MAY GRETHE LERUM
SPEŁNIONE MARZENIE
Z norweskiego przełożyła: ANNA MARCINIAKÓWNA
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Lyster, 8 lipca 1746 roku, dzień męczenników z Selje
Jasny głos Emmi wypełniał kościół, otaczał pozłacane kolumny ołtarza,
rozjaśniał niczym ostre promienie słońca główną nawę, muskał ciężką trumnę z
dębowego drewna, stojącą w cieniu przed ołtarzem.
Pieśń, której nigdy przedtem nie słyszeli, była szwedzka, nie na tyle jednak
obca, by nie pojmowali sensu słów i nie czerpali z nich pociechy.
Marja stała na samym przedzie, razem z Bendikiem. Miała suknię z
granatowej wełny tak ciemnej, że niemal czarnej. Gdyby włosów nie schowała pod
kapeluszem, to ich nie pokryte jeszcze siwizną pasma, których wciąż miała dużo,
mieniłyby się tym samym niebieskoczarnym odcieniem. Ale stała z pochyloną głową,
chciała, żeby tiulowa woalka opadała jej na oczy. Nie zamierzała pokazywać ludziom
twarzy, odsuwała się od zebranych, co ich niezmiernie dziwiło. To naturalne
zachowanie dla matki, która właśnie utraciła jedyną córkę, ale po tej Marji, jaką
dotychczas znali, spodziewaliby się raczej śmiechu i tańca. Bendik stał obok, na
wyciągnięcie ręki, a przy nim córka, Johanna.
Oboje ze wzrokiem utkwionym gdzieś poza trumnę, żadne prawie nie
mrugało. Twarze mieli jak odlane z wosku, pojedyncze Izy wypływały jakby spod
skóry i toczyły się wolno po policzkach.
Zebrani wzdychali, poruszeni śpiewem, lecz także grozą śmierci.
- Niech Pan was chroni i błogosławi, niech spoczywa na was spojrzenie Pana...
Jens Jensen Borchsenius natężał głos niemal do granic możliwości, mimo to
nie docierał do wszystkich zakamarków surowej kamiennej świątyni. Wymalowani na
ś
cianach apostołowie nie widzącymi oczyma spoglądali w dół na żałobników.
W końcu uniesiono trumnę z katafalku, ośmiu pobożnych mężczyzn z parafii
miało przenieść Amelię Karlsdatter na miejsce ostatniego spoczynku pod wielkimi
dębami.
Dźwięk dzwonu ranił uszy Marji. Bardzo nieprzyjemny dźwięk, uważała.
Jakby powiększony do niewyobrażalnych rozmiarów gong wzywający robotników na
posiłek, albo jakby sam Diabeł uderzał w pełen siarki kocioł dla ostrzeżenia, że
niedługo, bardzo niedługo będzie za późno...
Bendik już nie płakał.
Ale szedł za trumną, potykając się jak mały chłopiec, i stanął tak blisko
grobowego otworu, że Marja chciała podbiec i go powstrzymać.
Uprzedziła ją Johanna, córka, uczepiona ojcowskiego ramienia. Tak powinno
być, lepiej, żeby nikt nie wiedział, że to ona podtrzymuje ojca.
Z pewnością chciał dobrze, ale słowa pastora sprawiły Marji przykrość, czuła,
ż
e zapadają się w nią głęboko, aż do żołądka.
- Pani Marjo, to czas wielkiej próby dla całej waszej rodziny. Ale proszę się
nie bać, że pani wnuk nie dostąpi zbawienia. Wiem, że tak się uważa, osobiście
jednak ufam dobroci Pana, który okazuje łaskę takim małym... nie chrzczonym
biedactwom jak on.
Marja nie odpowiedziała. Pastor siedział obok niej przy stole, nie żałował
sobie jedzenia ani piwa. W sąsiednim pokoju zaczynało już być wesoło.
Zmagała się z pragnieniem, żeby po prostu wstać i wyjść. Z uniesioną wysoko
głową zwróciła się do kapłana i patrząc mu prosto w oczy, powiedziała:
- Nie martwię się tym, panie Borchsenius, wcale się nie martwię. Niech mi
pański Bóg wybaczy, ale ja w swojej duszy nie znajduję cienia wątpliwości, że tak
właśnie będzie.
Wargi pastora leciutko zadrżały, odwrócił wzrok, Marja dostrzegła głębokie
zmarszczki na jego czole. Po chwili uśmiechnął się blado:
- Proszę pani... zachowam panią w myślach. Będę się modlił za panią i za pani
córkę. I za dziecko także. Nie jestem zatwardziałym człowiekiem. Odczytuję Pismo
tak, jak uważam za właściwe... I proszę Pana, by Duch był przy mnie, kiedy to czynię.
- Bardzo dobrze - rzekła Marja, wstając od stołu. Wygłosiwszy krótkie
podziękowanie za współczucie i odwiedziny, opuściła gości. Czuła na plecach
spojrzenia wszystkich i odetchnęła z ulgą, kiedy mogła nareszcie zamknąć za sobą
drzwi. Na dworze trwała cicha letnia noc, łatwiej było oddychać. Uniosła lekko dół
sukni i poszła pod drzewa. Musi tam być jakieś spokojne miejsce.
Ledwie mignęła jej niewyraźna sylwetka podążająca w tę samą stronę.
Odwróciła się, by przegonić intruza. Nie chciała już więcej gładkich słów ani
ciekawskich spojrzeń. Bardzo dobrze wiedziała, że ludzie ze wsi pilnie obserwują,
czy tragiczne wydarzenie przypadkiem nie naruszy jej pychy, czy Marja nie
spokornieje wobec Boga i bliźnich.
Ale to Johanna wyszła za nią.
Twarz Marji złagodniała w smutnym uśmiechu.
- Hanno moja, dziecko... ty też nie jesteś już w stanie tego znosić...
- Po prostu chciałam wyjść... noc jest taka piękna, Marjo. Spójrz, jasno jak w
dzień...
- Tak, i nie zrobi się już ciemniej. Zastanówmy się, gdzie by tu pójść.
- Znam jedno takie miejsce. W dole, nad rzeką. Wierzbowe zarośla. Mama...
to było tam... tam chciałabym teraz pójść...
Marja głośno przełknęła ślinę, chłodną dłonią pogłaskała ramię Johanny.
- No to chodźmy. Obie.
- Tata już tam chyba jest. Zniknął mi jakiś czas temu. Jestem pewna, że
poszedł właśnie tam. Bo to w tym miejscu oni się spotkali, dawno temu... pierwszy
raz. On nie wie, że ja wiem, ale chodził tam każdej nocy, odkąd... ona odeszła.
Marja otuliła się szczelniej krótkim żakietem, skrzyżowała ręce na piersi.
- Myślisz, że możemy mu przeszkodzić? Może on potrzebuje...
- Teraz potrzebuje nas, jestem o tym przekonana.
- W takim razie idziemy. Prowadź.
- Patrzcie, idą! Obie! Co to za przewrotne baby, jakie niepokorne, ale mówię
wam, będą musiały ugiąć karku! O, tak, Pan nie pozwoli im się tak wywyższać. W
końcu padną na kolana, możecie mi wierzyć!
Pastorowa przestraszona spojrzała na kobietę wyrzucającą z siebie złe słowa.
Tamte dwie zniknęły między drzewami za drewnianym płotem. Pastorowa uniosła
brwi i przyglądała się Agot Thoriniussen. Dlaczego tyle oskarżeń? Czyżby między
Vildegard a Kapteinsmoen panowała niezgoda?
Kobieta o obcym nazwisku zacisnęła dłonie na piersiach i mocno ściągnęła
brwi.
- Ona w końcu pozna miecz Pana, nieprawda, pani pastorowo? Anna Munch,
skupiona, przygryzała wargi i milczała. Już do niej dotarło gadanie, zaraz po tym, jak
rozeszła się wieść o śmierci w Vildegard, kobiety we wsi zaczęły gadać. To
ostrzeżenie, mówiły. Wyraźny znak od Boga. Te w Vildegard zawsze zajmowały się
dziwnymi sprawami. Przyjmowały pod swój dach rodzące, chodziły po domach i
usługiwały położnicom. Przeważnie wszystko szło dobrze, ale, oczywiście, nie
zawsze. Teraz to już większość kobiet po nie posyła, najchętniej po Johannę,
najmłodszą, zwłaszcza od czasu, kiedy sama urodziła. Ale Amelia też wielu dzieciom
pomogła przyjść na świat, o tym zaś, co Marja robiła w czasie swego długiego życia,
bogobojny człowiek nie powinien nawet myśleć.
Nieduża, pulchna kobieta nie zwróciła uwagi na milczenie pastorowej.
Rozprawiała z przejęciem, potrząsała głową.
- Może się teraz nauczą. Ech, mimo wszystko pewnie i tak są stracone z tymi
niepokornymi charakterami. Ale my powinniśmy się uczyć. Nie uważa pani
pastorowa? Ze to znak Pana dla nas wszystkich, kobiet wychowanych w
chrześcijańskiej wierze?
Pani Anna nie wiedziała, co powiedzieć. Czuła tylko, że w jej piersi wzbiera
fala niechęci, zapragnęła przypomnieć tamtej słowa świętego Pawła. Ale nie mogła.
Jeszcze nie teraz. Są nowi w tej parafii i Anna bardzo dobrze znała przedsięwzięcia, w
które zamieszany jest jej mąż. Gospodarz z Kapteinsmoen wiele wieczorów spędził w
gabinecie pastora, gdzie rozmawiali właśnie o tym.
- Chyba pójdę poszukać męża. Pora zbierać się do domu... Pożegnała
plotkarskie zgromadzenie krótkim skinieniem głowy i sztywnym uśmiechem. Agot
łaskawie odpowiedziała tym samym, ale w jej oczach płonęło zadowolenie, że na
chwilę przyciągnęła do siebie uwagę pastorowej.
Zaraz się znowu rzucą na Marję jak głodne suki. Mogę je zrozumieć, ona nie
jest taka jak wszyscy. I bardzo wyraźnie to okazuje. Oszczędziłaby sobie ataków,
gdyby nie zachowywała się tak demonstracyjnie...
Anna Munch była żoną swego Jensa już blisko dziesięć lat. Obdarowała go w
tym czasie czworgiem dzieci, z których troje przeżyło i chowa się zdrowo.
Niewiele osób jeszcze wie, że w drodze jest piąte.
Stawiając ostrożne kroki, poszła z powrotem do dużego, oświetlonego domu,
który nazywano zamkiem Marji, i nasłuchiwała, czy pośród coraz donośniejszych
głosów nie usłyszy łagodnego, jakby trochę nieśmiałego tenoru męża.
Tam jest - wśród ubranych na czarno mężczyzn przy schodach. Stali z rękami
głęboko w kieszeniach na znak, że czują się równi z proboszczem. Lensman, stary
oficer, zastępca pisarza i trzech czy czterech dzierżawców dóbr koronnych.
Jens był niższy od większości z nich, ale stanowił naturalne centrum grupy.
Miał na głowie kapelusz.
Zbliżyła się ostrożnie, nie mogła przecież przerywać rozmowy. Słyszała, że
chodzi o to co zawsze: Kupno akcji tej jakiejś kompanii, można na tym zarobić sporo
pieniędzy, tyle zdołała już zrozumieć. Jens był podniecony, pełen zapału, polecał
sprawę Bogu. Nie podejmował kupna dla własnego zysku, ale po to, by móc spłacić
wierzycieli. Czy mogą istnieć szlachetniejsze motywy? Jej Jens nie zabiegał o
bogactwa, był bogobojnym, powściągliwym człowiekiem.
Ale do interesów nie miał daru, to też już zrozumiała.
Zobaczył małżonkę. W jego spojrzeniu pojawił się błysk, pozdrowił ją gestem
ponad dyskutującymi mężczyznami. Anna zatrzymała się, potem ukradkiem okrążyła
mężczyzn i weszła ponownie do domu, by czekać, aż mąż będzie gotowy do drogi.
Agot zebrała wokół siebie starsze kobiety w jasnym salonie niedaleko wejścia.
Anna głęboko wciągnęła powietrze. Wiedziała, że oczekują, iż przyłączy się do
najpierwszych kobiet w parafii, żon tych, którzy mają największe wpływy.
Zdumiało ją, że siedzi tam też służąca, podeszła bliżej i usłyszała, o czym
opowiada wierna sługa. Roztaczała przed wdzięcznymi słuchaczkami barwną
opowieść o przebiegu tamtej tragicznej nocy, ze wszystkimi szczegółami, opisywała
każdy krzyk, każdą rozpaczliwą reakcję rodziny.
Chyba nie bardzo zdawała sobie sprawę z tego, co robi, rozgorączkowana,
zarumieniona, opróżniała podawane jej kieliszki i gadała.
Anna poczuła, że i ją zaczynają palić policzki ze wstydu, że ta nieszczęsna
kobieta w sposób jawny jest prowokowana do zdrady własnych chlebodawców.
Łamała podstawową zasadę, mówiła o ich prywatnym życiu, ujawniała
najintymniejsze szczegóły tego życia przed żądnymi sensacji babami.
Pastorowej podano puchar chłodnego jabłkowego soku, mętna ciecz
przypominała piwo, ale była przygotowana z myślą o paniach. Popijała wolno i czuła
się coraz bardziej nieswojo.
Nie znała pani Marji, kobiety, która wzniosła ten dziwny dom. O młodej
Johannie także niewiele wiedziała. A nieboszczkę, dobrą panią Amelię, spotkała
ledwie parę razy. Wierzyła w to, co słyszała, a przynajmniej w część tego, i uznała, że
służebnicy Pana nie wypada prosić Marji o radę. Zresztą ta przy różnych okazjach
była zapraszana na organizowane przez pastorową w sobotnie popołudnia modlitewne
spotkania, ale pokazała się tylko raz, a i tak wyszła przed wszystkimi. Pozostałe
kobiety nie wydawały się tym zaskoczone. Anna myślała, że mają rację, mówiąc, iż to
zimny, wyzbyty bojaźni bożej człowiek, za młodych lat była kusicielką, a później nie
stroniła od czarów.
Po tym jednak jak zobaczyła szczery ból w jej spojrzeniu... rozpacz ciążącą na
barkach niczym młyńskie koło, musiała przyznać, że Marja, wciąż jeszcze nosząca
nazwisko Karlsgard, jest osobą, której pastorowa chętnie dałaby szansę.
Ostrożnie odstawiła sok. Jakiś mężczyzna dokładał do pieca. Chociaż po
słonecznym dniu jeszcze było ciepło, to rosół w wielkim saganku nie powinien
wystygnąć.
Dwie kobiety dźwigały kosz pełen jedzenia, które zostało z przyjęcia, pewnie
wyśle się je do domu dla psychicznie chorych, a może do zagrody lensmana do
podziału między biedaków, którzy nieczęsto próbują takich smakołyków.
- Nie widzisz, że pastorowa się modli, ty głupia... Nie przeszkadzaj! Anna
drgnęła, spojrzała na swoje złożone dłonie, a potem przeniosła wzrok w górę na
białowłosą gospodynię, która ją lekko szturchnęła.
- Ja... co gospodyni powiedziała? Przykro mi, zamyśliłam się...
- O, tak... rozumiem. Wspominałyśmy tylko, że to wielka szkoda, to że pan
Borchsenius nie dostał w tym roku więcej pieniędzy na szkołę. No właśnie,
siedziałyśmy tak i gadałyśmy. To niedobrze, że bogatsi ludzie z naszej parafii skąpią
tych paru szylingów na taki zbożny cel. Dorastająca młodzież, to przecież nasz siew,
nasza przyszłość, dar od Boga.
Pastorowa Anna pochyliła się lekko do przodu, przybrała łagodny, ufny wyraz
twarzy.
- No właśnie, to bardzo piękna sprawa, którą można by podjąć dzisiejszego
wieczoru. Ku czci pogrążonej w żałobie matki, może mogłybyśmy zainicjować
własną zbiórkę? Bo to przecież Marja wiele lat temu okazała wielką mądrość i
rozpoczęła nauczanie dzieci w tej okolicy?
Patrzyły na nią zakłopotane. Ta, która rozpoczęła rozmowę, siedziała przez
chwilę z otwartymi ustami, szybko się jednak opanowała.
- Kochana pani pastorowo, pani jest u nas nowa, to i nie dziwota, że nie wie
dokładnie. Marja Karlsgard, ona... nie, nawet nie wypada o tym mówić, ale...
Krąg kobiecych ciał wyraźnie się zmniejszył. Służąca, która karmiła je ciastem
i intymnymi szczegółami, została odepchnięta na bok.
- Pani rozumie, ta szkoła, o której pani słyszała, to całkiem co innego. To
okropne, bezbożne... ona uczyła młodzież rzeczy, których lepiej nie wymieniać.
Opowiadała im o poganach w dalekich krajach, o sprawach cielesnych i...
- Rozumiem - ucięła Anna krótko. - Ale zbudowała szkołę w Karlsgard?
- To Anton wybudował, ojczym Marji. To znaczy ten, który się ożenił z jej
przybraną matką... Jezu, ale to był skandal!
Anna dostrzegła w oczach kobiet blask, ogień, który przenosi się szybciej z
języka na język niż płomienie w suchej trawie.
W ciągu paru krótkich chwil dowiedziała się więcej niż dość.
A kiedy pastor, jej mąż, przyszedł, żeby pożegnać się z towarzystwem, bardzo
zdecydowanie poszła za nim. On ją wysłucha, on potwierdzi, że Anna ma rację. I
chyba czuje się już na tyle bezpieczny w tej okolicy, że zrobi, co żona będzie chciała.
Rzeka była teraz taka płytka, że można ją było przebyć suchą nogą, skacząc z
kamienia na kamień.
Brzeg rzeki, zwykle wilgotna, porośnięta bujną trawą równina, teraz był
wysuszony, ziemia spękana. Nawet drzewa zdawały się zwieszać ciężkie gałęzie,
jakby je wyciągały ku tej odrobinie wody, jaka jeszcze została.
Bendik zlewał się w jedno z otoczeniem, jego twarz była poorana bruzdami
niczym ziemia podczas suszy.
- Ona już nie cierpi - wyszeptała Johanna, choć sama wiedziała, jaka to
ż
ałosna pociecha.
- I dziecko też nie - dodała Marja bezradnie. Johanna ostrożnie zbliżyła się do
ojca. Nie drgnął nawet pod delikatnym dotknięciem ręki córki.
- Ojcze... tato... zrobiłeś dla niej wszystko. Ona... była szczęśliwa! Wtedy z
wolna odwrócił głowę. Stwierdziła, że oczy mu się zapadły głęboko i że teraz nie ma
już w nich łez.
- Próbowałem... ale nie była szczęśliwa... dopiero teraz... z powodu dziecka...
- To nieprawda! Było jej bardzo dobrze, dopóki miała ciebie, nic nie mogło jej
złamać. Nawet moje szaleństwa, ojcze!
Jego wargi skrzywiły się w grymasie, który nigdy nie przekształcił się w
uśmiech.
- Bardzo się o ciebie bała, mała Hanno! Nigdy jednak nie ściągnęłaś na nią
ż
adnego nieszczęścia. Po prostu taka była, wciąż martwiła się o swoich bliskich.
Nieustannie czuła się winna wszystkiemu, co układało się nie tak, jak powinno.
- Tak. Wiem. Ona... Tak wielu rzeczy teraz żałuję, ojcze. Tak wielu...
Napotkała spojrzenie ojca, widziała smutek w zmarszczkach okalających jego oczy.
Nie miał jeszcze typowego dla jego wieku, zmęczonego wyrazu twarzy, ale ostatnio
bardzo się ona zmieniła. Pojawiły się na niej jakieś pęknięcia, niczym na ziemi po
letniej suszy.
- Mówisz, że nie powinienem tak myśleć, Johanno. A sama tak właśnie robisz.
Skrzyżowała ręce na piersiach.
- Nie ma chyba na ziemi człowieka, który by w takich przypadkach czegoś nie
ż
ałował. A ja wiem, jak bardzo ją dręczyła moja sprawa z Ravim...
Po raz pierwszy odkąd wyjechał, odważyła się wymówić głośno jego imię.
Bendik uniósł głowę i uważnie przyglądał się córce. Mrużył oczy, widziała, że on
zdaje sobie sprawę z tego, ile ją kosztuje podjęcie tego tematu.
- Ravi... Ja go lubiłem, to nie był zły człowiek, Johanno, niezależnie od tego,
co ci zrobił.
Nie była w stanie dłużej nad sobą panować, przytuliła się do ojca. Jego
ramiona zawsze tworzyły dla niej takie bezpieczne gniazdo. Pozwoliła łzom spływać
na pierś ojca i poczuła, jak jemu dodaje to sił. Ojciec bronił Raviego, choć ona tego
nie oczekiwała.
- Tato... jesteś nadzwyczajny. Zawsze wiedziałam, że mam bardzo dobrego i
miłego tatę, ale że i to potrafisz zrozumieć...
Gładził ją czule po włosach.
- Moja mała Hanno, jestem już starym człowiekiem i właśnie straciłem
ukochaną żonę. Moje dziecko, nie wiem, jak będę teraz żył. To bolesne, że tak
mówię... mam przecież ciebie. Ale jednego życie mnie nauczyło: Jeśli już człowiek
należy do gatunku tych, którzy rodzą się z połową duszy, i ma tyle szczęścia, że
odnajdzie tę drugą połowę w innym człowieku... to inny wybór jest niemożliwy.
Czuła, że jego słowa przenikają ją do szpiku kości niczym lodowaty dreszcz.
Skuliła się w jego ramionach. To takie bolesne, co powiedział ojciec. Ale jakież
prawdziwe!
- Ravi... dlaczego kazałaś mu odejść? Spojrzała na ojca, otarł wierzchem dłoni
łzy z twarzy. Krtań miała zaciśniętą, nie była w stanie odpowiedzieć.
- Ja... coś się wydarzyło. Coś okropnego, tato. Nie mogę nawet o tym myśleć...
dopuściłam się wobec niego niesprawiedliwości, ale zrozumiałam to dopiero teraz.
Bendik spoglądał na nią z wielką cierpliwością, wiedział, że w ten sposób
wywoła jej słowa. Johanna odsunęła się lekko od niego, siedziała z odwróconą
twarzą. Ale ręki ojca nie puściła, jak nieobecna głaskała nabrzmiałe żyły.
- Ravi miał tyle różnych dziwnych myśli... i było w nim więcej dobroci niż w
wielu innych ludziach. Potrafił leczyć chorych, potrafił widzieć... i jeszcze dużo
więcej, tato. Trudne do nazwania rzeczy. Rzeczy, z którymi nie potrafię żyć...
Ojciec kiwał wolno głową, co raczej wyczuwała, niż widziała. Ogarnęły ją
mdłości, kiedy przymknęła oczy i raz jeszcze przeżywała tamten moment, kiedy
widziała lśniący biały krzyż nad łóżkiem Heleny.
- Mama też tam wtedy siedziała... nie pomyślałam o tym, nie wiedziałam, że
mama oczekuje dziecka... ten krzyż był dla niej, tato. To pewne. Nic nie mogliśmy
zrobić. Krzyż był znakiem dla mnie, żebym miała czas na zadośćuczynienie
wszystkiego, czego teraz tak żałuję. Ale ja byłam głupia. Zajęta jedynie podejrzeniami
wobec Raviego. Pochyliła się gwałtownie, zakryła twarz dłońmi i położyła ją na
kolanach.
- Taka byłam nieprzejednana, tato, dręczyły mnie najrozmaitsze podejrzenia,
pogrążałam się w tym jak w cuchnącym bagnie...
Roześmiała się głucho, potrząsnęła głową. Bendik nie przeszkadzał, pozwalał
jej mówić.
- Myślałam, że on rzucił przekleństwo na Helenę... że wykorzystał swoje
zdolności, żeby zesłać na nią śmierć... bo stwarzała nam problemy. Nie był w stanie
jej od siebie odegnać... nawet dla mnie.
Na twarzy Bendika pojawił się wyraz zdumienia i wątpliwości. Krótki,
histeryczny chichot Johanny przeraził go.
- Ty o tym nie wiedziałeś, ojcze... Nikt nie wiedział, ale... Helena i Ravi, oni
się spotykali jeszcze długo, kiedy ona już tutaj była. Oni... ona... ona nie chciała go od
siebie uwolnić. A on najwyraźniej nie potrafił się jej oprzeć.
- Zdradzał cię? W głosie ojca słyszała zdumienie, a pod nim gniew. Zamachała
rękami, uciszyła go. Nie chciała znosić rozgoryczenia ojca na Raviego, dość miała
kłopotu z własnym.
- Nie bardziej niż ja jego. Nie ufałam mu, nie byłam wobec niego szczera,
byłam z nim tylko w połowie, przez cały czas bałam się kolejnego rozstania, które
musiało nadejść... no i tak się właśnie skończyło.
Bendik przełknął ślinę. Miął w palcach źdźbła trawy. Zmiażdżył je,
niedojrzałe nasiona sypały się na jego kolana i leżały tam jak zielone larwy. Johanna
objęła swoje plecy skrzyżowanymi rękami, masowała łopatki, uniosła w górę ramiona
i wtuliła w nie głowę.
- To bardzo smutna historia, moje dziecko. Ale ona się chyba jeszcze nie
skończyła. Możesz go przecież jeszcze spotkać, prawda? Czy nie sądzisz, że wrócił
do Al?
Potrząsnęła przecząco głową, spuściła wzrok.
- Nie... on jest tam... poszukiwany. Uciekli oboje z Heleną z aresztu u
lensmana, chcieli ostrzec o tym osunięciu się ziemi... ale nikt im nie uwierzył. On ma
tam wielu wrogów, a bardzo niewielu przyjaciół...
Wspomniała malarza, właściciela gospody i bogatego Villanda. Do którego z
nich Ravi mógł się zwrócić? Przedtem nie miała odwagi nawet o tym pomyśleć,
wiedziała, że jeśli już coś przyjdzie człowiekowi do głowy, to później bardzo trudno
się od tego uwolnić.
Johanna wyprostowała plecy i spojrzała na ojca. Uśmiechnęła się, mimo że i
na jej czole pojawiły się głębokie bruzdy jakby odzwierciedlające jego zmartwienie.
- Ja naprawdę nie wiem, gdzie on się podziewa, tato. Wiesz, że nie mogę
wyruszyć za nim. Ale może jeszcze kiedyś o nim usłyszymy. Może nadejdzie taki
dzień... Może Ravi się domyśli, że ja w końcu zrozumiałam. Więc niech będzie, jak
ma być.
Bendik wolno kiwał głową.
- Bardzo wydoroślałaś, Johanno. Mówię to ze smutkiem. Nie jesteś już taka
porywcza, taka... uparta.
Uśmiechnęła się. Ponownie ujęła jego rękę, która w jakiś sposób jej się
wymknęła podczas rozmowy.
- Dziękuję ci, tato. Możesz na mnie polegać. Teraz zrobię dla ciebie wszystko,
co będę mogła, bo wiem, że sam nie będziesz mnie o nic prosił.
Delikatnie odgarnął jej włosy z twarzy.
- Moje dziecko... tobie też będzie tak samo ciężko. Zostałaś sierotą bez matki.
Na szczęście masz Marję...
- Tak - szepnęła Johanna. - Bogu niech będą dzięki za Marję. Bendik
przechylił głowę i zmrużył oczy w ledwie dostrzegalnym uśmiechu.
- Będzie ona dla ciebie prawdziwym wsparciem, wiem o tym. Nie może
całkowicie wypełnić pustki po matce, ale to mądra kobieta i bardzo dobrze zna to
pragnienie nauki, które ciebie wciąż trawi.
Johanna znowu musiała się zdziwić, jak wiele jej myśli, których nigdy głośno
nie wypowiedziała, ojciec zna.
Pocałowała go w policzek i przytuliła delikatnie. Żal sprawił, że oboje stali się
tacy wrażliwi.
- Johanno, czy pozwolisz mi opowiedzieć jedną historię, którą sobie teraz
przypomniałem?
- Oczywiście.
- Twoja mama... Amelia siedziała, trzymając cię na rękach. Ona... Właśnie
niedawno zamieszkaliśmy razem. Przyglądała ci się. Przed chwilą płakałaś, ale twoja
uparta buzia już się uspokajała, i byłaś taka rozkoszna z resztkami mleka w kącikach
ust...
Na chwilę pogrążył się we wspomnieniach, zaraz jednak westchnął ciężko i
mówił dalej:
- Wtedy ona powiedziała... powiedziała coś, czego oboje mieliśmy nigdy nie
zapomnieć. Że kiedy dorośniesz, dostaniesz tego mężczyznę, którego pokochasz,
nawet gdyby to był syn ubogiego komornika. Nawet gdyby był karłem podobnym do
trolla... jeśli tylko ty będziesz go kochać. Johanna uśmiechnęła się.
- I dotrzymaliście obietnicy. Okazaliście Raviemu tyle wyrozumiałości.
Bendik jęknął boleśnie.
- Często się oboje zastanawialiśmy, czy to przypadkiem nie był nasz błąd,
Johanno. Może powinniśmy zrobić to, co większość rodziców uważałaby za swój
obowiązek. Przepędzić go, a ciebie zamknąć na klucz.
- Erlend mnie zamykał. Erlend zrobił wszystko, o czym mówisz, ojcze. Dla
takich spraw nie ma odpowiednich zamków.
Bendik kiwał się w zamyśleniu. Patrzył gdzieś w dal, ale niczego nie widział.
Ileż to już razy odczuwał tę samą bezsilność.
- Nie, to prawda. Nie ma na to dość mocnych zamków. Dla ciebie też nie,
Johanno.
- Podobnie jak dla ciebie, tato. Też nic by cię nie powstrzymało. Nic z
wyjątkiem śmierci. I nawet teraz rozstanie nie jest na zawsze, wiem, że w to wierzysz.
Oczy mu pociemniały.
- Tak, wierzę. To niemożliwe, żebym miał jej już nigdy nie zobaczyć. Dlatego
wierzę, teraz bardziej niż kiedykolwiek.
Johanna potarła swój policzek o jego szorstką twarz.
- Ja też jestem pewna, tato, że ona na nas czeka po tamtej stronie. Potwierdził
skinieniem, czuła jego pokryty zarostem podbródek na ramieniu.
- Pozostaje nam tylko wiara, nic innego.
- Ale ty nie możesz zapominać, że trzeba teraz żyć, tato. Boję się... trochę się o
ciebie boję. Jesteś jeszcze młodym człowiekiem, przed tobą wiele do zrobienia.
Nie odpowiedział. Johanna bała się oddychać, czekała na łzy, których brak
przerażał ją przez cały ten miniony tydzień.
Ale Bendik teraz też nie płakał. Objęła go jeszcze mocniej, jakby chciała
wycisnąć smutek, który trwał pod nieruchomą maską na twarzy ojca. Wiedziała
jednak, że żadne wstrząsy zewnętrzne na nic się nie zdadzą, tu potrzeba
wewnętrznego trzęsienia ziemi. Nie potrafiła sobie jednak wyobrazić, co mogłoby
nim wstrząsnąć tak, żeby znowu zaczął normalnie odczuwać.
ROZDZIAŁ DRUGI
Tylu różnych ludzi włóczy się w tym okresie po wiejskich drogach. Bezrobotni
ciągnęli ze wszystkich stron, bo nowe prawa okazały się niezbyt skuteczne i nie
bardzo też ich przestrzegano w odległych okręgach, gdzie lensmanami byli zwyczajni
chłopi.
Wędrowcy szli z podniesionymi głowami, węzełki kołysały się na plecach,
sprawiali wrażenie, jakby drogi były ich własnością. Żądali nieprzyzwoicie wysokiej
zapłaty za siłę swoich mięśni, a chłopi spluwali za nimi, gdy z szyderczym śmiechem
odrzucali propozycje zbyt niskich kwot i odchodzili.
Zatrudniali się na dzień, albo do końca żniw, jeśli gospodarz gotów był
zapłacić. Ale dla tych, którzy mieli jeszcze zbiory w polu i za mało rąk do pracy,
ż
adna cena nie wydawała się zbyt wygórowana.
- Co za przeklęte grzesznice! Bezbożnice! - wykrzykiwała Ägot Thoriniussen.
Usiadła ciężko na taborecie przy ogniu w karczemnej izbie. Dominikus Lemvig
spoglądał na nią spod oka i zaproponował tylko kufelek bardzo słabiutkiego napoju.
Byli prawie rówieśnikami, on i Agot, i dawnymi czasy jego matka wielokrotnie
napomykała, że Agot to bardzo dobra partia. Była drugą z kolei w gromadce
rodzeństwa, wszyscy jednak wiedzieli, że babka wyposażyła ją sowicie, dziewczyna
miała dostać w posagu kuferek pełen srebra. Ale Dominikus się wahał, chociaż wtedy
miło było na nią popatrzeć, nie miała jeszcze tego rybiego pyszczka zamiast ust.
Kobieta oblizała wąskie wargi, wykrzywione lekko nawet wtedy, gdy
prezentowała jeden ze swoich powściągliwych uśmiechów. Wyraźny brak
zainteresowania ze strony karczmarza nie powstrzymał jej wynurzeń. Najwyraźniej to
ż
ycie w Vildegard tak ją rozpalało i sprawiało, że z jej ust buchały płomienie i opary
piekielnej siarki.
- Tak, tak, powiedziałam to nawet pastorowej i ona się ze mną zgodziła. Te
baby z Vildegard to oszustki i kombinatorki. Bardzo dobrze, że Magnus Storlendet
wbił im kij w szprychy. Dorobkiewicze! A te ich zabawy w doktorów! Toż to
niebezpieczeństwo dla całej okolicy, zawsze to mówiłam! Wpychają ludziom do
gardeł wszelkie paskudztwo, a chorzy biedacy nie mogą się bronić, nawet nie potrafią
jasno myśleć. Tak, powiadam ci, Dominikus, ja to bym taką przepędziła na cztery
wiatry, gdybym poczuła, że zbliża się moja godzina! Bo to nieprzyzwoite, co one dają
chorym, to groźne, piekielne sztuczki, mówię ci!
Wyciągnęła pusty kufel i mrugnęła porozumiewawczo do karczmarza.
Dominikus nie powiedział ani słowa. Nalał do naczynia wody.
Prawie ze sobą nie rozmawiały w ostatnich tygodniach. Najpierw Marja
zorganizowała to swoje ogromne przyjęcie, potem było mnóstwo chorych w
szpitaliku, a w końcu nadszedł czas Amelii.
Helena zdawała sobie sprawę, że instynktownie unika Johanny, ale chodziła z
podniesioną głową i myślała: tak powinno być. Ona jest teraz gospodynią, a ja
mieszkam na strychu. Co, mam jej deptać po piętach? Nie ma między nami żadnych
niedomówień.
Próbowała się w ten sposób uspokajać i starała się nie wchodzić Johannie w
drogę. Ona się pewnie zastanawia, dlaczego Helena nie odchodzi. Chciałaby się jej
pozbyć. Johanna ukrywa Ingalill, tyle Helena się domyślała. A może Johanna sądzi, że
ona zapomniała o dziecku.
Helena czuła, że niechybnie tak by się stało, gdyby nie to, że Amelia
przynosiła jej małą nocami.
Stała tam przy grobie Amelii razem z innymi, a mimo to sama, z tyłu, wśród
służących i obcych. I wtedy odczuwała coś w rodzaju wdzięczności. Amelia zrobiła
coś, za co ją pewnie powinna nienawidzić, ale nie potrafiła, chociaż dziecko odebrało
jej spokój. Ucieknie od nich wszystkich pewnego dnia, nie miała wyboru. Ale czy to
naprawdę takie pilne? Jej zdaniem nie. Nie miała przecież gdzie pójść, a strych nad
lamusem w Vildegàrd był ciepły i bezpieczny.
Nigdy przedtem nie było jej tak dobrze i bardzo lubiła tę sytuację. Czy
błąkający się lis znowu powinien wyruszyć w drogę, skoro ma norę i pod dostatkiem
jedzenia? Uważała, że nie. Nawet gdyby w ciepłej norze roiło się od pcheł, lis by
został.
I ona też została. Chociaż pchły gryzły i dokuczały nieznośnie, to było nic
wobec bólu zgłodniałego żołądka albo kąsającego mrozu zimą.
Helena trzymała się na uboczu, ale pomagała przy sianokosach, załatwiała
jakieś sprawy dla Gerd albo pomagała Evie przy praniu i sprzątaniu. Krowy i owce
poszły w góry, Ingebjorg miała spędzić z nimi lato. Podwórze pogrążyło się w ciszy,
nie tylko dlatego, że zabrakło Amelii, lecz również dlatego, że życie w dużej mierze
przeniosło się na górskie pastwiska.
Nikt nie nasłuchiwał szybkich kroków Heleny po dziedzińcu, służące dawały
jej jeść, a jeśli chodzi o towarzystwo, to wystarczało jej własne. Gdyby zaś było
naprawdę źle, to zawsze może się przejść do izby czeladnej, gdzie mieszkają parobcy,
albo do letniej szopy, gdzie sypiają żniwiarze. Myślała o tym wielokrotnie, tam mogło
być wesoło.
Ale nigdy poza rozmyślania nie wyszła, czuła się teraz jakaś inna, niczym
wygarbowane i przenicowane okrycie ze skór, nowe z wierzchu i jakby cieplejsze od
ś
rodka.
Gospodarz ze Storlendet nie oczekiwał gości tego piątkowego wieczoru. W
ogóle ostatnio panował spory tłok przed jego drzwiami, bo ludzie sądzili, że wszyscy
chodzą w żałobie po wielkiej stracie i trzeba okazać im współczucie. Storlendet stracił
obu starszych synów, najpierw Erlenda, teraz Magnusa. Została wdowa Sigrid z
dwojgiem dzieci, przeszła ze starymi na dożywocie, bo nie miała siły sama zarządzać
dworami. Na szczęście gospodarz był jeszcze żwawy i zachował rozsądek. Pił może
teraz więcej, niżby należało, ale zawsze znany był z tego, że za kołnierz nie wylewa.
To, że krótko przed Bożym Narodzeniem zmarł też dziadek, wydawało się jakby
bardziej naturalne, jego to już naprawdę mało kto żałował. W ostatnich latach był
niewidzialny niczym podwórzowy krasnoludek, ludzie prawie go nie dostrzegali, jeśli
się między nimi kręcił.
To śmierć synów bolała ich najbardziej. Ragna Irmelin uważała, że pierwszą
ś
mierć mąż przeżył bardzo ciężko, długo nie dawała mu spokoju myśl o zemście,
zresztą nie zrezygnował z niej nawet teraz, mimo że nikogo żywego nie skazano za
morderstwo. Ale i tak gospodarstwo tamtych wpadło w ręce rodziny zmarłego,
Storlendet niemal całkowicie zmiażdżył rodzinę Johanny i gdyby nie powrót Marji,
nigdy by się nie pozbierali.
Nie był zadowolony, kiedy dotarło do niego, że otrzymali nieoczekiwaną
pomoc od babki. Żeby okazać im pogardę wspaniałe żyrandole z Karslgard powiesił
w ciasnym chlewiku, gdzie bardzo szybko upstrzyły je muchy, zostały pokryte kurzem
i pajęczyną.
A teraz odszedł również kochany Magnus...
Ojciec krążył z zaciśniętymi pięściami, wypatrywał, kogo by tu oskarżyć o tę
ś
mierć, ale nie znajdował nikogo. Nikogo prócz Boga, myślała Irmelin.
I sam Pan z pewnością potrząśnie nawet Magnusem ze Storlendet, sprawi, by
stał się uległy, by spokorniał.
Czuła żal tlący się w piersi, nie taki przejmujący ból jak po śmierci Erlenda,
który rozpalił się gwałtownie i prędzej się też uciszył. Teraz oczekiwała tego samego,
widocznie jednak drugi syn był jej bliższy. Ból tkwił w niej niczym ogromny wrzód,
mimo upływu miesięcy nie ustępował. Wcale jej też nie pocieszyło, że delikatny
Edvard wrócił do domu. W najcięższych chwilach musiała wyznać Bogu, że gdyby
zechciał zapytać ją o radę, zanim zabrał jej synów, to prosiłaby go, żeby najpierw
powołał do siebie Edvarda. Najmłodszy zawsze był jakby trochę zamroczony.
Unikający ludzi, niepewny, ale nie w taki sposób, żeby w matce budziło to czułość.
Nie był wcale bezradny ten jej Edvard, po prostu słaby, przesadnie wrażliwy,
nerwowy.
Ożenił się z Edvardą, kiedy stwierdził, że nie tylko imiona mają takie same.
Łączyło ich znacznie więcej podobieństw, ta sama szarawa cera, te same bezbarwne
włosy. Kiedy po raz pierwszy przyprowadził narzeczoną do rodzicielskiego domu,
ojciec upił się do nieprzytomności i nazwał ją szarą gęsią. A co gorsza, zanosząc się
ś
miechem powiedział, że młodzi wyglądają, jakby byli bratem i siostrą, dosłownie
tacy sami.
Po weselu rzadko widywali Edvarda i nikt specjalnie za nim nie tęsknił, to
matka musiała przyznać. I oto teraz wrócił, z podniesioną głową jak nigdy przedtem.
Chyba nie przypuszczał, że kiedykolwiek opuści komorniczą chałupę u teściów. Nie
urodził się na dziedzica i życie też go do tego nie przygotowało.
Ale teraz stał się dziedzicem, przynajmniej dopóki najstarszy chłopiec
Magnusa nie dorośnie.
Stara gospodyni ze Storlendet przeżywała niespokojne noce.
I jak to często bywa w takich sytuacjach, inne gospodynie unikały jej
towarzystwa. Dlatego raczej ze zdziwieniem niż podejrzliwością witała tego wieczoru
na swoim progu Agot Thoriniussen i wyciągnęła rękę, zanim tamta zdążyła cokolwiek
powiedzieć.
- Och, dobry wieczór, droga sąsiadko. Chyba nie przychodzę nie w porę?
Biedni wy moi, ciężkie czasy na was przyszły, co? Tak rzadko cię gdzieś widać,
Irmelin. Tak, tak, nawet wczoraj powiedziałam do pastorowej, że ktoś powinien cię
odwiedzić w żałobie. Bo widzisz, my bardzo szczerze ze sobą rozmawiamy,
pastorowa i ja. To duża rzecz móc się spotykać z kimś takim zaufanym i
wykształconym jak ona, jak ty myślisz, droga Irmelin...?
Stare deski w podłodze skrzypiały pod stopami, kiedy Irmelin, przerywając
potok wymowy, zapraszała ją matowym głosem do izby. Zwyczajna grzeczność
wymagała choćby takiego gestu. Ale przesadne współczucie tamtej wcale nie
poprawiało gospodyni samopoczucia.
- Siadaj, Agot. Masz rację, dawno już nie rozmawiałyśmy. Jak tam u was,
wszyscy zdrowi?
I znowu, jakby otworzyły się śluzy młyna, popłynął nieprzerwany strumień
słów, Irmelin Storlendet świadomie zadała to pytanie, wiedziała, że tak będzie. Sama
tymczasem przygotowała małą przekąskę i trochę słodkiego piwa, które zostało od
obiadu. Nie był to żaden wyjątkowy poczęstunek, ale też nie miała się czego wstydzić.
Tamta powinna się jednak domyślić, że nie jest tu wysoko cenionym gościem. Ale
ż
eby nikt nie miał powodu złego słowa powiedzieć o gospodyni Storlendet, żeby nie
zaczęły się plotki...
- Święta prawda, Ragno Irmelin Storlendet, że Pan zesłał ci cięższy krzyż do
dźwigania niż większości z nas - westchnęła Agot ponuro potrząsając głową. -
Człowiek się zastanawia, jakie to złe oczy na ciebie spojrzały. Najpierw biedny
Erlend, teraz Magnus. Co to za strata, jaki straszny matczyny los! Tak, tak, a tu
jeszcze i Edvard wygląda jakoś blado... Ci twoi wspaniali synowie... jaki to ma sens,
ż
e ich tracisz, jednego po drugim?
Głos Agot brzmiał szorstko, słowa niczym kamienie obciążały serce
nieszczęsnej matki. Ragna Irmelin głośno przełknęła ślinę, czuła pieczenie pod
powiekami, ale się nie rozpłacze, nie, nie przed tą kobietą.
Agot popiła piwa.
Wbiła oczy w gospodynię i znowu ciężko westchnęła.
- Nie jesteś sama, Ragno Irmelin, kiedy w najtrudniejszych chwilach
przeklinasz te kobiety. Powinnaś wiedzieć, że my, w Kapteinsmoen, zawsze
uważaliśmy was, ludzi ze Storlendet, za sprawiedliwych i dobrych chrześcijan. Może
tam niektórzy gadają, że dorobiliście się majątku w niegodny sposób, ale wtedy ja
mówię im dokładnie to, co myślę. Drogo za to zapłaciliście tej hołocie. Syn zawsze
jest więcej wart niż gospodarstwo, takie jest moje zdanie.
Ragna Irmelin wolno kiwała głową. Tamta pochyliła się ponad stołem,
chwyciła chudą rękę spoczywającą na blacie.
- Ja bym chciała je stąd przegonić. Chciałabym przepędzić Marję i w ogóle te
przeklęte baby. Co za bezbożność! Wiedziałam to już wtedy, kiedy wyszło na jaw,
kim ona jest! Nałożnica kata! Bękart urodzony przez bękarta! No bo chyba wiesz, kim
była jej babka? To wstrętna historia, ale nie została zapomniana przez nas,
porządnych mieszkańców tej wsi.
Ragna Irmelin zaskoczona uniosła twarz, wciąż jeszcze suchą i zaciętą, ale
dolna warga zaczynała z wolna drżeć, kiedy tamta mówiła o jej zmarłych synach.
Agot wytłumaczyła sobie błysk w jej oczach jako zainteresowanie i ruszyła do
przodu.
- Bo chyba słyszałaś o Upadku? To już będzie ze sto lat temu, ale moja
teściowa wszystko dobrze pamiętała i opowiadała mi, że jej własny ojciec tam wtedy
chodził. Trzeba było zabrać zwłoki z Bergaheim i znieść je na dół. Bo tamten stary z
Bergaheim unikał ludzi, od kiedy mu cala rodzina zginęła, wszyscy spadli z urwiska.
A później się okazało, że dziecko żyje. Dziewczynka. I on z nią grzeszył, wabiła go
do grzechu, dokładnie tak samo jak jej matka rzuciła urok na syna starego. O, tak, one
są piekielnie niebezpieczne! Muszę ci powiedzieć, że się boję. Ale teraz dowiedz się,
moja droga, jest z nami ktoś, na kim można polegać! Tak, sama rozmawiałam z
pastorową. Nasz nowy pastor jest ulepiony z zupełnie innej gliny niż dawny. On też
dojrzał zło w tych ludziach. On pomoże nam uwolnić się od nich raz na zawsze.
W końcu umilkła, ale jedynie po to, by zaczerpnąć tchu. Potem wyszeptała
jeszcze, jakby ogłaszała zwycięstwo:
- Twój Magnus, jestem o tym przekonana, on odetchnie z ulgą, kiedy ich się
stąd pozbędziemy.
Gospodyni Storlendet zapadła się w siebie. Wykrztusiła jednak niewyraźne
„tak", nie mogła postąpić inaczej, mogła tylko przytakiwać.
Może on naprawdę by odzyskał spokój? Może mógłby się nareszcie bardziej
niż dotychczas cieszyć majątkiem Karlsgard i wszystkim, co dostał jako za-
dośćuczynienie? Bo do dzisiejszego dnia nic takiego się nie stało, Ragna Irmelin nie
mogłaby powiedzieć, że powiększający się majątek uczynił życie łatwiejszym
gospodarzowi, jego żonie i pozostałym członkom rodziny.
Podniosła się z miejsca, wymówiła się, że musi pomóc Sigrid przy dzieciach.
