. Benjamin zsunął
się w dół po ciele dziadka jak węgorz, uciekając jak najdalej od jego objęć i od
gładzących go dłoni Johanny.
Johanna wszystkim dzieciom podała rękę i ucieszyła się, widząc, że nie boją
się obcych. Ci malcy widać przywykli do nieznajomych gości. Tak, zachowywały się,
jakby nie mogły się doczekać chwili, kiedy zaciągną Raviego do zabawy na
podwórzu.
- To Ivar i Ranveig Hundershagen. Właśnie oni tak pięknie dbali o naszą
zagrodę. Teraz jestem od nich całkiem uzależniony...
Kobieta podała Johannie czystą rękę, kiwnęła głową. Ivar ściągnął czapkę z
głowy, lecz powitał ją jedynie krótkim uśmiechem.
Nie mogli być chałupnikami.
Johanna chwaliła, rozglądając się w koło. Kamienne ogrodzenia pól były teraz
wyższe i szersze, pojawiły się też nowe mury poniżej domu, a na poletku tuż pod
urwiskiem, gdzie dotychczas nie chciało rosnąć nic poza chwastami, szumiało
wyrośnięte już zboże.
To pracowici ludzie i serca mają dobre, dzięki nim na Meisterplassen znów
wróciło życie.
Dzieci skupiły się wokół Raviego, dopominając się, by pokazał im niezwykłe
rzeczy przywiezione z wielkiego miasta. Ravi rozłożył ręce i rozejrzał się dokoła,
szukając pomocy. Niewiele miał do pokazywania, dopóki skórzane worki nie znajdą
się na lądzie.
Wyciągnął jednak nóż i zaczął rzeźbić w kawałku wyrzuconego przez fale
drewna. Z nasączonego wodą korzenia już wyłaniała się gęba trolla.
Johanna przysiadła na kamieniu obok. Ranveig już wcześniej nastawiła obiad,
zniknęła teraz wraz z najmniejszymi dziećmi. Niemowlę Johanna odkryła dopiero
wtedy, gdy kobieta odwróciła się i stało się widoczne, że nosi je w chuście pod kurtką.
Jednym z dzieci, które Ranveig niosła na rękach, była Ingalill. Dziewczynka
ledwie skończyła rok, ale włosy już miała splecione w cieniutki rudy biczyk,
spadający między łopatki.
Dziecko nie uśmiechało się do Johanny, ale też i do nikogo innego,
przynajmniej na to wyglądało. Ale Ranveig z pogodną miną łagodnie przemawiała do
wszystkich dzieci i idąc w stronę domu, obiecywała dziś cukier do owsianki.
- Cóż to za miejsce! - westchnął Ravi z czułością w głosie.
Zjedli prosty wiosenny posiłek, polewka była bez mleka, ale pocukrzona, tak
jak przyrzekła Ranveig, a dla dzieci posypana jeszcze maleńkimi kawałeczkami sera.
Dorośli jedli chleb, soloną słoninę i gotowane zielone łodygi arcydzięgla, pokrzywy i
paproci. Pierwszy posiłek spożywali w ścisłym gronie rodziny, tylko Bendik,
Benjamin, Johanna i Ravi. Johanna chciała, by towarzyszyła im także Ingalill, wszak
także należała do ich rodziny, ale mała buzia wykrzywiła się do płaczu, gdy Bendik
chciał zabrać dziewuszkę z ciepłej kuchni Ranveig. Teraz wszyscy najmłodsi poszli
już spać, a Benjamin zasnął na ramieniu Bendika w starym łóżku w izbie.
W ogrodzeniu za oborą hasały tygodniowe jagnięta i kilka koźląt. Krowy
dawno już wypuszczono na letnie pastwiska na najwyższych zboczach, tam gdzie
słońce pojawiało się wcześnie i trawa kiełkowała, zanim śnieg całkiem zniknął z
ziemi położonej niżej. Zanim wyprowadzą bydło w góry, całe pastwisko będzie
wypasione i trawę do suszenia na zimę zbierać będzie można dopiero pod koniec
lipca.
- Uważasz, że to piękne gospodarstwo? Owszem, to prawda, teraz. Przedtem
stała tu jedynie smutna stara chata i maleńka obórka, pola też nie były tak rozległe.
- Ty się tu urodziłaś - powiedział Ravi zamyślony. Johannie zmiękło serce.
- Dlatego uważasz, że tak tu ładnie? Ujął ją za rękę.
- Może i tak. Najwyraźniej miał ochotę przejść się gdzieś po jedzeniu, oddalić
od natrętnych pytań, od marudzenia podnieconych dzieci. Od pierwszej chwili mało
go nie zjadły, Johanna widziała, że jest tym kompletnie zaskoczony, ale i oczarowany.
Po prostu za nim poszła. Jego nogi jakby same z siebie odnajdywały starą
ś
cieżkę, która wiła się za stojącym tu wciąż maleńkim warsztatem Randara.
Ciągnęło go w stronę zagajnika, tam gdzie urwisko, wielkie odłamki skał.
Ś
cieżka zniknęła, ale Ravi prowadził Johannę między splątanymi brzozami,
przez szczeliny wśród potężnych głazów usypiska i dalej w górę, aż wreszcie mogła
wyprostować spocony kark i spojrzeć w dół na zagrodę.
Pod nimi widniała przepaść, urwisko porosło mchem i w dole wydawało się
uwodzicielsko miękkie.
- Spójrz, fiord się wygładził! Czy zwykle nie wieje tu o zachodzie słońca?
Johanna zastanowiła się.
- No... chyba tak.
- Ale nie dzisiaj - westchnął Ravi zadowolony i zaczął mościć się na mchu,
pokrywającym południową stronę wielkiego kamienia. W cienkiej pokrywie mchu i
odrobinie piaszczystej ziemi zakwitło nawet kilka kwiatków.
- Dobrze tu być - powiedział Ravi, przeciągając się beztrosko. Johanna
uśmiechnęła się rozmarzona.
- To prawda. Jest w tym miejscu coś, co sprawia, że mój ojciec rozkwita.
Coraz lepiej rozumiem to marzenie matki, by znów tu kiedyś zamieszkać.
Ravi czuł jej ból jak swój własny, Johanna tęskniła za matką bardziej, niż była
w stanie wyrazić to słowami.
Ravi położył ręce na skale za plecami, podparł się na nich, a twarz otworzyła
mu się do zachodzącego słońca i wiosennego wieczoru.
- Byłaś tu już kiedyś? - spytał nagle.
- Nie.
- To niezwykłe... - rzekł Ravi po chwili milczenia. - Ten kamień cię pamięta.
Przysunęła się bliżej do niego.
- Mój ty dziwny Ravi, kamienie przecież nie pamiętają! Ravi z naciskiem
pokiwał głową.
- O, tak, kamienie pamiętają najwięcej. I najdłużej. Johanna bardzo chętnie
wysłuchałaby wyjaśnienia, wolała jednak pocałunek, który jej zaproponował.
Dzielili posłanie już od wielu nocy, z wolna Johanna odnajdywała samą siebie
i ów związek, jaki ich łączył.
Gładzili nawzajem swoje ciała, zdążyli już oswoić się z nimi na nowo.
Zawsze jednak bez słowa cichli przy sobie, pozwalając, by pożądanie
wygasało.
To była ich ostatnia szansa na nowe życie. Johanna instynktownie wyczuwała,
ż
e Ravi też tak myśli.
Tak wiele razy kradli już swoje ciała, kochali się, zapominając o wstydzie i
grzechu.
Teraz jednak...
Zalecali się do siebie od nowa, byli tak młodzi i pełni świeżości, że nie można
było nie zrozumieć, dlaczego wciąż nie przekraczali tej ostatniej granicy.
Tym razem wszystko powinno być jak należy.
Cieszyło ją to bardziej, niż kiedykolwiek sądziła, że będzie możliwe.
Może mimo wszystko grzech w istocie płodzi grzech i przydaje cierpienia? A
może był to tylko sposób rozciągnięcia owego cudownego czasu, kiedy się wie, że
miłość jest odwzajemniona, lecz że ma się przed sobą całe życie, z którego można
czerpać i czerpać...
Pocałował ją wargami o smaku paproci, a ona poczuła, że krew szumi jej w
uszach jak wiatr. Z wahaniem pochwycił czubek jej języka i bawił się nim, jakby
pragnął zachęcić go do śmielszych badań. Czuła, że jego wargi są miękkie, pozwalała
własnym ustom spoczywać przy nich na wpół otwartym, na wpół oddychającym.
Otarła się potem policzkiem o jego krótką brodę i odnalazła przy uchu ten
zapach, będący jedynie jego zapachem. Czuła go tylko wtedy, gdy wtuliła nos w jego
skórę a mimo to jakby tkwił w jej nozdrzach przez cały czas.
Promienie słońca zgasły nagle za wysokim szczytem po drugiej stronie fiordu.
Johanna otworzyła oczy, spostrzegła krwistoczerwoną, wieczorną zorzę, która
nagle zabarwiła krajobraz.
Ravi miał rację, teraz zrywał się wiatr. Pierwszy jego powiew sprawił, że fiord
zmarszczył się przy Venes, potem kolejne jego tchnienia nadciągnęły nad wodę,
malując szary pomarszczony wzór na jej powierzchni.
Od Sogndal dobiegło bicie dzwonów wzywających na posiłek.
Jedna ręka Raviego podtrzymywała ich oboje, Johanna leżała wtulona w niego
całym swym ciężarem. Drugą ręką Ravi wciąż dotykał skały. Nagle zaczął opowiadać:
- Była sobie kiedyś mała księżniczka, która mieszkała razem ze swym ojcem i
kochaną pokojówką. Królową matkę uprowadzono daleko, daleko, w samotnym
zamczysku uwięził ją zły troll...
Ravi popatrzył na nią zmieszany, Johanna zachichotała.
- ... który nazywał się... Revelin? Nie, Złośliwiec, tak się nazywał. Pewnego
dnia nadeszły wieści o uwięzionej królowej, piękny rycerz przypłynął złotym statkiem
i opowiedział, że...
- Ravi, co to ma być? Wydaje mi się, że możesz zostawić te bajki dla dzieci.
Już cię nie wypuszczą, jak dowiedzą się, że umiesz na dodatek tak pięknie opowiadać.
Przymknął oczy.
- Jakże ona za nim tęskniła... jak strasznie cierpiała. I to maleńkie dziecko... ta
nieszczęsna pozostawiona przez ojca maleńka Mar ja, ona także często tu siadywała.
Johanna milczała. A więc on znów zmierzał tą samą drogą. Poznała go
wreszcie na tyle, by po prostu milczeć.
- Pomyśl, że tak ją zostawił... Czy wiedział, jak strasznie ona cierpi? Czy
wiedział o tej czarnej grudzie, która w niej rosła? Jakże musiała nienawidzić ich
wszystkich!
- Mar ja była ogromnie kochana zarówno przez swoją matkę, jak i przez ojca -
oświadczyła z mocą Johanna.
- Tak, i właśnie to być może było najstraszniejsze. Gdyby nigdy nie przywykła
do tak wielkiego zainteresowania ze strony ojca... we wszystkim, co robił, było
miejsce dla niej... wtedy jego odejście nie byłoby taką zdradą.
- Nie byłoby? Jakaś myśl zaczęła się rodzić w Johannie. Trudno sobie
wyobrazić, że Ravi potrafi wychwycić wrażenia i uczucia sprzed tak wielu lat. Łatwiej
chyba odczytać jego własne.
- Twoja matka... Czy to dlatego tęsknisz za nią bardziej niż za ojcem? Znałeś
ją? Pamiętasz coś?
Ravi ledwie tylko pokiwał głową. Wciąż nosił nóż należący do Reina, Johanna
zauważyła to już wcześniej.
- Twoja babka to kobieta o skomplikowanej duszy - powiedział cicho.
- Hm - chrząknęła Johanna, dłubiąc w mchu, który, jak twierdził Ravi, potrafił
pamiętać.
- Niewiele wiesz o jej dzieciństwie, prawda?
- Trochę. Zostało opisane w księgach.
- Chyba też coś ci opowiadała?
- Niewiele. Ravi pokiwał głową.
- Ona nie bardzo lubi mówić... Johanna podparła się na łokciu, popatrzyła mu
prosto w twarz, uśmiechając się szeroko.
- Ona? Marja nie lubi mówić? Czyżby rzeka płynęła w górę zbocza? Ravi
uciszył ją z powagą. Mówił teraz nad jej głową, głos miał daleki, pozbawiony uczuć.
Ale to, co opowiadał o dawnych czasach na Meisterplassen, było niezwykle
ciekawe.
- Powinnaś to wszystko spisać - zakończył. Johanna wzruszyła ramionami.
- Może będzie się czym zająć, gdy zimowe wieczory zaczną się dłużyć... Ale
wciąż jeszcze mam pracy na wiele lat z samym tylko odczytywaniem, sortowaniem i
przepisywaniem wszystkich tych starych notatek.
- To tylko nazwiska, numery i proste komentarze. Powinnaś pisać więcej, o
Marji i o sobie samej.
Johanna nie chciała przedłużać tej rozmowy. Zaczęło się też robić zimno,
wolała, żeby Ravi znalazł się w domu. Wiedziała, że kiedy popadał w taki nastrój,
mógł wystąpić atak. Może jeszcze tej nocy, a może dopiero za kilka dni. Była jednak
pewna, że Ravi znów padnie powalony wizjami, wijąc się w konwulsjach. Czuła, że
strach przed tym nigdy jej nie opuści, choć teraz tak dobrze już go znała i wiedziała,
ż
e te cierpienia duszy nie czynią krzywdy jego ciału.
- A komu chciałoby się to czytać? - rzuciła lekko, otrzepując paprochy ze
spódnicy.
Ravi poszedł za nią, złapał za wyciągniętą rękę, wspólnie zaczęli pokonywać
kamienie i nierówny teren. Spostrzegli, że w dole na dziedzińcu Ranveig niesie do
stodoły dwa pełne wiadra wody. Najwidoczniej któraś z krów się cieliła.
Johanna usłyszała kilka ochrypłych, zduszonych ryków, a parobek Espolin
dźwigał już przegrodę, mającą oddzielić nowo narodzone cielątko od matki. Ravi
rozejrzał się za Ranveig.
- Ona nie jest wcale tak surowa, na jaką może wyglądać. Dobra jest dla dzieci,
ż
adnego nie wyróżnia.
- To prawda.
- Ta trójka, Veslemoy, Petra i Nils, nie jest jej własna. Espolin mówił mi, że to
sieroty, dzieci chałupników, za opiekę nad nimi płaci Ranveig i Ivarowi kasa dla
ubogich.
- To znaczy, że dobrze dbają o ludzi w tej wiosce.
- Tak, to się dobrze zapowiada. Nawet bez Amelii. W jego słowach kryła się
odrobina goryczy, lecz Johanna nie chciała jej do siebie dopuścić. Popatrzyła na
niego, szukała czegoś więcej, ale Ravi tylko się uśmiechał.
- Chodziło mi po prostu o to... ty jesteś taka jak twoja matka, najdroższa,
pragniesz ocalić cały świat. I uważasz, że nic dobrego nie może się stać, jeśli
osobiście...
- Nie żartuj sobie, robię po prostu to, co mogę, jak każdy chrześcijanin.
- Jest w tobie sprzeczność, Johanno. Obwiniasz Boga, lecz jednocześnie jemu
pragniesz przypisać zasługi za całe dobro, które czynisz. Ale... ja uważam, że robisz
to, bo jesteś dobra i troskliwa i nie możesz patrzeć na ludzkie cierpienie.
Johanna przyjęła ów dziwny komplement, wiedząc, że on nie potrafi ocenić
tego inaczej.
Jego dłoń, którą trzymała, była teraz taka zimna.
Roztarła ją, zmusiła Raviego do biegu na ostatnim odcinku, dzielącym ich od
chaty.
- Chodź, zajrzymy do naszych dzieci! Dziś w nocy będą spały z nami, Bendik
ma starą chatę wyłącznie dla siebie, parobcy i gospodarze sypiają chyba w tym
nowym budynku, ale Benjamin i Ingalill tę pierwszą noc powinni spędzić z nami, nie
uważasz?
Ravi pokiwał głową, nieobecny duchem.
Johanna uśmiechnęła się serdecznie do służącej, którą zapewne przyjęto teraz,
gdy gospodyni miała maleńkie niemowlę przy piersi.
- Idziemy po Ingalill, już chyba zasnęła? Dziewka spłoszona kiwnęła głową.
Nigdy jeszcze nie spotkała takiej dziwaczki. Matką małej przecież nie była, na to
podobieństwo do Heleny aż nadto kłuło w oczy. Wspominano jednak przy obiedzie,
ż
e ten obcy włóczęga, mąż pani, był podobno ojcem czerwonowłosego dzieciaka.
Służąca zarumieniła się, gdy dziwne dwukolorowe oczy Johanny jakby
przykuły ją do progu.
Malutka spała słodko pod wełnianą derką. Wszystkie dzieci ułożono w
szerokim krótkim łóżku wbudowanym w ścianę za piecem nowej chaty. Były tu dwie
izby, wewnętrzna służyła najwyraźniej jako pokój dziecinny. Jak tu się zrobiło ładnie!
A kuchnię oddzielono od pierwszej izby tak, że tylko drzwi łączyły oba
pomieszczenia. Tym samym w izbie oczyściło się trochę powietrze, można też było
kilimem odgrodzić się od kuchni, gdy gotowano coś o nieprzyjemnym zapachu. W
izbie znajdował się również oddzielny piec, którym grzano zimą, latem za to można
się było cieszyć chłodniejszym powietrzem, chociaż w kuchni na palenisku trzaskał
ogień.
Johanna zaniosła uśpioną Ingalill do o wiele mniejszej starej chaty, po drodze
kątem oka dostrzegła rządek łodzi szykujących się do zarzucenia sieci. A więc
rozpoczęły się już wiosenne połowy. Może w tym roku ławice śledzi przypłyną aż
tutaj?
Dziecko było mięciutkie i ciepłe. Warkocz rudych włosów był rozpleciony,
wczesano w nie coś, co pachniało chmielem i lasem. Lśniły ogniście, jakby rzucając
barwę na małe plamki widniejące na nosie dziecka. Ingalill miała okrągłe policzki,
rumiane od snu, półotwarte usta, pięknie wygięte, z drobnymi białymi ząbkami.
Szczuplutka pierś unosiła się rytmicznie, oddech słodko pachniał.
Malutka była naprawdę śliczna i pulchna, Johanna poczuła mocne walenie
serca.
To biedactwo nie będzie pozbawione matki, przynajmniej dopóki ona,
Johanna, żyje.
A ojca właściwie zawsze przecież miała...
ROZDZIAŁ DRUGI
Ogień spokojnie płonął w lampie. Właściwie odstawiono ją na lato, tak mówił
Bendik, ale z dumą zniósł ją ze stryszku i zdmuchnął kurz, jaki osiadł na ślicznym
kaganku.
Lampa była identyczna z tą, którą Johanna pamiętała z Karlsgard. Stała zawsze
przy jej łóżku. Bendik puścił oko do córki.
- To ta sama - powiedział. - Zobaczyłem ją na targu w Solvorn wiosną i od
razu kupiłem.
Przyniosła długą szczapę i pogrzebała w miseczce na ogień. Lampka do
połowy była jeszcze wypełniona oliwą, łatwo dało się ją zapalić i odpowiednio
wyregulować płomień. Chociaż niewielkie szybki w oknach przepuszczały dość
ś
wiatła majowej nocy, to jednak lampa rzucała na ich twarze blask podobny do
słonecznego.
Ravi, zdaniem Johanny, chyba nigdy nie wyglądał piękniej.
Miał szerokie proste czoło, a kiedy podniósł głowę i roześmiał się,
przypominał wielkiego swobodnego ptaka, być może orła, albo gdyby zapomnieć o
złej sławie, czarnego kruka... Potrząsnął lśniącymi, związanymi na karku włosami i
wypił kolejny łyk piwa, odrobinę kwaskowatego i mocno schmielonego.
- Tak, tak, zaproponowałem mu nawet kielicha i wino, przecież taka okazja,
ale on mówi, że przywykł do starego piwa i że je lubi.
- Nie tłumacz się, ojcze. Ravi najlepiej wie, czego chce. A wódkę zachowaj na
Bjornevak
∗
, jak nadejdą Zielone Świątki.
- A cóż to za obyczaje przywiozłaś ze stolicy? Nie można już powitać gorzałką
córki i zięcia powracających do domu?
Johanna uśmiechnęła się do ojca. Dziś wieczorem Ravi i tak nie wypiłby za
dużo. Nie teraz, gdy wszystko ułożyło się dobrze i wiedział, że nie jest już sam z
demonami grasującymi pod czaszką.
- Wystaw na stół wszystko, co masz najlepszego, ojcze. Najwyraźniej zrobiła
się ze mnie stara zrzędliwa baba.
Ś
miali się z niej, a ona z nimi. Wkrótce też pod niskim, pokrytym warstwą
sadzy sufitem rozniósł się nie do pomylenia z niczym innym zapach bardzo starej
gorzałki.
Johanna ułożyła dziewczynkę u boku Benjamina w wewnętrznej izdebce.
Wciąż jeszcze stało tam łóżko Randara, szerokie i solidne, z rzeźbieniami, o których
niegdyś opowiadano sobie po wioskach.
W nim właśnie spędzą dzisiejszą noc.
Johanna ciężko przełknęła ślinę.
Popatrzyła na Raviego, który zrzucił kurtkę i siedział jedynie w rozpiętej
kamizelce narzuconej na cienką koszulę. Długie nogi wsparł o podstawę stołu, nosił
spodnie z gładkiej, cienkiej bawełny.
Odwróciła oczy, ciesząc się nagłym drżeniem, w jaki wprawił ciało jego
widok.
Pewnymi mimo wszystko rękami jeszcze raz pogładziła Benjamina po głowie
i już zatęskniła za jutrzejszym dniem, gdy malec się obudzi, będzie się uśmiechał,
będzie się tulił, będzie jej.
- Chodź, siadaj, ale najpierw przynieś to, co masz mi do pokazania, córko.
- Do pokazania?
- Dokumenty. Bendik ciężko odstawił karafkę na stół i uśmiechnął się szeroko.
- Ale... ale, tato, my nie... my nie... O, to długa historia, ale dopiero niedawno
znów się spotkaliśmy i...
Bendik śmiał się głośno.
- Nie o te papiery mi chodzi! Doprawdy, mam nadzieję, że pozwolisz staremu
ojcu wyprawić ci tym razem porządną weselną ucztę. Pamiętaj, nigdy nie widziałem
cię w tańcu panny młodej tak szczęśliwą, jak pragnąłem cię ujrzeć!
- I zobaczysz. Na pewno - mruknęła Johanna speszona.
- Chodzi mi o dyplom akuszerki, chyba już rozumiesz. O ten dyplom z naszym
nazwiskiem, z pieczęcią i napisem. Johanna z Karlsgard, moja rodzona córka.
Pierwsza, o jakiej ktokolwiek tu słyszał, uprawniona przez króla do przyjmowania na
ś
wiat dzieci!
Johanna uśmiechnęła się i przyniosła zwój dokumentów. Niebieską jedwabną
wstążką przewiązano je tylko dla ozdoby, papiery bowiem były zalakowane z obu
końców. Johanna złamała pieczęcie, po raz pierwszy rozwinęła arkusze.
Tak, jak obiecała Mar ja, wszystko było w porządku.
Z paczki wypadł także zamknięty, ciężki zwój solidnego materiału. Johanna
zerwała sznurek, ze środka wytoczył się tuzin talarów, błyszczących srebrem,
pięknych. Bendik z namaszczeniem podniósł jeden.
- Podwójne talary... Doprawdy, dostałaś więcej niż samą tylko królewską
pieczęć, Johanno. Król obdarował cię też swoimi podróżnymi pieniędzmi!
Johanna przekrzywiła głowę.
- Tak, tak, te monety to nie są zwykłe talary, mają podwójną wartość, widzisz?
Takie monety dostaje się tylko wówczas, gdy sprzeda się coś podróżującemu królowi.
Johanno, czyżbyś spotkała samego króla w Kopenhadze?
Johanna zdezorientowana pokręciła głową.
Dłonie wypuściły zwój materiału, zaczęły gładzić wciąż jeszcze kredowo białe
arkusze.
Przeczytała na głos łaciński tekst na dyplomie.
Ravi odchylił się na krześle z oparciem zwieńczonym łbami smoków, mrugał
oczyma.
Bendik słuchał z nabożeństwem, wnętrze całej dłoni zakrywała mu wielka
moneta.
- Dzięki Bogu, że wszystko ułożyło ci się tak dobrze, córeczko - mruknął,
wznosząc kolejny toast.
Właśnie w tej chwili rozległo się walenie do drzwi. Do środka wpadł zdyszany
Espolin, głośno tupiąc ciężkimi drewniakami.
- Krowa zdycha! Musimy jechać po Jensa - Świdra albo panią Helgę z Eggum!
Ale i na to nie ma czasu, bo cielak utknął, a krowy nie możemy podnieść...
Bendik nie wahał się ani chwili.
- Natychmiast bierz łódź i wiosłuj po pomoc, my w tym czasie spróbujemy
poradzić sobie jak potrafimy...
Johanna wstała.
- Tato - powiedziała z uśmiechem. - Nie myślisz chyba, że ja... Bendik
popatrzył na nią zmieszany. Przecież to nie zajęcie dla dziewczyny! Wreszcie jednak
zdał sobie sprawę z przyczyny wesołości bijącej z oczu Johanny w tej poważnej
chwili.
Wybuchnął śmiechem tak głośnym, że dzieci zaniepokojone zaczęły się
wiercić w łóżku.
- Tak, tak, tak, mała Hanno! A więc pierwszą istotą, którą z
błogosławieństwem powitasz na świecie po otrzymaniu od króla dokumentu
dyplomowanej akuszerki, będzie cielak po starej Rudej Mećce!
- Zaraz się przekonamy, czy to życie da się uratować - cierpko zauważyła
Johanna i za drzwiami zdjęła piękną, uszytą z jednego kawałka materiału suknię.
Narzuciła przez głowę szeroką roboczą koszulę ojca i starannie przepasała ją
sznurkiem. Halkę będzie musiała poświęcić, nie ma czasu na dalsze myślenie o stroju.
Pobiegła za Espolinem do obory, obaj mężczyźni zaraz pospieszyli za nią.
Parobek, który słyszał całą rozmowę, nie krył wesołości:
- Gospodarzu, tu nie potrzebny żaden Jens - Świder! Młoda pani dostała od
samego króla pozwolenie na ratowanie cieląt w każdej chwili!
Cielątko przyszło na świat przed północą, duże, ładne i czerwone, z jedną
tylko czarną i jedną białą łatką na czole. Nazwali je Gwiazdek.
Bendik nie ruszał się ze swego miejsca na stołku przy drzwiach obory. Espolin
towarzyszył Johannie, pomagał tam, gdzie trzeba było użyć siły. Johanna cicho
przemawiała do krowy, wlała jej do pyska mieszankę ziół i jakichś innych dziwactw,
które najwyraźniej nie przypadły zwierzęciu do smaku. Gładziła Rudą i poklepywała,
a potem niemal brutalnie zabrała się do dzieła, mocno masując napięty brzuch
zwierzęcia. W przerwie między dwoma skurczami udało jej się wepchnąć cielaka z
powrotem, a gdy przy następnym znów ukazał się mokry nos, razem z nim pojawiły
się też przednie nogi. Dokładnie tak, jak oczekiwała Johanna.
Potem wszystko poszło już jak należy.
- Nigdy więcej byka gospodarza z Rutlin - oświadczyła krótko Ranveig. - Musi
nam wystarczyć nasze drobnokościste bydło, ono też radzi sobie lepiej na takim
terenie, jest zwinniejsze.
- Tak, tak, chciałbym na własne oczy zobaczyć, jak byk chłopa z Rutlin wspina
się ścieżką w górę razem z naszymi zwierzętami - uśmiechnął się Ivar.
Johanna odetchnęła z ulgą dopiero wtedy, gdy cielątko miało sucho i ciepło i
dostało swój pierwszy i jedyny posiłek od matki. Wówczas podeszła do Bendika i
wsunęła mu rękę pod pachę.
- No i jak myślisz, słusznie, że zdałam ten egzamin? Bendik rąbkiem własnej
koszuli otarł z twarzy córki śluz i brud.
- To była doprawdy robota dla mężczyzny - rzekł z uśmiechem. - Tak wiele
potrafisz, moja Johanno. Zawsze tak uważałem...
Zadowolona z dumą pokiwała głową.
- Gdzie Ravi? Bendik przekrzywił głowę na lewe ramię.
- Chyba w domu, tak przypuszczam. On... jemu strasznie było żal krowy. Stał
przez chwilę, ale potem zbladł.
Johanna roześmiała się i szepnęła ojcu do ucha:
- Nie myśl o nim źle, to on przyjął Benjamina... Ojciec prawie się zarumienił,
potem rozejrzał dokoła.
Espolin był bardzo zajęty nacieraniem krowy słomą i zmiataniem zabrudzonej
w czasie porodu podściółki.
- Na Bjornevak będzie pudding z siary - ucieszyła się jeszcze Ranveig, zanim
ż
yczyła im dobrej nocy.
Gdy wrócili do chaty, nad starym paleniskiem w izbie bulgotało coś w wielkim
kotle. Ravi siedział ze skrzyżowanymi nogami przy ogniu, wprost na podłodze.
Wyglądał, jakby spał, ale drgnął cały, gdy trzasnęła jakaś deska.
- Już po wszystkim?
- O, tak - odparła Johanna rozpromieniona. - I wszystko poszło jak najlepiej.
Cielątko jest duże, silne i zdrowe, krowa też z tego wyjdzie.
- To dobrze - westchnął Ravi i wstał. - Zagotowałem trochę wody...
Pomyślałem, że może zechcesz się wykąpać...
- W środku nocy? - zdumiał się Bendik. Ale Johanna aż sapnęła z radości.
- Rzeczywiście o niczym innym nie marzę - odpowiedziała.
- No cóż, twoja matka też szalała za wodą, ale doprawdy, w środku nocy? To
chyba niezdrowe.
- Ależ, ojcze, nie widzisz, jaka jestem brudna? Cała cuchnę, fe! Bendik
pokręcił głową i jeszcze raz prychnął. Kobiety bywają trochę dziwne, w dodatku
Johanna na pewno przywykła do wyperfumowanych salonów i pachnących miejskich
parków.
- Pójdę z tobą wnieść balię. Ale potem idę spać - oznajmił Bendik. Ravi nie
potrafił skryć uśmiechu na widok wyraźnej niepewności teścia.
Odczytał na wpół surowe spojrzenie, jakie Bendik posłał mu nad balią.
„Uważaj, chłopcze, uważaj”. Kiedy wnieśli już wielkie naczynie z deszczułek, Bendik
spytał:
- A ślub? Powiedzmy na święto dziękczynienia? Ravi z powagą kiwnął głową.
- Jeśli tylko uważasz, że to pasuje. Weszła Johanna, rozebrana już pod narzutą,
którą się owinęła.
- Dobranoc, tato, miłych snów. Zostali sami. Ravi wlał do balii gorącą wodę,
dopełnił zimną z beczki. Johanna wsypała do niej jakiś proszek i zaraz cudowny
aromat jałowca i czegoś słodkawego wypełnił izbę. Zwilżyła kawałek szmatki i starła
najgorszy brud z dłoni, twarzy i ramion.
- Pozwól, że umyję ci włosy - cicho powiedział Ravi. - To już tak dawno...
Johanna jęknęła z rozkoszy, gdy ciało osunęło się do wody, a dłonie Raviego
delikatnie zaczęły masować głowę, poczynając od nasady włosów na czole, w stronę
karku. Potem leciutko popchnął ją w dół, opadła niżej i woda zalała jej twarz. Włosy
przez moment unosiły się wokół niej na powierzchni niczym miękkie wodorosty.
Dźwignął ją potem w górę, podkładając ręce pod kark.
Johanna mogła znów spokojnie oddychać.
Usiadła. Ostrożnie wyprostowała nogi, ale balia była na tyle mała, że mogła w
niej siedzieć jedynie z podciągniętymi kolanami.
- A ty... ty nie chcesz się wykąpać? Ravi uśmiechnął się, może przypomniały
mu się przeżyte dawniej wesołe chwile, gdy rozbawieni jak dzieci pluskali się w
kałuży podczas sobotnich kąpieli.
- No, taaak.
- No to chodź!
Patrzyła, jak stoi plecami obrócony do ognia i ściąga spodnie. Ramiona i piersi
pokryły się nagle gęsią skórką, w jednej chwili tak ciężko było naturalnie oddychać.
Popatrzyła w dół na gładką powierzchnię wody, w której pływało jedynie kilka
rozmiękłych płatków rumianku.
Widziała w tej wodzie zarysy własnej twarzy, a teraz zobaczyła także jego,
gdy pochylił się nad balią.
Mocno uchwyciła się krawędzi i wstała. Nie bardzo starczało tu miejsca dla
obojga. Woda spłynęła z niej jak mały wodospad, gdy zwinnie wyskoczyła na
podłogę, pozwalając, by on teraz zajął jej miejsce. W chacie było ciepło, ale w
przeciągu zadrżała. Owinęła się czym prędzej kocem, związała jego rogi na ramieniu,
rozbawiona tym niecodziennym strojem. Ale Ravi siedział poważny, zanurzony do
pasa w wodzie, i patrzył na nią.
Poczuła, że ciepło zaczyna przenikać pod skórę na całym ciele.
Ukłucie w sercu: Czy on widzi, że coś jest inaczej? Ze inny mężczyzna...
Nie. A może tak. Ale oczy Raviego zwykle pozostawały ślepe na większość
tego, co dotyczyło jego samego i jego najbliższych.
Johanna poszperała w swoich podróżnych kufrach, znalazła mydło, którego
wcześniej nie chciała marnować, i natarła nim sobie ręce. Zapieniło się na biało,
rozniósł się zapach piżma i lawendy.
Stanęła za Ravim i zaczęła nacierać mu kark, piersi i ramiona.
Przesuwała ręce w dół po rysunku żeber, mogła je policzyć, kiedy on siedział
tak odchylony w tył, lecz palce były jak zahipnotyzowane od dotykania tej miękkiej
ż
ywej skóry. Ravi zamknął oczy, ułożył głowę na krawędzi balii, Johanna rozsupłała
rzemień i palcami rozczesała mu włosy. Niedługo będą już równie długie jak jej
własne...
Jęknął, gdy nabrała wody czerpakiem i oblała go, lecz gdy znów zbliżyła palce
i obmyła mu twarz, ucichł. Pogładziła go po wargach, połaskotała w kąciku ust.
Powietrze między nimi zgęstniało, Johanna czuła, że gardło coraz mocniej jej się
sznuruje.
Tak bardzo pragnęła opowiedzieć mu wszystko, o Marcellu, o tym wielkim
mieście i o strachu, który kiedyś sprowadził ją na manowce i zmusił, by go od siebie
przegnała.
Musiała go pocałować.
Pozwolić, by czułość obmyła go jak woda z czerpaka.
Wyczuła, że Ravi z całych sił musi się zapierać, żeby nie podnieść rąk i nie
przygarnąć jej do mokrego ciała, nie porwać w coś, do czego jeszcze nie dojrzeli.
- Bez względu na wszystko, co się stanie, jesteś moim mężem.
- Tak... Przyłożyła policzek do jego policzka, oboje ciężko oddychali z
powstrzymywanej żądzy.
- Tak strasznie za tobą tęskniłam.
- Naprawdę? Odpowiedziała mu skinieniem głowy, czuła jego uśmiech,
wiedziała jednak, że Ravi nie jest pewny.
- Nigdy się tego nie pozbyłam. Chociaż chciałam i postanowiłam, że tak się
stanie. Śniłeś mi się jednak nocami i za dnia także, choć sama nie zdawałam sobie
sprawy.
Znów pokiwał głową.
- Nigdy nie zniknęłaś. Wiedziałem o tym. Johanno, wydaje mi się, że jeszcze
nie narodził się taki mężczyzna, który by mi ciebie odebrał. Wszystko jedno, jak by
się starali. Jak ty byś się starała.
Poczuła ciepłe łzy płynące po policzkach. Może to krople wody ściekające z
mokrych włosów?
A więc on jednak wiedział. Może zdradziła się samą choćby myślą o
Marcellu?
- Wiesz... robi się zimno. Chodź, zagrzeję ci koce. Podniósł się z wody niczym
bóg, w blasku żaru skóra połyskiwała mu złociście, majowa noc barwiła włosy i
ś
ciekającą z niego wodę na granatowo.
Jakiż on piękny, pomyślała Johanna.
Nie potrafiła tego jednak wyrazić słowami. Ciemne oczy nie odwracały się od
niej nawet na chwilę. Wiedziała, że ta noc będzie długa.
- Jak w szałasie, pamiętasz? Johanna ucieszyła się, że on nagle zaczął mówić.
Pocałunkami i czułymi pieszczotami rąk usiłowali odnaleźć coś na kształt spokoju,
bliskości na tyle silnej, by zdołała ich choć trochę nasycić, a jednocześnie na tyle
dalekiej, by byli w stanie nad sobą panować.
- To prawda - szepnęła. - Wtedy byłam żoną Erlenda, nie mogłam do niczego
dopuścić...
Z czułością połaskotał ją pod brodą. W tej wewnętrznej izdebce panowała
właściwie pełna ciemność, nie było okien ani paleniska. Ale jej oczy potrafiły widzieć
w mroku, dostrzegały jego cień na tle wezgłowia łóżka z poszarzałego drewna.
- To czas, którego nie chciałabym zbyt długo wspominać - szepnęła Johanna.
- To było piękne - odparł z uporem. Johanna leżała nieruchoma, milcząca,
Ravi wsunął jej rękę pod głowę.
Teraz, gdy myśli szybowały gdzieś daleko, ciało ogarnęło coś na kształt
pełnego rezygnacji, spokoju.
- Pewnie tak. Wiedziałam, że jesteś niebezpieczny, że po tamtej nocy musimy
być razem, bez względu na to, co zapisano w kościelnych księgach...
- To dziwne - powiedział Ravi. Johanna poczuła lekkie, suche pocałunki u
nasady włosów.
- Nie żałowałaś? Pozwoliła, by pospiesznym prądem popłynęły przez nią
wspomnienia.
Wszystkie te przepłakane noce, kiedy czuła się zdradzona. Cały ból, kiedy
widziała w nim niewychowanego chłopca, który nie umiał znaleźć się wśród ludzi.
Owo ciężkie szare uczucie, gdy bała się, że znajdzie go pijanego w sztok albo że
nigdy więcej już go nie zobaczy.
I tamten czas po urodzeniu Benjamina. Znów ją wtedy zdradził, nie chciał
zostać z nimi. Na szczęście wówczas jeszcze wszystkiego nie wiedziała. Nie miała
pojęcia, że Ravi związał się z Heleną.
I ta żałość, gdy rudowłosa przybyła z wieścią o jego śmierci.
Czy w tym żalu kryła się również ulga? Johanna z trudem przełknęła ślinę i
przytuliła się do niego.
- Wiem - szepnął lekko jak wiatr świszczący za węgłem domu.
Leżała tak blisko przy nim, że wyraźnie słyszała, jak mocno bije mu serce.
Ale nie słyszała własnego.
Kiedy wstał świt, cielątko było już na nogach. Pokonawszy słabość
młodziutkiego ciała, urodzony nocą byczek stał wpatrzony w otwarte drzwi obory.
Wpadające przez nie ostre jak stal światło sprawiało, że mrugał, oślepiony. Już
niedługo wyprowadzą go stąd i będzie mógł hasać na trawie w małej zagrodzie wraz z
dwoma innymi narodzonymi wiosną młodymi zwierzątkami.
Bendik kochał te poranne chwile w oborze. Lubił tę porę dnia nawet zimą, gdy
znad fiordu nadciągała zmarznięta mgła, przenikająca do chat i obór zimną wilgocią.
Wstał, trzęsąc się z zimna, z sercem pełnym tęsknoty za tą, której już nie ma...
Niekiedy spędzał noce na modlitwie, błagając w samotności o to, by wkrótce
noc już się skończyła, aby nadszedł poranek i wybawił go od wszystkich czarnych
myśli.
Niekiedy, kładąc się spać z ciemnym sercem, modlił się o to, by wolno mu
było nigdy więcej już się nie obudzić.
Zawsze jednak gdy wstawał dzień, Bendik stwierdzał, że żyje, i zawsze
odczuwał wtedy coś w rodzaju wdzięczności. Z każdym bowiem takim rankiem coraz
łatwiej przychodziło mu dźwigać swój krzyż, wiedział o tym, niekiedy jednak uważał,
ż
e ludzie mylą się, porównując żałobę do płynącej bystrym nurtem rzeki, która
wprawdzie powoli, lecz nieodwołalnie wysycha.
O, nie, żałoba przypomina raczej burzę, pełną porywów wiatru, gwałtownych
zwrotów. Nawet jeśli jednego dnia człowiekowi dane było wędrować w zaciszu i czuć
jedynie łagodny powiew na policzkach, to już w następnej chwili mogła go zaskoczyć
wichura, całkowicie zwalająca z nóg.
Takim właśnie zaciszem były poranne godziny spędzane wśród zwierząt.
Przez całą zimę pilnie obserwował ich rosnące brzuchy, czuł, że trzy z
czterech krów będą miały na wiosnę cielęta. A jedna najprawdopodobniej aż dwa.
Czyścił je szczotkami z końskiego włosia, nosił im świeżą wodę, a stodoła pełna była
siana, liściastych gałęzi i pociętej kory tak, by żadne ze zwierząt nie musiało
głodować. Lepiej już trzymać ich kilka mniej, tak uważał Bendik. W tej zagrodzie
zawsze panował taki zwyczaj. Zdawał sobie jednak sprawę, jak wiele mają szczęścia,
skoro mogą sobie pozwolić na takie myślenie. Inni stawali przed wyborem: albo
zwierzęta na przednówku dręczył głód, albo też udręki cierpieli ludzie, którzy musieli
przeżyć z jedną krową lub paroma owcami mniej.
Zwierzęta tak dobrze już go znały, nawet nowo narodzone jagnięta garnęły się
do niego, na wpół ślepe próbowały wyłowić z jego ręki znajomy zapach.
Nigdy z nimi nie rozmawiał tak jak dziewczęta. Kiedy ustawiały stołek przed
dojeniem, przykładały policzek do boku krowy, śpiewały jej coś albo do niej
przemawiały. Bendik milczał, lecz krowy i tak zawsze przestawały ryczeć, gdy tylko
stanął w drzwiach obory z naręczem siana. Niekiedy wykradał dla nich nawet ziarno z
beczek Ranveig albo kawałki pokruszonych podpłomyków. Dziękowały mu,
szczodrze dzieląc się z nim swoim spokojem. I nigdy przy nich nie odczuwał tego
ś
ciskania w żołądku, przypominającego głód.
Wiedział, co mogłoby uspokoić ten ból, zdawał sobie jednak sprawę, że to się
nigdy nie stanie. Amelia umarła, odeszła na zawsze.
Bendik wiedział, że to miłość Amelii sprawiła, iż tak wiele wymagał od życia.
Ż
e nie był w stanie żyć tak długo bez...
Pozwolił myślom znów powędrować do niej, smutny i zbuntowany zarazem.
Dlaczego nauczyłaś mnie całego tego piękna? Dlaczego obdarowałaś głupiego
bękarta Ellinor takim podarunkiem? Teraz on pragnie jeszcze więcej, nie rozumiesz?
Teraz nigdy nie zazna już spokoju i radości.
Wiedział jednak, że niczego w swoim życiu nie chciałby zmienić, z niczego
zrezygnować.
I Johanna wróciła do domu. Dostrzegał w niej teraz niezwykłe podobieństwo
do Amelii, i to tam, gdzie dotychczas widział jedynie różnice.
Miał też wielu dobrych przyjaciół, tam w Lyster, choć wydawali mu się teraz
tacy dalecy. Coraz ważniejsi stawali się dla niego ci ludzie, z którymi żył tutaj, w
wyśnionym królestwie Amelii. Ranveig, surowa, obdarzona ciętym językiem,
wydawała dzieciaka na świat przynajmniej co drugi rok, a jeszcze dodatkowo
zajmowała się obcymi sierotami. Ivar, mężczyzna o najszerszych ramionach i
najmocniejszym ciele, jakie Bendik kiedykolwiek widział. Potrafił bez niczyjej
pomocy przewrócić kamień wielkości worka z mąką. To on dźwigał je na szczyty
wysokich do pasa ogrodzeń, które wyrastały teraz na polach pod urwiskiem.
Wszystkie dzieci, może i rozhukane, ale chętne do pomocy i wesołe.
Rozchichotane dziewczęta, na pewno snujące jakieś marzenia, których nie
chciał nawet odgadywać. Wśród nich Helena, pozornie jedna z nich, lecz mimo
wszystko taka inna. Ona także się zmieniała. Nie pamiętał już, kiedy ostatnio ciskała
w gniewie przekleństwa. Ona też musiała nosić ciężki krzyż, biedne nieślubne
dziecko. Lecz nie na tyle ciężki, by nie umiała podnieść głowy, widział to teraz.
Wiedział także, że w owym trudnym czasie, gdy obie, Johanna i Helena, mieszkały na
Vildegard, jego obecność miała dla rudowłosej dziewczyny pewne znaczenie. Amelia
jeszcze dalej posunęła się we wspieraniu tej biedaczki, lecz mimo wszystko oboje byli
związani przede wszystkim swoją powinnością wobec rodzonej córki.
Johanna była silna.
Pewnie musiała taką się stać.
Bendik bardzo się z tego cieszył, bo życie nie raz jeszcze wystawi tych dwoje
na ciężkie próby. Ravi to niezwyczajny człowiek, a im dłużej się nad tym zastanawiał,
tym bardziej nabierał przekonania, że Johanna także nie jest zwyczajną kobietą. Ich
małżeństwo więc wyglądało na z góry przesądzone.
Mimo wszystko Bendik pragnął teraz czegoś na kształt spokoju. Żeglugi przy
lepszej pogodzie. Bez ludzkiego gadania, bez sporów, bez wielkich uczuć i burz.
Może jego życzenie się spełni. Byle tylko mieli już za sobą ten ślub. Byle w wiosce
ucichło, przecież to niesłychana rzecz, że człowiek, który, jak sądzono, dawno już nie
ż
yje, nagle się pojawił. Szczególnie że tego właśnie człowieka oskarżano o
zamordowanie Erlenda ze Storlendet. Szczególnie że był kochankiem Johanny.
Tak, tak, znosiło się już gorsze.
Johanna będzie umiała znów wysoko podnieść głowę.
Ona ze wszystkich umie to najlepiej.
Pogładził delikatnie ciepły bok cielaka, uśmiechnął się, gdy zwierzę zaczęło
szukać jego palca. Już niedługo nauczy to małe pić z wiadra, cielaczek wydawał się
bystry. Szkoda tylko, że to byczek, ale i tak nie mogą narzekać, w tym roku mają dwie
jałówki i dwa byczki, a to znaczy, że będą i dwie nowe mleczne krowy, i mięso na
zimę.
Zamknął zagrodę cielaka i wyszedł. Może Johanna już wstała? Musi
zatroszczyć się o to, żeby oboje zasiedli za stołem nakrytym przez Ranveig i zjedli
coś, zanim dzień zanadto się nie zestarzeje.
- Ty? Tutaj? Na miłość... Tato, na miłość boską, dlaczego nie powiedziałeś mi,
ż
e ona jeszcze tu jest?
Przy stole zapadła cisza. Ranveig posłała Bendikowi oskarżycielskie
spojrzenie. Nie lubiła awantur przy posiłkach. To powinna być pora odpoczynku i
jedynie najkonieczniejszych rozmów. Dziewki służące i parobcy dawno już się tego
nauczyli, siedzieli na ogół przygarbieni, czasem tylko łypiąc spod oka, ale jedli ze
smakiem gęstą polewkę, którą Ranveig każdego ranka gotowała świeżą na śniadanie.
Helena nie odpowiedziała. Ale też i nie do niej skierowane było pytanie.
Bendik skrzywił się, jemu również nie spodobał się wybuch córki.
- O tym porozmawiamy później - odrzekł krótko, pochylając się nad
jedzeniem.
Johanna siedziała z otwartymi ustami, gapiąc się na ojca. Krew szumiała jej w
ż
yłach, czuła, że policzki płoną. Bardzo głupio się zachowała, nie hamując się w
obecności wszystkich tych ludzi, lecz zaskoczenie było dla niej niczym cios prosto w
pierś. Wyrwało z jej ust słowa, zanim jeszcze zdążyła pomyśleć.
Już sam widok tych rudych włosów płonących wokół bladej twarzy...
Nie przyszło jej nawet do głowy, że Helena wciąż może nadużywać
gościnności ojca. Gdy przyjechała do domu na Boże Narodzenie, wydawało jej się
jasne, że jej polecenie, by ta kobieta stąd zniknęła, zostało potraktowane poważnie.
Niedobrze, żeby kręciła się kolo maleńkiej Ingalill.
Będzie musiała powiedzieć Bendikowi kilka przykrych słów. Wyjawi mu co
nieco o tym, jakie pułapki, jakie sidła Helena zastawiła na nią i na Raviego.
Tak, to przecież jasne. Zwabiła Raviego do siebie w tamto pełne rozpaczy lato
i ona właśnie była odpowiedzialna za większość zła, jakie ich później spotkało.
Gdyby nie Helena, Johanna nigdy by go nie wypędziła.
Ż
ołądek jej się ściskał, jakby nie chciał przyjąć ciepłej polewki. Ravi siedział
obok w milczeniu, szybkimi ruchami podnosił łyżkę do ust.
A co on o tym myśli?
Johanna nie śmiała się odwrócić, nie chciała oglądać wyrazu jego twarzy. On
zapewne także jest tym wszystkim wstrząśnięty. I tak samo jak ona wyczuwa
niezręczność sytuacji. Wszak przypominanie sobie o własnej zdradzie nie jest niczym
przyjemnym, snuła przypuszczenia Johanna.
Wzrok Ranveig omiótł stół, gospodyni z zadowoleniem stwierdziła, że
wszyscy skupiają się na jedzeniu. Owszem, być może Bendik był i właścicielem tej
zagrody, a Johanna jego córką, lecz dopóki oni, Ivar i Ranveig, zarządzają
gospodarstwem, dopóty ona będzie pilnować, by wszyscy zachowywali się, jak
przystoi porządnym ludziom, zarówno przy jej stole, jak i w izbach.
Dobrze było widzieć, że właściciel trzyma w tej kwestii jej stronę i próbuje
poskromić tę swoją upartą córkę.
Historię Ingalill też już poznała, ale nie było nic dziwnego w tym, że
gospodarze zajmowali się dzieckiem, które nieszczęściem przytrafiło się służącej czy
też córce chałupnika. Przynajmniej dopóki dzieciak nie miał rysów twarzy
gospodarza.
A chociaż włosy maleńkiej Ingalill wyraźnie były echem czupryny Heleny, to
miała ona też te same wyraźnie zaznaczone brwi i prosty ostry nos jak ów obcy, który
siedział teraz u boku Bendika. To z pewnością ze względu na tę rudowłosą służącą
Johanna zaciągnęła go do Kopenhagi, jak najdalej od kusicielki i ich dziecka.
Ravi.
Dziwne imię. Nie nadaje się dla ludzi, stwierdziła w duchu Ranveig.
Pasowałoby raczej dla kozła albo może dla jakiegoś cudzoziemca z dalekich stron.
Ale on jadł ładnie, był czysty, pachniał świeżością i nie spieszył się do
awantur. Miał szczere oczy, był na swój sposób piękny, przynajmniej tyle mogła mu
przyznać. Resztę zostawi Bendikowi.
Posiłek już się kończył. Ranveig podeszła do ognia i wlała nieco tłustego
mleka do garnka, potem mocno zamieszała i jedzenie dla najmniejszych dzieci było
gotowe. Spały jeszcze, ale zaraz w łóżku za zasłoną na pewno podniesie się szum.
Johanna podziękowała za posiłek i czym prędzej ruszyła do drzwi. Wolała nie
patrzeć, jak Ravi wita się z Heleną. Wiedziała, że przyzwoitość wymaga, by to zrobił.
Przyszedł za nią dość prędko, oczy wpadły mu głęboko, widziała, że zbliżając
się, kilkakrotnie nerwowo przełknął ślinę. Rozgorączkowana zaczęła badać świeże
łodygi grochu, które odkryła za chatą.
- Hanno moja... Nie chciałabyś, żebyśmy zabrali dzieci i poszli poszukać
ptasich gniazd? Na pewno by im się to spodobało. A i ja chętnie obejrzałbym
gospodarstwo.
- Naprawdę? Przecież widzieliśmy je już wczoraj! Właściwie wszystko. Tu już
nie ma nic więcej.
Ravi westchnął. Przysiadł na ziemi tuż przy niej. Poranne słońce zaczynało już
porządnie grzać, ale nagie ramiona Johanny pokryły się gęsią skórką, jakby zdjął ją
chłód. Szczęki miała zaciśnięte.
- Nie chcę tu widzieć Heleny. Ravi nie odpowiedział.
- Przez nią same tylko awantury! Gniewny głos Johanny niósł się daleko, Ravi
prędko rozejrzał się dokoła.
Opanowała się, teraz już do niego szeptała:
- Ona znów narobi nam wstydu. Biedny ojciec, nie umie się przed nią obronić,
jest taki dobry, sam wiesz. Ona się tylko do niego przymila, patrzy tymi swoimi
wielkimi mokrymi oczami i przypomina, że nie ma rodziców, żadnej rodziny, która
chciałaby się do niej przyznać.
Ravi pokiwał odwróconą w bok głową.
- To prawda, twój ojciec, jest dobry. Ale, Johanno, nie możesz odebrać mu
kluczy! To przecież jego zagroda i jego życie... Twoje jest na Vildegard, twoje... i
moje. Nie musimy oglądać jej nawet w święta...
Johanna wstała. Słońce stało nad jej głową, omiatało krawędź góry wznoszącej
się nad Meisterplassen. W takim świetle cienie na jej twarzy rysowały głębokie
bruzdy.
- Pomyśl o tym, najmilsza. Być może nic nie stracisz, jeśli okażesz trochę...
litości.
Johanna prychnęła.
- Litości? Czy to właśnie ona tobie dała? I uważasz, że powinnam spłacić teraz
twoje długi?
Jej głos stał się teraz tak twardy i ostry, że Ravi nie znalazł niczego, czym
mógł się przed nim bronić. Wpatrywał się tylko w nią, usiłował skoncentrować na
bólu i strachu, który, jak wiedział, musi kryć się za tymi pełnymi nienawiści słowami.
- Nie bój się, Johanno - mruknął cicho. Ona na pewno tego nie słyszała, ciężko
tupiąc odeszła od niego, potem zebrała spódnice i ostrym głosem zawołała dzieci:
- Benjamin! Ingalill! Ranveig, czy one są u ciebie?
- Są tutaj - rozległo się wołanie z drugiej strony chaty.
Bendik siedział na kamiennej ławie pod ścianą w promieniach słońca i na
każdym kolanie trzymał malucha. Johannie na ten widok serce natychmiast zmiękło,
rozpłynęło się jak roztopione w słońcu masło.
Benjamin, czarnowłosy, dość wysoki jak na swój wiek, z o wiele
pulchniejszymi długimi nogami, niż to zapamiętała. I Ingalill, mały amorek z fresków,
miękka, jasna skóra, wdzięcznie wygięte usta, rude włosy, leciutko zaczynające
falować, i drobne loczki kręcące się już na skroniach i karku. Miała różowe małe
paluszki u rąk i nóg, rozczapierzone teraz z radości, bo Bendik łaskotał ją po brzuchu
i mówił rymowanki.
Podniósł głowę.
- Dzieci, idzie mama!
Zabawa ucichła, oboje wtulili się w Bendika, wetknęli palce do ust. Maluchy
pod tak wieloma względami różniły się od siebie, lecz mimo to Johanna w jednej
chwili dostrzegła więzy krwi, jakie ich ze sobą łączyły. Byli bratem i siostrą, oboje
byli dziećmi Raviego.
I moimi, dodała pogodnie.
Ingalill dała się nakłonić do zejścia z Bendikowych kolan samym tylko
uśmiechem. Marudne wczoraj dziecko było teraz jak odmienione, kiedy Johanna
wyciągnęła z kieszeni miętowego lizaka i pozwoliła obojgu poczuć smak słodyczy.
- Rozpieszczasz je - zaśmiał się Bendik z rezygnacją. - Dzieci nie powinny
zbyt często kosztować takich przysmaków. Przecież wczoraj Ranveig dała im cukru
do owsianki.
Johanna popatrzyła na niego szelmowsko.
- Miałabym pożałować swoim dzieciom trochę tych dobroci przywiezionych z
miasta, tato?
Przełamała lizaka na pół i podała cząstkę każdemu tak, by spróbowały same ją
trzymać. Ingalill śmiała się zachwycona, gdy nowy, przyjemny smak rozlał się w
ustach. Oczy zrobiły jej się wielkie jak monety z zachwytu tą nieznaną dotąd
pysznością. Benjamin wysunął różowy języczek i delikatnie spróbował. Cała drobna
buzia aż się napięła, oczy nagle mu pociemniały.
Patrzył badawczo na Johannę, jedną ręką ściskając palec Bendika, drugą lizak.
Wyraźnie było widać, że chłopczyk ledwie ją poznaje. Johanna odezwała się do niego
ostrożnie:
- Jestem twoją mamą, malutki. Tak strasznie za tobą tęskniłam. Ale teraz
jesteśmy już w domu. I mama, i tata.
- Da - da - powiedział Benjamin, ciągnąc Bendika za koszulę, by się do niego
przysunąć.
- Tak, dziadek też jest kochany, ale już niedługo popłyniemy łodzią, wszyscy.
Pojedziemy do domu.
- On raczej nie pamięta Vildegard. Był taki malutki, gdy stamtąd
wyjeżdżaliśmy.
- Przecież minęło zaledwie niecałe pół roku, tato - zirytowała się Johanna.
- Owszem, ale dla niego to spora część życia - cicho przypomniał jej Bendik.
ROZDZIAŁ TRZECI
Pierwszy dzień Zielonych Świątek wstawał świeży i pogodny. Kiedy Johanna
się obudziła, Ravi jeszcze spał. Ostatnie noce nie były łatwe. Dzieci lekko się
podziębiły i nie chciały się uspokoić, cały czas wzywały Bendika, a na jego twarzy
pojawił się ów dawny oznaczający napięcie wyraz, który tak dobrze pamiętała z
pierwszego okresu po śmierci Amelii.
Lecz chociaż usiłowali sami uciszyć dzieci, choć kołysali je i śpiewali im
przez pół nocy, to oba maluchy płakały na całe gardło, dopóki nie przyszedł Bendik i
nie zaczął im śpiewać grubym, ochrypłym głosem.
- Dłużej już się tak nie da - rzekła wreszcie zmęczona Johanna. - Musimy
wracać do domu, już dzisiaj. Dopóki jesteśmy tutaj, dzieci się nie uspokoją. Nie są
przyzwyczajone...
Ravi popatrzył na nią ze smutkiem, napotkał spojrzenie Bendika. To być może
dodało starszemu mężczyźnie otuchy.
- Johanno - zaczął. - Może jednak powinnaś zastanowić się nad tym, co ci
mówiłem. Helena mimo wszystko jest matką Ingalill i zapewne z wielką chęcią by ci
pomogła.
- Nigdy w życiu! Sądziłam, że tę kwestię możemy już uznać za zakończoną.
Bendik spuścił oczy. Czuł się zmęczony, bo też trochę się przeziębił. A może
to za sprawą ciągłego niedosypiania głos tak bardzo mu się wyostrzył?
- Johanno, musisz mnie teraz wysłuchać. Owszem, wybacz, że mówię tak
swobodnie, być może to nie moja sprawa, ale... Nie masz się czego bać! Ravi jest
twoim mężem! Zawsze nim był! Widzę bardzo wyraźnie, choć tobie brakuje zaufania,
by w to uwierzyć: jego Helena nie obchodzi. Johanno, nie masz się czego obawiać!
Jesteś zazdrosna, ale wygrałaś! Helena nic już nie może ci odebrać. Nic z tego, co
należy do ciebie...
Johanna wyjęła mu drzemiącego Benjamina z ramion. Ingalill z szeroko
otwartymi oczami spoczywała w objęciach swego ojca.
- Wyjeżdżamy! Już dzisiaj. I bez Heleny, to przynajmniej jest pewne. Jeśli
chcesz trzymać u siebie taką łajdaczkę, to ja cię przed tym nie powstrzymam, ale na
Vildegard jej stopa nigdy nie postanie, słyszysz?
Benjamin zapłakał, zacisnął oczy.
Bendik westchnął ciężko i spuścił wzrok. Potem poczłapał z powrotem do
własnego łóżka.
Ravi dalej siedział, teraz trzymając już oboje dzieci na kolanach. Patrzył
gdzieś przed siebie. Johanna naciągnęła chustkę na ramiona i bez celu krążyła po
izbie. O dziwo, czuła na sobie jakieś spojrzenie, chociaż Ravi siedział kompletnie
nieruchomo.
Nie wypowiedziane słowa zawisły między nimi jak chmury.
Johanna wiedziała, że postępuje niesprawiedliwie wobec Heleny.
Paliła ją przykra prawda: przecież Helena tak często wspierała Raviego, nawet
wówczas, gdy sama była w rozpaczliwej sytuacji.
Jaki sens ma to wszystko, jeśli ona nie potrafi mu zaufać, gdy tylko dzieją się
ważne rzeczy?
Stanęła przy małym okienku. Noc była pogodna, powoli jaśniało. Ale do rana
jeszcze daleko.
Podeszła do kąta, gdzie stały ich bagaże, prędko otworzyła worek leżący na
samym wierzchu, potem zaczęła wyjmować ze skrzyni stojącej przy drzwiach małe
ubranka. Ravi nie spuszczał z niej wzroku, lecz wciąż się nie odzywał.
Dzieci musiały zasnąć, leżały cicho pod okryciem, z główkami wtulonymi w
pierś ojca.
Johanna poczuła łzy napływające do oczu.
Musi stąd odejść, inaczej nigdy nie będzie spokoju. Owo poczucie
bezpieczeństwa, jakie ojciec najwyraźniej tu znalazł, jej pozostawało obce. Nie,
miejsce, które mogła nazwać domem, leżało w głębi innego fiordu.
Musi pojechać tam już jutro.
Musi pozbierać to swoje rozproszone życie, tak jak robiła to teraz z
ubrankami, przejrzeć je, być może zacerować i naprawić.
A w każdym razie uprać.
Raviemu opadła głowa, przytulił policzek do okrągłej główki dziecka i
wyglądał, jakby spał.
- A więc przyprowadź tę przeklętą łódź! Espolin, możesz chyba wziąć ze sobą
którąś z dziewcząt, pogoda ładna, nie ma wiatru, prędko wrócicie.
Johanna rozłożyła ręce, raczej krzyczała, niż mówiła do ojca.
- Dlaczego ani słowem nie wspomniałeś, że łódź jest w Eidet? Na Boga, ojcze,
mówiłam ci przecież, że dzisiaj wyjeżdżamy!
Bendik wsunął dłonie do kieszeni spodni i na szeroko rozstawionych nogach
stanął w progu.
- Chyba nie ma takiego pośpiechu! Możecie się przecież wstrzymać do jutra.
Ale Johanna nie ustępowała.
- Powiedziałam ci już, ojcze, wypływamy dzisiaj! Skoro ma się w tym
wszystkim zaprowadzić jakiś porządek, to musimy...
Podszedł do niej, otoczył ramieniem. Poczuła, jak napięte mięśnie rozluźniają
się, po części za sprawą ciężaru jego ręki, po części zaś dlatego, że zawsze miał tę
zdolność uspokojenia jej.
- Moja maleńka... tak bardzo chciałbym zatrzymać was tu przez święto,
niedługo Zielone Świątki, potem, jeśli zechcesz, będę mógł was odwieźć. Mogę też
pożyczyć łódź od lensmana, są w niej koje i taka malutka nadbudówka.
- Tato, ja...
- Tak cię proszę, Johanno. Przez ostatnie noce prawie w ogóle nie spałaś,
jesteś zmęczona i wiem, że mnóstwo myśli cię dręczy.
- Szpitalik... musimy go wreszcie uruchomić. Może trzeba go będzie
rozbudować... jeśli tylko będzie nas na to stać.
- Na pewno znajdzie się jakaś rada, mała Hanno. Twoja babka jest chyba
wciąż zamożną kobietą. Wydaje mi się także, że ting wiejski zainteresuje się tą
sprawą. Przekonasz się, będziesz mogła liczyć na hojność wielu ludzi.
Johanna prychnęła.
- To dopiero... O, nie, obawiam się, że sami będziemy musieli dźwigać ten
ciężar. Ale potrzebuję pomocy, tato, żeby ugodzić się z cieślami, ba, żeby wyprawić
się do tartaku w Kaupanger. Słyszałam, że tam mają najtańsze surowe deski.
Bendik pokiwał głową, poklepał córkę po plecach.
- Wszystko się ułoży. Wciąż jesteś zmęczona po podróży, po tym wszystkim,
co się wydarzyło. Tak bardzo bym chciał jeszcze posłuchać o Kopenhadze. I o Marji
na przykład, o tym Remmermannie...
Johanna wzruszyła ramionami, zrezygnowana siadła na progu. Wokół
kamienia rosła soczysta trawa, która prędko wybuja dostatecznie wysoko, żeby
oplątywać łydki, gdy będzie się wchodziło do chaty.
Jakieś zdziczałe kwiaty pod ścianą, niebieskie fiołki, maki i jaśniejące bielą
margerytki. Ktoś musiał zasiać je tutaj, kiedyś, dawno temu. Może Marja albo jeszcze
Maria?
Johanna wypuściła powietrze z płuc. Ojciec przysiadł obok. W izbie podróżne
kufry czekały już gotowe. Przez pół nocy biegała w wełnianych papuciach, wszystko
zbierając. Kiedy wstał świt, Ravi spał na wpół siedząc w łóżku, z rękami
zesztywniałymi od przytrzymywania śpiących dzieci.
Johanna obudziła ich kubkiem ciepłego słodkiego mleka, z którego zdjęła
ś
mietanę.
W oczach Raviego nic nie zobaczyła, jednak pomimo delikatnego dotyku
dłoni, łagodnego głosu, którym dziękował za mleko, wyczuwała w nim jakiś
niepokój, może protest.
Lepiej nic nie mówić. Po głowie Raviego krąży tyle dziwnych myśli, mogło
się zdarzyć, że źle ją zrozumie. Być może tak samo pragnął wyjazdu jak ona, wszak i
jego dom był właśnie tam, w Lyster.
Palce Bendika leciutko zacisnęły się na jej ramieniu.
- Mała Hanno... Nie myślałaś więcej o tym... co ci powiedziałem? Johanna
zdrętwiała. Odpowiedziała jednak czystym, wyraźnym głosem:
- Myślałam o tym już dostatecznie długo. Musisz się z tym pogodzić, ojcze.
Helena i ja zawarłyśmy przejrzystą umowę. Ona otrzymała to wszystko, czego żądała,
ba, nawet więcej. Karmimy ją już od blisko dwu lat, a przecież dawno powinna
powędrować za góry i lasy.
Bendik długo siedział w milczeniu, tylko w palcach obracał źdźbło trawy.
Wreszcie powiedział:
- Johanno, nie mogę cię oskarżać o to, że jesteś pozbawiona uczuć albo zła,
lecz o jednej rzeczy nie wolno ci zapominać. Helena jest inną osobą niż ty, miała
ż
ycie, jakie tobie trudno sobie nawet wyobrazić.
Podniósł ręce w geście obrony, kiedy Johanna otworzyła usta.
- Tak, tak, dobrze wiem, że i tobie nie było lekko, że wiele musiałaś
wycierpieć, mimo wszystko jednak... Nie masz pojęcia, czym były te upokorzenia,
jakich ona zaznała. I powinnaś dołożyć je do rachunków, gdy będziesz ją osądzać.
- Tato, ona ukradła mi męża, i to nie raz! Poszła za mną i zwabiła go do siebie
nawet wtedy, kiedy on wrócił do domu. Jak więc możesz...
Bendik westchnął.
Zaczął grzebać w ziemi przy kamiennej płycie. Panował tu cień, ziemia była
więc chłodna i wilgotna.
- Rozumiem, moja kochana, nie możesz myśleć inaczej. Widzę jednak, że
pozwoliłaś, by to w tobie narastało, i nie możesz odnaleźć spokoju nawet teraz, kiedy
ty i Ravi doszliście do czegoś w rodzaju porozumienia. Pragniecie się pobrać. Macie
dziecko. Czy to ci nie wystarczy?
Johanna z powagą skinęła głową, popatrzyła ojcu w oczy.
- Niczego więcej nie pragnę. Boję się jednak uwierzyć, że nie muszę już dłużej
o to walczyć. Jedna chwila słabości i być może znów wszystko utracę.
Helena... ona oznacza kłopoty, dobrze o tym wiesz. W dodatku zawarłyśmy
umowę.
Bendik musiał się z tym pogodzić. Wstał z wysiłkiem, wystawił twarz do
porannego słońca, z obory dobiegły ryki i zniecierpliwione tupanie.
- Pójdę pomóc Espolinowi. Potem, jeśli naprawdę chcesz, wyślę go po łódź.
Johanna potrafiła znieść najtwardszą wymianę zdań ze swym ojcem, ale
takiego wyrazu twarzy, jaki miał teraz, nie mogła wytrzymać. Czym prędzej pobiegła
za nim.
- Ojcze, tak bardzo przecież się nie spieszy... Możemy zostać, aż łódź będzie
wyszykowana. Przez święta, jeśli chcesz. To tylko trzy dni. Tato, tak się boję!
- Wiem o tym - mruknął Bendik z uśmiechem. - A więc to takie proste, boisz
się. A ja nie mogę się nie zająć moją córeczką, kiedy ona się boi...
Johannie opadły ramiona. W oczach Bendika błysnęły łzy.
- Dziękuję, tato... Jej kroki były lżejsze, gdy biegła z powrotem na podwórze
przy starej chacie i wołała dzieci. Najmniejsze siedziały zapewne razem z Ravim w
słońcu pod ścianą, ucząc się od niego gry w kamienie albo też jakichś innych
dziwactw.
Miała ochotę usiąść razem z nimi i naprawdę cieszyć się tym pięknym
wiosennym dniem. Potem pójdzie i zobaczy, może się do czegoś przyda Ranveig.
Kobiecie i tak ciężko jest teraz, nie oszczędza się. Zimowe ubrania ledwie w połowie
zdążyli poprać i odwiesić. A przed Zielonymi Świątkami należało jeszcze wyprać całą
pościel. Wielkanoc była taka chłodna i wilgotna, że o suszeniu prania w ogóle nie
mogło być mowy. W dodatku mieli dwa odrzucone przez matki jagnięta, które
należało karmić i poić co trzy godziny. Największe dzieci poszły wraz ze swym ojcem
zbierać kamienie na polu położonym najbliżej fiordu. Espolin zaś mozolił się przy
zdzieraniu kory, miał do obrobienia cały stos pni.
Johanna wstydziła się niemal, że tak się leni. Ale przecież bardzo ważne, by
dobrze poznać się z dziećmi. Może dzisiaj opowie im o podróży? Sięgnęła do
kieszeni fartucha, poczuła, że garść prażonych ziaren słonecznika wciąż tam leży. To
będzie na pewno ciekawy przysmak dla malców, pewnie nigdy czegoś podobnego nie
mieli w ustach.
Z uśmiechem okrążyła węgieł. Ale Ravi siedział sam, nad swoją tabliczką, pod
którą podłożył kawałek deski. Widziała, że coś szkicuje, kreda skrzypiała,
przesuwając się po czarnej płytce.
- Sam tu siedzisz? Podniósł wzrok, uśmiechnął się przelotnie.
- Tak. Pomyślałem sobie, że namaluję obraz, na którym będzie to miejsce...
Dla Bendika. W podarunku. Ale nie wiem...
- Cudownie, jakaż to wspaniała myśl! Na pewno ogromnie go to ucieszy. Jak
ś
wietnie ci to idzie, pokaż!
Z wahaniem podał jej tablicę. Była na trzy łokcie szeroka i wysokość miała
taką samą. Narysował teraz bardzo szczegółowy szkic widoku w stronę
Sogndalsfjseren. Zdumiewające, w jaki sposób udało mu się połączyć fiord z górami,
w czarno - białym rysunku uchwycił nawet te dziwaczne cienie pod szczytami i
zmarszczki na wodzie.
- Jesteś niezwykle zdolny! Niesłychanie! Nie widziałam nigdy nic podobnego,
Ravi!
Z powagą pokiwał tylko głową.
- Tak, tamten malarz twierdził, że mam talent, zdolności. Johanna nie mogła
powstrzymać się od śmiechu.
- To pewne. Ravi, czy nie mogłabym obejrzeć tych obrazów, które masz
spakowane? Te, które namalowałeś w Kopenhadze, w tamtej małej chacie?
Patrzył na nią, najwidoczniej szukał czegoś w jej twarzy, wreszcie spytał:
- Naprawdę tego chcesz? Johanna, pełna zapału, ujęła go za rękę. Nie odsunął
się. Zauważyła, że jej szczery podziw ogromnie mu pochlebił.
- Dla ciebie to wszystko są dziecinne zabawy. Jedynie dziecinne zabawy.
Najwidoczniej jednak do niczego innego się nie nadaję. Mogę jedynie zabawiać się
farbami na desce... Tak jak Truge, pamiętasz go?
Johanna pogładziła go po ręce.
- Oczywiście, że pamiętam Trugego. Był twoim przyjacielem.
- Tak, to prawda. Tego nikt mu nie odmówi.
- On cię zawiódł.
- Tak... Ale tak to już bywa, przyjaciele również nawzajem się zdradzają,
niekiedy nawet nieświadomie.
Johannę zdjął nagłe chłód. Znad fiordu nadciągnęła bryza, rozbawiona wspięła
się na najwyższe, wciąż pokryte śniegiem szczyty. Johanna poczuła smak zimy na
wargach, lecz gdy tylko powiew wiatru ucichł, słońce znów zaczęło grzać, aż skóra
naprawdę piekła.
- Ravi, rozmawiałam już z ojcem. Zostajemy do świąt.
- Uważam, że to mądre. Johanna kiwnęła głową.
- Może dzieci także potrzebują więcej czasu, chociaż dzisiejszej nocy zasnęły
przy tobie. Umiesz radzić sobie z dziećmi, wiesz o tym?
Ravi uśmiechnął się szeroko.
- One są takie malutkie, takie cudowne i takie szczere. Johanna leciutko
prychnęła.
- O, tak, doprawdy, chociaż dziewuszka to prawdziwa awanturnica. Ravi
odparł z powagą:
- Ingalill jest prześliczna, tyle w niej widzę... To silna mała panienka.
- Jak jej matka - szepnęła Johanna, nagle spochmurniała. Ravi jednak nie
zwracał na to uwagi. Z takim samym uśmiechem odparł:
- Tak, tak jak jej matka. Poczuła jego delikatne dłonie na karku. Nie mogła się
jednak powstrzymać, pytanie w tej samej chwili jakby ją zakłuło.
- A gdzie Helena? Chyba nie zabrała dzieci... Odrzuciła tabliczkę i szarpnęła
Raviego.
- Chodź, musimy je znaleźć! Ona nie może zostać sama z dziećmi, nie można
jej ufać! Ravi, pospiesz się, musimy je odszukać!
- Spokojnie, spokojnie - sapnął, ale wreszcie za nią poszedł. - Na pewno są w
kuchni u Ranveig albo razem z dziewkami, Helena zwykle chodzi w pole, twierdzi, że
jest silniejsza od Espolina.
- O, na pewno, ta dziwka! Ale chcę się na własne oczy przekonać, że ona nie...
Ranveig spotkała ich na dziedzińcu, niosła kadź pełną prania.
- Dobrze, że przyszłaś. Potrzebna mi pomoc przy strumieniu. Te materace w
wodzie robią się okropnie ciężkie, nie mam siły sama ich udźwignąć.
- Zaraz ci pomogę - prędko zapewnił Ravi. Johanna z żalem musiała iść razem
z nimi.
- A gdzie dzieci?
- Najmniejsze na pewno gdzieś drzemią. Zwykle sypiają o tej porze. Nie bój
się, Veslemoy już ich przypilnuje.
- Ona ma dopiero dziesięć lat! A przecież ogień płonie, mogą wpaść do
paleniska!
- Uspokój się! - twardo oświadczyła Ranveig. - Veslemoy dobrze się spisywała
jako opiekunka do dzieci jeszcze przed twoim przyjazdem.
Johanna zacisnęła zęby. Postawa Ranveig nie zachęcała do kolejnych
protestów. Cóż, niechże porządzi jeszcze przez te parę dni, choć przecież tak
naprawdę była osobą podległą Johannie.
Ravi silnymi palcami chwycił materace, widziała jednak, jak całe ciało mu się
napina niczym w walce, gdy wyciągał je z wody. Ranveig, z dłońmi zanurzonymi w
ługowym mydle, roześmiała się.
- Silny ten twój chłop! Johanna uśmiechnęła się, poczuła dumę.
- To prawda, silny i żylasty. Nawet jeśli nie dźwiga największych kamieni, to
potrafi wyrwać najdłuższy korzeń.
Ranveig zadowolona pokiwała głową.
- Takie chłopy to dobrzy mężowie. Tacy, którzy być może nie mają mięśni jak
wół, ale nie poddają się przy pierwszej przeszkodzie.
- Tacy jak twój Ivar - rzuciła Johanna wesoło. Ranveig napięła usta w
grymasie, który mógł przypominać uśmiech.
Johanna spostrzegła jednak, że oczy jej zabłysły.
- O, tak, Bogu niech będą dzięki za Ivara. Dobrze było widzieć, że ta surowa
kobieta ma też serce. Nikt nie oskarżyłby jej o to, że zachowuje się nieprzyjaźnie
wobec dzieci i zwierząt, o, nie, przecież rzadko widywało się ją bez dzieciaka na
rękach albo uczepionego spódnicy. Miała jednak w sobie jakąś niezwykłą twardość,
doszła do wniosku Johanna.
Jak gdyby była odlana ze stali i poddawała się tylko na tyle, by wpasować się
w życie.
Opuściły wzrok na szemrzący strumień, którego wody spłukiwały teraz z
pościeli pot i brud całej zimy. Dopiero gdy słońce Stanęło wysoko na niebie, Ranveig
wyprostowała plecy i odłożyła kijankę.
- Pójdę nastawić południowy posiłek, ale ty, Johanno, pomóż mi najpierw
zanieść to do suszenia.
Między ścianą obory a brzozą przy starej szopie rozpięto sznur do bielizny.
Drzewo zatrzeszczało, wygięło się, gdy na sznurze zawisły ciężkie materace.
Wypchane były mokrą teraz wełną i ważyły ryle samo co dwie kobiety, które tak
strasznie się namozoliły, by przerzucić je przez sznur.
- Dziś w nocy prześpimy się wprost na słomie. Jeśli będziemy mieć szczęście i
pogoda utrzyma się przez całe święta, będzie można znów wnieść je pod dach.
Johanna kiwnęła głową. Spanie na słomie nie stanowiło dla niej problemu.
Sypiała już przedtem na gorszych posłaniach, w dodatku wygodne łóżka na Vildegard
już na nią czekały. Maleńka izdebka za salą chorych... Jakże tęskniła już za tym
prostym, pełnym przeciągów pomieszczeniem. Wyobrażała je sobie, wąskie łóżko,
kołyska na podłodze, lampa przy maleńkim stoliku do czytania.
Jak cudownie będzie, gdy zamknie za sobą drzwi i będzie tylko cieszyć się
uczuciem, że oto jest na swoim miejscu. Ze nie musi poznawać żadnych obcych ludzi,
ż
e nie czekają już więcej wieczory, na których kobiety w kosztownych sukniach
obrzucałyby ją spojrzeniami od stóp do głów ze źle skrywanym rozbawieniem.
Znała natomiast reguły gry obowiązujące w Lyster, nawet jeśli kilka razy
zdarzyło jej się przegrać.
Tym razem będzie inaczej. Już nie mogła się doczekać chwili, gdy pokaże
królewski list pastorowi i lensmanowi. Magnus ze Storlendet zrozumie chyba wtedy,
ż
e nigdy więcej nie będzie mógł ich krzywdzić.
I dostanie też zapłatę od wioski, napisano o tym w dokumencie. Akuszerka
musi otrzymywać wynagrodzenie za swoją pracę.
No cóż, będzie robić tak, jak robiła zawsze. Brać od tych, którzy mieli jej co
dać, a na innych patrzeć przez palce.
Dobrze, że stać ją na to, choć od czasu, gdy utracili Karlsgard, powodziło im
się znacznie gorzej.
Bez Marji normalne życie w ogóle nie byłoby możliwe.
Johanna wytarła obolałe ręce i poszła za Ranveig w stronę jej domu. Jakiś
parobek od nowa kładł dach. Był to jeden z modnych wymysłów, dach pokryty
deszczułkami, nasmarowanymi olejem i czarną cuchnącą substancją przypominającą
smołę, która jednak z upływem lat robiła się białoszara.
Usłyszała śpiew Ranveig dobiegający ze środka i śmiech dzieci.
Popłynął strumieniem wprost do serca Johanny. Kochała je, kochała je tak
mocno, że nie mogłaby już żyć bez tych delikatnych, kruchych istotek.
Benjamin stał przy stole, kołysząc się lekko. Długie palce, zaciśnięte na
krawędzi stołu, nad którą wystawić mógł akurat nos, pobielały. A mała Ingalill
siedziała ze skrzyżowanymi nogami na podłodze i klaskała w rączki.
Dopiero teraz Johanna zorientowała się, że to Helena śpiewa.
- W małej dziupli gniazdko miała, ćwir, ćwir, gniazdko miała. Czworo dzieci
kołysała, ćwir, ćwir, kołysała. Johanna skamieniała zatrzymała się w progu. Gdzieś z
oddali dobiegły ją słowa Ranveig, ale całą jej uwagę przykuł widok kobiety, siedzącej
na stołku i klaszczącej w takt piosenki. Ingalill uśmiechała się do niej szeroko, rude
włosy dziecka w blasku słońca wpadającego przez uchylone drzwi były identyczne jak
włosy matki. Najgorsze jednak było to, że Benjamin, zauważywszy obecność
Johanny, zasznurował usta i wyciągnął rączki do Heleny.
Helena gwałtownie umilkła. Johanna zachwiała się w drzwiach, chwyciła się
futryny. Cały wysiłek włożyła w to, by jej głos zabrzmiał w miarę życzliwie.
- Pomyślałam sobie, że przed jedzeniem zabiorę dzieci na słońce. Ranveig
gwałtownie mieszała w garnku.
- Są za cienko ubrane.
- Na dworze jest cieplej niż w środku. Ranveig zerknęła na Helenę. Kobieta na
stołku nie popatrzyła Johannie w oczy. Johanna zauważyła, że jej ręce są szare od
kurzu i brudu po robocie w polu.
Przyklękła przy rudowłosej i wyciągnęła ręce do Benjamina. Najsłodszym
głosem zaczęła go wabić:
- Chodź z mamą, pójdziemy zobaczyć, czy w niebieskim kufrze nie ma czegoś
ciekawego. Może znajdziemy jakąś nową kurteczkę dla malutkiego chłopczyka? I
płaszczyk dla Ingalill od krawca, który szyje dla małych księżniczek.
Dzieci patrzyły tylko na nią spłoszone. Benjamin z wahaniem pozwolił się
ś
ciągnąć z kolan Heleny, lecz Ingalill rozkrzyczała się i próbowała nawet uderzyć
Johanne. Ona jednak spokojnie wzięła wierzgające dziecko na ręce.
- Mniam, mniam, mama ma coś dziwnego w kieszeni, zobaczcie! Pozwoliła
dziecku poklepać kieszeń fartucha. Ingalill ucichła, z powagą wpatrywała się w twarz
Johanny. Potem wsunęła palec do buzi i z niedowierzaniem zmrużyła oczy. Benjamin
zaś był w jej objęciach jakby bezwładny. Helena zerwała się ze stołka i wybiegła.
- Leena, Leenaa! Johannie serce mało nie pękło w piersi, czerwone plamy
tańczyły jej przed oczyma, zmusiła się jednak, by jej głos brzmiał spokojnie i miękko.
- Chodźcie, moje aniołki, pójdziemy poszukać taty, a potem zobaczycie coś
bardzo ciekawego!
Benjamin zaczął się wić, odwrócił głowę, gdy chciała go przytulić. Ingalill
natomiast rytmicznie uderzała piętą o biodro Johanny, ale nic nie mówiła. Johanna
odetchnęła z ulgą i uśmiechnęła się spokojnie.
- Posłuchajcie, musimy zawołać tatę. Ta - ta! Umiesz to powiedzieć,
Benjaminie? Ingalill, ty na pewno też to potrafisz, taka duża dziewczynka.
- Ta - ta - powtórzyła Ingalill uroczyście, potem wsunęła rękę do kieszeni
Johanny i uśmiechnęła się najsłodszym ze wszystkich swych uśmiechów.
- Nam, nam, Lilia, da. Ravi spotkał ich na podwórzu. Johanna zauważyła, jak
ciepło się uśmiechnął na widok dzieci. Benjamin zaczął się kręcić, nie chciała
przytrzymywać go mocniej, na niepewnych nóżkach podreptał w stronę ojca, który
usiadł na trawie.
Ingalill pozwoliła donieść się aż do Raviego, ze zdziwieniem żując twarde
ziarenka.
Ravi zaśmiał się, gdy je wypluła.
- Kuje, fu! Johanna usiadła przy nich.
- Czy one nie są cudowne? - szepnęła, wtulając głowę w ramię Raviego. - Tak
strasznie za nimi tęskniłam! Będzie nam wspaniale, Ravi, tylko ty, ja i dzieci...
Ravi ciężko pokiwał głową.
- Tak, wszystko będzie dobrze. Johanna wciągnęła Benjamina pod swoją
chustę, był ubrany tylko w cienką koszulkę, pupę miał gołą, ale na cienkich nóżkach
nosił skarpety ze skórzanymi podeszwami.
- Jak on urósł... Ravi przytaknął bez słów. Johanna uświadomiła sobie, że nie
widział Benjamina od czasu, gdy synek był jeszcze zupełnym niemowlęciem. A
Ingalill? No cóż, jeszcze mają czas, nic nie jest stracone. Johanna z ulgą wyciągnęła
się w trawie i zamachała na Benjamina.
- Chodź, pobawimy się w „Jedzie, jedzie...” No, chodź, usiądziesz mamie na
brzuchu. Mama będzie koniem, dobrze?
Benjamin energicznie pokręcił głową.
- Leena - powiedział z uporem. - Leena koń! Ravi z wyraźnym trudem
przełknął ślinę, ale twarz miał spokojną. Oczy Johanny brzydko pociemniały.
Pogładził ją po ręce.
- Musisz im dać trochę czasu. Dzieci przywykły do... innych. Johanna nic na to
nie powiedziała. Pomyślała jednak: To moje dzieci, moje i Raviego. Nikt tego nie
odmieni, nawet ojciec, ani tym bardziej Helena.
Ravi na pewno miał rację, dzieci muszą do nich przywyknąć, a przez te dni,
które tu spędzili, ledwie zdążyli się poznać. Benjamin pamiętał ją, gotowa była to
przysiąc, ale był ogromnie przywiązany do Bendika i bez dziadka rzadko dawał się
uspokoić. A ona wierzyła, że ojciec miał dość rozumu, by trzymać Helenę z dala od
dzieci! Z tego jednak, co zobaczyła dzisiaj, wyglądało na to, że ta kobieta cieszy się
ich wielkim zaufaniem.
Johanna poczuła znajome pieczenie w brzuchu.
Nie bez powodu ogarnęły ją złe przeczucia, gdy dowiedziała się, że Helena
stąd nie odeszła.
A Ravi snuł się tylko po kątach i nie miał nawet odwagi spojrzeć swej dawnej
kochance w oczy.
Johanna zakryła twarz dłońmi, światło sczerwieniało, gdy słońce prześwietliło
palce.
Wciąż czuła rękę męża na ramieniu, ale teraz piekła ją żywym ogniem, nie
chciała, by jej dotykał. Wprawdzie pozostało to nie wypowiedziane, lecz wyczuwała,
ż
e Ravi o coś ją obwinia. Może nie chciał dzieci, może nagle się przestraszył, że
czeka ich zbyt wiele nie przespanych nocy, zbyt wielka odpowiedzialność?
Zastanawiała się nad tym. To musi być bardzo trudna sytuacja dla Raviego.
Gdy się ma dzieci, którymi trzeba się zająć, nie można poddawać się pierwszemu
impulsowi dobiegającemu z własnego wnętrza i uciekać do lasu, gdy tylko przyjdzie
na to ochota.
Nie można też oddać się melancholii i dziwnym myślom.
Dziecko tak wiele wymaga. Wymaga poświęcenia mu się w całości, przez cały
czas.
W dodatku Ravi nie miał innego zajęcia, przyjdzie mu więc być dziewczyną
do dziecka. Owszem, lubił dzieci, widziała, jak oczy mu błyszczą, gdy był z nimi.
Ale może to okaże się dla niego zbyt trudne.
Tak bardzo pragnęła poczuć się bezpieczniej. Nie rezygnowała z marzeń i
nadziei. Byle tylko mogli stąd odpłynąć, byle wreszcie mogli zamknąć za sobą drzwi
własnego domu, a wszystko na pewno zaraz stanie się łatwiejsze.
Nie czuła się dobrze, gdy ktoś zastępował ją w roli gospodyni, ani u Thilli, ani
nawet u własnego ojca.
Pozwoliła, żeby dzieci się oddaliły. Ravi już budował dla nich domek z
kamieni i patyków. Śmiały się teraz i gaworzyły we własnym języku. Zauważyła, że
Ingalill zrobiła w majtki, ale dziewczynka najwidoczniej była zbyt pochłonięta
zabawą, by zwrócić na to uwagę. Pulchne piąstki wyciągnęły się do włosów Raviego,
gdy przez moment zanadto pochłonęła go zabawa z Benjaminem. W końcu Benjamin
popchnął mniejsze dziecko tak, że się przewróciło. Ingalill zaniosła się głośnym
płaczem, a potem, krzywiąc się, zacisnęła rączki na dłoni Raviego.
Ciągnęli go teraz każde w swoją stronę i na obu małych buziach błyszczały
łzy.
Johanna nie mogła się nie uśmiechnąć. Chyba tak właśnie to wygląda, gdy ma
się rodzeństwo. Zawsze zazdrościła wszystkim znajomym, mającym brata albo
siostrę, z którym mogli dzielić się wszystkim, również gniewem.
- No już, spokój! Nie trzeba robić aż tyle hałasu, tego nie chcemy. Spójrz,
Benjaminie, to twój konik.
Ravi podał dziecku nieduży kamień. Ingalill nabrała w garstkę wymieszanej z
piaskiem ziemi.
- Zobacz tylko, Ingalill przyniosła konikowi jedzenie. Johanna zamknęła oczy,
pozwoliła im się dalej bawić.
A kiedy leżała tak nieruchomo, przyzwyczajając oczy do ostrego światła na
niebie, Benjamin przypełzł do niej i wbił dwa ostre łokcie w brzuch.
- Jeść! Nam, nam! Uśmiechnęła się, pocałowała go w nos.
- Wydaje mi się, że Ranveig ma już gotową owsiankę. Pójdziemy do niej, jak
myślisz, malutki?
- Osianka, dużo osianki. Ravi porwał go w objęcia, chytrze mrugając do
Johanny, ona wzięła na ręce Ingalill i zaraz poczuła się lepiej. Malutka pozwoliła jej
na parę uścisków, odpowiedziała przyjaznym poklepaniem Johanny po policzku.
- Dobla Ha - na! Johanna uśmiechnęła się.
- Ma - ma - poprawiła spokojnie.
Długa sześciowiosłowa łódź czekała załadowana, cały jej środek pełen był
bagażu. Na rufie leżały worki z ubraniem i innymi lżejszymi rzeczami, a na
ławeczkach z przodu i z tyłu przygotowano miejsce dla dwojga dzieci i dwojga
dorosłych. Trzej mężczyźni siedzieli przy wiosłach, a w środkowej ławeczce była
dziura na maszt.
Pogoda była piękna, wiatr im sprzyjał. Na początku przeprawy sporo musieli
się natrudzić, później jednak najprawdopodobniej nabiorą dobrej prędkości przy
wietrze wiejącym niemal prosto w plecy.
Przy odrobinie szczęścia dotrą na miejsce późnym wieczorem, a noce są teraz
jasne i ciepłe.
Było jeszcze wcześnie, ptaki ledwie rozpoczęły swą piosenkę. Musieli cieszyć
się dniem, choć mieli za sobą zaledwie kilka godzin snu. Nawet lepiej, że dzieci są
zmęczone, łatwiej dadzą się uśpić kołysaniem łodzi.
Johanna ubrała się w jeden z tych pięknych strojów, do którego zakupu Marja
zmusiła ją w mieście. Widziała sama, jak bardzo jest nie na miejscu przy codziennym
fartuchu Ranveig i szarych wełnianych sukienkach służących. I przy zniszczonej
bluzce Heleny, połatanej na łokciach i przy mankietach.
Ale czuła się w tym dobrze. No a kiedy łódź przybije do Dosen...
Potrzeba jej będzie całego dostojeństwa, na jakie tylko było ją stać. Jeśli nie
inaczej, to przynajmniej na zewnątrz.
Kapelusz właściwie jej się podobał, miał szerokie rondo i dobrze chronił przed
ostrym słońcem. Z tyłu ozdobiony był szarymi kwiatkami z materiału, pięknie
uformowanymi z tej samej bawełny, z której uszyto spódnicę, ładną i przyjemną w
noszeniu, cienką, ale jednocześnie dostatecznie ciepłą, nawet w chłodny wiosenny
dzień.
Czarne taśmy wokół podkreślonej zaszewkami talii wiły się jak napis. Ten
sam wzór powtarzał się przy dolnej krawędzi spódnicy i wokół kołnierza żakietu.
- Jesteś piękna, moja mała - oświadczył Bendik, lekko muskając palcem
drobne perełki, które nosiła na szyi.
- Dziękuję, tato - odszepnęła.
- Wyglądasz dzisiaj na radosną.
- O, tak - odparła. - Przecież wracam do domu. Kiwnął głową ze
zrozumieniem.
- Pójdę po dzieci. Ranveig ciepło je ubrała. Prawdopodobnie stanowczo za
ciepło, dzień będzie pogodny.
- Ale wieje chłodny wiatr - mruknęła Johanna. Parobek Espolin zniósł ostatnią
skrzynię na pokład.
Był to podróżny kuferek Bendika, miał zamek i trzy małe przegródki. W
dolnej było miejsce na papiery i dokumenty, Johanna wiedziała, że właśnie tam ojciec
zwykle przechowywał wszelkie akty własności, umowy, wszystko to, co miało jakąś
wartość. Teraz leżał tam jej własny dyplom z królewską pieczęcią, kilka monet, a
także cała biżuteria, jaką posiadała, zarówno srebrny pierścionek od Raviego, jak i te
rzeczy, które podarowała jej Marja.
Bendik wrócił razem z dziećmi, kiedy Johanna podała już wszystkim rękę na
pożegnanie. Helena dreptała za nim, starając się być tak niewidzialna, jak tylko
mogła.
Johanna zacisnęła zęby. Ta kobieta powinna mieć dość rozumu w głowie, żeby
nie pokazywać jej się na oczy.
Obietnicy od Bendika, że odprawi ją stąd jak najszybciej, również nie dostała.
Może powinna na poważnie rozmówić się z Heleną, lecz zabrakło jej na to siły. Za
dużo miała teraz trosk. W dodatku bała się przykrych słów ojca, który uważał ją za
twardą i upartą. Znów usłyszy, że Helena i tak dość już wycierpiała.
No cóż, pewnie prędko znudzi jej się rola najmłodszej służącej na
Meisterplassen, znów zacznie uganiać się za parobkami, jeśli już nie zaczęła. Narobi
kłopotów, a Bendik nie lubi takich historii. Wtedy na pewno jakoś zareaguje.
Johanna mocno wciągnęła powietrze, przygotowując się do podania ręki
również Helenie. Nie chciała, by ktokolwiek zarzucił jej brak uprzejmości, jeśli nie
pożegna się odpowiednio ze służącymi.
Helena ujęła wyciągniętą dłoń, lecz prędko ją puściła, wymruczała tylko mało
serdeczne życzenia udanej podróży.
Johanna odwróciła głowę, kątem oka jednak spostrzegła, że oczy Heleny są
czerwone i zapuchnięte. Zakłuło ją w sercu, ale podniosła głowę i wbiła wzrok w
kołyszącą się na wodzie łódź. Bendik pieczołowicie ułożył dzieci na dnie, gdzie już
wcześniej przygotowano im cieple i przytulne posłanie z poduszek i kilimów. Bendik
zeskoczył na ląd, po raz ostatni uściskawszy zarówno Raviego, jak i Johannę.
Mężczyźni odepchnęli się wiosłami i wtedy Benjamin uderzył w krzyk.