Pochorowały się, ale to pewnie taka letnia choroba żołądka, tylko mają gorączkę i
zrobiły się marudne. Agot pospiesznie poprawiła chustkę na ramionach i zapięła pas,
który zdjęła, kiedy tu przyszła. Potem uprzejmie kiwnęła głową gospodyni.
- Teraz przynajmniej wiesz jedno: nie jesteście sami. Jest nas więcej
zdecydowanych zrobić nareszcie porządek z tym gównem, które przez pokolenia
zanieczyszczało życie w naszej parafii. A mając pastora do pomocy, możemy liczyć
na powodzenie. Te nierządnice Babilonu już po raz ostatni urządziły swoją diabelską
mszę w nowym domu Marji Oppdal!
Poprawiła pas, obciągnęła bluzkę na piersiach i ruszyła ku drzwiom. Pośrodku
izby zatrzymała się jeszcze.
- A przy okazji, czy nie mogłabyś poprosić męża, żeby porozmawiał o tych
sprawach z pastorem? Wam też jest to i owo winien, prawda? Chodzi po prostu o to,
ż
ebyśmy byli pewni. Wiesz równie dobrze jak ja, że ta wiedźma, Marja, będzie
wykorzystywać wszelkie środki. Jest w stanie wciągnąć do swojej piekielnej gry
nawet samego sługę Pana, jej matka w swoim czasie robiła...
Ragna Irmelin bez słowa skinęła głową i cicho zamknęła za gościem drzwi.
W Vildegard wciąż panował smutek, niczym czarna narzuta ciążył nad
wszystkim, niekiedy wydawało się, że ta narzuta spadnie na głowy domowników tak,
ż
e będą się szukać po omacku. Marja rozmawiała ze swymi gośćmi, a nawet wysłała
jedną z pań, żeby zajęła się na jakiś czas gospodarstwem. Była to jedna z tych
znajomych, które jeszcze na trochę u niej zostały po wielkim przyjęciu. Jakaś
przyjaciółka Emmi najwyraźniej już kiedyś prowadziła duży dom, a na dodatek znała
się na pielęgnacji chorych. Starsze służące miały zajęcie w górach, musiały tam
wrócić natychmiast po pogrzebie. Opuściły więc dwór już drugiego wieczoru po
złożeniu Amelii do grobu, towarzyszyli im dwaj parobcy, dla ochrony przed
niedźwiedziem i wszelkimi niebezpieczeństwami, jakie o tej porze mogły czyhać na
nie w lesie.
Johanna wspomniała przy okazji, że może i Helena wybrałaby się na
pastwiska, tam potrzebne są wszystkie wolne ręce. Johanna nie chciała tego przyznać
nawet sama przed sobą, ale obecność Heleny odczuwała jak zaciśniętą na krtani obcą
dłoń.
Helena prychnęła i wsunęła ręce do kieszeni obszernego fartucha.
- Ha! Skoro tak, to chyba gospodyni powinna nareszcie usłyszeć prawdę! Czy
myślisz, że twoje służące chciałyby mieć taką konkurencję jak ja, kiedy odwiedzają je
kawalerowie? Zrobi się awantura, zobaczysz, jeśli mnie tam poślesz, i zepsujesz im
całą radość!
Johanna zagryzła dolną wargę, minęła dłuższa chwila, zanim się opanowała na
tyle, by móc spokojnie spojrzeć Helenie w oczy.
- Może masz rację. Akurat parobków to ty znasz najlepiej. A, jak to mówią,
ż
aden byczek nie będzie się wspinał na górskie łąki, dopóki nie zje wszystkiego, co
ma w ogrodzie.
Helena roześmiała się ordynarnie, ale nie wytrzymała spojrzenia mrocznych
oczu Johanny. Odwróciła głowę. Marja spoglądała na nią niechętnie.
- Uparta jest ta, tam. Chętnie bym nią trochę potrząsnęła. Ale nie martw się,
moja mała. Ona tu już długo nie zabawi.
- Tak - przyznała Johanna cierpko. - Już dawno powinno jej tu nie być. Czego
ona jeszcze od nas chce, przecież dostała wszystko, co jej się należało, prawda?
Marja westchnęła. Domyślała się, że Johanna też wie. To łaskawość Amelii
dawała Helenie prawo pobytu tutaj. Amelia była gospodynią w tym domu i nawet
kiedy jej zabrakło, to jej wola wciąż obowiązywała. Helena zdawała sobie z tego
sprawę.
- Trzeba przynajmniej dzieci trzymać od niej z daleka. Johanna nie
odpowiedziała, skinęła tylko w zamyśleniu głową i odwróciła się na pięcie, nie
czekając, aż Helena trzaśnie drzwiami.
Marja odetchnęła spokojniej. Gdzieś w kuchni popłakiwało dziecko.
Benjamin? Nie, to Ingalill. Johanna z pewnością usłyszała to pierwsza, jest przecież
młoda. Będzie teraz miała naprawdę urwanie głowy, kiedy zostanie sama z dziećmi, z
chorymi i z załamanym ojcem.
Marja poczuła dawną energię, chciałaby wszystko wziąć na siebie, kierować
gospodarstwem, zdjąć brzemię z barków swoich bliskich. Ze względu na zmarłą córkę
i ze względu na wnuczkę, która przecież jest już dorosłą kobietą...
To nie miałoby sensu. Na szczęście świat jest tak urządzony, że starzy mogą
zamknąć za sobą drzwi i zajmować się własnymi sprawami, zwłaszcza jeśli mają dość
srebra, by zagłuszyć jakiekolwiek wyrzuty sumienia.
Marja szła w miękkich butach przez nagle opustoszałe izby. Potem skierowała
się na ścieżkę, słońce paliło jej okrytą głowę, minęła zarośla pachnących dzikich róż,
obok żywopłotu, aż w końcu mogła zamknąć za sobą własne drzwi. W domu Marji
było chłodno, cicho, czysto.
Miała wrażenie, że znalazła się w innym świecie. To wspaniale mieć własne
pokoje, myślała zadowolona. Jeśli się je już ma, to można do nich wpuszczać innych.
Kiedy się chce, rzecz jasna.
Rękawem sukni przetarła jakąś plamę na metalowym świeczniku i nie
zatrzymując się w hallu, weszła na schody. Gdzieś w głębi domu rozległ się śmiech.
Przyjaciółki miały pokoje na górze, obok siebie. Dobrze się tu czuły te dziwne kwiaty
pochodzące z tak różnych miejsc. Jedynie do Emmi Marja żywiła prawdziwe
zaufanie, ale też ją znała najdłużej. Przyjaciółki Emmi stały się jej przyjaciółkami, ale
nie aż tak bliskimi.
Wciąż czuła mroczny ból po śmierci córki. Amelia już nie cierpi. Mimo
wszystko ona miała dobre życie. I będzie wspominana przez długi czas za to, co
zrobiła, i za to, kim była. Dzięki Bendikowi jej dusza wciąż będzie żyć, po nim zadba
o to Johanna, a jeszcze później jej dzieci.
Zadowolona, że jednak pojawia się spokój mimo tak dobrze znanych ukłuć
dotkliwego bólu, Marja wyjęła fajkę i usiadła przy oknie, by patrzeć, jak kończy się
letni dzień i nastaje niebieski zmierzch.
- Czy ty wiesz, jaki to był dzień? Bendik siedział od wielu godzin, Johanna
ledwo go dostrzegała, bo zlewał się w jedno z błękitnym mrokiem, który powoli
zastępował światło dnia.
Na zewnątrz wciąż jeszcze było prawie jasno, ale z jakiegoś powodu latem
nocne cienie pojawiają się najpierw w kątach ludzkich siedzib. Niebieska koszula
Bendika, czarne spodnie, kamizelka z rzadka przetykana złotą nicią, wszystko tonęło
coraz bardziej w mroku i Johanna z trudem dostrzegała ojca.
Podniosła wzrok znad książki, nad którą siedziała, choć zaczerwienione oczy
od dawna ją bolały.
- Dzień? Kiedy? Nie... Zwrócił twarz w stronę okna. Światło, które padło na
suche policzki, wcale nie było łagodne, złe przeczucie ogarnęło Johannę. Ojciec też
zaczyna być starym człowiekiem. Jest o wiele starszy, niż był wiosną. I wiele starszy
niżby lata na to wskazywały.
- Święta Sunniva - szepnął jakby sam do siebie, mrużąc oczy i pochylając się
jeszcze bardziej ku oknu.
- O czym ty mówisz, tato? - zapytała Johanna niepewnie. Niepokój o ojca
rozrastał się w piersiach. Jego słowa wydawały się całkiem bez sensu.
- Święta Sunniva, przecież wiesz. Nocne czuwanie... Teraz Johannie zaczęło
coś świtać. Pogrzeb Amelii odbył się ósmego lipca, czyli w dniu męczenników z
Selje, który również poprzedza nocne czuwanie.
Ojciec przypominał jej teraz fragmenty dawnych opowieści. Tego
wszystkiego, co się od dzieciństwa wiedziało na temat poszczególnych dni i pór roku,
choć nie potrafiłoby się powiedzieć, skąd ta wiedza. Może od starych krewnych?
Dzisiejsza młodzież dowiaduje się pewnie tego i owego na naukach u dzwonnika.
Matki też opowiadają swoim dzieciom wszystko, co powinny wiedzieć, żeby się nie
wstydzić. Księża jednak starają się o tym zapominać. Teraz przyszły nowe
przykazania, nowy Kościół uwolnił się od kobiet takich jak Sunniva, a właściwie to
od kobiet w ogóle
∗
.
- Sunniva, późniejsza święta, uciekła z domu, z Irlandii, porzuciła wszystko,
ponieważ nie chciała poślubić poganina. Oddała się woli Boga, ona i towarzyszący jej
mnisi wyruszyli statkiem bez żagla i bez wioseł. Wiatr i prądy morskie zawiodły ich
do wybrzeży Norwegii, do wyspy Selje. Sunniva zamieszkała tam w górskiej grocie.
Ale, niestety, ona tam umarła, Johanno. Nigdy nie wyszła ze swojej kryjówki i nie
wróciła do świata. Mnisi starali się nawracać mieszkających w pobliżu pogan i w
końcu wszyscy zginęli śmiercią męczeńską. Chrześcijański pochówek nieszczęsnej
odbył się dopiero w sto lat później, a dokonał go sam król Olav Tryggvasson.
- Tak, wiem, mama mi opowiadała, aż dziw, że mogłam o tym zapomnieć.
Serce Johanny tłukło się głośno w piersi, zaciskała palce na brunatnej okładce
książki.
- Ojcze - powiedziała cicho. - Myślę, że powinniśmy iść spać. Jesteś bardzo
zmęczony, nic dziwnego przecież...
Bendik spojrzał na nią. Światło padało teraz z boku i Johanna dostrzegała jego
refleks na pooranym zmarszczkami policzku ojca. Poczuła skurcz serca, przejmujący
niczym cięcie świeżo naostrzonego noża.
Bendik wyprostował się i uśmiechnął blado. Miała nadzieję, że nie wie, o
czym ona myśli, ale wyraz jego twarzy świadczył, że jest odwrotnie. W końcu
otworzył usta.
- Nie powinnaś się o mnie martwić, moje dziecko. Ja nie zwariuję.
Rzeczywiście parę razy bałem się, że stracę rozsądek w tej udręce, rano jednak
budziłem się, wiedząc, że mimo wszystko dam sobie radę.
Odpowiedziała mu uśmiechem. Ojciec na powrót odwrócił się do okna.
- Bardzo bym chciał, żebyś mnie teraz wysłuchała, Johanno, i pozwoliła mi
powiedzieć to...
Odłożyła książkę na stół. Bendik długo milczał.
- Ja mam stary dług, Johanno. Dług, o którym nikt nie powinien wiedzieć. Sam
prawie o nim zapomniałem, kiedy żyłem tu taki szczęśliwy.
Johanna musiała bardzo nad sobą panować, żeby mu nie przerwać. Słowa ojca
padały wolno, jakby wypowiadał je z trudem. Nawet głos był jakiś daleki.
- Czy mama mówiła ci kiedyś o Synnevie? Nie, sądzę, że nie. Ale to właśnie o
nią chodzi. W jednej chwili to zrozumiałem... Biedna Synneva, ona w jakimś sensie
wciąż spoczywa w swojej grocie...
Johanna słuchała, a ojciec w krótkich zdaniach opowiedział jej o innej miłości.
O innym życiu. O Synnevie, która go właściwie uratowała. Bowiem on tak wiele dla
niej znaczył. To dzięki niej odzyskał wiarę, że może istnieć radość nawet bez Amelii.
O mało się nie rozpłakała, kiedy skończył opowiadaniem o śmierci tamtej, o
dziecku, które ocalało, o nieludzkiej decyzji pastora.
Patrzył niewidzącymi oczyma w niebieskawy mrok.
- Ona wciąż tam leży. Za płotem cmentarza, w nie - poświęconej ziemi.
Mogłem zrobić dla niej więcej. O wiele więcej. Ale przepełniała mnie taka radość,
Johanno, że nie było w moim życiu miejsca na nic innego. Twoja matka... od kiedy
się okazało, że nie łączą nas więzy krwi, nie widziałem niczego poza nią.
Johanna skinęła głową, choć zdawała sobie sprawę, że on tego nie zauważa. W
końcu odważyła się mu przerwać.
- Więc dlaczego teraz, ojcze? Po tylu latach? Wstał i podszedł do niej,
nieskończenie wolno, jak we śnie.
- Twoja matka została pochowana w dniu męczenników z Selje. I właśnie to
przypomniało mi, że mam do spłacenia dług. Synneva nigdy nie miała
chrześcijańskiego pogrzebu. Odpowiedzialność za to spada na mnie. Muszę to zrobić,
muszę pojechać do Sogndal i porozmawiać z pastorem. Może dałoby się to jakoś
załatwić. Może moje świadectwo...
Johanna również podniosła się z miejsca i podeszła do ojca, padła w jego tak
dobrze znane objęcia.
- Och, tato... kochany tato... nie mów nic więcej, nie... Wyrwał się jej, trzymał
ją mocno za ramiona, uporczywie patrzył jej w oczy, które teraz zaszły mgłą.
- Nie pozwól, moja Hanno, żeby to cię zraniło, to nie ma nic wspólnego z
twoją matką. Chociaż może ma, to jest dług, którego nie mogłem spłacić, dopóki ona
była z nami. Moje życie, kiedy jej ze mną nie było, trzeba oddzielać od naszego
wspólnego życia, to chyba rozumiesz?
- Nie! - syknęła Johanna.
- Owszem! Zaufaj mi! Tak było najlepiej. Ale teraz muszę. Gdybyś tylko
chciała spróbować mnie zrozumieć... Synneva też była kimś wyjątkowym. I chociaż to
trwało jedynie parę miesięcy, tliło się tylko jak lampka zasilana baranim łojem, to
mimo wszystko dzieliliśmy ze sobą coś ważnego. A na koniec ja ją zdradziłem.
Jeszcze nie jest za późno, jeszcze mógłbym to zrobić, jeśli ty mi pozwolisz.
Johanna szukała w jego wzroku, była pewna, że znajdzie w nim coś
przerażającego. Ojciec jednak patrzył na nią przytomnie, mimo głębokiego żalu i łez,
które nie zostały wypłakane, spojrzenie Bendika kierowało się ku rzeczywistości.
Pogłaskała go delikatnie po plecach i uwolniła z jego ramion.
- Tato... nie całkiem rozumiem, dlaczego chcesz rozdrapywać dawne rany. I to
właśnie teraz... kiedy mama... Nie, nie rozumiem tego. Widzę jednak, że to dla ciebie
bardzo ważne. W takim razie rób, co uważasz za stosowne, tylko nie ściągaj hańby na
pamięć matki, nie wyjeżdżaj teraz, kiedy ona jeszcze nie ostygła w grobie, by ratować
pamięć innej kobiety.
Bendik wpatrywał się w podłogę.
- Obawiam się, że będę musiał. Czuję to wyraźnie, jestem przekonany, że to
ma sens, nie potrafię inaczej. Święta Sunniva... znasz jej dzieje. Znasz też
zakończenie, o którym dzisiaj nie wspominałem.
Johanna skrzywiła się, zacisnęła powieki, chwyciła jego ramię, ale jakoś
bezsilnie, i nie znalazła dłoni ojca, której szukała.
- Nie powinnaś mnie zatrzymywać. Ja muszę to zrobić. Teraz. Johanna czuła
się zakłopotana i bezwolna. Opadła na krzesło przy okrytym instrumencie.
Siedziała tam długo i wpatrywała się w ojca, ale on nie powiedział już więcej
ani słowa.
Odetchnęła głęboko i nagle znalazła rozwiązanie.
- Kiedy następny miesiąc dobiegnie końca... ojcze. Tyle możesz chyba
zaczekać. Ja myślę, że musisz tak długo zaczekać. Szczątki świętej Sunnivy zostały
przeniesione do kościoła w dniu, który czcimy na jej pamiątkę, a który wypada na
przełomie sierpnia i września. Jeśli jest tak, jak mówisz, że to wszystko przypomniało
ci się w taki niezwykły sposób, to powinieneś czekać na dzień świętej Sunnivy.
Patrzył na nią z powagą, wciąż stał pośrodku pokoju z bezwładnie
opuszczonymi rękami.
Ś
wiatło z okna otaczało go jakimś dziwnym blaskiem. Johannie trudno było
rozróżnić rysy jego twarzy, ale łzy, spływające po policzkach ojca, sprawiły jej
ogromną ulgę.
ROZDZIAŁ TRZECI
Na probostwie w Lyster nie zapalono ani jednej lampy, ale przy tym świetle
nie było to wcale potrzebne. Chodzi tylko o to, że od czasów Mogensa Skanke ludzie
przywykli do nieustannie palącej się latarenki nad drzwiami plebanii, w jakiś sposób
symbolizującej to, co pastor może im dać.
Pan Borchsenius jednak uważał, że to czysta rozrzutność, że należy raczej
dawać olej czy inne paliwo biednym, którzy nawet w długie zimowe wieczory nie
mają sobie czym poświecić.
Teraz jest lato!
Teraz, w sierpniu, wieczorami robiło się chłodno, ale w ogóle lato nie było złe,
przyniosło kilka tygodni pięknej pogody, wystarczająco dużo, by drzewa owocowe w
sadzie pastora uginały się pod ciężarem jabłek, na pół dojrzałych śliwek i wiśni.
Goście wchodzący na podwórze mieli rozległy widok na ogród, który z każdym
rokiem wydawał się bujniejszy i bardziej urodzajny. Pastor Borchsenius otrzymał
dobre probostwo, co prawda, to prawda. W tej parafii było wielu takich, którzy mają
dość srebra w skrzyniach, by nie trzeba się było wstydzić dziurawego dachu na
kościele czy innych tego rodzaju niedostatków.
Dwaj panowie, którzy dzisiejszego wieczoru mieli złożyć wizytę pastorowi,
nosili cienkie, lekkie, obszerne surduty, uszyte z najdelikatniejszej wełnianej tkaniny,
na jedwabnej podszewce. Na głowach mieli kapelusze, a na wydatnych brzuchach
okazale prezentowały się ciężkie, złote dewizki zegarków.
Kapteismoen raczej nie należało do najbogatszych, gospodarstwo nie było
duże i ziemie też nie najlepsze, ale sprawnie zarządzane przez gospodarza, który
umiał dużo więcej, niż tylko roztrząsać gnój. Jego żona też nie dawała sobie w kaszę
dmuchać, zacna Agot nie należała do tych, którzy ofiarowują swoje usługi za dobre
słowo, kiedy ktoś potrzebował specjalnej rady w sprawie handlu lub w interesach. A
znała się na tym jak nikt, ceny, jakie płaciła, kiedy Dominikus posyłał ją do Bergen na
zakupy, były niemal bezbożnie niskie.
Drugi z mężczyzn posiadał więcej złota i innych dóbr, mimo to jego spodnie
były bardziej wytarte na kolanach, a surdut wisiał na jego chudym ciele jak na haku.
Magnus Storlendet zbliżał się do drzwi pastora krokiem człowieka, który wie, że
posiada dość srebra, by nie musiał się przed nikim płaszczyć.
Drzwi zostały otwarte, zanim dwaj przybysze zdążyli zastukać kołatką.
Sama pani Anna powitała ich życzliwym słowem i uprzejmym uśmiechem.
Poprosiła ich zaraz do gabinetu pastora, gdzie firanki zostały zaciągnięte, w blasku
samotnej świecy wydawały się rudobrązowe.
- Niech będzie pochwalony, panie Borchsenius.
- Na wieki wieków, przyjaciele! Niewysoki mężczyzna zerwał się z miejsca i
okrążając stół, podbiegł do gości niczym spłoszony zając. Ujmowali jego miękką
dłoń, ściskali ją mocno, zgniatali w swoich zgrubiałych i nieczułych rękach.
- Co za radość! Zakładam, że to towarzyska wizyta, moi panowie! Anno,
przynieś piwa! A zresztą, nie! Otwórz tę zieloną butelkę, którą przysłał mi brat. Tylko
to, co najlepsze, jest dobre dla tych dwóch moich...
- Niech sobie pastor nie robi fatygi z naszego powodu. A święte krople można
z pewnością lepiej spożytkować. Chce mi się pić i piwo smakowałoby mi najlepiej -
powiedział Thoriniussen.
Magnus Storlendet przytakiwał. - Piwo będzie najlepsze.
Usiedli. Pastor w końcu stołu na swoim rzeźbionym krześle, z niepewnych
uśmieszkiem na wargach. Ciemna broda została zgolona, znali go na tyle, by
wiedzieć, że zawsze latem tak robi. Podbródek poruszał się dziwnie szybko, kiedy
pastor mówił, a on opowiadał gorączkowo to o żniwach, to o pogodzie, powtarzał
jakieś parafialne plotki, wspominał o beznadziejnych dzierżawcach, których niedawno
musiał przywołać do porządku.
Magnus Storlendet chrząknął krótko. Pastor zamilkł przestraszony. Końcem
języka oblizał suche wargi, na szczęście jak na dany znak weszła pani Anna z
dzbankiem piwa i trzema szklankami. Ustawiła to wszystko na stole, przyniosła
jeszcze trzy małe talerzyki, półmisek z kiełbasą i tacę z podpłomykami. Nalała do
szklaneczek brązowej, musującej cieczy o kwaskowym zapachu. Woń chmielu kręciła
w nosie, to dobre, stare piwo.
Goście czekali, aż gospodyni zrobi, co do niej należy, ledwo jednak Anna
wyszła za drzwi, Magnus Storlendet powiedział krótko:
- Pastor spóźnia się z zapłatą. Pan Borchsenius drgnął jak od ciosu.
- Może pastor ma problemy z dłużnikami? - zapytał Thoriniussen. - Albo
może ludzie nie wnoszą opłat?
- Mogły się też zdarzyć nieprzewidziane wydatki... Wzięli go w krzyżowy
ogień pytań, zarzucali słowami.
- Człowiek honoru nie daje słowa, którego nie jest w stanie dotrzymać.
- A jeszcze gorzej, jeśli tak postępuje sługa Pana.
- Jabłka w ogrodzie plebanii są w tym roku bardzo ładne.
- Ten ogród zawsze należał do plebanii. Za każdego kolejnego pastora stawał
się większy i bardziej urodzajny.
- Szkoda, że teraz spadnie na nas taki wstyd, że jakoby parafia Lyster nie może
darzyć szacunkiem swojego pasterza.
Pan Borchsenius, zbity z tropu, wpatrywał się w obu gości, ale bardzo dobrze
wiedział, co się teraz stanie. Pochylił się nad stołem, oparł czoło na złożonych rękach.
- Nie mogę wam zapłacić. Nie dzisiaj. Jesienią, kiedy zbiory będą pod dachem,
mój udział w polowaniach... należy mi się pół tuzina zwierząt, w dodatku
spodziewam się, że moja poprzednia parafia przyśle mi pół tuszy łosia.
- To za mało. Jesteś nam winien więcej. Dużo więcej. Storlendet także
pochylił się nad stołem i mrużąc oczy wpatrywał się w pastora.
- Jeszcze nie zagrzałeś stołka w naszej parafii, ojcze, a już zacząłeś pożyczać
we wsi pieniądze. Mówiłeś, że masz kłopoty w poprzedniej parafii, że nie możesz
stamtąd wyjechać, nie rozliczywszy się z ludźmi. Wtedy my ci pomogliśmy. A co
zamierzasz zrobić teraz? Znowu zmienisz parafię i będziesz dalej odprawiał ten taniec
z mamoną?
Pastorowi drżały wargi, prowadził ze sobą ciężką walkę. Nagle wstał i z całej
siły grzmotnął pięścią w stół. Zmobilizował wszelką władzę i autorytet, jaki dawał mu
strój duchownego.
- Powinniście się wstydzić, wy, opasłe chłopy! Żeby tak przychodzić tu i
straszyć sługę Pana, który znalazł się w przejściowych kłopotach! Powinniście się
bardziej zajmować waszymi długami wobec Boga, moi przyjaciele, niż tym nędznym
ziemskim długiem, pieniędzmi, na których i tak wam zbywa!
Wybuch jednak całkowicie go wyczerpał, opadł na krzesło niczym pusty
worek. Magnus ze Storlendet uśmiechnął się krzywo i powiedział szeptem:
- Masz nam zapłacić, proboszczu, i nic mnie nie obchodzi, że jesteś sługą
pańskim. Mamy twoje kwity zastawne i dobrze wiesz, do czego nas one upoważniają.
Chcesz skandalu? Chcesz ściągnąć na swoje nazwisko taki wstyd? Wiedz,
Borchsenius, że nigdy się po czymś takim nie pozbierasz! Nikt nie chce mieć
proboszcza, który nie ceni własnego honoru. Więc wybieraj!
Bliski załamania proboszcz wyciągnął ręce.
- Wybierać? Przecież ja nie mam żadnego wyboru. Jesteście zatwardziali,
gospodarze. Wy...
- O, w tym przypadku nie postępujemy niesprawiedliwie. Ale masz wybór,
pastorze, posłuchaj no...
I Thoriniussen mówił długo, pięknie, monotonnym głosem, a pastor z każdym
słowem prostował się coraz bardziej na swoim krześle. Oczy zaczynały mu płonąć,
dostrzegał w oddali jakąś nadzieję dla siebie. Nie tylko na to, że pozbędzie się raz na
zawsze wiecznego zadłużenia, ale i na to, że zostanie mu jeszcze parę talarów w
kieszeni. Chociaż minęło już wiele czasu, odkąd ostatnie stosy płonęły nad fiordami,
to przecież nadal istnieli słudzy Pana, którzy zdobyli dobrą parafię i sporo srebra za
to, że uwolnili swoje nieszczęsne owieczki od czarów i dzieła Szatana.
Kiedy obaj goście wygłosili już, co mieli do powiedzenia, pastor długo
siedział i splatał palce. Nie odpowiedział, ale było widać, że już dokonał wyboru.
W końcu pan Borchsenius uniósł wzrok.
- Niech mi Bóg wybaczy, przyjaciele, ale jest gorzej, niż myśleliście. Mam
długi wobec wielu...
- Wiemy. Rozmawialiśmy z nimi. Jeśli zrobisz, jak mówiliśmy, będziemy
reprezentować wszystkich wierzycieli. Mamy pełnomocnictwo.
- Wszystkich?
Pewni siebie kiwali głowami. Pastor ze świstem wypuścił powietrze.
- Ale Marji nie, jak sądzę. Tamci spoglądali po sobie zaskoczeni.
- Marji? Tej starej grzesznicy? Od niej też pożyczałeś? Ale, na ogień
piekielny... gadają, że takich jak ty ona najbardziej nienawidzi?
Pastor przecząco pokręcił głową..
- Marja ma list zastawny na czterysta talarów. W pokoju zaległa cisza.
Płomień woskowej świecy rozbłysnął jakby z wdzięcznością.
- Znajdzie się na to rada - oznajmił Thoriniussen.
- Mimo wszystko to tylko pieniądze. Myślę, że są wśród nas ludzie, których
stać na taki wydatek.
Magnus Storlendet jednak potrząsał niechętnie głową. Miał wrażenie, że
kieszenie mu płoną.
Pani Anna została poddana w życiu wielu próbom. Poznała gniew Pana pod
różnymi postaciami, raz po raz musiała pochylać głowę i przyjmować do wiadomości,
ż
e jedyną drogą jest pokora.
Teraz jednak dręczył ją niepokój głębszy niż ten, którym musiała okupić swoje
ż
yciowe doświadczenie. Znowu spodziewała się dziecka. Mała Elsę ma zaledwie pięć
lat i chociaż dziesięcioletnia Johanna Maria jest dla matki wielką pomocą, to przecież
wciąż są zmartwienia o najstarszego syna, Andreasa.
Pani Anna chyba za bardzo się wszystkim przejmuje.
To jej największa wada. Powinna, po dwunastu latach spędzonych z Jensem,
zrozumieć, że los nie dał jej spokojnego, bezpiecznego życia, będącego udziałem
innych żon pastorów.
Ten lęk wprawdzie nie ma nic wspólnego z obawą o podstawowe środki do
ż
ycia, bo ani ona, ani dzieci nigdy nie głodują, nie, to raczej idzie o wstyd. Wstyd, że
raz po raz musi oglądać takie sceny jak ta, która się teraz rozgrywa w jego gabinecie.
Co on robi z tymi pieniędzmi? Wielokrotnie pytała o to samą siebie. Szukała i
przetrząsała jego rzeczy, ale nigdy nie znalazła ani skrawka papieru, żadnego kwitu,
nic.
Czyżby miał jakieś stare długi już wówczas, kiedy przyszedł prosić o rękę
młodej Anny Munch?
Czyżby jej ojciec niewłaściwie ocenił sytuację materialną przyszłego zięcia?
Nie, nie mogła w to uwierzyć.
Nie pił też nałogowo, co przecież wielu nawet silniejszych od niego
doprowadziło do zguby.
Ani nie miał biednej rodziny, którą musiał utrzymywać.
Przychodziło jej do głowy, że może ukrywa przed nią jakąś straszną tajemnicę.
Coś, co nie tylko wyciąga od niego pieniądze, lecz także pozbawia go na długie
okresy chęci do życia.
Czy coś się stało w tych strasznych dniach i miesiącach po śmierci małego
Johannesa? Wkrótce minie osiem lat, ona jednak nigdy nie uwolniła się od udręki.
Anna przeszła na palcach przez korytarz, czuła, że policzki jej płoną, gdy
próbowała podsłuchiwać prowadzoną w gabinecie rozmowę.
Ogród Amelii cały stał w kwiatach. Między grządkami melisy, lawendy,
rozmarynu i innych pachnących ziół kwitły krzewy róż i ogromne słoneczniki.
Chwasty zdusiły słabe bratki, a w ubiegłym roku uschło małe drzewko o zwisających
kwiatach w kształcie koron. Na obcym krzewie, przeznaczonym najwyraźniej do
cieplejszych krajów, zakwitło jedynie kilka gałązek. Ale pozostałe rośliny, zasiane i
posadzone z przywiezionych przez Marję nasion i korzeni, radziły sobie znakomicie,
dopóki Amelia zabierała je na zimę pod dach.
Teraz ogród zdawał się pusty, jakby uleciała z niego dusza.
Mały Benjamin pełzał po miękkiej trawie pod kwitnącymi dziewannami i
zadowolony wąchał pachnące miodem kwiaty czerwonej koniczyny.
Johanna kołysała w ramionach dziewczynkę. Dziecko było zdrowe i rumiane,
z każdym dniem bardziej zaznaczało swoją wyjątkową osobowość. Uparta jak matka,
ale Johanna dostrzegała w niej również wrażliwość, która przypominała jej Raviego.
Na przykład, gdy dziecko podskakiwało przestraszone i płakało przy jakichś
nieznanych dźwiękach.
Albo kiedy zaciskało pulchną rączkę na palcu Bendika tak mocno, że bielała;
działo się tak, kiedy zabawa przerażała małą.
Była wciąż niemowlęciem, ale miała takie mądre oczy, że Johanna często
wpatrywała się w nie długo, aż jej własne zachodziły mgłą, i odwracała wzrok w lęku,
ż
e zobaczy coś, czego zobaczyć by nie chciała.
Ingalill będzie miała rude włosy matki, ale oczy stawały się z dnia na dzień
bardziej brązowe. Nie było w maleńkiej absolutnie nic, co mogłoby wskazywać, że to
córka Johanny.
Benjamin ją uwielbiał. Wciąż chciał przy niej być, karmić ją mlekiem i
kaszką, rozpromieniał się jak słoneczko za każdym razem, kiedy udawało mu się
rozbawić małą, wywołać na jej buzi szeroki, bezzębny uśmiech.
- Lala - mówił. - Lala, pac...
Johanna pozwalała im spać razem, jak rodzeństwu, w solidnym łóżeczku,
które Ravi zrobił niegdyś dla synka. Spełniła swój chrześcijański obowiązek. Więcej
nawet, nabierała pewności, że nie będzie jej trudno kochać to dziecko. Że mimo iż
rysy Raviego znikały z buzi małej, Johanna odczuwała głębokie oddanie temu
dziecku, które nie było z jej krwi.
Wiedziała też, że dla Bendika te dzieci to błogosławieństwo, że to one
wzbudzą w nim wiarę, iż życie musi trwać.
Niepokoiło ją, że nagle tak go zajmują wspomnienia czasów przed
małżeństwem z Amelią. Że ta chorowita kobieta, której niegdyś poświęcił tak wiele,
nadal jest dla niego ważną częścią życia. A przecież powinna była dawno zostać
zapomniana.
Amelia nigdy o niej nie wspominała, przynajmniej Johanna nie zapamiętała,
by kiedykolwiek opowiadała o tym, co się działo, zanim córka przyszła na świat.
Kiedy matka przymykała oczy po sutym posiłku, gdy zimą wszyscy siedzieli
zmęczeni przy kominku, w takich chwilach matka lubiła opowiadać. O sobie, o Marji,
o życiu rodziny. Jakieś ułamki zdarzeń, anegdoty z czasów, kiedy była dzieckiem.
Niekiedy mówiła też o bolesnych sprawach, o bezdomnych mieszkających nad
brzegiem fiordu, o kobiecie imieniem Hjordis, którą kiedyś Marja uratowała. Wszyscy
wiedzieli, że Amelia tęskni do Meisterplassen. Tego lata miała tam w końcu znowu
pojechać, by cieszyć się spokojem i tym, co ją tak ciągnęło do tego opuszczonego
miejsca.
Tak się jednak nie stało.
Oczy Johanny napełniły się łzami.
Pochyliła się, zacisnęła palce na jaskrawożółtym kwiatku i poczuła się
niewypowiedzianie smutna na myśl, że to matka go kiedyś zasadziła, a potem
opuściła.
Dzieci leżały przed nią na kocu, Benjamin głaskał siostrzyczkę po brzuszku i
cieszył się z jej radosnego śmiechu.
Ż
eby to świat mógł być właśnie taki, pomyślała Johanna.
Ż
eby tak można było leżeć w miękkiej trawie i cieszyć się zabawą, podczas
gdy ktoś siedzi przy nas, czuwa, żeby nie spotkało nas jakieś nieszczęście, i bierze na
swoje barki wszelkie zmartwienia.
Chmura przesłoniła słońce, cień spłynął najpierw na wysokie brzozy, a potem
padł na grządki z ziołami. Dzieci umilkły; kiedy ciepłe słońce zniknęło, Benjamin
zdziwiony spoglądał w górę. Chłodny wiatr dotykał rozgrzanej dziecięcej skóry, więc
Johanna wstała, żeby zabrać maleństwa do domu. Czas już je przebrać i nakarmić.
Zajmie się tym starsza służąca, a Johanna będzie mogła schronić się w swoim
pokoiku i wypłakać łzy, których się nazbierało od ostatniego razu.
- Czy ty nie wiesz, że to, czego ode mnie żądasz, ośmieszy mnie zarówno w
oczach kolegów, władzy, jak i biskupa? Panie Thoriniussen, nie rozumiesz, że czasy
się zmieniły? Już się nie pali czarownic na stosach!
- Nie, ale...
- Nie masz mnie czym straszyć. Sąd uznał, że nie wiadomo, kto zamordował
Erlenda Storlendet. Wyrok, zgodnie z którym rodzina z Karlsgard musiała zapłacić,
opierał się na przypuszczeniu, że zrobił to pozbawiony odpowiednich środków
kochanek Johanny. Myśleli, że Ravi nie żyje! A nikt przecież nie może podejrzewać
Johanny, że go zaczarowała inaczej, niż to zazwyczaj kobiety robią.
- Ale tu chodzi o coś więcej! Czy lensman tego nie widzi? Połowa wsi jest
przerażona tymi przyjęciami u Marji Oppdal. Do Lyster ciągną wszelkiego rodzaju
odmieńcy! Teraz ona mieszka razem z dwiema czy trzema babami, o ile nam
wiadomo. Ludzie gadają, że wino leje się tam strumieniami dzień i noc, a kobiety
tańcują i zachowują się jak suki w czasie cieczki, i to same ze sobą!
Lensman zagryzał czubek palca. Nie od dzisiaj nosi mundur z ołowianymi
guzikami i wie, że nie takie sprawy powinny mu spędzać sen z powiek. Nie bał się
tropić złodzieja czy oszusta, nie bał się możnych mieszkańców wsi i potrafił im
wygarnąć prawdę, jeśli zachodziła taka potrzeba.
Był szybki w gębie i jako żołnierz nauczył się czegoś w rodzaju instynktownej
odwagi, co zdarza się ludziom, którzy kusili śmierć i zwyciężyli.
- Muszę powiedzieć, moi panowie, że nie bardzo rozumiem, czym wy się
właściwie zajmujecie. Ty, Magnusie Storlendet, czyś ty nie dostał odpowiedniego
zadośćuczynienia za poniesione straty? Biorąc pod uwagę, że nikt nie może
bezpośrednio obciążyć Johanny odpowiedzialnością za śmierć Erlenda... przecież oni
mimo wszystko stracili majątek i srebro Marji Oppdal też zostało poważnie
naruszone, kiedy musiała wykupić dla rodziny siedzibę. Nie, prawdę powiedziawszy,
nie wiem... nie przychodzicie tu w dobrej intencji. Nie widzę, żeby dochodziło do
jakiegoś łamania prawa ze strony tych ludzi.
- Lensman powinien wiedzieć, że za nami stoi wielu! Wieś powinna zostać
oczyszczona! Sprawy zaszły za daleko!
Zażywny lensman zaczynał tracić cierpliwość. Wstał, otarł zaśliniony palec o
spodnie i obciągnął kurtkę na wydatnym brzuchu, po czym wbił spojrzenie w swoich
szacownych współmieszkańców.
- Bardzo mi przykro, ale nie możemy zamykać kobiet w więzieniu tylko
dlatego, że tańczą ze sobą, piją po nocach wino i dobrze się bawią bez mężczyzn.
- To grzeszne! To niemoralne! I ona nie jest byle kim, lensmanie! To ona w
naszej wsi zna się na leczeniu! To ona przyjmuje nowo narodzone dzieci, dotyka ich,
zanim jeszcze zostaną ochrzczone. To jej ręce pomagają przyjść na świat naszemu
potomstwu. Wielu obawia się, że ona już wtedy poświęca je dziełu Szatana, i...
- Idźcie do pastora! Nie do mnie! Sztywna twarz kapitana skrzywiła się w
złośliwym uśmiechu.
- Otóż właśnie, lensmanie, już byliśmy. I oto mam... Wsunął rękę do głębokiej
kieszeni i wyjął rulon papieru z wielką pieczęcią.
- ...mam ocenę pastora.
Lensman ponownie usiadł. Zaskoczony drapał się po karku. Czytając, krzywił
się, wiercił na stołku, raz po raz przełykał ślinę i mozolnie sylabizował pismo.
- O, rany boskie - mruczał. - Piekielne otchłanie... ale się zrobi awantura. Obaj
chłopi skrzyżowali ręce na piersiach i wymieniali między sobą zadowolone
spojrzenia.
- Tak jest - oznajmił Magnus Storlendet. - Będzie awantura, i to większa, niż
przypuszczasz, lensmanie. Teraz rozumiesz, że my mówimy poważnie? Ze nie
ustąpimy, dopóki zło nie zostanie wykorzenione z naszych pól? Ze chcemy w tej
parafii mieć spokój i obyczajność, i że wiele zła wyrasta z tego samego korzenia?
Lensman coraz mocniej obgryzał paznokieć.
Potem odłożył dokument, prawie go odrzucił. Jego niebieskie oczy
wpatrywały się gdzieś ponad głowami chłopów, których przenikał lodowaty dreszcz.
- Nie chcę mieć z tym nic wspólnego. Będzie gadanie o czarach i magii, to ja
się odmeldowuję. Niech się inni rym zajmują. Nie rozumiem takich rzeczy, wiem
tylko, że cholernie dużo kobiet padło ofiarą plotek, podejrzeń i zawiści. Powiadam
wam jeszcze raz: nie chcę o tym słyszeć! Idźcie do pisarza. Albo do biskupa, bo coś
mi się zdaje, że pan Borchsenius siedzi u was obu w kieszeniach. I wynoście się stąd!
Natychmiast!
Obaj wstali, ale szli ku drzwiom wolno, z godnością stawiali krok po kroku.
Już na dziedzińcu Magnus Storlendet rzekł:
- Jego babka była kobietą lekkich obyczajów. Nigdy nie miała ślubu z Perem
Killingstad, czyli ojcem swego dziecka, bo wolała srebro, które odziedziczył Aslag
Sigurdsplass.
- Jego ojciec umarł na suchoty. To słabowity ród. Nie, krew z Nilserud nie
nadaje się na stróża porządku.
Poszli wolno w letnią noc, zgodni obaj, że to tylko przejściowa trudność. Wóz
jadący po wyboistej drodze także musi czasem zwolnić na chwilę.
Lubiła to swoje miejsce na stryszku nad lamusem, które początkowo dzieliła z
inną dziewczyną, ale teraz miała wyłącznie dla siebie. Było coś przytulnego i
bezpiecznego w tym suficie niskim tak, że grube belki znajdowały się tuż nad jej
głową, co sprawiało, iż czuła się tu chroniona przed wszelkim złem.
Helena leżała w łóżku i nasłuchiwała z nastawionymi jak u zwierzęcia uszami.
Rzeczywiście, na zewnątrz ktoś chodzi.
Nie ruszyła się. Jeśli ten ktoś zacznie wspinać się po drabinie, ona usłyszy, bo
czwarty szczebel został niedawno zrobiony, drewno ugina się jeszcze pod ciężarem i
skrzypi.
Miała jednak wielką ochotę wyjrzeć. Chociaż bardzo dobrze wiedziała, kto to.
Ole Wedskjer łaził za nią, zanim złe języki w Lyster zaczęły obgadywać nową służącą
z Vildegard. Szybko się zorientowała, że nikt nie odważy się zaufać Olemu, który był
w tej wsi nowy, jak ona, i podobnie jak ona dziwny. Kiedyś jej powiedział, że tacy
powinni trzymać się razem.
Położył jej na piersi swoje szczupłe palce i uszczypnął lekko. Nie dawał jej
spokoju do czasu, kiedy trudno już było ukryć, że dziewczyna jest w ciąży.
Teraz jednak znowu zaczął się koło niej kręcić.
Helena zaciskała zęby, uśmiechała się złośliwie.
No cóż, widocznie Ole niczego nie rozumie.
Trzeba będzie przemówić mu do słuchu, ale tak, żeby starczyło na zawsze.
Cichutko wstała i na palcach przeszła przez izbę, po omacku wzięła wiadro stojące za
drewnianą skrzynią. Wieczorami przynosiła sobie w nim wodę do mycia, a czasem w
nocy zdarzało się, że nie miała czasu się ubierać, żeby wyjść za potrzebą. Wtedy
używała wiadra. Inne służące pewnie by się krzywiły na takie zachowanie, ale Helena
tak była przyzwyczajona.
Trzymała teraz wiadro, dopóki nie usłyszała skrzypnięcia szczebla drabiny.
Pochyliła się do przodu i czekała, aż w otworze wiodącym na strych ukaże się
łysa głowa.
Ha, dzisiaj się ustroił, nawet czapkę na głowę włożył. I to jakąś elegancką, z
ołowianymi guzikami. Nie wahała się dłużej, przechyliła wiadro i potrząsnęła nim,
ż
eby skierować wodę we właściwą stronę, prosto na głowę nieproszonego gościa.
W nie mającej końca sekundzie, kiedy strumień wody jakby zastygł w
powietrzu, zauważyła sygnet na palcu mężczyzny.
To nie Ole, przemknęło jej przez myśl.
Rzuciła wiadro i zasłoniła twarz rękami, ale mężczyzna nie zdążył się uchylić,
ż
eby uniknąć niezbyt pięknie pachnącej wody. Chwiał się na drabinie, próbując
zachować równowagę, a wiadro toczyło się w dół.
Nie powiedział ani słowa.
Patrzył na dziewczynę spod zalanych wodą powiek.
Helena otworzyła usta, żeby wykrztusić cokolwiek, coś, co mogłoby ją
uratować, ale spojrzenie mężczyzny sprawiło, że stała niema, nie będąc w stanie się
ruszyć.
On ocierał się wolno rękawem surduta.
Helena upadła na kolana, jego twarz znajdowała się na poziomie podłogi.
Z gardła dziewczyny wydobywały się jakieś dźwięki, jakby jęczała, bo
nieostrożnie stratowała coś lub kogoś. Chwyciła rąbek swojej spranej koszuli i
zaczęła go gorączkowo ocierać.
Zakryła w ten sposób twarz mężczyzny, czuła teraz przez materiał jego
oddech.
I wtedy on zaczął się śmiać.
- Helena... ty szalona dziewczyno! Co też ci przyszło do głowy?
Helena drgnęła, uświadomiła sobie bowiem, że odkąd przyszła do tego domu,
nie słyszała, żeby Bendik tak się śmiał.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Kiedy wójt i pisarz jechali jednym powozem, ludzie usuwali się na boki albo
zatrzymywali własne konie, zmuszali je, by weszły do rowu.
Kapelusze unosiły się ponad głowami, z irytacją upominano dzieciaki, jeśli nie
kłaniały się dość głęboko lub nie dygały tak, że suknie zamiatały drogę.
Spuszczano wzrok na znak szacunku dla urzędników i dla ukrycia lęku, jaki
poddani zawsze żywią dla królewskich sług. Kiedy dwaj tacy wybierają się w drogę
razem, zwykle niczego dobrego to nie wróży, a gdyby wagę sprawy oceniać po
szybkości ich jazdy, to dzisiaj naprawdę zanosiło się na coś niezbyt miłego.
Nie poprawił nastroju fakt, że wkrótce po przejeździe tamtych na drodze
pojawił się proboszcz na ogierze zwanym Flahammar, a potem także lensman.
- Gdzie też oni jadą? Co się mogło stać? Nie słyszano o żadnym wypadku,
kobiety dopiero co wróciły z letnich pastwisk, a chłopi mieli pełne ręce roboty w
ostatnich dniach sierpnia; kończą się żniwa, zaczynają orki.
Ludzie długo patrzyli w ślad za brązowym powozem, w którym odjechali
przedstawiciele władzy. Ich zaokrąglone sylwetki podskakiwały na wyboistej drodze,
panowie zdjęli kapelusze z głów, kiedy woźnica pozwolił koniom iść spokojniej.
- O rety, nie przyniosą oni dzisiaj nikomu błogosławieństwa - szepnęła jakaś
staruszka. Stojący obok niej mężczyzna splunął i zacisnął wargi.
- Jak się płaci swoje powinności i człowiek nie jest specjalne chytry, to nie ma
się czego obawiać - oznajmił wyniośle.
Ż
niwiarze mimo to kulili się niespokojnie, rzucając ostatnie spojrzenie za
powozem.
Urzędnicy skierowali się do Vildegard. No, to chyba nie taki straszny interes
wygnał ich z domu. Nikt nigdy nie słyszał, żeby mieszkańcy tej zagrody mieli długi.
Może stara Marja zaprosiła ich, bo chce im specjalnie wynagrodzić pracę przy
zorganizowaniu pogrzebu Amelii i wszelką pisaninę, jaka jest niezbędna, kiedy ktoś
umrze. Może mimo wszystko są jeszcze jakieś podatki do uregulowania, rachunki do
popłacenia?
Nieco spokojniej poruszali się najemni robotnicy po polu, a snopki, które
wiązały kobiety, nie wydawały się takie ciężkie.
- Najchętniej omówilibyśmy tę sprawę z gospodarzem. To znaczy z głową
rodziny. Mamy wam do przekazania poważną wiadomość i chcemy rozmawiać tylko
z kimś, kto ma władzę.
Słowa pisarza najwyraźniej nie przestraszyły Marji, Johanna jednak pobladła i
wyglądała na zdenerwowaną. A zresztą, może to wciąż żałoba po śmierci matki?
Przecież Amelia umarła dosłownie przed paroma tygodniami.
- Gospodarza nie ma i spodziewamy się go najwcześniej jutro. Miał coś do
załatwienia w Sogndalsfjaeren. Jak lensman wie, mamy tam gospodarstwo. Trzeba
załatwić różne sprawy. Bądźcie tak dobrzy i przyjdźcie za jakieś dwa, trzy dni.
- Obawiam się, że to niemożliwe - rzekł pisarz. - Niewiele czasu zostało do
jesiennego tingu, a ta sprawa niestety... No, cóż, w takim razie powiedzmy, o co
chodzi. Marjo Oppdal, zostaniesz przedstawicielką rodziny, skoro nie ma Bendika
Karlsgard, prawnej głowy rodu.
Marja skinęła głową z pełnym wyższości uśmiechem. Johanna przysunęła się
bliżej babki. Pisarz dał znak pastorowi.
Sługa boży chrząkał i wiercił się na krześle, poprawiał ubranie i przełykał
ś
linę, nigdy nie widziano, żeby tak niechętnie zabierał głos. W końcu jednak zebrał
się na odwagę i oznajmił:
- Parafianie przychodzą do mnie, żeby wyrazić swój niepokój. Tak, tak, w
ostatnim czasie, to znaczy tego lata, mogłem doświadczyć, jak z woli Pana ludzie
zaczynają widzieć różne sprawy. Nawet najprostsi chłopi, no zresztą inni też, zwracali
się do mnie z poważnymi wątpliwościami. Obawiają się oni mianowicie, że nasza
bogobojna społeczność, nasza jedność z Bogiem i szczęście tej wsi...
Pisarz usiadł za stołem, wziął duży kufel piwa, który Johanna mu podsunęła.
Nie była to najwyraźniej zwyczajna wizyta. Nie taka, jaką się składa, by po śmierci
kogoś z rodziny wyrazić bliskim współczucie.
Pastor chyba dostał wymownego kopniaka pod stołem, w każdym razie
podskoczył jak oparzony i mówił dalej, teraz już bez niepotrzebnych wstępów:
- Krótko mówiąc, pani Marjo i pani Johanno, to, czym się zajmujecie w
Vildegard, nie może być dłużej tolerowane.
Marja siedziała bez ruchu, jak skamieniała, Johanna krótkimi haustami łapała
powietrze. Teraz wtrącił się pisarz:
- Jest właśnie tak, jak pastor mówi. Docierają do nas skargi, czy mówiąc
wprost - doniesienia. No nie wiem, jak przyjmiecie to teraz, kiedy macie za sobą takie
smutne wydarzenia, ale tak jest. Ludzie czytali nowe prawa, niektórzy mają pewnie co
innego na sercu. Jakkolwiek się rzeczy mają, ja, jako przedstawiciel władzy, muszę
wam oznajmić, że od dnia dzisiejszego nie wolno wam przyjmować chorych na
leczenie ani pomagać rodzącym kobietom. Marja zerwała się z miejsca.
- Co to znowu za głupie gadanie? Czy wieś naprawdę chce zostać bez naszej
pomocy? To zakrawa na żart!
Pisarz wolno potrząsał głową. Pastor wpatrywał się w blat stołu, mocno
ś
ciskając swój pusty kufel.
Lensman siedział z rękami skrzyżowanymi na piersiach i nie patrzył na
nikogo.
Johanna zauważyła jedynie, że babka chodzi tam i z powrotem za jej plecami.
Ani jedno słowo więcej nie padło z ust Marji, ale dosłownie promieniowała chłodem.
Narastał w niej gniew, który mógłby zmieść tych ludzi niczym poryw wichru.
Johannie drżały ręce, za wszelką cenę starała się jednak opanować panikę i
przytomnie rozważyć te niesłychane zarzuty.
- Ale jakim prawem chcecie nam odebrać możliwość leczenia chorych? I z
jakiego powodu? Czy robimy coś innego niż tylko służenie tej wsi?
Pastor wił się i krzywił, ale musiał mówić dalej:
- Wasza działalność to podważanie woli i wszechmocy Pana.
- Ha! Słyszałyśmy to już wcześniej!
Marja przerwała gwałtownie i jej słowa zabrzmiały jak wystrzał. Johanna
chwyciła babkę za ramię, prosiła, by zaczekała. Niech się pastor wypowie.
- Widzimy to mianowicie tak: pomagałyście przy bardzo wielu porodach we
wsi. Wiele razy martwiło mnie, kiedy słyszałem, jaką to macie siłę i władzę, jak to
potraficie tchnąć życie nawet w najbardziej słabowite dzieciątko. Jak umiecie skłonić
ziarno, by wykiełkowało, a krew, by się zatrzymała.
- To była specjalność Amelii - prychnęła Marja ze złością. Johanna znowu
szarpnęła ją za ramię i starsza pani rzeczywiście zamilkła.
- Jest jakiś bunt, przeciwstawianie się Bogu, w tym, że ludzie starają się
zmienić jego wolę i odjąć bądź przynajmniej złagodzić karę, jaką on zsyła na nas za
nasze grzechy...
Johanna słuchała go jednym uchem. Ten stary refren docierał do niej już nie
raz. A wobec takiej postawy na nic jest dowodzić, że prawdziwa chrześcijańska
miłość nakazuje pomagać bliźniemu, jeśli się potrafi. Bała się, że za tą wizytą kryje
się coś znacznie gorszego i że nawet gdyby udało jej się zamknąć usta pastorowi, to i
tak wiele to nie pomoże.
Proboszcz mówił więc dalej, wyjaśniał, że wielu parafian zwracało się do
niego, szukało u niego rady. Czyż bowiem śmierć Amelii nie jest znakiem? Czy to nie
jest tak, że Bóg chciał coś powiedzieć mieszkańcom Vildegard i całej wsi? Pozwolił
jej umrzeć, właśnie tej, do której kobiety w swoich najcięższych chwilach miały tyle
zaufania. Pozwolił też umrzeć dziecku, choć przecież nic nie wskazywało, że ciąża
Amelii skończy się tak tragicznie.
- Zwracałem się w modlitwie do Pana i błagałem go o odpowiedź. I
otrzymałem odpowiedź. Przyszła do mnie za pośrednictwem mojej małżonki. Jak
pewnie niektórzy z państwa wiedzą, ona ponownie oczekuje dziecka. Kiedy więc
powiedziała mi, że zamierza szukać pomocy przy porodzie właśnie tutaj, w Vildegard,
zrozumiałem, z jaką łatwością wy sprowadzacie kobiety i słabych na złe drogi.
Patrzyłem na nią, mówiła całkiem bez naturalnego w takich sytuacjach lęku,
wiedziałem, że ona nie składa już swego życia w ręce Pana, lecz w wasze. I wtedy
zdjęła mnie groza.
Marja bez słowa potrząsnęła głową. Johanna nie wiedziała, co powiedzieć.
Pisarz wyjął jakiś dokument.
- Oznajmia się tedy formalnie i w imieniu króla, co następuje: Zgodnie z
Królewskim Rozporządzeniem o Akuszerkach oraz zgodnie z Prawem o Leczeniu
Chorych w naszym kraju nie wolno zajmować się tym nikomu, kto nie otrzymał
odpowiedniego wykształcenia w królewskich instytucjach lub nie jest prowadzony i
nie korzysta z inspiracji pastora. Zakazuje się też niewykształconym obrotu wszelkimi
wyrobami aptekarskimi. Niepodporządkowanie się niniejszemu będzie surowo
karane. Ponadto obwieszcza się zakaz uprawy ziół leczniczych oraz wytwarzania
wszelkiego rodzaju maści, mikstur, tinktur, z wyjątkiem tych, które można uznać za
naturalne środki domowego pielęgnowania zdrowia i dobrego samopoczucia.
Odłożył papier na stół i spojrzał Johannie w oczy.
- Muszę powiedzieć, że czynię to z ciężkim sercem. Ale nowe prawo jest
jasne. Nadchodzą nowe czasy, moje szanowne panie. Obawiam się, że popełnicie
przestępstwo, jeśli nadal będziecie prowadzić swoją działalność, na którą przecież nie
macie pozwolenia.
Johannie zaschło w ustach.
- No to co mamy robić? Pisarz westchnął.
- Tak jak ja to widzę, właściwie nic zrobić nie możecie. Jedyne wyjście, to
gdyby pastor zaofiarował wam opiekę i kontrolę. Wtedy byłoby to zgodne z prawem,
bo król ustanowił sługi Pana, by mieli nadzór nad rym, co się dzieje. W państwie
trzeba zrobić koniec z wszelkimi czarami i znachorstwem. W Kopenhadze wciąż
kształci się zdolnych lekarzy i akuszerki. W ciągu życia jednego pokolenia, najdalej
dwóch, dokonają się wielkie zmiany.
W Christianii, Bergen, we wszystkich większych miastach pracują już lekarze
i wykształcone kobiety, które po bożemu i zgodnie z prawem pomagają położnicom.
Johanna wpatrywała się w podłogę. Znała te nowe prawa, nigdy jednak nie
myślała, że będą one miały jakiekolwiek znaczenie tutaj, w Lyster. O ile dobrze
rozumiała, prawo zostało wydane po to, by położyć kres działalności wędrownych
szarlatanów, którzy przeważnie szkodzą ludziom. Poza tym aptekarze też potrzebują
ochrony swojej działalności. Wykształcone akuszerki również nie są niczym nowym,
ale Johanna nigdy jeszcze nie słyszała, żeby ktoś taki podjął pracę tak daleko na
północy kraju.
Wiedziała jednak, że tymczasem bitwa została przegrana. Marja zmrużyła
oczy i wpatrywała się w pastora, aż musiał odpowiedzieć jej tym samym.
- Ile? - zapytała wyniosłym tonem. - Ile ci za to zapłacił Magnus Storlendet,
pastorze?
Proboszcz zaczerwienił się po korzonki włosów, ale nie rzekł ani słowa.
Nawet lensman zaczął sapać gniewnie, że gospodyni waży się twierdzić coś takiego.
Pisarz wstał.
- Myślę, że będzie najlepiej, jeśli już pójdziemy. Nasza sprawa została
przedłożona, nie czekajmy zatem, aż ktoś powie coś, co nas mimo wszystko
zaprowadzi na ting.
Zanim goście zdążyli podnieść się z miejsc, Marja ze złością strąciła kufle ze
stołu. Przynajmniej w ten sposób okazała, jak bardzo nie zasługują na jej szacunek.
- Ja was rozumiem - powiedział pisarz, ściskając rękę Johanny na pożegnanie.
- Ale to nie ja ustanawiam prawa. A skoro ludzie do mnie przychodzą ze skargami,
muszę robić to, do czego zostałem wyznaczony.
- Oczywiście - bąknęła Johanna. - Może się w końcu znajdzie jakaś rada...
Pisarz skinął. Był to bardzo wysoki mężczyzna, a urząd jeszcze dodawał mu
wielkości. Niewielu ludzi podaje rękę z taką prostotą jak Johanna. Pomyślał przez
moment, że może ludzie lękają się tych mądrych kobiet właśnie dlatego. Bo może
one, pracując na granicy życia i śmierci, całkiem tracą szacunek dla zwierzchności.
Lensman wymknął się na dwór, jego rola świadka została wypełniona.
Marja dostała dokument wyjaśniający nowe prawo, warunki jego wypełniania
oraz kary grożące tym, którzy nie zaprzestaną sprzecznej z nim działalności.
Po wyjściu gości izba wydawała się pusta i dziwnie cicha. Johanna usiadła
przy instrumencie matki, ale nie zdjęła pokrowca, który od dnia śmierci okrywał
klawiaturę.
Marja wyniosła naczynia do kuchni i starannie wytarła stół, przy którym
siedziało trzech ubranych na czarno mężczyzn. Prychała gniewnie, mamrotała coś pod
nosem, przeklinała.
Johanna poczuła się bardzo zmęczona.
- Żeby chociaż ojciec tu był... Marja wyprostowała się, rękę ze ścierką oparła
na biodrze. Wysoko zaczesane włosy były mokre nad czołem, a piękna bluzka
nadawała jej wygląd służącej, która przebrała się w ubranie swojej pani.
- Bendik nie zrobiłby więcej niż my same. Jest zbyt uległy, Johanno. Młoda
kobieta poczuła, że narasta w niej irytacja na tak surową ocenę babki.
Ale Marja taka jest, bardzo łatwo znajduje proste słowa, by opisać człowieka.
Szybka w ocenach w każdej sytuacji. Johanna pojmowała gniew babki, więc ugryzła
się w język, żeby nie powiedzieć czegoś złego.
- Wobec takiej przewagi władzy wszyscy jesteśmy słabi - stwierdziła tylko
cicho.
- Dobrze o tym wiem. Gdybym nie poznała tego wcześniej, to ten nędzny
pastor, by mi uświadomił, jak się rzeczy mają. Ale jest tak, jak mówię: to znowu
robota tych Storlendet. Nie dadzą za wygraną, dopóki całe Vildegard nie zostanie
sprzedane i rozniesione na cztery strony świata, a ty, obdarta, z dziećmi na rękach,
będziesz żebrać na drogach.
Johanna spoglądała przerażona na wymachującą rękami babkę.
- Tak właśnie myślę, Johanno. Powinnaś traktować sprawę poważnie. Bardzo
poważnie. Ja wiem, jak to jest żyć w tej wsi z wrogami ze wszystkich stron. Są tylko
dwa sposoby, żeby sobie jakoś poradzić, kiedy się już jest tą pliszką w gromadzie
wróbli - musisz mieć potężnych przyjaciół lub pod dostatkiem srebra.
Johanna roześmiała się krótko.
- Srebra to by się trochę znalazło, ale jeśli chodzi o przyjaciół, to muszę
powiedzieć, że...
- Znasz pastorową. Sama słyszałaś, że ona ma do nas zaufanie. I jest jeszcze
wiele dobrych kobiet, które by nas poparły. Przypomnij sobie sprawę szkoły! To było
wprawdzie wiele lat temu, ale myślę, że mogłabym...
- Marja, uspokój się! Zapal sobie fajkę i przestań wymyślać niestworzone
rzeczy!
Twarz Marji traciła powoli czerwoną barwę, starsza pani umilkła. Musiała się
roześmiać do wnuczki. Uściskały się.
- No, no. Na pewno wszystko będzie dobrze. Trzeba ci wiedzieć, że nie po raz
pierwszy tacy ludzie próbują nam przeszkodzić. Ale czy wygrywałyśmy, czy
przegrywałyśmy, jedno jest pewne, za każdym razem udawało nam się znowu
wypłynąć na powierzchnię niczym korek, który ktoś chciał zepchnąć na dno.
Johanna uśmiechnęła się blado, czuła na ramieniu uspokajającą dłoń babki. Z
głębi domu docierał głos dziecka.
- Widzisz? Ona jest twoją córką. Pewnego dnia będzie wiedziała więcej niż
my obie. I będzie jeszcze mądrzejsza, jeśli to możliwe, ha, ha. Zapędzimy jeszcze w
kozi róg tych mundurowych, a wtedy tamci zobaczą. Tamci, którzy chcą kupić za
pieniądze kolejną zemstę.
Johanna uświadomiła sobie, że zaczyna wierzyć babce.
Marja miała zdolność łagodzenia niepokojów i usuwania przeszkód. A z
twarzy lensmana można było bez trudu odczytać, po której stronie jest jego sympatia.
To przecież już coś.
Pisarz wypełniał swoją funkcję z przesadną godnością, nic innego nie było do
pomyślenia. Przy nim stał pastor.
A następnie ci, którzy ukrywali się za czarną sutanną.
Gniew na ludzi ze Storlendet ponownie zawładnął sercem Johanny. Wiedziała,
ż
e teraz może znowu wrócić koszmar, sny, które dręczyły ją przez długi czas i które
zawsze kończyły się tym, że patrzyła na własną rękę wbijającą nóż w gardło Erlenda
Storlendet.
To jest kara. Dożywotnia kara, dążenie Erlenda Storlendet do zemsty, a
zarazem tajemnica, którą ona musi do końca dni swoich dźwigać samotnie.
- Ja się zajmę dziećmi, a ty biegnij do mnie i powiedz Emmi, żeby tu przyszła
i przyniosła niemieckie wino z winogron. Jestem pewna, że przywróci nam ono
zdolność jasnego myślenia, inteligencję i tyle przewrotności, że zdołamy wymyślić
odpowiedź na ich atak.
Z ulgą Johanna pobiegła przez podwórze, przez porośniętą trawą dróżkę, koło
miejsca, skąd widać rzekę, do bramy domu Marji. Zbliżała się noc i teraz, w drugiej
połowie sierpnia, wieczory były znowu ciemne. Dostrzegła światło palące się na
piętrze domu, gdzie znajdował się pokój Emmi, ale hall wielkiego domu był pusty,
Johanna musiała wołać dwa razy, zanim maleńka kobieta otworzyła drzwi i
odpowiedziała.
W powietrzu unosił się jakiś nieokreślony słodki zapach. Johanna dobrze
rozumiała, że mieszkańców wsi niepokoi ten dom i żyjące w nim kobiety.
Wzgórek był jak skamieniały, jakby już dawno stał się skałą w obronie przed
zwierzętami i dwunożnymi rabusiami tego, co pod nim spoczywało.
Na grobie leżała duża kamienna płyta, ale nietrudno było ją usunąć. Wydawało
się, że zmieszaną ze żwirem ziemię można rozkopać bez trudu, ale niewielka łopata
Bendika zsunęła się po powierzchni odłupując jedynie niewielki fragment.
Kosztowało go to wszystko więcej, niż by chciał, bowiem proboszcz z
Sogndal nie bardzo zadowolony wysłuchał jego prośby. Teraz Bendik był zamożnym
człowiekiem, kimś, kto budzi szacunek przez samo to, że jest dziedzicem kilku
dużych posiadłości nad fiordem w okolicach Lyster.
Mimo to poczucie sprawiedliwości pastora burzyło się na myśl o tym, żeby tak
bez oporów ułaskawić samobójczynię. Kiwał głową, słuchając zapewnień Bendika,
niechętnie pisał coś na kawałku papieru, ale sprawa rozstrzygnęła się dopiero, kiedy
sakiewka ze srebrem zmieniła właściciela. Pastor i tak zresztą postawił surowe
warunki: wszystko ma się odbyć w ciszy i bez ludzkiego gadania. Grób na cmentarzu
ma się nie rzucać w oczy. W zachodnim narożniku cmentarza grzebie się
najbiedniejszych pod wspólną kamienną płytą, tam może spocząć także Synneva.
Bendik zgodził się na wszystko.
Także na to, że sam zadba o transport trumny.
Nie protestował przeciwko temu. Minęło wiele lat, nikt nie wie, co jeszcze
zostało w grobie Synnevy. Trumna była wtedy zrobiona z marnego drewna, zbita byle
jak, w pośpiechu. Jakieś kości jednak pewnie znajdą. Grunt w miejscu, gdzie ją
pochowano, to żwir przemieszany z gliną, kamienna płyta miała powstrzymywać
wodę, żeby nie spływała prosto na umieszczoną w dole trumnę.
Z wysiłkiem usunął górną, twardą warstwę. Teraz kopał w glinie, raz po raz
wydobywał kamienie wielkości pięści.
Słyszał za sobą równy, spokojny oddech swojej pomocnicy. Helena
najwyraźniej się nie bała. Widocznie życie nauczyło ją, że to nie umarli ani duchy są
największym zagrożeniem człowieka. I nawet jeśli Synneva miała nie załatwione
rachunki z tym światem, to jest mało prawdopodobne, by jej ewentualne powroty
miały czynić krzywdę tej obcej kobiecie, z którą się nigdy nie spotkała.
A Bendik sam? On wiedział, że dopóki żyła robił dla niej wszystko, co mógł.
Dziękował Bogu, że nie musiał jej zdradzić, że śmierć ich rozdzieliła. Wiedział
bowiem, że gdyby był mu dany wybór, to znalazłby się również wśród tych, którzy ją
skrzywdzili. Za nic nie wyrzekłby się Amelii, nawet poczucie odpowiedzialności za
Synnevę niczego by tu nie zdziałało.
Czy to ja popchnąłem ją w wody fiordu?
Zadawał sobie to pytanie setki razy i zawsze doznawał skurczu serca. Zawsze
jednak potrafił się jakoś z tym uporać, wiedział bowiem, że uczynił wszystko co
możliwe, by zrozumieć jej urażone, obolałe uczucia.
Nie, wobec Synnevy miał zawsze tylko jeden dług.
I właśnie teraz go spłaca.
Odgarnął na bok ostatnią warstwę ziemi, zdumiony, że wyczuwa pod palcami
drewno. To niemożliwe, by trumna była cała. Zaraz jednak ukazał się duży fragment
deski.
Helena pochyliła się obok niego. Trzymała w ręce latarkę, ale nie musieli jej
zapalać. I tak będzie łaska boska, jeśli ich nikt nie zobaczy przy tej robocie.
W Bondeviki ludzie chyba już śpią o tej porze. Nikt więc nie musi zauważyć
noszy sunących przez nie zamieszkany teren, podskakujących na nadbrzeżnych
kamieniach w miejscu, gdzie żadne lodzie nie przybijają.
- Czy mam...
Helena wyciągnęła w stronę grobu szeroką łopatę przeznaczoną do tego, by
podnieść całą zawartość trumny i podłożyć pod nią gruby worek.
Bendik usunął jeszcze więcej ziemi. Szerokie, grube deski trumny zbutwiały
po brzegach, zwłaszcza w miejscach, gdzie wbito długie gwoździe. Zdjął wieko,
nawet nie wstrzymując oddechu. Mdłe światło płynące z góry, z ciemnoniebieskiego
firmamentu, pozwalało mu dostrzec kontury owiniętej w szare płótno postaci.
Helena westchnęła, bardziej chyba z ulgi niż z jakiegoś innego powodu.
Odczuwał dla niej za to wdzięczność. Widać ta młoda kobieta miała też inne strony
prócz tego, co dostrzegał, kiedy przyszła do ich domu, ściągając wstyd na Johannę i
na całą rodzinę.
Chyba wiedziała, że wzbudza w nim dobre uczucie. Wiedziała, że potrzebował
kogoś, kto by mu pomógł, zdawała sobie z tego sprawę od chwili, kiedy tamtego
wieczoru na strychu lamusa wyjawił jej, co zamierza.
Przenieśli zwłoki do nowej trumny.
Płótno zsunęło się na bok.
Bendik dostrzegł przerażająco wyraźne rysy Synnevy. Uświadomił sobie, że
już zapomniał, jak wyglądała.
Ciemne oczodoły patrzyły na niego z taką samą pustką, jaką w ostatnim
okresie życia widywał w jej spojrzeniu.
Helena pochyliła się raz jeszcze, poszukała w głębokich kieszeniach spódnicy
i wyjęła dwie srebrne monety.
W milczeniu położyła je w miejscach, gdzie kiedyś były oczy.
Potem zapaliła latarkę.
Bendik zobaczył, jaka zdrowa i czysta jest złotawa skóra Heleny i że włosy jej
płoną, jakby same były płomieniem.
- Ładna była ta twoja Synneva. A teraz może spoczywać w pokoju. Przytaknął
bez słowa, poczuł, że żal przepełnia mu piersi. W tej chwili widział też wyraźnie
twarz Amelii. Uświadomił sobie, że aż do tej nocy nie miał odwagi spojrzeć w puste
oblicze bólu.
Dopiero teraz, w świetle latarki Heleny.
Szepnął:
- Akurat dzisiejszej nocy, kiedy sierpień przechodzi we wrzesień, ona została
przeniesiona z wyspy Selje do kościoła. To dlatego my przyszliśmy tutaj właśnie
dzisiaj, Heleno.
Patrzyła na niego, nie rozumiejąc, o co mu chodzi. Nie podobało mu się to jej
spojrzenie, przypominało spojrzenie Johanny.
- Ja mówię o świętej Sunnivie.
- Ach, o niej... Bendik wyprostował się, zrobił krok w tył, wycofał się z kręgu
ś
wiatła.
Zauważyła, że złożył ręce, uczyniła więc to samo, z latarką zwisającą przy
nadgarstku.
- Ty pewnie myślisz, że mnie też rozum się pomieszał. Ale odczuwałem
wielką potrzebę pochowania jej po chrześcijańsku. Czy to źle? Czy zrobiłem coś
przeciw Amelii?
Helena potrząsnęła głową. Włosy zdawały się sypać skry.
- Nie. Przeciwko Amelii nie. Ona dobrze wiedziała, czyim byłeś mężem. Była
bardzo szczęśliwą kobietą.
Uśmiechnął się blado.
- Ty wiesz co nieco o mężach, Heleno. Przytaknęła.
- Owszem, wiem. O mężczyznach. Wiem wystarczająco dużo na to, by nigdy
się z żadnym nie wiązać.
- Jesteś młoda.
- Nie. Jestem podstępna. Jak lisica. Skinął głową, ale myślami był gdzie
indziej.
- Ale chciałabym ci powiedzieć, panie Bendik, że ty zawsze traktowałeś mnie
dobrze. Lepiej niż twoje kobiety.
Bendik nie odpowiedział. Chwila nad grobem Synnevy była taka niezwykła, a
oni stoją i rozmawiają o zupełnie innych sprawach.
- Chodź, trzeba kończyć. I zabierajmy się z Sogndal, zanim się rozwidni.
Czeka nas jeszcze mnóstwo roboty.
Każde miało swoją łopatę, pracowali w milczeniu i wkrótce znowu kamienna
płyta znalazła się na dawnym miejscu, na zapomnianym grobie. Milczeli oboje, kiedy
łódź odpływała od brzegu, a Helena czuła się dziwnie odprężona, jak nigdy.
Zastanawiała się przez chwilę, dlaczego tak jest, ale przychodziło jej do głowy tylko
takie wyjaśnienie, że wszyscy mężczyźni, którzy wzbudzają w niej sympatię, mają
jedną cechę wspólną: Nigdy jej nie dotykają. Od bardzo, bardzo dawna, właściwie od
zawsze pamiętała walkę, żelazny uścisk męskich rąk. Ale nic więcej, ani zaślinionych
ust, ani lubieżnych głosów, ani tych spojrzeń, które sprawiały, że marzyła o wbiciu
któremuś noża w brzuch.
Wiedziała, jak ich okiełznać, o, tak, znajdowała przyjemność w upokarzaniu, a
nawet w podbijaniu im bębenka. Bywało, że wykorzystywała ich do czegoś, ale żeby
odczuwać do nich sympatię?
Nie, na tej należącej do Szatana ziemi nie ma mężczyzny dla niej.
Przeważnie były to tylko ogarnięte chucią świnie, z którymi bez trudu dawała
sobie radę, albo bezpłciowi, niegroźni starcy, jak Bendik.
Ale on jest miły. I uczciwy.
I jest też jedynym, któremu wylała wiadro pomyj na głowę, a on jej nie stłukł.
Wiosłował nierówno, szarpał wiosła, ręce widocznie nie nawykły do takiej
pracy. Helena uśmiechnęła się pod nosem. Wiedziała, że wiosłowałaby i szybciej, i
pewniej.
Twarzy jego nie widziała. Podniósł kołnierz i kapelusz naciągnął na oczy. Ona
sama siedziała otulona w wielką wełnianą narzutę, zaczyna się wrzesień, wkrótce
brzozy w górach zaczną żółknąć.
Ominęli cypel, płynęli wzdłuż brzegu. Nigdzie żywego ducha. Wiedziała
jednak, że grabarz czeka na nich przy starej szopie na łodzie i że zadba, by trumna
znalazła się w ziemi tak, jak pastor obiecał.
Kiedy następnej niedzieli ludzie przyjdą do kościoła, nikt nawet nie zauważy,
ż
e pod trumną nieszczęsnego myśliwego Rolfa Revhaugen została pochowana jakaś
kobieta. Kobieta, którą być może ten i ów pamięta i której dziecko wychowuje
zamożne małżeństwo w ich parafii.
Łódź przybiła do przystani, dwoje ludzi poszło szybko w stronę gospody. Ze
ś
rodka dochodziły głosy podpitych żołnierzy, podróżni mogli się ogrzać przy ogniu i
napić pożywnego rosołu, który sprzedawała karczmarzowa. Bendik wiedział, że tej
nocy będzie spał spokojnie, bez koszmarów.
Helena wyciągnęła się na czystym posłaniu w swojej izdebce, ona też była
spokojna, czuła się bardzo dobrze.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Tego wieczoru lensman przyszedł sam. Było to dwa dni przed świętym
Michałem i w Vildegard Johanna sporządzała listę towarów, które chciała, żeby jej w
tym roku kupiono na jarmarku. Lista Marji była znacznie dłuższa, ale i tak ręce
Johannie drżały, kiedy odczytywała wypisane przez siebie słowa.
Książki.
Zakupy w aptece.
Bela delikatnego materiału na ubranka i bieliznę dla dzieci. Pudełko
kobaltowego barwnika do farbowania wełny, z której w zimie będzie się robić ubrania
i tkać samodział. Dwa funty tytoniu. Cukier, pieprz, tłuszcz do wyrobu różnego
rodzaju maści. I alkohol, nieduże, kształtne, szklane butelki ku radości wiernych
pomocników w prowadzeniu gospodarstwa.
Chętnie dopisałaby jeszcze wiele rzeczy, tyle jeszcze produktów chętnie by
kupiła. Część jednak mogła przygotować sama, a z drugiej strony nie chciała
wydawać za wiele pieniędzy, zanim sprawy spadku nie zostaną doprowadzone do
końca. Bendik, oczywiście, ma pieniędzy pod dostatkiem, dobrze o tym wiedziała, ale
nie chciała go prosić tak zaraz po śmierci matki.
Spadek po Amelii będzie spory. Zbiory z ogrodu są w tym roku nadzwyczajne.
Jakby wszystko kwitło i rodziło się ku czci zmarłej gospodyni. To, co wiosną włożyła
w ziemię, odpłacało się stokrotnie.
Lensman ostrożnie zapukał do drzwi.
Johanna siedziała przy stole koło kominka i usłyszała pospieszne kroki przy
wejściu kuchennym. Ktoś wpuścił gościa do środka. Poczuła, że wcale sobie nie
ż
yczy żadnych obcych, mimo to wstała, poprawiła włosy, zdjęła szybko roboczy
fartuch i schowała go pod krzesłem.
Lensman kłaniał się z czapką w garści i życzył jej dobrego wieczoru.
- Wygląda na to, że znowu przychodzę nie w porę. Czy pani jest sama?
- Tak. Proszę wejść, lensmanie. Wahał się przez moment. Nastrój jego
ostatniej wizyty wypełniał pokój niczym szara mgła. Johanna zapaliła świece w
ś
wiecznikach na instrumencie i poleciła pokojówce przynieść poczęstunek.
Po zwyczajowych uprzejmych formułkach, po zaproszeniach gospodyni, żeby
się rozgościł, lensman odzyskał spokój, grzał nogi przy ogniu i łowił smakowite
zapachy płynące z kuchni. Chwalił Johannę za piękny i przytulny salon, za niezwykle
uprzejme zachowanie służby i za haftowaną makatkę ozdabiającą ścianę nad
kominkiem.
- Niech lensman wybaczy, ale myślę, że byłoby najlepiej, gdyby od razu
wyłożył swoją sprawę. Nie jestem dzieckiem.
Gość chrząknął i złożył ręce. Odblask ognia pełgał po jego twarzy. Nie był to
młody człowiek, ale wyglądał jak onieśmielony chłopiec, kiedy tak siedział miętosząc
czapkę w rękach.
- Proszę pani... Johanno... naprawdę nie wiem, jak to wyrazić. Właściwie to
chciałem się spotkać z pani ojcem. Ale widać to palec Boży, skoro go nie ma. Więc
będzie mi łatwiej mówić wprost...
Skinęła głową. Lensman wiedział, że jeśli ona nie przyjmie życzliwie tego, co
chce jej powiedzieć, to sprawa zostanie między nimi. Poczuł się bezpieczniej. W tej
sytuacji łatwiej jest mówić szczerze.
- Oburza mnie to, co się dzieje we wsi. I wcale nie jestem pewien, że to przez
królewskie prawo. Te rozporządzenia, o których wspominał pisarz... one nie dotyczą
takich jak pani, Johanno. Zostały wydane przeciwko wszelkiego rodzaju magikom,
wędrownym znachorom i babkom wyrządzającym ludziom krzywdę swoimi
krwawymi rytuałami i diabelskimi zaklęciami. Moim zdaniem, pisarz też o tym
dobrze wie.
- No więc dlaczego?
- Przecież pani wie, Johanno. Ma pani w tej wsi wrogów. Chodzi o spadek...
- Nie narobiłam ludziom wiele krzywdy. Właściwie nikomu poza rodziną
Storlendet.
- Obawiam się, że to właśnie wystarczy. Magnus jest teraz silny jak nigdy. Ma
więcej ziemi niż inni. Poza tym myślę, że nikt nie ma tylu listów zastawnych od ludzi
co on. Wszyscy prawie są jego dłużnikami, ci komornicy i dzierżawcy. Siedzą u niego
w kieszeni.
- Biedni ludzie... i to jest przysługa, którą wyświadczył im Bendik, mój ojciec.
Podpisywał te listy zastawne z większą łatwością, niż prokurator znajduje słowa.
Biedak myślał, że im w ten sposób pomaga.
Lensman przytakiwał.
- Tak jest. Ale wszystkie papiery razem z gospodarstwem przeszły na
własność Magnusa Storlendet. A on korzysta z nich przy każdej okazji. Johanna
westchnęła.
Skrzypnęły drzwi od kuchni, w progu ukazała się służąca.
Johanna dala znak, by wniesiono poczęstunek. Rozmowa została na chwilę
przerwana.
Lensman mruczał zadowolony, gdy Johanna wzięła ze stolika pod oknem
piękną karafkę i napełniła kieliszki nalewką na kminku, anyżku i szałwii.
- Twoje zdrowie lensmanie - powiedziała z uśmiechem i śledziła ruch jego
ręki, dopóki cynowy kieliszek nie dotknął warg gościa. - Czy mógłbyś mi pomóc,
lensmanie? - zapytała cicho.
Bezszelestnie odstawił kieliszek na stół i spojrzał jej w oczy.
- Nie, proszę pani. Nie sądzę. W każdym razie nie inaczej, jak tylko radą...
radą, o której nigdy nikomu nie wspomnisz.
Johanna gestem zapraszała do jedzenia, podano kaszę i smażone mięso, a do
tego gotowaną marchew i groch z ogrodu Amelii.
- Proszę jeść, lensmanie. Wolałabym, żebyś mi radził z pełnym żołądkiem. Z
wdzięcznością skinął głową, a podczas jedzenia opowiadał jej o różnych nieważnych
wydarzeniach w okolicy, mówił o swojej rodzinie i o zbiorach.
- To najgłupsza rzecz, jaką słyszałam, Johanno. Nie wolno ci czegoś takiego
traktować poważnie! Czy ty nie rozumiesz, że to wszystko zostało ukartowane,
zaplanowane? Lensman jest u pisarza chłopcem na posyłki. Założę się o mój warkocz,
ż
e on to wszystko wymyślił, żeby podporządkować cię własnej woli!
- Pisarz? Nie, Marjo, teraz ponosi cię wyobraźnia!
- Wyobraźnia? No to wiedz, że ludzie we wsi od dawna gadają, jaka to z
ciebie znakomita partia! Jesteś zdolna, masz dobrą opinię, wiedzą, że jesteś
pracowita, wiedzą, jak się opiekujesz chorymi w szpitaliku. Wielu nazywa cię darem
bożym, zbawicielką, która uwalnia ich od bólu i cierpień. A chłopy gadają między
sobą, Johanno, gorzej niż baby. Dużo by dali za to, żeby poznać, jakie ty znasz
sztuczki w łóżku...
- Skończ z takim gadaniem, Marjo! To po prostu nieprzyzwoite!
- Zamilknij choć raz i wysłuchaj mnie! Bo naprawdę stracę do ciebie
cierpliwość, moja kochana! Czas najwyższy, żebyś zrozumiała, jaką dysponujesz
władzą, i zrobiła z niej użytek! Tak, żeby ludzie pomyśleli wiele razy, zanim zechcą
znowu zastawiać na ciebie takie pułapki. Rozważmy teraz dokładnie, co lensman w
rzeczywistości powiedział. Syn pisarza chciałby się z tobą ożenić, co? I jeśli
zaakceptujesz takiego konkurenta, to większość oskarżeń przeciwko tobie zostanie
wycofana? Zastanów się, skąd te oskarżenia pochodzą? Ze Storlendet, rzecz jasna. I
od pastora. No i jeszcze od paru innych, takich jak Thoriniussen z Kapteinsmoen,
który nawet własnej baby nie potrafi utrzymać w cuglach. Ale oni nie mają żadnego
znaczenia! - krzyczała Marja.
Johanna głęboko wciągnęła powietrze i wbiła w babkę najbardziej przenikliwe
ze swoich spojrzeń.
- Marja, my nic nie wiemy. Lensman wyrażał się bardzo niejasno... powiedział
tylko, że powinnam rozejrzeć się czasem po wsi, ocenić. Bo być może czekają tam
konkurenci do mojej ręki, którzy mogliby mieć wpływ na tę sprawę.
- Ale powiedział przecież, że syn pisarza...
- Powiedział, że nawet sam pisarz podziwia to, że moi wielbiciele trzymają się
z boku, przestraszeni moimi tak zwanymi talentami.
Marja zadowolona kiwała głową.
- No widzisz! Jest tak, jak mówię. To pisarz wymyślił tę sprawę i dobrze
wiedział, gdzie szukać pomocnika.
Johanna poczuła, że poglądy babki zaczynają ją irytować.
Pochyliła się nad kominkiem, wzięła jakiś patyk i zaczęła przegarniać żar.
Spod oka spoglądała na starszą kobietę, która siedziała z wysuniętymi w stronę ognia
nogami i przez miękkie kapcie widać było, że porusza palcami.
- Jeśli się mylisz, babciu, mówię „jeśli", to najlepiej zrobię, gdy zaczekam
trochę z wystrojeniem się dla syna pisarza.
Marja wzruszyła ramionami.
- Moim zdaniem jednak wcale by nie zaszkodziło rozejrzeć się trochę wokół,
Johanna. Już dawno chciałam o tym z tobą porozmawiać, ale jakoś nie było okazji...
czy ty wciąż myślisz o Ravim?
Johanna złamała drewno na dwoje. Trzask przypomniał jej daleki odgłos
wystrzału.
Strzepnęła ze spódnicy wiórki i popiół, wstała i pochyliła się nad siedzącą
babką.
- Staram się tego nie robić. I wszystko jest dobrze, dopóki nikt nie wspomina
przy mnie jego imienia, babciu.
Marja cofnęła się, słysząc jej ostry głos.
- Nie, nie, ja nie chciałabym nalegać, ja... ale to niemądre z twojej strony
siedzieć tak z założonymi rękami. Jeśli nie możesz o nim zapomnieć, to, do diabła,
powinnaś go odnaleźć! Nie mógł przecież odejść zbyt daleko, on, który nie miał
pieniędzy.
Johanna znowu usiadła, oparła głowę na rękach i mówiła cicho:
- Za tobą to naprawdę trudno trafić. W jednej chwili chcesz, żebym uwodziła
jakiegoś obcego człowieka, bo może on się mną interesuje i być może mógłby mnie
bronić przed oskarżeniami... a w następnej każesz mi zostawić wszystko i niczym
jakaś latawica szukać po świecie Raviego!
Dławił ją gniew i o mało się nie rozpłakała, Marja otworzyła usta ze
zdumienia jej wybuchem.
- Ależ nie, moja mała...
- Nie jestem mała! Do diabła, babciu, przyjmij to wreszcie do wiadomości.
Jestem dorosła! Mam dziecko, a nawet dwoje. I jestem ciężko pracującą kobietą, leczę
chorych i szkoda mi czasu na głupstwa. Teraz ktoś się na mnie zawziął. I
prawdopodobnie nie mam nic na swoją obronę, co mogłabym powiedzieć tym
przedstawicielom władzy.
- Ależ Johanno, ja...
- Powiedziałam to już wcześniej i powtarzam jeszcze raz: nie zamierzam tracić
czasu na twoje rozgrywki i intrygi, Marjo! Nie sądź, że nadal możesz się wywinąć z
każdej sytuacji dzięki pięknym uśmiechom lub za jakąkolwiek inną cenę. Może ty
potrafisz żyć z tym, że ludzie traktują cię jak starą kombinatorkę, ale moje życie musi
być inne. Ja chcę szacunku! Szacunku i spokoju!
Oczy Marji pociemniały, zresztą może twarz jej zbladła tak bardzo pod
wpływem tych strasznych słów. Zmarszczyła brwi i spuściła głowę. Cichym głosem
odpowiedziała na tyradę wnuczki:
- No to wyjdź za mąż za syna pisarza, Johanno. Zdobądź mnóstwo bogatych
przyjaciół i zadbaj, by mąż dał ci dość srebra dla oślepienia ludzi. Nie masz innego
wyjścia, bo nie jesteś mężczyzną. Ty też nie jesteś mężczyzną!
Powietrze już dawno uszło z Johanny. Opadła na krzesło obok babki i
drżącymi rękami ujęła filiżankę z herbatą. Letni napój był gorzki i cierpki, ale wypiła
wszystko.
Potem uniosła wzrok. Oczy miała suche i czyste, w świetle dnia zawsze
bardziej się od siebie różniły.
- Ja już podjęłam decyzję, babciu. I mam nadzieję, że pochwalisz mój wybór,
chociaż jest daleki od tego, co ty mi proponujesz.
- Ach, tak?
Johanna czuła, że serce jej bije jak szalone, niczym bęben w pustym pokoju.
Odstawiła filiżankę, oblizała wargi, zatęskniła za czymś słodkim, co by mogło
przełamać gorycz w ustach.
- Jadę do Kopenhagi. Chcę zostać akuszerką. Wykształconą w królewskiej
szkole akuszerką z papierami z Uniwersytetu, zgodnie z królewskim zarządzeniem.
Blada twarz Marji była teraz jak wykuta w kamieniu. Płomienie na palenisku
objęły kolejne polano, ogień oświetlał Marję żółtym blaskiem.
Johanna cierpliwie czekała na reakcję babki.
Trudno było coś wyczytać z jej zaciśniętych warg, z szeroko otwartych oczu.
Serce młodej kobiety biło coraz głośniej.
W końcu Marja powiedziała:
- Bóg zsyła mi przez ciebie więcej, niż się spodziewałam. Masz moje
pozwolenie, Johanno, to oczywiste. Ale albo nie wiesz, o czym mówisz, albo jesteś
odważniejsza, niż kiedykolwiek myślałam.
Johanna skinęła głową.
- Tak, jestem odważna. Ja wiem, że ludzie traktują mnie jak kobietę
bezkrwistą. Kogoś, kto nie przeżywa ani wielkich namiętności, ani wielkich cierpień.
Oni myślą, że dostałam nauczkę na całe życie, bo w młodości uległam uczuciom i
straciłam rozsądek. Sądzą widocznie, że śmierć Erlenda wiele mnie nauczyła.
- Ale się mylą - mruknęła Marja. - Pomyśleć, moja wnuczka będzie pierwszą
norweską akuszerką z królewskimi papierami. Wtedy nikt już nie będzie mógł nawet
tknąć Vildegard, wszyscy będą musieli...
- Nie jestem pierwsza i nie będę ostatnia. W Bergen pracują już dwie takie. A
w Sannegade kształci się co roku dwanaście dziewcząt To nic nadzwyczajnego,
Marjo_.
- Nic nadzwyczajnego! Chyba nie wiesz, co mówisz! Będziesz się uczyła u
najlepszych profesorów, mądrych mężów z całej Europy, może nawet u samego
Wintgensteina, niemieckiego uczonego, albo u jego kolegi Le Claire'a, który z kolei
był uczniem...
- Babciu! - zawołała Johanna zdumiona. - Skąd ty to wszystko wiesz? Marja
podniosła się z miejsca niczym dama dworu.
- Moja kochana, myślę, że powinnaś pójść ze mną do mojego pokoju. Mam ci
to i owo do pokazania. Wiesz, twoja stara babka spędziła parę lat w Kopenhadze, i
myślę, że są tam jeszcze ludzie, którzy mnie pamiętają.
Johanna uświadomiła sobie, że teraz serce bije jej lekko, jak w tańcu.
- Naprawdę? Och, Marjo, myślisz, że mogłabyś dać mi jakieś listy polecające?
Znasz kogoś, kto mógłby mi wyrobić miejsce na uniwersytecie? I kogoś, u kogo
mogłabym mieszkać? Och, rozmawiałaś już z Emmi? Domyślałaś się, co
zamierzam...?
Marja mrugnęła do niej porozumiewawczo z tajemniczym uśmiechem.
- Owszem - powiedziała krótko. Wszystko wyglądało bardzo prosto, kiedy
przedstawiła Marji rozwiązanie zagrożenia dla Vildegard i w ogóle. Ale myślała nad
tym długo. Sama zdawała sobie sprawę z tego, że pomysł przyszedł niczym dar z
nieba, spełnienie próśb i marzeń, jakich nigdy nie miała odwagi sformułować.
Pamiętała wszystkie godziny spędzone nad książkami, nawet w najcięższych
chwilach swego życia zagłębiała się w tych z początku całkiem niezrozumiałych
misteriach, które książki przed nią otwierały.
Czytała po nocach, kiedy czekała na ślub z Erlendem. Zabrała książki ze sobą,
kiedy uciekała z Ravim. Połykała wszystko, co znalazła w bibliotece pastora w
dniach, kiedy była jedyną pociechą i jedynym ratunkiem pani Karen.
A później z wielkim szacunkiem strzegła daru od pastorostwa.
Siedziała pod nasłonecznioną ścianą domu w tamtej pięknej dolinie i czytała.
Nauczyła się rozumieć wiele języków na tyle, by wchłaniać w siebie wiedzę zawartą
na martwych stronach pergaminu.
I potem...
Zawsze nosiła w sobie to samo marzenie, żeby wiedzieć więcej, być
mądrzejsza, znaleźć odpowiedź na tak wiele pytań.
Zdobyć tyle wiedzy i umiejętności, by móc usunąć to okrutne przekleństwo,
które codziennie widziała w oczach Benjamina.
To musiało być coś z krwią. Coś, co sprawia, że ciało nie jest w stanie
zatrzymać źle skierowanego strumienia krwi. Może krew Benjamina jest rzadsza niż u
innych, zdrowych osób. Może czegoś w jego krwi brak. A może on ma zbyt słabą
skórę i żyły. Zastanawiała się nad tym przez niezliczone noce po jego urodzeniu,
wiele razy rozmawiała o tym z matką.