- Dada, dada! Leena jedzie łodzią! Ingalill też uderzyła w płacz, kiedy
zrozumiała, że Bendik i Helena zostają. Johanna, zgrzytając zębami ze złości, musiała
wręcz walczyć, by utrzymać dzieci na ich miejscu w łodzi. Wyrywały jej się, chcąc
dostać się na brzeg, na którym stał zakłopotany Bendik, machając drżącą ręką i
obiecując, że już niedługo ich odwiedzi.
Helena rzuciła się biegiem w górę zbocza, rude włosy wymknęły jej się spod
chustki jak płomienie.
- Mamaaa!
Johanna jęknęła i cicho poprosiła Raviego o pomoc. Zaczął spokojnie
przemawiać do dzieci, zapewniać, że wszystko dobrze się skończy.
Ale z pięknych słów przebijała bezradność i malcy nie dawali się uspokoić.
Dopiero gdy łódź minęła Fimreite, ułożyli się na dnie, wtulili w siebie i
wpatrywali w dorosłych spojrzeniami pełnymi przerażenia. Piersią małego Benjamina
cały czas wstrząsał szloch, mała Ingalill obserwowała Johannę zmrużonymi oczyma.
W jej spojrzeniu wyraźnie było widać lęk, Johanna czuła się naprawdę przygnębiona.
Mężczyźni wiosłowali w milczeniu.
Johanna jednak wyczuwała ich nieme oskarżenie.
W głębi serca płakała wraz z dziećmi i pragnęła, by mogli zawrócić i popłynąć
z powrotem.
Ale na to nie było już żadnej rady.
To odpowiednia kara dla matki, która opuszcza swoje dzieci, pomyślała. One
prędko zapomną, już za kilka tygodni w zapomnienie pójdzie całe Meisterplassen i ta
okropna kobieta...
We dwoje z Ravim troskliwie się nimi zajmą. Będą się z nimi bawić,
opiekować, rozpieszczać tak, jak się tylko da.
Ich dzieci będą miały najwspanialszego ojca na świecie i najlepszą matkę.
Johanna zmusiła się, by myśleć o tym, jak cudownie wszystko się ułoży, jeśli
tylko wytrzymają i starczy im cierpliwości na ten pierwszy trudny okres.
ROZDZIAŁ CZWARTY
- Nie powinniśmy byli tego robić - mruknął Ravi z mroczną miną. Johannie w
pierwszej chwili wydało się, że źle go usłyszała. Wszystko w niej burzyło się
przeciwko znaczeniu wypowiedzianych przez niego słów, lecz gdy wciąż milczała,
Ravi powtórzył jeszcze raz:
- Źle postąpiliśmy, zabierając je stamtąd. Powinniśmy byli dać im więcej
czasu. Nie rozchorowaliby się wtedy, biedni malcy.
- Dzieci nie są chore, nie są tak naprawdę chore, są tylko trochę... marudne.
Nie całkiem w formie. Może chodzi o zmianę powietrza albo zaszkodziła im ta
przeprawa łodzią, przecież zrobiło się zimno, zanim dotarliśmy do domu.
Ravi podniósł głowę.
- Minął już tydzień i sama widzisz, że nie jest im tu dobrze. Benjamin cały
czas przyzywa Bendika i Helenę...
- Ach, zamilczże! Sam jesteś jak dzieciak, siedzisz tylko i popłakujesz,
zamiast spojrzeć na całą rzecz jak dorosły.
Ravi zaklął cicho, zwrócił oczy do lustra, walcząc z guzikiem przy koszuli.
Johanna poczuła, że coś w niej pęka. Zaczęła mówić pospiesznie:
- Spróbuj zamiast tego dojrzeć w tym wszystkim jakiś sens. Uznaj wreszcie, że
właśnie tutaj jest ich miejsce, przy nas. W dodatku nie czas teraz na dyskusje o takich
rzeczach. Mamy przecież iść do pastora, a Emmi obiecała, że zabierze dzieci do domu
Marji, da im kandyzowane rodzynki...
Ravi jęknął i oderwał srebrny guzik, który miał spinać kołnierzyk pięknie
haftowanej koszuli. Srebrna blaszka uderzyła o podłogę.
- Panuj nad sobą! Ravi, to ważna rozmowa, wiele mamy do wyjaśnienia. Na
Boga, jeśli nie pójdzie nam dobrze...
- Nie pójdzie dobrze? A dlaczego miałoby nie pójść? Sama przecież mówiłaś,
ż
e wszystko jest gotowe. Będzie musiał uznać twoje zezwolenie na prowadzenie
działalności akuszerskiej i...
Johanna zmęczona przysiadła na chwilę. Stopy protestowały przeciwko
wciskaniu ich teraz, pod koniec ciepłego dnia, w wymyślne spacerowe buciki.
- O tę sprawę się nie boję - powiedziała zrezygnowana. - O tę drugą
natomiast...
- O zapowiedzi? Wzruszyła ramionami.
- Musimy powiedzieć, jak jest. Wszystko... Nawet jeśli narazimy przez to
dobre imię pastora Lunda.
- Wiem o tym - odparł gniewnie. Johanna miała jednak świadomość, że raczej
mu się to nie podoba. Był to wstyd dla nich obojga, gorszy jednak dla niego. Uwiódł
ż
onę innego mężczyzny, uciekł razem z nią, a gdy jej małżonek zginął w tak tragiczny
sposób, natychmiast oboje stanęli w złym świetle podejrzeń. I od tamtej pory przez
cały czas wykręcali się od kary surowszej niż grzywna i zadośćuczynienie dla
Storlendet.
Ravi westchnął.
Wiedziała, że bardzo się tego boi. Buńczucznie podniosła głowę.
- Marja poszłaby do pastora w najstrojniejszej sukni i zdołałaby go przekonać,
ż
e to on powinien się wstydzić.
Ravi uśmiechnął się leciutko.
- Masz w sobie więcej z niej, aniżeli ci się wydaje. Widzę, jak to w tobie
narasta...
Johanna wzruszyła ramionami.
- Nie tylko włosy ci pociemniały przez te lata - rzucił Ravi. Przytuliła się do
jego policzka.
- Z tym także sobie poradzimy. Mruknął coś, żeby ją uspokoić. Potem
naciągnął starą kurtkę Bendika, leżała jak ulał na silnych ramionach, lecz w biodrach
okazała się nieco za szeroka.
Johanna zebrała jedną ręką włosy Raviego i owiązała je czarną wstążką, potem
wsunęła ten koński ogon pod kołnierz kurtki.
- Teraz dobrze, wyglądasz jak należy. Kazali wyprowadzić powóz, chociaż w
taki piękny dzień parobek powinien właściwie pracować w polu, zamiast służyć jako
woźnica.
Johanna wiedziała jednak, że potrzeba im będzie wszelkiej pewności siebie,
jaką tylko mogą zdobyć, a przybycie na plebanię pieszo, ze zgniecioną czapką w ręku,
mogło się okazać niewybaczalnym błędem.
Ruszyli w dół, koła skrzypiały odrobinę. Powóz stal za oborą przez całą zimę i
trudno było go odpowiednio nasmarować.
Ale ludzie, napotykani po drodze, na ich widok odginali karki i grzecznie ich
pozdrawiali, niektórzy gapili się, wcale się z tym nie kryjąc. Być może to kapelusz
Johanny tak przykuł ich uwagę, miał długie jedwabne wstążki powiewające na
wietrze.
Na plebanii panowała cisza. Zauważyli, że stara farba wokół okiennych ram i
framug zaczyna się łuszczyć, ale na dziedzińcu wystawiono dwie wielkie beczki pełne
jasnoczerwonych kwiatów. A na ławeczce pod ścianą w promieniach słońca bawiło
się dwoje dzieci. Potomstwo pastora.
Johanna spostrzegła jakiś ruch za firanką, odczekała chwilę, zanim wysiadła z
powozu.
Gdy drzwi się otworzyły, stanął w nich sam pastor. Wyglądał na zmęczonego i
bladego, lecz wyciągnął rękę, by pomóc Johannie wysiąść.
- Witaj w domu, pani. I pan, panie...
- To Ravi Reinssonn - przedstawiła męża Johanna, wbijając wzrok w pastora.
Wielebny otarł usta i patrzył.
- Ach, tak? A więc to on? No cóż, muszę przyznać, że pańska sława niesie się
daleko. Przywitajmy się porządnie, panie Reinssonn.
Ravi wyglądał jak figura wyrzeźbiona z drewna, ale lekko zgiął kark i
potrząsnął wyciągniętą dłonią pastora.
- Przykro mi, że nie mogę państwa niczym poczęstować, żona czuje się nie
najlepiej, jest zmęczona i zdrowie jej nie dopisuje. Ów ostatni poród był niezwykle
trudny, na szczęście obie są silne. Zarówno malutka, jak i moja droga Anna.
- Gratuluję! Macie córeczkę? Pastor kiwnął głową. Pierwszy uśmiech zaczął
wykwitać na jego twarzy.
- Owszem, Pan okazał nam tę łaskę. I napisane jest przecież, że będzie dbał o
tych, którzy są mu wierni, musimy więc pokładać w nim swoje zaufanie, nieprawdaż?
Pan Borchsenius na moment się zamyślił, Johanna przerwała ciszę.
- Przyszliśmy prosić, by pastor poświęcił nam chwilę. Jest kilka rzeczy, które
naszym zdaniem należałoby omówić.
Pastor wskazał ręką na kościół.
- Pójdźmy więc do świątyni, nie będziemy niepokoić pani, jeśli tylko możecie
okazać nam tę życzliwość...
Johanna z lękiem zerknęła na Raviego, on jednak dalej stał z taką samą
niewzruszoną miną, nawet nie mrugnął.
Bez słowa ruszyli za pastorem w niedaleką drogę do kamiennej budowli.
Uderzył ich chłód przedsionka. Johanna czuła się przygotowana na to, co teraz
nastąpi. Pastor sprawiał wrażenie bardzo zajętego i zatroskanego, jakby wręcz
nieobecnego. To mogło im pomóc. A może był na tyle zmęczony, że zabraknie mu sił
na jakieś wykłady? Jeśli tylko szczęście im dopisze, skończy się na grzywnie i być
może na publicznym odpuszczeniu grzechów. Ona będzie w stanie to znieść, choć
myśl o tym, że przyjdzie jej stanąć przed całą wioską z pochyloną głową, już w tej
chwili niezmiernie drażniła jej dumę.
- Z czym przychodzicie, dzieci? Wskazał im miejsce w jednej z wąskich ław.
Nad ich głowami wznosił się wysoki portal ze steatytu. Kościół był taki jak
przedtem. Ravi otworzył usta i oznajmił:
- Przybyliśmy tu prosić, by ogłoszono nasze zapowiedzi. Chcielibyśmy...
chcielibyśmy się pobrać.
Pastor zdumiony uniósł brwi. Pytająco popatrzył na Johannę.
- Chcecie powiedzieć, że chcielibyście nowego błogosławieństwa?
Wybaczenia za grzechy popełnione przeciwko świętemu sakramentowi?
Ravi pokręcił głową.
- My... my nie jesteśmy małżeństwem. Nie... jak należy.
- Ale... ale...
Pastor nie mógł tego pojąć, oszustwo było zbyt wielkie. Johanna zaczęła
opowiadać. Usta jej się trzęsły, gdy opisywała brutalność Erlenda, przyznawała się do
zdrady. Opowiedziała o ucieczce do Al, potem o losach pastora Lunda i o tym, jak
czyniąc im ostatnią przysługę, sprokurował dla nich fałszywe papiery.
- Ale chyba przyjął od was śluby? Popatrzyli na siebie, pokiwali głowami.
- Owszem, ale... nie tak jak należy. I w księgach parafialnych zapewne nie
pozostał po tym żaden ślad. Otrzymaliśmy dokumenty, lecz... w tym czasie żył
jeszcze Erlend Pan Borchsenius, o ile to możliwe, pobladł jeszcze bardziej. Potem
poprawił się nieco na krześle, z wolna na twarzy zaczął ukazywać mu się rumieniec.
Johanna się przestraszyła.
- Wiemy, że to było złe. Wiemy, że popełniliśmy zarówno grzech, jak i
oszustwo, ale tak bardzo chcielibyśmy to teraz naprawić, odpokutować za to...
- Fałszywa ceremonia... sfałszowanie dokumentów... nie pojmuję, cóż za
człowiek był z tego Lunda? Co z niego za sługa Boży?
Johanna spuściła wzrok.
- Proszę nie zapominać, jak straszny los go spotkał, utracił swą ukochaną
Karen i wszystkie dzieci.
Z pastora nagle jakby uszło powietrze.
- Tak, tak, to prawda, niekiedy może się wydawać, że Pan nakłada zbyt wielki
ciężar na nas, maluczkich.
Ravi kiwnął głową jakby do siebie. Johanna zaczęła grzebać przy zamku
sakiewki, którą ze sobą zabrała.
- I jest jeszcze to. Wyciągnęła zrolowany dokument, podała go pastorowi.
Duchowny rozłożył papiery i trzymając je niemal na wyciągnięcie ręki, mrużył oczy i
czytał.
- To mój dyplom akuszerki. Mam teraz królewską pieczęć, zaświadczającą, że
mogę pracować jako akuszerka i opiekować się chorymi w tym kraju. Wszystko
zostało tu napisane. Wymieniono również, jaka zapłata należy mi się w niektórych
przypadkach.
Pastor wolno pokiwał głową. Ramiona mu teraz opadły, spojrzał Johannie w
oczy.
- Ale ten egzamin... Czy przy jego okazji nie dokonuje się również oceny
moralności i przyzwoitości kandydata?
Johanna kiwnęła głowę.
- Pani musi zdawać sobie sprawę, że ten dokument nie będzie miał żadnej
wartości, jeśli ktoś... Z tego, co mi przed chwilą wyznaliście, wnoszę, że można
cofnąć to zezwolenie!
- Może i tak, lecz nie bez walki. I... wydaje mi się, że mogę powiedzieć, iż
mam odpowiednie kontakty na uniwersytecie, w komisji...
Pastor, nie przestając mrużyć oczu, burknął coś; bez trudu dało się zrozumieć
jego gniew.
- Sądzę, że trudno by było dostatecznie mnie oczernić - odparła z mocą
Johanna, uparcie patrząc mu w oczy.
Pastor zabębnił palcami w drewno oparcia ławki.
- To niezwykle ważne, aby akuszerka mogła wykazać się należytą
chrześcijańską moralnością i pewną duchową dojrzałością. W wielu przypadkach to
ona przecież chrzci dziecko, musi też dopilnować, by słabe kobiety nie narażały swej
nieśmiertelnej duszy na wszelkie niebezpieczeństwa... Chyba mnie pani rozumie?
Johanna kiwnęła głową. Jasne jak słońce było, do czego pije pastor. Nie wolno
stosować żadnych środków zapobiegających płodności, nie wolno wtrącać się w
ż
adne plany Boga, nie wolno odwracać się plecami od noworodka bez względu na to,
jak bardzo jest zdeformowany czy niechciany. Nie wolno zostawiać go na śmierć.
To wszystko mogła przyrzec. Przynajmniej teraz.
Później zaś będzie to sprawa jedynie między nią, rodzącą i samym Bogiem.
- Sądzę, że co do tego wszystkiego jesteśmy zgodni - powiedziała wolno.
Pastor zadowolony kiwnął głową.
- Ja też tak uważam. Pani spełniała dobre uczynki, wykazywała się
cierpliwością i pokorą. Słyszałem też, że macie dwoje dzieci, jedno urodzone przez...
nałożnicę.
Przytaknęli, ruch głowy Raviego ledwie dał się zauważyć.
- To dowód istnienia w was chrześcijańskiego ducha. Ta nieszczęsna istota
zrodzona w takim wstydzie, ona również jest dzieckiem Boga, a wy podjęliście się za
nią odpowiedzialności, chcecie dopomóc jej godnie żyć. To bardzo przemawia na
waszą korzyść, tyle mogę powiedzieć.
Johanna zrozumiała, że pastor toczy walkę z samym sobą. Nie miał ochoty
zaakceptować prawdy, jednocześnie zaś usiłował wynaleźć odpowiednie powody, by
potraktować ich łagodnie.
Pospieszyła mu z pomocą.
- Chciałam także przekazać pozdrowienia od mej babki Marji, zaręczyła się
niedawno w Kopenhadze z panem Remmermannem, profesorem fakultetu
medycznego. Spodziewamy się ich tutaj latem, mam w ich imieniu przekazać
pastorowi pozdrowienia i prosić o przygotowanie zapowiedzi również dla nich.
- Ach, tak? To dopiero nowina! Znaczy to, że na Vildegard będzie podwójne
wesele?
Johanna uśmiechnęła się.
- Na to właśnie wygląda. Pastor zakołysał się na niewygodnej ławie.
- No cóż, musimy więc spróbować przygotować jakieś dokumenty. Śmierć
Erlenda została wpisana i wyrok został wydany, w tej sprawie nic już się nie zmieni.
Brakuje mi jednak pana personaliów, panie Reinssonn. Przybył pan tutaj bez
dokumentów zezwalających na podróżowanie? Bez rejestracji służących?
Ravi pokręcił głową.
- Nigdy nie miałem nic takiego. Ja po prostu... wędrowałem.
- Hm. Będziemy musieli pomówić z pisarzem i lensmanem, żeby dało się coś
załatwić. Wydaje mi się, że to może się przeciągnąć nawet na kilka miesięcy...
Johanna wystraszyła się.
- Jeśli to możliwe, chcielibyśmy, by wszystko było gotowe na święto
dziękczynienia.
Pastor znów jakby się gdzieś oddalił, myślał o czymś innym, od czego na czole
pojawiły mu się głębokie zmarszczki. Potem wychylił się w przód.
- Pani Johanno... bądźmy ze sobą szczerzy. Macie w tej wiosce wrogów,
dobrze o tym wiecie, i muszę was przestrzec, że nie spodoba im się takie
obwieszczenie.
- Owszem, zdaję sobie z tego sprawę. Gospodarz ze Storlendet, mieszkańcy
Kapteinsmoen... na pewno jest ich więcej.
Pochylił się jeszcze bardziej.
- Nie wolno pani myśleć, że i ja do nich należę. Muszę czynić swoją
powinność. Uważam jednak, że pani niezwykle wiele zrobiła dla tej wioski. Kobiety
takie jak pani... są narzędziem Boga, mogą pomagać rodzącym w potrzebie.
Johanna zrozumiała, że ostatni poród na plebanii musiał być ciężki.
Zaskakująca życzliwość pastora zapewne właśnie z tym miała związek. A więc
ż
ałował, że jej przy tym nie było!
- Jeśli pastor nie uzna tego za niestosowne, chętnie zajrzałabym do pastorowej.
Czy pastor mógłby przekazać moje słowa pani Annie i spytać, jaki dzień jej
odpowiada?
Burknął coś w odpowiedzi i znów skupił się na dokumentach.
- To powinno być w porządku... Ogłosimy to w przyszłą niedzielę w naszym
kościele, a w kolejne święta w innych kościołach parafii. Jeśli chodzi o tę drugą
sprawę... to uważam, że powinniśmy się z tym trochę wstrzymać. Potrzebuję czasu.
Być może będę musiał naradzić się z bratem. Do tej pory... No cóż, słudze bożemu nie
przystoi udzielanie takich rad, ale... żyjcie jak małżonkowie i nie rozmawiajcie o tym
z nikim. Może znajdziemy rozwiązanie, które spodoba się Bogu, a nie sprawi, że zbyt
wielu ludzi zwróci się przeciwko wam.
Johanna podziękowała z powagą. Niczego więcej nie mogła pragnąć. Głęboko
skłoniła się pastorowi i jeszcze raz podziękowała. Nawet Ravi wyglądał, jakby lżej
mu się zrobiło na sercu, i wyprostował się pod sklepieniem kościoła. Pierwszy
wyciągnął teraz rękę, a pastor ujął ją bez wahania.
- Sądzę, że wy oboje możecie być cenni w służbie Pana. Mam nadzieję, że w
przyszłości będę mógł oglądać was na każdej mszy.
Johanna ugryzła się w język, ale zdołała zachować na twarzy uśmiech. Ravi
kiwnął głową i ukłonił się.
Wreszcie wyszli na przesycone zapachem kwiatów powietrze i mogli
naprawdę odetchnąć.
- Dobry człowiek z tego pastora. Johanna wzruszyła ramionami.
- Nie bardzo wiem, co o nim myśleć. Pamiętaj, przecież on wystąpił przeciwko
nam! Magnus Storlendet ma na niego jakiś haczyk, pastor w pewnym sensie wybrał
już stronę i zastanawiam się teraz, dlaczego okazuje nam tę niespodziewaną
wyrozumiałość.
Ravi skubnął ją w ramię, uśmiechając się szeroko.
- Ależ, Johanno, dlaczego jesteś taka podejrzliwa? Przecież to ty przez cały
czas powtarzałaś, że jeśli tylko będziemy mogli zacząć życie od nowa, to wszystko się
odmieni!
Johanna zmrużonymi oczyma popatrzyła na korony drzew, na policzkach
pojawiły jej się jasne plamy słońca.
- Bo tak właśnie będzie. Nareszcie będziemy mieć spokój, przestaniemy przez
cały czas walczyć przeciwko wszystkim i wszystkiemu. I przeciwko sobie...
Ravi mocno uścisnął jej rękę.
Wielka sala wciąż pachniała kamforą i jałowcowym dymem, ale wszędzie
leżał kurz, a sienników tej wiosny nie wytrzepano. W zamkniętych na klucz szafach
stały porządnie poustawiane słoiczki, leżały narzędzia i receptury. Ktoś jednak
zapomniał nakryć ciemnym materiałem wiszące pod sufitem bukiety ziół i suche
rośliny zniszczyło światło.
Johanna czuła się pełna sił i natychmiast zabrała się do porządków. Wzięła ze
sobą kilka córek chałupników, a także pewną pannę, sierotę, która mieszkała w szopie
przy Dosen i pomagała w zajeździe w zamian za spanie i kawałek śledzia.
Ravi zgromadził swoje deski i farby w małej izdebce, będącej niegdyś
sypialnią Johanny. Zamierzali też zająć najmniejszą izbę, w małym pokoiku bowiem
nie było miejsca dla dwojga dorosłych i dwojga dzieci. Przez to, niestety, zrobiło się
mniej miejsca dla chorych, postanowili jednak, że wykorzystają dla nich oborę, jeśli
zajdzie taka konieczność.
Johanna podliczyła swoje zasoby pieniężne, dodała do tego talary, które mogła
dostać od Bendika, i sporą sumkę od Marji.
Możliwe będzie rozbudowanie domu, może postawienie nowego piętra. Tak
by było najłatwiej, bo wówczas kuchnię urządziliby na dole, a obie izby, alkowy i
stryszek mogliby przeznaczyć dla chorych. Sami zaś zamieszkaliby na piętrze.
Domowi daleko byłoby do zamku, nie mógłby się nawet równać ze stojącą w pobliżu
wspaniałą budowlą Marji, ale na pewno byłby ładny, obszerny i wygodny.
Raviego nie interesowały te plany. Słuchał Johanny, lecz myślami błądził
gdzieś daleko.
- To twoja sprawa - powiedział, gdy zirytowana poprosiła go o jakąś radę.
- Twoja także, przecież będziesz tu mieszkał!
- Tak, tak, ale mnie wszystko jedno, gdzie mieszkam, bylebyś tylko ty tam
była.
Johanna trochę złagodniała, lecz nie całkiem.
- No cóż, będziesz musiał przynajmniej pochodzić i popytać o cieślów.
Będziemy też potrzebować drewna, jeśli mamy budować latem przyszłego roku, to
drzewa trzeba ścinać już teraz. I szkło do okien, mnóstwo szkła! Na pewno trzeba je
zamówić przed letnim zrównaniem dnia z nocą, abyśmy mieli pewność, że nadejdzie
na czas.
- Nie będzie zimno przy takiej ilości szyb? Będziesz musiała postawić kilka
pieców!
Johanna była zadowolona. Gryząc pióro, myślała na głos.
- Nie stać nas na żelazne piece we wszystkich pomieszczeniach, a o otwartym
palenisku w innych pokojach poza kuchnią nie ma mowy. Musimy raczej postarać się
o lampy z tego nowego dobrego rodzaju. Nawet gdyby oliwę trzeba było sprowadzać
aż z samej Kopenhagi. Musimy też mieć wiele materacy i prześcieradeł. I kilka
nowych szafek na lekarstwa. Ravi, musimy wykopać większą piwnicę! Będzie mi
potrzeba mnóstwo miejsca.
Ravi kiwnął głową i ułożył usta, żeby zagwizdać jakąś melodię.
- Wszystko na pewno będzie dobrze. Popatrzyła na niego.
- A co z tobą? Nie chcesz mieć jakiegoś warsztatu? Kąta tylko dla siebie?
Wzruszył ramionami.
- Jeśli starczy miejsca...
- Oczywiście, że starczy, jeśli tylko będzie ci to potrzebne. Wydaje się, że
malowanie sprawia ci przyjemność, jesteś zdolny, może mógłbyś malować portrety
wielkich gospodarzy i sprzedawać je za duże pieniądze?
- Może i tak - odparł Ravi obojętnie.
- No tak, zrobisz jak zechcesz. Ja w każdym razie chciałabym duży portret
dzieci, bez względu na to jak niemądre jest wieszanie czegoś takiego na ścianie.
Ravi wreszcie się ożywił.
- O, tak, koniecznie. Duży obraz. Obojga. Szkoda, że nie widziałaś, jakie
słodkie były rano, kiedy popłakując tuliły się do siebie, gładząc się nawzajem po
piersi. Biedactwa, dyszały jak miechy kowalskie, nie mogłabyś im czegoś
zaaplikować?
Johannę zirytowała ta zmiana tematu.
- Dostały już herbatkę z trędownika i te nowe krople Sanctus, które podobno
pomagają na wszystko. Osobiście uważam, że powinniśmy w nie wlewać jedynie jak
najwięcej tego słodkiego czerwonego soku z wiśni i pozwalać, by wypoczywały. To
minie. Przecież to tylko lekkie zaziębienie.
Ravi dziwił się, że Johanna wcale się nie boi. Dzieci wszak tak łatwo
umierają. Lekkie przeziębienie potrafiło prędko przerzucić się na płuca, a wtedy
szanse na przeżycie gwałtownie się zmniejszały. Ravi bał się szczególnie o
Benjamina, który ciężko znosił tak wielkie obciążenie.
- On jest żywotny - oświadczyła nagle Johanna. - Da sobie radę. Ravi udał, że
te słowa uspokoiły i jego. Johanna z powrotem pochyliła się nad szkicami, odsłaniając
przy tym kark. Do izby zaczął się sączyć ciężki swąd smażonej słoniny.
- Pójdę po dzieci, chyba już niedługo pora jeść. Johanna roztargniona skinęła
głową, zatonęła w rozmyślaniach nad rozmaitymi sposobami podzielenia dawnych
pomieszczeń, gdy stanie już nowe piętro.
Ravi zatrzymał się w drzwiach i popatrzył na nią. Wygięty kark tworzył
niemal prostą linię od kołnierzyka sukni do czubka włosów. Dłonie prędko
przesuwały się po kartce, palce wskazywały, mierzyły na papierze. Usta miała
zaciśnięte, miękki łuk warg skurczył się, przydając jej twarzy niemal wyrazu
cierpienia.
Z łóżka dobiegało lekkie pokasływanie dzieci, prawdopodobnie usnęły i gardła
drażnił swąd, który wy pełnił pokoje. Będzie musiał chyba iść i poprosić starą służącą,
by zamknęła drzwi.
Gdy dotarł do kuchni, musiał pochylić się i czołgać po podłodze. Z paleniska
buchał gęsty dym, najwidoczniej ktoś zostawił garnek na pełnym ogniu.
Wstrzymał oddech, przez moment wydało mu się, że widzi Johannę osuwającą
się na podłogę w tym morzu dymu.
Już chciał otworzyć usta, żeby ją zawołać, lecz instynktownie tylko mocniej je
zacisnął, z oczu ciekły mu łzy, dym ze spalonego tłuszczu mocno piekł. Zmusił się do
ich otwarcia, nie widział żadnych płomieni, ale gorąco było nieznośne, straszny żar od
ognia, który wymknął się spod kontroli.
Po omacku posuwał się naprzód, chwycił jakąś suszącą się koszulę i
owinąwszy nią dłoń, sięgnął po sagan, który musiał gdzieś tam stać na ogniu.
Nagle jego stopy dotknęły czegoś miękkiego.
Natychmiast puścił wszystko, pochylił się, wyciągnął ręce w przód.
Tak, to ta nowa dziewczyna z Kinsedalen, ta, którą zwolniono ze służby u
dzwonnika, przybiegła szukać pracy natychmiast, gdy tylko Ravi z Johanna zeszli na
ląd.
Nie potrafił stwierdzić, czy dziewczyna oddycha. W gardle go teraz paliło,
mógł chłonąć jedynie maleńkie łyki powietrza. Nagrodą za to był i tak potworny
kaszel, od którego zakręciło mu się w głowie. Ostatnią resztką sił przeciągnął ciężkie
bezwładne ciało kobiety w stronę drzwi, wiatr powiał, powietrze zrobiło się bardziej
przezroczyste, dym się odsunął i Ravi mógł wreszcie zaczerpnąć oddechu. Tuż przy
uchu usłyszał wtedy jakiś głos i poczuł, że bezwładne ciało służącej robi się lżejsze.
Puścił ją i zatoczył się z powrotem do kuchni.
- Prędko! Trzeba gasić!
- Nie, nie! - wrzasnęła Johanna. - Nie wolno lać wody na płonący tłuszcz! Ale
wszystko działo się tak prędko, nikt jej nie słuchał i zanim ktokolwiek zrozumiał, jak
do tego doszło, parobek zalał ogień beczką wody. Zaraz zaniósł się przeraźliwym
wyciem, gdy rozżarzony garnek eksplodował i zalał go całego płonącym tłuszczem.
Johanna działała instynktownie. Rzuciła się w przód i razem z Ravim
wyciągnęła poparzonego człowieka z zadymionej kuchni. Widzieli tylko jego buty,
ale złapali je mocno i przeciągnęli za próg. Ogień i woda ledwie teraz syczały, ale
dym spowił również izbę.
- Na Boga, on jest cały...
Słowa Johanny wypowiadane szeptem zagłuszył atak kaszlu. Ravi bliski był
wymiotów, kaszlał i przełykał, gardło zaciskało mu się jak w konwulsjach.
Johanna przetarła piekące oczy i z policzkami pokrytymi tłustą sadzą, zaczęła
mrugać, żeby skupić na czymś wzrok.
Twarz mężczyzny właściwie zniknęła. Tłuszcz gotował się jeszcze na jego
skórze i wręcz ją stopił, oczy zapuchły, a wokół nosa zniszczona skóra i przypalone
ciało już odstawały od kości. Na czole leżały kosmyki włosów, które natychmiast
odpadły, gdy obracali go, próbując usunąć przynajmniej w części tłustą warstwę.
Jedynie usta wydawały się nie uszkodzone.
Dawno już jednak przestał krzyczeć.
- Prędko, prędko, zanim on dojdzie do siebie! Wody, zimnej wody! I
rozbierzcie go, ubranie mogło nasiąknąć tłuszczem!
Na środku izby na podłodze parobka rozebrano do naga. Od pasa w dół nie
miał żadnych obrażeń, gdy jednak zdejmowali koszulę z ramion i piersi, ściągnęli też
skórę i kawałki ciała.
Johanna ciężko przełykała ślinę, zmagała się ze sobą, by nie zamykać
piekących oczu. Ravi przyniósł wiadro deszczówki stojącej za drzwiami, Johanna
zerwała z siebie halkę, namoczyła ją i delikatnie nakryła twarz mężczyzny chłodnym
okładem. Potem polali wodą jego pierś i ręce, Ravi rozebrał się i namoczył własne
ubranie w resztce wody.
- Więcej, biegnij do studni! Johanna walczyła z potwornym drapaniem w
piersi, pozwoliła łzom płynąć, by przemyły oczy. Palcem powiodła po szyi
mężczyzny, ona też była cała, uratowała go duża chustka, którą ją obwiązywał. Ale
oczy, oczy...
Wiedziała, że nic więcej nie może dla niego zrobić. Światła dziennego, jeśli w
ogóle zdoła przeżyć, już nigdy nie zobaczy.
Nagle jęczeć zaczęła kobieta, zostawili ją, bo sprawiała wrażenie albo
zdrowej, albo też martwej.
Johanna powierzyła Raviemu obmywanie poparzonego, a sama na kolanach
podpełzła do służącej.
- Nie... nie, nie! Johanna sprawdziła, czy ma całe ręce i nogi, przyłożyła ucho
do piersi.
Serce biło nierówno, ale mocno. Kobieta majaczyła, lecz jej życiu nie groziło
niebezpieczeństwo. Musiała zemdleć przy smażeniu słoniny.
Przyszedł ktoś jeszcze, Johanna słabym głosem poprosiła, by dziewczynę
zaniesiono na stryszek, tam gdzie sypiały służące.
Poparzony wciąż nie wydawał z siebie żadnego dźwięku.
Johanna raz po raz przełykała ślinę, lecz ostry smak przypalonego tłuszczu
mieszał się w ustach z kwaśnymi odbiciami żółci.
Ravi trzymał dłonie na piersiach mężczyzny, Johanna przez moment
spostrzegła, że jego oczy wydają się takie puste. Nagle Ravi zaczął jęczeć jak
udręczone zwierzę.
- Ratunku! On odchodzi! Umiera, Boże mój, nie mogę... Johanna rzuciła się
do nich, widziała, że twarz poparzonego parobka nie wygląda już jak twarz
człowieka. Przyłożywszy rękę do szyi mężczyzny, czuła bicie własnego serca.
Patrzyła, jak jego nagie palce zginają się na podobieństwo szponów.
Potem znów rozległ się zrozpaczony krzyk Raviego i wiedziała już, że
parobek wydał ostatnie tchnienie.
- Chodź - powiedziała cicho, ciągnąc Raviego za ramię. Ale on uczepił się
zmarłego, jak gdyby to był ukochany krewny czy przyjaciel.
- Chodź, musimy wyjść, pooddychać. Potrzeba nam powietrza. I muszę też
zajrzeć do... Kariny.
Ravi pozwolił jej się podnieść, ale gdy już stanął na nogi, Johanna poczuła, że
porusza się pewnym krokiem. Ludzie przy drzwiach się rozstępowali, przenosili
wzrok z Johanny na zwłoki, potem znów patrzyli na Raviego.
- Wynieście go i oporządźcie - warknęła Johanna do służby. - I przynieście
cztery, pięć jajek. Potrzebuję tylko białek i skorupki.
Stara służąca, kulejąc, pospieszyła do spiżarni, ale w dymie zaraz zaniosła się
kaszlem.
Johanna uklękła przy wąskim posłaniu Kariny. Dziewczynie wargi popękały,
na jednym ramieniu wykwitło kilka czerwonych pęcherzy, poza tym wydawała się
cała.
- Boże, co za nieszczęście! - mruknęła Johanna, wyjmując uśmierzającą ból
maść sporządzoną z baraniego łoju, miodu i wosku pszczelego, który był przetopiony
i nasączony sokiem dziurawca.
Kobieta drgnęła, gdy Johanna smarowała jej skórę, lecz nie była w stanie
odpowiedzieć na pytanie gospodyni.
Johanna natarła jej maścią również wargi i ułożyła wygodniej. Karina uniosła
jedną rękę, przesunęła ją po prześcieradle.
Johanna ją ujęła.
- Wybaczcie... O, nie wyganiajcie mnie, na miłość boską, pozwólcie mi
zostać!
Johanna zmarszczyła brwi.
- Już dobrze, dobrze, odpoczywaj teraz. Nikt cię nie wyrzuci. To był wypadek,
musiałaś stracić przytomność.
- Ja... upadłam. Tylko upadłam... Gwałtownie poderwała się z łóżka, patrząc
gdzieś przed siebie szeroko otwartymi oczami.
- To nieprawda, nieprawda! Johanna stoczyła z nią krótką walkę i wreszcie
udało jej się uspokoić dziewczynę. Parę łyków mocnej nalewki z jagód czarnego bzu
pozwoli jej zasnąć i oczyści ciało.
Johanna zmęczona wstała i poszła wydać zalecenia, by zawiadomiono o
nieszczęściu żonę parobka. Wiedziała, że miał młodą żonę i trójkę dzieci; rodzina
została w jednej z tych małych górskich zagród w okolicach Turtagro. Zapewne był
zmuszony opuścić dom, żeby zarobić kilka szylingów, a żona w tym czasie sama
zajmowała się gospodarstwem i wiosennymi pracami w polu.
Czy Karina z Kinsedalen ma jakichś krewnych? Tego Johanna nie wiedziała,
ale może najstarsza służąca coś jej wyjaśni. Albo karczmarz, u którego dziewka
służyła przez blisko dwa lata.
Johanna próbowała nie myśleć o tym, co ten wypadek będzie oznaczał dla
nieszczęsnej wdowy. Poszła do alkowy i wyjęła dwa podwójne talary. Zalśniło czyste,
niesplamione srebro. Potem wzięła jeszcze jeden, i jeszcze. Wiedziała, że to
niemądre, że okazuje zbytnią dobroć, ale zawinęła je prędko i dała chłopakowi, który
miał zawieźć złe wieści.
Raviego nigdzie nie było widać, pewnie zabrał dzieci z zadymionego domu.
Wśród całego tego strasznego zamieszania Johanna nie słyszała ich płaczu ani krzyku,
zapewne więc wszystko było w porządku.
Znalazła całą trójkę na schodach, zobaczyła, że Raviemu z oczu, czerwonych i
spuchniętych od dymu, strumieniem płyną łzy. Dzieci nie płakały, tuliły się tylko do
niego, okrągłymi ze zdumienia oczami wpatrując się w Johannę. Gdy jednak
wyciągnęła ręce do Benjamina, chłopczyk mimo wszystko uderzył w płacz i odwrócił
się od niej.
- Całą twarz masz czarną i brudną. One się ciebie boją. Wyglądasz jak jakiś
strach...
Johanna ciężko skinęła głową i ruszyła w stronę rzeki.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Ponad Meisterplassen wisiał wyszlifowany sierp księżyca. Nad wodą fiordu
unosiła się szara mgła. Dzień był gorący, dopiero pod wieczór się ochłodziło, gdy
ś
wieży wiatr zaczął wiać od gór. Bendik zajęty był mocowaniem nowych lin przy
pomoście, stare cumy trzeba było wymienić, nie wytrzymają kolejnego lata.
Nacierał liny tłuszczem i smołą w miejscach, które mogły znaleźć się w
wodzie.
Nieduża wiosłowa łódź z każdym uderzeniem fali kołysała się lekko na
łańcuchu. Jego brzęk niósł się monotonną zgrzytliwą piosenką.
Tęsknił za dziećmi. Odkąd śniegi stajały i nadszedł czas prac pod gołym
niebem, przez tyle wiosennych wieczorów deptały mu po piętach. Teraz już trudno
mu było przywołać w pamięci drobne twarzyczki, jak gdyby wywodziły się ze snu.
Szerokie uśmiechy, z początku bezzębne, potem z małymi, białymi ziarenkami
ząbków, głębokie gulgotanie wkrótce przeradzające się w śmiech, gdy coś spsociły.
Westchnął głęboko, wytarł ręce o robocze spodnie. Przysiadł na balu, który
woda wyrzuciła podczas zeszłorocznych jesiennych sztormów.
Nie było zimno, czuł jednak, jak skóra przy powiewach wiatru pokrywa się
gęsią skórką. Lato stało tuż za progiem, lecz Bendik czuł się niespokojny, jakby
zmrożony. Najchętniej zaraz odwiązałby cumy i rzucił się do wioseł. Wystarczyłaby
jedna noc, może jeszcze pół dnia i już by tam był.
Ale to niemądre, to były dzieci Johanny, nie jego. A poza tym dobrze wiedział,
gdzie jego serce odnalazło spokój, którego, jak sądził, nie zazna już nigdy. Właśnie
tu, w tym miejscu, razem z Ranveig, Ivarem i wszystkimi innymi. Może nie dałoby się
nazwać ich przyjaciółmi, czuł się jednak wśród nich bezpiecznie, wiedział, że jest
lubiany. Nauczyli go tylu pożytecznych rzeczy o prowadzeniu gospodarstwa. On w
zamian mógł nauczyć dzieci różnych innych ważnych spraw.
Atmosfera w zagrodzie była niewymuszona i miła, choć jednocześnie Ranveig
dbała o odpowiedni porządek i szacunek. Na msze wypływali w co drugą niedzielę i
nigdy nie siadali do stołu, dopóki Ivar nie zdjął czapki i nie odmówił modlitwy.
Tak, tak, życie było tu doprawdy uporządkowane, wydawało plony. Zagroda
rozkwitała z miesiąca na miesiąc. Pola, które zaorali zeszłej jesieni, teraz zbronowali i
już zaczynały kiełkować na nich rośliny. Zasadzili kalarepę, cebulę i groch, tak jak
poprzednio, dodatkowo jeszcze Bendik zdobył małe sadzonki, z których wyrosnąć
miał nowy gatunek kapusty o większych główkach, słodka zimowa cebula, fasola i
biała rzepa. W zeszłym roku zasadzili dwa drzewka wiśni i dwie jabłonie pod
najbardziej nasłonecznioną ścianą domu. Może przetrwają zimy, może nie. To był
wytrzymały gatunek, tak przynajmniej zapewniał handlarz, któremu oddał za drzewka
jedną z posrebrzanych tabakierek. Handlarz twierdził, że drzewka pochodzą aż z
północnej Hiszpanii.
O, tak, dobrze tu będzie żyć, nawet bez dzieci.
Musi trzymać się tej wiary, z pewnością pomoże mu w tych przykrych
chwilach, gdy wydawało mu się, że nic już nie ma sensu.
Nie widział kobiety, która rozglądała się, siedząc w zaroślach olszyny ponad
domami, bo też i była ubrana na zielono, a na ramiona zarzuciła robioną na drutach
szarą chustę. Po wydatnych kościach policzkowych płynęły łzy, lecz półotwarte usta
już nie drżały. Siedziała, mrucząc coś pod nosem.
- Chyba oszaleję! Oszaleję znów! Później ostrożnie się podniosła i podreptała
stromą ścieżką. Zeszła nad strumień, zaczerpnęła kilka garści świeżej wody, zmoczyła
ręce i twarz, rozpuściła włosy, a potem przeczesała je mokrymi palcami. Po chwili
wahania ponownie związała je w gruby węzeł na karku.
Potem kilkakrotnie głęboko odetchnęła i skierowała się na przystań.
Bendik z początku nie zwrócił na nią uwagi, gdy jednak się do niego
odezwała, drgnął przestraszony, jakby zadano mu cios.
- Niech wieczór będzie pobłogosławiony, gospodarzu - odezwała się sztywno.
- Helena, ty tu? Przymknęła oczy, czuła, jak napinają się szczęki. Zmusiła się
do tego, by pamiętać, że Bendik jest dobry, że już tyle razy tak swobodnie z nim
rozmawiała, że miał najżyczliwsze szare oczy i nigdy nie dotykał jej ręką, której nie
mogła odsunąć.
Uśmiechnął się akurat w odpowiednim momencie, Helena nieproszona
przysiadła na kamieniu obok, popatrzyła w górę.
- Tęsknisz za swoim dzieckiem - stwierdził z mroczną miną. Kiwnęła głową.
Zapatrzył się na fiord.
- Boję się, Heleno. I nie wiem, co mam ci powiedzieć. Pozwoliła mu myśleć.
- Johanna jest moją córką i będzie się o nich oboje troszczyć jak najlepiej, a
Ravi... No cóż, jest ojcem, a gorszych ojców niż on można znaleźć w większości
domów, tyle przynajmniej mogę mu przyznać.
- Tak, on jest dobry. Głos Heleny brzmiał niezwykle krucho, Bendik
wychwycił w nim echo swej własnej tęsknoty. Wolno odwrócił się w jej stronę.
Głowę zakryła robioną na drutach chustą jak stara kobieta, ale twarz miała bladą,
wyraźną, z kilkoma piegami na nosie. Siedziała skulona, rękami objęła zgięte kolano.
Sama była prawie jeszcze dzieckiem!
Westchnął.
- Ile masz lat, Heleno? Zaśmiała się krótko, cierpko.
- Tysiąc - odpowiedziała. Bendik udał, że się uśmiecha.
- Możesz mieć jeszcze tyle dzieci, ile zechcesz, jesteś młoda i zdrowa. Helena
spoważniała.
- Przysięgłam sobie kiedyś, że nigdy nie będę miała dzieci. Złamałam tę
przysięgę, muszę teraz pogodzić się z ceną, jaką przyszło mi za to zapłacić.
- Dlaczego sobie to poprzysięgłaś? Helena wzięła do ręki kamień, okrągły jak
jajo mewy i tak samo nakrapiany. Nieoczekiwanie uderzyła nim w granit, na którym
przysiadła, aż posypały się iskry. Zadarła brodę i popatrzyła na niego. Zielone oczy
ciskały błyskawice.
- Rozmawiałam o tym z tobą. Ze wszystkich ludzi ty właśnie powinieneś
wiedzieć.
Bendik dobrodusznie pokiwał głową, lecz go to niezadowoliło. Drobne urywki
jej historii pozwalały jedynie domyślać się prawdy.
- Nawet jeśli uważasz, że życie źle się z tobą obeszło, to rozejrzyj się dokoła.
Masz przyjaciół, ludzi, którzy się o ciebie troszczą, masz pracę, nie brak ci jedzenia, a
któregoś dnia zjawi się ktoś i wtedy zrozumiesz, że nic z tego, co było dawniej, nie
jest już ważne.
- Ingalill jest ważna. Ale nawet ją mi zabrali. Bendik ciężko pokiwał głową.
Lepiej nie dało się tego wyrazić.
Helena wstała, a on dalej siedział zatopiony w myślach. Odeszła bez jednego
słowa. Pożałował, że nie objął jej, nie przekonał, że tęsknota jest tak krucha.
- Wyjeżdżam na Vildegard, nikt mnie przed tym nie powstrzyma! Chcę z
powrotem swoje dziecko, słyszysz?
Lato wybuchło już w pełni i po twarzy Heleny, motyką wyrywającej chwasty i
zbierającej larwy na polu kapusty, spływał pot.
Bendik wyszukiwał drobne kamienie i okopywał soczyste roślinki. Wiadrami
nosił wodę ze strumienia, tworząc niewielkie sztuczne rzeki w redlinach.
Nieco niżej dzieci przerywały groszek, Ranveig zbierała wyrwane łodygi do
koszyka. Były smaczne i kruche, można zawinąć je w placki i jeść do ryby albo z
kilkoma kawałeczkami sera.
Bendikowi słońce zaświeciło prosto w oczy, gdy odwrócił głowę w stronę
gniewnego głosu. Bardziej kłuł go w serce niż w uszy.
- Heleno, zaczekaj! Odrzuciła motykę z taką siłą, że aż zadzwoniła o kamień.
Patrzył, jak szara spódnica furkocze, gdy biegła po mokrej ziemi. Skoczył za nią.
- Heleno, nie odchodź! Porozmawiajmy, nie wolno nic robić w zbytnim
pośpiechu!
Ona szła dalej zdecydowana na wszystko, mówiła prędko, twarzą zwrócona w
stronę wody.
- Tak być nie powinno. Jestem tylko ubogim bękartem, niewolnicą, ale to nie
dało jej prawa do odbierania mi dziecka. Ona mnie oszukała. Nigdy nie ustąpiła.
Chciała Raviego i kupiła sobie jedyne, co, jak jej się wydawało, po nim pozostało.
- Zaczekaj - powtórzył Bendik bezradnie i dogonił Helenę kilkoma długimi
skokami.
Pchnęła go w pierś, odrzuciła włosy w tył.
- Nie próbuj mi nic zrobić. Johanna nie ma żadnego prawa i ty także nie.
- Heleno! Teraz w jego glosie również zadźwięczał gniew, szarpnął ją przy
tym tak mocno za ramię, że straciła równowagę i osunęła się na kolana. Bendik jej nie
puszczał, zmusił do zachowania spokoju. Niczym drobne chłodne igły czuł na sobie
wzrok dzieci i dwojga dorosłych pracujących na polu z grochem.
Bez dalszych słów pociągnął Helenę za sobą wyżej, aż przesłoniły ich
kamienie i zarośla. O dziwo, walczyła z nim jedynie symbolicznie, niczym uparte
dziecko, które pojęło, że na szczęście przegrało.
Bendik zdyszał się po tym krótkim marszu, pot zalewał mu czoło, w cieniu
jednak było chłodno i mógł przetrzeć piekące oczy.
- Posłuchaj... ja cię rozumiem. Wiem, że cierpisz, ale nie możesz wyruszać w
takim gniewie. Ty... my... musimy porozmawiać.
- Jesteś jej ojcem, to oczywiste, że musisz próbować mnie powstrzymać.
Bendik wolno pokręcił głową.
- Nie wszystko rozumiesz, Heleno. Wcale nie uważam, że to takie proste.