Amelia jednak uważała, że to przekleństwo. Po prostu. Johanna natomiast była
pewna, że któryś z tych uczonych mężów, którzy badają chorobę, pewnego dnia
znajdzie odpowiednie lekarstwo.
Doktorzy na świecie dokonują cudów, Johanna wielokrotnie o tym czytała.
Ratują ludzi, którzy już właściwie byli skazani na śmierć. Otwierają ciała,
wyjmują chore organy, zdarzało się podobno nawet, że wkładano zdrowe organy do
chorego ciała i przywracano je do życia. Uwolnili kobiety, które z powodu choroby
lub kalectwa nie mogły normalnie rodzić dzieci. Dokonują amputacji, nie powodując
ś
mierci pacjentów w bólach.
W jednej z jej książek są rysunki najdziwniejszych narzędzi i instrumentów, a
wszystkie powstały dzięki wiedzy i mądrości ludzi.
Jeśli ktoś mógłby ją nauczyć dość, by umiała pomóc Benjaminowi, zatrzymać
tę jego krew, która w tak nienormalny sposób płynie pod skórą, to właśnie ci mądrzy
mężowie.
W Kopenhadze.
Johanna czuła, że ciągnie ją do tego miasta jakaś wielka siła.
Ale setki innych więzów trzeba będzie jeśli nie zerwać, to przynajmniej
naruszyć, wiedziała, że jeśli wyjedzie, wiele się zmieni.
Ona sama będzie krwawić.
Ale Pan jest dobry i uwolnił ją od konieczności wyboru.
Teraz po prostu musi jechać. Wciąż sobie powtarzała, że to jedyne
rozwiązanie. A lensman niech się dziwi, że jego przyjazna wizyta nie doprowadziła
go do honorowego miejsca przy stole na weselu syna pisarza.
Johanna czuła, że jesienny chłód wdziera się pod ubranie tego dnia, kiedy
osiodłała konia i pojechała do lasu, żeby zebrać myśli i rozkoszować się świeżym
powietrzem oraz ostatnimi zapachami umarłego lata.
- Czy myślisz, że to rozsądne tyle jej opowiadać? Emmi podciągnęła wysoko
kolana, siedziała, paląc długie, cienkie cygaro.
Wąskie spodnie z cienkiego brokatu szczelnie opinały jej nogi, kamizelka
włożona na szeroką, haftowaną bluzkę przekrzywiła się.
Marja wdychała zapach kosztownego tytoniu, który przyjaciółka roztaczała
wokół siebie. Była taka drobna w tym wielkim francuskim fotelu, ale Emmi już
dawno temu przekonała Marję o swojej sile i wielkości.
- No, nie wiem... ona mnie naprawdę zaskoczyła. Jest w tej Johannie dużo
więcej, niż sądziliśmy. Przyznaję to ze wstydem - mówiła Marja cicho.
Emmi przytakiwała. Jej miękkie, blade wargi bawiły się końcem cygara w
jakiś niemal nieprzyzwoity sposób.
- Jeśli chcesz mnie spytać o radę, Marjo, to powiem ci, że powinnaś zaczekać.
Ona jest młoda. Bardzo młoda. Sądzę, że najmądrzejsze, co można zrobić, to właśnie
przyjąć postawę wyczekującą. Ale, oczywiście, powinnyśmy jej pomóc. Najlepiej jak
potrafimy.
Marja wtuliła głowę w miękką poduszkę, którą miała za karkiem.
- Tak, masz rację. Ale muszę ci też powiedzieć, że bardzo mnie to cieszy. Tak
strasznie się cieszę, widząc ją taką. Taką stanowczą, świadomą celu. I nieulękłą,
Emmi! Jak wiele musiało ją kosztować podjęcie takiej decyzji. Przecież wiesz, jak
bardzo jest związana z dziećmi i z ojcem... po tym, co się stało z Amelią, bardzo się
bałam, że ona całkiem się załamie. A tymczasem ona... rozkwitnie. Jestem
przekonana.
- Niczym lilia - skinęła Emmi z wymownym uśmiechem. Marja pochyliła
głowę, ale była w tym geście duma.
- Jak lilia.
Dzieci, dzieci, jak możesz odjeżdżać od dzieci? Od tych dwóch małych istotek
absolutnie bezradnych? W jednym z nich płynie twoja krew, to jedyne twoje dziecko.
A Ingalill? Masz wobec niej dług, to przecież ty zabrałaś ją od matki wyłącznie z
powodu własnej dumy. One są takie małe, tak łatwo je skrzywdzić. Jeden podmuch
wiatru może je porwać i nigdy więcej ich nie zobaczysz.
I kto je pocieszy w niedoli? Kto poza tym zajmie się ludźmi, szukającymi u
ciebie ratunku? Kto zadba, żeby twój ojciec się nie załamał z żalu i zmartwienia, i kto
dojrzy gospodarstwa, kiedy ojciec jest półprzytomny z tęsknoty?
Kto będzie się troszczył o grób twojej matki?
Nie jestem niezastąpiona.
Inni mogą wykonać moją pracę.
Marja obiecała doglądać ojca i przypilnować, żeby załatwił wszystko w
Meisterplassen. Zawsze mogłam polegać na służących, zostawiać im dzieci na długie
godziny. A w szpitaliku musi teraz panować martwa cisza i kompletny spokój, skoro
Magnus Storlendet dopiął swego.
Będą tu bardzo dobrze żyć beze mnie.
Nikt nie jest niezastąpiony. Przecież mogę umrzeć jutro. Wybacz mi, Boże, te
moje pyszne myśli o sobie. Pomóż mi pokonać grzeszne wyobrażenia i ześlij mi
przekonanie, że jeśli teraz wyjadę, to tak będzie najlepiej dla nas wszystkich.
Bądź tak miłosierny, pozwól mi wrócić do domu po kilku latach i stwierdzić,
ż
e wszystko obróciło się na lepsze. Daj, bym wróciła tu z papierami w ręku, dobry
Boże, to już o nic więcej nie będę cię prosić.
Jechała konno przez wiele dni, a w jej grupie była jeszcze tylko jedna kobieta.
Tempo nadawali surowi mężczyźni, którym o tej porze spieszno było do miasta. Targ
miał się ku końcowi, wkrótce łodzie wyruszą wzdłuż wybrzeża na północ, z pustymi
ładowniami, ale za to ludzie mieć będą pełne sakiewki.
Inni kierowali się ku południowi i u tych Johanna szukała towarzystwa i
podwody. Brała pod uwagę oba szlaki, najpierw zastanawiała się nad łatwiejszym, czy
by mianowicie nie zabrać się na jakimś kutrze do Bergen. Spóźniła się jednak,
bowiem szyprowie wyruszyli na świętego Michała, nikt zaś nie znał takich, którzy by
teraz wypływali w tamtą stronę. Szczerze mówiąc, nie było żadnego nadającego się do
ż
eglugi statku, jeśli ktoś nie chciał podróżować pod gołym niebem i z wioślarzami,
którzy wprawdzie znali drogę, ale brakowało im siły ramion, zapewniającej
bezpieczną i szybką podróż.
Zdecydowała się zatem przyłączyć do kilku żołnierzy, którzy chcieli pokonać
konno długą drogę przez Valdres, a potem przez doliny aż do portu w Christianii. To
zabierze więcej czasu, ale stracone w ten sposób dni można odzyskać później, bo przy
dobrym wietrze podróż z Christianii do Kopenhagi trwa nie dłużej niż dobę.
A o tej porze roku można zawsze liczyć na północny wiatr.
Zanim dotrą do miasta nad rzeką, w którym przez długie lata król miał swoją
siedzibę, skończy się wrzesień i lato od dawna będzie wspomnieniem.
To jej bardzo odpowiadało.
To lato nie przyniosło niczego, co chciałaby zapamiętać.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Nowa mapa była pięknie zdobiona rysuneczkami, litery miały dziwne
zawijasy, splatające się niczym herbowe znaki wokół wyraźnych liter. Napisy były
niemieckie i duńskie, wszystko ponumerowane, łatwo się było zorientować. Kupiła tę
mapę w Christianii od kapitana statku, na którym miała popłynąć do Kopenhagi.
Chętnie przewoził kobiety, choć wydawało mu się dziwne, że młoda dama podróżuje
tak samotnie. Kiedy mu jednak powiedziała, że jedzie do Kopenhagi kształcić się na
akuszerkę, skłonił się z wielką powagą i nawet zdjął czapkę z głowy.
- Tak, to zawód naprawdę potrzebny w naszym trudnym świecie. Wiele jest z
pewnością kobiet, które w najcięższych chwilach marzyły o kimś takim jak pani,
panno Karlsgard. To prawdziwy zaszczyt dla statku „Fortuna" z Sandefjord wieźć
panią do królewskiego miasta. A gdyby pani życzyła sobie mojego towarzystwa
podczas podróży, to wystarczy tylko słowo.
Johanna polubiła starszego pana, który z taką życzliwością pochwalał jej
plany. Czuła się bezpieczna w maleńkiej kajutce na rufie statku, sąsiadującej przez
ś
cianę z kajutą kapitana. Podejrzewała go, że wydaje większość pieniędzy, które mu
zapłaciła, na kupno owoców, kwiatów i drogiego wina, które zresztą zaraz po wyjściu
w morze zostało przyniesione do jej kajuty. Nie mogła tylko się przemóc, żeby
zwracać się do niego po imieniu podczas krótkich spacerów po pokładzie, na które ją
nieustannie zapraszał. Teraz Johanna skuliła się na koi w swoim malutkim pokoiku i
czekała, aż wino zagłuszy dręczący niepokój. Rozkoszowała się smakiem
kosztownego trunku i dalej studiowała mapę.
Nietrudno było odczytywać nazwy większości domów, instytucji, kościołów i
miejsc, wymienionych na marginesie. Plany miasta były szczegółowe i przejrzyste, ale
maleńkie numerki rozmazywały jej się przed oczyma.
Odnalazła w każdym razie zamek Rosenborg, położony daleko od morza,
otoczony parkiem. Znalazła też kilka szpitali, wiele kościołów. I królewską
bibliotekę!
Chciałaby, żeby na mapie zaznaczono nazwy ulic, miała jednak nadzieję, że
wszystko znajdzie się niczym klocki na właściwych miejscach, gdy już przybędzie do
miasta.
Dom Kompanii Wschodnioindyjskiej.
To tam ma się udać najpierw, na szczęście dom leży blisko miejsca, w którym
Johanna zejdzie na ląd, kapitan jej to wyjaśnił. Tam ma odszukać jednego ze
znajomych Marji, przedsiębiorcę z Kompanii, który jej pomoże zgodnie z listem
polecającym babki.
Johanna oparła się wygodniej, czuła, że statek zaczyna się kiwać.
To dziwne uczucie, łaskotało ją w żołądku, a wino przesłaniało wzrok różową
mgiełką.
Nuciła cichutko pod nosem, było jej dobrze.
Statek jednak kołysał coraz bardziej, zaczynało to być irytujące, odczuwała
każde uderzenie fali.
Najchętniej poszłaby na pokład, żeby pożegnać się z tym obcym miastem,
kapitan jednak powiedział, że fale będą coraz większe nawet na wodach fiordu, i
doradzał jej pozostanie w kajucie.
No cóż, starą twierdzę będzie mogła dokładniej obejrzeć w drodze powrotnej.
Wtedy pewnie powita ją z większą radością, a nie jak teraz ze łzami w oczach.
Pożegnania nie są konieczne. Teraz żałowała tylko, że ostatniego wieczoru w
domu nie poszła jeszcze do pokoju dzieci i nie wycałowała ich szczególnie mocno.
Wpłynęli do Kopenhagi wczesnym rankiem, kiedy błękitna mgła leżała nad
ogarniętym już jesienią miastem. Johanna wpatrywała się w ostre zarysy kościelnych
wież, od czasu do czasu oślepiały ją słabe promienie przedzierającego się przez mgłę
słońca odbite od szklistych dachów. Jesienne powietrze było ostre i chłodne, ale
wełniana peleryna Marji podbita jedwabiem grzała niczym futro. Obiema rękami
trzymała się poręczy i słyszała, jak żagle tłuką bezwładnie o maszty. Kuter zawrócił,
wiatr zmusił „Fortunę" do zmiany kursu. Pokład wydawał się bardzo bezpieczny,
Johanna patrzyła w stronę miasta i niemal żałowała, że podróż dobiega już końca.
Wciągała w płuca chłodne powietrze i mrugała, żeby odzyskać jasność widzenia.
Ktoś zawołał jej imię, ale musiała minąć dłuższa chwila, zanim dotarło do
niej, że wołający ją właśnie ma na myśli. Marja uważała, że będzie z korzyścią dla
Johanny używać nazwiska Karlsgard, na dodatek radziła zmienić pisownię na duńską,
przez C.
- Dzień dobry! I co pani powie na ten widok? Nad zimnymi wodami Północy
chyba nie ma piękniejszego miasta - uśmiechał się kapitan.
Johanna odpowiedziała mu również uśmiechem i ujęła wyciągniętą na
powitanie rękę.
- Widok rzeczywiście wspaniały. Mam nadzieję, że poranne słońce usunie
mgłę. Królewskie miasto jest piękne, co do tego ma pan rację, kapitanie.
Ucałował jej dłoń.
- Lars, jeśli mógłbym prosić. Uśmiechnęła się znowu. Ten człowiek sprawił,
ż
e podróż była prawdziwą przyjemnością. Domyślała się, że on wysoko ceni powód,
dla którego przyjechała do stolicy.
- Lars... dziękuję za miłą podróż. Nieczęsto spotyka się obcych tak życzliwych
jak pan.
- Dziękuję - rzekł z powagą. - Będzie pani miała z pewnością wiele ważnych
obowiązków. Zasługuje pani, żeby przyjechać wypoczęta i móc poświęcić się tym
wspaniałym celom. W przyszłości będzie pani ratować życie, Johanno. To zaszczyt
być pani przewoźnikiem.
Spuściła wzrok, cofnęła rękę, poczuła się niemal nieprzyjemnie dotknięta. Ale
on zdjął czapkę i kłaniał się uprzejmie. A potem poszedł przyjąć małą łódź z pilotem,
który miał wskazać „Fortunie" jej miejsce pośród innych jednostek stojących w porcie
na kotwicach i przypominających łabędzie.
Johanna poszła w stronę rufy, zręcznie omijała grube liny porozkładane na
pokładzie niczym pułapki. Słyszała nawoływania, w głosach marynarzy brzmiał jakiś
nowy ton, już rozmawiali o grogu u madame Rose. Pozwoliła, by wiatr szarpał jej
płaszcz, wcale nie marzła, chociaż kaptur zsunął się jej z głowy. Było nawet
przyjemnie czuć wiatr we włosach.
Doszła aż do końca pokładu, zamiast strumienia wody spod kilu widziała teraz
tylko lekko wzburzone fale. Wkrótce kuter zatrzyma się i spokojnie stanie przy
nabrzeżu.
Spojrzała w dół na wodę, wyczuwała czający się w niej chłód, widziała czystą,
przejrzystą toń.
Poczuła, że oczy ma znowu wilgotne, może tym razem to wiatr, bo słońce
miała teraz za plecami. Mroczny cień statku przesłaniał refleksy na falach i dlatego
Johanna musiała mrugać wielokrotnie, by zobaczyć obraz, który odbijał się w lustrze
wody.
Nie mogła to być jej twarz, obraz znajdował się przecież na dole, podczas gdy
ona stała wysoko ponad powierzchnią wody, oparta o obity miedzianą blachą reling.
Zamrugała znowu, zesztywniała, miała wrażenie, że stopy straciły kontakt z
pokładem.
Jasne, czyste myśli przelatywały jej przez głowę, równie rześkie i proste jak
wiatr, który targał teraz jej włosy.
To niemożliwe.
Dlaczego widzę cię teraz, tak daleko od wszystkiego, co niegdyś było nasze?
To falowanie morza, to z tego powodu kręci mi się w głowie, wszystko się
plącze i nie mogę już polegać nawet na sobie.
Jej serce akceptowało obraz, którego rozsądek nie chciał widzieć, wkrótce
poczuła ogłuszające dudnienie i łoskot. Wargi stały się sztywne i suche, czuła, że się
poruszają, że popękają, jeśli wciąż będzie powtarzać jego imię bezdźwięcznie i
wbrew własnej woli.
Woda wokół statku była teraz spokojna, nie pojawiały się już nawet małe
bąbelki, szare fale od strony otwartego morza zaczną wkrótce uderzać w kadłub
„Fortuny", a wiatr przestanie poruszać żaglami.
Stała jak sparaliżowana i spoglądała w dół na wodę, kiedy ciężka dłoń
spoczęła na jej ramieniu i kapitan ostrożnie włożył jej na głowę kaptur.
- Musi już pani zejść na ląd. Wszystko zostało przygotowane, a bagaże
osobiście odniosę, gdzie pani sobie życzy. Ktoś, naturalnie, oczekuje pani w
Kopenhadze?
Skinęła głową. Wypadło to jakoś sztywno, ale twarz odzyskała już zdolność
ruchu, więc z ulgą uśmiechnęła się do niego.
- Tak... oczywiście. Ja mam... Moja babka ma tu przyjaciół, w Domu
Wschodnioindyjskim, pojadę prosto tam.
Przyjął wyjaśnienia z zadowoleniem.
- To tylko kawałek drogi dorożką od miejsca, w którym zejdziemy na ląd. Po
prostu parę minut i będzie pani u celu.
Skinęła głową i otuliła się płaszczem, tym razem uśmiech był naturalny.
- Żegnam, panie kapitanie. On wydął dolną wargę z udaną urazą:
- Lars! Tym razem odsłonił szerokie dziąsła i zęby, które musiały przeżuć tony
słonych marynarskich sucharów.
I Johanna ostrożnie postawiła stopy na chwiejnym trapie, po którym miała
zejść na ziemię w mieście swoich marzeń.
- Przez chwilę byłem pewien, że to ona! Mój Boże, ten płaszcz... nikt nie
potrafi tak otulać się płaszczem jak Fräulein Marja!
Wysoki niemiecki przedsiębiorca stał na szeroko rozstawionych nogach i
przyglądał się Johannie poprzez pachnący obłok tytoniowego dymu.
- Pani nie potrzebuje żadnych listów polecających! Rozpoznałbym płaszcz
Marji na końcu świata!
Johanna była nieco oszołomiona potokiem słów tego obcego człowieka, mówił
bardzo szybko, wymawiał słowa jakoś twardo, akcent zaś wyraźnie wskazywał jego
pochodzenie. Należał do starego hanzeatyckiego rodu, jego przodkowie zajmowali się
handlem i od setek lat prowadzili w Kopenhadze własne biuro. On sam nosił na
grubym, silnym palcu sygnet, który wyglądał jak włożony na cygaro.
Podejmował Johanne winem oraz nie znanymi jej owocami i wypytywał o
Marję, o jej życie. Cmokał lekko, kiedy Johanna odpowiadała na jego pytanie, czy
gnädige Frau znalazła sobie wreszcie męża.
- Ona jest już chyba na to za dorosła - odparła Johanna z wahaniem.
Gospodarz śmiał się, odchylając głowę mocno w tył. Jego ciemne oczy błyszczały.
- Ach, droga Mädchen, nie, nie, to pani jest zbyt młoda! Musiała się
uśmiechnąć nad tą dziwną rozmową, może trzeba będzie się nauczyć w tym dziwnym
miejscu, że obcy ludzie mogą z sobą rozmawiać jak starzy, dobrzy przyjaciele.
- Ale chyba ma pan rację. Widocznie dobrze pan zna moją babkę. Ona chyba
nigdy się nie zestarzeje, nie.
- Ganz korrekt. Ale niech no pani tylko trochę zaczeka. Dzisiaj wieczorem
spotka pani innych! Przygotowuję właśnie małe przyjęcie w moim domu. Przedstawię
pani kogoś, kto z pewnością się z panią zgodzi.
Mrugnął tajemniczo. Johanna przechyliła głowę, nie wiedząc, co o tym
myśleć. Czy Marja miała w tym mieście jakieś przygody? I jak dobrze ona właściwie
znała tego Niemca oraz innych, których nazwiska wypisała Johannie, prosząc, by
nawiązała z nimi kontakt?
Wytworny gospodarz zapalił kolejne cygaro, sprawiał wrażenie bardzo
zadowolonego.
- W takim razie zobaczymy się wieczorem, piękna pani. I jeśli pani pozwoli, to
chciałbym doradzić, by dokonała pani starannego wyboru toalety na ten pierwszy
kopenhaski wieczór.
Skłoniła się uprzejmie, a w myślach przeglądała zawartość dwóch dużych
podróżnych worków. Trudno będzie tam znaleźć coś, co nie byłoby straszliwie
pogniecione po długiej podróży. A poza tym gdzie ona ma mieszkać? Czyż on nie
rozumie, że Johanna oczekuje pomocy w znalezieniu mieszkania? Marja nic mu nie
napisała w liście zaadresowanym właśnie do niego?
Niemiec wstał i zaczął się żegnać. Powóz, który wynajęła w porcie, czekał na
dziedzińcu, ale nie miała pojęcia, jakie polecenie wydać stangretowi.
Wsiadła i wyjęła wszystkie zapieczętowane listy, odkryła, że tylko na jednym
znajduje się adres.
Gothersgade numer osiem.
Nazwisko kobiety zostało napisane w pośpiechu, ale Johanna wiedziała, że
brzmi to Thild czy jakoś tak i że Marja nazywa ją matka Thilla.
Nie spodziewała się, że mieszka ona w jakimś zamku, chociaż domy, obok
których toczył się powóz, były wyższe i piękniejsze od wszystkiego, co Johanna
dotychczas widziała. Ożywiony ruch na ulicach sprawiał, że prawie nie mogła
oddychać ze zdumienia. Wrzaski woźniców na przebiegające służące z koszami
pełnymi warzyw i owoców oraz na spacerujących żołnierzy unosiły się nad ciężkimi
wozami i raniły uszy Johanny.
W końcu zaciągnęła grube zasłony i próbowała oddychać spokojnie. Od czasu
do czasu wyglądała przez mały otwór, widziała wtedy, że minęli najważniejsze ulice
miasta, najwspanialsze budynki i powoli wjeżdżają w rejony o znacznie skromniejszej
zabudowie. Domy były tu niższe, choć wiele z nich miało dwa, a nawet trzy piętra.
Stały bardzo blisko siebie, tak blisko, że Johanna odnosiła wrażenie, iż się o siebie
opierają. Później jednak odległości między domami stawały się coraz większe,
pojawiły się natomiast grupy budynków z cegły z jakimiś dziwnymi wzmocnieniami z
grubych belek. Minęli niewielki plac, na którym Johanna dostrzegła gromadkę
ubranych w łachmany ludzi, grzejących się przy ognisku.
- Pieczone kasztany! Gorące piwo! Chodźcie, kupujcie!
Odór rynsztoków mieszał się z mdłym zapachem tłuszczu spływającego do
ognia i smrodem gnijącego mięsa.
Johanna zaczęła żałować, że mimo wszystko nie przełamała skrępowania i nie
poprosiła uprzejmego Niemca o pomoc w znalezieniu pokoju. Z pewnością zna wielu
ludzi, którzy chętnie przyjęliby pod swój dach studentkę nauk medycznych.
No, nie, studentką jeszcze nie jest, ale jedno Johanna przysięgła sobie już
dawno: jeśli się już znajdzie w tym mieście, w którym skupia się władza i wiedza z
całego świata, to nic jej nie powstrzyma. Na pewno wyszarpnie wielki kęs z tego, by
nasycić swój apetyt.
Marja zapewniała, że wszystko się ułoży. Że jej zaprzyjaźniony profesor nie
odmówi pomocy i osobiście zadba, by znalazła się na liście studentów.
Johanna pragnęła, by stało się to natychmiast, jeszcze tego popołudnia, by nie
tracić ani sekundy. Chciała rzucić się w wir pracy, chodzić do wielkich bibliotek i
dopóki oczy pozwolą, nie przepuścić żadnej możliwości przeczytania nowej książki
ani rozmowy z uczonym lekarzem. Może jej to nawet zajmie kilka lat, normalne
studia pewnie tego wymagają, ale jeśli się bardzo postara i wykaże specjalne
zdolności, to być może wróci do Vildegard już na następne Boże Narodzenie.
To chyba rozsądny cel. A mając za sobą tyle przeczytanych książek i tyle
doświadczenia z pracy w domu, z pewnością nie będzie żadnym niedoukiem. Raczej
nie sądziła, że inne studentki przygotowujące się do zawodu akuszerki mogłyby jej
pod jakimś względem zagrażać. Może więc uda jej się zakończyć naukę w ciągu tylko
jednego roku. Marja powiedziała, że to nie jest niemożliwe.
Powóz zatrzymał się. Dopiero kiedy stangret otworzył drzwiczki i oznajmił
jej, że koniec podróży, zrozumiała, że jest na miejscu. Odniosła wrażenie, że pod
wypielęgnowanymi wąsami tego człowieka dostrzega grymas obrzydzenia. Bardzo
uważnie stawiał swoje wypolerowane wysokie buty i z wielką ostrożnością
zdejmował jej worki z miejsca na bagaż w ryle powozu. Wysiadła i wpadła prosto na
kupę jakiejś brunatnej mazi, która oblepiła jej stopy. Stangret zrobił jeszcze bardziej
wyniosłą minę, ale Johanna tego nie zauważyła, musiała patrzeć, co leży na
wyboistym bruku, przez który należało przejść.
Kiedy zaś podniosła wzrok, zobaczyła na pół zawalony dom.
Był zbudowany z szarego kamienia i jako tako otynkowany. Ale wielkie
kawały tego tynku poodpadały z fasady, kilka okien miało byle jak poprzybijane
okiennice. Wielkie, ciężkie drzwi wyglądały, jakby zabrano je z jakiegoś starego
kościoła.
Wciąż jeszcze rozciągało się tu miasto. Kiedy Johanna rozejrzała się
ukradkiem wokół, zobaczyła ulice i domy, a za nimi wieże kościołów oraz coś, co
mogło być dachem twierdzy. Ulica była tylko częściowo wyłożona kamieniem, ale na
tyle szeroka, że powóz mógł wyminąć pieszych czy nawet ręczny wózek.
- Gothersgade osiem, to tutaj.
Stangret dyskretnie wskazywał dom.
Johanna poszukała pieniędzy w zapinanej na guziki kieszeni sukni i nie
zastanawiając się nad tym, co robi, dała mu zbyt dużą sumę. Zanim zdążyła go
poprosić, by zaniósł jej bagaż do owych szerokich drzwi, zniknął.
Podbiegł jakiś mały chłopak i wyciągnął do niej rękę. Twarz miał dziobatą jak
po ospie i brzydką, nierówna skóra napinała się na wystających kościach
policzkowych.
- Niech panią Bóg błogosławi, poproszę coś na chleb dla mnie i dla moich
siedmiu małych sióstr...
Johanna uznała, że chłopiec jest podobny do bezdomnych, mieszkających w
jej rodzinnych stronach na brzegu fiordu, zaczęła więc znowu grzebać w kieszeniach
za jakimiś miedziakami. Miała jednak tylko duże srebrne monety i trwała w nadziei,
ż
e wystarczy jej tego na utrzymanie w ciągu co najmniej dwóch lat.
Wzruszyła więc ramionami, próbowała się uśmiechnąć i oznajmiła, że jeśli
chłopiec powie jej coś na temat matki Thilli, to ona potem może kupi mu talerz zupy
lub co innego do jedzenia.
Chłopak nie wyglądał na zadowolonego.
- Przykro mi, proszę pani. Ale nie jesteśmy ani tak głodni, ani nie ma nas tak
dużo, niech mi Bóg wybaczy kłamstwo.
Odwrócił się na pięcie i zniknął za wielką kupą słomy przejmująco cuchnącej
kurzymi odchodami.
Johanna pochyliła się, podniosła swoje ogromne bagaże i zaczęła je ciągnąć
przez ulicę w stronę domu o uśpionych oknach i szerokich, kościelnych drzwiach.
Kołatka była ciężka, Johanna szarpnęła dzwonek zwisający z lwiej paszczy i usłyszała
w głębi domu głuchy, dudniący dźwięk.
Mimo woli skuliła się, jakiś nieprzyjemny skurcz pojawił się w żołądku. Zaraz
jednak w domu rozległy się kroki, pospieszny stukot butów z metalowymi
podkówkami po kamiennej posadzce.
Kobieta, która otworzyła drzwi, sięgała Johannie co najwyżej do ramienia,
spoglądała na nią małymi, przenikliwymi oczkami spod bujnych brwi.
- Źle panienka trafiła - oznajmiła ostro, zanim Johanna zdążyła otworzyć usta.
- Z takimi jak pani nie chcemy mieć nic wspólnego. Panienka słyszała zwyczajne
plotki.
Wtedy jednak zobaczyła worki, przyjrzała się im uważniej, potem przesunęła
wzrok na zdumioną twarz Johanny.
- Nie... To nie jest żadna szlachcianka, która narobiła sobie kłopotów. Kim
pani jest?
- Ja... Jestem Johanna Carlsgard. Z Norwegii... wnuczka Marji. Pani... Pani zna
Marję Oppdal?
Kobieta otworzyła drzwi jak szeroko i rozpostarła ramiona. Cofnęła się o krok
i Johannę dosłownie zalał perlisty śmiech.
- O mój Boże, ale śmieszne! Kto by to jednak mógł przypuszczać. Proszę...
proszę, wejdź do środka, moja kochana! Wejdź!
Wciągnęła Johannę, odwróciła się i wrzasnęła w głąb domu, aż echo odbijało
się od ścian mrocznego hallu:
- Petrus, chodź, mamy gościa. Chodź szybko, ach, cóż to za gość! Znowu
metal zastukał na kamieniach w jakimś dziwnym, rwanym rytmie.
Kiedy mężczyzna znalazł się w zasięgu wzroku, Johanna stwierdziła, że za-
miast jednej nogi ma on drewnianą protezę.
Musiała panować nad sobą z całych sił, by nie gapić się z otwartymi ustami na
tę dziwną parę, mała kobietka złapała mężczyznę w pasie i odchyliła głowę tak, że o
mało nie złamała sobie karku, kiedy chciała się do niego uśmiechnąć.
W kwadracie dziennego światła wpadającego przez drzwi Johanna zobaczyła
twarz Petrusa. Był to najbrzydszy mężczyzna, jakiego kiedykolwiek widziała.
- Petrus, światło mojej duszy, czy chciałbyś być tak miły i pomóc naszemu
gościowi z tymi worami, które tu przyciągnęła? A ja zobaczę, czy nie zostało coś ze
ś
niadania. Wszystkie dziewczęta wyszły, ale ja akurat dziś mogę poświęcić trochę
czasu.
Mężczyzna uśmiechnął się i otarł rękę o spodnie, zanim podał ją Johannie na
powitanie.
Skóra na jego czole zwisała jak podarte szmaty, musiała to być jakaś choroba,
a może skutek ciężkiego okaleczenia. Jedno oko prawie całkiem ginęło pod wielką
naroślą, brwi wyrastały spod szarej skóry, która sprawiała wrażenie, że przy
gwałtowniejszym ruchu pęknie, odsłaniając kość.
Jedynym normalnym elementem tej ponurej twarzy były wargi. Teraz
uśmiechały się, powtarzając imię Johanny.
- Nie jest on specjalnie urodziwy, ten mój książę, ale to bardzo dobry człowiek
- powiedziała Thilla jakby z ostrzeżeniem w głosie.
Johanna dygnęła niepewnie, miała wrażenie, że uczestniczy w jakimś
koszmarnym śnie. Dlaczego Marja przysłała ją do tych dwojga? Nie wyglądają oni na
takich, którzy utrzymują towarzyskie czy jakiekolwiek inne kontakty ze środowiskami
mającymi cokolwiek wspólnego z przyszłymi akuszerkami.
Thilla nadal się uśmiechała, w jej małych, żywych oczkach widać teraz było
coś na kształt lustrującego uznania.
- A więc ty jesteś wnuczką Marji? No tak, jesteś dostatecznie piękna. Chociaż,
niestety, dość zwyczajna. Nie taka jak babka, choć tak samo rumiana i silna, jak
widzę. Przyjechałaś tu, żeby poszukać sobie męża?
Johanna zdążyła się już na tyle przyzwyczaić do tych dziwnych ludzi, że nie
obraziła się, iż kobieta, którą zna od dwóch minut, zadaje jej takie pytanie.
- Nie - odparła spokojnie. - Przyjechałam tu, żeby zostać akuszerką.
Chciałabym studiować na uniwersytecie.
Patrząc na zszokowaną twarz gospodyni, spodziewała się, że zaraz rozlegnie
się znowu gromki śmiech, ale oczy Thilli błyszczały tylko intensywniej, gdy mówiła:
- No jasne. W końcu pójdziesz i na uniwersytet. Ale najpierw będziesz u mnie,
prawda?
Johanna skinęła głową, choć nie bardzo wiedziała, co znaczą słowa tamtej.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Przejście z domu matki Thilli na Gothersgade do oświetlonych setkami świec
hanzeatyckich salonów było trudne do zaakceptowania. Podobnie jak przejście od
podartych ubrań dwóch nowych przyjaciółek, Ylvy i Cille, do tutejszego niepojętego
przepychu. Johanna miała wrażenie, że to jakiś demon przenosi ją z jednego świata do
innego.
Przez cały dzień siedziała przy wąskim kuchennym stole matki Thilli, mówiła
i mówiła, powiedziała chyba więcej niż w całym swoim dotychczasowym życiu.
Wszystko z niej wypłynęło, nawet najbardziej skryte marzenia, nawet historia z
Ravim, chociaż w nieco uproszczonej wersji. Koło południa przyszły dwie młode
kobiety i zostały przyjęte tak, jakby były ukochanymi, dorosłymi córkami Thilli. Ale
to nieprawda, nie były nawet siostrami, chociaż podobne do siebie, obie chude, obie z
ciemnymi warkoczami spływającymi na plecy.
- To są Ylva i Cille. One również pobierają nauki. Ale raczej nie na
uniwersytecie. Nas to nawet z trudem wpuszczają na galerię Theatrum Chirurgicum,
choć mamy pieniądze na opłaty.
Johanna zamilkła, powoli zaczęła się orientować, o co w tym wszystkim
chodzi. Thilla powiedziała, że obie panny uczą się u niej, nie są bowiem w stanie
udowodnić takiego pochodzenia i majątku, jakiego wymaga Komisja od kandydatek
na naukę w szkole przy Sannegade.
- Tak więc ja zajmuję się tym i owym - powiedziała Thilla, machając rękami.
Wnętrze domu zostało podzielone na czternaście małych pokoi, w każdym z nich
mieszkała młoda kobieta, niektóre z dziećmi. Johanna powoli uświadamiała sobie,
gdzie się znalazła. Matka Thilla prowadzi coś w rodzaju przytułku dla kobiet, którym
przydarzyło się nieszczęście i które nie mają rodziny albo rodzina ich się wyrzekła.
- Tutaj możesz mieszkać, jak długo zechcesz. My zadbamy, żebyś
przynajmniej raz dziennie zjadła ciepły posiłek - oznajmiła drobna kobietka ciepłym
głosem i po raz pierwszy uściskała Johannę.
Ona zaś nie miała sumienia powiedzieć, że dolatujący z ulicy smród nie
pozwoli jej niczego przełknąć. No i Petrus wniósł jej bagaże po wąskich schodach na
górę, gdzie umieścił je w pokoju pozbawionym okien, za to z podłużnym,
zakratowanym otworem w suficie. Zimne jesienne powietrze wpadało do pokoju
przez ów otwór, ale pieca nigdzie Johanna nie dostrzegła.
- Dajemy ci najlepszy wolny pokój. Kiedy Mette urodzi, przeniesiesz się do
Pokoju Księżniczki. Jest cieplejszy, bo ściana przylega do komina, a my bez przerwy
palimy w kuchni.
Johanna w milczeniu skinęła głową.
W pokoju stało łóżko z wypełnionym słomą materacem, okryte grubą kołdrą.
Koślawy stół opierał się o ścianę, został do niej przybity wielkimi gwoździami. Ścianę
nad łóżkiem obito brązową tkaniną, przy łóżku umieszczono drewnianą szafkę.
Pożółkły papier z namalowaną dziewczynką jedzącą jakiś owoc stanowił
jedyną dekorację.
Johanna poczuła się potwornie zmęczona. Bardzo powoli zaczęła wyjmować
ubrania z worków. Wszystko z solidnych, dobrych materiałów, była to dość
elegancka, dobrze skrojona i uszyta odzież. Niektóre rzeczy ozdobiono jedwabnymi
wstążkami i kolorowym haftem. Johanna miała bieliznę z lnu i wełny, a nawet trochę
jedwabnej, którą Marja przywiozła ze swoich podróży. Babka pomagała jej przy
pakowaniu i przemyciła sporo różnych rzeczy, których Johanna nie chciała zabierać.
Uważała, że to bez sensu taszczyć wszystko tak daleko. Teraz znajdowała pudełeczka
z ozdobami do włosów i biżuterią, kapelusz przystrojony czerwonymi różami z
jedwabiu i parę pięknych, miękkich pantofelków z cielęcej skóry.
Najwięcej miejsca zajmowały dwie wizytowe suknie z licznymi halkami. A na
samym spodzie Johanna znalazła trzy bluzki i dwie spódnice z mnóstwem haftów,
zakładek i koronek. Potrząsała głową. Mówiła przecież Marji, że to głupie zabierać
takie niepraktyczne rzeczy, skoro ona zamierza siedzieć w salach wykładowych i
czytelniach, spotykać się tylko z ubranymi na czarno studentami od rana do nocy.
Marja jednak miała odmienne zdanie.
- Jedziesz do Kopenhagi, będziesz używać mojego nazwiska. Masz zdobywać
dla niego szacunek, moja mała.
Johanna miała takie właśnie zamiary, ale nie za pomocą sztucznych róż i
błyskotek.
Teraz zaczynała przyznawać babce rację. Widać Marja wiedziała, co robi. A i
tak czuła się niezbyt pewnie w tym pięknym, jasno oświetlonym salonie, pośród
eleganckich ludzi.
- Panno Johanno, byłby to dla mnie wielki zaszczyt, gdybym mógł przedstawić
pani moich przyjaciół - szepnął Niemiec z cygarem w zębach.
Nawet teraz, na długo przed obiadem, kiedy goście wciąż jeszcze się zbierali,
on nie odkładał brązowego rulonu z suszonych tytoniowych liści.
Obłok nad nim sprawiał wrażenie, jakby tworzył z nim całość, przesuwał się,
kiedy gospodarz, witając i zabawiając gości, poruszał się pośród wysokich roślin w
wielkim hallu.
- Oto mój przyjaciel, profesor Echard, nasz największy uczony w dziedzinie
budowy ludzkiego szkieletu. Z pewnością później wieczorem będzie pani miała
okazję zobaczyć go w akcji. Oczekujemy bowiem również Offenbacha, balwierza,
który jest szefem oddziału chirurgicznego, oraz samego Buchenvalda, naszego
położnika.
Johanna uśmiechała się, wiedziała, że staje przed nią wielka szansa. Dygnęła
pięknie, witając się z profesorem, który w nagrodę poświęcił jej uważne spojrzenie.
Zresztą wielu gości się jej przyglądało, Johanna jednak domyślała się, że to raczej jej
niezwykła toaleta budzi zainteresowanie, nie ona osobiście.
Duży stół został nakryty białym adamaszkowym obrusem, prezentującym się
bardzo pięknie w blasku siedmioramiennych świeczników. Błękitny obłok Niemca
znajdował się teraz nad honorowym miejscem u szczytu stołu. Johanna poczuła się
obco, widząc, że damy uśmiechają się promiennie do panów, którzy mają towarzyszyć
im przy stole, a służba pomaga im siadać.
Desperacko szukała wzroku gospodarza, ale on zajęty był próbowaniem wina.
Wtedy za jej plecami rozległ się niski głos i ktoś podał jej ramię. Ten, który ją
uratował, nie był specjalnie przystojnym mężczyzną, ale pachniał kosztownym
mydłem do golenia, miał długie, sięgające prawie krawędzi podbródka wąsy. Pod
długim frakiem nosił zieloną, brokatową kamizelkę, a na szyi miał zawieszony
monokl w złotej oprawce.
- Witam moją damę na dzisiejszy wieczór. To dla mnie zaszczyt. Panna...
Johanna, jeśli się nie mylę? Córka naszej drogiej Marji?
- Wnuczka - wyjąkała Johanna, ujmując go pod rękę z wielką ulgą. On też był
profesorem, związanym zarówno z Theatrum Chirurgicum, jak i ze szczycącym się
jeszcze większym prestiżem fakultetem medycznym. Jak przez mgłę przypominała
sobie jego nazwisko, ładne i długie, brzmiące z niemiecka. Może to przyjaciel
gospodarza? Może nawet jakiś kuzyn lub szwagier? Nazywa się Remmermann, a na
imię ma Reikard lub Rikard.
Pan z wielkimi wąsami uśmiechał się przyjaźnie i natychmiast zaczął
zabawiać ją rozmową. Johanna nie miała odwagi opowiadać mu o swoich planach,
zauważyła jednak, że on już o nich wie, na przykład o tym, że chciałaby się ubiegać o
przyjęcie do szkoły położnych na Sannegade.
- Jest pani zdrową, młodą kobietą. To pewnie świeże norweskie powietrze,
spotykałem już panie stamtąd, wszystkie tryskały zdrowiem i siłą. Ale miały bardzo
wojownicze charaktery, nie sądzę, żeby któraś z nich wyszła w Kopenhadze za mąż.
- Ja też nie przyjechałam tu szukać męża - powiedziała Johanna z naciskiem, a
profesor roześmiał się, jakby usłyszał najlepszy dowcip.
- Coś pani powiem, śliczna panienko. Połowa kobiet, które przyjeżdżają do
Kopenhagi w tej samej sprawie co pani, zostaje mężatkami, zanim zdążą przeczytać
do końca pierwszy tom Anatomica Generalesl.
Johanna nie mogła się powstrzymać.
- Ach, tak? Tylko że ja już dawno skreśliłam tę pracę. Moim zdaniem jest
przestarzała. Nie, muszę powiedzieć, że teraz koncentruję się raczej na ostatnich
pismach Winslova, na przykład na jego rozprawie o ułożeniu organów wewnętrznych
względem siebie. Muszę też wyznać, że interesują mnie poglądy Crugera, i mam
szczerą nadzieję, że podczas mojego pobytu w Kopenhadze będę mogła z nim
porozmawiać... Uważam, że dobre jest dzieło Observationes Anatomicae.
Wąsy jej sąsiada zaczęły się groźnie poruszać, a smakowity rosół z truflami,
który właśnie podnosił do ust, spływał cienkim strumykiem z łyżki z powrotem do
talerza.
Odłożył łyżkę i rozejrzał się pospiesznie wokół, jakby Johanna ujawniała
właśnie tajemnice państwowe.
- Pani jest wykształcona, panno Johanno! Mój Boże, nigdy bym nie
przypuszczał. Zazwyczaj pochodzące z prowincji studentki w szkole dla akuszerek
albo plotą nieustannie o pełnych nieczystości lekarstwach z bobrowego sadła lub z
chwastów, albo czytają rodzącej kobiecie przykazania pańskie. Ale pani, pani ma
talent naukowy, panno Johanno!
Opadł głęboko na krześle i potrząsał z niedowierzaniem głową. Mamrotał też
sam do siebie:
- A na dodatek jaka ładna. To niemożliwe, trudno w to uwierzyć. Johanna
szybko zjadła zupę. Teraz podano pieczone prosię z gotowaną marchewką i fasolę w
ś
mietankowym sosie.
- Bardzo dziękuję, ale chciałabym się jeszcze trochę przespacerować. Może
pan spokojnie wracać do domu, panie profesorze, był pan bardzo dla mnie uprzejmy.
- Ależ proszę pani, żadna przyzwoita panna w Kopenhadze nie spaceruje sama
po ulicach o tej porze...
- Ja nie jestem panną z Kopenhagi - uśmiechnęła się Johanna słodko. - Sam
pan powiedział, że kobiety z gór są silne i zdrowe. Naprawdę nie zemdleję na widok
jakiegoś włóczęgi, a nawet dwóch.
Roześmiał się krótko.
- No cóż, chyba rzeczywiście nie ma niebezpieczeństwa. Przynajmniej w tej
dzielnicy. Chociaż zapomniałem, gdzie panienka mieszka...
- Panienka o tym nie wspominała - odparła Johanna z jeszcze słodszym
uśmiechem.
Wieczór był długi, a pomada na wąsach profesora zaczęła się topić już przy
czwartym daniu i piątym kieliszku wina. Cały wydawał się jakiś zmięty na tym
obitym aksamitem siedzeniu swego powozu, ale na szczęście dobre wychowanie
nakazało mu zaproponować jej odwiezienie. Przez całą drogę jednak siedział
wygodnie oparty i pochrapywał.
Johanna rozpoznawała ulicę, którą teraz jechali, i była pewna, że zdoła bez
trudu odnaleźć dom matki Thilli. Za tamtymi niskimi budynkami powinna skręcić w
lewo, przeciąć duży plac, znowu skręcić w lewo, ku małemu placowi. Stamtąd już
widać niewielkie domy, na początku jej ulicy.
- Proszę mi pozwolić odprowadzić się do drzwi! Bardzo proszę, piękna pani,
choćby ze względu na pani opinię!
Johanna potrząsała głową. Nie mogła mu pokazać, gdzie mieszka. Nie po tym,
kiedy jej obiecał miejsce wśród swoich studentów, przywilej, z którego znaczenia
jeszcze nie bardzo zdawała sobie sprawę.
Johanna z Karlsgard zostanie dyplomowaną akuszerką. I profesor powiedział,
ż
e mogłaby dostać papiery szybciej, niż miała odwagę marzyć. Sądził mianowicie, że
jest wystarczająco wykształcona, by już mogła stanąć przed komisją egzaminacyjną.
Uważał jednak, że dobrze jej zrobi choćby semestr w prywatnym zakładzie Crugera
oraz w jego Theatrum Chirurgicum. Wtedy będzie mogła przed oficjalnie wyznaczoną
komisją przedstawić tylko swoją teoretyczną wiedzę, wystarczy bowiem
zaświadczenie, że pracowała pod kierunkiem dwóch tak wybitnych uczonych. Było
chyba najbezpieczniej pójść po prostu do Crugera, zdążyła się już zorientować, że oba
fachowe kolegia z królewskiego miasta prowadzą ze sobą walkę. Remmermann był
jednym z niewielu, którzy swobodnie odwiedzali oba miejsca.
Na jego twarzy pojawił się lisi uśmieszek, kiedy przy deserze pochylił się do
Johanny i wyznał, że i ona mogłaby mu odwzajemnić przysługę. Otóż kolejne roczne
spotkanie kolegium medycznego Akademii ma być dostępne również dla chirurgów. I
on bardzo by chciał, żeby Johanna zaprezentowała tam swoją wiedzę i tym sposobem
unaoczniła, jaka ogromna różnica dzieli te dwie dziedziny nauki.
Jeśli nawet kobieta może sobie przyswoić te teorie i tezy, to trzeba chyba w
końcu przyjąć, że owa tak niedoceniana chirurgia jest prawdziwym osiągnięciem
medycyny.
_ - Ale czy ktoś kiedyś widział kobietę posługującą się skalpelem? Wszyscy
jesteśmy chyba zgodni co do tego, że na jednego mężczyznę, którego trzeba wynosić z
Theatrum Chirurgicum, bo zemdlał, przypada co najmniej dwadzieścia białogłów!
Przyznawała mu rację oszołomiona bardziej komplementami na temat swojej
wiedzy niż tymi dotyczącymi jej urody i wyglądu. I nie była w stanie opowiedzieć mu
o swoich operacjach usuwania kamieni z pęcherza moczowego, składaniu złamań czy
amputacjach.