Owszem, Johanna jest moją córką, ale... nie jestem przekonany, że tym razem
postępuje słusznie.
- Bo tak wcale nie jest. Bendik złapał ją za rękę, drobną i twardą. Na
wewnętrznej powierzchni dłoni pojawiły się wielkie pęcherze, które teraz po wielu
dniach pracy w polu stwardniały i wyschły.
- Heleno, nic nie mogę zrobić, nawet gdybym sądził, że ubiłyście zły interes.
Chociaż uważam cię za matkę tego dziecka.
- Naprawdę? Zmęczony pokręcił głową.
- Zgodziłaś się oddać dziecko Johannie. Podpisałaś na to papiery, dostałaś
swoje pieniądze, byłyście co do tego zgodne przez cały czas... Nawet kiedy dziecko
przyszło na świat, wciąż byłaś zdecydowana, by dotrzymać tej umowy.
- A co ty o tym wiesz? - syknęła Helena. Bendik potarł twarz, ale nie puszczał
jej dłoni.
- Moja droga... Wiem, że cierpisz. Ale Ingalill ma przecież również ojca i jest
teraz przy nim. Wydaje mi się, że żaden sąd nie przyznałby ci prawa do córki.
- Mam do niej prawo. Przyciągnęła rękę do siebie, lecz Bendik spostrzegł, że
ów gorący gniew już jej minął. O wiele bardziej bolała prawda.
- Muszę przyznać... Rozmawiałem już o tym z Johanna, próbowałem ją
przekonać, by zrozumiała, że to, co robi, jest złe. Mówiłem, że powinna oddać ci
malutką i że raczej powinniśmy się postarać, byś mogła porządnie mieszkać. Na
pewno pozwoliłabyś jej od czasu do czasu spędzać z Ravim i Johanna kilka tygodni,
latem...
- Nie! Bendik westchnął, teraz ujął obie dłonie dziewczyny.
- Ja też strasznie za nimi tęsknię, ale ja mogę pojechać na Vildegard, kiedy
tylko zechcę. Z tobą gorzej.
- Wyjadę jeszcze dzisiaj. Nawet gdybym musiała iść pieszo albo popłynąć.
- Wypędzą cię stamtąd. Johanna jest uparta. A jeśli dolejesz jeszcze oliwy do
tego ognia, to obawiam się, że będziesz skazana na przegraną. Zastanów się dobrze,
Heleno, bądź cierpliwa.
- Nie mam czasu! Bendik westchnął.
- Owszem, masz czas. Jeśli obiecasz mi, że zachowasz teraz spokój, to
pomogę ci, ile tylko będę w stanie. Bo wiem, że... Amelia tego właśnie by pragnęła.
Helena podniosła oczy, przyjrzała mu się bacznie.
- Strasznie za nią tęsknisz.
- Tak, oczywiście, ale... wiem, że ona na mnie czeka. Ja też muszę być
cierpliwy, Heleno, choć wiele razy miałem po prostu ochotę uciec stąd...
Jej oczy otworzyły się odrobinę szerzej, Bendik widział, że zrozumiała. Teraz
nawet lekko się uśmiechnęła.
- Jesteś dobrym człowiekiem, gospodarzu Bendiku. Przekrzywił głowę,
słysząc te niespodziewanie życzliwe słowa. A więc już była spokojniejsza.
- Nie wolno nam tracić nadziei, Heleno. Musimy poczekać, aż Johanna trochę
ochłonie. Ona się boi, na pewno dobrze o tym wiesz. Boi się ciebie.
- Ha! Ma przecież i srebro, i cześć, i Raviego. Bendik pokręcił głową.
- Sama musi to zrozumieć. Przekonać się, że nie stanowisz już dla niej
zagrożenia, że nie chcesz jej skrzywdzić ani przysporzyć dalszych trosk.
- Ale przecież właśnie tak się stanie! Chcę odzyskać Ingalill! Bendika
zirytował ów nowy obrót, jaki przybrała sprawa, i to akurat w chwili, gdy już myślał,
ż
e zdołał przemówić Helenie do rozsądku.
- Chciałabyś, żeby król Salomon to rozsądził?
- Król czy cesarz, ani trochę mnie to nie obchodzi! Chcę z powrotem moje
dziecko, a pieniędzmi, które mi dała, niech się sama udławi!
Bendik patrzył na jej wzburzoną twarz. Helena miała tyle masek, w jednej
chwili wyglądała jak skrzywdzona dziewczynka, w następnej jak rozbawiona
kusicielka. Później jak stara zgorzkniała baba, jak furia albo walkiria, jak rysica
czająca się do skoku na zdobycz.
Jak uwięziona samica orła.
Potarła ubrudzone na czarno ręce, ziemia wdarła jej się pod paznokcie, rysując
czarne półksiężyce. Nie nosiła pierścieni, ale miała piękne smukłe palce.
- Pomożesz mi? - spytała cicho.
- Tak - odparł przez zaciśnięte zęby.
Ravi oparł swoje drewniane płyty z obrazami o ścianę. Na stole rozstawił
pudełeczka z farbą w proszku i dwie zawoskowane butelki, zawierające lniany olej i
terpentynę. Obok leżał pęczek węglowych pałeczek i stary srebrny rysik, przerobiony
na ołówek.
W drewnianej skrzyni miał też zwój płótna, chciał teraz rozpiąć je na ramie,
tak jak widział, że robiono to w galerii na owym wielkim dworze w Danii.
On nigdy nie będzie malował tak jak ci mistrzowie, których dzieła tam
oglądał.
Lubił jednak kolory i sam uważał, że płoną wprost życiem. Nauczył się
używać tinktury ołowianej, by wyostrzyć kobaltowy niebieski barwnik. A proszek ze
spalonej ziemi dawał fantastyczny rudobrunatny kolor po zmieszaniu go z olejem.
Biały sprawiał mu problem, mieszanka wapna źle wiązała się z innymi
tłustymi farbami. Musi znaleźć jakiś inny sposób. Może mógłby zrobić tak jak Truge:
używać kleju z gotowanych cielęcych kości? Albo z ryby?
Tyle rzeczy chciał wypróbować.
Na tych deskach bowiem odnalazł lustro, w którym nareszcie widział swe
właściwe odbicie. Obraz o wiele prawdziwszy aniżeli w zwierciadle, pokazującym
jego zewnętrzną twarz.
Weszła Johanna, stanęła za jego plecami.
Ciągle go dotykała, odkąd jednak przybyli na Vildegird, nie sypiali razem.
Jakby na mocy jakiejś niepisanej umowy Ravi urządził sobie posłanie w jej dawnej
izdebce, ona natomiast zajmowała się dziećmi w sąsiedniej izbie.
Nocą wciąż zdarzało się, że krzyczały za Bendikiem i Leeną.
Ravi widział wtedy, jak Johannie drętwieją szczęki, a ręce stają się twardsze,
ruchy gwałtowniejsze. Dzieci wyczuwały to i nie umiała ich już uspokoić. Wiedział,
ż
e to dręczy ją o wiele bardziej, niż miała odwagę się przyznać. Jeśli sytuacja wkrótce
się nie odmieni, bal się, że dłużej tego nie zniesie.
O dziwo, to Benjamin był bardziej niezadowolony, dziewczynka nie płakała
tak często, lecz i ona potrafiła zasznurować buzię i słać im najostrzejsze spojrzenia,
jakie Ravi kiedykolwiek widział u dziecka. Oczy malutkiej wprost ziały wtedy
nienawiścią, Ravi widział, że Johannę i nawet Benjamina niekiedy to przeraża.
Lecz chociaż była uparta i krnąbrna, to potrafiła być też jak prawdziwe
słoneczko. Wdrapywała się Johannie na kolana, przeszukiwała jej kieszenie, chcąc
znaleźć jakiś smakołyk, i nagradzała ją pocałunkiem albo wyraźnym „mama Hanna
dobla”.
Benjamin wolał raczej siedzieć w kącie, zajęty wciąż od nowa nawlekaniem
swoich drewnianych koralików na rzemyk. Chyba nigdy nie znudzi mu się ta
zabawka, zrobiona z dziewięciu prostych przewierconych kulek. Ravi pomalował
korale na czerwono, niebiesko i żółto i Benjamin rozjaśniał się za każdym razem, gdy
udało mu się w jakiś nowy sposób połączyć te kolory w barwne kombinacje.
Na szczęście oboje byli zdrowi. Przeziębienie minęło i życie na Vildegard po
oględzinach zwłok, przesłuchaniach i pogrzebie zaczęło wracać do normalności.
Karina także ozdrowiała, chociaż ciągłe jeszcze płakała nocami, powtarzając, że jest
morderczynią.
Johanna usiłowała ją przekonać, że przecież niczemu nie zawiniła, po prostu
zemdlała pod nagrzanym piecem. A że parobkowi przyszło do głowy lać wodę na
płonący tłuszcz...
Ravi czuł, że lato będzie chłodne.
Owszem, trafiło się parę cieplejszych dni, lecz wieczorami zawsze nadciągały
wiatry od gór, przez co noce były dłuższe i zimniejsze.
Dość spadło deszczu, by pola pokryły się bujną zielenią, lecz ze względu na
brak słońca rośliny miały opóźniony wzrost.
No cóż, jeszcze tydzień do świętego Jana. Dzień świętego Botolfa przypadł
tego roku w niedzielę, nie było więc dodatkowego dnia wolnego od pracy.
A na Vildegard dużo było ziemi leżącej odłogiem, którą należało uprawić.
- Ravi, tak bardzo bym chciała, żeby budowa szła prędzej! Okropnie nam tu
ciasno, o wiele ciaśniej niż pamiętałam. I kuchnia jest zupełnie zniszczona, cuchnie
tam śmiercią i męczeństwem, chociaż wyszorowaliśmy ją ługiem i wywarem z
jałowca.
Odwrócił się i odgarnął z twarzy kosmyk włosów.
- Czy mogę coś dla ciebie zrobić, Johanno? Ciężko siadła na jego łóżku,
schowała twarz w dłoniach.
- Nie wiem... nic nie wiem. Najgorsze, wydaje mi się, jest to, że nie mam nic
porządnego do roboty.
- Nie masz? Ale przecież pranie, sprzątanie i karmienie wszystkich ludzi,
którzy pracują w polu?
Johanna wzruszyła ramionami.
- Tym zajmują się dziewczyny.
- Możesz przecież iść zrobić coś przy warzywach i w ogrodzie. Nie
odpowiedziała. Przeszedł te kilka krótkich kroków, jakie go od niej dzieliły, i ciężko
położył jej głowę na ramieniu.
- Moja najdroższa... Johanna plątała w palcach wstążkę serdaka.
- Na pewno wszystko się odmieni, kiedy ludzie się namyślą. Pastor obiecał, że
będzie powtarzał ogłoszenie w każdą niedzielę aż do zimowej nocy
∗
. W końcu zaczną
przychodzić...
Nie powiedział tego, lecz być może wypadek z poparzeniem odstraszył ludzi.
Mogło to być odczytywane jako zły znak. Może władza chłopa ze Storlendet była
mimo wszystko większa, niż im się wydawało? Nie na wiele się zdały odwiedziny
Johanny u pastorowej, ani to, że słabująca dotychczas Anna stanęła na nogi i o
własnych siłach poszła do kościoła po raz pierwszy po porodzie zaledwie w kilka dni
po wypiciu specjalnego piwa Johanny dla położnic i nalewki wzmacniającej krew.
Przez chwilę ją obejmował.
Potem rzekła:
- Wiem, że wszystko będzie dobrze, ludzie mnie znają, wiedzą, że mogę im
pomóc, i wielu z nich uważa, że to, co robi Magnus Storlendet, nie ma żadnego sensu.
Nikt nie może wiedzieć, że my... że ja...
Kara, której udało im się uniknąć, była być może sprawiedliwa, a może nie.
Johanna jak gdyby odnalazła spokój w przeświadczeniu, że tę kwestię rozsądzi Bóg.
Ravi jednak wiedział, jak straszliwie ciąży jej wspomnienie tamtej nocy, gdy zginął
Erlend.
- Weźmy dzieci i wybierzmy się na przejażdżkę, zaprośmy też Emmi, ona
tylko siedzi w zamknięciu i czyta.
- Teraz?
- Tak, teraz. Wiatr dziś wieje ciepły, mam ochotę wybrać się do Dosen.
Zobaczyć, czy nie przyszła przesyłka z wczesną kapustą. Chcę też zamówić trochę
dobrego chmielu Ingemara Bonde na świętojańskie piwo.
Ravi wzruszył ramionami, on wolałby raczej spakować się i wyruszyć do
górskiej zagrody za krowami, które popędzono parę dni wcześniej.
Ale Johanna już ściągała brudny fartuch, w którym sprzątała, i rozwiązywała
wstążkę przytrzymującą owinięty na głowie warkocz. Potem zaczęła grzebać w
kufrze, aż znalazła lekką żółtą sukienkę z krótkim żakietem.
- Możemy przynajmniej ubierać się jak wielcy gospodarze, nawet jeśli tak
niewiele posiadamy.
Ravi nie bardzo rozumiał, o co jej chodzi. Jemu bogactwa Vildegard zawsze
będą się wydawały wielkie i bezpieczne. Były tu zwierzęta w zagrodach, konie w
stajni, dosyć ziemi, by zdołała ich wszystkich wykarmić, a w dodatku sporo srebra,
pościeli, lamp i pięknych naczyń. No i jeszcze ta niezrozumiała klawiatura, stojąca
pod pokrowcem w salonie, olbrzymie srebrne świeczniki, kryształowe kieliszki,
piękna odzież, zegar, mnóstwo starych cynowych naczyń, nieskończoność sprzętów i
dóbr.
Ubrał się w czerwoną kurtkę, którą za młodu nosił Bendik. Johanna popatrzyła
na niego ze smutnym uśmiechem.
- To takie dziwne... Ojciec starzeje się na moich oczach. Najwidoczniej sama
staję się dorosła, Ravi.
Uśmiechnął się do niej.
- Obyś tylko zanadto nie wydoroślała!
- O, nie, o to już ty się zatroszczysz. Ty z tymi swoimi fantazjami i zabawami.
Objął ją nagle.
- Powinniśmy więcej się bawić.
Johanna przytuliła się do niego, pozwoliła się obejmować. Prawdą było to, co
powiedział. Jakaś nowa powaga wypaliła w nich piętno. Może to za sprawą dzieci?
Byli teraz rodzicami, głowami rodziny. Dwoma dobrymi końmi, które wspólnymi
siłami ciągną ten wózek.
Nie!
Wciąż czuła w sobie ostre drżenie, wiedziała, że jeśli nie nakaże sobie tego
całą siłą woli, to zaraz rzuci się na niego jak chora z miłości dziewczyna.
Tym razem należało to zrobić porządnie. Po wszystkim, co się stało, zasłużyli
na prawdziwą poślubną noc. Czystą i bezgrzeszną.
I chociaż Ravi nie podchodził z taką powagą do grzechu, to Johanna
rozumiała, że on również pragnie, by tak właśnie się stało.
Pozwalała w sobie narastać owemu słodkiemu wyczekiwaniu.
A kiedy Ravi wkładał stopę w miękki but, patrzyła, jak napina się materiał
spodni, zerkała na jego płaski brzuch, gdy wciskał koszulę za pasek.
Wstrzymała oddech. Czuła, że powraca w nią życie. Przejażdżka dobrze im
zrobi. Tu wciąż miała wrażenie, jakby swąd tamtej śmierci dusił w piersi, gdy zbyt
długo oddychała powietrzem we wnętrzu domu. Zawołała dzieci, bawiły się w kuchni
u dziewczyny służącej.
Prędko naciągnęła im zrobione na drutach rozpinane swetry i czapki. Gdy
jednak wyszli na dwór, słońce świeciło i mocno grzało, Ingalill więc zaraz zrzuciła
skarpety. W powozie zadowolona poruszała paluszkami owiewanymi letnią bryzą i
oparta o Raviego coś sobie podśpiewywała. Jeden kciuk wsunęła do buzi.
Benjamin siedział prosty jak strzała i patrzył przed siebie, koński zad tańczył,
uprząż rytmicznie pobrzękiwała. Ravi sam powoził, stanowczo zbyt łagodną ręką.
Johannę wprost świerzbiały ręce, żeby pokazać mu, iż lejce trzeba naprężyć. Chciała
też powiedzieć, że głos musi być zdecydowany i dość wysoki, gdy woła się do
zwierzęcia.
Biedny Kasztanek na pewno nie wiedział, co ma robić. Sam jednak umiał
odnaleźć drogę do wsi, trafiłby tam chyba nawet przez sen.
Wzdłuż drogi rosła biała koniczyna, słodkim zapachem napełniając powietrze.
Johanna podniosła oczy na wiecznie spieszące się jaskółki, które przecinały niebo z
dziobkami pełnymi larw i owadów.
Zielonobłękitny fiord aż lśnił. Dwa ślady na powierzchni wody kazały oczom
patrzeć dalej, tam gdzie płynęły łodzie.
Wysoko w górze leżało Bergaheim, słońce stało tuż nad nim.
Johanna dziwiła się, że ta stara historia wciąż w niej żyje. Jeszcze jako małej
dziewczynce obiecano jej wyprawę do miejsca, gdzie mieszkała kiedyś Elsebet z
Andreasem.
Tam, gdzie przyszła na świat Liv i gdzie później tak strasznie skrzywdził ją
łajdak, który nie pojmował różnicy między kobietą a dzieckiem.
No cóż, być może nie ma powodu, by zbyt długo wpatrywać się w tamto stare
miejsce. Zagroda wciąż pozostawała własnością rodziny, Johanna jednak nie sądziła,
by Amelia kiedykolwiek się tam wybrała. Mar ja również nie, przynajmniej z tego, co
wiedziała. Lepiej być może puścić w niepamięć całą tę tragiczną historię.
Ale wszystko tam na górze wydawało się takie bujne, takie swobodne i lekkie,
stamtąd widać na pewno cały fiord, szczyt Molden, którego lustrzane odbicie kąpie
się w wodach z topniejącego lodowca, i całą wioskę wokół kościoła, zarówno Dale,
jak i Nes.
Ingalill zaśmiała się perliście, gdy Ravi gwizdnął, naśladując piosenkę ptaszka.
Nawet Benjamin uśmiechnął się kącikiem ust, gdy koń jakby w odpowiedzi na te
niezwykłe dźwięki rzucił łbem i zarżał.
Johanna czuła, jak niespokojne serce z wolna zalewa jej radość.
Byli razem, czuli się dobrze, dzieciom podobała się wycieczka. Raviego od
czasu, gdy znów się spotkali, ani razu nie dopadła tamta dawna melancholia. Może to
malowanie miało na niego taki wpływ? Może tam znajdował ujście dla wszystkiego,
co tak walczyło w jego wnętrzu? A może to po prostu dlatego, że bez słów ustalili, iż
ona nie oczekuje po nim żadnych gospodarskich dokonań. Że może czuć się
zwolniony z roli pana na Vildegard, i bez tego jest mężczyzną. Doskonale wiedzieli o
tym oboje.
A kiedy w szpitaliku znów zacznie szumieć życie i praca...
Wówczas Johanna powie, że odnalazła swe właściwe miejsce.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
- Ta przeklęta dziwka, popatrz tylko na nią! Ladacznica! Jedzie ze swoim
bękartem i tym czarnym diabłem.
Niech mnie licho porwie, można się zastanawiać, czy nie zaczarowała całej
wioski! Podobno poszła w odwiedziny nawet do pastorowej!
Magnus ze Storlendet siedział w karczmie i patrzył, jak powóz Johanny toczy
się wolno drogą. Mocniej chwycił kubek z piwem i opróżnił go, nie odrywając od ust.
Wydatny brzuch jeszcze się powiększył w ciągu zimy i tkwił pod kamizelką jak
surowa kiełbasa.
Zona siedziała przy nim jakaś szara i powoli popijała kwaśne mleko.
W kącie handlarz żarłocznie pochłaniał tłustą słoninę i grube placki, w
tłuszczu ślizgały się też gotowane jajka. Sprzedał właśnie nowe brony i parę dobrych
pługów na Flahammar i postanowił uczcić to solidnym kieliszkiem gorzałki.
- Przeklętą dziwka z tej kobiety! Wstrętna czarownica! Wściekła suka...
- Dość tego, Magnusie, jesteśmy między ludźmi! Takim gadaniem przynosisz
raczej wstyd sobie, a nie jej.
Zona w odpowiedzi doczekała się szturchańca w bok, Magnus jeszcze raz
przeklął, ale wreszcie zamknął gębę. Karczmarz osobiście stał przy szafie i odmierzał
gorzałkę w mały cynowy kieliszek. Podszedł potem do nich.
- Masz, stary! Napij się kielicha i trochę ochłoń. Dostałeś już wystarczające
zadośćuczynienie, ciesz się z tego! Dziś wieczorem ma tu być zabawa, zjawią się inni
handlarze. Powiadają, że w głąb fiordu zmierzają też muzykanci, może da się
zobaczyć boginki wodne, kiedy usłyszą wieczorem dźwięki fletu.
Magnusa niewiele to pocieszyło, ale chwycił za kielich, wypił i podziękował.
Zona podniosła się i wyszła bez słowa.
- Tylko nie kupuj wszystkiego, co zobaczysz! - zawołał Magnus i wściekle
pogroził jej pięścią.
Kobieta nie zwracała na niego uwagi.
- Niech mnie piekło pochłonie, stara znów się złości - mruknął. Karczmarz
wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Kobiety trudno pojąć, co?
- Baby to boża kara dla człowieka tu, na ziemi - warknął Magnus. - Ale
najgorsza ze wszystkich jest ta tam, co siedzi z tyłkiem owiniętym jedwabiem i
pozwala włóczęgom korzystać z tego, co należało do nas...
Karczmarz pojął, że nie jest to dzień wesołej rozmowy, i wyszedł z izby.
Garniec z wódką zabrał ze sobą.
Na dole przy przystani Magnus ze Storlendet stłukł dzbanek octu i, straciwszy
równowagę, wywrócił cały stos zwojów materiału ułożonych na beczkach z mąką.
Sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej garść monet.
- Po zapłatę sam się musisz schylić, kramarzu, a materiał poślij natychmiast na
Storlendet!
Handlarze patrzyli na niego z kwaśnymi minami, lecz on, zataczając się,
podszedł do tych, którzy pilnowali koni, i mimo wszystko zwinnie skoczył na siodło.
Krótki odcinek do Storlendet i tak wystarczył, by koń zaczął toczyć pianę z
pyska, skręcając na wysypany żwirem plac pod wiązem.
Dzieci Edvarda rozbiegły się jak przerażone szczury.
Zaraz potem ujrzały swego dziadka, jak znów wbija pięty w brzuch konia i
pogania zwierzę batem, kierując się w stronę plebanii.
Borchsenius siedział w najmniejszym pokoju, w którym miał archiwum i szafę
z książkami. Przychodził tu z pisaniem lub by pomodlić się w samotności. Przed nim
na biurku leżało kilka dokumentów, wypełnianych właśnie nazwiskami i datami.
Wszystko należało napisać w dwóch egzemplarzach, a pismo kaligraficzne nie było
ulubionym zajęciem pastora.
Usłyszał stukot kopyt na podwórzu, lecz nie zwrócił na to uwagi. Na plebanii
panował ostatnio ożywiony ruch, stale przybywali posłańcy, przynosząc
najprzeróżniejsze wieści. Proszono go, by poświęcił prywatny dom modlitw w
Solvorn, naprzykrzano się o wpłatę do kasy ubogich we wszystkich parafiach, w
Gaupne postanowiono zbierać pieniądze na ulepszenie nowego kościoła. No i byli
jeszcze ci wszyscy, którzy przychodzili do pastora ze swymi mało ważnymi
rodzinnymi sprawami, prosząc o radę i wydanie osądu.
Borchsenius czuł się zmęczony.
I taki samotny.
Anna wciąż była bardzo słaba, ledwie śmiał dotknąć jej białych rączek.
Wyglądała jak Święta Dziewica, gdy tak leżała otoczona jakimś niesamowitym
ś
wiatłem z najmniejszym dzieckiem przy piersi.
Starszymi dziećmi zajmowały się służące.
A cóż to takiego? Ktoś stuka do wejściowych drzwi! Nie było to wcale
delikatne ostrożne pukanie, raczej twarde ostrzeżenie dla wszystkiego, co się rusza, by
usunęło się z drogi, zanim cały ganek rozpadnie się na kawałki.
- Kto tam? - usłyszał wystraszony krzyk służącej. Podniósł się zirytowany.
Takie hałasy nie przystoją Na plebanii.
Zanim jednak doszedł do drzwi, usłyszał wściekły głos Magnusa Storlendet.
Zanim dało się go powstrzymać, krępy mężczyzna, chwiejąc się, stanął w
progu.
- Utniemy sobie teraz pogawędkę, pastorku! Duchowny w czerni wyprostował
ramiona.
- Nie ma zbyt wielu takich rzeczy, które byłyby między nami
niedopowiedziane, panie Magnusie!
Ale starszy mężczyzna zaśmiał się tylko ochryple i nieproszony zasiadł w
obszernym skórzanym fotelu. W garści trzymał butelkę, najwidoczniej jechał z nią
całą drogę. Kąciki ust miał wilgotne, cuchnęło od niego ostro wódką i potem.
Pastor zadrżał w cienkiej sutannie i zajął miejsce jak najdalej od gościa, za
szerokim biurkiem.
- O, nie, nie, nie uciekniesz od Magnusa Storlendet! Złamałeś umowę,
pastorku! A tego nie wolno robić. Nie ze mną!
- Umowę? Przecież my nigdy...
- O, tak, tak, ustaliliśmy, że zapomnimy o kilku listach zastawnych, nie
pamiętasz?
Teraz pastor z zapałem kiwał głową.
- A ty w zamian za to miałeś zatroszczyć się, żeby te dziwki z Vildegard
znalazły sobie bardziej odpowiednie zajęcie. Niechby na przykład rozkładały nogi w
ogrodzie na tyłach Dosen!
- Musiałeś chyba słyszeć, że pani Johanna wróciła z królewskim listem i...
- Cóż to jest królewski list? Niech go piekło pochłonie, pastorze! I nie
obchodzi mnie nic, co słyszałeś. Johanna ma się stąd wynosić, słyszysz? Ma się
wynieść z tej wsi, razem z tym diabłem, którego za sobą ciągnie, i ze swoją przeklętą
babką!
Pastor zaczął chaotycznie przekładać papiery, a oczy gniewnie biegały mu od
wieśniaka do blatu biurka.
- Magnusie Storlendet, nie mnie osądzać wartość dokumentów wystawionych
przez króla, ani tobie tym bardziej! Johanna została przeegzaminowana w
Kopenhadze, jest w pełni uznaną akuszerką i zielarką. W papierach ma napisane, że
podlega aptekarzowi z Bergen, lecz że może również sama...
- Zamknij się, pastorze! Masz ją powstrzymać, słyszysz? W taki czy inny
sposób masz cofnąć jej to pozwolenie! Możesz też zaświadczyć, że zajmowała się
spędzaniem płodów, dopilnować, by zrobiła się z tego głośna sprawa, tak byśmy
wreszcie mogli się jej pozbyć.
Wyciągnął z kieszeni gruby rulon, służący jako sakiewka.
- Masz! Ciężkie monety zadźwięczały o podłogę, niektóre błyszczały złotem.
- Kup tylu świadków, ilu potrzebujesz. Mam tego jeszcze więcej. Wieśniak
zaśmiał się z głębi piersi i pociągnął łyk prosto z butelki. Pastor siedział za stołem
nieruchomo, ale oczy miał zmrużone.
- I jak? Co będzie? Weźmiesz pieniądze i załatwisz tę sprawę? Czy raczej
przyjdziesz jutro rano na Storlendet zwrócić talary, któreś mi winien? I nie zapominaj
o listach zastawnych, które wykupiłem. Cha, cha, czy to nie cudowne? Zamiast mieć
tuzin wierzycieli, masz teraz tylko jednego. Mnie!
Pastor przełknął ślinę, wiedział o tym aż za dobrze. Nie mógł się jednak
pozbyć bardzo nieprzyjemnego uczucia od czasu, gdy pozwolił się nakłonić do
zażądania od ludzi z Vildegard odpowiednich uprawnień. Szczerze się cieszył, gdy ta
bystra młoda niewiasta naprawdę zdołała przywieźć taki papier, w dodatku w zaiste
rekordowym czasie.
Podniósł się wolno. Magnus ze Storlendet to prawdziwa szumowina, jego
dusza musi być przegniła na wskroś.
- Sądzę, że powinieneś się z tym przespać, Magnusie Storlendet. Poproś Boga,
aby pokierował twoją duszą, poproś, aby płomień nienawiści wypalił się, zanim
ś
ciągniesz na siebie ciężar grzechów, jakiego nigdy nie zdołasz się pozbyć...
- Ach, skończ z tą duszpasterską gadaniną! Takim papianiem możesz nabrać
biednego Thoriniussena, lecz nie mnie. Na tym świecie liczą się przede wszystkim
szylingi. Szylingi, krew i honor.
Magnus przesunął się teraz na sam skraj krzesła i szczerzył zęby we wstrętnym
uśmiechu. Niemal całkiem opróżniona już flaszka kołysała się między jego palcami
jak wahadełko.
Pastor poczuł, że tego dla niego już za wiele. Chwycił się za głowę i szepnął
ochryple:
- Wynoś się stąd, brudny wieśniaku! Dostaniesz swoje pieniądze, judaszu! Ale
Magnus Storlendet tylko się śmiał.
- Cha, cha, sądzisz, że bodaj jeden człowiek w tej wsi coś ci pożyczy? Sądzisz,
ż
e pół parafii nie wiedziało, jeszcze zanim się tu zjawiłeś, o tym, że ciągniesz za sobą
dług wielki niczym Morze Czerwone? I nie wydaje ci się, że będzie się on za tobą
wlókł, dopóki żyjesz?
Magnus wstał i na szeroko rozstawionych nogach stanął przed pastorem.
- Zastanów się, wielebny, masz teraz szansę. Jedna drobna przysługa dla mnie
i będziesz wolny. Będziesz miał swobodę i jeśli zechcesz, wyjedziesz stąd. Będziesz
mógł zacząć wszystko od nowa, bez listów zastawnych wiszących ci z tyłka. Tej
twojej słabowitej żonce podobałoby się to, nieprawdaż?
Borchsenius milczał.
Magnus uśmiechnął się szeroko i pożegnał.
Emmi, tańcząc, wpadła do pokoju, jej drobne ciało było całe niczym tchnienie
radości.
- Mar ja wraca do domu! Ach, dobry Boże, wraca! Będzie uczta, wielka uczta!
Przywiezie ze sobą swego nowego męża!
Johanna złapała tę wiewióreczkę w kobiecej skórze i dobrodusznie potrząsnęła
za ramiona.
- Co mówisz? Kiedy się o tym dowiedziałaś? Ach, Emmi, jak wspaniale!
Emmi wyjęła zwój papieru.
- Spójrz tutaj, przywiózł to dzisiaj jakiś żołnierz. Mówi, że płynęli tym samym
statkiem do Bergen, ale Marja chciała zatrzymać się na kilka dni w mieście, żeby
kupić to i owo, wolała też czekać na wygodniejszy transport do domu. Ach, Johanno,
ona może tu być już za kilka dni!
Johanna wyjęła jej list z ręki i pobiegła szukać Raviego, ale on zatrzymał ją w
drzwiach na korytarz, stał tam i wszystko słyszał.
- Miło będzie znów ją zobaczyć. I tego Remmermanna. Jaki on jest? Johanna,
nie panując nad sobą, zarumieniła się, choć przecież zaloty profesora zawsze były
niewinne.
- On jest... okropnie wielki. I bardzo miły. Ma nastroszone włosy i największe
dłonie, jakie możesz sobie wyobrazić. Cały ten człowiek wygląda jak... jak
niedźwiedź, jak włochaty poczciwy miś.
Ravi uśmiechnął się lekko.
- Tak, niedźwiedź jest lepszy niż gronostaj - mruknął.
- Marja pisze, że zamierzają wyprawić ucztę. Jeśli zdążą, będzie noc
ś
więtojańska, jakiej nikt jeszcze w naszej wiosce nie widział!
Johanna gwałtownie urwała.
- Ale nie, to się chyba nie uda. Do świętego Jana zostało tylko pięć dni, a ich
jeszcze tu nie ma.
Ravi ujął obie kobiety pod ramię.
- Na pewno przybędą w czas przed świętym Janem. A co wy na to, gdybyśmy
rozesłali zaproszenia już teraz i wszystko sami przygotowali w domu Marji? Tak, tu
przecież nie możemy ucztować, nie po tym wypadku.
- No tak, prawda. Może nawet nie powinniśmy uczestniczyć w zabawie?
- Wesele to wesele - ostro sprzeciwiła się Emmi. - Nie można przecież
odwoływać wesela tylko dlatego, że jakiś parobek wyzionął ducha.
Johanna mocno przełknęła ślinę, czuła, jak pokusa szarpie ją za serce. To było
na granicy przyzwoitości, ale Emmi miała swoją rację. Żadnego wesela nie odwołano
by z takiego powodu. No i Mar ja wszak o niczym nie wiedziała.
- Ale pomyślcie, co będzie, jeżeli nie przyjadą? Zostaniemy ze wszystkimi
gośćmi i z mnóstwem jedzenia, tylko bez narzeczonych!
Johanna odwróciła głowę, na jej ustach już pojawiał się śmiech.
- I co ty na to, Ravi? Przyjadą czy nie przyjadą? On wzruszył ramionami.
- Powiedziałbym, że się zjawią. Marja zawsze tak lubiła wigilię świętego Jana.
Przyjedzie.
- Ja też jestem tego absolutnie pewna - oświadczyła Emmi. - A jeśli nie, to
uczta przeciągnie się na tyle dni, ile będzie trzeba. Dopóki nie przybędą.
Johanna odciągnęła Emmi lekko na bok.
- Jest pewien problem...
- Ach, tak?
- My... ja nie mam dość pieniędzy. Muszę je zaoszczędzić na budowę. A mój
ojciec... potrzebuje tego, co ma w Meisterplassen, nie mogę prosić go o więcej.
Emmi uniosła brwi.
- Pieniądze? Ależ, moja mała, to doprawdy żaden problem! Marja ma
pieniądze, a jeśli dobrze ją znam, to i ten Remmermann nie jest biedny jak mysz
kościelna. Wstyd by mu było, gdyby tylko takie względy przeszkodziły ci w
odpowiednim przyjęciu ich tutaj.
- Być może masz rację, Emmi. - Johanna rozjaśniła się. - A więc zróbmy tak.
Mamy pięć dni na pieczenie, warzenie, sprzątanie, prasowanie płócien, pożyczenie
krzeseł i stołów, rozesłanie zaproszeń do gości...
Emmi roześmiała się.
- Johanno, ja zajmę się większością, ty musisz pilnować dzieci i opiekować się
tą chorą kobietą.
- Wszystko będzie dobrze, lubię mieć pełne ręce roboty. Trzeba też wybrać się
w góry, przynieść świeże mięso, śmietanę, masło i mleko.
- Ja pójdę - zaofiarował się natychmiast Ravi.
- Należy też kupić więcej świec, bo wydaje mi się, że nie zostało nawet dwa
tuziny. No i wódka. Karczmarz słono każe sobie płacić, wydaje mi się, że
powinniśmy się raczej wybrać do Kaupanger, podobno we dworze sprzedają tam za
rozsądną cenę francuski koniak w beczkach.
Emmi klasnęła w ręce i drepcząc w swoich trzewiczkach na wysokich
obcasach, cieszyła się:
- Nareszcie coś się tu dzieje! I to w samą świętojańską noc! Pochyliła się w
przód i szepnęła Johannie do ucha:
- Wydaje mi się, że możemy spodziewać się więcej gości. Sądzę, że Marja i jej
małżonek nie przybędą tu sami.
- Tym bardziej jest powód, by już rozpocząć przygotowania. Nie możemy
wyglądać jak ludzie, którzy zajmują się tylko ziemią, gdy przyjadą w odwiedziny
goście z miasta. Emmi, musisz mi pokazać, jak mam czyścić koronki w tej mojej
pięknej sukni. No i koniecznie pożyczyć żelazko do kręcenia włosów!
- Dobrze, dobrze, zobaczysz, moja kochana, zrobimy z ciebie prawdziwą
piękność - mrugnęła do niej Emmi. - Można by przypuszczać, że ty sama będziesz
panną młodą!
Johanna uśmiechnęła się chytrze.
Ravi już z dala wyczul tego człowieka, jeszcze zanim okrągła postać na koniu
pojawiła się na tle światła. Widział, że coś porusza się na łagodnym zboczu pod
zaokrąglonym szczytem, tą samą drogą, którą i on przyszedł. Ravi nie jechał
wierzchem, prowadził konia. Ciężkie juki pełne były świeżego mięsa z jedynego
cielaka, na jakiego chowanie mogli sobie pozwolić. Było tam też masło, śmietana i
ser. A w oddzielnym worku wiózł placki i gotowe kiełbasy z podrobów.
Gospodarz ze Storlendet wędrował prawie niewidocznym szlakiem, który co
roku prowadził ludzi z okolicznych wiosek do krainy letnich zagród.
Wśród pagórków i zarośli wiła się też nieduża rzeczka, już niedługo drożyna
zejdzie do strumienia nad przepiękny wodopój.
Właśnie tutaj stał Ravi z drgającymi nozdrzami i usiłował stwierdzić, czy to
strach, triumf czy też po prostu gorąco sprawiło, że z wielkiego chłopa lał się pot.
- Wszelki duch Pana Boga chwali, czarny łotrze! Jesteś dziś jucznym
zwierzęciem? Ciężko ci nieść.
Ravi pozwolił mu się wyminąć, lecz czuł, jak w całym ciele go zapiekło, gdy
wieśniak mocno i brutalnie ściągnął cugle, aż zwierzę poślizgnęło się i boleśnie
wykręciło głowę w bok.
Jego własna klacz też się wystraszyła, lecz wróciła do picia, gdy Ravi
delikatnie pogładził ją po szyi.
- Ale gorąco! Magnus przeciągnął rękawem po czole i zmrużył oczy. Ravi
burknął coś w odpowiedzi.
- Niewiele da się z ciebie dzisiaj wyciągnąć. Widać osłabłeś. Tak to już bywa z
mężczyznami, którym przychodzi żyć z Johanna z Vildegard.
Ostre spojrzenie padło na Raviego, Magnus zsunął się z konia. Ugiął kolana,
odsłaniając przy tym nasadę pośladków, i brudną ręką zaczerpnął świeżej górskiej
wody.
- O! Przydałby się jeszcze kieliszek. Masz ochotę? Ravi udawał, że go nie
słyszy. Odwrócił się, wygładził gruby pled, leżący na grzbiecie konia, by ochronić go
przed otarciami.
- Ach, nie bądź takim dziwakiem, chcę z tobą pogadać, Reinssonn. Wygląda
na to, że zamierzasz zostać w wiosce.
Ravi odwrócił się powoli w jego stronę. Gospodarz ze Storlendet zwilżył
wargi, potarł udo.
- Jesteśmy tu teraz tylko my dwaj. Całe mile gór... Parę rzeczy możemy sobie
wyjaśnić.
Usiadł, kiwnął zachęcająco głową. A ponieważ Ravi zwlekał, uśmiechnął się
do niego.
- Ty też chcesz pokoju, czyż nie? Ravi podszedł do niego wolno, wciąż
czujny. Mężczyzna wiedział o przekleństwie, lecz może w nie nie wierzył, w każdym
razie nie wyglądał na wystraszonego, był raczej pewien własnej przewagi.
- Ja chcę to wiedzieć, Ravi. Chcę wiedzieć, co się stało z Erlendem.
- To ustalił już sąd. Ani ja, ani Johanna go nie zabiliśmy. To chyba mnie w
końcu przypisano morderstwo...
- Myśleliśmy, że nie żyjesz.
- Tak. Ale wydano na mnie wyrok. A nie można dwukrotnie skazać za ten sam
czyn. Dostałeś ogromne odszkodowanie, powinieneś być zadowolony.
- O, ależ jestem! To wojsko przynosi mi blisko dziesięć talarów dochodu
rocznie!
Ravi nie posiadał się ze złości. Wiedział, jak strasznie urażeni poczuli się
Bendik i Johanna, gdy okazało się, że Karlsgard służy teraz jako kwatera i miejsce
ć
wiczeń dla żołnierzy. W wiosce powiadano, że przepięknych rzeźbień używano jako
tarcz do strzelania. A psy oficerów wylegiwały się w dawnej sypialni państwa.
Magnus ze Storlendet łyknął sobie jeszcze raz i szturchnął Raviego.
- Chcę teraz spokoju. Zona nie miewa się dobrze. No i został mi tylko jeden
syn, ta marna szczotka.
Ravi zmrużył oczy. Ten człowiek doprawdy strasznie cuchnął, wprost trudno
było przy nim siedzieć.
- Jesteś rozsądnym mężczyzną, prawda? Masz teraz rodzinę, i to nawet dwoje
malutkich dzieci. Czy nie lepiej by było, gdybyśmy obaj poszli do pastora i wyjaśnili
sobie u niego wszystkie te twoje czarnoksięskie sztuki?
Ravi przyglądał się temu człowiekowi, niczego nie rozumiejąc. Magnus
najwidoczniej nie czuł się zupełnie dobrze, mówił teraz jeszcze ciszej, znów musiał
otrzeć czoło.
- No tak, ja tam nie wierzę w takie głupstwa, ale żona... Ona uważa, żeś ty nas
naprawdę zauroczył. To dlatego synowie umierają. Dlatego krowy zdychają na
pastwisku, a ziarno w spichrzu gnije. Tak, nawet i to, że najmłodszy dzieciak Edvarda
przyszedł na świat taki pokręcony. Baba pytała już pastora o radę, a on mówi, że taki
urok można usunąć tylko wtedy, jeśli czarownica dobrowolnie rozsupła węzeł lub
jeśli zostanie do tego zmuszona w domu bożym.
- Ja nie chodzę do kościoła - odparł Ravi z uporem. Wieśniak ze Storlendet
pokiwał na to głową.
- To zrozumiałe. Ja też będę rzadziej tam zaglądał. Ale możemy to przecież
jakoś załatwić w dowolnym miejscu, poprosimy tylko, żeby pastor przyszedł. Temu
głupkowi wydaje się, że może... Cóż, dość już o tym. Lecz jeśli zechcesz to zrobić dla
mojej kobity, hojnie cię wynagrodzę... Możecie dostać z powrotem całe Karlsgard?
Co ty na to?
Ravi wstał, powiedział zimno:
- Siedź tu sobie, nie ma pośpiechu. Potem złapał cugle, które uwiązał do
drzewa, i spokojnie poprowadził objuczonego konia ścieżką wzdłuż strumienia.
Ś
cigały go siarczyste przekleństwa, lecz on tylko się uśmiechał. Zanim dotarł do
owczego głazu, przekleństwa przeszły w jęk.
- To niesłychane! Naprawdę chciał cię namówić, żebyś poszedł do pastora i
przyznał się do rzucenia uroku? Nie mógł chyba uznać cię za takiego głupca?
- Nie wiem - odparł Ravi. - Może na takiego wyglądam. Johanna siedziała
przez chwilę zamyślona. Wolniutko kołysała Ingalill, dziewczynka właśnie zasypiała.
Wieczorami wciąż toczyła się ta sama walka, dzieci nie przestawały płakać i wzywać
Bendika i Leenę. Ale teraz udawało się prędzej je uspokoić.
- Ale to niedobrze... Ravi, czy ty wiesz, co zrobiłeś? Czy to naprawdę urok?
Wzruszył ramionami.
- Przecież sama ich nienawidzisz, życzysz im nieszczęścia. Johanna musiała
przyznać, choć nie bez wstydu, że rzeczywiście tak jest.
- Ze mną jest nie inaczej, tyle że... nie, nie wiem. Sądziłem być może, no cóż,
to już minęło, tak dawno temu... I wiesz, że nigdy nie uczyniłbym tego jeszcze raz...
Johanna westchnęła ciężko i poszła położyć dziewczynkę do łóżka. Benjamin
niespokojnie rzucał się we śnie. Z kuchni dobiegały rozmowy służących, jeszcze nie
uporały się z robotą. W domu ognia płyty do pieczenia i piec rozgrzane już były do
czerwoności, lecz tu trzeba było nasolić mięso i schować ser. Dni do świętego Jana
miną im szybko.
Ravi posiadał moc rzucania przekleństwa, Johannę to przerażało. Odkąd
jednak tak niesprawiedliwie podejrzewała go, że obrócił swój gniew przeciwko
Helenie, nie mogła mu już nic powiedzieć. Sam poczuł, jak strasznie się to na nim
zemściło, jak zło, nad którym być może posiadał pewną władzę, bez trudu potrafiło
odnaleźć własne ścieżki.
Musiała mu ufać, przecież się odmienił. Był spokojniejszy, przestał pić,
wydawał się zadowolony z życia na Vildegard. No i miał też to swoje zajęcie, to
malowanie.
Podeszła do Raviego i pochyliła się nad nim. Z czułością położyła mu rękę na
piersi, delikatnie pocałowała w zagłębienie szyi.
- Tak bardzo cię kocham - mruknęła cicho. Westchnął w odpowiedzi.
- Już niedługo będziemy małżeństwem - szepnęła z radością w głosie. Ravi
odwrócił do niej głowę, uśmiechnął się. Oczy mu teraz błyszczały.
- Ostrożnie, bo inaczej może się zdarzyć... Odpowiedziała mu nieswoim
głosem:
- To prawda, może. A potem on ją pocałował, ona zaś nie była przygotowana,
ż
e uczucia mogą ją zalać tak gwałtowną falą. Pozwoliła mu się pociągnąć na kolana,
nie zważała na popłakiwanie dochodzące z dziecinnego łóżka, czuła tylko, jak bardzo
jej ciało jest go spragnione. Jemu dech zaparło w piersiach, oderwał usta od jej warg.
- Ty... My...
- Już niedługo. Może szybciej niż się nam wydaje. Delikatnie pogładził ją po
policzku.
- Czekanie dobrze nam zrobi. Oboje potrzebujemy tego czasu. Tym razem...
Kiwnął głową. Zawarli przecież umowę.
A ból samotnych nocy, konieczność dławienia wciąż wybuchającego z nową
siłą płomienia tęsknoty, nie była być może na tyle bolesna, by nie potrafiła tego
zrównoważyć słodycz wyczekiwania.
Johanna odsunęła się od Raviego, przejęta, zarumieniona jak dziewica.
- Musimy... Dziewczęta potrzebują pomocy. Drwiąco pokiwał do niej głową.
Sama nie pamiętała kiedy, lecz najwidoczniej rozpięła mu koszulę i gładząc twardą
pierś, zostawiła na niej gorące płomienne znaki. Ravi uśmiechał się, nie chciał się
zapinać.
Johanna wiedziała, że gdyby wiązało ich cokolwiek innego aniżeli ich własna
obietnica, bez wahania przekroczyłaby tę granicę. Teraz już tak.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Bendik obserwował ją, jak idzie z koszykiem pełnym małych kruchych
sadzonek. Delikatnie robiła odpowiednio głębokie dziury w czarnej glebie i sadziła
roślinki. Najpierw sypała luźną ziemię na cieniutkie jak nitki korzonki, potem
dosypywała więcej i ugniatała, a po tym wszystkim porządnie podlewała wodą z
wiadra, które też z sobą taszczyła.
W ostatnim czasie niewiele się odzywała. Niekiedy tylko posyłała mu
spojrzenia, które nie pozwalały mu zapomnieć, co obiecał.
Nie śmiał zbyt często na nią patrzeć. Z tej obietnicy wycofać się nie mógł.
Gorąco pragnął jednak, by go to ominęło. Helena miała rację, nie mógł, bez względu
na to, jak bardzo się starał, znaleźć powodów, by bronić Johanny.
Prosiła Helenę, by zrezygnowała z dziecka, jeszcze zanim przyszło na świat.
Uzgodniły to, Helena nie była w stanie zająć się dzieckiem.
Johanna zrobiła dobry uczynek.
Ale potem wszystko się odmieniło. Każdy to przyzna, myślał Bendik.
Każdy, ale nie Johanna.
Opierał się o widły, używane, gdy świeżo wykarczowane pole przesiewano z
drobnych kamieni.
Helena wolno pracowała na niewielkim poletku, na którym miała wyrosnąć
podłużna cebula.
Widział, że samodziałowa sukienka pociemniała jej z tyłu. Słońce świeciło
prosto w plecy i Bendik potrafił sobie wyobrazić, jak bardzo musi ją palić.
Przypomniał sobie minione lato, kiedy to Helena zaszokowała wszystkich, chodząc w
samej bieliźnie, a potem kładąc się plackiem za oborą z wystawionymi na pokaz
łydkami i udami.
Pamiętał też jej bezczelne zaproszenia i to, jak bardzo błyszczały jej czerwone
wargi, gdy wyrzucała z siebie najstraszniejsze przekleństwa.
Tutaj nie zauważył, by posłała któremuś z mężczyzn bodaj jedno spojrzenie,
którego mogłaby się później wstydzić.
Z niemowlęciem w ramionach przypominała wręcz Najświętszą Dziewicę.
Bendik westchnął, oderwał od niej oczy.
Dzieci już tu nie było. Można by przypuszczać, że nie zauważy się różnicy
wśród tak wielkiej gromadki jak ta, którą mieli Ivar i Ranveig. Bendik zorientował się
jednak, że również oni oboje często wspominają Benjamina i Ingalill, z tęsknotą
głaszcząc zapomniane ubranka. Mały ptaszek, zabawka Benjamina, wciąż wisiał na
ż
erdzi z zeszłorocznym snopkiem zboża dla ptaków.
Helena tęskniła za nimi jeszcze bardziej niż on sam. Zdawał sobie sprawę, że
jej cierpliwość może w pewnej chwili się wyczerpać, jeśli on nie wymyśli sposobu
rozwiązania tej sprawy.
Dumał, nie śpiąc przez wiele nocy, lecz niczego nie wymyślił.
Johanna nigdy nie zgodzi się na oddanie Ingalill, uważała przecież
dziewczynkę za własną córkę. A może najważniejsze dla niej było zatrzymanie przy
sobie wszystkiego, co tylko łączyło się z Ravim?
Bez względu na to, jak jest naprawdę, uznałaby za zdradę, gdyby ojciec wziął
stronę Heleny.
Możliwe jednak, że Helena, mając Bendika po swojej stronie, wygrałaby tę
sprawę na tingu. Będzie musiał powiedzieć Johannie, że zamierza posunąć się aż tak
daleko, jeśli ona się nie zgodzi.
Na Boga, już widział te iskry, które posypią się z dwukolorowych oczu!
Dobrze znał swoją upartą córkę, tyle już razy dziękował Bogu za siłę, jaka w niej
tkwi. Johanna potrafiła tak wiele znieść, nie załamując się przy tym, na szczęście
ż
ycie ją tego nauczyło.
W zamian za to wykształciła w sobie iście kamienną wolę i upór, jakiego
nawet śladów nie dostrzegał u jej matki. Zapewne najbardziej była podobna do Marji.
A może część tej niezwykłej wytrzymałości odziedziczyła po jego matce? Po
Ellinor...
Bendik wiedział, że powinien uprzątnąć z pola jeszcze kilka beczek kamieni,
ale nie miał siły. Postanowił wykorzystać przywilej właściciela gospodarstwa i
odstawił widły, zanim Ranveig przywołała ich na południowy posiłek.
- Nie możemy wyjechać. Nie teraz. Nie skończymy z uprzątaniem tych
nowych pól. I sianokosy, mieliśmy przecież zacząć na świętego Jana!
- O, trawa poczeka jeszcze tydzień. Musicie jechać ze mną, będzie prawdziwa
uczta, wam też należy się kilka wolnych dni, tak ciężko harujecie.
Ranveig gorączkowo mieszała w kotle.
Bendik widział, jak bardzo jej tęskno do zabawy i tańca, ale nie zdradziła się
ani słowem. Przeciwnie, tupnęła nogą, uważając, że niemądrze jest odkładać robotę,
którą można było wykonać już teraz. Nikt wszak nie wiedział, czy pogoda nie zmieni
się na gorsze.
Ivar trzymał na rękach najmniejsze dziecko, ale podszedł do żony i objął ją w
obszernym pasie.
- No, Ranveig, kochana, nie powinnaś odrzucać takiej łaskawej propozycji
pana Bendika. Dawno już nie tańczyliśmy na trawie w wieczór świętojański. A
jeszcze więcej czasu minęło, odkąd byliśmy na weselu!
Ranveig burknęła coś, ale zaczynała tajać.
- Niech raczej parobcy i dziewczyny wysilą się bardziej niż zwykle,
przywieziemy im za to gościniec, dostaną poczęstunek weselny i parę szylingów
więcej.
- To raczej nie będzie konieczne - mruknęła Ranveig. - Pan Bendik ich
rozpieszcza, z tego mogą zrodzić się waśnie.
Wtedy Ivar wybuchnął rzadkim jak na niego gromkim śmiechem. Posadził
malca na kolanach jego siostry i porwał żonę, żeby zrobić z nią kilka obrotów po
kuchni.
- Jedziemy na wesele, staruszko, i będziemy tańczyć tak jak wtedy, gdy
byliśmy młodzi i serca mieliśmy gorące!
Starsze dzieci zaczęły chichotać, zawstydzone niemal takimi oznakami
wesołości ze strony rodziców. Z napięciem wpatrywały się w Bendika. On przecież
nic nie powiedział o nich!
Helena stała przy miednicy i zaplatała włosy. Ona też się nie odzywała.
Zjedli rosół z kawałkami pokruszonych podpłomyków.
Bendik syty westchnął z zadowoleniem, na ustach igrał mu uśmiech.
Helena siedziała wpatrzona w swój kubek z wodą. Wreszcie Bendik
oświadczył:
- Pojedziecie z nami, dzieci. Helena pomoże nam się wami zająć. Rudowłosa
wolno uniosła głowę. Bendik poczuł, jak od jej uśmiechu rozgrzewa mu się serce.
Radosne okrzyki dzieci jakby nie całkiem do niego docierały, wychwytywał jedynie
milczące podziękowanie Heleny.
Ranveig raczej zmiatała, niż znosiła naczynia ze stołu. Wypędziła dzieci na
dwór z powrotem do wyznaczonych zajęć. Zawołała jeszcze za nimi, że przez te pięć
dni przed wielką ucztą muszą znacznie więcej pracować, a mniej się bawić.
Bendik ruszył za Heleną, kiedy poszła zanieść resztki świni.
Pomógł jej opróżnić wiadro zlewek do koryta. Świnia wciąż leżała w cieniu i
widać najadła się gwiazdnicy i wodorostów, których dostarczanie było obowiązkiem
najmłodszych. Zwierzę ocknęło się jednak, czując interesujący zapach ludzkiego
jedzenia, i przyczłapało na krótkich nogach z ryjkiem wyciągniętym do góry.
- Cieszysz się?
- Tak, oczywiście. Przynajmniej ją zobaczę... Kiwnął głową.
- Ale... wciąż musimy mieć cierpliwość. Sądzę, że powinniśmy zrobić tak, by
Johanna cię nie spotkała. Jeszcze nie tym razem.
- A jeśli tak się stanie?
- To wtedy będziemy się martwić, ale nie chciałbym psuć jej święta. Potrafisz
to zrozumieć?
Helena z powagą kiwnęła głową, ale z oczu wciąż wyzierały wątpliwości.
- Porozmawiasz z nią? Odzyskam Ingalill? Wzrok Bendika spoczął na
brudnym grzbiecie świni.
- Pomogę ci, ile tylko w mojej mocy - odparł cicho. Przez krótki moment, tak
ulotny, że później nie wiedział, co się naprawdę stało, poczuł jej policzek przy swoim.
Zaraz potem Helena gdzieś uciekła.
Pani Anna znów leżała w łóżku, choć odzyskała nieco kolorów na policzkach.
Starsze dzieci zostały odesłane do matki dzwonnika, która miała się nimi zająć, aż do
czasu gdy matce minie słabość. Sam pan Borchsenius kręcił się w koło,
usprawiedliwiając się, że nie może zaprosić na żaden przyzwoity poczęstunek, gdyż
gospodyni wyszła dziś z domu, miała bowiem znaleźć nową dziewczynę w zamian za
tamtą Guri, która uciekła razem ze szlifierzem noży, który wczoraj opuścił wieś.
Johanna dała mu do zrozumienia, że nie czuje się w niczym urażona, nie była
też ani głodna, ani spragniona.
- Nalej jej przynajmniej szklaneczkę słodkiego wiśniowego wina - odezwała
się pani Anna. - I sam wypij kieliszek z nami, jeśli tylko masz na to czas.
Pastor zawahał się, ale w końcu przyniósł karafkę i trzy kieliszki. Johanna z
uznaniem pokiwała na widok delikatnego wzoru na krysztale.
- Takie kieliszki widziałam w Kopenhadze. Pastor nerwowo kiwnął głową,
Anna poklepała go lekko po ręku.
- Zapomnij o tym, mój drogi, to się mogło przytrafić każdemu. Zarumienił się i
lekko zawstydzony popatrzył na Johannę.
- Pani rozumie, zupełnie przypadkiem stłukłem aż siedem takich... ale moja
droga Anna mi wybaczyła.
- Mój drogi Jens to prawdziwy bałaganiarz i niezdara - uśmiechnęła się wyzuta
z sił kobieta. - Ale wypijmy za łaskę naszego Pana.
Johanna uniosła kielich.
- I za wasze zdrowie, pani Anno. Pastor prędko wypił i zaraz zerwał się na
nogi. Johanna ledwie zdążyła spytać, czy może z nim później porozmawiać w
gabinecie. Zmieszany kiwnął głową, przeprosił i wyszedł. Anna Munch westchnęła
cicho.
- On ma stale tak dużo pracy, mój kochany Jens. Mnóstwo ludzi zawraca mu
głowę, ta parafia jest za duża dla jednego duchownego. Czy nie było tu wcześniej
więcej duszpasterzy?
- Pani mąż doskonale sobie radzi. I jest powszechnie lubiany.
- Naprawdę? Johanna bez przekonania kiwnęła głową.
- Taaak... Słyszałam, że nawet gospodarz ze Storlendet zagląda tu z wizytą, a
on nigdy w swoim życiu nie darzył sympatią żadnego księdza.
Anna przygryzła palec.
Potem poprosiła Johannę, by przyniosła mały kuferek stojący w szafie w
jadalni. Otworzyła go, nacisnęła ukrytą sprężynę zamykającą szufladkę na spodzie.
Szuflada okazała się pusta. Pastorowa westchnęła i napotkała spojrzenie Johanny.
- Jest coś, o czym muszę z tobą porozmawiać, droga Johanno. Nikomu innemu
nie mam śmiałości się zwierzyć...
Ravi przeniósł do starego szałasu wszystkie swoje deski i pędzle, miseczki z
farbą i mieszanki klejów.
Johannie z początku bardzo się to nie spodobało, ale wyjaśnił jej, że tam w
spokoju będzie mógł zajmować się malowaniem, jednocześnie nikomu przy tym nie
przeszkadzając. Zwłaszcza teraz, gdy przyjadą goście, mogło się przydać takie
schronienie, w którym można zresztą umieścić także muzykanta.
Owszem, brzmiało to nawet sensownie.
Johanna zrozumiała, że Ravi potrzebuje tej możliwości ucieczki, jeśli ludzka
ciżba zanadto mu dokuczy.
A wśród tego chaosu związanego z pieczeniem, warzeniem piwa, gotowaniem
i sprzątaniem i tak w ciągu dnia niewiele go widywała.
Zajmował się dziećmi, zabierał je do szałasu, wieczorem odstawiał je
Johannie, całe wysmarowane olejem i obsypane kolorowym proszkiem. Raz oznajmił
wesoło:
- Spójrz, to namalował Benjamin. To ma być motyl! Pokazywał jej jakąś
niedużą deszczułkę, pokrytą dziwacznymi śladami dziecięcych rączek.
- A to dzieło Ingalill. Namalowała... wielką grudę brązowego cukru! Johanna
nie mogła się nie roześmiać. Pobrudzone ziemią rączki i buzia dziewczynki dobitnie
ś
wiadczyły o tym, że Ravi pozwolił jej robić, co tylko chciała.
- Śliczne - powiedziała, całując Benjamina w jedno z niewielu miejsc na buzi
wolnych od farby. - Na pewno wszyscy jesteście zmęczeni. Ravi, poproś, żeby Ase
wykąpała je dziś wieczorem. Z prania pościeli zostało mnóstwo gorącej wody, może
Emmi da ci kawałek delikatnego mydlą. Mnie już nic nie zostało...
Zniknął razem z dziećmi. Johanna poszła wyjąć dla nich czyste koszulki.
Wciąż jeszcze oboje moczyli się nocą, musiała układać im w łóżku warstwę
nasmarowanego olejem płótna, choć w powijakach miały grube warstwy niepranej
wełny.
Tęsknie popatrzyła za malcami. Spędziła taki pracowity dzień, ale w nocy
będą spali razem. Chyba że Ravi wróci do szałasu.
Cóż, tak być może najlepiej.
Z każdym dniem coraz trudniej było odnaleźć sens w tym, że dwoje ludzi,
którzy już całe lata spędzili, żyjąc ze sobą jak mąż z żoną, nagle zaczyna stronić od
siebie, w dodatku kierując się jedynie niemądrym pragnieniem odpokutowania za
dawne grzechy.
Ale bardzo chciała wytrzymać. Wbiła sobie do głowy, że to ważne.
Ż
e to coś w rodzaju pokuty.
Albo sposób ukarania samej siebie, ich obojga, za to, że nie zdołali
przetrzymać pory sztormu. Dostali nauczkę.
Johanna całą sobą wiedziała, że już nigdy nie pozwoli mu odejść z powodu
nieporozumienia, tylko dlatego, że coś sobie wymyśliła, a zabrakło jej odwagi, by to
wyjaśnić.
Być może w oczach zwykłych ludzi marny był z niego mąż. Wiedziała, że we
wsi się z niego śmieją, gdy tylko zapomną na chwilę o strachu przed jego dziwnymi
zdolnościami.
Ale nikt nie miał śmiałości odezwać się nawet słowem. Ravi musi żyć tak jak
chce, nigdy nie będzie się nadawał do pracy w polu, do tego, by siedzieć na pańskim
miejscu, ani jako sędzia na tingu. Być może lepiej więc, że utracili Karlsgard,
pomyślała Johanna z goryczą. Przestali już być główną rodziną we wsi, nie mieli
bogactwa zapewniającego im miejsce na krześle w sali tingów.
Niech tym zajmie się Marja. Johannie jednak trudno było wyobrazić sobie
Rikarda Remmermanna w roli członka komisji szkolnej czy też zasiadającego w
zarządzie kościelnej kasy ubogich.
Wyjęła parę znoszonych koszulek i czyste skarpety.
Z podwórza dobiegały krzyki dzieci pluskających się w wodzie. Podeszła do
drzwi i zobaczyła dziewczynę służącą i Raviego, zanurzających je kolejno w wielkim
wiadrze wody. Dziewczyna szorowała dzieci gałgankiem, piana sięgała im aż do uszu.
Johanna z zadowoleniem stwierdziła, że służąca wyjątkowo delikatnie obchodzi się z
Benjaminem. Tak łatwo robiły mu się siniaki i pomimo nieco grubszej warstewki
tłuszczu, jaką pokryły się kości, wciąż sprawiał wrażenie bardzo kruchego.
Stała, patrząc, jak dzieci uspokajają się, kiedy Ravi pokazywał im banieczki
tworzące się z delikatnego mydła Emmi.
Potem owinęli je w gruby koc. Razem. Ravi zaniósł je do domu i Johanna
pochyliła się nad małymi ciałkami, by nasycić się wonią fiołkowego mydła i czystego
dziecka.
- Kocham was, małe trolle - szepnęła. - Ravi, nigdy ich nie utracimy. To nasze
dzieci, najpiękniejsze na świecie.
Ravi nie potraktował jej poważnie, chociaż wychwycił strach kryjący się za
tymi jakże często powtarzanymi pełnymi miłości słowami.
Pozwolił Ingalill złapać się za palec, dziewczynka chciała na kolana, małe
usteczka drżały, ciałko po kąpieli pokryło się gęsią skórką. Benjamin lekko zsiniał.
- Dołóż do ognia w kuchni, zabierzemy je tam i rozgrzejemy. Byle tylko znów
się nie pochorowały!
- Przecież trzeba je było wykąpać - spokojnie zauważył Ravi. Johanna
uśmiechnęła się.
- Ty sam wyglądasz, jakbyś czyścił kominy na plebanii. Mam ci zresztą coś
ciekawego do powiedzenia. Odwiedziłam dziś Annę...
Wstrzymała się z opowieścią do czasu, aż dzieci, nakarmione, wreszcie trochę
się uspokoiły. Dopiero wtedy zaczęła mówić:
- Pani Anna, ta nieszczęsna kobieta, bardzo się martwi. Wygląda na to, że
pastor ma jakieś kłopoty. Zniknęły gdzieś listy zastawne, nie może też znaleźć
klejnotów odziedziczonych po matce.
- Czyżby pastor je zabrał?
- Ona tak uważa - potaknęła Johanna. Ravi przymknął oczy, po chwili skinął
głową.
- Rzeczywiście, nie skradła ich obca ręka.
- Borchsenius ma jakieś kłopoty finansowe. Pożyczał tu i ówdzie, takie wieści
prędko roznoszą się po wsi. Nie przypuszczałam jednak, że jest aż tak źle.
- A jak źle jest?
- Właściwie nie wiem, lecz gdy mężczyzna zabiera żonie spadek po matce, nie
pytając jej o to, i usprawiedliwia się, że kilka niezwykle pięknych i kosztownych
kryształowych kieliszków najzwyczajniej w świecie się potłukło... Nie wiem, to nie
wróży nic dobrego...
- Czy ona nie rozmawiała z nim na ten temat? Nie może go po prostu zapytać?
Johanna wzruszyła ramionami.
- Nie wydaje mi się, by mogli o tym rozmawiać. Nie jej sprawą jest, w jaki
sposób mąż dysponuje pieniędzmi. Nie chciałaby upokarzać go pytaniami, chyba
kiedyś już pytała za wiele. Obiecał, że będzie ostrożniejszy.
Ravi pokręcił głową.
- Co się dzieje z tym człowiekiem? Czyżby pił? A może gra w karty albo w
kości?
Johanna westchnęła.
- To właśnie jest najgorsze, pani Anna nie może pojąć, co właściwie zmusza
go do pożyczania pieniędzy, do sprzedawania... Ale ja to wiem. Usłyszałam to z jego
własnych ust.
- Dawne długi - z kamienną twarzą oznajmił Ravi. Johanna w roztargnieniu
kiwnęła głową.
- Właśnie. I żeby je pokryć, pożyczał od nowa, a po drodze zrobił pewne
dyspozycje, które... które nie mogą dotrzeć do niczyich uszu. To również drogo go
kosztowało.
- Ktoś go szantażuje? Johanna znów kiwnęła głową.
- Jest winien więcej, niż warta jest ta zagroda, Ravi, wraz ze sprzętami,
zwierzętami, ziemią i wszystkim. Nie możemy mu pomóc.
- Ale Magnus Storlendet pomagał. Rozumiem teraz, dlaczego pastor tak nagle
wynalazł owo prawo o królewskim zezwoleniu na działalność akuszerską.
Johanna ujęła go za rękę.
- Widać mamy potężnych wrogów. Teraz jednak, gdy się o tym dowiedziałam,
myślę, że znajdzie się rada. Lubię tego pastora, mimo wszystko to uczciwy człowiek,
a pani Anna... wiem, że nie raz nas broniła.
Ravi mruknął coś pod nosem.
- Obiecałam mu, że porozmawiam z Marją, gdy tylko przyjedzie. A ona na
pewno zjawi się już jutro. Trzy dni minęły od tamtych wieści.
Raviemu na moment przed oczami stanęła Mar ja, z tajemniczym uśmiechem,
otoczona czerwienią. Słyszał, jak z daleka się śmieje. A jednak była blisko.
- To prawda - powiedział. - Ona jest już niedaleko. Johanna pogładziła go po
dłoni. Kiedyś nosił pierścień, nie śmiała spytać, co się z nim stało. Postanowiła, że
poprosi Bendika o pierścionek po swojej matce, o jeden z jego dwóch. Nałożą je
sobie, gdy wszystkie dokumenty będą już wreszcie w porządku i po raz pierwszy w
ż
yciu będą mogli czuć się jak prawnie poślubieni małżonkowie.
To będzie dla niego niespodzianka, na razie o tym nie wspomni. Zadowoliła
się raczej pokrywaniem drobnymi pocałunkami poplamionej skóry i palcem
próbowała zatrzeć ślady farby i oleju z jego dłoni.
Oczy Raviego patrzyły na nią spokojnie.
Czuła jego miłość jak wyraźne, ciepłe fale zalewające ciało.
Otulona czerwonym szalem Marja stała niczym figura galeonowa na dziobie
starego zniszczonego kutra, który wpływał właśnie do fiordu Lyster. Widać ją było
już, gdy łódź okrążyła Nes, wiatr bowiem pochwycił leciutki jedwab i wesoło
poderwał go do góry niczym krwiste płatki kwiatu wokół ciemnego środka.
Dzieciaki, które zawsze w niedziele kręciły się przy przystani w Dosen,
zaczęły krzyczeć i gwizdać. Napinały smukłe źdźbła trawy w palcach niczym cięciwy
łuku i dźwiękami tych kruchych trąbek obwieszczały: Oto wielkie wydarzenie,
przybywają obcy!
Marja na drżących nogach zeszła na ląd, mocno otuliła szalem ramiona, które,
jak dopiero teraz ludzie ze wzburzeniem odkryli, były nagie. Ta suknia jest zapewne
kolejnym bezwstydnym wymysłem z dworu nowego króla. Za panowania starego
nigdy czegoś podobnego by nie zaakceptowano.
Marja nie nosiła tym razem grubych halek, żadnych fiszbinowych statywów
ani poduszek na biodrach dla podkreślenia swoich kształtów. Ludzie gapili się i
spluwali, wszyscy poznali ją natychmiast, gdy tylko odwróciła do nich swoją twarz.
Marja wróciła do domu.
A pojutrze wigilia świętego Jana.
- Co powiedzieli ludzie, gdy cała ta hałastra zeszła na ląd? Boże, to dopiero
musiało być poruszenie, nie z tego świata!
Emmi wychyliła się w przód, cieniutkie cygaro wisiało jak przyklejone do
obleczonej w rękawiczkę dłoni. Nosiła szerokie spodnie, uszyte jednak w tak
elegancki sposób, że nogawki otulały łydki niczym wąskie spódnice. Nareszcie mogła
zasiąść z Marją w cudownych lekkich fotelikach, które latem wynoszono na taras
łączący dwa skrzydła domu.
Marja śmiała się.
- O, wiesz, było na co popatrzeć. Szczególnie jednak ubawił mnie kamienny
uśmiech parobka ze Storlendet. Żałuj, że go nie widziałaś, jak mamzel zamachała na
niego, prosząc o podwiezienie wozem do siana!
Emmi uśmiechnęła się, sypiąc popiół na haftowany obrus.
- Wypijmy za przybycie królowej! - zaproponowała wesoło. Marja odęła wargi
i zdusiła uśmiech, lecz ciemne oczy wprost błyszczały słońcem. Obie kobiety w
milczeniu obserwowały, jak słońce zniża się nad Bergaheim. Marja rzadko mrugała.
Słodkie białe wino wprawiło ciała kobiet w ociężałość już po pierwszym małym
kieliszku. Słychać teraz było śmiechy i pokrzykiwania, to kosiarze wracali do domów
po pospiesznej kąpieli w strumieniu. Wkrótce cała wieś zbierze się na świętojańską
zabawę.
Marja wstała, w głowie wciąż miała obraz wesołej kompanii, która przybyła
furmanką należącą do Storlendet. Ledwie mogła uwierzyć, że to prawda. Tam, w
Kopenhadze, nigdy nie zastanawiała się nad ekscentrycznością tych ludzi, dzisiaj
jednak nawet jej wydawali się stadkiem zbłąkanych rajskich ptaków.
Fiord się teraz poszerzał, spokojnie rozkładał we wszystkich zatoczkach, bryza
ucichła. Słońce mijało niemal całkiem zarośnięte pola górskiej zagrody i czerwone
promieniste światło wspinało się po stromych pionowych ścianach, na których nigdy
nie stanęła stopa człowieka.
- Posłuchaj, grają!
- To skrzypce.
- Coś podobnego - odparła cierpko Mar ja. Ujęła dłonie Emmi. - Ogromnie za
tobą tęskniłam. Ogromnie. Dobrze być z powrotem w domu.
- O, nie zabawisz tu długo, o ile dobrze cię znam. Mar ja spuściła wzrok,
podbite żelazem obcasy sznurowanych trzewików nerwowo stukały o płytę z szarego
łupku.
- Nie wiem. To zależy... Jestem teraz mężatką, a nie bardzo potrafię wyobrazić
sobie Rikarda gospodarującego na ziemi.
Emmi uśmiechnęła się szeroko.
- I co z tego? Kiedy to pozwalałaś, żeby ktoś decydował o tym, gdzie masz być
i co robić.
Mar ja wiedziała, że tym żartobliwym pytaniem Emmi domagała się
odpowiedzi na pytanie o całe swoje dalsze życie.
Napotkała głębokie spojrzenie oczu przyjaciółki, ukrytych pod mocno
zarysowanymi brwiami.
- Jeśli zdołasz ze mną wytrzymać, Emmi... Nie mogę pozwolić, żeby mi to
przepadło. Rikard i ja...
- Wiem - szepnęła Emmi. - To drugie może poczekać... jeszcze trochę. Mar ja
nie odpowiedziała, uściskała tylko drobną dłoń, wiedząc, że Emmi ją rozumie. Potem
wyrzuciła rękę w powietrze i zawołała:
- Ach, jej, Bendiku, ty łotrze, chodź tu zaraz, żebym cię mogła uściskać! To
doprawdy wstyd, zięciu, że nie zjawiłeś się na przystani powitać moją kompanię!
Bendik szedł spiesznie i Marji wydawało się, że słońce oświetla mu twarz,
choć przecież ledwie wyglądało zza skały wysoko nad ich głowami.
- Marjo, słyszałem o tej wielkiej nowinie! Ach, Mar - jo, życzę ci szczęścia!
Łaskawie kiwnęła głową i uszczypnęła go w policzek. Ale cierpienia nie dało się
skryć za szerokim uśmiechem. Marja wiedziała, że Bendik wciąż nosi w sobie ból, że
Amelia na zawsze łączyć będzie ich serca silnymi więzami.
- Schudłeś, synu! Zamęczasz się tam w tej zagrodzie!
- O, nie, karmią mnie jak tucznego cielaka, a praca jest dla mnie radością.
Jedną z radości.
Przyglądała się badawczo jego szeroko otwartym oczom. Bendik z powrotem
nasadził czapkę na włosy, które zawsze tak mu jaśniały w słońcu. Na moment
powróciło wspomnienie innego człowieka o takich samych włosach i takim samym
szczerym spojrzeniu. Ale on należał już do dawnej przeszłości.
Była teraz żoną Rikarda Remmermanna.
Emmi zamachała do nich.
- Jest tyle osób, które musisz poznać, Bendiku. Przywiozłam moją dobrą
przyjaciółkę, Thillę, i Lovise... Są tu hrabianki i półszlachcianki, córki armatorów i
nawet pewna Mulatka, którą ścigają teraz po całym mieście dlatego, że pozyskała
sobie zainteresowanie nowego króla.
Zarumieniła się, gdy ich spojrzenia znów się spotka - Och, nie miałam nic
złego na myśli... Wiem, że wciąż za nią tęsknisz.
Ale wieczorem zatańczysz chyba chociaż raz? Chwila radości nie zbezcześci
niczyjej pamięci. Patrzył na nią ze smutkiem. Potem delikatnie otoczył ją ramieniem.
- Chyba że z tobą, Marjo. Uśmiechnęła się kokieteryjnie, nie mogąc dłużej
znieść jego myśli odbijających się w łagodnych oczach. Bendik był udręczonym
człowiekiem. Wiedziała, że dzieli ich tyle lat, że równie dobrze ona mogła być jego
matką, lecz innym mogło się wydawać odwrotnie. To on miał posiwiałe włosy, słabe,
pozbawione życia. Owszem, ręce były silne i młode pod koszulą, Marja powiodła
dłonią po mocnych plecach, czując twarde jak nigdy wcześniej mięśnie. Ale te oczy...
oczy postarzały się dziesięć razy bardziej w tym czasie, gdy ciało nabierało
sprężystości od uprzątania kamieni.
- Nie powinieneś odmawiać sobie przyjemności, które możesz znaleźć,
Bendiku. Wiem, co to znaczy, sama zaznałam tego wcześniej.
W milczeniu skinął głową.
Odwzajemniła jego uścisk i całą resztę pozostawiła nie dopowiedzianą. Może
Bendika to zdziwiło, bo zaraz jego ręce niespokojnie poderwały się do spoconego
czoła, uśmiechnął się niepewnie.
- Twój małżonek... profesor... kiedy go poznam? Marja zmrużyła oczy,
otrzepała spódnicę.
- Chodźmy, spróbujemy go wyciągnąć z biblioteki Johanny. Zakładam się, że
ci dwoje wciąż tam siedzą, zatopieni w lekturze rozmaitych przepisów i oglądaniu
narzędzi chirurgicznych domowej roboty. Bendiku, wydaje mi się, że Johanna prawie
ż
ałuje, że nie powiedziała „tak” wtedy, gdy on starał się o jej rękę!
Bendik aż rozdziawił usta, słysząc te rzucone lekko słowa. A więc to tak było!
Właściwie mało rozmawiał z córką o jej pobycie w Kopenhadze, a gdy wróciła do
domu razem z Ravim...
Nieoczekiwanie ta wiadomość go rozbawiła. A więc Johanna miała nie tylko
jednego zalotnika. Może to także z tego powodu sprawiała teraz wrażenie
łagodniejszej, bardziej otwartej na przyjemności, jakie niesie życie?
Pobiegł za Marją, która rozwinęła już pełne żagle, przeszła przez nieco
przesadnie ustrojoną bramę i ruszyła ścieżką na Vildegard.
Ż
adna inna kobieta nie umiała tak się poruszać - jak mężczyzna, lecz mimo
wszystko z wielkim wdziękiem.
Owszem, jeszcze jedna, wpadło mu do głowy.
Ale ją umieścił w bezpiecznym miejscu, w gościnnym pokoju zajazdu Dosen,
razem z Ivarem, Ranveig i dziećmi. Mieli brać udział w zabawie przez następne trzy
wieczory, lecz Bendik, jąkając się, poprosił Helenę, by wiązała na głowie białą
chustkę, którą jej podarował, kiedy wrócił do domu z wiosennego targu. Będzie dużo
ludzi.
Co najmniej dwadzieścioro przybyło wraz z Mar ją, a na Karlsgard
stacjonowała cała kompania wojska, składająca się z żołnierzy z całego okręgu Song.
O, tak, dziewczęta wytańczą się dzisiejszej nocy. Dobrze o tym wiedziały,
wszystkie te podeszłe wiekiem panny, które latem przybywały z daleka szukać
sezonowej pracy w wielkich gospodarstwach nad brzegami fiordu. I podczas gdy żony
i córki siedziały w górskich zagrodach, mężczyźni też nie będą mieć nic przeciwko
zabawie, być może partyjce kości, skoro ludzie i tak już się zgromadzą.
Bendik delikatnie zapukał, ale z izdebki, w której Johanna przechowywała
swoje drogocenne księgi i zapiski, nie dobiegł żaden dźwięk. Maleńki pokoik niemal
cały wypełnił się papierami i oprawionymi w skórę tomami. Starczyło tu miejsca
zaledwie na wąską ławę, służyła ona za dziecięce łóżeczko, kiedy nadchodził czas na
poobiednią drzemkę malców. Było to najchłodniejsze miejsce w całym domu,
szczególnie wtedy, gdy w wielkim piecu płonął ogień do gotowania ziół. Z ogrodu
Amelii przynoszono całe naręcza arcydzięgla, Johanna chciała je zebrać, zanim białe
koszyczki kwiatów w pełni się rozwiną, kradnąc siłę bogatym liściom i grubym
łodygom. Najpierw wyciskano sok i odstawiano do fermentacji, a potem zwiędłe
rośliny gotowano, skoncentrowany wywar pięknie barwił wełnianą przędzę.
- Przeszkadzamy im - szepnął Bendik. Marja pokręciła głową.
- To ci dopiero pan młody! - burknęła, a Bendik zorientował się, że tym razem
w jej słowach nie było śmiechu.
- Na pewno wyszedł cię szukać - próbował ją pocieszyć. Rozjaśniła się i
zawróciła na pięcie.
- Zaraz ich znajdziemy. Chodźmy, przekonamy się, czy plac do tańca już się
zapełnił.
Znów ruszyli nad rzekę, spostrzegli dom Marji w półcieniu pod drzewami. Po
dziedzińcu kręcili się ludzie, a z piwnic Vildegard czterej mężczyźni już wytaczali
beczki z piwem.
- Moi goście na pewno są zmęczeni po podróży, ale przekonasz się, już jutro
się ożywią. Zastanawiam się, czy nie zabrać ich na przejażdżkę po wsi. Wydaje mi
się, że większości spodobałaby się jazda konno. Jak sądzisz, zdołałbyś sprowadzić
tuzin łagodnych starych szkap?
Bendik roześmiał się. Jedynie Marja mogła do tego stopnia nie mieć rozumu,
ż
eby sądzić, że ktokolwiek we wsi może przeznaczyć konia na rozrywkę teraz, gdy
stodoły stoją puste i wprost krzyczą o siano.
- Musisz porozmawiać z dowódcą kompanii. Słyszałem, że oficerowie jeżdżą
w niedzielę konno do kościoła.
Zadowolona kiwnęła głową, złapała za rękę niedużego człowieczka ubranego
w różowy jedwab i dźwięczną duńszczyzną przedstawiła go Bendikowi.
- On był królewskim podczaszym - mrugnęła. - Weź go z sobą, żeby
popróbował piwa.
Bendik lekko pokręcił głową, gdy ruszyła dalej, i usiłował z szacunkiem
powitać ową niezwykłą istotę, będącą skrzyżowaniem mocno ubitej wieprzowej
kiełbasy z żabą.
Mężczyzna oznajmił mu, że jest nieślubnym synem piątego hrabiego z
Berringhus.
Bendik nie mógł powstrzymać się od śmiechu, gdy człowieczek o okrągłej
twarzy otworzył usta i zaczął śpiewać piosenkę, będącą najwyraźniej długim
wyliczeniem zasług i zaszczytów rodu swego ojca.
- Proszę ze mną, pokażę, jak pijemy piwo tu u nas, na północy. Żabi książę w
różowych jedwabnych porciętach chętnie na to przystał.
Ś
piewano i tańczono. Kiedy słońce znów ześlizgnęło się w dół po zboczu i
rozświetliło Bergaheim przeciągłym porannym pocałunkiem, na spoczynek udali się
tylko najstarsi i najmłodsi. Muzykanta dawno już oparto plecami o jedną z wielkich
brzóz, siedział z zamkniętymi oczyma, twarzą wykrzywioną bezładnym grymasem,
natomiast palce odruchowo zaciskały mu się, jakby wciąż trzymał w rękach smyczek.
Cóż, mocna zbożowa wódka zrobiła swoje.
Ale ludzie tańczyli dalej, teraz kobiety śpiewały, a mężczyźni bawili się,
wyginali i konkurowali ze sobą w wymyślaniu coraz to nowych przedziwnych figur.
Eleganckie damy z Kopenhagi wyraźnie okazywały, skąd pochodzą, drepcząc
z gracją w trzewiczkach na wysokich obcasach, ubrane w same tylko spodnie halki
albo w szerokie pantalony.
Mieszkańcy wsi robili wielkie oczy, ten i ów z obrzydzeniem spluwał w trawę,
mrucząc, że powinien zobaczyć to pastor. W miarę jednak jak noc mijała, nie mogli
się dłużej powstrzymać, by nie zaproponować tym rozchichotanym upudrowanym
pięknościom przynajmniej jednego tańca.
Marja była zadowolona.
Zapełniła swoje małe królestwo tymi ludźmi, Johanna widziała ją, jak siedzi
niczym surowy czujny ptak, doglądając, aby wszystkim nalano do kieliszków akurat
tego, na co mieli ochotę. Przyniesiono owoce, pochodzące z dalekich krain, najpierw
na pięknej porcelanie i metalowych półmiskach, potem w głębokich korytach.
Słoneczne pomarańcze, zielone jabłka, kolczaste jagody z białym słodkim jądrem,
kryjącym się pod grubą skorupką - czegoś takiego nigdy tu nie widziano, a już na
pewno nie zaznano tak niebiańskich smaków.
- Robisz furorę - szepnęła Johanna babce do ucha. - Jak zwykle...
Marja uśmiechnęła się z zamkniętymi ustami, poczuła na krzyżu gorącą,
wielką rękę męża. Przez całą noc nie odstępował jej nawet na krok, chociaż wiele
kobiet wodziło za nim oczami i chętnie przyjęłoby jego zaproszenie przynajmniej do
jednego tańca.
Rozmawiał chwilę z Bendikiem, z parobkami z Vildegard i z tym Ivarem,
który tak świetnie gospodarował na Meisterplassen. Najdłużej jednak siedział razem z
Marja i Ravim; śmiech tej trójki, usadowionej na ławie pod wielkim drzewem, nie raz
zagłuszał piosenkę.
Marja westchnęła zadowolona.
- Jutro - ziewnęła. - Jutro dopiero zobaczycie zabawę! Johanna kiwnęła głową.
- I ja tak myślę. Ale nie będzie tu aż tyle ludzi, przecież świętojańskie ognie
zapłoną także w Nes i na łące przy Dosen. Podobno takiego ogniska, jak to, które
zbudowali tam w dole przy starym dębie, nikt jeszcze nigdy nie widział.
- Zobaczymy - cmoknęła Marja i ruszyła, by wszystkim swoim gościom po
kolei życzyć dobrej nocy.
ROZDZIAŁ ÓSMY
- Moja żona jest chora! Jakimże człowiekiem jesteś właściwie, Magnusie
Storlendet, że nie chcesz pozwolić cierpiącej kobiecie na nocny odpoczynek!
- Ach, niech cię diabli porwą, ślimaku! Przekonasz się, co Magnus ze
Storlendet robi z takimi oślizgłymi robakami, które nie potrafią...
Pastor stojący w drzwiach skoczył w przód i jego szczupła dłoń uderzyła
wieśniaka prosto w usta.
- Na co ty sobie pozwalasz? Odejdź stąd, dopóki pijaństwo może jeszcze
usprawiedliwić przynajmniej niektóre twoje słowa! Rozmawiasz ze sługą bożym i
kiedy biskup się o tym dowie...!
- Biskup niewiele od ciebie usłyszy, czarny draniu! Bo musiałby usłyszeć coś i
ode mnie, a wtedy na nic się nie zda twoje głaskanie Marji pod włos po to, żeby
spłacić długi!
- A co tobie o tym wiadomo, pijaczyno? Moje interesy przestały już być twoją
sprawą, Magnusie Storlendet, i z całego serca dziękuję za to Panu!
Magnus mrugnął i beknął pastorowi prosto w twarz. Stał jednak za progiem i
wiedział, że przegrał.
Minęło zaledwie kilka godzin od przyjazdu tamtej gromady włóczęgów do
chwili, gdy pieniądze legły na wielkim stole na Storlendet.
Magnus podciągnął spodnie, poprawił kraciastą roboczą koszulę. Brunatny sos
tytoniowy pociekł mu z ust, gdy splunął na próg plebanii.
- Jeszcze pogadamy, pastorku! Drzwi zamknęły się bez odpowiedzi. Magnus
splunął jeszcze raz, rzucił kilka przekleństw i dosiadł konia, nerwowo grzebiącego
kopytem w żwirze, którym wysypane było podwórze.
- Tak, tak, jeszcze sobie pogadamy, ty tchórzliwy łotrze! Ostatnie słowo
jeszcze nie padło.
Mrucząc pod nosem kolejne przekleństwa, Magnus Storlendet pojechał do
domu. Tam pchnął żonę na krzesło w kącie.
- Niech to piorun weźmie, koniec zabawy! Cała wieś stanęła na głowie!
Morderczynie się zebrały, wystrojone, z czerwonymi gębami! Niech mnie diabli
porwą, więcej tam się zgromadziło pieniędzy, niż musieli wydać, żeby nas pohańbić i
zabić twego syna!
Nabrał powietrza i wyrwał żonie robótkę, którą usiłowała się zasłaniać.
- Ty sucha szczotko, nie słyszysz, co mówię?
- Owszem, Magnusie, słyszę doskonale. Złapał ją za rękę, lekko potrząsnął.
- Teraz będzie tak, jak powiedziałem, rozumiesz? Teraz, do stu diabłów,
będzie z tym koniec! I wiesz, co masz robić, prawda? Masz trzymać ten swój jęzor za
zębami!
Odwróciła do niego drugi policzek, jakby już uderzył ją w ten pierwszy. Z
uporem chwyciła haft, który jej wyrwał; wisiał przewieszony przez poręcz fotela.
Ś
liczne kwiaty, ciemnoczerwone, białe i żółte, miała z tego być przepaska do sukni
dla Edvardy, gdyby udało jej się wykończyć robotę na mszę dożynkową.
- Masz mi przynieść trochę tego proszku, który dostałaś, żeby wytruć szczury
w spichlerzu. Wiem, że było go sporo.
- Ja... nigdy go nie użyłam, uważałam, że może być zbyt niebezpieczny.
Handlarz mówił, że może zaszkodzić i ludziom, gdyby nawet odrobina dostała się do
ziarna. A szczury i tak kręcą się wszędzie.
- No właśnie, tak właśnie jest, babo. Przynieś truciznę!
- Ależ, Magnusie, nie chcesz chyba ze sobą skończyć! Upiłeś się, idź raczej do
łóżka, odpocznij do rana!
Wrzasnął rozgniewany niedomyślnością żony. Wiedział, że kobieta potrafi
myśleć dostatecznie bystro, najwyraźniej więc okazywała złą wolę. Dlatego przywołał
ją do porządku dobrze wymierzonym ciosem i sam wybiegł szukać zapieczętowanego
słoiczka.
Parobków nigdzie nie było widać. Przeklął i poprzysiągł sobie, że jeśli noga
któregoś stanęła u tej przeklętej suki, to tak ich potraktuje, że popamiętają to sobie na
całe życie.
W szopie przy spichlerzu niczego nie znalazł, nic nie było też w głębi
korytarzyka w oborze, gdzie przechowywano resztki kleju, barwnika do wełny, smoły
i oliwy w pojemnikach i garnkach.
Wściekły wpadł z powrotem do domu, widać ta baba nigdzie nie potrafi
utrzymać porządku.
Kobieta usiłowała właśnie podnieść się na kolana, kiedy znów otworzył drzwi.
- Magnusie, przynosisz wstyd całej rodzinie. Nie możesz nam teraz odebrać
wszystkiego, ściągając na nas taką niesławę.
- A więc zrozumiałaś, co zamierzam? Oblizała usta, kilka ciemnych plam
zdradzało, że z wargi ciekła jej krew.
W głosie brzmiało ogromne zmęczenie.
- Ja już nic nie wiem, nie mam więcej siły...
- To dopiero leniwe babsko, dlaczegoś dała dziewczynom wolne? Wyjdź teraz
i pomóż mi znaleźć ten pojemnik!
Kobieta stanęła na chwiejnych nogach, podniosła się bez pomocy męża,
przytrzymując oparcia ciężkiego krzesła.
- Jeśli użyjesz trucizny i zabijesz niewinnych ludzi, to przysięgam na Boga,
Magnusie, że na tingu usłyszą mój głos!
Magnus stanął jak skamieniały.
- Ty przeklęta stara zawszona suko o kurzym móżdżku! Coś ty powiedziała?
Zapomniałaś, że ona zabiła mojego syna? Twoje własne dziecko, do diabła! To ona
jest winna wszystkim nieszczęściom, jakie nas spotykają. I nie ma temu końca, nie
rozumiesz? To się nigdy nie skończy!
Pochylił się, przysunął twarz blisko jej zdumiewająco spokojnych oczu i dalej
wrzeszczał:
- Ten szatan nas przeklął! Nie rozumiesz, że nasze krowy nie zdychają w
naturalny sposób? Że ludzie w naszej zagrodzie padają jak muchy i sikają krwią! Że
całe górne pole leży spalone, podczas gdy łąka sąsiadów kwitnie!
Kobieta westchnęła, nie chciała nic mówić. Magnus wiedział chyba, że
sąsiedzi łupali lód i wywozili go z łąki, podczas gdy gospodarz ze Storlendet
pozwolił, by zgniły pod nim korzenie. Widział chyba, jak sąsiedzi zwozili na swoje
pole kolejne fury nawozu, Magnus natomiast siedział w Dosen, wymrukując
przekleństwa, skierowane przeciwko wszystkiemu, co tylko ruszało się na Vildegard.
Wyminęła go spokojnie, kierując się w stronę drzwi. Tam się odwróciła i
szepnęła cicho:
- Będę świadczyć przeciwko tobie, Magnusie, nawet gdyby to miała być
ostatnia rzecz, jaką zrobię w życiu. Nie będziesz więcej siał nienawiści między
ludźmi. Johanna z Vildegard dosyć już wycierpiała.
Jego wściekłość dosięgła ją niczym burza, ale nie podniosła nawet ręki, by się
przed nią bronić. On, o dziwo, uderzył tylko pięścią we framugę za jej głową.
Nie odpowiedziała na ironiczne życzenie dobrej nocy, które wprost kipiało od
wyzwisk.
Obmyła się zimną wodą w alkowie, a gdy wyjrzała przez okienko, spostrzegła,
jak Edvard kieruje się przez dziedziniec do stajni.
- Niech Bóg ci pomoże, Magnusie, obyś nie uczynił krzywdy nam wszystkim -
szepnęła.
Ale w jej sercu panowała pustka. Z niebios nie spłynęło w nie żadne
uspokajające zapewnienie.
W uszach tkwił tylko szum, jaki pozostał po jego ciosie.
Dwaj mężczyźni tak niepodobni do siebie, jak tylko można to sobie
wyobrazić, siedzieli razem w ciemnej izbie i pili. W piecu nie napalono, po
słonecznym dniu gorąco i tak tkwiło w izbie niczym piąta ściana. Zasłonili okna,
zamknęli spichrze i stajnię na noc.
- Nie możemy teraz sprowadzić pastora, bo inaczej nie będzie żadnego wesela
u tej suki.
- Bezwstydni poganie! Zdolni byliby tańczyć nawet po jej trumnie - mamrotał
Edvard.
Z kuchni dobiegało pobrzękiwanie garnków. Edvarda obmywała zwłoki,
prawdopodobnie potrzebowała sporo ciepłej wody. Matka przed śmiercią krwawiła z
ucha i zabrudziła zarówno swoje zasuszone ciało, jak i całe łóżko.
- To podobne do twojej matki, musisz wiedzieć, nie potrafiła nawet umrzeć w
zwykły dzień!
Edvard wstał.
- Biedna matka - powiedział niewyraźnym głosem.
- Dalej będziemy musieli walczyć sami - twardo odparł gospodarz. Zatknął
pięści za pasek i wbił oczy w syna. - Wiesz, to, co się stało z Erlendem, odebrało jej
radość życia. Skradło jej mnóstwo dni, ba, nawet lat. Gdyby nie te diabły tam...
Edvard w roztargnieniu pokiwał głową.
- Posłuchaj, Edvardzie... - Jego głos brzmiał teraz spokojniej, mniej
buńczucznie. - Nie wiesz przypadkiem, co matka zrobiła z trucizną na szczury?
Syn popatrzył na ojca, jak gdyby pytanie dotyczyło przepisu na ciasto lub też
ostatniego słowa w zapomnianym psalmie.
- Co takiego? Trucizna na szczury?
- No, nie przejmuj się. Wydawało mi się tylko, że wczoraj mignęły mi ich
tłuste ogony wśród placków przywiezionych z letniej zagrody.
Edvard pokręcił głową. Ojciec nie był przy zdrowych zmysłach, bełkotał coś i
nie chciał sprowadzić pastora, chociaż matkę już wcześnie rano znaleźli martwą.
Postanowił, że coś należy zrobić. Ojciec musi wziąć się w garść, zresztą to był
szok dla nich wszystkich.
Przekręcił klucz i otworzył drzwi.
- Jadę teraz do pastora, ojcze. Ludzie mogliby zacząć gadać, jeśli będziemy
wstrzymywać się dłużej.
Ostre spojrzenie syna mówiło wyraźniej niż słowa, że temu zgonowi nie
powinien bacznie przypatrywać się nikt, ani medyk, ani ksiądz.
Ale Magnus Storlendet stał przy zasłoniętym oknie i udawał, że napawa się
jakimś widokiem. Edvard z niepokojem zauważył błąkający mu się po ustach
uśmieszek.
- Miałaś rację, droga żono, trucizna na szczury to niemądra rzecz... O, nie,
doprawdy, to głupie, trucizna na szczury!
Edvard nie mógł już znieść przenikliwego śmiechu ojca. Nagle zapragnął, by
te drzwi dały się zamknąć także od zewnątrz.