W końcu pozwolił jej pójść. Zdesperowana pokazywała na koniec ulicy ku
szeregowi domów z palącymi się przy wejściu latarniami. Zgodził się, wziął jej
milczenie za odpowiedź pozytywną, kiedy powiedział, że w takim razie wie, u kogo
ona mieszka, i wymienił jakieś nazwisko.
Minęła teraz ten dom szybkim krokiem, czuła, że granatowa jedwabna suknia
Marji napina się na piersiach i hamuje jej ruchy, nie pozwala iść tak szybko, jak by
Johanna chciała.
Rozglądała się na prawo i lewo, oczy zdążyły przywyknąć do ciemności,
zaczęła dostrzegać biegające psy i jakieś ciemne sylwetki, odwracające się ze
zdumieniem na widok samotnej kobiety nocą w tej dzielnicy.
Skręciła w lewo, przebiegła pusty, otwarty plac targowy. Mijała jakichś ludzi,
stwierdziła, że tutaj nikt już nie nosi kapelusza. Było też znacznie ciemniej, bo
widocznie mieszkańców nie stać na taką rozrzutność, by zapalać lampy dla sów i
dzikich kotów.
Bez trudu odnalazła też mniejszy plac, gratulowała sobie takiej dobrej
orientacji w mieście, wiedziała, że wkrótce zobaczy koniec ulicy, przy której stoi dom
akuszerki.
I nagle tuż przed nią pojawiła się jakaś postać.
Johanna krzyknęła, stanęła jak wryta i instynktownie zasłoniła twarz
skrzyżowanymi ramionami. Miękkie pantofle nie nadawały się do chodzenia po
bruku, czuła dotkliwy ból w lewej kostce.
Obcy też się zatrzymał i stal tuż przed nią jak zmaterializowany demon. Nie
widziała jego twarzy, tylko szeroki płaszcz, podobny do jej własnego. Chociaż tamten
był krótszy i postrzępiony na szwach.
- Co... czego ty chcesz ode mnie? Nie mam pieniędzy ani niczego, co mógłbyś
ukraść...
Nie odpowiedział, co przeraziło ją jeszcze bardziej, niż gdyby jej groził.
Zauważyła, że on wolno wsuwa rękę pod płaszcz, jak sparaliżowana śledziła
wzrokiem jego ruchy, aż ostrzegawczy błysk przeleciał jej przez głowę: uciekaj!
Wyrwała się z odrętwienia.
Odskoczyła w bok, wyminęła obcego i rzuciła się do ucieczki. Z całych sił
gnała w stronę widocznego już stąd domu.
Słyszała za sobą kroki tamtego, poczuła, że suknia pękła pod pachą, zebrała
poły łopoczącego płaszcza i co sił w nogach biegła przed siebie.
Potknęła się na krawędzi rynsztoka, o mało nie upadla, krzyknęła, rzuciła się
do przodu i zdołała utrzymać się na nogach.
Bicie jej serca zagłuszało odgłos kroków prześladowcy, nie odważyła się
obejrzeć za siebie, dopóki całym ciężarem nie oparła się o drzwi Thilli, tłukąc w nie
pięściami.
Prześladowca zniknął.
Piekło ją w gardle, kaszlała, oczy zaszły jej łzami, nie mogła złapać oddechu, a
kiedy Thilla nareszcie uchyliła drzwi, Johanna nieprzytomna z przerażenia wpadła do
hallu.
- Kochana, co się stało? Mój Boże, czyżby cię sam diabeł gonił? Biedna mała,
chodź do kuchni, chodź...
Johanna wciąż dygotała i zanosiła się kaszlem, stwierdziła, że zgubiła oba
piękne pantofelki i że mokra spódnica lepi się jej do nóg. Musiała biec przez rynsztok,
dopiero teraz poczuła obrzydliwy smród, który wniosła ze sobą do domu. Thilla nie
chciała jednak słuchać żadnych przeprosin.
- Uspokój się, to z pewnością był zwyczajny żebrak. Jesteś nowa w naszej
okolicy, nie znają cię, nie wiedzą, że jesteś jedną z dziewcząt matki Thilli. Jutro
zrobimy sobie mały spacer i pokażemy cię, komu trzeba. Żebyś miała spokój. Ale... to
chyba nie najmądrzejsze obnosić się z tymi jedwabiami, biżuterią i elegancją. Tu
ludzie boją się, że czeka ich głodna zima, i wolą, żeby im zbyt wyraźnie nie
przypominać, że inni mogą ubierać się w jedwabie, za które można by kupić mnóstwo
ziarna...
- Tak, oczywiście, masz rację. Przykro ml.. Głupio z mojej strony. Ty chyba
myślisz, że ja naprawdę jestem okropnie niemądra, przysparzam ci tylko kłopotów.
Już nie będę, znajdę sobie jakiś inny pokój, nie chciałabym zajmować miejsca
bardziej potrzebującym, Thillo!
Mała kobieta podała jej kubek ciepłego napoju imbirowego, w którym jak
małe rybki pływały herbaciane listki.
- Thilla ma miejsca pod dostatkiem. W tym starym klasztorze jest ponad
sześćdziesiąt pokoi. Przy największym tłoku zajęta jest co najwyżej połowa. Ale jeśli
uważasz, że to nie dla ciebie... chociaż twoja babka zleciła mi pewne zadanie, które
muszę przynajmniej spróbować wypełnić.
Johanna uspokoiła się. Teraz sama widziała, że to głupie, uciekać przed
zwyczajnym żebrakiem. Wcale jej przecież nie straszył, nie miał też broni, nawet nie
próbował jej dotknąć. Z pewnością sam był równie przerażony jak ona, może szedł
sobie zajęty swoimi myślami, nie spodziewał się zderzyć z samotną kobietą
spacerującą tak późno po ulicy.
Mdłe światełko lampy Thilli paliło się spokojnie. Gospodyni złożyła ręce na
stole i czekała, aż Johanna skończy pić. W kuchni było ciepło i cicho, pod sufitem
unosił się zapach kapuśniaku i imbiru. Twarz Thilli była łagodna w świetle lampki,
gdyby nie te krzaczaste brwi, można by ją było uważać za ładną. A najładniejsze są
oczy, niewielkie, ale jasne, jakby się w nich odbijał cały świat.
Johanna zauważyła, że to ich mądrość przyciąga przede wszystkim uwagę, nie
piękno.
Chętnie by zapytała, czego dokładnie miałaby się tutaj uczyć? Obiecano jej
przecież miejsce na uniwersytecie, a w każdym razie w szkole akuszerskiej na
Sannegade, gdzie dorosłe kobiety z dobrych domów, o nieposzlakowanej opinii, mogą
zdobyć wykształcenie i możliwość zarabiania na chleb, dopóki będą mieć siłę do
pracy.
Thilla wzięła pusty kubek Johanny i z uśmiechem przyglądała się fusom.
Po chwili spojrzała Johannie w oczy i powiedziała:
- Widzę tu schody, łuk i kapelusz... Johanno, to dobre znaki. Schody
oznaczają, że zaczniesz nieco szerzej patrzeć na sprawy i wydarzenia. Może nie
wszystko jest takie jasne, jak myślisz... Łuk natomiast oznacza, że spotkasz kogoś, kto
będzie dla ciebie ważny. Chociaż to może raczej jest brama, nie łuk? W każdym razie
to oznacza, że coś ulegnie zmianie, coś ważnego.
Johanna musiała się uśmiechnąć, nie bardzo wierzyła w tego rodzaju sztuki.
Może Thilla też nie, skoro mrugnęła do Johanny porozumiewawczo.
- A co z kapeluszem? Uśmiech Thilli jakby zbladł, ale oczy wciąż miała
ciepłe.
- Ech, niektórzy powiadają, że kapelusz oznacza niepowodzenie. Ale to nic
ważnego, żadne niebezpieczeństwo. Może chodziło o to, że zgubiłaś dziś wieczorem
buty? Może będziesz musiała uciekać przed rozpędzonym wozem jutro...
- Moja babka nie prosiła cię chyba, żebyś mi wróżyła? Dobrze wiesz, że ona
uważa coś takiego za głupoty.
Thilla potwierdziła i odstawiła kubek na bok.
- Masz rację, obie wiemy jednak, że Marja życzyła sobie, byś zamieszkała u
mnie. Ale to dobrze, że nie powiedziałaś tym uczonym panom, gdzie się zatrzymałaś
w stolicy. Powinnaś nadal zachowywać to w tajemnicy. Myślę zresztą, że powinnaś
wynająć sobie jakiś pokój w centrum miasta. Mieszkaj trochę tu, trochę tam, nie
powinni się dowiedzieć, że jesteś jedną z cór mojego domu. To by ci mogło
przysporzyć problemów, zwłaszcza że masz eleganckie maniery i naturalną słabość do
dobrego wina, przynależną twojemu stanowi. Jesteś wyjątkowym kwiatem, Johanno.
Podobnie jak twoja babka możesz bywać w różnych środowiskach. Nie będziesz
krzywiła nosa na brudne zadania, które czekają cię u mnie.
Johanna nie wiedziała, co odpowiedzieć. Thilla jednak proponowała najlepsze
wyjście:
- Poproś swego nowego przyjaciela, profesora, żeby pomógł ci znaleźć jakiś
pokój na mieście. Pieniędzy ci chyba starczy? Mam nadzieję, że Marja wyposażyła cię
odpowiednio na drogę, co?
- Mam własne pieniądze - mruknęła Johanna.
- Świetnie. Przydadzą ci się. Same tylko bilety do Theat...
- Masz na myśli demonstracje chirurgiczne?
- Tak. To wielka szkoda i wielki wstyd, że różne eleganckie i bogate paniusie
przychodzą tam, wydają z siebie okrzyki grozy i mdleją, płacąc za to majątek, podczas
gdy ludzie, dla których oglądanie operacji mogłoby być bardzo pożyteczne, nie są w
stanie zarobić więcej niż trzeba, żeby jakoś utrzymać się przy życiu.
- Byłaś tam kiedyś, matko? Gospodyni chrząknęła.
- No, można tak powiedzieć... na swój sposób. Ale wśród eleganckiej
publiczności na galerii, nie.
Johanna nie pytała więcej.
Thilla to nadzwyczaj dziwna osoba, w jednej chwili wydaje się niczym długo
wytęskniona matka, a w drugiej taka daleka i trudna do zrozumienia, że Johanna była
niemal przerażona.
Teraz gospodyni wstała, jej twarz znalazła się na wysokości twarzy siedzącej
Johanny. Szczupła dłoń, silna, spierzchnięta, spoczęła na wciąż zmarzniętych palcach
Johanny. Dłoń Thilli była ciepła jak nagrzana cegła.
- Nauczysz się bardzo dużo. Będziesz oszołomiona tą wiedzą. Ale ja będę o
ciebie dbać, postaram się, żeby wszystko działo się we właściwym czasie, żebyś za
jednym razem robiła tylko jeden krok. To bardzo ważne, moja młoda przyjaciółko.
Johanna wolno kiwała głową.
Thilla poklepała ją po policzku, jakby dla dodania odwagi, potem energicznie
zakrzątnęła się w kuchni, odstawiła na bok garnek z wodą, zamknęła drzwiczki pieca,
odwróconą do góry dnem drewnianą miską przykryła chleb, żeby nie wysychał,
wypłukała kubek w misce z wodą stojącej na podłodze.
- Zrobiło się późno. Potrzebujemy odpoczynku. Dobranoc, moja droga, śpij
spokojnie. Petrus sypia bardzo czujnie, a poza tym tutaj naprawdę nikt nie chce zrobić
krzywdy żadnej z dziewcząt Thilli - skrzywiła się. - Nie, nikt by się nie odważył...
Johanna podziękowała za wszystko, powiedziała „dobranoc" i poszła do
siebie. Położyła się na łóżku, z głową na zwiniętym wełnianym swetrze. Nie mieli tu
poduszek, a szorstka kołdra okropnie drapała. Młoda kobieta była jednak zbyt
zmęczona, by tęsknić za swoją domową delikatną pościelą.
Zresztą taka mała tęsknota mogła pociągnąć za sobą zbyt wiele wspomnień.
Stwierdziła, że sen nadchodzi, pospiesznie odmówiła wieczorny pacierz, czuła
jednak, że słowa modlitwy nie trafiają jej do serca. Ono pozostało zamknięte,
niedostępne, Johanna wiedziała, że tak jest już od bardzo dawna.
Z drugiej strony, to bardzo dobrze nie dopuszczać do siebie bólu, pragnienia,
strasznej tęsknoty za tym, czego i tak nigdy nie będzie posiadać.
I to inne, dręczące zmartwienie o małego Benjamina, uczucie, że zawiodła
Ingalill...
Wierzyła, że potrafi z tym żyć. Bo kiedy wróci do domu, będzie umiała
rozwiązać problemy wszystkich. Życie znowu będzie takie jak dawniej, znowu ludzie
będą przychodzić do Vildegard po pomoc w różnego rodzaju plagach.
Znajdą się za to w lepszych rękach niż dawniej, Johanna wiedziała, że każda
godzina tęsknoty i niepokoju o rodzinę, zostanie sowicie wynagrodzona nową wiedzą
i nowym doświadczeniem.
Znajdowała w tym ukojenie, bardzo stanowczo zabroniła sobie myśleć, że
może właśnie teraz mały Benjamin płacze, bo nie ma przy nim mamy.
Starała się stłumić złe myśli, wyobrażając sobie twarze ludzi, których spotkała
dziś wieczorem, przypominając sobie ich nazwiska. Wciąż jeszcze brzmiało w jej
uszach szczebiotanie pań, szczery śmiech panów nad koniakiem, brzęk kryształów.
Na przyjęciu była też muzyka, gościom przygrywał kwartet wykonujący
krótkie utwory bardzo modnego kompozytora nazwiskiem Jean Philippe Rameau.
Z głową pełną tych dźwięków zasnęła i była kompletnie nieprzygotowana,
kiedy pojawiła się mara i pociągnęła ją głęboko, głęboko w strumień lęku.
ROZDZIAŁ ÓSMY
W ostrym świetle pod owalną kopułą szklanego dachu stał profesor z rękami
zanurzonymi głęboko w wnętrznościach trupa. Rikard Remmermann miał swoich
dwóch najwybitniejszych studentów po lewej stronie, po prawej zaś stał niewysoki
mężczyzna o szarych włosach i trzymał w rękach metalową tacę. Lądowały na niej
próbki tkanek i kawałki śliskich jelit, które później obnoszono po galerii, żeby
wszyscy mogli się im przyjrzeć.
Zwłoki ułożono na wysokim stole z marmurowym blatem, znajdowały się w
nim głębokie wyżłobienia, którymi podczas operacji płynęła krew i żółć, ściekające
do metalowych wiader ustawionych pod stołem. Odgłos spadających kropli słychać
było nawet w najdalszych rzędach galerii, kiedy bowiem sam profesor Remmermann
dokonywał sekcji, w sali panowała absolutna cisza.
Paru mężczyzn siedziało z kartkami papieru na kolanach i przygotowanymi
kawałkami kreślarskiego węgla. Profesor zakazał używania piór do pisania podczas
swoich demonstracji, bo skrobią po papierze i przeszkadzają.
Głos profesora niósł się niczym grzmot ponad piękną, rozległą salą. Stał przed
publicznością jak pastor podczas kazania, długie łacińskie określenia były dla
zebranych tak samo niezrozumiałe, jak liturgiczne formułki. Na galeriach zbierała się
szlachta i eleganckie towarzystwo, zapach francuskich perfum mieszał się z mdłym,
słodkawym odorem rozkładających się zwłok oraz ostrą wonią spirytusu.
Demonstracja była wielkim wydarzeniem, od kiedy bowiem oba konkurujące
ze sobą instytuty ustanowiły królewskie rady, dostęp do zwłok dla demonstracji został
bardzo ograniczony. Teraz wymagano pisemnego zezwolenia, a niełatwo było je
zdobyć. Stanowcze protesty Kościoła sprawiły, że dawniej tak liberalna praktyka
zaopatrywania się w zwłoki w przytułkach i szpitalach nie mogła być kontynuowana.
Zdarzało się mimo to, że można było zdobyć zwłoki jakiegoś delikwenta,
zwłaszcza można było liczyć na osoby skazane na śmierć, których ziemskie członki,
jak sądzono, również nie zasługują na szacunek czy błogosławieństwo. Leżące dziś na
stole ciało należało za życia do podwójnego mordercy cudzoziemskiego pochodzenia.
Zielonkawożółta skóra świadczyła, że był mieszańcem dwóch ras. Potwierdzał to
ostry nos, gęste czarne włosy i członki, które za godzinę lub dwie zostaną oddzielone
od ciała podczas wspaniałego pokazu amputacji.
Było to wielkie wydarzenie i zadbano nawet o muzykę, która bawiła
zebranych, zanim profesor wkroczył na salę gotów do odegrania głównej roli w tym
bardzo rzeczywistym dramacie.
Teraz unosił wysoko jakąś czerwoną, ociekającą krwią bryłę. Przesuwał ją w
stronę światła, oglądał ze wszystkich stron, polecił jednemu z pomocników ją
potrzymać, a sam tymczasem zrobił kilka szybkich cięć.
Johanna wiedziała, że profesor ogląda serce delikwenta. Pociągał za
szaroniebieskie sznury zwisające z organa Wokół widzowie piszczeli z podziwu
pomieszanego z przerażeniem, pośród elegancko ubranej publiczności dyskretnie
krążyły niewielkie butelki ze srebrnymi korkami. Panie skrapiały się perfumami i
ukrywały twarze w haftowanych chusteczkach lub za wachlarzami. Ich roziskrzone
oczy sprawiały, że Johanna poczuła się nieswojo. Co to za ludzie? Nie przyszli tu ani
po naukę, ani z szacunku dla zdolnych lekarzy. Ani nawet z podziwu dla tego
niezwykłego tworu, jakim jest ludzkie ciało. Nie przywiodła ich tutaj ciekawość, bo
chcieli dowiedzieć się czegoś więcej na temat anatomii.
Przyszli tu szukać rozrywki, kiedy ludzkie ciało będzie dzielone na części,
niczym zwierzę w szlachtuzie.
Poczuła mdłości i zapragnęła, żeby nauka posługiwała się innymi sposobami.
To, że stoi za tymi ubranymi w brokaty ludźmi, że słucha ich wypranych z wszelkiego
szacunku komentarzy, złościł ją bardziej, niżby przypuszczała, i sprawiło, że
spotkanie z prywatnym zakładem naukowym Crugera stało się dla niej wielkim
rozczarowaniem. Wolno spakowała drewnianą płytkę, zapas papieru, ołówek i
wszystkie przybory, które sobie zawczasu przygotowała. Włożyła to do skórzanej
torby i wyszła. Miała wrażenie, że razem z przyborami pakuje do torby wszystkie
swoje nadzieje i oczekiwania.
- No, i co na to powie nasza piękna norweska panienka? Czy zgromadziła
jakieś fantastyczne obserwacje z tych demonstracji, które dzisiaj przedstawił nam
profesor?
Mężczyzna podszedł od tyłu i ujął ją pod ramię.
- Jestem Marcello Santorini, jeśli wolno. Wie pani, my, studenci, nie
przejmujemy się za bardzo dworską etykietą. To niesłychane, jak szybko ludzie się ze
sobą spoufalają, jeśli przyjdzie im spędzić razem pół nocy w bibliotece na wspólnych
intelektualnych poszukiwaniach...
- Dopóki się samemu nie straci głowy - mruknęła niechętnie.
- Ha! Jakbym o tym nie wiedział! Panienka jest kimś więcej niż tylko
poszukującą przygód dziewczyną! Widzi pani, profesor nas ostrzegał. On ma o pani
wielkie wyobrażenie. W każdym razie chce się rozkoszować skandalem, jaki
wybuchnie, kiedy wysoka rada się dowie, że wśród studentów znajduje się kobieta...
Johanna nadal szła przez rozległy hall, słychać było jej rytmiczne kroki na
marmurowej posadzce; teraz zbliżała się do schodów, a on wciąż szedł za nią, nie
przestawał się naprzykrzać. Postanowiła działać stanowczo.
- Panie Santorini, czego pan właściwie ode mnie chce? Zdjął czapkę i stał
uśmiechnięty. Miał najbardziej zielone oczy, jakie kiedykolwiek widziała. I włosy
lśniąco czarne, związane na karku w koński ogon. Poczuła, że na ich widok serce
skacze jej do gardła.
Ale jego twarz była bardziej kanciasta, podbródek szerszy, uśmiechnięte wargi
pełniejsze i takiej soczystej barwy, że kobiety mogłyby mu zazdrościć. Mimo to nie
było nic kobiecego w sposobie, w jaki ujął jej rękę i pocałował.
- Piękna, młoda panno studentko... znajomość z panią musi być czymś
wyjątkowym. Pani nie może teraz tak po prostu sobie pójść. Ja szukałem pani przez
całe swoje życie! Pani jest odpowiedzią na wszystkie moje modlitwy! Odkąd
skończyłem pięć lat, żyłem wyłącznie pośród książek mego ojca. Miałem tylko jedno
jedyne marzenie, chciałem mianowicie przewyższyć go w wiedzy medycznej.
Pracowałem bardzo ciężko, byłem najmłodszym kandydatem, jaki kiedykolwiek
zdawał egzaminy przed znanym kolegium przy Hotelu Dieu w Paryżu... Słuchała go
oszołomiona.
- Ale... pan powiedział, że jest studentem. O ile wiem, to francuscy lekarze
niewiele mogą się nauczyć tutaj na północy. I słyszałam też, że traktujecie nas z góry,
ż
e waszym zdaniem, jeśli chodzi o naukę, to nie bardzo się różnimy od ludzi epoki
kamiennej.
Roześmiał się znowu, ale nie puścił jej ręki, teraz jednak jego wymuszona
bliskość nie wydawała się już jej taka niebezpieczna.
- Ma pani rację, panienko. Naprawdę ma pani rację. Taki człowiek jak Cruger
nie może nas zbyt wiele nauczyć. Ale ja pochodzę z pięknej Italii i zdążyłem pojąć, że
jeśli człowiek chce otrzymać naprawdę nowe odpowiedzi, to powinien szukać w
miejscach, w których inni nie szukają. Nie stójmy jednak tak na ulicy i nie
dyskutujmy! Niech panienka pozwoli się zaprosić na ciastko i filiżankę czekolady do
Waldemara na Królewskim Rynku.
Potrząsnęła przecząco głową i cofnęła rękę. Uczucie, że znalazła się w całkiem
nowym świecie, stawało się coraz bardziej rzeczywiste. Na co sobie ten człowiek
pozwala? Czy to dopuszczalne, by młodzi mężczyźni i kobiety sami spacerowali po
ulicach, mimo że znają się parę minut i nawet nie zostali sobie przedstawieni?
- Nie mogę. Muszę wracać do domu. Muszę przeczytać notatki, chyba pan
rozumie.
- Piękna pani! Pani jest odpowiedzią na moje modlitwy! Proszę pozwolić, bym
opowiedział, jak każdego wieczoru w modlitwach do Najświętszej Panienki prosiłem
tylko o jedno: Ześlij mi kobietę obdarzoną rozsądkiem i wiedzą, taką, która myśli i
wie, i ma zainteresowania, o których można rozmawiać. O taką małżonkę prosiłem,
no i Pan Nasz w swojej łaskawości zesłał mi ciebie. Nie może mi pani odmówić, musi
pani zrozumieć, że to by było przeciwko woli Pańskiej!
Byłaby bardzo zagniewana, gdyby ktoś inny, a nie ten zielonooki dowcipniś
powołując się na wolę Bożą, starał się ją wodzić na pokuszenie.
Ale on jest taki słodki! I absolutnie niegroźny, jego otwarte spojrzenie
przypomina raczej chłopca, który chce się wyrwać na wolność, kiedy kazano mu paść
krowy. Ręce miał niezwykle ruchliwe, nieustannie nimi gestykulował, wymachiwał
przed urodziwą twarzą, policzki płonęły mu z przejęcia. Opowiadał o pysznych
waniliowych ciastkach, jakie podają w cukierni, do której ją zapraszał, o tym jak
mogliby spacerować po mieście, żeby poznała najciekawsze miejsca, o wielkiej
radości profesorów, że mogą ją uważać za swoją protegowaną, i o tym, co mu
przepowiedziała jego ukochana mama w dniu swojej śmierci.
Johanna czuła, że za chwilę ulegnie. Był taki zabawny, taki spontaniczny, taki
beztroski! Choć przecież jest mężczyzną wykształconym. Z pewnością mógłby jej
pomóc w wielu sprawach. Potrzebowała sojusznika, kogoś, kto mógłby jej służyć radą
zarówno w odniesieniu do trudniejszych partii literatury, jak i bardziej praktycznej
orientacji w tym tak dla niej nowym położeniu.
Był zaprzyjaźniony i z Niemcem, i z profesorem. Nie zdziwiłoby jej też wcale,
gdyby się okazało, że zna Crugera.
- Panie Santorini... pański ojciec... czy on ma na imię Giovanni?
- Och, oczywiście! Istnieje wielu Giovannich na moim pięknym wybrzeżu, ale
tylko jeden znany jest aż na tych północnych krańcach kontynentu. Ze też pani o nim
słyszała! Muszę przyznać, że pani wiedza nie przestaje mnie zdumiewać!
- Observationes Anatomicae. Dzieło liczące sobie ponad dwadzieścia lat, a
mimo to wciąż jedno z największych.
- Magnificai Klaskał w dłonie z zachwytu, objął ją w pasie, Johanna
przestraszyła się, że on zaraz zrobi coś nieprzyzwoitego. Drgnęła, słyszała już o tych
niepohamowanych południowych adonisach i osłaniała się przed ewentualnymi
pocałunkami, jakie mogły spaść jej na twarz.
- Mamma mia! Bóg mi panią zesłał, jestem stracony, jestem zbawiony! Czy
zechciałaby pani pójść ze mną natychmiast do księdza, a potem będziemy mogli
przesłać naszym rodzinom tę radosną wiadomość.
Johanna nie była w stanie dłużej zachować powagi, musiała się roześmiać. On
potrząsał włosami, kłaniał się głęboko, jakby zamierzał przed nią uklęknąć.
- Panie Santorini, to niewiarygodne, co pan wyprawia - śmiała się Johanna.
Nie można było traktować go poważnie, mimo wszystko to zdumiewające, że
mężczyzna po pięciu minutach znajomości właściwie się jej oświadcza.
- Będzie pani miała czas się zastanowić, kiedy słodki, biały krem będzie
wypełniał pani usta. Ha, po tym, jak zaprezentuję pani wielkie dzieło mojego
cukiernika, nie będzie pani mogła mnie już odepchnąć. Będzie pani moją dłużniczką
na wieki!
Dała za wygraną. Ujęła podane sobie ramię i wciąż roześmiana poszła z nim w
ten jesienny pogodny dzień.
No bo w gruncie rzeczy co to szkodzi? Było tak, jak myślała, tutejsze
akademickie środowisko ma całkiem inne zasady niż te, jakich nauczyła się w
staroświeckiej małej osadzie daleko nad norweskimi fiordami. Ani jeden człowiek się
za nimi nie obejrzał, nie posłano im ani jednego taksującego spojrzenia. Nawet
wówczas kiedy on podrzucał czapkę i wykrzykiwał coś za mijającym ich powozem.
Nikt widocznie nie uważał, że to dziwne zachowanie.
Marcello był specjalistą od błyskawicznych replik i zabawnych historii.
Najwyraźniej mieszkał w Kopenhadze od wielu lat, bo mówił po duńsku niemal bez
akcentu, a kiedy szli przez rynek, powiedział jej, ile dokładnie jest tam kamieni.
Pokazał jej wielki posąg Christiana V na koniu i drogę do ogrodów wokół zamku
Amalieborg oraz wiele interesujących miejsc.
- Pokażę pani wszystko, na początek jednak najważniejsze: ciastka z
waniliowym kremem.
Odprowadził ją do domu, mieszkała przy małej uliczce za ratuszem, ledwo
udało jej się nie dopuścić do tego, by poszedł z nią aż do samych drzwi.
Była to ładna dzielnica, dom został zbudowany w stylu holenderskim i
przypominał ów pałac, który wzniosła dla siebie Marja. Parter zajmowali mał-
ż
onkowie Thingel, bliscy znajomi Niemca. On był kapitanem na dużym frachtowcu
Kompanii, ona zaś, energiczna i pulchna dama, prowadziła sklep dla pań na Amager
Torv. Nie mieli dzieci, blisko dwadzieścia lat temu czwórkę ich potomstwa zabrała
epidemia ospy.
Johanna miała klucz do drzwi wejściowych i mogła nie zauważona wejść po
schodach na górę, gdzie znajdował się jej pokój, ulokowany między pomieszczeniami
dla służby i pracownią krawiecką gospodyni. Cztery krawcowe i jeden starszy
mężczyzna szyli tam damskie ubrania. Johanna została poinformowana, że wchodzi
do szacownego domu.
- Piękna panienko, pomachaj mi chociaż na dobranoc ze swojego okna, zanim
stąd odejdę. I proszę mi obiecać, że jutro przyjdzie pani do czytelni, że nie jest pani
jedynie cudnym snem ani wytworem mojej fantazji, którą wprawiłem w ruch
zjedzeniem takiej ogromnej ilości waniliowego kremu.
Uderzyła go lekko po zbyt ruchliwych dłoniach, nie pozwalała się obejmować,
w końcu trzeba wyznaczyć jakieś granice, zwłaszcza że złapał ją za rękę i chciał
bawić się z nią w berka koło fontanny niedaleko zamku.
- Panie Santorini... pan chyba oszalał! Pan jest naprawdę niebezpiecznym
mężczyzną, który potrafi zagadać kobietę, obezwładnić ją tymi ciągłymi wybuchami
ś
miechu.
- Och, a czego innego by się pani spodziewała? Wyznaczona mi przez Boga
małżonka nie może być śmiertelnie poważna.
W końcu musiała go popychać, żeby już sobie poszedł, nie dała się podejść i
nie obiecała, że pomacha mu z okna, ani nie powiedziała, które z okien należy do jej
pokoju.
Domyślała się, że młody człowiek nie miałby żadnych skrupułów i przy
najbliższej okazji wtargnąłby do panieńskiej komnaty.
Myśli Johanny wolne były od fantazji i dawnych wspomnień, swobodnie
krążyły po jej głowie niczym lekka mgiełka nad leśnym jeziorkiem.
Ileż dziwnych rzeczy on mówi! Ile niezwykłych komplementów. Nigdy żaden
mężczyzna nie porównywał jej uszu do pięknych muszli ani brwi do półksiężyców.
Nie wiedziała, że ma oddech pachnący niczym różany ogród w Neapolu, a kiedy
wpijał wzrok w jej piersi i zaczynał mówić o włoskich dolinach okolonych
wzgórzami, to najpierw zareagowała złością.
To niewiarygodny mężczyzna.
Musiała przyznać, że w ciągu tych trzech godzin, jakie minęły od zachodu
słońca i zamknięcia Theatrum, wszystko, co tam przeżyła, zostało kompletnie
przesłonięte przez oczy, zachowanie i śmiech tego Włocha.
Ogarnął ją wstyd. To przecież nie wypada.
Bardzo dobrze wiedziała, że gdyby to dotarło do uszu Komisji, miałaby
poważne kłopoty, a jej przyszłość stanęłaby pod znakiem zapytania. W Komisji
zasiadało między innymi dwóch lekarzy i dwóch pastorów. Komisja ma za zadanie
rozstrzygnąć, czy młode kobiety spełniają wszystkie warunki, również moralne, by
otrzymać atest uprawniający do prowadzenia działalności akuszerskiej.
Objadanie się ciastami z waniliowym kremem w towarzystwie mężczyzny o
rozpłomienionych zielonych oczach pewnie by nie przemawiało na jej korzyść.
Ani uścisk jego rozpalonej dłoni, kiedy idą ulicą. Nie mówiąc już o
gwałtownym biciu serca i tym podniecającym napięciu, które trudno opanować, o
rękach, które wieczorem nie są w stanie się uspokoić.
Niczego takiego nie przeżywają przyzwoite kobiety.
Ani śmiertelnie poważne.
Bezwzględnie musi się opamiętać i unikać tego młodego człowieka. Może
powinna pójść do profesora i prosić o ochronę? Bo trudno będzie uniknąć spotkań z
panem Santorinim, zwłaszcza że on też należy do ulubieńców Crugera. Zresztą
dziwiłoby ją, gdyby nie był, syn takiego uczonego! Prawdopodobnie to sam Cruger
zaprosił go do swego prywatnego zakładu naukowego, bo to z pewnością podnosi
reputację szkoły również wobec kolegów z uniwersytetu.
Dziwne, że taki wesołek, skłonny do niepoważnych żartów, pochodzi z
takiego wielkiego, naukowego rodu! Dziwne, że może być tyle buzującej radości
ż
ycia, tyle humoru w młodym człowieku, który większość swego czasu spędził nad
książkami i bardzo trudnymi zadaniami z zakresu medycyny, a zwłaszcza chirurgii.
Nie zwróciła na niego uwagi podczas chirurgicznych pokazów, ale kiedy w
skupieniu starała się przypomnieć sobie obraz sali, to jego czarne włosy związane w
koński ogon mignęły jej wśród siedzących najbliżej stołu i śledzących wydarzenia z
pierwszego rzędu.
Siadywał wśród nauczycieli, innych profesorów i wykładowców z obcych
krajów.
Przy okazji zapyta o Santoriniego Niemca. Może w sobotę wieczorem, kiedy
znowu będzie jadła kolację w jego domu. A gdyby wtedy musiała pracować, to spotka
go w kościele świętego Piotra, gdzie Niemiec modli się w niedzielne przedpołudnia.
Mimo wszystko ten Włoch jest niebezpieczny. Gdyby nie była ostrożna,
mógłby zabierać jej zbyt wiele czasu, zajmować jej myśli i przeszkadzać w
wypełnianiu najważniejszej pracy, czyli w nauce. Nie może stracić wyjątkowej
szansy, jaką los jej dał.
Johanna splatała niespokojne dłonie, starała się odmawiać stare modlitewne
formułki. Ale modliła się tylko wargami, wciąż w jej głowie zmieniały się piękne
obrazy i zanim zasnęła, miała wrażenie, że czuje na nagiej skórze jego gorący oddech.
Czarne, lśniące włosy, zdawały się łaskotać jej szyję, piersi napinały się pod
koszulą, jakby rzeczywiście jej dotykał.
- Ten przeklęty Cruger! Co on sobie wyobraża? Drodzy koledzy, pozwolę
sobie przypomnieć moje słowa, kiedy ten dom wariatów został stworzony: Jakim
prawem prywatna osoba stawia wyzwania królewskiemu duńskiemu uniwersytetowi?
To po prostu wstyd! I na moje wyszło. Grzech i obraza boska kwitnie, a nikt tego nie
kontroluje!
Zgromadzeni kiwali głowami. Syci i ociężali po pieczonej gęsi, popijali
koniak i słuchali słów pastora. Nie był to pierwszy lepszy klecha, ale jeden z
najważniejszych przedstawicieli wydziału teologicznego, odpowiedzialny zarówno
przed Bogiem, jak i przed ludźmi. Prowadził wykłady dla studentów, był najbardziej
zaufanym doradcą biskupa i faworytem króla. Wielu zdumiewało się, że pan Cruger,
mając takich przeciwników, mimo wszystko otworzył i prowadzi w stolicy Theatrum
Chirurgicum.
- Coś trzeba z tym zrobić. Nie możemy pozwolić, żeby ten rzeźnik kradł cenny
materiał naszym lekarzom. Muszę powiedzieć, że jestem wstrząśnięty. - Zapalił fajkę
i ciężko opadł na krzesło. Małe, wyblakłe oczka błądziły po sali, przyglądając się
podstarzałemu zgromadzeniu. - Nauka to wasza wielka odpowiedzialność, moi
panowie! Ale powiadam wam, jeśli będzie się ją uprawiać w pogański sposób,
obrażając boskie dzieło stworzenia... naruszając tajemnice Pana... to kara będzie
wielka. Trupów nie można krajać na oczach znudzonych szlachcianek i żądnej
sensacji publiczności. Trzeba je potem pochować w poświęconej ziemi, jeśli nie
należą do wyrzutków. Jeden z panów wyjął cygaro z ust.
- Czyż to jednak nie jest tak, że medycy mogą kroić tylko takich, którym
odmówiono prawa do poświęconej ziemi?
Pastor mamrotał, że o to właśnie chodzi.
- Tak, tak powinno być. Cała rzecz w tym, że Cruger nie przejmuje się
postanowieniami prawa!
Pochylił się nad okrągłym stołem, przy którym siedzieli panowie, i odłożył
fajkę. Spoza błękitnej smugi dymu dobitnie powiedział niskim głosem:
- Dzieją się straszne rzeczy. Uczeni, nie, nie, nie waszej klasy, moi panowie,
lecz pozbawieni honoru szalbierze ze szkoły Crugera, ich mam na myśli. Otóż
dokonują oni potwornych przestępstw.
Wymieniano zdumione spojrzenia, kieliszki zastygły w pół drogi do ust.
- No, a co z profesorem Remmermannem? Czy nie powinniśmy odbyć tej
dyskusji któregoś wieczoru, kiedy on także będzie obecny?
Pastor wiedział wszystko o retoryce, także o znaczeniu pauzy, teraz uzyskał
już niezbędną ciszę i odpowiedni poziom oczekiwania. Cichym głosem poprosił
zgromadzonych o osąd, kiedy skończy swoją wypowiedź.
- Oni nocami zakradają się na cmentarze, moi panowie! Przynoszą szpadle i
łomy... rozkopują świeże groby i kradną ciała!
- Nie! Niemożliwe! Cóż za potworne rzeczy! Zdumienie uniosło wiele
krzaczastych brwi. Jeden z lekarzy zerwał z głowy perukę i ocierał rękawem spocone
czoło.
- To niepojęte! Cóż za profanacja! To przecież potworne przestępstwo!
- Gorzej - rzekł pastor krótko. - Sprawa ma znacznie poważniejsze następstwa
niż samo tylko działanie policji. Czy zdajecie sobie sprawę, moi panowie, czego
możemy w konsekwencji oczekiwać? Całych tłumów niespokojnych, demonicznych
dusz, które będą krążyć pośród nas w poszukiwaniu swoich na zawsze utraconych
ciał!
Wytrzeszczali oczy, niektórzy zaciskali powieki. Pastor wiedział, że stosunek
uniwersyteckich medyków do szkoły Crugera był mniej więcej taki, jak stosunek
Rosjan i Finów podczas wielkiej wojny. Odczuwali może jakiś rodzaj podobieństwa
do siebie nawzajem, ale nienawidzili się i obawiali o swoją przyszłość.
- Barbarzyńcy Crugera ściągną karę boską na nas wszystkich. Wiedza
medyczna może się rozwijać jedynie w imię Pana i pod nadzorem Jego sług. Tu
doświadczamy naocznie, do czego może prowadzić bezbożność, na co ci diabelscy
przestępcy narażają nasze kobiety i dzieci. Teraz już wiecie, z kim współpracuje nasz
poczciwy Remmermann. I możecie, drodzy zebrani, ocenić konsekwencje.
Słowa pastora zrobiły na wszystkich ogromne wrażenie. Zebranie miało się ku
końcowi. Coraz to któryś z panów spoglądał na kieszonkowy zegarek.
Pastor częściowo osiągnął to, co chciał. Wkrótce zrobi się koniec z tym
bezbożnym polowaniem na coraz to nowe zwłoki do krajania. Cieszył się, że
niebezpieczni przestępcy zostaną też oskarżeni o łamanie zakazu korzystania ze
zwłok z domów dla psychicznie chorych i przytułków, ale powaga sytuacji dotarła do
niego dopiero, kiedy po raz pierwszy usłyszał o okradaniu grobów.
- Człowieku, człowieku - wzdychał jakby sam do siebie i spoglądał w sufit
pięknej komnaty. - Do czego ty zmierzasz? Chcesz jeszcze więcej trującej wiedzy z
drzewa zakazanego? Wbrew woli Pana starasz się poznać Jego tajemnice tak, jakby
dzieło stworzenia można było przyrównać do cebuli, którą rozbiera się warstwa po
warstwie... pewnego dnia to zrozumiecie, drodzy koledzy z fakultetu medycznego.
Pewnego dnia świat uzna, że bez Boga żadna choroba nie może być wyleczona. Co
więcej, bez woli Boga żadna choroba ani cierpienie nie powstanie...
Wkrótce wszyscy medycy się pożegnali i zostali tylko trzej koledzy teolodzy,
by odmówić ostatnią modlitwę i wypić ostatni kieliszek koniaku.
Głos Crugera z natury nie był taki silny jak głos Remmermanna. Ale akustyka
w owalnej sali pod szklaną kopułą była nienaganna i nawet najdelikatniejszy szept
znakomicie docierał do czterech ubranych na czarno milczących mężczyzn,
zaproszonych do Theatrum na spotkanie z powodu kryzysu.
Teraz głos niewysokiego chirurga łamał się z gniewu i zaniepokojenia.
- Nie mogę się na to zgodzić, by plotki i pomówienia zniszczyły to, co
zbudowałem! Żeby nasi studenci cierpieli dlatego, że administracja nie potrafi
utrzymać języka za zębami!
Westchnął, otarł spoconą twarz. Ponuro spoglądał w niemal pusty pokój.
Ciężki zapach spirytusu, chemikaliów i zastarzałego tytoniowego dymu zawsze wisiał
w tej sali, chociaż wywietrzniki w suficie stały otworem przez okrągły rok.
- Prosiłem was, byście zatroszczyli się o dostarczenie trupów. Jesteśmy
absolutnie od tego uzależnieni. Ale prosiłem was, byście wyjechali gdzieś dalej i tam
szukali, czego trzeba! Ostrzegałem dokładnie przed tym, że w mieście zaczynają się
pogłoski o rabowaniu grobów!
Pociągnął łyk wody.
Nikt nie poprosił o głos, nikt nie złożył żadnych wyjaśnień. Cruger wolno
zwinął swój pergamin.
- Jutro o godzinie dwunastej będę przesłuchiwany u sędziego najwyższego. To
nie błahostka, moi panowie. Jestem zmuszony poinformować panów, że zamykamy
oficjalne pokazy chirurgiczne, że w ogóle kończymy wszelkie demonstracje na
ludzkich trupach! Innymi słowy, wracamy do świń i psów. Naprawdę można płakać
nad tym nędznym, zacofanym krajem! Jesteśmy skazani, by na zawsze pozostać
błaznami świata, amatorami! Uczeni, mój Boże! Chirurdzy, którzy nigdy nie widzieli
nic prócz zwierzęcych preparatów, jak oni mogą skutecznie operować?
Siedzących na ławie ogarnął niepokój.
Cruger usiadł po prostu na niskim stole operacyjnym. Samotny, mdły promyk
słońca odbijał się od jego łysiny. Chirurg wyglądał na jeszcze mniejszego i bardzo
przygnębionego, ale, mimo frustracji, oczy lśniły blaskiem.
W końcu powiedział szeptem:
- Moi panowie, teraz musicie wybrać studentów godnych zaufania.
Wyjaśnijcie im powagę sytuacji, zwolnijcie ich, gdyby było trzeba, z ewentualnych
religijnych zobowiązań, na które musieli przysięgać. Powiedzcie im, że niedługo
nadejdzie czas, gdy staroświeckie dogmaty księży zostaną odrzucone. My jesteśmy
przyszłością. Nadzieją nowej ludzkości. To my posiadamy zdolność uwalniania od
cierpienia i udręki, i to nie może nam być odebrane. Musimy działać niezmordowanie,
nie pozwolić się powstrzymać ludziom o ciasnych horyzontach i gadaniem o woli
boskiej.
Większość nie była w stanie ukryć swego zaskoczenia taką swobodą myśli.
Wiadomo było wprawdzie, że Cruger nie wyciera ławek w kościele, ale że aż tak
otwarcie będzie głosił swoje idee, takie niebezpieczne myśli...
- Panie Cruger - wyjąkał jeden z zebranych nerwowo.
- Tak? Jakieś pytania?
- Ja... Ja nie wiem, czy my pana właściwie rozumiemy, ale... To znaczy, że
będzie się organizować tajne pokazy?
Ich szef kiwał głową z udaną wyrozumiałością.
- Bardzo dobrze. Tajne, o ile zdołamy zdobyć trupy. A to, moi panowie, będzie
zadaniem waszym i studentów. Chciałbym wam tylko udzielić jednej rady:
zdobywajcie je w miejscach, gdzie nikt ich nie będzie szukał, nikt nie zauważy ich
braku. I w miejscach, gdzie żaden pastor ani kościelny was nie przy - łapie na
gorącym uczynku i nie spowoduje kompletnego upadku naszego Theatrum!
Znowu potakiwali. Cruger wyszedł na sztywnych nogach w towarzystwie
asystenta, czarnowłosego i milczącego młodego mężczyzny, którego głosu nikt nigdy
nie słyszał.
- Uff... ale nam się dostało, i to tak wcześnie rano - westchnął Remmermann.
- To by człowiekowi zepsuło każdy dzień, profesorze. Zresztą dochodzi
dwunasta.
- Tak, otrzymaliśmy jasne polecenie, żeby nie powiedzieć: rozkaz. No to
poszukajmy sobie mądrych pomocników.
Jeden z kolegów uśmiechnął się krzywo i zaczepnie.
- Ma pan z pewnością na myśli mężczyzn. Pańska ulubienica z dalekiej
Północy chyba nie wchodzi w rachubę?
Remmermann nie zaszczycił go nawet przelotnym spojrzeniem.
Dyskusja w sprawie uczestnictwa Johanny w studiach nigdy się nie odbyła,
zwłaszcza że pan Cruger bez mrugnięcia okiem podpisał się pod protokołem
stwierdzającym, że znalazła się na liście studiujących.
Remmermann wiedział, że to w dużej mierze jego zasługa. Zresztą Niemiec
wydał też na to sporo pieniędzy. To prawda, że żaden chirurg nie może się
wykształcić bez pokazów i demonstracji dokonywanych na trupach, więc jest
oczywiste, że zwłoki są niezbędne. Ale jest też jeszcze jedna rzecz, której ich szkoła
nigdy nie miała pod dostatkiem, a mianowicie pieniądze. Pieniądze na wszelkie
opłaty, na zakup instrumentów, na książki i coraz częstsze podróże na południe, gdzie
nauka posunęła się znacznie dalej. Prawdopodobnie przyjęcie zacnej Johanny
przyniosło trochę pieniędzy albo może Niemiec od początku dostrzegał możliwość
zdobycia interesującej i naprawdę bardzo nowoczesnej małżonki?
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Niepostrzeżenie nadeszły przymrozki, liście wysokich dębów w parku
zbrązowiały i skończył się barwny czas jesieni. Ulice Kopenhagi jakby zamarzły,
cienka warstewka szronu pokryła jezdnie i wciąż hałasujące wozy ślizgały się teraz na
zakrętach. Konie potykały się, czasem padały na kolana, a niekiedy nawet przewracały
się jak długie. Zimy bywają w Kopenhadze łagodne i bezśnieżne, mimo to
przysparzają problemów i ludziom, i zwierzętom.
Na położonych na uboczu placach i uliczkach obdarci ludzie zbierali się wokół
ognisk. Bezdomni i tacy, których jedynym schronieniem jest byle jaka szopa z desek i
słomy, stwierdzali, że bliskość drugiego człowieka daje czasem więcej ciepła niż
dziurawy dach. Ludzie ciągnęli do miasta ze wsi i dalekich osad, niektórzy z nich
mieli ciemną skórę, widocznie przywiozły ich do Danii cudzoziemskie statki.
Wokół tych ognisk rozbrzmiewały najróżniejsze języki, ale w brzuchach
wszystkim burczało z głodu tak samo.
Wśród biedaków zdarzały się też kobiety, niektóre nawet z dziećmi.
Teraz Johanna zrozumiała, dlaczego jako protegowana matki Thilli mogła się
dość bezpiecznie poruszać po bocznych uliczkach. Zimą zajęciem Thilli było nie
tylko opiekowanie się biednymi dziewczynami, które w jej domu czekały na
urodzenie dziecka, albo też na to, by dziecko podrosło i można było je zostawiać, a
matka mogła się rozejrzeć za jakąś pracą.
Najsilniejszym z nich Thilla załatwiała służbę i mieszkanie, inne trzymała u
siebie. Miała wielu znajomych i nie wahała się wywierać na nich presji, by przyjęli do
siebie jakąś pannę, której przytrafiło się nieszczęście. Większość po jakimś czasie
zaczynała sobie radzić, bywało, że wracały do rodzin, które jakoś dawały się
przebłagać i akceptowały jeszcze jedną gębę do karmienia. Były takie, które za
wszelką cenę starały się pozbyć dziecka, zaraz po porodzie odwracały się do ściany i
los maleństwa powierzały Thilli. Ona zawsze umiała znaleźć im dom. Zresztą nie tak
mało kobiet przychodziło do niej z zupełnie innymi problemami: mimo wszelkich
starań pozostawały bezpłodne. Zdarzało się więc, że Thilla uszczęśliwiała parę osób
za jednym zamachem.
- Dzisiaj pójdziesz ze mną, Johanno. Świeże powietrze dobrze ci zrobi, jesteś
blada jak trup, dziewczyno. To niedobrze, żeby młoda, zdrowa kobieta przesiadywała
całe dnie w czytelniach, w zamknięciu, bez ruchu. I na dodatek prawie nie sypiasz!
Thilla zdjęła grubą brunatną chustkę z wieszaka. Elegancki płaszcz, w którym
Johanna chodziła na wykłady, nie nadawał się tam, gdzie dzisiaj się wybierały. W tej
dzielnicy nosi się proste, bezbarwne ubrania z szorstkich materiałów, to ulice ludzi w
dziurawych butach i z pustymi kieszeniami.
- Petrus już przygotował ręczny wózek. Chodź, przyniesiemy kocioł z zupą.
Duże miedziane naczynie stało na kuchni od wczorajszego wieczora i teraz rozchodził
się od niego smakowity zapach przypraw, mięsnego wywaru i kapusty. Chleba na
razie Thilla nie przygotowywała, jeszcze długa zima przed nimi. Tymczasem
wystarczy zupa. Thilla miała znajomego rzeźnika, który dawał jej za darmo końskie
kości, bo nikt ich i tak nie kupował. Znała też pewnego właściciela gospody, który się
czasem przeliczył i nabył za dużo ryb, albo kapusta zaczynała mu gnić, więc dawał to
Thilli.
Wózek był ciężki, Petrus ciągnął, Johanna pchała, a Thilla trzymała kociołek.
Unosił się nad nimi gęsty, biały obłok, kiedy posuwali się wolno wąskimi uliczkami.
Zapach sprawiał, że bezpańskie psy unosiły głowy, układały się zwykle pod ścianami
domów, próbując przechwycić trochę ciepła wydobywającego się ze szpar i
nieszczelnych okien.
Thilla machała na powitanie, kiedy zbliżali się do grupy ludzi siedzących na
snopkach słomy przy zrujnowanej szopie. Ognisko zgasło, został tylko popiół i kupka
czarnych, wystygłych węgli, ludzie oszczędzali opał na noc, a teraz było dopiero
wczesne popołudnie.
Na widok Thilli wszyscy zerwali się na równe nogi, otoczyli ją kołem,
obejmowali, głaskali po rękach. Niektórzy mieli na twarzach otwarte cieknące rany,
okaleczone palce sterczały spod szmat, które początkowo miały chyba chronić przed
zimnem. Johanna widziała, że teraz te opatrunki przesiąknięte są krwią.
- Oni pracowali przy siarce - powiedziała Thilla krótko. Johanna natychmiast
zabrała się do rozdzielania nieco już przestygłej zupy.
Nalewała ją do miedzianych misek i metalowych kubków, które jej podsuwali,
niektórzy nie mieli nic oprócz jakiejś obtłuczonej butelki czy pękniętego drewnianego
kubka przywiązanego sznurkiem do pasa.
Thilla nie spoczęła, dopóki wszyscy nie byli syci tak, że nie mogli już zjeść ani
odrobiny więcej.
Na dnie kociołka została tylko resztka, przelała to do dużego drewnianego
naczynia jednego z mężczyzn i szeptem wyjaśniła mu, komu ma to zanieść.
Potem rozwiązały się języki, w grupie raz po raz wybuchały śmiechy. Thilla
rozmawiała i żartowała, od czasu do czasu ujmowała się pod pachy i zaśmiewała do
rozpuku.
Johanna spostrzegła, że w oczach ludzi pojawia się ciepły blask, jedna po
drugiej para oczu rozbłyskiwała, przyszło jej na myśl podobieństwo do ulicznych
latarni, które stróż o zmierzchu zapala po kolei.
Tego wieczoru to Remmermann organizował przyjęcie u siebie, Johannę
uprzedził o tym Marcello. Profesor spodziewał się kilku zagranicznych kolegów,
wśród nich miało być angielskie towarzystwo, które bawi w Kopenhadze przejazdem,
w drodze do Petersburga, oraz dwóch medyków niemieckich zaproszonych do Danii
na gościnne wykłady. Remmermann pragnął zebrać ich wszystkich razem, uwielbiał
takie profesjonalne zgromadzenia bez udziału egzaltowanych kobiet i nie mających
pojęcia o nauce szlachetnie urodzonych panów.
- Powinnaś się ubrać bardzo skromnie. Kobieta - studentka zostanie z
pewnością zauważona przez tych światowej sławy mężów. Będą szukać choćby
najmniejszej oznaki nieprzyzwoitości czy w ogóle czegoś nagannego. To prawda, że
na południu Europy sprawy zaszły dalej, w Paryżu na przykład już nikogo nie dziwi
kobieta lekarz. Ale... wszyscy bardzo uważnie się jej przyglądają. Takie kobiety
muszą się cechować bardzo wysokim poziomem moralności.
- Tak? No, to w takim razie będzie najlepiej, jeśli pan Santorini wysłucha
mojej rady: Trzymaj się ode mnie z daleka, Marcello! To jest moja moralność!
Uścisk jego ręki na ramieniu Johanny trochę zelżał. I tak zresztą nie trzymał
jej zbyt mocno. Jego oddech wydawał się Johannie słodki, kiedy Włoch, szepcząc,
dotykał jej policzka. Stał przy niej bardzo blisko, ale ktoś z zewnątrz nie dostrzegałby
w tym nic złego. Po prostu dwoje studentów pochylonych nad jedną książką prowadzi
szeptem rozmowę. Wokół nich siedziało paru innych czytelników, to ubrani na czarno
studenci, przeważnie z wydziału teologicznego, lecz także paru medyków i
botaników.
- Ależ, Johanno! Przecież chyba jesteśmy przyjaciółmi? I o ile wiem,
będziemy najmłodszymi uczestnikami przyjęcia. Z pewnością posadzą nas obok
siebie, już drżę z podniecenia! Pomyśleć, będę mógł przez cały wieczór siedzieć przy
tobie, czuć konwaliowy zapach twojej skóry, twoje...
- Milcz! I idź sobie stąd! Pozdrów ode mnie profesora Remmermanna i
powiedz, że bardzo mi przykro, ale nie przyjdę. Ja... nie jestem całkiem zdrowa.
Marcello zaśmiał się gardłowo. Kilka głów zwróciło się ku nim, oczy patrzyły
z naganą. Johanna poczuła, że się czerwieni, na szyi, policzkach i na czole aż po
korzonki włosów.
- Nie całkiem zdrowa? Ale panna tryska zdrowiem, jak nikt inny! I policzki
ma panienka rumiane niczym róża. O, nie, chyba pani rozumie, że nie uniknie tej
przyjemności. Proszę nie zapominać, że sławny profesor położnictwa, pan Smellie z
Londynu, składa nam wizytę. Sądzę, że uzna pani jego ostatnie instrumenty za bardzo
interesujące...
Johanna zamrugała niepewnie.
Marcello wiedział, że ona nie przepuści okazji, żeby dowiedzieć się czegoś
nowego w dziedzinie położnictwa.
Strzał był i tym razem celny. Johanna przełknęła ślinę, odsunęła się od niego
na ławce i wbiła w niego wzrok.
Niech to licho, czy on musi być taki urodziwy! Te zielone oczy przypominały
jej łąki w rodzinnych stronach. Tak wyglądają po pierwszej letniej burzy, lśniące,
ś
wieże i takie zielone, że aż oczy bolą.
- Cara mix.. Pani się zastanawia? Co panią dręczy? Czy myśl o spędzeniu
wieczoru w towarzystwie Santoriniego sprawia pani aż tyle przykrości? Uśmiechnij
się, dolce, uśmiechnij się!
Nie potrafiła zrobić nic innego. Ten człowiek ma wyjątkową zdolność
upodabniania się do zbitego szczeniaka, ale pozostawał nieszczęśliwy i bezradny
tylko przez krótką chwilę. Jego silne ręce znowu obejmowały ją w pasie. Te ręce były
ciepłe, niemal gorące, a kiedy przypadkiem dotknął jej dłoni, poczuła, że są też lekko
wilgotne.
- Moja piękna koleżanko, dlaczego mnie pani zawsze od siebie odpędza?
Dlaczego nie możemy cieszyć się nawzajem własnym towarzystwem i spacerować po
parku jak w tamten piękny jesienny dzień? Nie może pani być wciąż taka zajęta. Czy
naprawdę pani siedzi przez cały czas w swoim pokoju i czyta?
- Owszem, tak robię. Mnie się bardzo spieszy, panie Santorini. Muszę wracać
do domu, do mojego chorego dziecka!
Opowiedziała mu o Benjaminie już wtedy, pierwszego dnia, gdy się poznali,
nie dlatego, by uważała, że go to w jakikolwiek sposób dotyczy, ale dlatego, że
chciała dać mu jak najwięcej powodów, by przestał ją adorować. Na szczęście nie
spotykała go nigdy w Theatrum Chirurgicum, ani na wykładach, ani podczas
demonstracji. Wiedziała, że Santorini najwięcej czasu spędza na uniwersytecie,
wykłada tam innym medykom teorie swego ojca. Często jednak najzupełniej
przypadkowo pojawiał się na jej drodze, nierzadko widywała go, jak tkwi wieczorami
na rogu ulicy, w miejscu gdzie musiała przechodzić, wracając do domu kapitanostwa.
Wyglądało na to, że ani ostre uwagi, ani opowiadanie o chorym dziecku nie
robią wrażenia na gorącym Włochu. Teraz upadł na kolana przy jej pulpicie.
- Nie, nie, nie może się pani zamęczać. I proszę mi nie wspominać o
wyjeździe, bo nie jestem w stanie powstrzymać łez! - zawołał dramatycznie.
Bibliotekarz posłał im mordercze spojrzenie. Johanna poderwała się,
gorączkowo zebrała notatki, wrzuciła wszystko do skórzanej torby.
- Muszę już iść. Urządza pan widowisko. Przychodzi pan tutaj, żeby mi
powiedzieć o wieczornym przyjęciu, i odgrywa pan gorszące sceny w królewskiej
bibliotece!
Wysyczała mu to wszystko w twarz jadowitym szeptem, wysoko uniosła
głowę i demonstracyjnie wyszła. Chichoty i szepty za plecami przekonały ją, że tym
razem jej opinia została uratowana. W końcu dała odprawę natrętowi.
Szybkim krokiem poszła dobrze znaną drogą do swojego pokoiku u
kapitanostwa. Krawcowe pracowały jak zawsze, zdarzało się, że kiedy szła po wodę
do mycia, słyszała przez ścianę ich cienkie głosiki. Madame osobiście pokazywała się
rzadko, Johanna widywała ją właściwie tylko, kiedy zapraszano ją na kolację.
Wiedziała, że fakt, iż nie wszystkie noce spędza w domu, niepokoi madame,
wytłumaczyła jej więc, że w szkole pana Crugera pełni się nocne dyżury, że ona sama
wzięła na siebie dodatkowe obowiązki administracyjne, w zamian za to pan Cruger
pozwala jej korzystać ze swojego gabinetu, gdy kończy pracę zbyt późno, by
bezpiecznie wrócić do domu.
Pani się uspokoiła, ale jeszcze jedna sprawa martwiła biedaczkę, to
mianowicie, że Johanna tak rzadko bierze oliwę do swojej lampki ze stojącej w sieni
beczki. Przecież za to zapłaciła, a pani kapitanowa nie chce, żeby ktokolwiek mógł
powiedzieć, iż w jej domu skąpi się oliwy do lampy i rozżarzonych węgli do ogrzania
łóżka, choć przyjmuje się tylko dobrze sytuowanych lokatorów i dyktuje się im słone
ceny.
Johanna zdawała sobie sprawę z tego, że czynsz jest bardzo wysoki, ale
ponieważ pokój u Thilli nic jej nie kosztował, da sobie radę. Nie jest to sprawiedliwe,
myślała Johanna, że wszystkie talary idą do kieszeni zamożnej kapitanowej, gdy
tymczasem Thilla musi żebrać w sklepie o kości na zupę dla swoich podopiecznych.
Ale, na szczęście, w domu Thilli też nikt nie głoduje. Zresztą większość
mieszkających tam młodych kobiet miała własne skromne kapitały, pewnie od rodzin
lub od ojców dzieci, którzy w ten sposób kupowali sobie prawo zapomnienia o nich.
Johanna wolno wchodziła po schodach, czuła, że ogarnia ją zmęczenie. Ale,
niestety, musi dotrzymać obietnicy i iść na ten obiad do Remmermanna. Zapewniał,
ż
e będzie nie więcej niż sześć, może osiem osób. Wzrok profesora świadczył, że
bardzo mu zależy, żeby Johanna przyszła. Wiedziała, że Santorini przeżyje
rozczarowanie, bo profesor wspomniał, że będzie siedziała obok niego na honorowym
miejscu.
Cóż, trzeba zatem wyjąć jedną z eleganckich sukien po kryjomu
zapakowanych przez Marję. Teraz Johanna dziękowała babce, że postawiła na swoim,
lepiej wiedziała, co będzie wnuczce potrzebne w stolicy.
Jakiś czas temu lekko zwilżyła pogniecione stroje i powiesiła na wieszaku w
kącie pokoju. Materiał bardzo ładnie się wyprostował, chociaż jedwabna suknia
wymagała mimo wszystko odprasowania. Trzeba będzie pożyczyć żelazko od
madame. I może poprosić ją o pomoc przy uczesaniu? Haftowane czepeczki
najwyraźniej wyszły z mody w królewskim mieście, Kopenhadze, i panie chodziły na
przyjęcia bez nakrycia głowy, czasem przystrajały wytworne fryzury klejnotami,
piórami lub sztucznymi kwiatami.
Johanna ubierała się mozolnie, guziki na boku bardzo trudno było pozapinać, a
wstążki, które należało przeciągnąć przez koronki przy dekolcie i mankietach, za nic
nie dawały się ułożyć jak trzeba. W końcu jakoś sobie z tym poradziła i mocno
zasznurowała stanik sukni. Duża kokarda na piersi była jedyną ozdobą kreacji, ale
Johanna była zadowolona z efektu. Spod stosunkowo krótkiej wierzchniej spódniczki
widać było jeszcze co najmniej sześć warstw jedwabiu w coraz jaśniejszych
odcieniach niebieskiego. Dawało to wrażenie falującej wody, a przy każdym ruchu
jedwab szeleścił przyjemnie.
Marja zawsze miała gust. Johanna nie mogła sobie przypomnieć, czy widziała
ją kiedyś w tej właśnie sukni. Nie wyglądała na używaną, ale materiał był stary.
Narzuciła płaszcz na ramiona i zeszła na dół. Zegar w hallu wybił siódmą,
wkrótce zajedzie powóz. Świeżo wyszczotkowane włosy spływały Johannie na
ramiona, nie obcinała ich od wielu lat, ale nigdy nie były dłuższe, sięgały jej
dokładnie do łopatek, były za to gęste i mocne, a teraz błyszczały od wosku, którym
Johanna natarła ręce, żeby się ogrzał i zrobił miękki, a potem wmasowała go we
włosy.
Była trochę podniecona perspektywą wieczoru, żeby tylko zmęczenie ustąpiło,
to będzie się rozkoszować smacznym jedzeniem, winem i męskim towarzystwem.
Uświadomiła sobie teraz, że lubi tę szaloną adorację Marcella, nawet jego śmiałość i
ż
ywiołowość. Ceniła też bardzo komplementy Remmermanna, wiedziała ponadto, że i
Niemiec ukrywa za swoimi wąsami słowa, które mogłyby sprawić jej przyjemność.
- Och, panienko! Dzisiejszego wieczoru też pani wychodzi? Przecież pani w
ogóle nie bywa w swoim pokoju, pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że niczego tam
pani nie brakuje mimo wszystko. No, cóż, meble są wprawdzie dość stare, ale
natarłam je oliwą z prawdziwych oliwek, a firanki są prawie takie jak w salonie...
- Nie, nie, madame, w pokoju wszystko w porządku. Ale uprzedzałam panią,
ż
e zamierzam tej zimy bardzo dużo pracować. Widzi pani, mam nadzieję, że już na
wiosnę będę mogła zacząć zdawać egzaminy, więc niestety noce też mi są potrzebne...
A dzisiaj jestem zaproszona do profesora Remmermanna, taki skromny obiad, kilku
studentów i kilka medycznych wielkości, które zawitały tu przejazdem...
Madame klasnęła w dłonie z zachwytu. Jakich to znakomitych ludzi zna ta
chłopska córka! Co prawda opowiadała o swojej babce, która podobno jakiś czas
temu obracała się nawet w kręgach dworskich...
- Drogie dziecko, proszę pozwolić, że zajmę się pani włosami... och, i w ogóle
nie używa pani pudru! Proszę zobaczyć... troszkę różu na policzki też, prawda? I
troszeczkę, ale naprawdę tylko odrobinę węgla na brwi. Potrzebuje pani trochę
ż
ywszych kolorów...
Johanna protestowała, w końcu zgodziła się jednak na trochę szminki do ust i
odrobinę jasnego pudru. Madame szczebiotała, jakie to wspaniałe fryzury potrafiła
wyczarowywać jej poprzednia pokojówka, i jaka to straszna szkoda, że obecna
niczego takiego nie umie. Na koniec pani zrobiła krok w tył i kazała służącej
sprzątnąć wszystkie grzebienie, szczotki, szpilki itd., swojej lokatorce zaś poleciła
spojrzeć w duże lustro. Wtedy Johanna po raz pierwszy w życiu stwierdziła, że jest
ładna.
- Proszę! Wygląda pani jak księżniczka, jak leśna boginka! I chociaż suknia
ma... trochę dziwny fason, to jest w niej pani bardzo ładnie. Hettie, przynieś szkatułkę
z biżuterią! Tę niebieską!
I zanim Johanna zdążyła zaprotestować, kapitanowa zawiesiła jej na szyi sznur
oprawionych w srebro kamieni, które mieniły się purpurowo i niebiesko.
- To moje stare opale. Nikt ich nie widział ze dwadzieścia lat, mam inne
naszyjniki, które sprezentował mi mój dobry mąż. Ale pani w tym jest naprawdę do
twarzy. Pani oczy... aż człowieka dreszcz przejmuje. Są różnego koloru, prawda?
Czasami widuje się takie u psów...
Umilkła przestraszona, próbowała uśmiechać się przepraszająco, ale Johanna
nie była obrażona.
- Tak, tak właśnie jest, ale nie wiem dlaczego. Niektórzy mówią, że tak się
dzieje, kiedy matka w ciąży się pomyli i wyleje brudną wodę do beczki z czystą, albo
jeśli w jednej ręce niesie wiadro z wodą, w drugiej z mlekiem.
Madame wyglądała na zakłopotaną, ale uśmiechała się ciepło.
- W każdym razie nie są brzydkie. Szczerze mówiąc panno Johanno, jest pani
bardzo ładną młodą kobietą. Ale niech mi pani powie... czy dziś wieczorem spotka
pani kogoś specjalnego?
Johanna roześmiała się krótko. Oczy tamtej przeszywały ją na wylot, ale
starała się tego nie widzieć.
- Czy ja wiem? Podobno pan Remmermann w ogóle się nie interesuje
kobietami. A inni goście to starzy zasuszeni profesorowie, którzy całe życie spędzają
na uniwersytecie i w zakurzonych klubach medycznych.
- Nigdy nic nie wiadomo - rzekła kapitanowa tajemniczo. - Jest pani
wyjątkowym owocem, panno Johanno. Kobieta, z którą można się wszędzie pokazać,
która nie straszy swoim wyglądem, a na dodatek mądra jak mężczyzna! No cóż, ja
jestem już stara, ale nie chciałabym brać udziału w takich nudnych męskich
zgromadzeniach. Ale idą nowe czasy, nie jestem na tyle ograniczona, by nie
zauważać, jak się wszystko zmienia. Weźmy choćby taki przykład, dawniej, przed
laty było absolutnie nie do pomyślenia, żeby młoda...
Z dołu dobiegał miarowy stukot końskich kopyt oraz zgrzyt kół powozu na
ż
wirowanym podjeździe.
- O, pani powóz! Proszę mi pozwolić jeszcze tylko na jedno. Spryskała
Johannę perfumami z kryształowego pojemnika z gumową pompką. Oczy Johanny
napełniły się łzami podrażnione zapachem spirytusu, a gdy woń alkoholu się ulotniła,
Johanna poczuła piękny zapach konwalii.
- Perfekt! - zachwycała się madame i delikatnie popchnęła Johannę do wyjścia,
jakby wyprawiała na bal rodzoną córkę.
Johanna dyskretnie wyciągała szyję, nigdzie jednak nie dostrzegała Marcella.
Goście przechodzili mrocznym, wysokim korytarzem, na ścianach wisiały ciężkie
malowidła w starych ramach. Skrzyżowane szable oraz gobeliny przedstawiające
sceny biblijne zdobiły podest schodów. Może Johanna źle zrozumiała, może on tylko
przypadkiem wspomniał o tym przyjęciu, co nie musiało oznaczać, że on jest także
zaproszony. Nie dostrzegała też innych studentów, poczuła się nieco skrępowana. Co
to ma znaczyć?
W dużej sali stał stół nakryty tą samą tkaniną, z której uszyto portierę za
miejscem gospodarza. Lśniło świeżo wypucowane srebro, ale kieliszki były bardzo
różne, jakby je ktoś wyjął, nie zastanawiając się, czy do siebie pasują.
Profesor Remmermann witał gości i sadzał ich w głębokich skórzanych
fotelach przed kominkiem, panom podawano koniak, Johannę poczęstowano
kieliszkiem madery.
- Na zdrowie! Rozgrzejmy się trochę przed jedzeniem, bo wieczór jest zimny,
przyjaciele. Muszę powiedzieć, że tęsknię za zimami w Paryżu lub w Rzymie.
William, a jak jest o tej porze w Londynie? The weather, I mean?
Nieduży Anglik został przedstawiony towarzystwu, a gospodarz tłumaczył
wszystkie rozmowy. Johanna wychwyciła parę słów zapamiętanych z książek i
dziwiło ją, jak bardzo inny jest ten język w mowie i w piśmie.
Ogarnęło ją rozczarowanie, bez pomocy nic by nie zrozumiała z toczącej się
rozmowy. Na szczęście gospodarz, gdy było trzeba, z łatwością przechodził na
niemiecki.
Chyba tylko ona miała takie problemy, reszta bowiem kiwała głowami i
mruczała wymownie. Pan Smellie jednak wkrótce umilkł i zajął się swoim koniakiem.
Remmermann podszedł do niej.
- Jest pani oszałamiająco piękna dzisiejszego wieczoru, panno Johanno.
Ogarnia mnie wstyd, że przyjęliśmy panią na studia i godzimy się trwonić taką
urodę...
- Co pan chce przez to powiedzieć, profesorze? Czy tylko brzydka kobieta
może się czegoś nauczyć?
Stropił się, słysząc jej ostry ton.
- Hm, nie, wcale nie... Ale czy nie uderzyło pani, że często najwspanialsze
umysły kryją się za niezbyt pociągającą fasadą?
Johanna uśmiechnęła się złośliwie.
- Może to jest tak, panie profesorze, że jeśli kobieta nie może osiągnąć swoich
celów, trzepocząc rzęsami, to zaczyna wykorzystywać inne swoje talenty?
- Ostra odpowiedź! Niezrównana, panno Johanno! Ale proszę mi powiedzieć
szczerze... na co pięknej kobiecie elokwencja i wiedza naukowa? I tak przecież
wyjdzie za mąż. I będzie utrzymywana przez męża, prawda? Kobieta powinna
przecież być panią domu, osobą, która przez swoją łagodność i szczerość tworzy takie
ciepłe gniazdo, o jakim my, mężczyźni, marzymy, do którego można wrócić po dniu
pracy...
Johanna czuła, że wypite wino leciutko szumi jej w głowie, uśmiechała się
nieskrępowana, mówiąc:
- Biedny pan profesor, który przez całe życie szukał takiej kobiety, a teraz
prawi komplementy zupełnie niekobiecej studentce!
Na szczęście on przyjął to ze śmiechem Podał jej ramię i prowadząc do stołu
szepnął:
- Żeby pani wiedziała, Johanno, jak mało obchodzą mnie kobiety! Wtedy
lepiej by pani rozumiała moje uczucia do pani. I może nawet byłaby pani dumna!
Pochyliła głowę, wpatrywała się w zupę grzybową z grzankami. Gospodarz
uniósł kieliszek i raz jeszcze powitał gości. Johannie pochlebiało, że siedzi u boku
tego mężczyzny, człowieka, którego zebrani darzą wielkim szacunkiem i podziwem.
Pana Crugera, rzecz jasna, nie było, dzisiaj zebrali się tu ludzie uniwersytetu.
Bardzo chciałaby wiedzieć, jak gospodarz wyjaśnił gościom jej obecność. Czy
wiedzą, kim ona jest? Gdyby zdawali sobie sprawę, że mają do czynienia z prostą
dziewczyną, która chce zostać akuszerką, to pewnie nie kłanialiby się jej tak
uprzejmie i nie prześcigali w przepijaniu do niej.
Dopiero pod koniec kolacji Johanna zrozumiała, że obcy panowie uważają ją
za żonę Remmermanna.
I kiedy po kolacji zaczęła chodzić trochę nerwowo po zadymionym salonie,
gospodarz poprosił ją, by przyłączyła się do jego rozmowy z angielskim lekarzem,
którą właśnie prowadził.
- Proszę do nas, on zaraz pokaże nam te swoje nowe instrumenty. My pierwsi
je zobaczymy, dopiero później zapoznają się z nimi lekarze. Podobno nasz przyjaciel
skonstruował naprawdę fantastyczne narzędzie chirurgiczne. Uratuje życie setkom
dzieci!
Johanna czekała podniecona. To niewiarygodne uczestniczyć w tego rodzaju
demonstracji!
Profesor mocno przyciskał swoje ramię do boku, tak że Johanna nie mogła
uwolnić ręki. Stała więc przy nim uśmiechnięta. Czy on naprawdę chce, żeby tamci
uważali ją za żonę, a przynajmniej za narzeczoną? W porządku, jeśli to ma dla niego
jakieś znaczenie, to ona chętnie odegra komedię. Jest mu winna przynajmniej tyle.
Profesor dyskretnie, szeptem, tłumaczył słowa angielskiego lekarza. Zwróciła
uwagę, że pozostali panowie pochylają się i uważnie słuchają przekładu gospodarza.
Poczuła się lepiej. Zresztą zaraz zafascynował ją pokaz, instrument rzeczywiście mógł
pomagać w wyjątkowo skomplikowanych przypadkach, jak na przykład kiedy główka
płodu utkwi głęboko w drogach rodnych i zwykłe kleszcze na niewiele się zdają.
Uświadomiła sobie, że te niezdarne, zbite gwoździem dwie łyżki, którymi ona się
posługiwała, w porównaniu z tym eleganckim, sprawnym urządzeniem wyglądają jak
chochle do mieszania kapusty w garnku.
Anglik poprosił jednego z kolegów, by zaciśniętą pięść wsunął między
złożone dłonie innego, ilustrując w ten sposób kanał rodny, w którym utknęła główka
płodu. Informował i wyjaśniał, uprzedzał o ewentualnych deformacjach, w końcu
ustawił instrument we właściwej pozycji tak, by objąć zaciśniętą pięść,
przedstawiającą głowę dziecka.
Johanna dostrzegała, że wielu uczestników pokazu posyła jej ukradkowe
spojrzenia. Przysięgła sobie w duchu, że się nie zarumieni, żeby nie wiem jak długo
na to czekali.
- Na tysiąc porodów dziewięćset dziewięćdziesiąt powinno się odbywać bez
interwencji lekarza - oznajmił Anglik z przejęciem. Miała wrażenie, że on bardziej
przypomina przekupnia lub handlarza końmi, który nie może się nacieszyć ostatnim
zakupem. Z trzęsącymi się rękami informował ich, że wszystkie dotychczas
stosowane barbarzyńskie metody można będzie odrzucić na zawsze, wymyślał na
chirurgów i balwierzy, którzy z czystej niewiedzy robią krzywdę i matkom, i
dzieciom.
- To jest jedyna droga - przekonywał stanowczo. - Lekarze muszą wkroczyć
tam, gdzie dzisiaj niewykształcone znachorki i barbarzyńcy sprawują władzę nad
ż
yciem i śmiercią!
Remmermann, tłumacząc, przytakiwał.
Kiedy Johanna wzięła ten instrument w dłonie, poczuła szacunek pomieszany
z lękiem, gospodarz zachęcał ją, by obejrzała go dokładnie, a żaden z panów nie
spuszczał jej z oka.
- Narzędzie jest małe, dużo mniejsze niż kleszcze, które wszyscy znamy.
Anglik potwierdzał z dumą.
- Tak, i dlatego łatwiej się nim posługiwać, nawet jeśli dziecko znajduje się
bardzo głęboko. Mamy to stosować u położnic, a nie na przykład u klaczy -
uśmiechnął się sucho.
Johanna przesuwała palcem po chłodnej stali. Anglik znowu coś mówił, tym
razem tajemniczym szeptem. Remmermann patrzył na niego zdumiony. Potem
przetłumaczył z niedowierzaniem w głosie:
- Pan Smellie mówi, że używał tego narzędzia również w przypadku
pośladkowego ułożenia płodu, udało mu się ująć główkę dziecka i doprowadzić do
porodu. Powiada, że to jest rozwiązanie na sytuacje ostateczne, kiedy nie ma już
innego wyjścia, ale że można w ten sposób uniknąć uszkodzenia płodu, do jakiego
zwykle w takich komplikacjach dochodzi.
Panowie spoglądali po sobie, poruszali wąsami.
- Zdumiewające!
- Hm! Niezwykłe!
- Czy to naprawdę możliwe? Johanna kiwała z wolna głową, przypomniała
sobie notatki swojej prababki, która blisko sto lat temu opisała poród, podczas którego
dziecku złamano kark, bo było źle ułożone.
Po zakończeniu demonstracji, kiedy panowie znowu zasiedli w głębokich
fotelach z kieliszkami koniaku w rękach, Remmermann odszedł z Johanna na bok.
Pokój wypełniał gęsty tytoniowy dym.
- Oni nie wiedzą, co o pani myśleć, moja droga. Bardzo mnie to bawi, z
pewnością pani rozumie...
- Sądzą, że jestem pańską żoną. Nie odważył się pan powiedzieć im o swojej
lekkomyślności, o tym, że dopuścił pan kobietę do studiów?
Uśmiechnął się. Skrzyżował ręce na piersiach.
- Pani uczestniczyła w tej mistyfikacji, panno Johanno. I teraz ja jestem bardzo
ciekaw... Jak pani to odczuwa?
- Co takiego? Profesor spoważniał.
- Jak pani się czuje w roli mojej małżonki? Nie odważyła się spojrzeć w jego
ciemne, inteligentne oczy. Ale musiała odpowiedzieć.
- Pan... profesorze Remmermann, jest pan powszechnie znanym i szanowanym
człowiekiem. Dla każdej kobiety byłby to wielki zaszczyt, gdyby...
- Proszę przestać wygłaszać te mieszczańskie głupstwa! Znam panią zbyt
dobrze, żeby dać się nabrać na takie wykręty!
Spojrzała mu w oczy.
- Dobrze! W takim razie powiem panu, iż trudno mi wyobrazić sobie, że
mogłabym być czyjąkolwiek żoną. Jestem studentką i matką. Do niczego więcej po
prostu nie mam głowy.
Na twarzy profesora pojawił się surowy wyraz.
- Mówi się, panno Johanno, że wcale nie jest pani taką zakonnicą. Mówi się,
ż
e pozwala się pani adorować pewnemu cudzoziemcowi, i to w królewskiej
bibliotece!
Spojrzała na niego zaskoczona, postanowiła jednak przyjąć uwagę ze
spokojem.
- Słucha pan plotek, panie profesorze? Naprawdę ma pan czas na coś takiego?
Bo ja nie mam. A poza tym wcale nie pozwalam się adorować, jak pan twierdzi.
Pracuję bardzo ciężko, naprawdę na nic innego nie mam siły ani chęci. Jeśli więc pan
sądzi, że jestem tu dzisiaj, bo mam za dużo czasu, to...
- Nie, nie, proszę się nie gniewać! Panno Johanno, proszę mi wybaczyć. I... ja
nie wiedziałem, że pani była mężatką. Tylko, że... jest... jest pani... niezamężna. To
znaczy wdowa.
Uspokoiła się, widząc jego szczery żal. Nigdy by nie chciał świadomie jej
urazić. Ale nie zapomniała też tej jego miny posiadacza i właściciela, kiedy
pierwszego wieczoru odprowadzał ją do domu. Gdyby nie była ostrożna, to mogłoby
się stać...
Zanim zdążyła zebrać myśli, stało się coś absolutnie nieoczekiwanego:
Remmermann chwycił jej rękę i oświadczył się.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
- Co? Chcesz wyjść za mąż za takiego starego dziada? Johanna, ty musisz
być...
Johanna prychnęła i machając rękami chciała uciszyć Thillę.
- Nie, ale pozwól mi powiedzieć, kobieto! Przerywasz mi po każdym słowie!
Nie mogę dokończyć, poczekaj, aż powiem!
I ciągnęła dalej opowieść o tym, jak profesor mówił o dawnym uczuciu do
Marji i o tym, że teraz ożyła w nim nadzieja na szczęśliwe małżeństwo z jej wnuczką.
- Twoją babkę łączyło coś z profesorem? Mój Boże, nigdy mi o tym nie
wspominała!
Thilla była urażona i rozbawiona równocześnie. Johanna musiała się
uśmiechnąć. Reakcje Thilli sprawiały wrażenie zbyt gwałtownych jak na takie
nieduże ciało.
- No ale ty powiedziałaś mu „nie", jak rozumiem? Johanna potrząsnęła głową,
ale odparła:
- No... w pewnym sensie tak... Nie może do tego dojść. Mam tyle spraw w
domu...
- Johanno - zaczęła Thilla surowo. - Czy ty się zastanowiłaś, co to może dla
ciebie znaczyć?
Młoda kobieta nie odpowiedziała. Wypiła do końca herbatę i z wymownym
ziewnięciem wstała od stołu.
- Porozmawiamy o tym jutro, Thillo. Albo później. Jutro muszę iść do
instytutu, sam Cruger będzie operował. A w poniedziałek jest drugi sprawdzian dla
akuszerek. Materiał obejmuje odwracanie płodu ułożonego nóżkami i tamowanie
krwotoku.
Thilla wydęła wargi w czymś na kształt uśmiechu.
- W takim razie śpij dobrze. Możemy porozmawiać kiedy indziej.
Potrzebowałabym twojej pomocy w niedzielę, jeśli masz czas. Obawiam się, że i
Mette, i Charlotta mogą właśnie wtedy zacząć rodzić, obie naraz.
Johanna wzruszyła ramionami. W takich sprawach niczego nie można
przewidzieć na trzy dni naprzód.
Thilla siedziała, wpatrując się w ogień. 'W zamyśleniu wzięła ze stołu kubek
Johanny i zajrzała na dno. Potem potrząsnęła gwałtownie naczyniem z resztką herbaty
i odstawiła je z powrotem na stół.
Twarde posłanie jej nie męczyło, ale często, nocując w domu Thilli, tęskniła
do swojej miękkiej pościeli u pani kapitanowej. Mimo to waśnie u Thilli czuła się jak
w domu, z tą ciepłą kuchnią, z wesołymi śmiechami dziewcząt, gdy zasiadały wokół
stołu, wszystkie z wielkimi brzuchami albo z dziećmi na rękach. Zawsze tu pachniało
mlekiem, pieluchami, a z pokojów dolatywały śmiechy lub płacz.
Johanna nie mogła zasnąć. Bardziej ją to irytowało, niż martwiło, ostatnie
tygodnie nauczyły ją, że można znakomicie funkcjonować, choć sypia się ledwie po
parę godzin na dobę. Poza tym często miewała dziwne sny, jakieś oderwane obrazy
pełne niepokoju, które wcale nie sprzyjały wypoczynkowi.
Wiedziała, że jest za wiele spraw, o których musi myśleć. Tęsknota za
Benjaminem, śmierć matki, straszne przygnębienie ojca, a teraz jeszcze niepotrzebne
zastanawianie się nad motywami profesora, krępująca adoracja pana Santoriniego.
Nic dziwnego, że wszystko to powoduje napięcie, nie pozwala jej zasnąć,
przemienia ją w nocną sowę.
Może jednak powinna się zastanowić nad swoim życiem i jakoś poukładać
sprawy na właściwych miejscach? To by pewnie pomogło, i nawet jeśli zajmie jej tę
noc, to oszczędzi wiele innych. Usiadła na łóżku i zapaliła świecę. Starczy światła na
parę godzin. Na noc wkładała na siebie gruby wełniany sweter, bo ten pokój był
zimny i wilgotny. Nie chciała się przenieść do izdebki za kuchnią, kiedy Thilla jej
zaproponowała, bo jej zdaniem chore dzieci i ciężarne kobiety potrzebują ciepła
bardziej niż ona. Zresztą w najchłodniejszych okresach mogła sypiać u kapitanowej.
Profesor zaskoczył ją swoją szczerością. Zapytała go o babkę, a on
odpowiedział, że byli na najlepszej drodze do małżeństwa. Tylko że Marja musiała
przedtem uporządkować jakieś ważne sprawy, poza tym uważała, że jest dla niego za
stara. Śmiał się, wspominając o tym, a Johanna kiwała głową. Babka rzeczywiście
była już kobietą w latach, kiedy wróciła z Kopenhagi. Musiała być z dziesięć, a może
nawet piętnaście lat starsza od niego. Mimo wszystko mogła sobie jednak wyobrazić
ich jako parę, on, taki postawny mężczyzna, jego ciemne oczy wyrażają i siłę, i
cierpliwość.
Nie był bogaty, ale dobrze sytuowany. Większość odziedziczył po swoich
przodkach, lecz utrzymywał to w dobrym stanie za profesorską pensję, za książki,
które pisał, za odczyty, które wygłaszał. Był świetnym mówcą, Johanna z
przyjemnością myślała, jak miło jego słowa brzmią w jej uszach.
- Ale pani, panno Johanno, jest równie piękna, jak pani babka. I ma pani przy
tym bardzo łagodny charakter. Ponadto...
Przerwał, Johanna stała skrępowana. Czy chciał wyznać, że ją kocha?
- Ponadto pani mogłaby mi dać dziecko... Powiedział to tak cicho i takim
zbolałym głosem, że Johanna nie mogła się poczuć ani dotknięta, ani urażona. Ten
duży mężczyzna nosił widocznie w swojej potężnej, teraz ubranej w koronki piersi,
głęboką tęsknotę.
- Panie Remmermann... bardzo pana proszę. Ja... Ja jestem zaszczycona
pańską propozycją. I muszę powiedzieć, że zazdroszczę tej kobiecie, która będzie
uczestniczyć w takich interesujących spotkaniach, jakie pozwolił mi pan przeżyć
dzisiejszego wieczoru...
Przerwał jej z zapałem:
- Prawda? Prawda, że to bardzo interesujące? Proszę pomyśleć, ile by się pani
mogła nauczyć! I przeżyć! Mogłaby pani spotykać największych uczonych z całego
ś
wiata, najznakomitsi lekarze byliby pani gośćmi! I nikt by się nie odważył oskarżyć
mojej żony o nic, nawet gdyby miała ponadnormalne zdolności i zainteresowania!
Pani, panno Johanno, jest tak uzdolniona, że mogłaby pani zostać najwybitniejszym
położnikiem na świecie! I wiem, że wielu mogłoby zaakceptować kobietę w tej
właśnie dziedzinie medycyny! Tak, ja panią zabiorę do wielkiego świata, do
Montpellier, do Paryża, do Anglii, jeśli pani zechce!
Johanna westchnęła. Bez wysiłku mogła wyobrazić sobie siebie w tej roli.
Nosiła w sercu wielkie pragnienia. Bez trudu nauczyłaby się tutejszego życia,
chroniona przez tego potężnego człowieka przed pomówieniami i nieustannym
oporem innych. Wyobrażała też sobie Benjamina, który tu z nią żyje, w łagodnym
klimacie, wśród najlepszych lekarzy... może potrafiliby go wyleczyć?
Ale mimo to...
Było coś, coś bardzo ważnego, choć nieuchwytnego, czego nie mogła
sprecyzować, co tkwiło w niej głęboko i nie pozwalało odpowiedzieć „tak" na jego
oświadczyny.
Czy to może Marcello Santorini swoimi głupstwami zdołał zawrócić jej w
głowie?
Johanna przygryzła palec i zamknęła oczy. Nietrudno było wywołać obraz jego
klasycznej twarzy, prostego nosa, promiennego spojrzenia. I włosów, czarnych i
gęstych jak grzywa konia krwi arabskiej... On także podzielał jej zainteresowania, był
młody, piękny i wolny. On z pewnością także umiałby o nią dbać. Ale pomyślała o
Benjaminie i instynkt podpowiadał jej, że bezradne, chore dziecko raczej nie jest tym,
co mogłoby pociągać krewkiego Włocha. Poza tym jego nie należy brać zbyt
poważnie, mimo że oświadcza jej się za każdym razem, kiedy się spotykają na ulicy.
Jego ojciec jest znanym uczonym i lekarzem. Nic więcej o nim nie wiedziała.
Ale najwyraźniej studiował na własny rachunek i na tutejszym uniwersytecie ma
chyba dużą swobodę. Pojawiał się na niektórych pokazach chirurgicznych i widziała
przy jakiejś okazji, że witał się z Crugerem.
Był bardzo zręczny, potrafił w parku wspiąć się na drzewo niczym małpa, by
zdjąć z niego piłkę, która tam wpadła jakiemuś dziecku. Potrafił z wielką swobodą
balansować tacą z dwiema filiżankami gorącej czekolady, ciastkami, łyżeczkami,
talerzykami, serwetkami i różą w wazoniku, i niczego nie uronić. Po duńsku mówił z
minimalnym akcentem, znał ponadto niemiecki i łacinę.
Kiedy dotknął jej skóry między rękawem płaszcza a brzegiem rękawiczki,
przeniknął ją słodki dreszcz.
Pan Santorini jest niebezpieczny, rozstrzygnęła Johanna.
Ale jakiś cieniutki głosik w jej wnętrzu prosił, żeby nie była taka rozsądna i
raczej przyjmowała komplementy oraz miłe przeżycie, jakie los jej zsyła.
Niczego więcej zresztą nie mogła się spodziewać.
Wkrótce święta Bożego Narodzenia, później będzie Wielkanoc. A kiedy
ś
więta miną, zaczną się egzaminy. Jeśli będzie miała szczęście, może na świętego
Jana wrócić do domu, a Benjamin będzie starszy zaledwie o rok. Nic nie powinno się
zbytnio zmienić w tak krótkim czasie, ani ludzie, ani zwierzęta. Chciałaby móc
rozkoszować się latem w Vildegard razem z ojcem, babką i synem. Żałoba
przycichnie do tego czasu i może będą w stanie wznieść Amelii piękny nagrobek.
Johanna uśmiechała się do siebie, zwinęła się na posłaniu i obserwowała
dopalający się płomień świecy.
Wkrótce pokój pogrąży się w ciemności, ale ciemność jest bezpieczna i
znajoma.
Leżała z otwartymi oczami, dopóki świeca nie zgasła, a potem prawie
natychmiast zasnęła.
- Johanna! Jesteś tam? Och, dzięki Bogu, jesteś...
Johanna zerwała się, usiadła na posłaniu, przecierała oczy oślepiona latarką,
którą stojąca na progu Thilli unosiła w górę. Był już chyba ranek, chociaż przez
zakratowany otwór w dachu wpadało tylko trochę szarego światła, które ledwie
rozpraszało mrok w maleńkim pokoiku.
- Stało się coś strasznego, dziewczęta są zrozpaczone... ty też musisz zejść na
dół.
Johanna narzuciła na siebie płaszcz i wsunęła w stojące przy łóżku buty nogi
w wełnianych skarpetach. Ręce Thilli trzęsły się jak w febrze.
- To Ylva - mamrotała. - Ona... została napadnięta.
- Nie! Stało jej się coś? Thilla pochyliła twarz, w blasku lampy widać było
głębokie zmarszczki wokół ust.
- Johanno, ja... ona nie żyje. Moja mała Ylva... nie żyje... Johanna objęła
starszą kobietę i przytuliła jak dziecko. Wiedziała, że chociaż Thilla była dobra i
pełna ciepła dla wszystkich tych zrozpaczonych kobiet przychodzących do jej domu,
to Ylva była dla niej jak córka, której widocznie Thilla sama mieć nie mogła.
- Thilla, moja kochana... to straszne... biedna Ylva... Thilla przez chwilę jakby
odpoczywała w objęciach Johanny. Potem wyprostowała się i spojrzała młodej
kobiecie w twarz.
- Cille słyszała kroki. One obie wracały do domu, ale każda szła osobno.
Mignęła jej jakaś postać, która rzuciła się na Ylvę, napastnik przewrócił ją, a potem
usiadł na niej... i udusił. Cille bała się podejść bliżej, ale zaczęła krzyczeć. To
widocznie spłoszyło napastnika, niestety za późno... zdążył udusić biedną Ylvę„.
- Ale dlaczego...? - wyszeptała Johanna. Thilla tylko prychnęła.
- Tu po ulicach włóczą się różni, ludzie jak dzikie zwierzęta, Johanno.
Wszelkiego rodzaju hołota, zboczeńcy, którzy mordują bez powodu. Tak to wygląda.
Ale z reguły są to ludzie nieszczęśliwi, na przykład synowie porzuceni przez matki.
Chociaż, skoro napadają w ten sposób na kobiety, to nie powinnam ich bronić.
Twarz Thilli pociemniała. Ta mała kobieta mówiła teraz nie tylko o Ylvie, za
jej słowami kryło się coś więcej. Westchnęła ciężko.
- Zejdźmy na dół. One ją tam ubierają. Przez chwilę byłam przerażona, kiedy
zobaczyłam fusy w twoim kubku. Musisz być bardzo ostrożna, Johanno.
Płomień lampy chybotał się, cień Thilli na ścianie był gigantyczny i
niespokojny.
- Ostrożna... przecież nawet nie wiemy, czy ten zbrodniarz znał Ylvę i chciał
wyrządzić krzywdę temu domowi... czy po prostu napadł na przypadkową kobietę.
- Czy ona była... czy on miał... Thilla kręciła głową.
- Nie zdążył, mimo wszystko. Ale poszarpał na niej ubranie. I ciągnął ją w
stronę komórki na opał... Dobrze, że Cille nadeszła.