- Jest w tej nocy jakaś magia... Coś śpiewa w powietrzu, nie słyszysz? Spójrz,
ciarki chodzą mi po plecach, prawie drżę. Ale to piękne, nie sądzisz?
- Piękne - odmruknął Remmermann i dalej składał pocałunki na ręce swej
ż
ony. Chciała dzisiaj spać nago, w tym przestronnym wybielonym wapnem pokoju
zdawało mu się, że przestąpił próg zupełnie innego świata.
Jej świata.
Zdumiewająca mieszanka stylów i materiałów, dom niepodobny do innych,
postawiony wśród zwieszających gałęzie brzóz, blisko rzeki, która zapewne wiosną
gwałtownie przybiera, z małym ogrodem, w którym wszystko rosło w doniczkach i
było wnoszone pod dach w chłodne noce.
- Noc świętojańska... Wiesz, Rikardzie, jutrzejszej nocy młode dziewczęta
będą zbierać siedem rodzajów kwiatów i wkładać je pod poduszkę, kiedy położą się
spać. Dzięki temu dowiedzą się...
- ... kogo poślubią, tak. Ale ty nie powinnaś myśleć o takich rzeczach, Marjo,
przecież już jesteś mężatką, zapomniałaś?
Uśmiechnęła się, przeciągnęła palcami po owłosionej klatce piersiowej męża.
- Ależ skąd! Jakże mogłabym zapomnieć taką ceremonię...
- Prawdziwa z ciebie wiedźma, istna czarownica. I ci twoi dziwni przyjaciele...
Ale to bez znaczenia, masz więcej rozumu w głowie niż większość mężczyzn, nawet
jeśli pleciesz o starych przesądach.
Marja ożywiła się. Podrażniła go czubkiem języka.
- Pewna stara rada głosi, że jeśli da się mężczyźnie koźlinę do jedzenia, to
wtedy... Zobacz, to przecież prawda!
Przeturlali się ze śmiechem.
- Inna rada mówi, że jeśli umieści się torebkę z piżmem bobra i miętą pod
łóżkiem w pierwszą noc, to ta noc nigdy nie będzie miała końca.
Pomrukując, chciał ją objąć, ale ona wychyliła się z niskiego łóżka i wyłowiła
skórzaną sakiewkę. Wymachując nią, ze śmiechem powiedziała:
- Nie ma jeszcze nocy świętojańskiej, mój kochany, sądzę jednak, że nie
możesz czekać aż do jutra.
Rikard ukąsił ją w kark, zmusił, by wypuściła cuchnący woreczek, i ułożył z
powrotem na wykrochmalonych lnianych prześcieradłach.
- Masz rację, moja mała piękna wiedźmo, nie mogę. I ty chyba też nie, górski
strumyku...
Zapomniała o ciętym żarcie, który już miała na końcu języka, i zamknęła oczy,
by w pełni poczuć pierwszy gwałtowny napływ żądzy, gdy zmusił ją rękami, by
uniosła się do niego.
W przypływie lekkiego smutku przyłapała się na tym, że w samym środku
rozkoszy żałuje, iż nie jest młoda, bardzo młoda i nie może już poczuć, że życie
kiełkuje w niej od pierwszej chwili takiej jak ta. On jednak miał zdolność odpędzania
od niej wszelkich trosk, potrafił dotrzeć do wszystkich najbardziej nawet ukrytych
zakamarków jej duszy i oczyścić je z wszelkich zgniłych myśli. Cieszyło ją, że
pozwalała mu dotykać całego swego ciała i całej duszy, a także to, że jego wielkie,
silne ciało tak bardzo było uzależnione od niej.
- Czarny niedźwiedziu - szepnęła mu do ucha. - Mój jedyny czarny misiu.
Odpowiedział na jej słowa dobrze znajomym śmiechem, pociągnęła go lekko za
włosy, gdy ją ukąsił.
Kiedy Bendik wyszedł po trzecią kolejkę piwa, spostrzegł ją siedzącą na
trawie z boku tłumu. Goście z Kopenhagi powynosili krzesła i stoły, wśród drzew
lśniły śnieżną bielą adamaszkowe obrusy. Ale kobieta, której obecność raczej
wyczuwał niż ją widział, siedziała w szarym stroju ukryta wśród cieni. Mrugnął do
niej, poczuł lekkie oszołomienie, od piwa mącił mu się wzrok, lecz jednocześnie czul
się rozluźniony. To kłucie w brzuchu, czuł je już tysiąc razy wcześniej i sądził, że to
część owych dziwnych dolegliwości, jakie wywołała w jego ciele żałoba. Takich jak
nagłe walenie serca, panika w chwilach, gdy w pełni uświadamiał sobie, że jej już nie
ma i nigdy nie wróci, i poczucie, że został całkiem sam.
I ten ból tkwiący gdzieś z tyłu jego głowy, podobny do szponów wielkiego
ptaka, który nie wiadomo kiedy musiał wylądować na jego plecach.
I jeszcze drżenie, ów ucisk w piersi, bolesna tęsknota, która niekiedy
nachodziła go w samotne noce, sprawiając, że ciało wiło się, nie mogąc zaznać
spokoju, dręczone podnieceniem i żąłem.
Teraz jednak nie rozpoznał tego ukłucia, czuł jedynie nieprzyjemne wrażenie
w żołądku, a mimo to krew dudniła w uszach, widział, że ręka mu się trzęsie.
To gniew.
Tak, to musi być gniew.
I poczucie, że stoi wciśnięty między Johannę i... sprawiedliwość.
Wolnym krokiem, zerkając przez ramię, niby to przypadkiem ruszył w jej
kierunku. Siedziała z chustką na poły zasłaniającą twarz, widział, że jest w
pożyczonej od Ranveig spódnicy. Nawet teraz, gdy ogniście czerwone włosy były
schowane, a zmierzch wygładził wszystkie piegi, jakie pojawiły się na jej twarzy
latem, Bendik pojął, że na próżno się łudzą, iż ona może się ukryć.
- Heleno, dobrze się miewasz? Wstała natychmiast, gdy go zobaczyła. Przez
moment wyglądało na to, że chce się odwrócić i pobiec w las.
- Ja... z nikim nie rozmawiałam. Zaraz pójdę, chciałam jedynie... Powiódł za
jej poszukującym wzrokiem. Tam, pod wiązem, wcześniej tego dnia spały dzieci.
Teraz już ich tam nie było.
- Czy... widziałaś ją? Helena spokojnie skinęła głową. Bendik odetchnął
głęboko, gardło mu się ścisnęło.
- Johanna pilnuje jej jak zazdrosna kotka. Ale chłopczyk nie wyglądał mi na
zdrowego.
- Masz rację, twoja maleńka Ingalill już niedługo będzie biegała prędzej od
niego, chociaż jest o tyle młodsza.
Wreszcie Helena się uśmiechnęła.
- Naprawdę jest bystra, prawda? I ma silną wolę. Słyszałeś, jak krzyczała,
kiedy nie pozwolono jej jeść więcej tych czerwonych owoców?
Bendik uśmiechnął się.
- To może jej się przydać, dobrze o tym wiesz, Heleno. Nie otrzymał
odpowiedzi, spostrzegł jednak, że ona zaczyna się kręcić.
Czyżby chciała stąd odejść?
- Zobaczysz jutro, jak ją wystroją. Marja nawiozła sukieneczek, koszulek,
koronek i czepków. Czepków z różami z jedwabiu!
Helena była myślami daleko.
Bendik delikatnie ujął ją za rękę. Bardziej niż czegokolwiek pragnął w tej
chwili, by w zielonych oczach znów zapaliły się iskierki. Przez cały czas, odkąd
obiecał jej, że pojedzie z nimi, ogromnie się niepokoił. Znał jej gniew, znał
temperament i twarde słowa, którymi potrafiła szafować bez namysłu. Bał się, że
zaatakuje Johannę jak dzikie zwierzątko.
Ona jednak była blada i cicha.
Wzruszyło go to do tego stopnia, że ledwie zdołał zmusić się, by głos
zabrzmiał jako tako zwyczajnie.
- Przejdźmy się, Heleno. Pozwól, że zaprowadzę cię do wsi. Noc jest taka
piękna.
Pozwoliła się poprowadzić przez otwarty plac, na którym piwo pieniło się na
brodach i wąsach, a zabawa stawała coraz dziksza.
- Chciałabym porozmawiać z Marją. Bendik zerknął na nią z ukosa.
- Przyjdzie na to czas. Jeśli tylko masz jeszcze siłę czekać... Helena kopnęła w
kamień, poza tym zachowywała spokój.
- Przywykłam już do czekania, Bendiku - rzekła miękko i pozwoliła mu
wreszcie dostrzec błysk zielonych oczu.
I potem przez moment poczuł dotyk jej policzka na dłoni, lecz zaraz dwoma
krokami skoczyła za węgieł domu i zniknęła.
Powrotna droga wydawała się zdumiewająco krótka, chociaż od wspinaczki na
ostatnim odcinku solidnie się spocił.
Jak gdyby umówił się na to spotkanie, znalazł Johannę siedzącą za domem na
Vildegard, gdzie ogród był teraz w pełnym rozkwicie, a ciężki zapach lawendy i
woskownicy toczyły zaciętą walkę z rosnącą nieopodal czeremchą.
- Tato... jak miło. Potrzebowałam trochę spokoju, ostatnie dni były trudne,
wiesz.
Przysiadł, skrzyżował nogi i dopiero wtedy poczuł, że nocna rosa na pewno
wymaluje na spodniach ciemną plamę.
Ale twarz Johanny była jasna i beztroska. Przyjrzał się jej uważnie. Jakaż ona
piękna, ta jego córka! Kiedyś, dawno temu, gdy razem wybierali się na przejażdżki,
uważał, że jest jak mała księżniczka, taka dumna z tymi zdumiewającymi oczyma,
jednym jakby odrobinę gniewnym, drugim zaś tak niezwykle mądrym i smutnym.
Ale to było już dawno temu, całe życie temu, kiedy brał ją na kolana i kołysał
do snu. Jakże często pragnął, by wciąż było to możliwe, aby dotyk dłoni i kilka
pieszczotliwych słów wystarczyły do rozpędzenia chmur na jej niebie.
- Cieszę się, że cię widzę, tato. Dobrze wyglądasz. Bendik pokiwał głową.
- Ciężka praca to dla mnie najlepsze lekarstwo. Teraz ona przytaknęła.
- Przyjemnie tu posiedzieć.
- To prawda. Często tu przychodzisz? Uśmiechnęła się blado.
- Nie, niezbyt często mam na to czas. Ale próbuję trochę tu uporządkować.
Poprawić rabatki, co nieco dosiać, a jesienią posadzę cebulki kwiatów.
- Świetnie. - Tak. Johanna odchyliła głowę, przymknęła oczy, siadła w tej
samej pozycji co on, z nogami skrzyżowanymi pod szeleszczącą spódnicą. Powiew
wiatru słał wprost w ich nozdrza słodki zapach czeremchy. Bendik czuł się
otumaniony, w ustach mu zaschło.
- Przynieść ci kieliszek słodkiego weselnego wina Marji? Johanna wolno
skinęła głową, wciąż z twarzą odwróconą ku niemu.
Bendik podniósł się, pobiegł sprężyście zaroślami w stronę zamku Marji.
Serce w piersi waliło mu mocno, wiedział, że być może to właśnie jest ta
okazja, na którą zarówno on, jak i Helena tak bardzo czekali. Dawno już nie widział
Johanny równie łagodnie usposobionej. Ravi także sprawiał wrażenie zadowolonego i
wesołego. Cóż, jedno zapewne wiązało się z drugim.
Johanna wypiła zaledwie mały łyk, przytrzymała w ustach złotawy miodowy
płyn. Uśmiechnęła się z zadowoleniem.
- Obawiam się, że nabrałam wielkopańskich nawyków - uśmiechnęła się
przepraszająco. - To słodkie stare wino handlarza przestało już być delicją, czuć je
pleśnią.
- Masz rację, to zepsuty sok owocowy - zgodził się Bendik. Przez powietrze
od strony tanecznej polany niosło się tupanie stóp, rozbrzmiewało głuchym rytmem,
od którego niemal trzęsła się pod nimi ziemia.
- Ależ ludziska się tam bawią!
- A ty sama nie zatańczysz? Gdzie Ravi?
- Nie wiem - odparła i wzruszyła ramionami. - Pewnie siedzi gdzieś i
rozmawia z gośćmi z Kopenhagi. Zdaje się, że ma wśród nich więcej znajomych niż
ja.
Bendik rozważał w myślach za i przeciw. Miał wyraźne wrażenie, że bardzo
wiele wydarzyło się w ciągu tego krótkiego roku nieobecności Johanny. O wielu
rzeczach nie wiedział, zapewne postanowiła mu ich oszczędzić. Nie mógł pytać.
Wypił głęboki łyk wina, a potem przesiadł się bliżej niej i położył głowę na jej
ramieniu. Johanna pachniała spokojnie i ciepło, jak gdyby wciąż miała dziecko przy
piersi, przyszło mu do głowy.
- Ojcze - odezwała się nagle cienkim głosikiem. - Czy nie mógłbyś... zostać tu
przez jakiś czas? Dzieci tak za tobą tęsknią...
Bendik przełknął ślinę, musiał mocno wziąć się w garść, żeby natychmiast nie
skorzystać z tej możliwości. Doskonale jednak zdawał sobie sprawę, że musi być
niezwykle ostrożny, właśnie ze względu na dzieci.
- Mała Hanno, wydaje mi się, że nie. Na Meisterplassen mnóstwo jest roboty,
posialiśmy w tym roku zboże, zapewne będą go ze cztery beczki.
Johanna w milczeniu pokiwała głową.
- Ale... i ja także strasznie za nimi tęsknię. Są takie małe, można by
przypuszczać, że nie ma w nich nic szczególnego. Ale tamten czas... Pojmuję teraz, że
bez dzieci nigdy nie dałbym sobie rady. Tyle mają w sobie z Amelii.
- Nie Ingalill!
- No tak, oczywiście, ale jednak są rodzeństwem. Johanno, one dają
człowiekowi jak gdyby nową szansę, żeby poznać życie!
- Wiem o tym - kiwnęła głową. Spostrzegł jednak, że zmarszczyła czoło tak,
ż
e aż brwi się zetknęły, i w jednej chwili ramię, na którym opierał głowę, wydało się
bardzo twarde.
Być może nie była to mimo wszystko odpowiednia chwila. A kiedy otworzyła
usta i znów zaczęła mówić, zrezygnował.
- W tej sprawie nie ustąpię, nawet ze względu na ojca - oświadczyła Johanna.
Ravi obejmował ją ale nie umiał nic powiedzieć.
- Ingalill nigdy nie dostanie się w jej łapy. Wiem, że to może zabrzmi okrutnie,
Ravi, ale musisz mnie dobrze zrozumieć. Jesteś dla niej kimś więcej niż ojcem,
kochasz ją jak nikt inny. A ja... zrobię, co w mojej mocy, żeby być dobrą matką.
Wspólnie możemy ofiarować jej o wiele, wiele więcej aniżeli ta kobieta. Ravi
westchnął.
- Nie musisz mnie przekonywać, moja Hanno. Johanna złagodniała, delikatnie
pocałowała go w policzek. Tego wieczoru miał oczy zupełnie czarne, lecz była to ta
spokojna głęboka czerń, którą znała i tak bardzo kochała. Ta, która miała dno.
- Nie pojmuję, że ojciec tego nie rozumie, wydaje mi się, że wciąż mnie
obwinia o to, że ukradłam jej dziecko lub o coś podobnego. Ze też nie chce tego
pojąć! Helena nigdy nie zdołałaby wychować dziecka w odpowiedni sposób.
Ravi był dostatecznie mądry, by nie przypominać jej, że zarówno Benjamin,
jak i Ingalill najwyraźniej kochali Helenę. Wciąż jeszcze się zdarzało, że, popłakując,
wołali ją po imieniu. Johannie jednak oczy tak bardzo wtedy ciemniały, że nawet
malcy zdawali się to rozumieć i wiedzieli, że nie powinni marudzić o Leenę.
- Czy ona... czy ona wciąż mieszka na Meisterplassen? Johanna posłała mu
ostre spojrzenie.
- Nie wiem, nie pytałam, ale nie mogę w to uwierzyć.
- Twój ojciec mówił...
- Wiem, co mówił, ale pokłóciliśmy się, on także jest uparty. Ravi uśmiechnął
się, odwzajemnił pocałunek.
- Tak, on także - dobrodusznie pokiwał głową. Przez chwilę siedzieli w
milczeniu, ciesząc się ciszą, która zapadła teraz nad okolicą. Wstawał już poranek i
nareszcie taneczna polana opustoszała, ostatnie beczki z piwem stały już opróżnione.
Widzieli, jak Marja z Remmermannem wykradają się stamtąd, a wyraz twarzy babki
tulącej się do swego świeżo poślubionego męża wprawił ciało Johanny w drżenie,
choć nieco też ją rozśmieszył. Jakież oni mieli szczęście, że mogli napawać się tą
nocą w taki sposób, w jaki powinny być wykorzystywane wszystkie podobne noce.
Ale jej i Raviemu zostało przecież tylko kilka krótkich tygodni, może nawet
dni, w końcu ich papiery też będą w porządku i pastor pobłogosławi to, co miało stać
się ich zupełnie nowym życiem.
Legalne małżeństwo zawarte przed Bogiem i ludźmi wedle obowiązujących
zasad.
Przytuliła się miękko do niego.
- Niedługo będę musiała iść się przespać, Ravi. Ach, Ravi, jakże tęsknię! Ręce
drżały mu lekko, gdy odsuwał kosmyk włosów z jej czoła.
- Moja ty dziwna kochana... - westchnął. Wiedziała, że i on tęskni tak samo, że
jedno małe spojrzenie i jeden jej znak wystarczyłyby, by nie wypuścił jej dziś
wieczorem. Rozumiał jednak, wiedział, iż w jej głowie wykiełkowała ta być może
dziwaczna myśl: że nadejdzie kres nieszczęściom, wyprostują się wszystkie pełne
ostrych zakrętów ścieżki, na które kiedyś ich zwabiono.
Te, które ich rozdzieliły.
Traktowała to jako oczyszczenie, jako pokutę. To, że trzymała się od niego z
daleka przez ten czas, dawało jej poczucie dziewiczości, tej czystości, którą powinna
mieć, aby wszystko mogło się naprawdę rozpocząć od nowa.
Ale skóra wprost krzykiem domagała się jego dotyku, a nocami musiała z
całych sił się powstrzymywać, by własnymi dłońmi nie naśladować owych gorących
pieszczot, które tak dobrze, znała.
- Spij dobrze - szepnął czule.
- Idziesz do szałasu?
- Mhm. Niedługo pojawi się poranne słońce. Chciałbym pochwycić to światło,
chcę znaleźć farbę, która naśladowałaby ten niewiarygodny blask wody, gdy padają na
nią pierwsze promienie.
- To piękne - szepnęła Johanna. - Jutro musisz mi to pokazać. Albo może...
wtedy, gdy skończą się te uroczystości.
Przyrzekł, że tak zrobi.
W szałasie siedziała Helena.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Chociaż zabawa poprzedniego wieczoru była niezwykle ożywiona i gości
podjęto bardzo wystawnie, to i tak ci, którzy jeszcze zostali, oniemieli ze zdumienia
na widok stołów nakrytych w wieczór świętojański. Nad fiordem widać było pierwsze
ognisko, które zapłonęło, jeszcze zanim słońce w pełni zaszło. Wiele łodzi kreśliło
linie na ciemnozielonej toni, zmierzając ku jakiemuś cyplowi lub zatoce, gdzie
czekali przyjaciele. Na polach tego dnia wcześnie zakończono prace i wyciągano teraz
najlepsze i najlżejsze ubrania. Kobiety, które nie miały do włożenia nic innego poza
czarną niedzielną sukienką, ozdabiały ją przynajmniej kolorowymi wstążkami albo
kwiatkami powiązanymi w małe bukieciki. Zamężne niewiasty wkładały haftowane,
obszywane koronkami czepki, młode panny rozpuszczały włosy, strojąc je tylko
jedwabną wstążką albo pęczkami kolorowych nitek. Tu i ówdzie na piersi błyszczało
srebro, u innych kobiet blask rozsiewały oczy i zaczerwienione policzki.
Pod domem Marji powiązano gałęzie wielkich brzóz, tak by utworzyły ponad
gośćmi dach. Niebo nad ich głowami wciąż jeszcze było pogodne, lecz od zachodu
nadciągały chmury. A słońce zaledwie do połowy oświetlało szczyty.
Kompania Marji zjawiła się z mnóstwem weselnych podarków, pięknymi
kieliszkami, prostymi woskowymi świecami, wódką pochodzącą z rozmaitych stron,
miękkimi haftowanymi poduszkami z Chin.
A także z nieskończonym mnóstwem słodyczy i najprzedziwniejszych
przysmaków.
Z kuchni na Vildegard przyniesiono ser, masło, solone mięso i dobrze
przyprawione kiełbasy. Był też solidny bochen chleba na zakwasie, mnóstwo placków
zarówno z delikatnej, jak i razowej mąki, a także wielka misa grochu z mięsem. Były
też ryby, i wędzone, i solone, oraz rozmaite dania przyrządzone z tłustego mleka
dostarczonego z letniej zagrody. Johanna żałowała tylko, że nie ma żadnych świeżych
warzyw, przynajmniej słodkiej rzepy i fasoli. Piwnice, niestety, były już puste, z
zeszłego roku zostało jedynie trochę przywiędłej cebuli. Musi wystarczyć barwa i
smak marynowanych jabłek, nałożonych do delikatnych szklanych miseczek.
Na szczęście mieli dosyć łyżek i noży dla wszystkich. Z plebanii udało im się
pożyczyć piękne srebrne łyżeczki pani Anny, uszczęśliwionej, że je teraz odzyskała.
Marja i Remmermann zapraszali do stołu.
Szeleściły jedwabie i tafta, podzwaniała błyszcząca biżuteria.
Johanna mocniej zacisnęła dłoń na niedużym aksamitnym woreczku, który
nosiła pod stanikiem sukni. Było w nim coś, co już niedługo zalśni mocniej od
wszystkich tych szafirów, jadeitów i diamentów.
Ravi jeszcze o niczym nie wiedział.
Dostała pierścień swojej matki, Bendik bez słowa zsunął go z małego palca,
gdy tylko go o to poprosiła.
I widziała na jego twarzy jedynie samą czułość.
Zamierzała poprosić kowala, by rozgrzał pierścień i rozciągnął tak, by pasował
na rękę Raviego.
On po swojej matce nie miał nic. Nie mógł więc dochować zwyczaju
nakazującego, by pan młody ofiarował swojej żonie coś, co należało do jego matki.
Dlaczego więc by nie zrobić odwrotnie? Wiedziała, że Ravi będzie sobie cenił
ten symboliczny gest. I choć wyglądało teraz na to, że wszystko układa się w jak
najlepszym porządku, to jednak Raviemu potrzeba wszelkich więzi, jakie tylko mogą
połączyć go z tym miejscem.
Z tym miejscem, które nigdy nie było jego domem i zapewne też nigdy tak
naprawdę nim nie będzie.
Johanna siadła u jego boku u szczytu stołu, po drugiej ręce miała ojca.
Remmermann wygłosił mowę do swej nowej rodziny, do przyjaciół domu i do
wszystkich tych, których zaproszono, by uczcić ten szczęśliwy dzień, powrót Marji i
wielkie wydarzenia, jakie miały miejsce w dalekiej Kopenhadze.
Johanna zauważyła, że Ravi niespokojnie wierci się na krześle.
Być może czuł się nieswojo wśród wszystkich tych ludzi, nie pamiętała, by
kiedykolwiek siedzieli razem w tak eleganckim towarzystwie, w dodatku
zachowującym się z taką swobodą. A może dokucza mu sztywny kołnierzyk, ciasne
spodnie i niewygodne buty, pomyślała z uśmiechem. Ravi czuł się najlepiej w
roboczej koszuli, kamizelce i szerokich portkach, najchętniej też chodził boso,
zwłaszcza teraz, latem, słyszała, jak służący akurat nad tym bardzo wydziwiają.
Odszukała pod stołem jego rękę.
Była chłodna, lecz mimo to spocona.
Mój biedny mężu, pomyślała z czułością, zdaje się nie wiesz, że wśród
wszystkich tych nadętych i napuszonych tytułów ty jesteś dla mnie najważniejszy.
Ravi odwrócił się do niej w tej samej chwili, zorientował się, że ona mu się
przygląda, i jakiś mięsień drgnął mu wokół ust.
Johanna poczuła lodowaty szpon zaciskający się na sercu.
Z Ravim coś było nie tak.
Posilali się w nowomodny sposób. Żadnych dań nie wnoszono i nie
wynoszono ani też nikomu nic nie podawano. Ludzie po prostu podchodzili do
wielkiego stołu i częstowali się tym, co im przypadło do gustu. Niosąc całe góry
jedzenia na talerzach, przeciskali się z powrotem na swoje miejsce i tam zabierali się
do jedzenia.
Niektórzy skubali jak ptaszki, wybierając malusieńkie kruche ciasteczka z
marynowaną ikrą albo owocami pieprzu w zalewie. Inni pochłaniali całe mnóstwo,
najpierw wielki kęs śledzia, potem wiśnie w winie i tłusty zimny sos.
Marja szturchnęła Johannę w bok.
- Taka jest najnowsza moda, tak mi mówiono. Teraz naprawdę można
zobaczyć, kto z nich całe swoje życie siedział przy suto zastawionym stole, a kto
jeszcze przed kilku laty taplał się w rynsztoku.
Johanna zamyślona ssała kostkę kurczaka. Wiele młodych kogutków
hodowanych przez karczmarza musiało przy tej okazji rozstać się z życiem.
- A więc w pewnym sensie to nowy sposób odróżniania błękitnej krwi od tych,
którzy po prostu mają pieniądze?
Marja roześmiała się.
- O, tak, doprawdy, można tak powiedzieć. Ravi siedział jedynie i patrzył
gdzieś przed siebie, ale Marja wzburzyła mu włosy i nakłoniła do wypicia kieliszka.
Wokół stołu błyszczały teraz oczy równie wilgotne jak trzęsące się owoce w
ż
elatynie, przysłane życzliwie z daleka, aż z głównego dworu w Kaupanger.
- To doprawdy cudowny egzotyczny wieczór, pani Marjo. Żabi książę wdarł
się pomiędzy nie i ucałował gospodynię w rękę, balansując przy tym całą górą
kiełbasy, miękkiego gotowanego mięsa i puddingu ryżowego na talerzu. Johanna
wsunęła Raviemu rękę pod pachę i pociągnęła go za sobą.
- Chodź, musimy porozmawiać.
Gdy tylko znaleźli się poza zasięgiem uszu innych ludzi, chwyciła go obiema
rękami.
- Co się stało, Ravi? Jesteś dzisiaj jakiś dziwny.
- Ja? Nic takiego, nic.
- Owszem, coś jest. Jesteś daleki i obcy, nie jesz, nie odzywasz się.
Odwzajemnił jej mocny uścisk, kciukami mocno potarł o jej dłonie.
- Johanno, najwyraźniej nie jestem całkiem w formie, ale to nic poważnego,
nic, na co ty mogłabyś zaradzić. Może powinienem się na chwilę położyć...
Zakaszlał.
- W noc świętojańską? Ależ, Ravi, nie myślisz tak chyba naprawdę? Chodź,
pójdziemy, posiedzimy trochę, a potem naparzę ci trędownika, przekonasz się, że to
pomoże.
Ale on tylko pokręcił głową, oczy błagały o spokój. Johanna jednak nie
zamierzała rezygnować.
- Coś cię dręczy, Ravi. Znam cię. Uśmiechnął się z wysiłkiem.
- Tak, ty mnie znasz, wiesz, jaki jestem. Johanna mocno przełknęła ślinę.
- Widzisz... coś trudnego? Kiwnął głową. Zauważyła drobne krople potu
występujące mu na czole. I ręce miał takie zimne. Serce zabiło jej nierówno, z lękiem.
Ufała jednak, że on nie ucieknie ani też nie wleje w siebie za dużo wódki.
Przecież to było ich nowe życie, nowy porządek. On także musi to znosić w
nowy sposób. Nie puszczała jego ręki, delikatnie pociągnęła go na przechadzkę w dół
zbocza nad rzekę. Tu pachniała czeremcha i gęsto kwitnące fioletowe dzwonki. Teraz,
tej nocy bez jednego powiewu wiatru, wydawało się, że ciężki aromat da się
pochwycić dłońmi albo można się w nim zanurzyć.
Poczuła, że jego ramiona się prostują, a oczy ożywiają się i patrzą na nią.
- Chodź - szepnęła. - Przez chwilę odpoczniemy w trawie. Spójrz, w tej starej
wierzbie ptaki uwiły sobie gniazdo.
Przyłapała się na tym, że wypatruje ojca. To było jego ulubione miejsce, jego i
matki. Wiedziała, że z tego właśnie drzewa Bendik wystrugał niejedną fujarkę. Tuż
nad brzegiem rzeki wesoło pluskała woda, prąd nie był zbyt silny, z rozbawieniem
obmywał gładkie kamienie. Zdarzało się, że widywano tu nawet zbłąkanego górskiego
pstrąga, błyszczącego niczym srebro wśród zielonych nurtów.
Teraz jednak nie widać było nic poza odbiciem ciemniejącego nieba.
Ravi rozłożył na ziemi swoją kurtkę. Johanna zdjęła buty. Zielona brokatowa
suknia była właściwie zbyt piękna, by w niej siadać na wilgotnej trawie, ale z ziemi
wciąż promieniowało ciepło, będące niczym echo minionego już letniego dnia.
Edvard był chudy i kościsty, gruby pień starego dębu dawał mu odpowiednie
schronienie. Magnus miał większe problemy, kiedy próbował się schować za smukłą
białą brzozą. Ale zwisające gałęzie tworzyły dziwaczne cienie i wiedział, że jeśli
ż
adnemu z tych ludzi nie przyjdzie do głowy wpatrywać się akurat w to miejsce i
szukać go wzrokiem, to nikt nie odkryje potajemnych obserwatorów.
- To doprawdy straszne! - wypluł kątem ust. - Żaden rozumny człowiek nie
wymyśliłby, że można tak się stroić. I cóż to za bezecne tańce, kobiety mają gęby
czerwieńsze niż wargacz.
Edvard nic nie mówił, lecz oczy mu się zwęziły na ten widok.
Z dołu bił blask od mnóstwa woskowych świec, ustawionych w czymś, co
przypominało kryształowe szkło dla osłony przed ewentualnym podmuchem wiatru.
Ozdoby, jakie nosili ci obcy przybysze, błyszczały niczym gwiazdy.
- Są tłuści jak wieprze z plebanii - syknął Magnus. Edvard przymknął oczy,
usiłował wyobrazić sobie, jakie to uczucie nosić takie pierścienie, zegarki na ciężkich
łańcuchach, zrobione zapewne z czystego złota. Nie było to wcale takie trudne, ale na
Storlendet większość najpiękniejszych srebrnych skarbów gdzieś zniknęła, ślubnej
broszy matki też nie znaleźli, gdy rankiem tego dnia przeszukiwali jej kufer. Gdy
Edvard spytał o nią, Magnus odwrócił się plecami. A przecież powinna dostać ją
Edvarda!
Jest i Marja, tańczy z tym swoim tłustym mężem. Rozpuściła włosy jak młoda
dziewczyna. Ta stara szkapa powinna raczej siedzieć z innymi matronami i
wyłamywać palce ze strachu o to, co robią młodzi.
Ona jednak śmiała się i śpiewała, a stanik sukni zasznurowany miała tak
mocno i nisko, że bez wysiłku dało się zobaczyć, iż nawet w sprawie piersi musiała
zawrzeć jakiś pakt z bożkiem strzegącym źródła młodości.
Ten niedorajda Bendik siedział w głębokim fotelu i z zapałem dyskutował o
czymś z mężczyzną w czerwonym aksamicie. Trój graniasty kapelusz obcego
ozdobiony był piórami i upodabniał go do jakiegoś ptaka. Za każdym razem, gdy
kiwał głową, dziób kapelusza pochylał się nad stołem, jak gdyby rozsypano tam
ziarna pszenicy.
Edvard przeniósł ciężar ciała na drugą nogę i jeszcze mocniej zmrużył oczy. A
kto tam stoi przy beczce z piwem i napełnia sobie kubek? Czy to nie... gospodarz z
Kapteinsmoen?
Magnus najwyraźniej ujrzał to samo, zaklął cicho i oderwał wielki kawał z
kory brzozy. Jeśli wkrótce nie przestanie tego robić, obedrze ją całkiem, a wtedy
drzewo zginie.
- Jeszcze pożałują! - mruknął. - Przekonają się, że te bezeceństwa będą miały
przykry, gwałtowny koniec...
Edvard zwilżył wargi i wreszcie zdołał oderwać wzrok od miejsca zabawy.
Magnus dalej ciągnął swą litanię pogróżek.
- Tak, tak, przekonają się, że te przyjemności się skończą. Zaczekajcie tylko,
odmieńcy, i wy, tchórzliwe suki, to się kiedyś skończy, zobaczycie!
Leżała tak blisko przy nim, sam prosił, by go objęła. Ze zmieniającego się
wyrazu jego twarzy wywnioskowała, że on jest teraz gdzieś daleko, gdzieś w tamtym
ś
wiecie, który tak strasznie chciała z nim dzielić. Być może to umniejszyłoby ból, a w
każdym razie niepotrzebne byłoby wymuszanie z niego wszystkich tych trudnych
słów. Johanna zamknęła oczy i z całych sił ścisnęła jego dłonie. Ravi odchylił głowę
w tył, widziała, jak żyła na szyi mocno pulsuje. Jęknął cicho, ona pogładziła go po
czole, spływającym potem.
Trzeźwymi myślami usiłowała pokonać własny strach. Nie mogła pozwolić,
by przeraziły ją te okropne skurcze, które nim targały, konwulsje, za których sprawą
ciało Raviego przybierało najdziwniejsze pozycje. Patrzyła na niego szeroko
otwartymi oczami i mogła go tylko tulić. Wyglądało to tak, jakby szarpały nim
demony, jakby chciały porwać ze sobą. Widać ten koszmar nigdy nie będzie miał
końca.
Wreszcie jednak Ravi się uspokoił, Johanna wiedziała, że już niedługo dojdzie
do siebie. Jej serce wciąż mocno waliło w piersi, nawet na moment nie ośmieliła się
spuścić z niego wzroku. Ravi twarz miał białą, usta wykrzywione w jakąś straszną
jamę. I te chrapliwe dźwięki... Nawet gdyby oglądała to po raz tysięczny, nigdy chyba
nie zdołałaby odpędzić lęku.
On wyjdzie z tego cało, już za krótką chwilę popatrzy na nią i uśmiechnie się
lekko. I nie będzie odczuwał żadnego bólu, nie będzie też pamiętał, że mocno uderzył
głową o gałąź, choć najprawdopodobniej pozostanie w tym miejscu nieduża ranka.
Poczuła, że jego mięśnie znów się rozluźniają, ciężko osunął się na ziemię.
Wtedy ona uniosła rękę i zaczęła ocierać mu z twarzy pianę, pot i przylepione do
niego źdźbła trawy i paprochy. Podniosła się na chwiejnych nogach, w chłodnej
wodzie zwilżyła brzeg halki, potem obmyła go porządnie, przyłożyła zimną dłoń do
odsłoniętej piersi, bo podczas tych skurczy oderwały się dwa guziki od koszuli.
Skóra jakby się budziła, niczym ziemia we wczesny wiosenny dzień.
Johanna przygryzła wargę i pozwoliła, by jej dłoń przez moment tak została.
Czuła jakieś dalekie, chociaż równe uderzenia tego serca, którego nie umiała sobie
wyobrazić na medyczny sposób. Jego serce musiało mieścić nieskończenie wiele
więcej, aniżeli ów niepozorny mięsień, który miała okazję oglądać pod
niebieskobiałym szklanym niebem Theatrum Chirurgicum.
W którym miejscu mogło tkwić owo nienazwane, to, co całkiem odbierało mu
władzę nad sobą? W którym z organów umieściła się choroba? Czy istniało coś, co
można by po prostu wyciąć, by go uzdrowić?
Nie ruszała ręki, nie miała siły jej oderwać, nawet wówczas gdy Ravi otworzył
oczy i lekko się uśmiechnął. Dłonie już mu płonęły, wiedziała, że i on to czuje. Nie
było to zwykłe ciepło, jakie odczuwa się, biorąc za rękę dziecko. Żar, który kiedyś
rozpalił w niej Marcello swymi obietnicami zielonych oczu i zręcznymi pieszczotami,
nie mógł się z nim równać nawet w połowie.
- Ach, Boże... Przyciągnął ją do siebie samymi tylko oczami. Szlochając,
przytuliła się do niego, jej ręka wciąż była jak przyklejona do jego piersi, a raczej nie,
jak zrośnięta, przeleciało jej przez głowę.
- Hanno moja... wydaje mi się, że to już minęło.
- O, tak, na pewno minęło.
Odpoczywał przez chwilę, słyszał, jak chłonie powietrze. Potem zaczęła go
całować, w szyję, w policzki, powieki i czoło. Zanim pozwoliła wargom posmakować
wilgoci jego ust, oboje byli zdyszani i spięci.
On jakby odpychał ją od siebie i zatrzymywał jednocześnie.
Johanna kręciła się pod nim, chciała się wyrwać, a on puścił ją dopiero wtedy,
gdy językiem połaskotała kącik jego ust. Potem otoczył ją ramionami i jęknął:
- Nie... nie puszczaj. Słyszała swój własny zachrypnięty głos, wciąż tkwił w
nim cień strachu. I znów ogarnął ją lęk przed śmiercią. Za każdym razem, gdy
widziała go w takich chwilach, bez względu na to, jak było to znajome, miała tę samą
pewność, że oto teraz, właśnie teraz, on jej umrze.
Być może i on bał się tego samego, czuła bowiem, jak z oczu płyną mu łzy
ulgi, gdy każda cząstka ciała krzykiem dawała znać, że jednak żyje.
Zerwała z siebie stanik sukni, rozpięła maleńkie guziczki i uwolniła ręce.
Wtuliła się w niego całym ciałem, znów ogarnęło ją bijące od niego ciepło.
Ravi odwracał głowę, ale uczepił się i ej, a ona wiedziała, o czym myśli.
Zachęciła go, by się do niej jeszcze mocniej przycisnął, szepcząc mu do ucha, że nic
już nie ma znaczenia.
- Jesteś moim mężem, zawsze nim byłeś. Nigdy nie możesz nim być bardziej,
niż już jesteś.
Zrozumiał, o co jej chodzi, myślał być może, że będzie żałować, lecz ona już
wsunęła mu dłonie pod ubranie.
Tęsknili już tak długo, przez wszystkie te noce przespane na twardej ławie u
Thilli, przez wszystkie te straszne nagie chwile po jego zniknięciu. I ta tęsknota, kiedy
znów się odnaleźli i dzielili ze sobą cale życie poza tym jednym. Wszystko to nagle
wezbrało w Johannie. W tej chwili bowiem uświadomiła sobie, że to, na co czeka się
zbyt długo i odsuwa od siebie ze szlachetnych powodów, może nigdy nie nastąpić.
Gdyby Ravi umarł był tej nocy... Bała się pomyśleć o tym do końca,
zaślepiona pożądaniem i bliskością, jaka ich teraz łączyła.
- Chodź - szepnęła. - Przyjdź do mnie, blisko, jak najbliżej. Nie zostawiaj
mnie, Ravi, dłużej tego nie zniosę.
Cieszyła się, że on nie próbuje nawet przemówić jej do rozsądku ani
przypominać o narzuconej przez nią surowej pokucie. Czuła łzy cisnące się do oczu,
kiedy nareszcie ich ciała złączyły się w jedno. Było teraz tak, jak być powinno.
Nienaturalnym i bezsensownym cierpieniem wydawało się budowanie takich
sztucznych podziałów, gdy niebo w końcu uśmiechnęło się do nich i pozwoliło być
razem w spokoju.
Zalała ją wdzięczność, że mogła mu towarzyszyć w tej podróży, że nie był
sam. Johanna usłyszała swój własny śmiech, dobiegający gdzieś z daleka.
Uczucie wdzięczności nie opuszczało ich nawet wtedy, gdy pomagali sobie
nawzajem zapinać guziki, zawiązywać wstążki i otrzepywać trawę z odświętnych
ubrań. Johanna czuła się pełna radości, lekka jak motyl, głowa jakby nic nie ważyła, a
włosy, które się rozplotły, postanowiła całkiem rozpuścić na ramiona. Musieli jednak
wracać, nie mogli tak zniknąć na resztę tej czarownej nocy, która przecież miała być
przede wszystkim świętem Marji.
Goście na pewno już się zastanawiają, gdzie podziali się gospodarze.
Zniknięcie na krótką chwilę, by zajrzeć do dzieci albo wydać kolejne instrukcje w
kuchni, było zrozumiałe, musiało jednak upłynąć parę godzin, w dodatku wydawało
się, że jest ciemniej, niż można się było spodziewać w tę noc. Dopiero gdy Johanna
odchyliła głowę, by przeczesać rozczochrane włosy, spostrzegła, że niebo całkiem się
zachmurzyło.
- Uch, zrobiło się chłodniej - powiedziała. Ravi tylko kiwnął głową,
zmrużonymi oczyma popatrzył na góry.
- Wróżono mokre dni, być może burze, spójrz, ptaszki znoszą więcej gałązek
do gniazd, chociaż pisklęta przecież już się wykluły.
Johanna pokiwała głową.
- Pewnie masz rację. Dobrze, że większość ludzi zdążyła już zwieźć siano pod
dach, ale przydałoby się trochę deszczu.
Oboje jak na komendę wybuchnęli śmiechem.
- No zobacz - zanosiła się Johanna. - Niewiele czasu nam zajęło, żeby zmienić
się w stare małżeństwo, prawda?
Ravi zachichotał i znów ją przytulił. Długi, czuły pocałunek od nowa wprawił
ją w drżenie, a oszołomienie w głowie wcale się nie zmniejszyło.
- Musimy się pospieszyć - rzekł potem i pomógł jej rozplatać długie włosy,
zanim wspólnymi siłami wsunęli je pod nakrycie głowy, pasujące do sukni i
przypominające trochę niemowlęcy czepek. Przed zabawą gorące żelazka Marji
uformowały z mozołem drobne loczki, teraz jednak włosy, sztywne i lśniące, układały
się tak jak chciały.
- Wyglądasz jak... jak kobieta, którą przed chwilą ktoś kochał! Śmiech dusił
ich w piersi, gdy lekko zawstydzeni biegli przez zarośla na plac przed zamkiem Marji.
Dźwięki dobiegające z miejsca zabawy powiedziały im, że raczej się za nimi nie
stęskniono. Gdy wypadli za węgieł domu, jakby natknęli się na mur wesołości.
Johanna zamrugała na widok tak wielu świateł i spostrzegła, że długie stoły
nakrywane są od nowa. Taki obyczaj panował w Kopenhadze, że gdy już się
wytańczono i wybawiono, to znów zasiadano do jedzenia i picia.
Wniesiono brzuchate porcelanowe dzbanki, unoszący się z nich aromat
przypraw zdradzał, że teraz podany zostanie owocowy poncz, drapiący w gardle od
wódki i kardamonu.
Johanna pokręciła głową. Jak Marji się to udało? W bagażu wyładowanym z
łodzi nie zauważyła ani jednej beczki, wyłącznie skrzynie rozmaitej wielkości, które
brutalnie rzucano jedną na drugą w pustych pokojach jej zamku. A mimo to musiały
zawierać istne skarby w postaci jedzenia i napojów, a także obrusy, kwiaty, owoce i
woskowe świece. Marja zapewne zaplanowała to na długo przed wyjazdem z
Kopenhagi. Co właściwie zaszło między nią a Remmermannem po tamtej niezwykłej
nocy w starym klasztorze?
Johanna nie śmiała nawet o tym wspomnieć. Tylko raz wyrwało jej się coś na
ten temat, ale wtedy Marja zamilkła nagle, a potem zbagatelizowała jej pytanie.
- Oczywiście byłaś bliska szaleństwa ze strachu, moja droga, postaraj się o tym
zapomnieć. Pewnego dnia dowiesz się wszystkiego tego, co wiedzieć powinnaś.
Johanna poczuła się wtedy trochę urażona, nie mogła pojąć, dlaczego babka
tak strasznie bała się rozmowy o tamtej niezwykłej ceremonii.
Chyba że rację miał Remmermann i to zgromadzenie kobiet było czymś
bardzo niezdrowym, ofiarą poświęconą siłom, z którymi nikt nie powinien igrać.
Johanna prawie się potem wstydziła owego przemożnego uczucia, że oto jest
ś
wiadkiem czegoś pięknego, które ogarnęło ją, gdy leżała, przyglądając się
niesamowitemu przedstawieniu.
- To się już skończyło - powiedziała Marja. - Już nic nie znaczy. Już teraz nie.
Jestem przecież w domu.
Nic więcej nie powiedziała. Wydawało się, że Remmermann jest z tego
zadowolony, szepnął bowiem Johannie parę słów do ucha o tym, że nie musi już
więcej niepokoić się o babkę. On już będzie umiał się o nią zatroszczyć, tak by nie
wplątała się w nic niebezpiecznego.
Prawie mu uwierzyła.
- Hop, hop, gołąbeczki! Może widzieliście Bendika? Miał tylko przynieść
kości. Młody Fredrik tak bardzo chciałby nauczyć się tej gry.
- Nie, my... zaglądaliśmy do dzieci. One śpią... Śpią... jak dzieci! Słowa
Raviego brzmiały beztrosko, choć głos leciutko mu zadrżał.
Johanna rozbawiona zauważyła, że Ravi się rumieni. Marja jednak
najwyraźniej nic nie wyczuła.
- No cóż, chodźcie teraz spróbować puddingu i ponczu! Smakowałaś kiedyś
puddingu księżniczki, Johanno? To istna ambrozja, mogę ci przysiąc! Z samych jajek,
ś
mietany, posiekanej wanilii i cukru!
Marja zakręciła się i już jej nie było. Johanna spostrzegła, że babka jest tylko
w jednym bucie. Dreptała jednak elegancko w szerokich spódnicach i w jakiś
zdumiewający sposób udało jej się nie zburzyć kunsztownej fryzury, przytrzymywanej
wysadzanymi perłami szpilami, które z taką dbałością wpinała w burzę włosów przed
zabawą.
Goście opłukali ręce w wystawionych misach i znów zabrali się do jedzenia.
Marja zadowolona stała u szczytu stołu, zachwalając teraz wnoszone słodkie
delikatesy. Zdjęła z jakiegoś talerza zapomniany kawałek mięsa, łagodnie łając tego,
kto polał je owocowym sosem do deseru. Potem rzuciła się w wir ożywionej rozmowy
z dwiema wystrojonymi w pióra damami i sięgnęła po swoją smukłą fajeczkę.
Wkrótce fajka zaczęła krążyć wśród jedwabiów i koronek, rozśmieszając i mężczyzn,
i kobiety widokiem eleganckich dam debiutujących w roli palaczek tytoniu.
Muzykant tej nocy trzymał się świetnie. Samotne skrzypki doczekały się
towarzystwa fletu, a troje z gości powitano głośnym aplauzem, gdy wyszli z małymi
lutniami.
Johanna popatrzyła na Raviego, który odpowiedział jej szelmowskim
spojrzeniem.
- Może naprawdę powinniśmy zajrzeć do dzieci?
- To nic pilnego, na młodej Herbjorg można polegać. Johanna kiwnęła głową,
szukała jednak jakiejś wymówki. Chętnie pochyliłaby się nad ukochanymi dziećmi i
powdychała przez chwilę ów zapach ciepłej słodyczy, jaki zawsze je otaczał.
- Ja i tak się przejdę - oznajmiła, ściskając go za rękę na pożegnanie. - A ty w
tym czasie spróbuj puddingu księżniczki.
Ravi odpowiedział jej krótkim skinieniem i wcisnął się między rozgadanych
gości. Johanna odprowadziła go wzrokiem i zadowolona zauważyła, że przesadnie
wystrojone damy o białej cerze zasłaniają upierścienionymi palcami usta i szepczą coś
do siebie, gdy przechodził tuż obok.
Być może Ravi nie był pięknym mężczyzną.
Gdy jednak podniósł głowę, tak jak teraz, nie zważając na spojrzenia, jakimi
obrzucają go ludzie, to miał w sobie coś, co natychmiast przykuwało uwagę
zebranych.
Johanna stwierdziła, że owo drżące uczucie radości, które tkwiło gdzieś
głęboko w brzuchu, miało w sobie również sporą porcję dumy. Trochę ją to zdziwiło,
do tej pory bowiem nie zwróciła uwagi na ów odcień wszystkich wprawiających w
oszołomienie uczuć, które on potrafił w niej wywołać już od pierwszej chwili.