Johanna potakiwała.
Zeszły na dół, gdzie panowała rozpacz i łzy.
Chude ciało Ylvy zostało złożone w prostej trumnie z sosnowych desek.
Drewno zbite gwoździami, żadnych ozdób, metalowych okuć, nawet krzyżyka z
ołowiu. Dziewczyny umyły ją, włożyły czyste ubranie i między złożone dłonie
wsunęły zieloną gałązkę. Szyję zmarłej Johanna owinęła jedną ze swoich pięknych
chustek, żeby ukryć okropne ślady rąk mordercy, a po trosze też dlatego, że złotawy
kolor dodawał twarzy zmarłej blasku.
Thilla odmówiła modlitwę, dziewczęta odśpiewały psalm. Potem wszystkie po
kolei całowały zmarłą na pożegnanie, przyjechał karawan i zatrzaśnięto wieko
trumny. Ylva miała spocząć w mogile dla ubogich, takiej, jakich wiele było wówczas
na kopenhaskich cmentarzach.
- Ona nie miała prócz nas nikogo, rodziny, którą trzeba by zawiadomić,
nikogo, kto mógłby coś dla niej zrobić. Ylva zasługuje na piękny pogrzeb, ale nie
możemy wydawać na to naszych pieniędzy. Żywi potrzebują ich bardziej -
powiedziała Thilla prosto i brutalnie. Wszystkie dziewczyny kiwały głowami,
niektóre zdjęte lękiem. Dzieci widziały ból na twarzach matek i tuliły się do nich z
płaczem.
Thilla zamknęła drzwi za dwoma ludźmi, którzy przyszli zabrać Ylvę,
obojętnie pozdrowiła umundurowanego policjanta, który im towarzyszył. Śmiertelny
wypadek należało odnotować, ale nic więcej oprócz nazwiska Ylvy i tego, że nie
miała żadnych krewnych, nie wydobył z Thilli.
Może sama też nic więcej nie wiedziała?
Johanna powinna była iść dzisiaj do Theatrum Chirurgicum, blade słońce stało
nisko na niebie, nie wznosiło się zimą zbyt wysoko nawet w południe. Ale chyba
Cruger nie będzie za nią tęsknił, nikt inny też nie. Remmermann wiedział, że Johanna
wiele czasu spędza w czytelniach i że akurat teraz przerabia materiał, który jeden z
członków Komisji, pastor, wyznaczył jako pensum dla przyszłych akuszerek.
Ale Johanna nie mogła zostawić Thilli i dziewczyn. Może wieczorem, kiedy
wszystko się trochę uspokoi? Albo jutro, nic się przez ten czas nie stanie. Musiała
przyznać, że brak jej radości życia Marcella, jego nieodpowiedzialnych żartów,
uwodzicielskich uśmiechów, a nawet tej nieustannej walki, żeby trzymał ręce przy
sobie i nie próbował jej wciąż dotykać.
Nie znała zbyt dobrze Ylvy, ale brutalny los, który stał się jej udziałem,
pogrążył dom Thilli w przygnębieniu i smutku. Wszystkie mieszkanki głęboko
przeżywały tragedię. Nie raz same bywały zaczepiane na ulicach przez pijanych
marynarzy, bo z powodu zniszczonych ubrań łatwo je było pomylić z kobietami, które
na ulicach zarabiają na chleb codzienny. Na ogół się tego nie bały, bo nawet
najbardziej pijany marynarz potrafi odróżnić prawdziwy protest kobiety od
udawanego.
- Dziewczęta nie mogą chodzić same, zwłaszcza wieczorami. W każdym razie
nie tak późno. Musicie się trzymać razem i zawsze prosić, żeby ktoś wam towarzyszył
albo wyszedł po was. To się nie może powtórzyć, nie może się przytrafić żadnej
innej...
Słuchały jej uważnie, siadały bliżej siebie. Johanna wiedziała jednak, że ona
nie zgodzi się na takie ograniczenie swobody. Czy ma prosić o towarzystwo zawsze,
kiedy idzie do czytelni? Czy ma ujawnić przed tymi dziewczętami z domu Thilli, że
mieszka w eleganckim pokoju i nosi wytworne ubrania, kiedy pije wino na
przyjęciach u najzamożniejszych kupców Kopenhagi i najbardziej znanych lekarzy?
To niemożliwe i Thilla o tym wie. Johanna nie może się też zgodzić, kiedy
następnym razem Remmermann albo pan Santorini będą chcieli odprowadzić ją do
domu... Do tego domu...
Nic dziwnego, że tej nocy miała koszmarne sny. Ylva krzyczała i krzyczała, jej
głos zmieniał się w miauczenie rannego kota, widziała jakąś bójkę, nóż wbity w
gardło mężczyzny... własną rękę ociekającą krwią, chciała wyciągnąć nóż, wyrzucić
go do szarej wody, ale tkwił mocno, jak przyklejony albo przybity...
Odsłonięte zęby Raviego, jego czarne, mroczne oczy, które nagle stały się
zielone, przerażające, oczy drapieżnego zwierzęcia...
Wczesnym rankiem obudziła się zlana potem i niemal uciekła z domu, zanim
ktokolwiek zdążył wstać.
Na dworze panowało niebieskawe światło, ale zapowiadał się piękny, jasny
dzień. Nad ulicami, przez które biegła, niebo powoli zmieniało barwę z szarej na
różową, złocistą, rozświetloną przez promienie zimowego słońca. Miasto było
skąpane w odbijającym się od morza, jaskrawym blasku, na którego tle wszystkie
twarze wydawały się ocienione i mroczne.
Koguty piały w zagrodach na przedmieściu.
Psy obszczekiwały pierwsze hałasujące po bruku wozy, na placu targowym
tęgie przekupki ustawiały skrzynki z towarem, beczki z mąką, długie wianki
suszonych grzybów, warkocze czosnku, które trzeba było pospiesznie ukryć pod
słomą, żeby nie zmarzły, zanim przyjdą pierwsi klienci.
Budynek Theatrum Chirurgicum rysował się ostro na tle porannego nieba.
Kobmagergaden nie należała do najdłuższych ulic, choć trudno było z jednego jej
końca zobaczyć drugi. Znajdowało się tu wiele nowych domów, zbudowanych z cegły
i otynkowanych. Zdobiono je pięknymi gzymsami, niektóre miały też kolumny i
rozmaite rozety. Teraz wszystko tonęło w świetle poranka, różowy blask spływał z
nieba, czyniąc ulicę jeszcze ładniejszą. Nagie drzewa wyciągały gałęzie ku niebu,
jakby i one chciały mieć swój udział w tej grze barw, tkwiły jednak jak rozcapierzone
palce czarownicy na tle wszechogarniającej jasności.
Johanna dygotała. Było bardzo zimno. Wiatr ciągnął od morza i kąsał jej
policzki. Zdecydowanie za wcześnie wyszła z domu. Nawet czytelnie były między
północą a godziną siódmą rano pozamykane. Wpatrywała się w zegar na dość odległej
kościelnej wieży, ale nie widziała, którą godzinę wskazuje. Trzeba zaczekać, aż zegar
zacznie bić. A może lepiej będzie przejść się po mieście?
Miała w kieszeni trochę drobnych. Postanowiła pójść do cukiernika
Waldemara i kupić sobie filiżankę gorącej, cudownej czekolady. Marcello odkrył dla
niej ten smakołyk.
Tak!
Słodki, rozgrzewający smak czekolady, to ją ożywi, uspokoi, sprawi, że
przestanie dzwonić zębami. Natychmiast ruszyła w drogę, pochyliła głowę przed
wiatrem, twarz ukryła w kapturze.
Nie widziała mężczyzny, który śledził ją od chwili, gdy wyszła z domu Thilli.
Przemykał się zwinnie między wozami i snopkami siana, a kiedy weszli do centrum
miasta, ukrywał się za narożnikami domów, ani przez chwilę nie spuszczając z oczu
biegnącej kobiety. Dzisiaj mógłby ją zatrzymać. Ale nie, wolał w nocy, kiedy sama
chodzi po pustych ulicach i nie spodziewa się, że ktoś obcy mógłby jej wykręcić
ręce...
- Johanna! Co za radość! Jak miło cię znowu zobaczyć! Gdzieś ty była? Gdzie
ty się podziewasz? Muszę przyznać, że jestem co najmniej zdziwiona, w moich
czasach nigdy by młoda dziewczyna...
- Droga madame, ja przecież nie jestem panienką. Jestem dojrzałą kobietą.
Proszę pamiętać, że byłam mężatką i że mam dziecko!
Johannę irytowało to coraz częstsze mieszanie się kapitanowej do życia
lokatorki, ta jej przesadna troskliwość. Na szczęście panią łatwo zbyć byle czym.
Wystarczyło powiedzieć, że nocowała u przyjaciół, a zwłaszcza wspomnieć jakąś
towarzyską wielkość, jak choćby Niemca lub samego profesora Remmermanna.
- No dobrze, mam nadzieję, że pani wie, co robi. Ufam, że nie naraża pani
swojej opinii, nie popełnia głupstw, które mogłyby dotrzeć do uszu Komisji...
- Proszę się nie martwić - mruknęła Johanna z uśmiechem i wbiegła na
schody, zanim madame zdążyła zaprosić ją na kolację lub zaproponować coś innego.
W pokoju panowało rozkoszne ciepło. Johanna zrzuciła płaszcz i rozsunęła
ciężkie zasłony. Poczuła chłodny podmuch od okna, gorsze jednak było to, że jej
podejrzenia tym razem także się spełniły: Marcello nadal tam stał, na pół ukryty za
rogiem domu po drugiej stronie ulicy. Nieustannie spoglądał na dom, przed którym
widywał ją tyle razy. Teraz jego bystre oczy dostrzegły, rzecz jasna, ruch zasłony,
dyskretnie pomachał Johannie. Serce podskoczyło jej w piersi, pragnęła tego, a
jednocześnie nie chciała. On pytał i dawał do zrozumienia, wprost trudno było go
powstrzymać, kiedy sam się wpraszał do domu, bo chce „odwiedzić madame".
No i teraz dowiedział się, gdzie Johanna sypia, które okno należy do niej.
Widziała, że przygląda się fasadzie domu z wystającymi gzymsami, szerokimi
akurat wystarczająco, żeby zwinny mężczyzna mógł się wspiąć...
Nie, co za głupstwa. Johanna zaciągnęła zasłony, zła na samą siebie.
Marcello to wprawdzie niedojrzały wesołek, ale nigdy by nie naraził jej
reputacji na takie niebezpieczeństwo.
Z drugiej jednak strony, jego miłosne wyznania stawały się coraz bardziej
gorące, wiedziała, że ten ognisty Włoch z jakiegoś powodu uważa ją za kobietę
atrakcyjną. Mówiąc krótko, pragnie ją uwieść. A potrafi przy tym rozpalić jej senne
ciało samym tylko spojrzeniem. Co mógłby zrobić ciemną nocą, w jej pokoju, bez
obawy, że ktoś zobaczy... Czuła, że w głowie jej się kręci na myśl o tym, a piersi
napinają się niepokojąco.
Było jeszcze dostatecznie jasno, by móc czytać przy oknie. Otulona w kołdrę
Johanna usiadła z oprawionym w skórę dziełem Johanna von Horna, który uczynił
więcej dla sprawy kształcenia akuszerek niż którykolwiek z tutejszych wielkich
profesorów. Remmermann opowiadał jej, jako anegdotę, że ów szwedzki uczony
najpierw studiował w Paryżu, a potem uczył się u zwyczajnej babki, ponieważ był
przekonany, że te mądre kobiety wiedzą więcej niż uczeni teoretycy. Prowadził
wykłady, pozwalał studentom ćwiczyć odwracanie płodu na zwłokach i napisał dwie
bardzo łatwe do czytania książki dla akuszerek, które z pewnością pozwoliły zapobiec
wielu tragediom. Johanna dowiedziała się też, że w Szwecji kształci się akuszerki co
najmniej od czterdziestu łat.
Ale Remmermann się roześmiał, kiedy powiedziała, że może w takim razie
powinna pojechać na studia do Sztokholmu.
„Nie sądzę, żebyś została przyjęta na tamtejszy uniwersytet. Do Domus
Anatomicae też raczej nie. Nie dopuszczono by cię też do takich rozmów, jakie tutaj
możesz prowadzić, moja droga..."
Westchnęła i uśmiechnęła się. Z wdzięcznością pogłaskała jego dłoń.
„To dlatego, że mam tu ciebie, mój wierny przyjacielu" - szepnęła.
Spoglądał na nią z gorącą prośbą we wzroku. Ona jednak nie mogła jej
spełnić, to niemożliwe. Jeśli już nie z innych powodów, to dlatego, że zielonooki
cudzoziemiec coraz częściej był przyczyną jej bezsennych nocy.
Ś
wiatło dnia zaczynało powoli gasnąć. Kontury na zewnątrz załamywały się,
pogrążały w niebieskawej poświacie. Na rogu nie widać było nikogo, w ogóle nigdzie
ż
ywej duszy.
Mimo wszystko Marcello nie jest chyba taki niemądry, żeby stać nie wiadomo
jak długo w ten mróz i narażać się na zapalenie płuc tylko po to, by ewentualnie
zobaczyć jej cień za firanką.
Wyobraziła sobie na moment jego zwinne ciało na szpitalnym łóżku i poczuła
ból w sercu. Ten okres w Kopenhadze, pokazy chirurgiczne, wędrówki po salach i
korytarzach szpitali trochę przestraszyły Johanne. Uświadomiła sobie, że choroby i
zranienia, jakimi zajmowała się w Lyster, to zupełne błahostki w porównaniu z tym, z
czym tutejsi najwięksi medycy muszą się zmagać.
Rozmasowała zdrętwiały ze zmęczenia kark i odłożyła książkę. Zaciągnęła
starannie zasłony, rzuciwszy przedtem ostatnie spojrzenie na miejsce, w którym do
niedawna stał on.
Prawie przez całą noc leżała, nie śpiąc, i nasłuchiwała, sama nie wiedząc
czego. A kiedy nadszedł ranek i nic się nie wydarzyło, poczuła dziwne rozczarowanie.
Dopiero gdy dzwony kościelne zaczęły bić w mieście, przypomniała sobie, że dzisiaj
niedziela i że obiecała Thilli, że przyjdzie do niej, bowiem ta wyliczyła, że akurat tego
dnia dwie z jej dziewcząt będą rodzić.
- No i, naturalnie, wszystko się już zaczęło. Przecież ci mówiłam, Johanna. A
jak ja mówię, że wiem takie rzeczy, to możesz być pewna, że wiem. Bierz się do
roboty, umyj się, włóż na siebie coś odpowiedniego, żebyś nie zabrudziła tego
wytwornego stroju, który bez wątpienia masz pod płaszczem.
Johanna nie zareagowała. Słowa Thilli mogły się wydawać szorstkie, ale w jej
twarzy nie było nagany, choć przecież jest niedzielny ranek, a Thilla ma na pewno za
sobą trudną noc. Chyba już parę godzin biega od jednej rodzącej do drugiej.
- Mette jest zmęczona i teraz śpi. Dałam jej odrobinę tej czerwonej mikstury.
Charlotta natomiast krzyczy i rzuca się, ale ma mnóstwo siły. Myślę, że ona urodzi
pierwsza, chociaż na razie rozwarcie jest dopiero na trzy palce - informowała Thilla z
ożywieniem. - Muszę teraz zjeść trochę mlecznej zupy i napić się piwa. Zastąpisz
mnie na chwilę!
Johanna była niemal zaskoczona zaufaniem, jakie okazuje jej ta stara
akuszerka, która nic przecież nie wie o jej doświadczeniu przy porodach.
Dyskutowały czasami o swoich przeżyciach, dzieliły się dobrymi radami, wymieniały
mniej pomyślne doświadczenia, ale teraz Johanna się przestraszyła, kiedy nagle stała
się odpowiedzialna za dwie rodzące, i to sama.
Głupia, czy nie właśnie tego się uczysz? Czy już teraz nie umiesz więcej niż
większość praktykujących akuszerek, ba, więcej nawet niż Thilla? Czy nie
pokazywano ci, jak sobie radzić z rozmaitymi komplikacjami? A te dwie młode
kobiety są wypoczęte, w dobrym zdrowiu i całkowicie normalne. Wszystko pójdzie
dobrze.
Bardzo by chciała, posłała ku niebu niepewne spojrzenie, wymyła się starannie
w gorącej, prawie gotującej wodzie, włożyła obszerny, czysty fartuch Thilli i poszła
do pokoju Charlotty.
U rodzącej była jedna z młodych matek, bo ta rzucała się na łóżku i wiła
niczym wąż, zdążyła już prawie kompletnie wyrzucić słomę z siennika. Przypominała
kurę zamkniętą w gnieździe, a w czerwonej twarzy tkwiło dwoje wytrzeszczonych
oczu, okrągłych, przerażonych.
- Pomóżcie mi! Zawołajcie Thillę! Nie dam sobie rady bez Thilli...
- Uspokój się, ja ci pomogę. Świetnie dasz sobie radę, Charlotte To już długo
nie potrwa.
- Nie! Ja umieram! Już więcej nie zniosę, tak okropnie mnie booooli!
Wrzasnęła, chwyciła ją kolejna fala bólu. Kobieta głośno łapała powietrze, była sina i
o mało nie urwała ręki nieszczęsnej koleżance.
Johanna zaczekała, aż skurcz ustąpi, potem odesłała pomocnicę. Ta,
wdzięczna za uwolnienie, wymknęła się przestraszona za drzwi. Rodząca przestała na
krótką chwilę protestować.
- Damy sobie radę, prawda, Charlotto?
- Nieeee! Ja chcę, żeby tu przyszła Thilla. Thillaaaa! Uspokojenie pacjentki
zajęło Johannie mnóstwo czasu i prawie całą cierpliwość. W końcu jednak Chralotta
zdecydowała się współpracować z Johanna i z własnym ciałem.
Nagle krzyk ucichł.
Dziecko było na świecie.
Dziewczynka, ochrypły głos Charlotty witał maleństwo, życzył mu szczęścia.
Johanna pomyślała: Nie ma chyba nic piękniejszego niż to pierwsze spotkanie
matki i dziecka po porodzie. Pomyśleć, że będę to przeżywać setki razy!
Dzięki ci, Boże, że zsyłasz mi takie szczęście i ulgę w moim smutku i żałobie.
Jeśli nawet do odepchniętego przez wszystkich owocu grzechu, takiego jak to
dziecko, matka przemawia z czułością, to chyba nie ma na świecie człowieka,
któremu nie można pomóc, sprawić, by odczuwał choć w części taką radość, jaka
teraz rozjaśnia twarz Charlotty.
Wspominała narodziny Benjamina, jaki przeżyła wtedy dramat, strach, który
całkowicie unicestwił tę świętą chwilę.
Wspominała o tym, zanim pozwoliła sobie pomyśleć o walce, którą musiała
stoczyć jej matka.
W drzwiach stanęła szeroko uśmiechnięta Thilla. Trzymała w ręce szklankę z
piwem.
- Świetna robota, Johanno. Teraz czeka na ciebie Mette. W ciągu zaledwie
godziny w ten zimowy poranek przyszły na świat dwie dziewczynki. Obie były
córkami nie mających przed sobą żadnej przyszłości młodych kobiet i obie przyniosły
sobie na świat błogosławieństwo: urodziły się w niedzielę, a pierwszą osobą, jaką
zobaczyły, była pewna kobieta, która przyjęła je niczym najdroższe klejnoty z korony
samego Pana.
I obie na drugie imię dostały Johanna. Zostały ochrzczone w miedzianym
kociołku Thilli przez pastora, który chętnie podejmował się zadania, jeśli chodziło o
ratowanie przed wykluczeniem z Kościoła dusz dzieci poczętych w grzechu.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
- Ona była jak córka, Johanno. Myślę, że ty jako matka rozumiesz... twoja
babka by zrozumiała.
- Thilla - rzekła Johanna łagodnie. - My wszyscy dobrze wiemy, że cierpisz.
Ż
e nic nie jest już takie jak było. Jeszcze nie. I może nigdy nie będzie.
- Tyle osób na mnie polega. Mam tyle odpowiedzialności... nie mogę zawieść
ich wszystkich, muszę tylko...
- Thilla, przede wszystkim musisz się uspokoić. Odpocząć. Może wypłakać.
Oni przecież rozumieją, ci wszyscy, o których mówisz, że na ciebie czekają.
- Nie... no, tak... zresztą nie wiem. Niektórzy z nich nie mają nikogo poza
mną... więc kto się nimi zajmie?
Johanna wolno kręciła głową. Thilla siedziała nad miską pełną brudnej wody.
Właśnie skończyła zmywać talerze po zupie, kociołek i pół tuzina cynowych kubków.
Ogień w kącie dużej kuchni tlił się słabo, ale czerwony blask otaczał obie kobiety,
które siedziały na niskich stołeczkach, każda po swojej stronie miednicy. Ręce Thilli
były małe i drobne, o popękanej, brunatnej skórze nawet teraz, po długim moczeniu w
wodzie.
Johanna ujęła jedną jej dłoń i trzymała, dopóki Thilla na nią nie spojrzała.
- Nie masz już siedemnastu lat, Thilla. Straciłaś córkę. Kto mógłby oczekiwać,
ż
e będziesz wciąż taka jak przedtem?
Thilla westchnęła.
- Johanno, ty nie wiesz o tylu rzeczach. Chyba rzeczywiście utraciłam córkę i
Bóg mi świadkiem, jak cierpię z powodu Ylvy. Ale... ja mam ich dużo więcej. Tyle
zdolnych, młodych kobiet, którym trzeba wskazać drogę. One mnie potrzebują. Nawet
ty, Johanno, mnie potrzebujesz.
- Oczywiście, że cię potrzebuję, matko Thillo. Tyle się od ciebie uczę! Rzeczy,
o których panowie w szkole nie mają pojęcia. Rzeczy, których nie można załatwić za
pomocą skalpela, ani wyczytać w książkach.
Thilla zadowolona kiwała głową.
- Jesteś taka zdolna, ale chyba nie ma w tobie radości. Johanna poczuła ssanie
w żołądku, wystarczyło tylko napomknienie.
Wiedziała, że dzisiaj Thilla już nie pozwoli się zbyć. Johanna wpadła w
zastawione przez samą siebie sidła. Nieraz namawiała ją, by wyrzuciła z serca żal i
ból, opowiedziała wszystko. Mówiła nawet, że Thilla powinna to zrobić ze względu
także na swoje zdrowie.
- Radości? - spytała niepewnie. - Ależ... jestem przecież bardzo zadowolona ze
wszystkiego. Tęsknię jednak za dzieckiem, wciąż jeszcze nie pogodziłam się ze
ś
miercią matki... wiele razy wyobrażam sobie, że ona żyje i że kiedy wrócę do domu,
to ona tam będzie. Ze wszystko to tylko zły sen...
- Miewasz złe sny? Johanna wyprostowała się.
- Ech, czasami... kiedy jestem zmęczona. Thilla roześmiała się krótko, jak to
ona. Ten jej śmiech mógł wyrażać ból, radość i ironię.
- Uwierz mi, moja kochana. Nic dziwnego, że czasem kręci ci się w tej twojej
głowie. Za dużo w nią wpychasz przez cały czas.
- Wiedza to nie jest ciężkie brzemię, Thilla. Mała kobieta chwyciła miskę i
wylała wodę do dziury w kącie, zanim Johanna zdążyła zareagować. Woda spływała
pod murem prosto na podwórko. Thilla z grymasem wyprostowała plecy.
- Owszem, moja młoda przyjaciółko. Zdarza się, że bywa prawdziwym
ciężarem, niczym młyńskie koło, które człowiek musi dźwigać.
Thilla ponownie usiadła, tym razem przy stole, i pod plecy podłożyła sobie
poduszkę. Skinęła na Johannę.
- Chodź! Chcę z tobą porozmawiać. I obiecuję ci, że popłaczę trochę nad
losem Ylvy, jeśli ma cię to uspokoić.
Johanna uśmiechnęła się blado. Może przesadza z tym zmartwieniem. Może
Thilla naprawdę jest taka silna.
- Opowiedz mi coś więcej o twoim mężu, tym, o którym wspomniałaś
pierwszego dnia po przyjeździe tutaj.
- O Erlendzie? Nie, to już naprawdę przebrzmiała historia. Thilla potrząsnęła
głową. Przenikliwe oczy zalśniły.
- Nie, nie, chodzi mi o Raviego. Z którym zerwałaś. Johanna długo pocierała
ręką policzek. W końcu powiedziała z powagą:
- Thilla, ja muszę o nim zapomnieć. Nigdy więcej nie będziemy razem. Poza
tym... spotkałam innego. Kogoś, kto sprawia... że nie mogę spać. Thilla pochyliła się
nad stołem.
- Ale to nie jest profesor? Nie, to niemożliwe! To stary dziad, żona umarła mu
jakieś piętnaście lat temu... Twoja babka uważała, że jest staroświecki...
- Nie, nie on. Ktoś inny. Cudzoziemiec. On też studiuje. Chociaż właściwie
jest już bardzo wykształcony. Zdawał egzaminy w wielu krajach, a jego ojcem jest
wybitny anatom, Giovanni Santorini!
Thilla wzruszyła ramionami.
- Jest ciemnowłosy... całkiem czarny. I taki wesoły, że wprost z trudem
zachowuję powagę... sprawia, że przez cały czas muszę się śmiać, Thillo.
- Myślę, że bardzo ci to potrzebne.
- Tak! Ale... na nim nie bardzo można polegać. On chyba nie do końca sobie
zdaje sprawę z tego, co robi... myślę, że się zakochałam, Thilla. Czy to... bardzo
głupie?
Tamta znowu wzruszyła ramionami. Jej przenikliwe oczy robiły się coraz
ciemniejsze.
- On chce, żebyśmy się pobrali... tak myślę. Ale jest w nim coś takiego... coś,
co sprawia, że nie traktuję go za bardzo serio. Wydaje mi się taki... młody.
Thilla mamrotała coś pod nosem.
- Czy wiesz, kim on jest?
- Nie, pojęcia nie mam. Santorini, powiadasz? Nigdy o kimś takim nie
słyszałam. No, ale też rzadko bywam na salonach, ha, ha.
Johanna uśmiechała się niepewnie.
- Rzeczywiście, rzadko. Thilla, ja bym chciała, żebyś go poznała, ale on nie
wie, że ja... mieszkam też tutaj. On... często odprowadza mnie do domu kapitanostwa.
Zwłaszcza ostatnio, po tym jak Ylva...
- Bardzo rozsądnie - mruknęła Thilla. - Nie możesz chodzić po ulicach sama,
Johanno. Słyszałam, że zginęła też jakaś inna młoda dziewczyna. Nic wam nie
mówiłam, bo może to tylko plotki. Ale mnie to niepokoi, jest w tym coś takiego...
ech, nie, nie wiem...
- Powiedz! Co cię dręczy, Thilla?
- Ty wiesz, że Ylva utykała na jedną nogę, prawda? No widzisz, tamta
dziewczyna podobno też była kulawa. A teraz zniknęła...
Johanna zadrżała. Zaległa cisza.
W końcu Thilla westchnęła i znowu wpiła oczy w Johannę.
- To bardzo dobrze, że ma kto cię odprowadzić późnym wieczorem. Może
jednak powinnaś być nieco bardziej powściągliwa. Ten Włoch... Skoro nie masz
odwagi mu zaufać... Niedojrzały, powiadasz?
Johanna prychnęła.
- Może nie, zresztą on jest ode mnie starszy, ma blisko trzydzieści lat. Ale
jakby to powiedzieć....wesołek z niego, taki niezbyt poważny.
Musiała się roześmiać, Thilla jej wtórowała.
- Poza tym się oświadczył. Gospodyni na moment umilkła.
- Co? On też? Johanna, ty naprawdę jesteś... Dwóch oświadczających się o
twoją rękę w ciągu tych paru miesięcy, odkąd do nas przyjechałaś? I obaj godni uwagi
mężczyźni, zamożni! No, muszę powiedzieć, nieźle, nieźle!
Johanna bawiła się świecznikiem.
- Jak powiedziałam, nie traktuję go zbyt poważnie. Wciąż jeszcze miała
uśmiech na wargach. Thilla przesunęła się ze swoim stołkiem.
- Ale gdyby on był... Gdybyś mogła mu zaufać?
- To powiedziałabym „tak" - wyszeptała z bijącym sercem. Nie przyszedł na
prywatny pokaz do Crugera, nie pokazywał się tam od chwili, gdy przysłano z Paryża
specjalnie zabalsamowane zwłoki żołnierza. Był to bardzo oczekiwany obiekt, Cruger
dostał go od przyjaciela pracującego w szpitalu wojskowym. Zmarły miał jakąś
niezwykłą anatomię, posiadał podwójne nerki, dwie wątroby i podwójne płuca,
znaleziono nawet coś, co wyglądało jak szczątkowe, nie wykształcone drugie serce.
Wszystko zostało starannie spreparowane i na powrót włożone do zwłok tak, by w
różnych miejscach fachowcy mogli je badać.
Cruger był bardzo dumny, nie odważył się jednak zaanonsować zwykłej
publicznej demonstracji. Krzesła pozostały więc puste, Theatrum było zamknięte.
Zresztą zbliżały się święta Bożego Narodzenia i sezon towarzyski był w pełni. Poza
tym szlachta ma inne rozrywki, oznajmił krótko generalny dyrektor Cruger.
Remmermann opowiadał jednak Johannie o trudnościach, o tym, że medycy z
uniwersytetu zagarniają dla siebie wszystkie dostępne trupy i z całych sił starają się
przeszkadzać prywatnej szkole chirurgicznej. To jest właśnie powód, dla którego
Theatrum Chirurgicum nie otwiera ostatnio swoich podwoi.
Johanna przyłapała się na tym, że wypatruje Marcella, bardziej jednak z
przyzwyczajenia. Pewnie siedzi w czytelni albo czeka, aż Johanna wyjdzie. Miał taki
zwyczaj, stał trzy, cztery domy dalej, paląc wolno jedno ze swoich cienkich, długich
cygar.
Jeśli była zmęczona, życzyła sobie, by odprowadził ją prosto do domu, albo
szli na ciastka z waniliowym kremem. Bywało, że fundował jej solidny obiad w jednej
z restauracyjek przy dolnym rynku. Potem spacerowali po parku zamkowym.
Zawsze próbował ją całować.
Ona jednak nigdy nie pozwalała, wiedziała, że gdyby ktoś ich zobaczył,
mogłoby to zniweczyć wszystkie jej plany. Komisja nie toleruje lekkomyślnego
zachowania przyszłych akuszerek. W końcu Marcello się z tym pogodził, zadowalał
się pieszczeniem jej ręki ukrytej pod jego ramieniem.
Na wspomnienie tego nogi się pod nią ugięły.
Tak jest, Johanna była szczera wobec Thilli: gdyby Marcello dowiódł, że myśli
poważnie... to uległaby temu uczuciu, o którym sądziła, że jest już dla niej na zawsze
stracone. On z pewnością by się zgodził, żeby Benjamin zamieszkał z nimi. Bawiłby
się z małym, był dla niego ojcem. I może pewnego dnia... nie.
Powinna pracować. Pomagać Thilli! Ale może z takim mężczyzną jak
Santorini u boku mogłaby zdobyć więcej pieniędzy dla domu Thilli tak, by jeszcze
więcej młodych zrozpaczonych dziewcząt mogło rodzić swoje dzieci w spokoju, a
później jakoś ułożyć sobie życie?
Wierzyła, że on by jej w tej pracy pomógł, bo oczy tak mu dziwnie
pociemniały, kiedy któregoś dnia widzieli policjantów, którzy karali młode
dziewczęta, dla zarobku odwiedzające stancje marynarzy.
- Biedne małe - mruknął wtedy. - Wiodą życie gorsze niż te szczury, wśród
których sypiają. Nie powinno się do tego dopuszczać!
Był człowiekiem o czułym sercu, to pewne. Wsuwał miedziaki w ręce
ż
ebrzących dzieci, gdy któreś odważyło się wejść do centrum miasta. Innym razem
znów postawił kolejkę wszystkim zebranym w gospodzie, bo pięciu mężczyzn
ś
piewało takie rzewne pieśni.
Marcello potrafił ożywić każdą nudną dyskusję swoimi niezliczonymi
opowieściami z Włoch lub z Paryża z czasów, kiedy pracował tam w szpitalu. Dużo
jeździł po świecie, znał tylu interesujących ludzi.
Johanna zauważyła, że nie słucha wniosków, którymi Cruger kończył wykład.
Malowała w notatniku jakieś zawijasy, a ręka, w której trzymała ołówek, była
spocona.
Czy dzisiaj Marcello też będzie na nią czekał? A może ona wraca za
wcześnie? Przecież dopiero co minęło południe. Postanowiła zatem pójść do czytelni
i popracować parę godzin, zanim wyjdzie na zewnątrz, w grudniowy zmierzch, i
wróci do domu.
Stał na zwykłym miejscu. Johanna poczuła bolesne ciepło w okolicy żołądka,
kiedy uświadomiła sobie, jak bardzo byłoby jej przykro, gdyby go dzisiaj nie spotkała.
Przerażało ją, że serce bije tak mocno, że zakręciło jej się w głowie, kiedy stwierdziła,
ż
e ją zobaczył. Natychmiast zgasił cygaro i szedł jej na spotkanie.
- Nareszcie, panno Johanno! Chyba chciała mi pani zrobić na złość, że tak
długo pani nie było!
Roześmiała się swobodnie.
- Długo? Ciężko pracowałam przez trzy dni... tyle chyba pan zniesie. Może z
innych kobiet miałby pan więcej pożytku, może mogłyby poświęcić panu więcej
czasu na rozmowę?
Błyskawicznie pochylił się ku niej i leciutko musnął wargami jej policzek.
Zarumieniła się i pospiesznie rozejrzała dookoła. Robiła mu wymówki, choć przecież
to musiało wyglądać wyłącznie jak przyjacielskie powitanie.
- Johanno - powiedział, ujmując jej podbródek ciepłymi palcami. - Nie chcę
dalej spotykać się z tobą w ten sposób. Ja... my... ech, wiesz, co mam na myśli. Jesteś
taka uparta, taka nieznośnie silna, podczas gdy ja, nieszczęsny człowiek, chodzę i
tęsknię... cierpię, a ty nie chcesz dać mi najmniejszej szansy!
Przekrzywiła głowę, czuła przyjemny szum w żyłach, cudowne napięcie... On
jednak mówił poważnie, na ulicy prawie nie było ludzi.
- Johanno - powiedział i zabrzmiało to jak śpiew. - Ja nie mogę się bez ciebie
obejść, ale ty uważasz mnie za lekkomyślnego wesołka, prawda? Zawsze śmieję się,
gadam głupstwa, błaznuję...
Smutny glos Marcella prawie ją przerażał. Uświadamiała sobie równocześnie,
ż
e tego właśnie jej brakowało. Czegoś, dzięki czemu również jej rozsądek mógłby
zaakceptować Marcella Santoriniego.
- To prawda, Marcello. Jesteś bardzo wesołym przyjacielem. Nie lubię tylko...
ż
e mi się oświadczasz zawsze, kiedy mnie rozśmieszysz.
Teraz to on się roześmiał. Ujął jej rękę i wsunął ją sobie pod ramię, gdzie tak
często spoczywała, po czym poprowadził ją przez plac i dalej w dół ulicy.
- Dzisiaj będziemy świętować, Johanno.
- O, co takiego? Spojrzał na nią z uśmiechem.
- Miałem parę dobrych dni. Dostałem pieniądze, które mi się należały za
odczyty. Johanno, dzisiaj jemy obiad u Marie i Bernharda L'Etoile. A mogę cię
zapewnić, że ci dwoje gotują wspaniale!
Oczywiście, nie chciała mu odmawiać. Może to wino albo koniak, który
podano po obiedzie do filiżanki mocnej tureckiej kawy. Mogły to też być te białe,
pachnące świece albo skrzypek, który mrugał do Marcella jak do starego przyjaciela, a
później grał najbardziej uwodzicielskie utwory, jakie Johanna kiedykolwiek słyszała.
Marcello odprowadził ją do samych drzwi, a potem w ciemności wśród skrzyń
i beczek kapitana całował ją czule, szczerze i nieskończenie długo. Przytulała się do
niego z ufnością. Miała wrażenie, że on cały jest obsypany gwiezdnym pyłem, że nie
tylko jego ręce są magiczne i mogą wprawiać ją w drżenie, gdy tylko ją musną.
Bawił się z nią, drażnił jej wargi czubkiem języka, aż pozwoliła mu wsunąć go
do środka.
Pachniał ciężkim, słodkawym tytoniem, nagrzaną słońcem ziemią, obcym,
podniecającym światem. Jego wargi stały się twardsze, coraz mocniej przyciskał je do
jej ust, jedną rękę położył jej na karku i przytrzymywał z czułością jej głowę, drugą
ręką wyjmował szpilki z włosów.
- Johanno, te amo... bella donna... piękna moja... Półprzytomna zwróciła
uwagę na te słowa, o których zawsze myślała, że są nazwą trującej rośliny. Zresztą to
by się zgadzało, tą rośliną można się oszołomić... na śmierć...
Z przeciągłym świstem wciągnął powietrze, odchylił mocno głowę, jakby
szukał czegoś na rozgwieżdżonym niebie. Johanna drżała, wiedziała bowiem, że
będzie musiała zmobilizować całą swoją siłę, by oderwać się od niego, zostawić go i
odejść w noc.
- Ja... nie mogę pozwolić ci odejść. Nie teraz. Moje ręce nie mogą się od ciebie
oderwać. Patrz!
Wsunął ręce w jej włosy, ich kolor pięknie się komponował ze złocistą skórą
Marcella, wiedziała o tym już przedtem.
Nawet w ciemności dostrzegała pierścień lśniący na jego palcu, ciężki sygnet z
listkami oliwnymi, ptakami i młodym księżycem.
Marcello zaczął go powoli zdejmować i zanim Johanna uzmysłowiła sobie, co
on robi, wplótł pierścień w gęsty kosmyk włosów.
- Tak się robi w mojej rodzinnej wiosce. Tak robił mój dziadek, mój ojciec,
wtedy kiedy spotykali kobiety swego życia. Johanno, tego nie można już odwrócić.
Teraz jesteś moja aż do śmierci!
Poczuła, że ogarnia ją panika. Te słowa były niczym echo starej, złej pieśni...
On jednak wciąż mówił, Johanna spojrzała mu w oczy i zrozumiała, że on naprawdę
tak myśli.
- Jeśli istotnie mnie kochasz. Jeśli chcesz, moja droga... Położyła jedną dłoń na
klamce, a drugą na jego wargach.
- Ciii... nic nie mów, Marcello, jestem kompletnie oszołomiona, tak strasznie
za tobą tęskniłam. Myślę o tobie, marzę o tobie... ale tak się boję. Jest tyle spraw, o
których nigdy nie rozmawialiśmy.
Chciał jej przerwać, miał w oczach coś, co przypominało strach. Doznała
skurczu serca, powinna była przez cały czas wiedzieć, że inny Marcello ukrywa się
pod wesołą, ale powierzchowną maską lekkoducha.
- W sobotę, kiedy moi gospodarze wyjadą... kapitan wybiera się w tym
tygodniu do Aakborg. Będę w domu sama, jeśli nie liczyć starego, głuchego stróża.
Wtedy możemy... porozmawiać.
Ucałował ją tak mocno i tak gorąco, że właściwie nie wiedziała już, gdzie jest,
wyrwał się z jej objęć udręczony, w jego zielonych oczach pojawiło się coś całkiem
nowego. Serce o mało w niej nie wybuchło z radości.
Marcello wyglądał jak ktoś, kto odniósł wielkie zwycięstwo, zwycięstwo
swego życia.
Widziała, jak biegnie, zwinny i pewny niczym kot, w końcu ciemność
pochłonęła go, zniknął za rogiem domu starego barona w dole ulicy.
Stała jeszcze przez chwilę przy drzwiach i wdychała zimne powietrze, zanim
w końcu odważyła się zrobić krok, potem otworzyła drzwi i weszła po schodach do
swego pokoju.
Profesor był w promiennym humorze. Właściwie najchętniej by nie przyjęła
jego zaproszenia, było bowiem późno, bardzo późno, i oczy piekły ją po czterech
godzinach pracy i długiego wpatrywania się w przygotowane przez profesora
Remmermanna plansze przedstawiające właściwe i niewłaściwe ułożenie płodu.
Zegar uderzył osiem razy, kiedy ubrane na czarno uczennice szkoły
akuszerskiej w końcu opuszczały lokal. Profesor jednak wyglądał promiennie.
Chwycił rękę Johanny i powiedział, że już bardzo dawno nie mieli okazji
porozmawiać.
- Chodź ze mną do profesorskiego klubu na uniwersytecie! Mamy czwartek,
dzień, w którym żony i córki mogą towarzyszyć członkom klubu. Spotkanie z nimi
może być dla ciebie interesujące, Johanno. One wiedzą, co to znaczy żyć z
mężczyzną, który chętniej rozmawia o żółci i kamieniach nerkowych niż o strojach,
perukach i hodowli róż! Rozerwiesz się trochę, pomówisz o bardziej kobiecych
sprawach.
Johanna orientowała się, że Marcello jest zajęty do późna tego wieczoru. Ale
jutro jest piątek, kapitanostwo szykują się do podróży. No a potem będzie sobota... nie
chciała spotykać się już z nim przed sobotą, nie wierzyła, że będą w stanie zachować
rozsądek podczas kolejnego spaceru w publicznych miejscach.
Sobota. Czas płynie tak wolno, tak wolno. Była pewna, że tej nocy nie zaśnie...
Kiedy więc profesor nalegał, uśmiechnęła się uprzejmie i przyjęła zaproszenie. On
nigdy nie wspomniał o oświadczynach. Zaczynała wątpić, czy on kiedykolwiek coś w
ogóle do niej czuł.
Remmermann rozpromienił się jeszcze bardziej. Pochylił się do Johanny i
szepnął wesoło:
- Obiecuję, że przedstawię cię jako moją córkę, a nie żonę.
- Myślę, że wystarczy, jeśli pan profesor powie prawdę, że jestem pańską
studentką i... przyjaciółką.
Jego okrągłe oczy na moment rozbłysły.
- Bardzo bym chciał być twoim przyjacielem, Johanno. Wiesz o tym.
Przytaknęła. Kiedy prowadził ją do powozu, zauważyła, że drżą mu ręce. Wieczór był
bardzo udany, ale zrobiło się naprawdę późno. Johanna jeszcze czuła na wargach
smak delikatnych pszennych bułeczek ze słodką marmoladą, a także świeże warzywa,
ser i zimną cielęciną, którą podawano w klubie. Szampan jeszcze się perlił w
kieliszkach, Johanna czuła się rozluźniona i trochę zmęczona. Chyba jednak zaśnie
dzisiejszej nocy.
Profesor nalegał, że odwiezie ją swoim powozem, a ona chętnie na to
przystała. Została otulona grubymi derkami, a nogi w lekkich pantoflach oparła na
ż
elaznym węglowym piecyku, na stałe wbudowanym w coś w rodzaju skrzynki
umieszczonej pod siedzeniem. W razie potrzeby można go było wysunąć na środek
powozu. Wkrótce zrobiło się ciepło. Profesor siedział bardzo blisko niej, nie mogła
nic z tym zrobić.
- Jestem panu wdzięczna, profesorze. Pewna moja przyjaciółka... znajoma,
należy chyba raczej powiedzieć, została nie tak dawno temu napadnięta na ulicy i
zamordowana.
Natychmiast pożałowała szczerości. Profesor spojrzał na nią spod oka.
- Przyjaciółka? Znajoma? Ależ, Johanno, to pani bywa w takich okolicach?
- Co pan ma na myśli? Jakich okolicach? Pochylił głowę i zacisnął wargi.
Długie wąsy poruszyły się niespokojnie.
- W całym mieście giną młode kobiety... ostatnio. Trzy czy cztery, jak
słyszałem. Ale to ulicznice z najbiedniejszych dzielnic, Johanno. Pozbawione rodzin
samotne dziewczyny, które przychodzą do miasta w nadziei, że uda im się jakoś
przeżyć.
Johanna przyglądała mu się.
- Trzy albo cztery? Ale... dlaczego policja nic nie robi? Remmermann wsunął
ręce do kieszeni płaszcza.
- No cóż... przede wszystkim większości tych kobiet nikt nie szuka. Poza tym
to, jak wspomniałem, biedaczki, nigdzie nie zarejestrowane. Policja nawet nie
otrzymuje zawiadomienia o ich zaginięciu. Przenoszą się niczym szczury z miejsca na
miejsce. Mogło się przecież zdarzyć tak, że po prostu poszły sobie...
Johanna zastanawiała się przez chwilę, niespokojnie poruszyła się na
siedzeniu. Z ulgą myślała, że zaraz zobaczy bezpieczne drzwi domu kapitana.
- Chyba przyjdziesz w poniedziałek do Theatrum? - ciągnął Remmermann
swobodnym tonem. - Będzie pokazywany interesujący przypadek, płód zakleszczył
się w drogach rodnych. Twierdzi się, że dochodzi do takich sytuacji, gdy matka w
czasie ciąży wdycha dużo oparów alkoholu. Ta kobieta pracowała w destylarni i...
- Zobaczę. Zbliżają się święta, ja mam mnóstwo nauki, a zaraz po nowym roku
zaczynają się sesje akuszerskie.
- Oczywiście! Musisz się zatem dowiedzieć wszystkiego, co możesz na temat
medycyny i chirurgii. Chodź ze mną w poniedziałek na uniwersytet. Przyjeżdża znany
lekarz niemiecki, Lorenz Heister. Musiałaś o nim słyszeć. On...
Przerwała mu znowu, nie była w stanie tak siedzieć przy nim i rozmawiać.
Ledwo się zmusiła, by z uśmiechem podziękować za miły wieczór.
Głęboki lęk rozrastał się w jej sercu, marzyła tylko o tym, by ukryć się w
ciepłym, bezpiecznym pokoju i zastanowić się, co w tym wszystkim jest nie takie jak
powinno.
Piątek był zwykle u Thilli dniem prania, ale w ten przedostatni piątek przed
ś
więtami postawiono cały dom na głowie. Trzeba było wygotować bieliznę, pościel,
dziecięce pieluchy. Za domem ustawiono na palenisku wielki kocioł i tam wynoszono
wszystko. Wczesnym rankiem Petrus rozpalił ogień, dziewczęta przeglądały swoje
rzeczy decydując, co idzie do prania.
Thilla dźwigała wiadra z wodą, dyrygowała kobietami, niektóre nie wiedziały,
ż
e pranie trzeba najpierw namoczyć w zimnej wodzie, dopiero potem gotuje się je w
ługu.
Następnie Thilla podstawiała wielką drewnianą balię, ubrania z kotła
przekładano do płukania. Czyste i wyciśnięte z wody wieszano do suszenia w kuchni
na długich sznurach. Minie parę dni i nocy, nim cała wilgoć wyparuje.
Kiedy domownicy jedli wieczorem kaszę, woda z mokrych ubrań kapała im na
głowy.
- To zdrowo dla włosów - powiedział Petrus, chwytając dla zabawy krople na
język. Dziewczęta miały rumiane policzki i po całym dniu prania w ługu palce niemal
odarte ze skóry. Ale żadna się nie skarżyła. We wszystkich pokojach szorowano
podłogi, bielono sufity, usuwano sadzę z piecyków. Petrus biegał w kółko z wiadrem
rozrobionego wapna i pociemniałe sufity były pod wieczór takie białe, że aż raziło w
oczy. Wybielił również w kuchni ścianę nad piecem, teraz wystarczyła jedna jedyna
ś
wieca i w pomieszczeniu robiło się jasno.