Upłynęło tak wiele lat, zapragnęła je policzyć, lecz nic z tego nie wyszło, bo
jakiś głos nagle wyrwał ją z zamyślenia.
- Johanno, widziałaś Bendika? Czekamy na rozpoczęcie gry w kości! To był
Ivar z Meisterplassen, jego dobroduszna gęba aż się świeciła od piwa i tłustego
jedzenia. Johanna widziała, że jest przyjemnie rozluźniony, włosy sterczały mu na
ś
rodku głowy, a pracowicie wyprasowany gors koszuli poplamił się sokiem
owocowym i sosem.
Uśmiechnęła się. Zona musiała już się położyć. Miło było zobaczyć tego
surowego, pracowitego człowieka choć przez chwilę tak beztroskiego. Uśmiechnął się
do niej szeroko.
- Nie wiem, gdzie ojciec jest akurat w tej chwili. Zajrzę do dzieci, może jest
przy nich. Przekażę mu, że czekacie, gdy tylko go zobaczę.
Ivar kiwnął zadowolony głową i tanecznym krokiem ruszył po żwirze.
Pokoje leżały pogrążone w ciszy, ciemne. Z kuchni za to dobiegały hałasy,
zapewne odstawiano porcje ostatnio pozmywanych naczyń. Zajrzała do środka,
rzuciła parę miłych słów pracującym tam dziewczynom, a one otarły pot z czoła i
wdzięcznie odpowiedziały jej uśmiechem. Na otwartym palenisku syczał kolejny
kocioł z gorącą wodą.
Na palcach przeszła do alkowy, poruszała się po omacku w znajomej
ciemności, w uszach już miała oddechy dwojga uśpionych dzieci.
Spały tak spokojnie i cicho.
Powiodła palcem po prostym nosku Benjamina, delikatnie odsunęła kosmyk
włosów. Troszeczkę się spocił, strzepnęła koc, odwróciła go na drugą stronę. Tu, w
tej maleńkiej izdebce, było ciepło, prawie aż za ciepło, palenie w kuchennym piecu
sprawiało, że nie docierał tu nocny chłód.
Ingalill spała z rączką mocno zaciśniętą na swym ostatnim skarbie: małej
figurce ptaka, którą Ravi wyrzeźbił z krzywej gałęzi jarzębiny. Ingalill kochała ptaki i
rozpromieniała się już na widok małego szarego wróbelka, drepczącego pod
spichlerzem.
Jej włosy w dotyku wydawały się bardziej miękkie niż Benjamina. A małe
podciągnięte teraz nóżki były nieskończenie pulchne.
Johanna uśmiechnęła się do siebie w ciemności.
Tak bardzo kochała oboje. Nietrudno już było myśleć o Ingalill jak o własnym
dziecku. Właściwie zawsze tak było, już od tamtej nocy, gdy uzgodniła z Heleną cenę.
Stara kołysanka sama cisnęła się na usta. Johanna miała ochotę zaśpiewać ją
dla nich, chociaż dzieci w krainie snu nie mogły jej usłyszeć.
Ostrożnie wsunęła się do łóżka, tu w ciemności razem ze śpiącymi dziećmi
pozwoli sobie na parę chwil, w których będzie cieszyć się całym tym szczęściem,
jakie ją teraz otaczało.
Gdy leżała tak, trzymając w dłoniach maleńkie rączki, wydawało jej się, że
przez moment, od którego zakręciło się w głowie, cofnęła się do tamtych niezwykłych
chwil, gdy siedząc z Benjaminem przy piersi pozwalała, by wszystko, co złe,
odpłynęło.
Tak bardzo się wtedy bała, już od tamtego strasznego porodu nad rzeką w
Hallingdal dziecko oznaczało dla niej lęk i troskę.
Teraz Benjamin był zdrowy, tylko jeden siniak na udzie zdradzał chorobę.
Mały da sobie radę, musi jej być wolno w to wierzyć. A mała Ingalill to wprost
uosobienie zdrowia, okrągła, słodka, obdarzona uporem i siłą woli, która na pewno jej
się przyda w tym surowym świecie.
Johanna przymknęła oczy, ogarnęło ją przyjemne zmęczenie. Było tak, jakby
elf snu zarzucił swój cienki welon na pokój i z uśmiechem na ustach pozwolił
Johannie odpłynąć. Śniło jej się, że opuszcza świętojańską zabawę, żeby zebrać
siedem różnych kwiatów, wszystkie jednak kurczyły się jej w dłoni, zmieniały w
nasionka. Z początku wpadła w rozpacz, wreszcie jednak przypomniała sobie, że
może przecież je zasadzić w ciepłej, życzliwej ziemi, której naniosła do swego łóżka.
I kiedy wreszcie się przebudziła, sen wciąż był tak rzeczywisty, że niemal
spodziewała się, iż będzie mogła dotknąć tych wielkich kolorowych płatków, właśnie
tu, wśród poduszek. Zesztywniała stanęła na podłodze, zamrugała, pokój pogrążony
był w całkowitej ciemności. Jeszcze nie do końca przebudzona odszukała drzwi i
zobaczyła, że światło poranka już zaczęło się przedzierać przez grube zasłony w
salonie.
Przespała noc świętojańską!
Na schodach zdała sobie sprawę, że nie jest aż tak źle, ptaki bowiem wciąż
milczały, a na wschodzie za gęstymi chmurami jaśniała tylko niosąca wiele obietnic
zorza.
Z kuchni nie dobiegały żadne dźwięki, co oznaczało, że praca tam dobiegła już
końca. W stajni też było cicho, a przecież kobyłka potrafiła wszystkim dać znać, że
nadeszła pora karmienia i pojenia.
Odprężyła się, może jednak nie spała aż tak długo.
Właśnie w tej chwili z głębi domu dobiegły cztery uderzenia zegara Karla.
Pobiegła przez podwórze w stronę domu Marji, wystraszona, co też Ravi sobie
pomyśli o jej nagłym zniknięciu akurat w tę piękną noc.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Spali, kiedy wstawało słońce, spali dalej, kiedy kury dostały garstki resztek z
wczorajszej uczty, i nawet kiedy dzwony wzywały na mszę, goście Marji wciąż spali
pod lekkimi kocami i tkanymi kilimami obleczonymi w lnianą pościel.
Johanna nie śmiała iść do sypialni Marji, dopóki nie nadeszła pora obiadu, i
tam zastała łóżko puste, świeżo zaścielone.
Biegała z pokoju do pokoju, ukradkiem zaglądała do nich, w jednym znalazła
chrapiącego Remmermanna. Ale Thilli i Lovise również nie było w ich obszernej
alkowie, nie mogła też znaleźć baronowej Michaeli ani córki pastora, Victorii Ruth,
którą Emmi z tak wielką radością uściskała na powitanie.
Gdzie one się wszystkie podziały?
Spytała jednego z parobków, który niezdarnie usiłował zamiatać podwórze,
lecz on tylko potrząsnął głową.
Wróciła do domu. Może wszyscy zebrali się gdzieś w sali biesiadnej albo w
jednym z niewielkich salonów na górnym piętrze?
Nie spotkała żywej duszy oprócz tego małego strojnisia i dwóch bladych
kobiet, raczących się czarnym naparem z solidnych kubków.
Ż
adne z nich nie widziało Marji, ledwie zdążyli otworzyć oczy. A kiedy
można się spodziewać, że kąpiel będzie gotowa?
Johanna ruszyła dalej, czując, jak ogarnia ją coraz większa irytacja.
Cóż oni znowu wymyślili? Nie poszli chyba kąpać się nad rzekę po takiej
chłodnej nocy? Może Bendik zabrał ich na tę przejażdżkę, o którą tak się napraszali?
Lecz w jaki sposób zdołał w środku nocy zdobyć konie i powozy?
No i dlaczego Ravi nie przyszedł jej zbudzić?
Kiedy przeszukała podwórze i okrążyła dom, na jego tyłach stanęła jak wryta.
Marja ustawiła tam kilka olbrzymich kadzi, wiader i miedzianych kotłów.
Gromadka nagich kobiet mydliła się nawzajem, natomiast szereg panów stał z
galanterią odwrócony do nich plecami i pilnował, czy nikt nie nadchodzi. Kobiety
miały skórę zaczerwienioną od wody i chłodu, lecz także od mocnego nacierania.
- Jesteś kompletnie, najzupełniej szalona, Marjo! - wyrwało się Johannie.
Nie mogła jednak powstrzymać się od śmiechu na widok wyrazu twarzy
panów. Stali jak kamienne posągi i najwyraźniej z wielką powagą podchodzili do
wyznaczonego im zadania. Jednocześnie wprost dało się zobaczyć, jak drgają im
plecy, niewątpliwie bardzo żałowali, że akurat ta część ciała jest pozbawiona oczu.
Jednym z nich był Ravi.
Przepuścili ją, Johanna złapała kawałek bawełnianej tkaniny, który zaraz
rzuciła Marji.
- To ci dopiero! Czy ty nie wiesz, że akurat w tej chwili ludzie siedzą w
kościele pochłonięci modlitwą i wychwalaniem Pana? Zdajesz sobie sprawę, co to
będzie za skandal, jak się wieść rozniesie po wsi?
Babka rozłożyła ręce.
- Za stara jestem, żeby się tym przejmować - roześmiała się uszczęśliwiona. -
Człowiek nie ma więcej zabawy, niż sam sobie sprawi, Johanno. A ty wyglądasz
bardzo nieporządnie, cała zakurzona i nieświeża. Chodź, chodź, i ty powinnaś się
umyć.
- Nigdy w życiu! - poprzysięgła Johanna, wykręcając się ze śliskich od mydlą
objęć babki.
Marja tylko się roześmiała i zanurzyła dłonie w kadzi. Deszcz pachnących
kropel zaraz spadł na Johannę, kobiety zaniosły się śmiechem, kiedy, pokrzykując na
nie, schroniła się za szeregiem mężczyzn.
Ravi także się śmiał. Złapała go za rękę, chciała stąd zabrać, lecz on się
wzbraniał, mówiąc, że przyrzekł Marji, iż wszystkiego dopilnuje. Johannie policzki
poczerwieniały ze złości, musiała jednak się poddać i kręcąc głową, powiedziała
tylko:
- Szaleńcy, doprawdy szaleńcy! Niemała będzie za to grzywna na rzecz
kościoła, to jedno mogę wam obiecać!
Odeszła od nich wreszcie, by uprzedzić, że eleganckie towarzystwo chętnie
zasiądzie teraz nad solidną porcją owsianki na śmietanie z paroma tłustymi plackami.
Chichot kąpiących się kobiet wciąż łaskotał ją w uszy i właściwie żałowała, że
nie ma odwagi, by przyłączyć się do jakże wesołej toalety.
Za to ona będzie przynajmniej mogła wynieść kiedyś jedną z wielkich balii w
jakieś odosobnione miejsce i zaprosić Raviego na nocną przechadzkę, jeśli tylko
pogoda dopisze. To Johannie wydawało się o wiele ciekawsze, aniżeli pluskanie
wśród nieznajomych piersi i rozkołysanych bioder, nad którymi niby to pełnią straż
obcy mężczyźni.
Wiedziała, co na pewno myśli o niej Marja.
Babka była tak zadowolona z nowych idei, z tych nowych czasów, które, jak
twierdziła, właśnie nastały. Człowiek, jako cząstka wspaniałej natury, powinien
skoncentrować się w życiu na czerpaniu z niej i dbaniu o nią ze względu na własne
korzyści. Wcale nie dla jakiegoś dalekiego Boga czy ewentualnego życia wiecznego.
Johannie się to nie spodobało i nie prosiła babki, by wyjaśniała jej cokolwiek więcej.
Wyraźnie jednak było widać, że Marja postanowiła teraz czerpać z życia to, co
najlepsze, w dodatku obiema rękami, i nie odmawiać sobie żadnej z ziemskich
przyjemności.
Johanna odsunęła na bok te myśli, w jej głowie radość kojarzyła się z czymś,
za co później przyjdzie jej zapłacić bólem. Postanowiła wierzyć, że dobre serce Marji
bez względu na wszystko uchroni ją przed zbyt srogą karą.
Ale całkiem normalne to nie było. Johanna nie mogła zrozumieć, że Marji
ujdzie płazem prowadzenie tak zbytkownego, tak dalekiego od wszelkich
obowiązków życia, które najwidoczniej planowała jako świeżo upieczona żona
profesora. Co powiedzą na to koledzy Remmermanna? Komisja, no i biskup? Cóż,
nawet król będzie musiał zareagować na takie zachowanie jednego z
najszacowniejszych członków zacnej instytucji.
Zmusiła się do zajęcia myśli czym innym i postanowiła się rozejrzeć, czy w
kuchennych kufrach Marji nie zostało jeszcze trochę tego ciemnego kawowego
proszku. Gdy weszła do niewielkiego saloniku, aromat uderzył ją w nozdrza. Nalała
sobie parę łyków gorzkiego napoju, który wypiła bez słodzenia, siedząc na
zapomnianym krześle wśród brzóz.
Niewiele pozostało z wczorajszej uczty. Na gałęzi samotna pończocha
kołysała się leciutko poruszana wiatrem. Przy korzeniu drzewa leżał zbity kieliszek.
Ktoś zarzucił pelerynę na maleńką wieżyczkę zdobiącą to, co Marja nazywała
kąpieliskiem dla ptaszków. Wydrążony kamień był wczoraj wypełniony słodkim
ponczem, przypomniało się Johannie.
Nagle w zasięgu wzroku pojawiła się jakaś kobieta. Przekradała się pod
gęstymi krzakami, tam gdzie droga z Vildegard przechodziła w podwórze, i
najwyraźniej pozostając pod wielkim wrażeniem, wpatrywała się w olbrzymi portal.
Johanna bacznie się jej przyjrzała, było coś znajomego w tej skradającej się
sylwetce. W tej samej chwili kobieta odwróciła się do niej twarzą i zdrętwiała.
Helena.
Poznałaby ją i tak, lecz w tej pięknej czarnej sukni wprost trudno było
uwierzyć, że to ona. Włosy miała związane pod białym koronkowym czepcem.
Poruszała się jak pastorowa, lekko i zwinnie, lecz nie bez dumy.
Johanna próbowała znaleźć odpowiednie słowa powitania. Na język cisnęły jej
się same mało przyjazne wyzwiska.
Nie zdobyła się jednak na to, by je wymówić. Poczuła nawet, że wargi
rozciągają się w uśmiechu, gdy powiedziała po prostu:
- Dzień dobry, Heleno. Helena zatrzymała się dopiero, gdy stanęła twarzą w
twarz z Johanną.
- Johanno, ty... jesteś taka jak przedtem. Johanna łaskawie skinęła głową.
Czuła w uszach pulsowanie krwi, ale zacisnęła zęby z postanowieniem, żeby nie dać
nic po sobie poznać.
- Nie spodziewałam się, że jeszcze cię tu zobaczę. Mimo wszystko co do
jednego byłyśmy zgodne.
Helena skrzyżowała ręce na piersi, zielone oczy z niepokojącym spokojem
wbiły się w twarz Johanny.
- Owszem, tak było. Kiedyś. Lecz wiele się zmieniło, Johanno. Nawet jeśli ty
nie.
Johanna ruszyła w stronę podwórza. Nie poprosiła, by Helena poszła za nią,
przypuszczała jednak, że dzieci są na pewno w zamku Marji, widziała, jak kucharka
ciągnęła je za sobą. I instynktownie nie chciała, by Helena znalazła się w ich pobliżu.
To mogłoby oznaczać kłopoty, płacz, być może znów wołanie nocą.
Helena szła za nią lekkim krokiem.
- Muszę porozmawiać z tobą, Johanno. Coś się odmieniło. Nie możemy być
nieprzyjaciółkami.
- Nieprzyjaciółkami? Ależ, Heleno, nikt przecież nigdy...
- Ty mnie nie lubisz. Johanna ujęła się pod boki, zerknęła w tył. Od tej
rozmowy policzki już zaczynały jej płonąć i najbardziej ze wszystkiego pragnęła po
raz drugi przegonić tę kobietę ze swego domu. Ale chyba musi nad sobą panować,
przyjąć ją odpowiednio, wziąć na bok i przemówić do rozumu. Dowiedzieć się, po co
właściwie przyszła. Może chce więcej pieniędzy? No cóż, warto za cenę jednej krowy
pozbyć się jej na dobre. Przestaną wreszcie o niej myśleć. A mała Ingalill nie będzie
musiała się wstydzić w dniu, kiedy pozna prawdę o swym pochodzeniu.
- Nigdy mnie nie lubiłaś - powtórzyła Helena. Dziwnie było patrzeć na ten
uśmiech, czający się w kąciku ust pomimo przykrych słów, jakie z nich padły. Nagle
Helena złapała Johannę za rękę.
- Ale musimy nauczyć się pojednania. Ja... ja się zmieniłam, Johanno.
Przysięgam.
- Mnie to nie obchodzi, Heleno. Mam nadzieję, że nie przyszłaś po to, by
wykorzystać tę radosną okazję na dalsze kłótnie. Mogę ci bowiem powiedzieć, że nie
cofnę swego słowa, dopóki starczy mi tchu.
Spodziewała się plucia, przekleństw, wszystkiego, ale nie łez w oczach Heleny
i nie cichego głosu.
- Wiem. Kochasz moje dziecko. Uczynisz wszystko dla Ingalill i jesteś dobrą
matką, Johanno, chociaż niektórzy twierdzą, że zachowujesz się jak kukułka.
- Przecież to nie ja składałam jajka w cudze gniazdo - mruknęła Johanna przez
zaciśnięte zęby.
Helena roześmiała się dźwięcznie i czystą dłonią przeciągnęła po białym
czepku. Wstążki pod brodą się rozwiązały, czepek zsunął się w tył. Ognista czupryna
już jej odrosła, wciąż nie była bardzo długa, ale gęsta i puszysta, lekko falująca.
Johanna spostrzegła, że jest też nieco ciemniejsza. Helena wypiękniała.
- No tak, takie jest życie. Niekiedy zaskakujące, nie uważasz? Dziwne uczucia
rozkwitają niekiedy w człowieku, rozsądni ludzie zaplątują się w różne sprawki...
Słyszałam, że to się nazywa miłość.
- Ja tak nie uważam - warknęła Johanna. - Raczej rozwiązłość i
nieprzyzwoitość.
Helena nic na to nie odpowiedziała. Delikatnie złączyła czubki palców obu
dłoni i z powagą popatrzyła na Johannę.
- Jest coś, z czego chciałabym ci się zwierzyć. Ale nie wiem już, czy starczy
mi odwagi. Ja... potrzebuję twojej pomocy. Na twoją przyjaźń nigdy pewnie nie będę
mogła liczyć i już to jest smutne. Ale nie, pożegnam się teraz, nie powinnam była
przychodzić, masz tę surowość w oczach, a usta ostre jak tarki.
Ś
ciągnęła wargi i po dziecinnemu zachichotała. Ingalill robiła dokładnie tę
samą minę, jeśli ktoś zapomniał posypać cukrem jej wieczorną owsiankę.
Johanna musiała ze sobą walczyć, by zachować powagę. Ten przebłysk
wesołości jakby dodał Helenie nowej odwagi.
- Johanno, musisz wiedzieć, że nie chcę twojej krzywdy. Nigdy jej nie
chciałam. Ale wtedy... nie wiedziałam, że on jest żonaty, przynajmniej że jest aż tak
bardzo żonaty. I wiele razy żałowałam. Nie było tak jak powinno być, to nie była
miłość, nie wtedy...
Ku zaskoczeniu Johanny nieco zawstydzona spuściła wzrok. Jej czarna
spódnica obszyta była gęsto tkanym materiałem z lnu. Johanna niemal do oślepnięcia
wpatrywała się we wzór jasnobłękitnego haftu i nie wierzyła własnym uszom, gdy
Helena cicho wyznała:
- Ale tym razem to jest miłość, Johanno. Czy myślisz, że mogłabyś dzielić się
nim ze mną? Nie sądzisz, że on potrafi kochać nas obie, a my jego?
Johanna wolno podniosła wzrok, zamrugała na taką niesłychaną bezczelność.
Ż
ałowała przez moment, że nie ma przy niej Raviego, z radością by patrzył, jak jego
ż
ona przegania z Karlsgard tę nędzną sukę po raz ostatni.
Krzyk Heleny zbudził drzemiących jeszcze gości, a kompania Marji, która
przy wtórze chichotów się ubierała, powywracała niemal zydle. Wszyscy teraz
poderwali się na równe nogi i pokazywali kobiety palcami.
Spódnice Johanny owinęły się wokół jej łydek, włosy wysunęły się z
misternego węzła, a przed nią Helena z wciąż zadartą suknią zrobiła kilka kroków w
bok i jak szalona pobiegła w górę zbocza, zanim Johanna znów machnęła gałęzią.
- Należy ci się porządne lanie, szalona, bezczelna dziwko! Ty rozpustnico
piekielna! Staniesz za to przed tingiem, przysięgam!
Helena zniknęła, a Johanna zatrzymała się dopiero przy płocie. Akurat wolno
toczył się jakiś wóz, woźnica wypuścił z ust źdźbło trawy, gdy do jego uszu dotarły
krzyki kobiet. Czy ktokolwiek widział coś podobnego od czasów, gdy to stary
dzwonnik przywoływał do porządku swoją panią?
Johanna z trudem chwytała oddech, wreszcie cisnęła gałąź za Heleną, która
dawno już minęła bramę i gnała teraz w dół drogą.
Johannie krew szumiała w uszach. Do jakiego stopnia można być bezczelnym?
A jednocześnie piersi dławił żal z powodu tego, co się stało. Na Boga, co
sobie ludzie pomyślą, jeśli to widzieli? Co powie swoim gościom? Raviemu? Ta
kobieta musi być szalona. Trzeba powiedzieć lensmanowi, jak się sprawy mają, już on
będzie umiał się nią zająć. Jak można w ogóle przyjść z taką propozycją, która
rozsądnemu człowiekowi nie wpadłaby nawet do głowy?
Zaczęła rozglądać się za Ravim. Zastanawiała się, czy widział to
przedstawienie. Czy on wiedział o szaleństwie Heleny? Czy ona już u niego była?
Ż
al i wstyd piekły ją w gardle, lecz teraz zaczął ją ogarniać także wściekły
gniew. Skierowała się prosto do męża, miał wilgotne włosy i pachniał nieznośnie
słodko wanilią i konwaliami.
- Ravi, rozmawiałeś z nią? Nie masz pojęcia, z czym ona przyszła... Ravi, ona
jest szalona, wiesz o tym? Nie mam siły znosić jej wybryków, dość już tego!
- A co ona powiedziała? Chciała zabrać Ingalill? Johanna starała się oddychać
najspokojniej jak mogła. Z trudem dobierała słowa.
- Ona najwyraźniej cię kocha. I przyszedł jej do głowy pewien wspaniały
pomysł, a mianowicie taki, że możemy się tobą dzielić. Ravi, może ci się wydawać,
ż
e fantazjuję, ale to wszystko jest prawdą! Ona tu przyszła i oznajmiła, że
powinnyśmy zostać przyjaciółkami i dzielić się tobą, jak... jak siostry, przypuszczam.
Ravi zdumiony wpatrywał się tylko w Johannę.
Wreszcie Johanna zgięła się wpół i wybuchnęła histerycznym śmiechem, lecz
jednocześnie z oczu płynęły jej łzy, a Ravi patrzył na nią skamieniały ze strachu i
zdziwienia. Jego własna, zawsze tak opanowana żona załamała się teraz na jego
oczach i nie potrafiła zapanować nad tym śmiechem i płaczem. Wreszcie porwał ją na
ręce i zdecydowanie zabrał z dala od wszystkich pytających spojrzeń.
- Gdzie więc byłeś dzisiejszej nocy?
- Nie mogę ci tego powiedzieć... dokładnie. - O?
- Ja... w lesie, przecież już mówiłem.
- Z Mar ją? Kiwnął głową.
- I jeszcze kilkoma osobami...
- Z kim jeszcze? Czy była tam Helena?
- Nie!
- Jesteś tego pewien? - Tak.
- A więc nigdy jej nie widziałeś? Przez całe lato, odkąd wróciliśmy do domu?
Mrugał zmieszany, ręce Johanny były niczym szpony na jego nadgarstkach, a
wilgotny błysk różnobarwnych oczu przypominał mu o czasach, o których najbardziej
pragnął zapomnieć.
- Nie... a raczej tak... Johanna odwróciła głowę do ściany.
- Opowiedz mi o wszystkim - zażądała lodowatym tonem. Westchnienie
Raviego zabrzmiało jak zduszony krzyk.
- Ona przyszła do szałasu - szepnął bez tchu. Odwrócona twarz Johanny nawet
nie drgnęła. Usłyszał jednak, że z trudem przełknęła ślinę.
- Nie stało się nic złego, tylko rozmawialiśmy... Miała coś ważnego do
przekazania.
- Co takiego?
- Nie wiem. Mówiła, że sama chce ci o tym powiedzieć, jeśli starczy jej
odwagi.
- Doprawdy, tego akurat jej nie zabrakło.
- Nie jest tak, jak myślisz.
- Nie jest? Johanna poderwała się z miękkiego posłania brokatowych i
wełnianych poduszek.
Mówiąc, liczyła na palcach, Ravi nienawidził akurat tego jej gestu, widywał
go jedynie w najbardziej przesyconych goryczą momentach.
- Po pierwsze, przyszła tutaj. Po drugie, przyznajesz, że znów się spotkaliście
w waszym dawnym miłosnym gniazdku w lesie. Po trzecie, przyszła do mnie i
powiedziała, że powinnyśmy zostać przyjaciółkami. I to wszystko dlatego, że ona cię
teraz kocha.
- Mnie? Nie, Johanno, to nie jest tak... Uderzyła go prosto w usta, więc urwał.
Zanim zdążył zwilżyć śliną bolącą wargę, Johanna zniknęła.
Również tego wieczoru Marja wprost promieniała, chociaż zmęczenie
pogłębiło zmarszczki wokół ust i oczu. Rikard Remmermann zaprosił gości do gry w
karty i wyjął dwie nowe talie drukowanych kart z ręcznie kolorowanymi detalami.
Jedna talia przedstawiała portrety panujących głów Europy, druga dekorowana była
kwiatami, kobietami w pięknych strojach i zwierzętami robiącymi sztuczki.
Johanna siedziała sztywna na krześle i nie mogła przełknąć ani kęsa. Ravi nie
odstępował jej nawet na krok, lecz nikt nie widział, by wymienili słowo albo uśmiech.
- Chodź, włącz się do gry! Stawka jest teraz wysoka, Johanno. Jeśli będziesz
miała szczęście, to wygrasz jedną z szafirowych szpil Dorothei.
Na stole leżał kopczyk drobiazgów. Cygaro, szpilka do kapelusza, haftowany
kołnierz, flaszeczka soli trzeźwiących, wachlarz i cały wybór guzików z tego rodzaju,
jakich panowie używali do mocowania jedwabnych żabotów na szyi.
Pozostałe po uczcie resztki zapasów wina wymieszano razem w
brunatnoczerwony poncz, ostro pachnący koniakiem.
Wiele osób udało się już na spoczynek, lecz Johanna nie mogła odmówić, gdy
babka poprosiła ją, by towarzyszyła jej w podawaniu do stołu i zabawianiu gości.
Służba wciąż była zajęta sprzątaniem po dwudniowych uciechach. Sterta ubrań też
czekała na wyszczotkowanie i pranie.
Ravi się podniósł, lecz ona złapała go za rękę i zmusiła, by z powrotem usiadł
na ławie.
- Grajcie sobie, my tylko popatrzymy!
Marja przekrzywiła głowę i posłała Raviemu pytające spojrzenie. Unikał jej
wzroku. Johanna patrzyła prosto przed siebie i samymi tylko oczami śledziła drobne
ruchy w grze.
Wkrótce rozmowy ucichły, goście zaczęli się przeciągać, opróżniali kieliszki,
ziewali, uśmiechając się leciutko w stronę prostej jak struny pary. Oczy Marji
pociemniały.
- Co się właściwie z wami dzieje? Czyżbyście całkiem zwiędli?
- Jestem zmordowana - odparła krótko Johanna. - Ty też chyba musisz być
zmęczona, skoro wałęsałaś się przez pół nocy. Ravi mówił mi, że byliście w lesie.
Twarz Marji odrobinę pobladła pod opalenizną, wymieniła prędkie spojrzenia
z Ravim, a Johanna z satysfakcją stwierdziła, że jej podejrzenia musiały być słuszne.
- W lesie? Tak, wybraliśmy się na krótką przechadzkę do lasu. Pięknie tam
nocą, prawda, Ravi?
- Pięknie - powiedział niewyraźnym głosem. Johannie dech zaparło w
piersiach.
- No cóż, musiało być tam rzeczywiście coś szczególnego, bo nie jest przecież
chyba zwyczajną rzeczą, aby kobieta zabierała swego zięcia nocą na przechadzkę po
lesie, w dodatku zaraz po własnym weselu!
Z tymi słowami pociągnęła Raviego ze sobą i grzecznie ukłoniła się, życząc
dobrej nocy.
Karty powypadały z rąk, a większość graczy stwierdziła, że ten wieczór równie
dobrze można uznać za zakończony. Wciąż było jasno jak w dzień, lecz chłód w
powietrzu zdawał się wzmagać, zwłaszcza od ostatniej chwili.
Ravi poczuł, że zaciśnięte na jego ręce palce Johanny otwierają się, i pojął, że
jest tylko jedna jedyna rzecz, jaką może zrobić w tej sytuacji.
- Nie mogę! Nie próbuj mnie zmuszać, ona jest twardsza niż wiązka słomy w
grudniu!
- Bendiku, opamiętaj się! Starszy mężczyzna osunął się przy płocie i podniósł
udręczoną twarz na Raviego.
- Przynajmniej ty nie... Ravi milczał. Wcisnął palec między korę a świeże
drewno i przygryzł dolną wargę. Bendik jęknął i popatrzył przed siebie.
- Wiem, że mnie przeklną. To nie będzie łatwe. Ale prawdą jest to, co mówię,
Ravi. Sam nie chciałem, by się to stało...
Ravi oderwał kawałek kory wielkości dłoni. Pod nią drewno jaśniało
ś
wieżością. Ale pod korą mieszkały korniki i Ravi musiał teraz otrzepywać się z nich
i delikatnej mączki, jaką po sobie zostawiały.
- Życzę ci szczęścia - powiedział cicho. - Ty zasługujesz na trochę szczęścia.
Bendik westchnął z goryczą.
- Doprawdy? A czy przez całe moje długie życie nie dostałem więcej, niż mi
się należy?
Pod rozjaśnionymi słońcem brwiami oczy Bendika przypominały opustoszałe
jeziora. Ravi wolno pokręcił głową.
- Nie, tak nigdy nie jest. Teść położył oba łokcie na płocie i sycił oczy
widokiem fiordów i gór.
Wciąż kręcąca się nad okolicą burza jeszcze nie nadeszła, jedynie po południu
niebo trochę się chmurzyło, nocą zaś spadło kilka kropli deszczu, ale wiatr z
północnego zachodu był chłodny. Żaden porządny gospodarz nie trzymał już siana na
polu. Ravi stanął przy nim.
- Tak cię proszę, musisz jej to powiedzieć. Ona myśli, że ja znów się zadaję z
Heleną.
Bendik zerknął na niego zdumiony.
- Jak w ogóle coś takiego może jej przyjść do głowy? To przecież było jedynie
wtedy, kiedy już się przestaliście znać? Przecież w końcu opamiętałeś się, chłopcze.
Wróciłeś do niej.
Ravi spuścił wzrok, czubkami butów trącał kawałeczki kory.
- Tak... ale ona ma powody, żeby mnie podejrzewać. Ja... jestem podłym psem.
Johanna się boi i w pewnym sensie ją rozumiem. Widzisz, Helena przyszła do mojego
szałasu drugiego wieczoru...
Bendik zesztywniał.
- Ach, tak? Do szałasu? Drugiego wieczoru? Ravi pokiwał głową zamyślony.
- Rozmawialiśmy, mówiła mi o tobie. O tym co zaszło między wami. Chciała,
ż
ebym powiedział o wszystkim Johannie.
Bendik wolno wypuścił powietrze z płuc. Wysunął wargi i lekko gwizdnął.
- A więc chciała, żebyś ty jej o wszystkim powiedział? No cóż, to zrozumiałe,
skoro ja jestem zbyt tchórzliwy...
- Nie jesteś tchórzliwy, nie mów tak! Ja uważałem jednak, że słusznie będzie,
abyście sami... żebyś ty... krótko mówiąc, nie miałem odwagi być tym, który
przyniesie Johannie takie wieści.
Bendik kiwnął teraz głową.
- Tak to już jest. Gniew Johanny jest gorszy od październikowych sztormów.
Stali w milczeniu i obaj myśleli o tym samym. Ale gdy się rozstawali, wciąż
nie znaleźli żadnego rozwiązania. I żaden z nich nie wiedział, jak się to może
skończyć.
- Zamierzam od czasu do czasu przywozić ją tutaj. Johanna już wie, że dałem
Helenie stałą pracę. Na razie być może o niczym więcej wiedzieć nie musi. Minął
zaledwie rok od czasu, gdy jej matka... gdy Amelia umarła. Rozumiem, że jej
zdaniem może być jeszcze za wcześnie.
- O, są przecież tacy, którzy pieczęcią pisarza potwierdzają nowe małżeństwo,
zanim żona ostygnie w grobie.
- Ale tłumaczą się małymi dziećmi, którymi nie potrafią się opiekować. Robią
tak, bo muszą - bronił się Bendik.
- Czy konieczność jest ważniejsza niż ochota? - odparł Ravi, a Bendik nic mu
na to nie umiał powiedzieć.
Zadarł głowę i popatrzył w niebo, na którym chmury zaprzęgały wiatr do
powozu i gnały po sklepieniu niebieskim jak udręczone duchy.
- Johanna potrzebuje czasu. Pewnego dnia to zrozumie. Szczególnie, jeśli, jak
słyszę, wy dwoje... wy dwoje...
Ravi szybko przerwał jego wahanie:
- Tak, wszystko próbujemy uporządkować. Tym razem również papiery.
Bendik zadowolony pokiwał głową.
- Możecie więc być świadkami, gdy nadejdzie nasza kolej. Może latem
przyszłego roku?
Ravi uścisnął mu rękę, popatrzył w oczy.
- Tobie mogę zawierzyć, prawda? Kolejny uścisk dłoni, mocny i serdeczny,
był jedyną odpowiedzią, jaką otrzymał od zięcia.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Wyjechali, równie hałaśliwi i barwni jak wówczas, gdy tu przybyli. Niczym
przedziwne ptaki w rajskich przebraniach wsiadali na pokład szkuty, która w ciągu
tych dwóch tygodni przyjęła zlecenie na przewóz towarów do Bergen i z powrotem.
Kapitan stał teraz zniecierpliwiony na dziobie i zmrużonymi oczyma obserwował
głośnych i ogromnie ruchliwych pasażerów. Twarz miał kamienną, ale w wodnistych
niebieskich oczach znać było niezadowolenie.
Mimi, szalona drobna żona marszałka, podskakiwała na jednej nodze,
teatralnie machając woźnicy białą chusteczką. Inni chórem po francusku błogosławili
mieszkańców wsi. Wieśniacy zbili się w gromadkę pod ścianą wielkiej szopy, usta im
drżały w niepewnym uśmiechu. Dużo wody upłynie, zanim zobaczą tu podobnych
gości.
Chyba że Marja zamierza z tej rozpusty uczynić świętojańską tradycję!
Niektórzy aż żegnali się na samą myśl, lecz znaleźli się i tacy, którzy wykrzykiwali
ż
yczenia ponownego spotkania z tymi odpływającymi teraz dziwnymi ludźmi.
Szkuta tkwiła na zarzuconej kotwicy, świeżo wymalowana lśniła niczym
kościół. Niewielkie łodzie stopniowo przewoziły pasażerów na pokład.
Marja, ubrana w czerń i fiolet, twarz miała zasłoniętą woalką, jakby nosiła
ż
ałobę.
- Niedługo za wami popłyniemy! Przyjedziemy na święta! A Remmermann
przenosił ciężar ciała z nogi na nogę i tęsknie spoglądał na statek, który już zaczynał
sunąć po wodzie. Wiatr sprzyjał, musieli jednak wydostać się na środek fiordu.
Wkrótce z Vildegard nie było go już widać, z Karlsgard jednak patrzono, jak mija
Tallsete i cypel u podstawy Bergaheim.
- Pojedziemy na święta, prawda? Remmermann zerknął na Marję i wymruczał
zadowolony:
- Oczywiście, najmilsza... Cóż to za szczęście, że mamy dwa takie domy, za
którymi możemy tęsknić.
Marja skinęła głową i uścisnęła męża za rękę. Pragnęła go teraz zabrać do
swego zamku, miała bowiem nadzieję, że jego radosne pieszczoty znów zdołają
odegnać od niej ten niepokój, tęsknotę czy też ciszę, która teraz tak paliła w sercu,
zsyłając na nią smutek.
Dzień po Wniebowzięciu Maryi wieśniak z Ormstun doznał ciężkich obrażeń,
kiedy belka dachowa spadła na niego podczas naprawy starego domu ognia.
Mężczyznę przyniesiono na Vildegard w płóciennych noszach. Przez trzy doby leżał
jak martwy, zanim Johanna wreszcie otrzymała wiadomość, że ocknął się i chce
przystąpić do spowiedzi.
Przyszedł pastor, prędko jednak uporał się z duszpasterskim obowiązkiem i
wymówił się, gdy Johanna zaproponowała mu poczęstunek, placki i piwo. Nie
rozmawiali ze sobą od czasu, gdy przekazał jej dokumenty małżeństwa, a ona tak
bardzo chciała się dowiedzieć, czy kościół czegoś nie potrzebuje, może nowego
srebrnego świecznika albo pięknie haftowanych lnianych obrusów do nakrycia
ołtarza.
Pastor uciekł przed nią niemal jak zając, co było bardzo nie po myśli Johanny.
Miała nadzieję, że domówią się na temat odprawienia skromnej ceremonii, może
około świętego Michała.
Postanowiła porozmawiać o tym później, w jego gabinecie. Może pastor jest
po prostu jednym z tych ludzi, którzy tak strasznie boją się choroby, że nić mogą
wprost doczekać się chwili, gdy będą mogli opuścić pomieszczenie, w którym leży
cierpiący? Albo zwyczajnie miał tego dnia więcej spraw do załatwienia? Takimi
myślami próbowała się uspokajać.
Gdy jednak kilka dni później zasiadła przy starym dębowym stole w gabinecie
na plebanii, pastor nie uśmiechał się do niej. Przebierał suchymi palcami i nerwowo
ssał fajkę, która, jak Johanna wiedziała, pochodziła z czasów, gdy był jeszcze
polowym kapelanem na Wschodzie. Miała wielką ochotę poprosić go, by kiedyś
opowiedział jej o swych podróżach, nigdy jednak nie nadarzyła się odpowiednia
sposobność. Pani Anna była inna, lubiła chodzić z wizytą, a ostatnio często zaglądała
do Marji. Nazywało się to, że we dwie organizują zbiórkę na nowe podręczniki. Chata
Antona wciąż wykorzystywana była do przeprowadzania corocznych egzaminów,
chociaż dzwonnik w najchłodniejsze zimy nalegał, by nauka odbywała się u niego w
domu.
Pastor zmrużył oczy, patrząc na Johannę, i chrząknął.
- W sam dzień świętego Michała? No cóż, to może dość nieszczęśliwy wybór,
na ten dzień ogłoszono już zapowiedzi dla trzech par. Sądzę, że oni nie chcieliby...
Cóż, nie, to raczej niemożliwe, pani Johanno. Mogę chyba jednak zaproponować wam
prawdziwie piękną chwilę, nabożeństwo w absolutnej prywatności parę dni później.
Johanna z namysłem skinęła głową.
Będzie musiało jej to wystarczyć.
Może w ogóle nie wypadało występować z taką prośbą? Pastor wygodnie
rozsiadł się w fotelu, z wyraźną ulgą, że Johanna nie dociska go mocniej.
- Tak, tak, nareszcie wyjdą zapowiedzi Hansa Dalsoyri i Kristine Klingenberg.
To prawdziwe błogosławieństwo dla solidnego mężczyzny jak on poślubić kobietę tak
wysokiego rodu! No, i młody panicz ze Skaar zaręczył się z dziedziczką tartaku z
Kaupanger. A o nieco pospiesznej decyzji Magnusa Storlendet na pewno już pani
słyszała?
- Nie! Johanna aż usta otworzyła ze zdziwienia, prędko jednak się opamiętała.
- Przecież jego żona dopiero co legła w ziemi! I ma synową i dwoje wnuków.
Pastor wolno pokręcił głową, wyglądał na udręczonego.
- Pani dobrze wie, co sądzę o sposobie życia Magnusa Storlendet, ale
sakramentu małżeństwa nie mogę mu odmówić. Zwłaszcza, że wszystko załatwione
jest jak najbardziej poprawnie. Otrzymał zezwolenie na nieco pospieszny ślub, tak jak
nakazują to odpowiednie paragrafy.
- Rozumiem - cicho powiedziała Johanna. Po głowie krążyło jej tysiąc pytań.
Co to może znaczyć? Dlaczego Magnus naraża się na taki wstyd? Nie mogła
jednocześnie powstrzymać się od tego, by złośliwie nie ucieszyć się w duchu:
powtórne małżeństwo w takim pośpiechu nie przysporzy mu dobrej sławy. Wielu
ludzi darzyło szacunkiem Ragnę Irmelin ze Storlendet i w sporach brało stronę
tamtejszych gospodarzy właśnie ze względu na tę dumną, lecz uczciwą kobietę.
Pastor siedział wyczekująco.
Johanna widziała, że pragnie poczęstować ją jeszcze jednym smacznym
kąskiem, wyraźnie się teraz rozluźnił.
- Ta nieszczęsna młoda kobieta... Cóż, niełatwo jej będzie z Edvardem i
Edvardą w roli zarządzających gospodarstwem i tymi dwoma chłopcami.
Johanna postanowiła nie skrywać przed pastorem swej ciekawości. I wreszcie
wydusił z siebie:
- Ona się nazywa Maren Sylfestdatter i jest najstarszym dzieckiem tego
Sylfesta, którego w zeszłym roku uduszono w suszarni w Nes. Zdaje się, winny był
Magnusowi gospodarkę i ziemię...
Biedna dziewczyna, pomyślała Johanna, pastorowi jednak pokazała obojętną
twarz.
- A więc on spełnia chrześcijański uczynek i ratuje ją od więzienia za długi?
Duchowny w czerni wzruszył chudymi ramionami.
- Może i tak. Ale jej siostra jest zapisana na służbę u Halvara Steiga z Kroken,
a u nich w tym roku się nie przelewa.
Johanna prychnęła.
- Co za wstyd! Na Storlendet przydałoby się więcej rąk do pracy, przecież to
gospodarstwo podupada! A ludzie mówią, że po śmierci Ragny Irmelin spichrze i
spiżarnia prędko się opróżnią.
- Być może, być może - odparł pastor. - Ale tak to wygląda. Trzy pary staną na
schodach kościoła w dzień świętego Michała, a wcześniej jeszcze cały tuzin.
- Dobrze, że pastor ma co robić. Bo przecież z każdym ślubem łączy się
później chrzest i konfirmacja!
Pośmiali się wspólnie. Johanna nie pozwoliła, aby pastor poznał choćby jedną
z tych myśli, które wciąż walczyły w jej głowie.
Obiecał wszak modlitwę i błogosławieństwo dla niej i dla Raviego. To musi
wystarczyć.
- Nie, nie na schodach kościoła! Nie mogę. Wszyscy ci ludzie i cały ten
szum...
Patrzyła na niego zdumiona. Przecież przez całe lato chodził z nią do kościoła,
a ostatnio, zeszłej niedzieli, wyprawili się nawet aż do Gaupne.
- Co się stało? Myślałam...
- Ach, Johanno, nie chcę dłużej spierać się na ten temat, ale akurat w tej
chwili... nie mogę nawet znieść takiej myśli. Ja... boję się.
Próbowała go zatrzymać, potrząsnąć nim, zmusić, by na nią patrzył, ale Ravi
tylko ukrył twarz w dłoniach, widziała, że mocne plecy ogarnęło drżenie.
- Dlaczego? Przecież dla mnie to takie ważne!
- Wiem o tym, wiem... ale sądziłem... że pastor zorganizuje uroczystość tylko
dla nas dwojga...
- Tak żeby nikt nie dowiedział się, że żyliśmy ze sobą bez błogosławieństwa?
Podniósł wreszcie głowę i popatrzył na nią, ale wzrok miał zamglony.
- Tak, właśnie tak. Johannę ogarnęła irytacja.
- Od kiedy to zaczęło cię obchodzić zdanie innych ludzi? Ravi nie potrafił
odpowiedzieć, wyglądał jednak na udręczonego. Wydawał się niemal obcy i Johanna
jeszcze bardziej się wystraszyła.
- Ravi?
Wzruszył ramionami.
- Posłuchaj, czy coś się stało? Coś... strasznego? Pokręcił głową z namysłem,
powoli.
- Nie, nic. Ale nie mam siły, żeby wszyscy ci ludzie dzielili z nami tę chwilę,
która powinna być tylko nasza.
Johanna z całych sił starała się zaakceptować takie myślenie. Szukała w jego
oczach znaków, które zdradziłyby prawdziwe powody tej decyzji, lecz twarz Raviego
była niczym maska. Znała go już na tyle dobrze, by wyczuć jego nastroje, jej skóra
reagowała na nie wręcz fizycznie, a teraz miała wrażenie, jak gdyby wbijały się w nią
smagane wiatrem drobne igiełki lodu.
- Jesteś pewien, że nie żałujesz całego małżeństwa? - spytała ostro.
- Nie, nie, to nie to, tylko ci ludzie... Johanna wyprostowała się, puściła go.
Ravi osunął się w fotelu, ukrył w nim jak małe dziecko.
- Źle się dzieje. Tak jest od nocy świętojańskiej. Ravi, pytam cię wprost i na
wszystkie świętości błagam, żebyś odpowiedział mi szczerze. Czy spędziłeś tamtą noc
z Heleną?
- Nie! Nie w taki sposób, jak ci się wydaje...
- A w jaki? Chcesz powiedzieć, że z nią nie spałeś? Poderwał się, chciał ją
złapać, ale Johanna odepchnęła jego ręce.
- Chcę wiedzieć! Chodzisz błędny, nie jesteś sobą. Wiem, coś złego się dzieje,
gdy tak się zachowujesz. Masz przede mną jakieś tajemnice!
Nie odpowiedział.
Ale Johannie to wystarczyło.
Następnego dnia Ravi zniknął. Parobek powiedział jej, że pożyczył łódź od
Dominicusa z Dosen i wypłynął, zanim jeszcze wstało słońce.
Johanna przyjęła tę wiadomość ze spokojem, jakiego sama się po sobie nie
spodziewała. Dalej zajmowała się pielęgnacją rannego wieśniaka, a w wolnych
chwilach śpiewała dzieciom. Pomagała Marji spisywać stare rzeczy Marii i Amelii.
Długie chwile spędzała też u Emmi, siedziały w milczeniu, każda pochylona nad
swoją książką. Emmi wykupiła na licytacji sprzęty należące do jakiegoś zmarłego i ku
swojej radości znalazła wśród nich starą księgę ziół. Razem z nią dostała się jej też
książka o odbudowie duchowej, tę jednak prędko odłożyła na bok.
Drugiego wieczoru Johannie wydawało się, że mróz zaczyna trzeszczeć w
dachu, lecz pogoda wciąż utrzymywała się zbyt ciepła, by można było się spodziewać
pierwszej warstwy szronu. Do świętego Michała zostały jeszcze cztery niedziele.
Po trzech wypełnionych pracą dniach, podczas których zbierała groch, cebulę,
jabłka i marchew, padła wycieńczona na łóżko i wreszcie zapłakała. Dzieci,
najwyraźniej przerażone jej stanem, przyczołgały się do niej i wtuliły w nią jak ślepe
kocięta. Trochę ją to uspokoiło, mocno objęła oboje. Malcy ani razu nie spytali o
Raviego, a to wystraszyło ją do szaleństwa.
Bendik zaskoczył ją przy praniu, stała pochylona, trąc grubymi spodniami o
kamień. Ługowe mydło wżerało się w skórę, palce poczerwieniały i napuchły. Zniesie
to jednak i teraz, gdy jest mężatką, tak samo jak znosiła, gdy była nałożnicą obcego.
- Córeczko, tak strasznie ciężko pracujesz! Czy to konieczne, skoro masz w
tym roku aż trzy dziewczyny do pomocy?
- Cztery - mruknęła Johanna sztywnymi wargami. - I tyle samo parobków,
jesteś w stanie to pojąć? Przecież od listopada do lata ledwo tu starcza pracy dla
jednego!
Bendik przekrzywił głowę.
- Nie uściskasz mnie? Pranie wolno wysunęło się z jej palców. Patrzyła w
łagodne oczy swego ojca, spostrzegła, że zjaśniałe od słońca włosy porządnie ostrzygł
i wystroił się w nowy błyszczący czarny kapelusz. Zauważyła, że koszulę też ma
nową.
- Tato... jak dobrze cię zobaczyć! Tu wszystko się pokręciło... Przypadła do
niego, porwał ją w ramiona.
- Pokręciło?
- Ravi znów mnie opuścił, nie mam pojęcia, dlaczego. Wiem tylko, że wynajął
łódź w Dosen i wypłynął na fiord. Ach, tato, nie potrafię zrozumieć tego człowieka i
chyba nigdy go już nie zrozumiem! Wiesz, załatwiłam wszystko z pastorem, mało
brakowało, a otrzymalibyśmy błogosławieństwo wraz z innymi parami na świętego
Michała, a teraz nie wiem już nawet, czy w ogóle chcę brać ślub! Nie wiem, czy on
tego chce.
- Moja głupiutka - Bendik pogładził ją z czułością. - Spodziewałbym się, że
moja dorosła mądra córka będzie miała więcej rozumu. Masz dwoje maleńkich dzieci,
Johanno, i męża, którego znasz od... no cóż, bardzo długo. Przywożę ci pociechę,
mała Hanno. Ravi jest ze mną.
Johanna odchyliła głowę, mrugała zdezorientowana.
- Z tobą?
- Naprawdę! Nie wspominał, że ty nic o tym nie wiesz. Widać postanowił nas
odwiedzić. Może uznał, że potrzebna mi pomoc przy sprowadzaniu owiec z gór?
- Już teraz? Bendik roześmiał się.
- No cóż, marny z niego gospodarz. Ale zna się na innych rzeczach.
Pozwoliłem mu używać narzędzi Randara... W trzy dni naprawił stare łóżko i dorobił
gałki wieńczące słupy! W starych zalęgły się robaki, ale teraz wszystko jest jak nowe.
- To świetnie - powiedziała słabym głosem.
- Johanno... Wskazującym palcem uniósł jej brodę.
- To będzie mój podarunek dla was.
- Dziękuję, ale nie wiem... Bendik nabrał powietrza w płuca i puścił córkę.
- Chociaż i mnie samemu też by się przydało... Żenię się, Johanno. Wysunęła
głowę w przód jak podniecona kura.
- Co takiego? Całkiem oszalałeś, tato? Matka jeszcze...
- Nie wystygła w grobie? Owszem, Johanno, to akurat stało się już dawno. Ale
w pewnym sensie masz rację, bo w naszych sercach jej wspomnienie na zawsze
pozostanie gorące. Ona była moją radością, miłością, jakich mało, a mimo to... ja
znów kocham. I jedno nie wadzi drugiemu, prawda?
Johanna zmusiła się, by myśleć spokojnie. Na twarzy ojca malowało się
napięcie. Miała okazję widzieć go jako człowieka złamanego, bała się, że z żalu za
Amelią stoczy się na samo dno, ale tej wiosny życie jakby wstąpiło weń od nowa. Gdy
wróciła do domu, widziała, jak się śmiał, sądziła, że to dlatego, iż tak bardzo za nią
tęsknił. Wręcz bała się odbierać mu dzieci ze strachu, że zostanie z pustymi rękami.
Tymczasem...
Popatrzyła na niego. Czekała. Czy naprawdę musi go sama o to spytać?
Ale on wreszcie się zdecydował:
- To... Helena.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Zadrżała z obrzydzenia na widok brudnych garów na piecu, wygasłym i jakby
martwym. Zastygłe skorupy owsianki musiały stać tu od śmierci starej pani, nikt nie
pozmywał i nie sprzątnął w kuchni Ragny Irmelin. Nikt nie dopatrzył spichlerza ani
spiżarni, prawdą było to, co gadali ludzie. Będzie musiała wziąć się do roboty zaraz
po ślubie. Wesele miało odbyć się na Karlsgard, tak postanowił Magnus, król bowiem
winien mu był za ostatni rok wynajmowania dworu. To dopiero będzie, gdy takiej
biedaczce jak ona zagrają do tańca rogi i wojenne werble!
Akurat to Maren w niczym nie przeszkadzało, nigdy jednak nie była
wojowniczą duszą i byłaby chyba ostatnim człowiekiem na świecie, który zdołałby się
sprzeciwić potężnemu Magnusowi. Gospodarz ze Storlendet nie raz wystraszył ją, jej
siostrę Idę i małych chłopców, gdy jeszcze żyli.
Ojciec nazywał go pijawką i krwiopijcą, gdy jednak wielki pan z rzadka
zaglądał do nich, dopominając się o spłatę długów, na stół zawsze wystawiano co
najlepsze i pijatyka przeciągała się długo w noc. Później ojciec przez parę dni
wyglądał na udręczonego, wkrótce jednak znów zaczynał mówić o tym, jak wszystko
pięknie się ułoży, gdy tylko piła znów pójdzie w ruch.
Ale tak się nie stało.
Nigdy nie dzieje się tak, jak człowiek ma nadzieję, że będzie. Tego Maren
nauczyła się raz na zawsze. I był to najlepszy posag,, jaki mogła z sobą wnieść w to
małżeństwo.
Z westchnieniem pozwoliła się prowadzić przez pokoje.
Jedno przynajmniej było dobre w tym strasznym bałaganie, w jakim zastała
dom. Będzie miała tyle roboty, że tęsknota za ojcem i siostrą nie zmieści się już wśród
tych obowiązków.
- Pomyśl tylko, Maren Sylfestdatter, za dwa krótkie tygodnie to wszystko
będzie twoje. Co ty na to, mój piękny kwiatuszku?
- Jestem jak zwykle zaszczycona, panie Magnusie - odpowiedziała Maren i
odwróciła głowę.
- Czy można dostać za to chociaż mały pocałunek? Wstała bez słowa, międląc
w dłoni skraj fartucha, lecz nie śmiała protestować, gdy przycisnął ją do ściany. Jego
silna dłoń już nieraz znajdowała drogę pod jej bluzkę. Czuła szorowanie suchej
twardej skóry i połamanych paznokci.
Ale dzięki temu nigdy nie będzie głodować.
Ani ona, ani jej dzieci, jeśli jakieś się urodzą.
A jeśli dopisze jej szczęście, Ida z czasem także będzie mogła poczuć się
bezpieczna, bo siostra i szwagier nie dopuszczą do tego, by zamęczyła się na śmierć.
Maren taka świadomość zupełnie wystarczała. Podniosła oczy na sufit,
przymknęła powieki, czuła na sobie wzrok matki, patrzącej z góry.
Wydawało jej się, że to, co robi, ucieszy biedną matkę. Zawsze przecież
szeptała córkom, że muszą wyjść mądrze za mąż, nie pod wpływem chwilowego
zauroczenia. Muszą znaleźć kogoś, kto ma porządny dom z ziemią i pozbawiony jest
tej wesołości ojca.
Wesołość i błysk w oku. Takim pół chłopcom, pół mężczyznom rzadko
towarzyszy rozum i rozsądek. Radość, jaką mogą przynieść kobiecie przez jedno
mijające prędko lato w młodości, nigdy nie zdoła zrównoważyć lęku i zmartwień, gdy
beczki ze zbożem są puste, a piwnica wymieciona do czysta.
Maren usiłowała skupić się na tym, gdy Magnus ruszył do ataku, bełkocząc
coś o posmakowaniu towarów, za które tak dobrze zapłacił.
Sądziła w pierwszej chwili, że zechce ją pohańbić tu i teraz, przyciśniętą do
ś
ciany w mrocznej kuchni, on jednak, pomrukując, pociągnął ją za sobą po schodach,
a na każdym stopniu odpinał jeden guzik albo rozwiązywał wstążkę niedzielnego
serdaka.
W Sypialni cuchnęło starym snem, lecz narzuta skłębiona na podłodze była z
najdelikatniejszego haftowanego lnu. Przy drzwiach zaś stała miedziana miednica,
wciąż lekko błyszcząca, pomimo ciemnych obwódek brudu.
Pozwolił, by sama rozpięła bluzkę i starannie złożyła wełnianą spódnicę.
Potem jednak zasłoniła oczy rękami, nie mogąc się przemóc, by rozebrać się do naga.
Szara koszula sięgała jej do kolan, chudszych i bardziej kościstych, niż Magnus to
sobie wyobrażał.
- Chodź tutaj, moja mała klaczko! Zobaczysz ogiera, który nauczy cię tańczyć!
Maren nie chciała patrzeć, zrobiła kilka kroków, potykając się.
On się tym nie przejmował, może tym razem wystarczało mu, że go dotknęła.
Przyjdzie czas i na inne zabawy, teraz nie mógł już dłużej czekać.
Potem, gdy odzyskała już kontrolę nad swym szlochem i leżała nieruchomo
obok niego, Magnus wyjawił narzeczonej, że koniecznie musi od niej dostać
prawdziwy dowód miłości.
Znak absolutnej wierności i lojalności wobec przyszłego męża.
Łagodnie pogładził ją po policzku, z zadowoleniem stwierdził, że ten gest
wprawił ją w drżenie.
- Będzie z ciebie dobra żonka. Cieszę się, że spełniłem życzenie mego dobrego
przyjaciela i wziąłem cię do siebie. Szczęście dla nas obojga, że moja baba akurat
teraz postanowiła rozstać się z życiem, inaczej nie wiem, jak zdołałbym uratować cię
od więzienia. Wiesz, w dzisiejszych czasach trzeba się pilnować, by zbytnio się nie
uginać. Dług to dług, nie uważasz? Zresztą, jakby to było, gdyby bogacze pozwalali
pospólstwu tak łatwo wymigać się od zobowiązań?
Wlał w siebie łyk wódki z dzbanka, który zawsze stał przy łóżku, i dalej coś
mamrotał.
Maren nie zdołała zapamiętać zbyt wiele z tego, o czym mówił. Wiedziała
jednak, że Magnus w odpowiednim czasie przypomni jej złożoną obietnicę.
Zebrali się w białym salonie Marji. Raviego i Johannę dzieliła odległość
łokcia, lecz mimo wszystko wydawało się, jakby to było wiele mil. Helena i Bendik
siedzieli zaś tak blisko siebie, że cały czas dotykali się ramionami. Marja rozsiadła się
z nogami na stołku, a Remmermann połowę ciała oparł na delikatnym stoliku.
- Najwyższy czas, żebyście przestali zachowywać się jak dzieci. Należy
natychmiast coś z tym wszystkim zrobić!
To w Johannę wbił swoje małe świdrujące oczka. A w oczach Marji pojawiła
się owa granatowa ostrość, która zawsze budziła przerażenie w otaczających ją
ludziach.
- Bendik jest twoim ojcem, dorosłym mężczyzną. Kto to słyszał, żeby córka
decydowała za młodego, zdrowego na ciele i umyśle ojca!
- Ja się na to nie godzę - mruknęła Johanna po raz kolejny. - My się na to nie
godzimy. Wydaje mi się, że nie masz racji, Marjo. Ona go zwiodła, oszukała,
wykorzystała jego samotność, zakradła mu się do głowy i zatruła go! Żaden rozsądnie
myślący mężczyzna nie związałby się z taką...
- Dość tego, Johanno! Zważaj na słowa! Nie zmuszaj mnie do użycia władzy,
którą mam jako twój ojciec!
Twardy wybuch Bendika sprawił, że wszyscy jeszcze bardziej zesztywnieli.
Rzadko się zdarzało, by uderzył pięścią w stół. Tym razem piękny wazon zachwiał się
niebezpiecznie, zanim wreszcie stanął z powrotem na swoich trzech nóżkach.
Ravi siedział, ściskając ręce na poręczy fotela. Pochwycenie jego spojrzenia
było niemożliwe. Marja westchnęła.
- Musimy dojść do jakiegoś porozumienia.
- Ja się na to nie godzę! - warknęła Johanna. Teraz Helena cichym głosem
wypowiedziała pierwsze słowa podczas tej nieprzyjemnej rozmowy:
- Rozumiem cię, Johanno, ale w tej sprawie nie ty decydujesz. Johannę
zapiekło to boleśniej aniżeli upokorzenie, jakiego doznała, gdy ojciec przywołał ją do
porządku niczym małe dziecko.
- Nie mam zamiaru siedzieć tu i udawać, że to da się w jakiś sposób
rozwiązać. Potępiam cię za to, co robisz, ojcze. Za to, co robisz matce. Za to, co
robisz mnie, swoim wnukom, nam wszystkim, lecz zwłaszcza samemu sobie! Nie
będziesz zasługiwał na niczyj szacunek, jeśli ożenisz się z tą... suką!
Ostatnie słowa wypluła z siebie. Ale Helena nawet nie mrugnęła. Bendik
natomiast wstał i wyszedł z pokoju. Ravi pospieszył za nim. To ostatnie sprawiło, że
kielich goryczy Johanny się przelał, odwróciła się, zarzuciła ręce na oparcie fotela i
zaniosła się suchym szlochem.
Marja i Helena siedziały nieruchomo, czekając, aż Johanna znów się ku nim
obróci. Twarz miała czerwoną i spuchniętą, lecz łez na policzkach nie było widać.
Głos jej zabrzmiał zimno i oficjalnie, gdy zaczęła mówić.
- Heleno, rozumiem, że te srebrniki, które otrzymałaś od mojej matki, nie
wystarczyły. Nie dość ci kubka śmietany, skoro możesz dostać całą krowę! Powinnam
była zrozumieć, że jesteś z rodzaju tych, co to się nie poddają. Gdybyśmy były
mężczyznami, powinnyśmy chwycić za miecze i w ten sposób wszystko rozstrzygnąć.
Ty i ja bowiem nie możemy mieszkać pod jednym dachem ani dopuścić do tego, by
połączyły nas więzy krwi.
- Obawiam się, że miecz będzie twoją jedyną możliwością, Johanno. Ja
bowiem zostanę przy Bendiku, dopóki on będzie mnie chciał.
Johanna popatrzyła na nią spod zmrużonych powiek.
- Przekonamy się wobec tego, jak długo to potrwa, gdy przyjdzie mu wybierać
między nami dwiema. Pamiętaj, on nie jest taki jak ty. Nigdy, przenigdy nie
sprzedałby własnego dziecka!
Marja podniosła się na krześle, chciała potrząsnąć Johannę za ramię, a może
nawet wymierzyć jej policzek. Ale Johanna zwinnie wstała i pomaszerowała w stronę
drzwi.
Helena poczuła dawne, zapomniane już pieczenie w piersi. Z radością
wydrapałaby oczy tej wiedźmie!
To jednak nie było już potrzebne.
O dziwo, teraz miała ochotę objąć tę rozgniewaną kobietę, przytulić mocno i
błagać ją o litość i pokój. Marja rozedrgana usiadła z powrotem.
- Cóż za nieprawdopodobny upór w tej dziewczynie! Remmermann roześmiał
się sztucznie.
- O, tak, to prawda. Ciekawe, skąd to u niej? Wszak w rodzinie wszyscy tacy
łagodni.
Helena poważyła się na lekki uśmiech. Popatrzyła na Marję.
- Ona się chyba uspokoi, jak myślisz? Kiedy zrozumie, że Bendik i ja... że
łączy nas coś pięknego.
- I przysięgam ci, nawet się zarumieniła, ta mała czarownica - opowiadała
później tego wieczoru Marja swej przyjaciółce Emmi, kiedy siedziały, omawiając tę
jakże przykrą rozmowę.
Wreszcie wszyscy udali się na spoczynek. Wieść o jeszcze jednym weselisku
w rodzinie nie sprawiła nikomu zbyt wielkiej radości, jakby tamte wybryki podczas
zabawy świętojańskiej wciąż jeszcze nie poszły w zapomnienie. Może jednak po
przespanej nocy jaśniej spojrzą na wszystko, a Marja w swoim stylu rzuci się w wir
przygotowań.
Ale w alkowie Johanny przez całą noc paliła się lampa. A z góry, ze stryszku,
gdzie ulokowano Helenę i Bendika w oddzielnych pokojach, jak nakazywała
przyzwoitość, aż do świtu słychać było odgłos nerwowych kroków.
- Wyszedłeś! Z nim! Nie masz wstydu za grosz! Jak możesz tak jawnie
zdradzać swoją żonę?
- Ależ, Johanno, przecież to twój ojciec! On się o ciebie martwi, nie śpi, boi
się tak...
- Dopiero będzie miał się czym martwić, jak dopuści do siebie tę dziwkę! Ona
go oskubie ze wszystkiego, oszuka, wystawi na pośmiewisko!
Ravi stał z podniesioną, nieco przekrzywioną głową, lekki uśmieszek igrał mu
w kącikach ust, a Johanna gotowa była go za to uderzyć. On jednak bacznie się
wystrzegał jej rozbieganych rąk. Wreszcie zabrakło jej wyzwisk, podniesiony głos
przycichł. Wtedy odezwał się Ravi:
- Jakże ja cię kocham, moja żono. Czy kiedykolwiek mogłaś w to wątpić?
Naprawdę myślałaś, że to mną ona chce się z tobą dzielić? I wydawało ci się, że
pozwolił bym, by ktokolwiek odebrał nam bodaj cząstkę tego, co jest tylko nasze?
Johanna załamała się. Gniew uszedł z niej jak woda z przekłutego świńskiego
pęcherza. Te słowa, ten spokój na jego twarzy...
Jakże jej tego brakowało, chociaż nie zdawała sobie z tego sprawy. Podszedł
do niej blisko, uścisnął z wielką czułością.
- Zastanów się, Johanno. W twoich rękach spoczywa życie wszystkich tych
ludzi. Szczęście twego ojca zależy wyłącznie od twej łaski, naprawdę chcesz go tak
strasznie skrzywdzić?
Popatrzyła mu w oczy, łagodnie, z miłością, lecz wypowiedziane ściszonym
głosem słowa nie pozostawiały żadnych złudzeń.
- Pozwoliłeś jej się oszukać, Ravi. Sam wiesz, jaką moc ona ma nad
mężczyznami. Nie widzisz, że nie mogę dopuścić, by to się powtórzyło? A może
inaczej wyjaśnisz to, co sam przeżyłeś z Heleną?
Ravi nie miał na to żadnych słów.
- Oni zażądają oddania im Ingalill i jako małżonkowie będą mieli prawa do
twojej córki. Być może nigdy więcej jej już nie zobaczysz. Jeśli naprawdę zrobią to,
czym grożą.
- Dlaczego nie? Podniosła oczy na niego, łza spłynęła po zgrabnym nosku.
- Dlatego, że ojciec będzie musiał wybrać. Albo Helena, albo ja. To jedyne, co
mogę zrobić, by powstrzymać go przed popełnieniem tak strasznego błędu.
- Chcesz zagrozić mu zerwaniem wszystkich więzów? Głos Raviego drżał,
Johanna tylko powoli skinęła głową.
- Ze względu na ciebie. Na mnie. A przede wszystkim na Ingalill. Ona
potrzebuje swojego ojca, nie mojego.
Ravi jęknął, lecz przygarnął ją mocniej do siebie.
Johanna wtuliła policzek w jego pierś, radując się, że wreszcie zrozumiał,
dlaczego ona musi toczyć tę walkę bez względu na jej koszty.
Emmi kolejny już raz dolewała mocnego jabłecznika, lecz mimo to oczy tej
drobnej kobiety lśniły bystro i czujnie, gdy patrzyła na Johannę. Na wielkim kominku
płonął ogień, przyciągnęły sofę w pobliże płomieni, chociaż noc nie była chłodniejsza
niż inne zwyczajne wrześniowe noce.
Bendik i Helena wyjechali z powrotem na Meisterplassen, ale Marja
przyrzekła, że wyprawi im wesele w swoim własnym domu. Od tamtej pory Johanna
nie odzywała się również do babki i chodziła po własnym podwórzu, jakby była tam
obca.
Dziewki służące unikały jej, im również bowiem nie szczędziła w tym czasie
twardych słów.
Babka odwróciła się do niej plecami.
A ultimatum, jakie Johanna postawiła ojcu, Marja określiła jako bezwstydne i
obrzydliwe. W ostatni wieczór przed wyjazdem Bendika i Heleny na złość zaprosiła
wielu zacnych mieszkańców wioski na małe przyjęcie, na którym załatwiono także z
pastorem sprawę zapowiedzi dla czwartej pary, która stanie przed ołtarzem w dzień
ś
więtego Michała.
Johanna przez moment bała się, że również Ravi się od niej odwróci i
przyjmie zaproszenie Marji, na szczęście jednak cały wieczór przesiedział w alkowie,
ś
piewając dzieciom jeszcze w parę godzin po tym, jak zasnęły.
Nie podobał jej się wyraz jego oczu, ale on nigdy więcej nie wracał już do tej
sprawy.
W bezsenne noce jego szczupłe palce bawiły się jej włosami, jak nikt inny
potrafił tak dotknąć jej oczu i sprawić, by roztoczyły się przed nimi przepiękne
kolory. Johanna wiedziała jednak, że pierścień, który schowała przed nim z taką
słodyczą w sercu, nigdy nie ozdobi jego palca. Należał do jej matki i podczas
ostatniego sporu, gdy jasne się stało, że ojciec woli zrezygnować z córki na rzecz tej
ladacznicy, rzuciła go Bendikowi w twarz.
Na pewno nosić go będzie Helena.
Johanna za każdym razem, gdy o niej myślała, nie potrafiła powstrzymać łez.
Jakież to wszystko straszne, jakie niesprawiedliwe i grzeszne!
Szczerze pragnęła, by ta rudowłosa suka umarła. Pragnęła tego tak mocno, że
potrafiła nawet zbudzić się rano i pomyśleć, że skoro słońce świeci tak pięknie, jej
marzenie na pewno się ziściło.
Teraz jednak głos Emmi wdarł się w gorzkie myśli, Emmi mówiła z
naciskiem, lecz i z wielką troską.
- Johanno, niszczysz samą siebie. Tak, oni także cierpią, ale dla ciebie to jest
najgorsze. A nie wiesz nawet, jak wiele ryzykujesz.
- Owszem, wiem. Lecz dla... Bendika to widać niewiele, skoro potrafi
odwrócić się plecami do rodzonej córki i wybiera tę dziwkę. Pewnego pięknego dnia
wróci mu rozum, a wtedy...
- Wtedy ty będziesz się cieszyć z tego, jaka byłaś mądra? - ostro spytała Emmi.
Johanna popatrzyła na nią żałośnie.
- Przekonasz się, ty nie masz o tym pojęcia. Tylko ja znam Helenę. Emmi
ś
miała się już z niej teraz otwarcie. Nagle jednak spoważniała.
- Muszę ci o czymś powiedzieć, Johanno. Właściwie źle, że to zrobię, to nie
powinno odbywać się w ten sposób. Tak naprawdę nie zasługujesz na żadne
ostrzeżenie ani też na żadną pomoc w tym czasie próby, lecz mimo wszystko...
Bardzo cię pokochałam i wiem, że również Marja i twój ojciec darzą cię wielką
miłością, dlatego nie mogę siedzieć bezczynnie i patrzeć, jak tak wielka rzecz
przecieka ci przez palce.
Johanna słuchała słów Emmi z powagą.
- Zostałaś wybrana do wielkich zaszczytów, takich, które przypaść mogą w
udziale jedynie najsilniejszym, najinteligentniejszym i najzdolniejszym młodym
kobietom...
Johanna przekrzywiła głowę. Już chciała o coś spytać, ale ruch drobnej rączki
Emmi skłonił ją do milczenia.
- Słuchaj teraz i nie zadawaj żadnych pytań. Nie dowiesz się niczego więcej
ponad to, co sama uznam za stosowne ci powiedzieć. To już i tak będzie za dużo, lecz
w obecnych okolicznościach... Ważne jest, abyś okazała, że masz serce, Johanno.
Ktoś pilnie baczy na wszystko, co mówisz i co robisz. Co uważasz za sprawiedliwość.
Jak się zachowujesz, gdy życie wystawi cię na próby...
Emmi wypiła łyk z kieliszka, zamyśliła się. Długim paznokciem podrapała się
w kąciku ust. W piwnych oczach odbijał się ciepły blask ognia.
- Jesteś teraz dorosłą kobietą, lecz wciąż nie dostatecznie dojrzałą. Masz
porywcze usposobienie i taki upór, który niekiedy potrafi zagłuszyć twoje dobre serce.
Niekiedy nawet odbiera ci rozum. A na to nie możesz sobie pozwolić, Johanno.
Zrozumiesz to, jeśli usłuchasz teraz mojej rady. Okaż wielkoduszność, błagaj swego
ojca, abyśmy wszyscy mogli o tym zapomnieć, i zaakceptuj Helenę, daj jej szansę!
Ona nie pragnie nic innego, jak tylko uszczęśliwić Bendika. Wprost bije od nich, że
łączy ich coś pięknego.
- Nie myślisz tak chyba naprawdę? - jęknęła Johanna. Emmi powstrzymała ją
dłonią, ostrzegawczo poruszyła palcem.
- Nie mów nic. Wyjątkowo posłuchaj tylko tego, co ja mówię. Powiedziałam
prawdę, Johanno, ktoś bacznie obserwuje wszystko to, co robisz. Ktoś, kto może
obdarzyć cię zaszczytem, z jakiego za nic na świecie nie chciałabyś zrezygnować.
Ktoś, kto wie, że jesteś nadzwyczaj zdolną kobietą, która w odpowiedni sposób
potrafi wykorzystać władzę. Ktoś, kto cię zna, ponieważ jesteś siostrą. Będzie chciał
pokazać ci coś pięknego... i przerażającego.
Obrazy z dalekiego snu przesunęły się przed oczami Johanny. Przypomniała
sobie kobiety w białych szatach, aromat kwiatów i przecudną pieśń. Wszystko to
powróciło do jej pamięci jakby na hasło podane przez Emmi.
Siostry?
Przerażające i piękne.
Przeniosła wzrok na spokojną twarz Emmi i już otworzyła usta, by zadać
pytanie.
Emmi jednak ciepłą rączką nakryła usta Johanny, leciutko tylko kiwając
głową.
Potem wstała, delikatne rysy wydawały się ściągnięte i niespokojne.
- To musi zostać między nami. Pewnego dnia zrozumiesz, co czuję akurat w
tej chwili. Zapewniam cię, już żałuję, że ta rozmowa w ogóle się odbyła. Miejmy
tylko nadzieję, że zdrada była tego warta.
Z tymi dziwnymi słowami opuściła Johannę, zapatrzoną w ogień.
Płomienie wciąż miały moc, by ją zauroczyć, jak często się zdarzało, gdy jako
dziecko przesiadywała na kolanach Bendika, unosząc się gdzieś w krainie między
snem a jawą.
Tak jednak jak jakiś ostry dźwięk wyrywał ją z uśpienia, tak teraz odgłos
zamykanych drzwi sprawił, że poderwała się ze strachem.
To Ravi przyszedł powiedzieć, że jeden z ludzi zatrudnionych do uboju już
kilka dni wcześniej mocno się skaleczył i nie śmiał się do tego przyznać, dopóki w
ranie nie zebrała się ropa. Leżał teraz chory w czeladnej, pojękując. Bał się, że nie
będą go więcej chcieli, kiedy prawda wyjdzie na jaw, zręczny nóż rzeźnika nie
powinien tak się obsuwać. A zdaniem Raviego zraniona ręka nie wyglądała zbyt
dobrze.
Johanna pozwoliła się poprowadzić do niewielkiej izdebki, a potem z radością
nastawiła wodę do wyparzenia noży, nasmołowanej nici i igieł.
Raviego wysłała do piwnicy, tam w zamkniętej na klucz szafie stały wyciągi i
nalewki z żywokostu, oczaru, przywrotnika i kokornaku. Jeśli będą mieć szczęście,
okład z tych oczyszczających roślin wystarczy. Przy mniejszym szczęściu ranę być
może trzeba będzie przypalić.
Wówczas niestety mężczyzna już dłużej nie utrzyma się z chodzenia od
zagrody do zagrody w czasie uboju.
Gdy wreszcie udało jej się oczyścić zaognioną tkankę i pozszywać brzegi rany,
spostrzegła, że powoli zaczyna wstawać dzień. W uszach wciąż tkwił jej krzyk
mężczyzny, samo jego echo wywoływało w niej mdłości. Teraz jednak chory już spał
ciężkim snem, który kosztował ich więcej wódki, niż by dostał za zarżnięcie wieprzka
i wołu.
Ravi gładził dłońmi czoło chorego. Johanna podejrzewała, że to przyniosło mu
ulgę większą aniżeli gorzałka.
Zmęczeni ułożyli się w łóżku, przy sobie. Od tamtej nocy świętojańskiej Ravi
przestał sypiać w szałasie. Nic dziwnego, nie mijał przecież nawet dzień, by Johanna
nie dawała mu do zrozumienia, że o coś go podejrzewa.
Tymczasem jej podejrzenia okazały się zupełnie niesłuszne.
Wcale nie dla Raviego oczy Heleny lśniły tym zielonym blaskiem. Dla
Bendika.
Johanna zazgrzytała zębami, chociaż szczęki zdrętwiały jej ze zmęczenia i
goryczy.
Ravi oddychał równo i spokojnie. Czuła jednak ciepło jego dłoni, którą
położył na jej plecach, i wiedziała, że nie śpi.
- Bardzo zręczna byłaś. Nigdy nie widziałem nic podobnego.
- Rozmawiasz z osobą, która opatrywała rany w samym Theatrum
Chirurgicum Crugera - przypomniała Johanna.
- To niewiarygodne - odszepnął, lekko ją łaskocząc. Johanna zmęczona
uśmiechnęła się w ciemności, żałując, że nie może mu przekazać rozmowy z Emmi.
Miała jednak wrażenie, że Emmi, żądając od niej dotrzymania tajemnicy, miała
przede wszystkim na myśli to, że nie może się o niej dowiedzieć żaden mężczyzna.
Mimo wszystko czuła się teraz lepiej.
Wspaniale jest wiedzieć, że coś się potrafi. Przyjemnie jest czuć podziw
Raviego, sączący się delikatnym strumykiem prosto do serca.
I, o dziwo, świadomość, że już za krótkie dziewięć dni jej ojciec poprowadzi
tę bezwstydnicę Helenę na schody kościoła Dale jako narzeczoną, przestała być tak
bolesna.
Byle nie musiała tego oglądać.
Byle nie musiała żyć tak jak przedtem i choćby przez krótkie, pełne szczęścia
chwile mogła czuć, że nie grożą jej przemyślne ataki tej wiedźmy.
Johanna postanowiła, że musi usnąć. Równe oddechy dzieci zwykle potrafiły
ją uspokoić. Wkrótce jednak malcy obudzą się, gotowi na spotkanie nowego dnia.
Z kuchni już dobiegały odgłosy porannej krzątaniny sług. Dziewczyny
przygotowywały się do obrządku w oborze i do śniadania.
Johanna nie wiedziała, czy będzie w stanie zrobić to, co radziła jej Emmi, lecz
już podjęła decyzję, że przynajmniej spróbuje.
- Nie możesz tego zrobić, nie możesz! Przecież bez niej umrzesz! Odejdę stąd!
Nie mogę tak wchodzić między was!
Zrozpaczony głos Heleny rozcinał spokój zachodu słońca nad Meisterplassen,
a Bendik nie miał nawet sił, by prosić ją, by mówiła ciszej. Ivar i Ranveig dawno już
zrozumieli, że źle się dzieje, nie potrzebowali wielu wyjaśnień. Bendik wrócił do
domu blady i ponury, a twarz Heleny przypominała twardy wygładzony kamień, jaki
można znaleźć w łożysku rzeki.
Coś tam musiało się źle ułożyć. Młodej pani najwidoczniej nie spodobało się,
ż
e kochanka męża miała teraz zostać jej macochą.
Nie mówili jednak o tym. Nie wracali do tej sprawy i tylko przez moment
Bendik chciał pójść za radą Ivara i wyprawić proste wesele na Meisterplassen.
Mieszkali wszak w parafii Sogndal i tu także mogli się pobrać.
Być może jednak konieczne było, aby ta stroma droga wreszcie się skończyła.
Mar ja wyprawi wesele. Pokażą całemu światu, że naprawdę pragną tego
ś
lubu, choć przyjdzie im za to zapłacić wieczną niezgodą z jego jedyną córką.
Helena nigdy nie próbowała pocieszać go w ten sposób, co Bendik bardzo
sobie w niej cenił. Nie mówiła, że może dać mu nowe córki.
Może dać mu również synów.
A w każdym razie lepsze, cieplejsze życie, na nowo odkrywane.
Stała teraz i płakała, chcąc mu to wszystko odebrać. Widziała, jak straszny jest
jego ból, jak nie może pogodzić się z koniecznością dokonania wyboru pomiędzy nią
a córką. Chciała usunąć tę konieczność. Czy na to właśnie nadzieję miała Johanna?
Nie, w przekonaniu Johanny Heleny nie stać było na tak wielkoduszny gest. Nigdy nie
uwierzyłaby, że kobieta, którą nazywała suką, chciała teraz zrezygnować ze
wszystkiego.
Bendik objął ją, zatopił twarz w rude pachnące włosy.
- Nigdy ode mnie nie odchodź! Nikt cię nie przepędzi, jesteś w miejscu, w
którym być powinnaś, Heleno, i jedynie ty potrafisz sprawić, bym znowu żył!
Helena nie przestawała płakać, próbowała mu się wyrwać.
Wkrótce jednak ucichła, a Bendik nie przejmował się wcale, że Ivar,
przywołany krzykami, zbliża się z lękiem, sprawdzić, czy nic się nie stało.
- Tutaj jest twój dom, Heleno. Pokażę ci, że jestem człowiekiem, który
poważnie traktuje swoje słowa, a przede wszystkim nie szuka łatwej pociechy.
Helena uchwyciła się tych jego ciepłych słów i jeszcze raz próbowała
uwierzyć, że coś tak fantastycznego mogło spotkać ją, córkę mordercy z Hovet i Liv -
Więźniarki.
Teraz także nie bardzo jej się to udało, z wolna jednak obietnica
bezpieczeństwa, jakim chciał obdarzyć ją Bendik, stawała się coraz bardziej
rzeczywista i Helena wiedziała, że wreszcie nadejdzie ów dzień, kiedy jej marzenie
się ziści.
Maren nigdy wcześniej nie była na Vildegard, znała jednak dziewczynę
zaręczoną z jednym z tamtejszych parobków, miała więc wytłumaczenie, gdyby ktoś o
cokolwiek ją spytał. Aż do zmroku przesiedziała w zagajniku za stajnią, a potem
ześlizgnęła się w dół po zboczu w stronę budynku.
Drzwi nie były zamknięte na klucz, jedynie na ciężką sztabę.
Po ciemku odnalazła piękny powóz, dalej robiła już wszystko po omacku.
Magnus doskonale jej wyjaśnił. Była również przygotowana na to, że bolec będzie
mocno tkwił, uderzyła więc w niego ciężkim młotkiem, obwiązawszy go uprzednio
kawałkiem grubej wełnianej szmaty.
Kwaśna żółć napłynęła jej do gardła, od wysiłku przed oczami zawirowały
czerwone plamy. Wreszcie puściło. Czym prędzej wetknęła do dziury przyniesiony
drewniany kołek i posmarowała starannie zmieszanym z sadzą tłuszczem. To pomoże
wszystko ukryć.
Uciekła stamtąd z sercem walącym w gardle, a kwaśnego smaku z ust za nic
nie mogła się pozbyć.
Dzwon był spiżowy, ciężki, a jednak tego dnia wydawało się, że tańczy.
Dzwonnik pociągający za sznury mógł liczyć na dodatkową zapłatę od wszystkich,
którzy w ten dzień świętego Michała wpiszą się do kościelnych ksiąg. Cztery młode
pary, troje dzieci do chrztu i osiem kobiet po raz pierwszy przybyłych do kościoła po
urodzeniu dziecka. W dodatku miano się modlić za zdrowie chorego porucznika i za
młodą dziewczyną z Dalseide złożoną niemocą.
Na Vildegard zaprzężono w oba konie.
Najwyraźniej więc jakoś się tam dogadali, pomimo tego budzącego
powszechne poruszenie małżeństwa. W karczmie od dawna robiono zakłady, że
Johanna nie zgodzi się, by ta ruda kiedykolwiek jeszcze przestąpiła progi Vildegard.
Ha, pomyśleć tylko, jakież to upokorzenie dla tej dumnej baby! Teraz nareszcie cala
prawda wyszła na jaw. Jedni usłyszeli to, drudzy tamto, wspólnie potrafili ułożyć
jeden obraz. Rudowłosa urodziła dziecko Raviego! Johanna mogła przestać już tak
zadzierać nosa, nie miała się czym chwalić, że jej mąż skorzystał z okazji i zarzucił
wędkę na obce łowiska.
Zakłady jednak musiano poodwoływać, wypito przy tym wiele beczek piwa.
Johanna i Ravi mieli być świadkami. Zasiądą w tym zbytkownym powozie
razem z panią Marją i jej tłustym mężem, pojadą do kościoła jako przyjaciele i
pogodzeni.
To dopiero beczka żółci do przełknięcia dla dumnej Johanny! Przez całą drogę
będzie musiała patrzeć na tych dwoje: męża i tę rudą kobietę, wystrojoną teraz do
ś
lubu.
Pokaźna suma musiała trafić do szkatuły wójta i kieszeni pastora. Grzywny za
taką rozpustę nie były małe. Ten człowiek jednak nie uchylał się od
odpowiedzialności za dziecko. Dziewczynkę przyjęto pod dach na Vildegard jako w
pełni uznaną córkę i dziedziczkę.
Ale mimo wszystko...
Takiej macochy nie ma co zazdrościć, nawet ta wyniosła Johanna z Karlsgard
nie zdoła znieść tak wielkiego wstydu z podniesioną głową.
Kiedy powóz wytoczył się zza płotu, ludzie już stali wzdłuż drogi. W dole
przy ostrych zakrętach aż się od nich zaczerniło. Udawali, że coś ich zatrzymało w
drodze do kościoła, gdy jednak ekwipaż ich wyminął, przyspieszyli. Najszybsi chcieli
dotrzymać mu kroku przynajmniej tam, gdzie płasko. Może dostrzegą jakiś błysk oka,
może wychwycą słowo i potem będą mogli pławić się w blasku, gdy po mszy ludzie
zbiorą się na kawę i będą wymieniać opinie o dzisiejszym wielkim wydarzeniu?
Bendik sam powoził. Trzymał lejce napięte, konie bowiem były zaniepokojone
tą ludzką ciżbą, cisnącą się w miejscach, gdzie tak rzadko spotykano ludzi. Niektórzy
musieli tu przyjść aż z wioski, widać było baby i dzieciaki z samego Flikki i Ottum.
Gapiły się i pokazywały coś palcami, Marja bowiem nosiła tę samą suknię co na
swoim własnym weselu. Usadowiona między Heleną i Johanna, w naturalny sposób
przyciągała oczy wszystkich. Strój Johanny lśnił ciemnozielonym aksamitem i
srebrem, ale pod obszytą futrem peleryną już zaczęła się pocić. Jak na dzień świętego
Michała nie było zimno, zresztą w tym czasie można się spodziewać wszystkiego, od
letnich upałów do pierwszych oznak nadchodzącej zimy. A sama panna młoda?
Rude włosy upięte miała w jakąś wymyślną fryzurę, siedziała owinięta w
płaszcz z delikatnej wełny. Nie nosiła korony. Poszeptywano, że korony nie zdołało
jej kupić nawet srebro Marji.
Później świadkowie przedstawiali tak wiele wersji wydarzeń, że zadanie
lensmana okazało się niewykonalne. Jedni twierdzili, że konie wystraszyło jakieś
dziecko, które nieoczekiwanie wyskoczyło na drogę, inni uważali, że któreś ze
zwierząt ucięła osa. Niektórzy pomrukiwali, że na jednym z drzew przy drodze, którą
jechał powóz, skrzeczała sroka, a to przecież stary znak, że coś złego się stanie.
Dwie osoby twierdziły, że widziały, jak oderwało się koło, zanim powóz spadł
w dół.
Wszystko jednak potoczyło się tak prędko, chmura kurzu wzbiła się spod
końskich kopyt, rozległ się krzyk kobiet i ostre komendy Bendika, próbującego
odzyskać kontrolę nad powozem. Potem w jednej chwili wóz skręcił z wąskiej drogi,
być może jedno z kół natrafiło na kamień. W każdym razie powóz przewrócił się na
bok, przez chwilę zachwiał, a potem potoczył w dół stromego zbocza ku rzece.
Jakaś postać wyskoczyła z powozu, jeszcze zanim się wywrócił, a w powietrze
wyleciała kobieta, jakby ktoś w gniewie wyrzucił lalkę. Rozległo się bolesne rżenie
koni, a potem na moment zapadła całkowita cisza. Świadkowie skamienieli, kobiety
zasłaniały usta rękami, mężczyźni zastygli jak figury nagrobne. Później rozpętał się
chaos.
To Ravi zdążył wyskoczyć. Leżąc, ciężko chwytał powietrze, lecz zaraz
poderwał się na nogi. Marja niżej na zboczu wylądowała na jakimś krzaku, który
wyhamował upadek i nie pozwolił jej potoczyć się w dół. Usiadła oszołomiona i
zaczęła klepać dłońmi o ziemię, jakby już wiedziała, że zgubiła pierścionek albo inny
drobiazg.
Jeden koń zdążył się uwolnić, uprząż pękła przy nagłym szarpnięciu. Drugi
jednak leżał nieruchomo, a pełne szaleństwa szeroko otwarte oczy mówiły same za
siebie. W dole, w głębi rozpadliny u stóp stromego zbocza, wolno płynęła rzeka.
Wreszcie widzowie ożyli, mężczyźni skierowali się w stronę powozu. Spod
przewróconego ekwipażu wystawał skrawek zielonego aksamitu. Bendika znaleźli
zamroczonego, wciąż ściskał lejce w dłoni, mówił coś cicho, więc go zostawili,
spiesząc na poszukiwanie panny młodej, Johanny i Remmermanna.
Nagle rozległ się iście niedźwiedzi ryk:
- Pomóżcie mi, do diabła, durni wieśniacy! Stoję i sam jeden trzymam cały
powóz!
Nadbiegło czterech ludzi i odciążyło Remmermanna. Pod powozem leżały
obie kobiety. Johannie ostre siedzenie wbiło się w pierś, ale dzięki wysiłkowi
profesora uniknęła uduszenia przez ciężar powozu. Na twarzy miała skaleczenia i
zadrapania, ale gdy powóz podniesiono, wyczołgała się spod niego o własnych siłach.
Zatoczyła się wprost w ramiona ojca, ale Bendik tylko stał i krzyczał, a potem, zanim
ktokolwiek zdołał go powstrzymać, rzucił się na potłuczone kolana pod wrak i za nogi
wyciągnął narzeczoną.
Helena leżała blada i nieruchoma. Nie było widać żadnych zewnętrznych
obrażeń, lecz Johanna natychmiast zauważyła, że nie oddycha.
Ravi nie śmiał podejść bliżej. Jeden jedyny rzut oka pozwolił mu ocenić całą
sytuację. Helena leżała bez życia, pochylała się nad nią Johanna, również blada jak
płótno, a z jej skaleczeń już zaczęła kapać krew.
Czuł, jak bardzo bolą i pulsują mu ręce, splótł jednak dłonie i odpędził od
siebie to wrażenie. Gdyby zszedł teraz do nich, gdyby wyciągnął ręce do Heleny, nie
byłoby to już decyzją Johanny.
Nie poddawaj się, myślał zrozpaczony. Nie rób tego, nie zniesiesz więcej, niż i
tak musisz znosić. To nie będzie tak jak z Erlendem, nie musisz podnosić noża ani
celować w niczyje gardło. Możesz po prostu tam siedzieć i nic nie robić, lecz i tak
dokonasz wyboru, kochana. Wyboru, o który nikt cię nie oskarży poza tobą samą,
dopóki żyjesz.
Gdyby mógł, popchnąłby ją, wyrwał z tej sennej bezradności, jaką w niej teraz
widział. Bendik rzucił się na Helenę z cichym jękiem, szeroko otwierając oczy na to,
czego nie chciał widzieć. Johanna nie usiłowała go powstrzymać, gdy przyłożył głowę
do piersi kobiety, wołając ją, krzycząc, że musi się ocknąć.
Zielony aksamit leżał tuż przy twarzy Heleny, kolory Johanny bardzo do niej
pasowały. Obszyty futrem skraj peleryny miękko musnął nagą rękę nieprzytomnej.
Nikt dookoła się nie odzywał.
Ravi przymknął oczy i sercem próbował dosięgnąć Johanny. Miał wrażenie, że
czaszka zaraz pęknie mu od wysiłku, dłonie były teraz lodowate, chociaż krew wrzała
w żyłach. Czy ona coś zrobi?
Czy pozwoli, by Helena umarła? Życie rudowłosej spoczywało teraz w jej
rękach, po tygodniach, a może nawet latach potajemnej nienawiści noszonej w sercu.
Johanna tak wiele razy pragnęła śmierci Heleny, Ravi wiedział o tym i
rozumiał. Nie chciał powstrzymywać jej przed dokonaniem tego wyboru. Zrozumiał
też nagle, poznając to po własnym spokoju, że nie będzie jej oskarżał, nawet gdyby
nic nie zrobiła.
I wtedy Johanna się pochyliła. Odsunęła ojca na bok, kobiety czekały już i
przytrzymały go. Johanna ujęła głowę Heleny w swoje ręce, palcami obmacała jej
kark, poruszyła głową rannej, twarz zastygła jej w skupieniu. Ravi wychwycił jedno:
Helena nie skręciła karku.
Zrobił kilka kroków w ich stronę. Gdy Johanna podniosła głowę, w jej oczach
znalazł to, czego szukał. Zanim do niej dotarł, już przyłożyła usta do warg
nieprzytomnej i zaczęła wdmuchiwać w nie powietrze.
Raviemu dłonie wprost płonęły.
Teraz była już przy nich i Marja, rozpostarła swą szeroką suknię jak żagiel.
Wraz z potężnym Remmermannem byli niczym mur chroniący przed wszystkimi
spojrzeniami i chociaż nikt nie wierzył, że było to celowe, to później jednak ustalono,
ż
e nikt tak naprawdę nie widział, co Johanna z Vildegard zrobiła ze swą dawną
nieprzyjaciółką.
- To takie dziwne - powiedziała Marja. - W tej samej chwili, ba, nawet na
moment zanim to się stało, wiedziałam już wszystko. Wszystko. Potem łatwo było go
znaleźć, leżał jakby i jaśniał na drodze tam, gdzie spadliśmy.
Pochyliła się w przód, wsunęła rękę głęboko do ukrytej kieszeni. Nieduży
drewniany kołek, czarny i błyszczący od tłuszczu, zabrudził jej dłoń, gdy tylko go
dotknęła. Spróchniałe drewno było złamane wpół, miało ten sam kształt i wielkość co
metalowy bolec, mocujący koła powozu do osi. Marja podała go Raviemu z
milczącym pytaniem.
Ciemne oczy Raviego napotkały jej spojrzenie, Marja wyczytała w nich
współczucie, lecz również radość.
- Znów grasują te same diabły - mruknął. Marja zajrzała do filiżanki z mocną
czarną kawą.
- To już tak dawno temu... Gdzieś w jakimś momencie to zatraciłam, a może
nigdy nie miałam tej mocy w pełni, jedynie kiedy byłam przy Kari... I jeszcze ze dwa
razy. Wydarzenia, przypadki, Bóg wie... Kiedyś wydawało mi się, że jestem potężna...
- Jesteśmy z tej samej gliny - uśmiechnął się Ravi. - Ty tak kiedyś
powiedziałaś. Coraz bardziej wydaje mi się, że to prawda.
Marja odpowiedziała mu uśmiechem.
- Chyba masz rację. I wiesz, Ravi, coraz częściej się zastanawiam, jakie owoce
może wydać takie drzewo.
Zerknął na nią tajemniczo.
- Chyba już widziałaś, babko.
- Tak, ale... Wciąż zerkał na nią szelmowsko, Marji wydało się, że się rumieni.
- Zobaczysz - szepnął tak, że ledwie go usłyszała. - Już niedługo zobaczysz...
Marja wyprostowała się w fotelu, widział, jak podnosi się wydatna pierś pod
ciasnym stanikiem sukni. Własnoręcznie obwiązywał jej dwa złamane żebra. O
dziwo, Marja wydawała się nie odczuwać bólu, jaki zwykle łączy się z takim
obrażeniem.
Wyciągnęła nawet ręce, pozwalając, by świeżo umyte, przetykane siwizną
włosy spłynęły w dół oparcia fotela tak, by ogień mógł je wysuszyć.
Ravi nie mógł się na nią napatrzyć. Uważał, że w glorii rozbawionych
płomieni niezwykle jej do twarzy.