Po południu Petrus poszedł pomagać właścicielowi domu. Obiecał, że na
ś
więta będzie i szynka, i pod dostatkiem piwa.
Johanna nie bardzo sobie wyobrażała, że w tym wielkim mieście można
urządzić prawdziwe święta. U nich w domu już od dawna wszyscy zajęci są
przygotowaniami. Kiełbasy zostały zrobione, szynki uwędzone, jęczmień na piwo
zmielony na specjalnych żarnach, które tylko rozgniatają ziarna... a dziewczęta piorą,
myją i sprzątają dużo więcej i dokładniej, niż się to robi w normalne piątki.
Tutaj nikt też nie piekł ciast, w każdym razie Johanna nie zauważyła.
No cóż, trzeba to jakoś przeżyć, będzie miała w życiu jeszcze wiele
prawdziwych świąt.
Teraz głowę Johanny wypełniały zupełnie inne marzenia niż tęsknota za
wigilijną nocą.
- Mette! Daj mi dziecko, a sama leć do Klimpego po głowę cukru.
Zasłużyłyśmy dzisiaj na coś smakowitego. Już nastawiłam wodę, zrobimy sobie
ś
więto! Będzie herbata z rumem, co wy na to? Z mnóstwem cukru!
Dziewczęta pokrzykiwały radośnie, a Petrus wahał się, czy powinien
wychodzić z domu.
- Nie martw się, zostawimy ci duży kubek! Ruszaj teraz w drogę, stary dziadu
- zawołała Thilla, a w jej oczach pojawił się wesoły uśmiech.
Następnego ranka Johanna bardzo wcześnie wyszła z domu, zdecydowana
zrobić sobie wolne. Żadnego czytania, żadnej nauki. Tylko to rozkoszne uczucie, że
taki mężczyzna jak Santorini dostrzegł coś pociągającego w zamkniętej Johannie, nie
dopuszczającej do siebie uczuć...
W każdym razie od czasów Raviego.
Zwolniła, buty stukały miarowo o bruk.
Wciąż jeszcze się zdarzało, że musiała zmagać się z uczuciem, że on jest, że
jego cień jej towarzyszy.
Pamiętała, że pierwsze spojrzenie na czarne włosy Marcella wywołało skurcz
w jej sercu, skurcz, który nie miał nic wspólnego z urodziwym Włochem.
Poza tym ci dwaj mężczyźni są całkowicie odmienni. Marcello taki
ż
ywiołowy, wesoły, z taką niezwykłą zdolnością przemieniania trudnych chwil w
radość i śmiech.
Nie było w nim nic ukrytego, żadnych tajemnic, żadnych czarnych stron, z
którymi musiałaby walczyć.
Był może nawet zbyt lekkomyślny, za mało poważny, Johanna przeczuwała
jednak, że ktoś taki był jej potrzebny, ktoś, kto odmieni także jej skłonną do
rozważań, melancholiczną naturę.
On ją za sobą porwie jak najdalej od wszystkich zmartwień, życie będzie
radosnym oszołomieniem. Tego była pewna.
A o reszcie nie chciała teraz myśleć.
Wróciła do pięknego domu, zanim zimowe słońce rozjaśniło miasto. Świeże
poranne powietrze bardzo ją orzeźwiło po nocy spędzonej u Thilli, w dusznej kuchni,
pachnącej rumem, ługiem, pieluchami, potem i fermentującym młodym piwem. Nie
dostrzegła cienia, który pospiesznie podążał za nią, tym razem też nie widziała
mężczyzny o czarnych włosach, który na nią czekał.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
- To nieprawda - szeptała Thilla, mrużąc oczy. - To się nie może stać, jeszcze
raz, nie... Nie Mette, ona jest taka silna, ma w sobie tyle życia...
- Mette zniknęła, to wszystko, co nam wiadomo - westchnął Petrus ciężko. -
Thilla, nie powinnaś od razu myśleć, że coś się jej przytrafiło. Nic nie wiemy, tyle
tylko, że wyszła i nie wróciła, ale przecież nie pierwszy raz któraś z dziewcząt...
- Nie Mette! Thilla uparcie twierdziła swoje. Z jej oczu płynęły łzy.
- Sprowadź Johannę! Musimy zaraz zacząć szukać. Petrusowi drżały ręce,
kiedy ocierał twarz Thilli.
To on ją obudził, chociaż spała tak słodko, pachniała rumem, uśmiechała się
po pieszczotach, bo kiedy późno w nocy wrócił do domu...
- Thilla, kochanie... nie możesz widzieć wszystkiego zaraz w takich ciemnych
barwach. Ta sprawa z Ylvą... to musiał być jakiś łobuz, który myślał, że ona jest
ulicznicą. Mette dałaby sobie radę z takim. Mette jest silna i odważna, nie należy do
tych, co to...
- Zamknij wreszcie gębę, Petrus! Nie wiesz więcej niż ja, prawda? Musimy
natychmiast zacząć jej szukać, trzeba przetrząsnąć każde podwórko, każdy kąt w tej
części miasta. Trzeba przepytać stróżów, każdego, kto w nocy ma oko na to, co się
dzieje. Ktoś ją przecież widział! Poszła tylko po cukier...
Thilla chciała się wypłakać w spokoju, taka była. Petrus zamknął więc bardzo
ostrożnie drzwi. Niech się Thilla wypłacze, to potem przyjdzie uspokajać innych.
Poszedł powiedzieć o wszystkim Johannie, ale jej też nie było.
- Mette na pewno wróciła tam, skąd przyszła! Dobrze o tym wiesz, Thilla, że
ona zostawiła w domu starą matkę i kandydata na męża. Poszła sobie... wiedziała, że
ty się zajmiesz dzieckiem. Zaufała ci, Thillo...
Ale żadne uspokajające słowa Petrusa nie trafiały do przekonania tej niedużej
wzrostem matronie. Dziewczęta też siedziały blade, w milczeniu zajmowały się
swoimi robótkami. Nikt nie wiedział, co począć z tym nowym nieszczęściem.
- Johanna pewnie wie, dokąd ona poszła! Mogły przecież ze sobą rozmawiać,
Johanna mogła ją nawet kawałek odprowadzić, właśnie dlatego, że obie bały się
mordercy. Tak! Na pewno tak było, Thilla. Zobaczysz, że wieczorem wróci Johanna i
opowie nam to dokładnie.
Thilla podniosła się ciężko. Jej niewysokie, pulchne ciało było tak skulone i
pozbawione sil, że to przeraziło dziewczęta. Thilla to matka, ktoś, kto osłania, była
niczym port dla wszystkich, którzy zostali przez wzburzone fale wyrzuceni na ląd.
- Zbierajcie się, dziewczęta! I uśmiechać mi się! Nie znaleziono żadnego ciała,
nikt niczego nie widział. Nie siedźcie tu jak płaczki, nie przywdziewajcie jeszcze
ż
ałoby po Mette, skoro ona najprawdopodobniej w tej chwili obejmuje swojego
narzeczonego, pozbyła się dziecka, o którym on nie chciał słyszeć.
Dziewczyny ruszyły ku drzwiom, próbowały potakiwać, ocierały łzy. Jednak
lęk pozostał w kuchni, równie zatęchły i wszechobecny, jak te mokre ubrania wolno
schnące pod sufitem.
Słyszała kroki na schodach co najmniej dwukrotnie, zanim się naprawdę
rozległy. Umyła się bardzo dokładnie w miednicy i użyła konwaliowych perfum
kapitanowej. Włożyła czerwoną suknię Marji, jedyną, w jakiej nie odważyła się
pokazać na żadnym przyjęciu. Chociaż suknia była piękna... nieprzyzwoicie piękna.
Może kolor bardziej się nadawał dla kobiety czarnowłosej, ale Johanna ze swoimi
kasztanowymi włosami też właściwie mogła uchodzić za brunetkę, zwłaszcza kiedy
natarła włosy specjalnym woskiem i uczesała je w koronę.
Dzisiaj uznała, że wystarczy zapleść je w warkocz i upiąć w prosty kok na
karku umocowany szpilkami i jedwabną wstążką.
Zagryzała wargi, żeby stały się czerwieńsze, tarła skórę, dopóki policzki się
nie zaróżowiły, w końcu włożyła naszyjnik z opali, który kapitanowa jej podarowała,
„skoro tak pani w nim do twarzy, moja droga".
W lustrze nad umywalką zobaczyła, że kamienie bardzo pięknie współgrają z
kolorem jej oczu, miały dokładnie te same niebieskie, brunatne i zielone tony.
Marcello był dosłownie oczarowany tym, że człowiek może mieć oczy
różnego koloru. Pamiętała czasy, kiedy, uczestnicząc w jakichś zebraniach, musiała
ukrywać swoje oczy, bo nie ma lepszego sygnału, jeśli się szuka odpowiedniej osoby
do jakiegoś zadania. Jej oczy zawsze w takich sytuacjach zwracały uwagę.
Dziś wieczorem nie zamierzała się chować.
Dziś wieczorem będzie wyłącznie tą zapomnianą Johanna, młodą,
lekkomyślną kobietą, która tylko czasami ukazywała swoją osobowość.
No i nareszcie on stoi przed jej drzwiami.
Otwierała z wahaniem, serce czuła w gardle.
Boże, jaki on piękny.
Podał jej jedną różę, z topniejącymi płatkami śniegu na listkach.
- Z królewskiego zimowego ogrodu specjalnie dla pani. Mówił niemal
szeptem, mimo to jego głos był niski i ciemny, jakby dotykał wiolonczelowym
smyczkiem napiętych strun jej serca.
- Proszę - zaprosiła bez tchu i wzięła od niego kwiat. Pocałował ją leciutko,
kiedy odsunęła na bok jedwabną zasłonę, pozwalając mu wejść do małego, ciemnego
pokoiku, będącego jej mieszkaniem.
- Rozkoszne miejsce - powiedział. Stał w drzwiach i patrzył. Johanna zapaliła
wszystkie świece, w świecznikach i kandelabrach płonęło dwanaście małych
płomyków. Zasłony, które zawsze były ściągnięte, dzisiaj zakrywały łóżko, uważała
bowiem, że nie powinien zaraz przy wejściu oglądać tego ciężkiego, ciemnego mebla.
Może by to zrozumiał jako zbyt jawne zaproszenie.
A Johanna nie chciała, żeby tak było. Pragnęła być zdobywana wciąż i wciąż
od nowa.
No i w końcu jego ręce mogły poruszać się swobodnie, już ich nie
powstrzymywała, nie przytulała się do niego za mocno.
Pili wino, które przyniósł Marcello, i słuchali śpiewu stróża na ulicy. Pogasili
już wszystkie światła, żeby nikt nie mógł nic widzieć ani słyszeć.
Dom od dawna spał, tylko stary dozorca pilnował, czy jacyś rabusie nie
plądrują domu kapitana pod nieobecność rodziny.
- Moja kochana, mój wspaniały kwiecie... za nikim chyba nie tęskniłem tak
bardzo, nikt nie oczarował mnie do tego stopnia, że nie jadłem i nie sypiałem od wielu
dni i nocy. Johanno, bogini, nie dręcz mnie więcej...
Jego słowa były takie szczere, że momentami aż śmieszne w swojej
kwiecistości. Ale jej sprawiały przyjemność, zlizywała smak miodu, rozkoszowała się
każdym ucukrowanym komplementem. On taki po prostu jest, w jego ustach to
wszystko brzmi wzniosie.
Stała wyprostowana, kiedy on cofnął się trochę.
- Belh... Odnalazł tasiemki gorsetu, głaskał jej nagie ramiona, pochylił się ku
niej, muskał leciutko wargami białą skórę. Poczuła, że piersi stają się bardzo wrażliwe
i jakby większe pod obcisłym stanikiem.
Rozwiązał jedną taśmę, znalazł drugą, potem szukał guziczków, ułożonych
gęsto i ukrytych pod zakładkami. Rozpinał je bardzo wolno, jeden po drugim, i
nieustannie patrzył jej w oczy.
Chociaż w pokoju było gorąco, na jej odkrytych ramionach pojawiła się gęsia
skórka, wsunął dwa palce pod wycięcie sukni, po czym wolno zsunął ubranie w dół.
Była bliska zemdlenia, kiedy ją rozbierał, twarz i szyja płonęły, ale zapomniała o
wszystkim, kiedy spojrzał na nią zamglonymi oczyma.
Nie do końca rozumiała, co znaczą wypowiadane przez niego słowa, ale on
ujął jej piersi, jakby to były najwspanialsze owoce, i uformował z dłoni naczynka dla
nich. Potem ukląkł i pociągnął za sobą dół jej sukni.
Teraz Johanna czuła się naprawdę tak, jak ją nazwał, boginką, pozwalała mu
oglądać dokładnie swoje ciało, potem on położył ją na dywanie, na stosie czerwonego
jedwabiu, i całował do utraty tchu.
- Teraz moja kolej - szepnęła. Czuła, mimo podniecenia i rozgorączkowania,
ż
e śmiech bulgocze jej w gardle.
Zmusiła go, żeby wstał, ona podniosła się także i drżącymi rękami odsłaniała
jego złocistą skórę. Miał taką białą koszulę! Wspaniałe tło dla smagłej skóry. Jej palce
wędrowały w górę i w dół po męskim torsie, stwierdziła, że brodawki jego piersi
także się napinają, że Marcello oddycha głęboko, coraz szybciej, i że musiał się
oprzeć o krzesło, kiedy wodziła wargami po jego brzuchu, palcami kreśliła kręgi na
jego biodrach, plecach i piersiach.
Znowu ten zapach spalonego słońcem krajobrazu i mocnych przypraw.
Gdzieś się podziała jej dawna wstrzemięźliwość i rezerwa, dała się porwać
uczuciom, które wypływały z jej serca niczym rwąca rzeka.
W końcu on już nie mógł czekać, jednym szarpnięciem odsunął zasłony znad
łóżka. Johanna spostrzegła, że unosi się w powietrzu, obejmowały ją silne ramiona,
mocno przyciskały do piersi, poczuła jego wargi na swoich, zanim dotknęła
chłodnego lnianego płótna pokrywającego jej grubą kołdrę z ptasiego puchu.
Policzki nie mogły jej już chyba bardziej płonąć, nie mogła być bardziej
rozgorączkowana, bardziej zdyszana. Kiedy delikatnie głaskał jej uda, bezwiednie
rozsunęła nogi i zamknęła oczy. Jego oddech był świszczący, urywany... Jego palce na
jej piersiach... jego wargi...
- Och, Marcello... Marcello... ja umrę... nie rób tego... nie... och... Wcale
jednak nie miała zamiaru umierać, on też się drożył, spoglądał na nią z wysoka,
uśmiechał się uspokajająco i uwodzicielsko zarazem.
Pieścił jej brodawki, ona najbardziej ze wszystkiego pragnęła pociągnąć go ku
sobie, wczepić się w niego, wessać go i żeby tak już zostało. To, co robił, kompletnie
ją obezwładniało, dygotała pod jego pieszczotami, wdychała jego zapach, nie była już
w stanie zapanować nad mięśniami ud, brzucha, szyi.
Wstrząsały nią konwulsje, rozprzestrzeniały się w niej niczym kręgi na wodzie
pod ciężkim kamieniem, w końcu dała się unieść, pochłonąć, jeszcze tylko wyszeptała
przez zaciśnięte gardło jego imię.
Gdy wzburzone fale zaczęły się uspokajać, stwierdziła, że on leży przy niej i
jakby w odpowiedzi szepcze do ucha jej imię. Teraz jego wargi znowu były miękkie,
przywarła do jego spoconego ciała, chciała odwzajemnić mu tę cudowną rozkosz,
której doznała.
Zaczekała, aż odzyska władzę nad swoim ciałem, aż znowu będzie mogła
kontrolować wszystkie mięśnie. Nie pozwoliła mu się wymknąć, całowała go tak, jak
on ją całował przedtem, teraz ona była przewodniczką, nie liczyło się nic więcej...
- Wezuwiusz! - zawołał Marcello i wybuchnął śmiechem, jakiego jeszcze u
niego nie słyszała. Nie miała odwagi na niego spojrzeć, bo szczęście, jakie dźwięczało
w jego śmiechu, mogło wystarczyć za wszystko... W głębi serca już wpisała tę noc do
rejestru snów.
Ale on obejmował ją mocno, położył się na niej i delikatnie nagryzał jej ucho.
- Wezuwiusz, nie wiesz, co to jest? To nasz największy wulkan, największy na
ś
wiecie!
Teraz Johanna musiała się roześmiać, bo oczywiście słyszała o wulkanach, a
on był taki słodki, porównując ją do roztopionej, kipiącej lawy.
Po chwili wyciągnęła szyję, odgarnęła włosy i dowiodła mu, że ona też potrafi
kąsać zębami ostrymi jak u szczeniaka.
- Niebezpieczna kobieta - szepnął i znowu wybuchnął śmiechem. Zaczęli się
mocować, przepychali się, zamykali jedno drugie w objęciach, ograniczali sobie
swobodę ruchów, żeby poddawać się nawzajem najbardziej wyszukanym
pieszczotom.
On wygrał, był po prostu silniejszy, uniósł Johannę wysoko w górę, a ona
krzyczała, wyrywała się, szukała po omacku jakiegoś oparcia. Natrafiła zębami na
jego kark i niemal w ostatniej chwili wyrównała pojedynek...
- Taka jesteś dzisiaj dziwna, Johanno. Zdekoncentrowana, nie poznaję cię!
Thilla zmrużyła zaczerwienione oczy nad garnkiem, w którym coś mieszała.
Mdły zapach dziegciu unosił się nad paleniskiem, Thilla przygotowywała
właśnie specjalną maść na rany i głębokie, krwawiące skaleczenia. Nic tak dobrze nie
tamuje krwi jak mieszanka Thilli.
- W każdym razie od czasu, kiedy zginęła Ylva - powiedziała Thilla z goryczą.
Johanna nie słuchała, ale teraz Thilla pomachała jej chochlą przed oczyma.
- Otrząśnij się, dziewczyno! Nie jesteś przecież takim delikatnym ziarenkiem
jak inne tutaj. Posłuchaj mnie wreszcie! Ja nie ustąpię, dopóki Mette się nie znajdzie.
Musimy ją odnaleźć! A do tego potrzebna mi jest twoja pomoc, Johanno. Ty masz
pieniądze, wiem o tym. Nie chciałam cię nigdy o nic prosić, ale teraz muszę. Trzeba
ż
ebyś wynajęła powóz i pojechała do Leije. Powozem to tylko pół dnia drogi. Tam
znajdziesz kawalera Mette, wiem, że to wdowiec, prowadzi gospodę. Mam nadzieję,
ż
e ją też tam zastaniesz.
Johanna oblizała spierzchnięte wargi. Wciąż jeszcze były wrażliwe po długich
pocałunkach.
Mają się dziś wieczorem znowu spotkać. Nie była w stanie znieść myśli, że
zamiast tego miałaby trząść się w powozie na wyboistej, zamarzniętej wiejskiej
drodze.
- No cóż, ja... Spojrzenie Thilli przeszyło ją na wylot. Johanna zrozumiała,
jaka jest egoistyczna. To oczywiste, że Thilla może oczekiwać od niej przysługi, i to
sto razy większej niż ta, o którą właśnie prosi.
- Pojadę, Thillo. Jutro, jak tylko się rozwidni. Jeśli wyjadę wcześnie, to do
wieczora wrócę i przywiozę ci nowiny.
Thilla chrząknęła zadowolona.
- Dobrze. A teraz powiedz mi nareszcie, z kim to szybowałaś aż do nieba
ostatniej nocy.
Johanna drgnęła, rumieniec zabarwił jej policzki, ale kiedy napotkała
spojrzenie Thilli, musiała się uśmiechnąć.
- Ty... wiesz? Thilla roześmiała się smutno.
- Matka zawsze wie takie rzeczy. Pewnego dnia to zrozumiesz. Poza tym z
twojej twarzy wszystko bardzo łatwo wyczytać, Johanno. No, kim jest ten drań?
Johanna omal się nie rozzłościła, choć przecież Thilla żartowała.
Czy powinna powiedzieć? A jeśli Thilla nie zrozumie? Johanna smakowała
słowa w milczeniu, podczas gdy Thilla, niczym uosobienie spokoju, mieszała w
garnku.
„No, więc, to ten Włoch. Ma takie czarne włosy, sprawił, że przez cały czas
się śmiałam. Więc uznałam, że mogę go zaprosić do domu, skoro gospodarze właśnie
wyjechali, i kochaliśmy się, dopóki starczyło nam sił, dopóki nie opadliśmy na
posłanie..."
Nie.
Wstała i w zamyśleniu nabrała z beczki kubek wody.
- On... on poprosił mnie, żebym za niego wyszła. To jest... Włoch.
- Tak właśnie myślałam. Ale czy ty jesteś całkiem pewna, że nie zostałaś
oszukana, moja droga? Z tego co słyszałam o Włochach...
- Thilla, przestań! Nie widziałaś przecież Marcella! Zachowujesz się jak jakaś
kwoka!
Thilla odwróciła się gwałtownie, złapała Johannę za ramię i potrząsnęła nią
tak mocno, jak to możliwe, sięgała jej bowiem do pasa.
- Ty głupia dziewczyno! Nie rozumiesz, że ja się martwię? Nie możesz się
wdawać w jakieś awantury, które nie wiadomo jak się skończą! Jesteś na to za dobra,
rozumiesz? Jesteś za dobra na to, żeby zabawiać się z byle kim...
Puściła ramię Johanny. Jej krótkie ręce zwisały bezwładnie, potem Thilla
otarła twarz rękawem, bez słowa ujęła chochlę i znowu zaczęła mieszać.
- Wybacz - bąknęła po chwili. - To nie moja sprawa... naprawdę. Tylko że ja...
ja tak się boję. Najpierw Ylva, teraz znowu zniknęła Mette... Boję się o ciebie, bo
stałaś mi się bardzo bliska, Johanno...
- Ach, Thilla... Johanna uklękła przy niej i nareszcie Thilla mogła ją objąć,
oprzeć głowę Johanny na swoim ramieniu i przyciskać ją do siebie, szepcząc przy
tym:
- Czuję się za ciebie odpowiedzialna, twoja babka mi to zleciła w liście...
myślę, że coś zaniedbałam. Tyle miałam innych spraw na głowie, wciąż się człowiek
spieszy... ale jeszcze mamy czas, moja droga. W każdym razie zostaniesz do wiosny.
Kochana, tyle wspaniałych rzeczy cię czeka...
Johanna zamknęła oczy. Marcello obiecywał jej to samo. Stwierdziła, że po tej
nierzeczywistej nocy zaczęła mu wierzyć.
- Najdroższa Thillo... zrobiłaś już dla mnie więcej niż dość. To ja zawiodłam,
powinnam była więcej ci pomagać, wspierać cię. Ale widzisz, wykłady kosztują mnie
wiele wysiłku. Jeszcze najłatwiej jest na zajęciach akuszerskich, tam przychodzą
dziewczyny, które z trudem czytają, trzeba do nich mówić prosto. Ale w Theatrum
czy na uniwersytecie... z trudem nadążam. Nie jestem jeszcze przyzwyczajona do
języka...
Thilla mocno ściskała jej ręce.
- Ja wiem, kochana, wiem. Jesteś bardzo pracowita i taka zdolna. Robisz
więcej, niż ktokolwiek mógłby oczekiwać, mówisz, że chciałabyś zdać wszystkie
egzaminy na wiosnę... to są znakomite wiadomości dla twoich w domu... ale nie dla
mnie...
- Och, Thilla... ja wrócę. Nie zapomnę cię nigdy. Matko... Thilla ukradkiem
otarła łzę.
- Jakie dziwne zrządzenie pańskie. Utraciłam jedną, którą mogłam nazywać
córką, ale zyskałam drugą... taką wspaniałą młodą kobietę.
Johanna protestowała bez słów, ale musiała się też uśmiechać.
- Tak to jest. Ja czuję to samo. Tęsknię za moją mamą, nie chcę myśleć, że jej
nie ma. Kiedy wrócę do domu, tęsknota znowu będzie taka bolesna... Thilla, a może
ja tu zostanę...
- Co ty mówisz? Cofnęła się o krok, ręce oparła na biodrach.
- No tak, bo widzisz... my, to znaczy Marcello i ja, my... Thilla odwróciła się i
znowu zaczęła mieszać. Po chwili podała Johannie kubek herbaty.
- Wypij!
Stała nad nią i niemal wlewała jej płyn do gardła. Potem wyrwała jej z ręki
puste naczynie i wpatrywała się w nie z uwagą.
Brązowe jak u wiewiórki oczy rozbłysły ponuro przed Johanna.
- No tak, a nie mówiłam? Johanno, muszę cię ostrzec. Jak najpoważniej! Fusy
wskazują na niebezpieczeństwo. To jakiś obcy mężczyzna! Te dwa znaki znajdują się
zbyt blisko siebie, żebym to mogła zlekceważyć. Johanno, mam jak najgorsze
przeczucia co do tego Marcella! Trzymaj się od niego z daleka, a przynajmniej
zachowaj chłodną głowę!
Johanna zacisnęła powieki. Nigdy nie widziała Thilli w takim wojowniczym
nastroju. Kiedy się jednak zastanowiła, o co chodzi, ogarnęła ją irytacja. Taka afera z
powodu fusów?
- Thilla, ty go przecież nie znasz! Thilla wróciła do swojego garnka i mieszała
z taką złością, że masa rozpryskiwała się na boki, przypalała się do żelaznej płyty.
- Możesz nie słuchać starej kobiety, ale będziesz żałować. Ja się znam na
takich sprawach.
Johanna skinęła bez słowa.
Nie powinno jej to dziwić. Przecież Thilla jest wytrącona z równowagi,
przeżywa nieszczęście, martwi się więc o Johannę bardziej, niż powinna. To lęk
sprawia, że ta stara kobieta nie umie sobie wyobrazić, że Johanna może się zbliżyć do
jakiegoś obcego mężczyzny. Można by sądzić, że podejrzewa, iż to Marcello
zamordował Ylvę i Mette.
Powinna starać się zrozumieć biedną Thillę.
Czule pogłaskała pochylone plecy tamtej, przesunęła dłoń aż do ręki
trzymającej chochlę. Ostrożnie wyjęła narzędzie i teraz ona zaczęła mieszać gęstą
masę.
- Obiecuję ci, matko Thilli, że ci nie zginę. Spotkasz Marcello, poznasz go...
dowiesz się, że to nie jest żaden oszust. Będziemy ci pomagać. Thilla... jeśli nam
pozwolisz, to ten dom będzie jeszcze bardzo piękny, a dziewczynom będzie tu bardzo
dobrze. I tobie też niczego nie zabraknie, Thillo. Koniec z żebraniem o kości u
rzeźnika!
Łzy płynęły strumieniem z oczu Thilli, siedziała na stołku z pochyloną głową.
I trudno powiedzieć, czy płakała z żalu czy też ze wzruszenia obietnicami Johanny.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
To miał być ostatni publiczny pokaz przed świętami Bożego Narodzenia i
galerie pozostały puste. Może to mało interesujące patrzeć, jak studenci trzęsącymi się
rękami wykonują ćwiczenia w zakresie amputacji. Nowa technika polega na tym, że
wycina się duże półkole skóry i mięśnia za kolanem, zanim się przepiłuje kość tuż
ponad nim.
O ile dawniej trzeba było czekać miesiącami, a może nawet latami, żeby kikut
się zabliźnił, to teraz dokonuje się to w najgorszym razie w ciągu paru tygodni.
Rewolucyjność nowej metody polega też i na tym, że nie trzeba używać smoły ani
innych brudnych materiałów do zatamowania krwi. Zamiast tego zakłada się opaskę
uciskającą żyły. Następnie na zewnętrzną część kikuta nakłada się płat oczyszczonej
skóry spod kolana i mocno przyszywa. Do rany wkłada się srebrną rurkę, którą spływa
materia.
Zwłoki były zbyt stare na to, by studenci mogli przeprowadzić cały trening, ale
piła skrzypiała na grubych kościach, dając przyszłym lekarzom okazję do poznania
części chirurgicznego rzemiosła. Niektórym młodym trzęsły się ręce, widocznie nie
opanowali jeszcze tej zręczności, jakiej wymagał od nich Cruger, zanim zaczną
praktykować na żywych ludziach.
- Zręczność! Elegancja! Moi panowie, nie będziecie przecież pospolitymi
rzeźnikami! Jesteście chirurgami! Przyszłymi wybawcami! Tymi, którzy potrafią
działać tam, gdzie nasi szanowni doktorzy stoją i mamroczą modlitwy, bo nic innego
nie potrafią.
Studenci drżeli, czując na sobie jego przenikliwe spojrzenie, i pocili się, kiedy
zniecierpliwiony zmuszał ich do uczenia się łacińskich nazw każdego mięśnia, każdej
ż
yły. Amputowana kończyna została rozcięta w kilku miejscach i dokładnie oglądano
wszystkie szczegóły. Cruger nie zadowolił się, dopóki nie kazał każdemu
wyrecytować trudnych nazw wszystkich części.
Zanim doszli do omawiania kostki, ostatni widzowie opuścili pomieszczenie.
Johanna siedziała na swoim zwykłym miejscu, w pierwszym rzędzie po lewej stronie.
Operujący dzisiaj studenci zostawili swoje przybory na krzesłach, nie mogła się więc
przenieść bliżej stołu, żeby lepiej widzieć.
Poza tym amputacja to akurat nie jest najbardziej interesujący pokaz. Chyba
nie będzie musiała wykonywać takich operacji w Lyster.
I znowu złapała się na myśli, że może wcale nie wróci do domu. Wieczorem
znowu ma go spotkać, a wtedy...
Zamierzała go zapytać. Chciała wiedzieć, czy on mógłby sobie wyobrazić, że
zamieszka w malutkiej wiosce na dalekiej północy kraju. Zastanawiała się nad tym i
oczyma wyobraźni widziała, jak obojgu dzieciom służą długie lata spędzane na wsi i
zimy w stolicy. To byłoby znakomite rozwiązanie. Naprawdę fantastyczne, wolne od
tęsknoty i żalu. Bendikowi też by się to pewnie spodobało. Bardziej w każdym razie
niż gdyby mu zaproponowała przeprowadzkę do Kopenhagi na stałe.
Nie martwiła się o Vildegard ani Meisterplassen. Zagrody będą pod dobrą
opieką. Jest wystarczająco dużo zdolnych gospodarzy, którzy chętnie wezmą ziemię w
dzierżawę, a wszyscy wiedzą, jak świetnie rodzina Johanny radziła sobie po złej
stronie Sogndalsfjorden.
Tak, to by było dobre życie dla nich wszystkich. Także dla Thilli. A Johanna
nadal byłaby zaprzyjaźniona z Remmermannem, tak jak tego pragnął, i mogłaby
korzystać z przywilejów, jakie to daje kobiecie o takich ambicjach.
Johanna zauważyła, że profesor akurat w tym momencie okrąża marmurowy
stół, wpatrując się z zainteresowaniem w to, co się na nim dzieje.
Po chwili usiadł na wąskiej ławce obok niej i pocałował ją w rękę, chociaż na
pewno cuchnęła spirytusem i obrzydliwym mydłem, jakiego używano w tym
instytucie.
- Moja najpiękniejsza studentko, mam dobre wiadomości dla ciebie! Dzisiaj
wieczorem organizuję nadzwyczaj interesujący pokaz. Muszę powiedzieć, że jestem
znużony tymi śmierdzącymi obiektami tutaj. My natomiast otrzymaliśmy nowego
trupa, w dodatku kobiecego! I obiecuję ci wyjątkowe rzeczy, Johanno! Z twojej
dziedziny. Liczę na twoją obecność. Będzie niewiele osób, tylko Cruger, my dwoje i
starsi kandydaci. I będzie fantastyczna niespodzianka...
Już miała się wymówić, twarz Marcella w jej głowie absolutnie przesłaniała
zaczerwienione oblicze profesora, ale on ciągnął swoje, nie dopuszczał jej do głosu:
- Czy ty znasz pana Baltazara Johannesa de Buchwald? Tak, tak, to ten, syn
seniora, tego wielkiego pioniera.
Johanna potakiwała z coraz większym przejęciem. Buchwald senior napisał
pierwszą zrozumiałą książkę o położnictwie, jaką przeczytała. To on stworzył
Komitet, który teraz ma nadać jej uprawnienia. Syn natomiast studiował położnictwo
w Holandii, u największych specjalistów świata, Ruyscha, Roonhysena, Deventera...
- Przyjedzie... pan Buchwald będzie miał wykład? Ale przecież...
- Prawda, że to niewiarygodne? Najchętniej bym to rozgłosił po całym
uniwersytecie, przytarł tym zadufanym medykom nosa. Bo nareszcie mamy wśród nas
człowieka naprawdę światowego formatu, a muszę powiedzieć, że obserwuję rosnące
zainteresowanie tą dziedziną. Ale... po awanturach o kradzione trupy... jesteśmy
uważnie obserwowani. Nie chcę żadnych spraw z policją.
Johanna w zamyśleniu potakiwała, ale słuchała go tylko jednym uchem. Serce
tłukło się jej w piersi. Marcello obiecał jej cały świat. Tęsknota za nim stawała się
trudniejsza do zniesienia z każdą godziną. Podbił ją całkowicie, kiedy już raz
pozwoliła swoim uczuciom przemówić, rozłąka z nim była udręką. Mieli sobie tyle do
powiedzenia, tyle planów do przedyskutowania...
- O wpół do dziewiątej - powiedział Remmermann cicho. - Tu jest adres.
Wzięła kartkę lodowatymi palcami, wiedziała, że nie ma wyboru. Musi przesłać
wiadomość Marcello.
Wiedziała, że jada obiady w małej restauracji o nazwie „Szary Łabędź". Może
mu też posłać klucze, to powita ją, kiedy wróci...
Remmermann położył palec na wargach na znak, że sprawę należy zachować
w absolutnej tajemnicy. Z pewnością nie wolno jej też nic powiedzieć ukochanemu,
choć przecież jest on częścią zespołu i bardzo dobrze rozumie problemy.
Nie chciała już słuchać wniosków, do jakich doszli przyszli chirurdzy.
Kończyli teraz notatki, ocierali ręce o spodnie. Zwłoki zostały wyniesione, a w
powietrzu znowu pojawił się ostry zapach spirytusu zmieszanego z pieprzem,
cynamonem i czymś, co Johannie przypominało jałowiec.
Johanna wstała i ukłoniła się profesorom, po czym szybko poszła do biura,
gdzie rządziła pewna starsza pani, zaufana Crugera. Obiecała ona przesłać panu
Santorini wiadomość do restauracji.
Wciąż niespokojna Johanna ruszyła w stronę domu, po drodze wstąpiła do
jednego z najelegantszych sklepów i kupiła drogich karaibskich owoców oraz pudełko
czekoladek z orzechami.
Postawi to wszystko na stole z krótkim liścikiem, żeby Marcello nie był
zawiedziony i czekał na nią z radością.
Kiedy wychodziła ze sklepu, zauważyła, że jakiś mężczyzna pospiesznie ukrył
się za powozem. Zdziwiło ją to, zwłaszcza że wydał jej się dziwnie znajomy. Jakby z
nim niedawno rozmawiała, ale teraz jakoś nie mogła go rozpoznać. Zdążyła zobaczyć,
ż
e jest obdarty, a twarz jest dziwnie zacieniona. Może nosi brodę?
Nie mogła się pozbyć uczucia, że ten człowiek bardzo nie chciał, żeby właśnie
ona go zobaczyła.
Ech, to pewnie znowu jakiś żebrak. A może kieszonkowiec, polujący na ludzi,
których stać na kupowanie w sklepach kolonialnych.
Trzymała mocno torbę z ekskluzywnymi zakupami i starała się nie myśleć o
tym, że wydala sumę, która starczyłaby Thilli na jedzenie dla dziewcząt na cały
tydzień.
Powóz zatrzymał się przed bardzo wytwornym domem. Nigdy przedtem tu nie
była, dzielnica znajdowała się daleko od centrum, a kiedy wysiadła, zorientowała się,
ż
e to duża posiadłość. Jeszcze nie widziała czegoś równie imponującego. Leżało tu
też więcej śniegu, musieli jechać na północ, domyślała się, że jest już znacznie po
wpół do dziewiątej, wcześniej nie zdawała sobie sprawy, że to tak daleko. Teraz
dopiero spostrzegła, że w adresie jest „droga", a nie „ulica", więc to już musi być poza
miastem.
Dom był stary, całą fasadę pokrywały jakieś pnącza bez liści, spod nich widać
było szary kamień, Johanna domyślała się jednak, że latem pokrywają go róże być
może o kwiatach w kolorze dekoracyjnego kamienia wokół okien.
Osiem kominów. Ciekawe, czy wszystkie czynne.
Ś
wiatło we wszystkich oknach na parterze i jeszcze dwie wielkie pochodnie
przy wejściu.
Z wahaniem wysiadła z powozu. Czy aby dobrze trafiła?
- Rezydencja barona Aberneth, proszę pani - oznajmił stangret. Podziękowała
mu i trochę niepewnie ruszyła ku drzwiom. Zanim zdążyła zrobić dwa kroki, pojawił
się czarny służący w czerwonej liberii i kłaniając się, otworzył przed nią drzwi.
Drgnęła na jego widok. Wprawdzie czarnoskórzy nie stanowili w Kopenhadze
sensacji, widziała już paru, ale mimo wszystko. Ten uśmiechnął się do niej bardzo
oficjalnie i podniósłszy wysoko głowę, wskazał jej ogromny hall.
- Proszę o płaszcz, łaskawa pani. Pan baron i towarzystwo oczekują... Ledwo
zdążyła spojrzeć na fantastyczne, jedwabne tapety, na marmurową fontannę
wyrzucającą wysoko strumienie wody, na połyskliwe meble...
Służący sprowadził ją po schodach na dół, zapukał dwa razy krótko i raz
dłużej do niskich drzwi, po czym je otworzył. Johanna miała wrażenie, że znalazła się
w piwnicy na wino.
Pokój był jednak bardzo dobrze oświetlony. Lampy stojące i wiszące na
ś
cianach zalewały scenę silnym, żółtobiałym światłem. Pośrodku stał stół tak, jak w
Theatrum z tą tylko różnicą, że ten był olśniewająco czysty. Pod jedną ze ścian w
ś
wietle widać było zawartość wysokiej aż do sufitu, szklanej szafy.
Instrumenty, bardzo ładne i wypucowane do połysku, leżały w rzędach na
ciemnoczerwonym aksamicie.
Czterej siedzący w rogu panowie wstali, żeby się z nią przywitać.
Remmermann podszedł pierwszy i zachwycony podał jej ramię.
- Johanno, moja droga, witaj w naszym małym gronie... jesteś tu honorowym
gościem, wiesz?
Johanna nagle zaczęła się bać.
O co tu chodzi? Szerokie uśmiechy nieznajomych panów wcale nie wyrażały
serdeczności, a profesor był znacznie bardziej podniecony niż zazwyczaj.
Wyobraźnia zaczęła jej podsuwać jakieś histeryczne obrazy, ręce drżały jej w
widoczny sposób, kiedy witała się ze sławnym położnikiem i pozostałymi zaufanymi
profesora.
Miała wrażenie, że stół żyje, że się porusza, drży i oddycha, że jakieś
niewidzialne duchy unoszą się niczym mgła nad wypolerowaną stalą. Ale pan
Remmermann jej nie puszczał, na początek zaproponował jej kieliszek wina.
- Żebyśmy się wszyscy trochę lepiej poznali, zanim zaczniemy - uśmiechnął
się przyjaźnie.
Próbowała się opanować, ale tyle wokół było dziwnych rzeczy. Głęboko
wciągała powietrze, żeby odzyskać spokój, i wtedy uświadomiła sobie, co na nią tak
działa: W pokoju pachniało trupem! Zresztą nawet nie zapach... rozejrzała się po
chłodnym pomieszczeniu, jakoś nie mogła sobie wyobrazić, że to jest tajemna
siedziba towarzystwa naukowego.
Stwierdziła, że musi mieć od dawna napięte nerwy, bo na przykład najpierw
długo wąchała wino, zanim go spróbowała. Robiła sobie w duchu wymówki za te
podejrzenia. Nic nie wskazuje na to, że ci panowie mają jakieś niecne zamiary,
chociaż nie zwracali się bezpośrednio do niej w rozmowie, niczego nie mogła im
zarzucić. Może nie przywykli do towarzystwa kobiet. W żadnym razie nie
zachowywali się nieuprzejmie, byli tylko dość małomówni i mieli tendencję patrzenia
poprzez nią, jakby była powietrzem.
Remmermann podał jej coś przypominającego obszerny fartuch z cienkiego,
czarnego płótna.
Serce biło jej głośno, kiedy podeszła do szafy i przyglądała się kilku dużym
skalpelom.
Czuła się idiotycznie. Ogarnięta jakimś głupim strachem przed dziwnym
towarzystwem, w którym się znalazła, snuła w głowie jakiś koszmar.
Wyobraziła sobie, że Remmermann w swojej rozpaczliwej pogoni za trupami
do pokazów skonstruował diabelski plan... by zamordować tę głupią chłopską córkę z
Norwegii. Nikt by jej w stolicy nie szukał, gdyby zniknęła, chyba że on sam, ha, ha.
Już widziała, jak by udawał przed ludźmi zmartwienie z powodu dziwnego zniknięcia
swojej protegowanej, gdy tymczasem to on podzielił jej ciało na małe zakrwawione
kawałki, które jego przyjaciele mogli uważnie badać pod mikroskopem, a potem
zakonserwować w spirytusie.
Uff, co za okropne myśli, Johanna złościła się na siebie za tę histerię, miała
tylko nadzieję, że niczego po niej nie widać. Ulżyło jej, kiedy otwarto niskie drzwi do
piwnicy i wyprowadzono stamtąd wąski wózek ze zwłokami przykrytymi płótnem.
Kiedy już przygotowano co trzeba do pokazu, głos zabrał sam Buchvald:
- Rzadko się zdarza, że mamy okazję studiować właśnie to: Ciało kobiece,
mniej więcej dwudziestoletnie, przechowywane w tak znakomity sposób, że kilka dni
i nocy, które minęły od jej śmierci, prawie nie zostawiło żadnych śladów. I najlepsze,
moi panowie: Będziemy mogli zbadać macicę, która dopiero co wydała na świat
dziecko. Zobaczymy, czy nasze teorie o fizjologicznych zmianach, dokonujących się
we wnętrznościach w okresie ciąży, są właściwe, wszystko będziemy mogli sprawdzić
w naturze, moi panowie. To wyjątkowy przypadek naukowego badania. Poza tym
będzie można przeprowadzić symulowane interwencyjne wyjmowanie płodu,
zademonstruję panom, jak się to przeprowadza w najlepszych szpitalach.
Johanna postanowiła nie reagować na to, że ją całkiem zlekceważył i zwraca
się tylko do panów.
Ale zbliżający się seans coraz bardziej ją interesował. Operacje wydobycia
zagrożonego płodu są zawsze bardzo ryzykowne, miała nadzieję, że nigdy nie będzie
musiała tego robić. Ale tego trzeba się nauczyć, to bardzo ważne, poza tym miała
wielkie zaufanie akurat do tego uczonego, właśnie on mógł ją skłonić do
przeprowadzenia operacji, gdyby to się okazało konieczne.
Doktor zdjął płócienne prześcieradło, którym okryte były zwłoki kobiety. Pod
prześcieradłem miała tylko symboliczny strój, krótką białą koszulę. Johanna
stwierdziła, że panowie traktują te zwłoki z jakimś wyraźnym, budzącym jej
sympatię, szacunkiem.
Stanęła przy boku Remmermanna i po raz pierwszy spojrzała na twarz
zmarłej.
To była Mette.
Dzwoniła zębami, bo wybiegając, nie pomyślała o płaszczu, a powóz ze stajni
barona nie był ogrzewany. Wszyscy patrzyli na nią, jakby zwariowała, ale ona ani
jednym gestem nie dała po sobie poznać, że znała zmarłą. Remmermann musiał
przyznać, że jego najlepsza studentka jest jednak po kobiecemu skłonna do napadów
histerii, pozostali mamrotali coś wymownie, kiedy Johanna ukryła twarz w dłoniach i
walczyła z mdłościami, a żołądek podchodził jej do gardła.
Myśleli, że istotnie ją zemdliło, może tylko profesor odgadł prawdziwą
przyczynę jej reakcji. Wyglądał na przerażonego, kiedy rzuciła się do drzwi, i zdążył
ją złapać dopiero na schodach. Widziała to w jego wzroku, bał się, że teraz ona
rozpowie o jego paskudnych występkach, że następnym razem policja już nie będzie
chciała przymykać oczu.
Wykradanie zwłok ze świeżych grobów to jedna sprawa. To też Johannę
przerażało, ale myśl, że badania służą mimo wszystko ratowaniu innych ludzi,
łagodziła jej reakcje.
Ale morderstwo to coś całkiem innego.
I to Mette, nieszczęsna Mette, która miała przed sobą całe życie!
Marcello nie powiedział ani słowa, kiedy wpadła do domu bez płaszcza, z gołą
głową, w eleganckich butach bez podeszew, bo je zdarła biegnąc od miejsca, w
którym wysadzono ją z powozu. Johanna krzyczała, szlochała i oczekiwała, że on
podejdzie, obejmie ją i pocieszy, uspokoi jej śmiertelnie przerażone serce.
- Boże drogi, Marcello, jak oni mogli? Nigdy tego nie zrozumiem, nigdy nie
daruję! Co to za potwory, które mogą zabijać dla nauki!
Nareszcie się otrząsnął, podszedł do niej na sztywnych nogach i niezdarnie
objął jej ramiona.
- Johanna, canta, uspokój się! Jesteś lekarką, jedną z najzdolniejszych! Nie
możesz się tak przejmować! Usiądź teraz przy mnie i opowiedz mi, co cię tak
zdenerwowało.
Pociągnął ją za sobą na kanapkę, zauważyła, że owoce i słodycze stoją nie
tknięte.
Napoił ją ze swojej szklanki. To było wino, mocne i słodkie, z wyraźnym
smakiem cynamonu.
- Oni... ja... Profesor, on jest mordercą. Zamordował Mette, żeby użyć jej ciała
do swoich prywatnych pokazów chirurgicznych! Tak mi wstyd, że lubiłam
Remmermanna, myślałam, że to przyjaciel!
Znowu zaczęła płakać, choć już nie tak gwałtownie, już się też tak bardzo nie
bała, kiedy on ją obejmował i delikatnie całował po włosach.
- Co ja mam zrobić, Marcello? To trzeba powstrzymać, ja nie mogę tego tak
zostawić...
Marcello klął w swoim języku. Nagle uświadomiła sobie, że cała drży z zimna.
- Mój maleńki kwiatuszku... znalazłaś się w niebezpieczeństwie. To nie
uspokoiło dreszczy, ale odetchnęła z ulgą, że Marcello potraktował ją poważnie.
- Marcello, musisz mi pomóc! Jesteś powszechnie znanym medykiem, masz
wielu przyjaciół... trzeba iść na policję, i to zaraz.
Oparł podbródek na dłoni i zmrużył oczy. Lśniące szmaragdy połyskiwały
przez wąskie szparki.
- Johanno, przede wszystkim musimy się teraz dobrze zastanowić. Powtórz
jeszcze raz, co mówiłaś na temat tego majątku. I jak się nazywa ten baron?
Zwilżyła wargi winem i opowiedziała mu całą historię najlepiej jak potrafiła.
Marcello kiwał głową.
- A więc oni się domyślają, że ty wiesz. Wyleciałaś stamtąd jak oparzona.
Zrobiłaś bardzo dobrze, Johanno, ale to stwarza pewien problem...
- Jaki? Wzruszył ramionami.
- Będą ich słowa przeciwko twoim. Czterech czy pięciu znanych medyków,
ludzi nauki, w tym sam Buchwald. Obawiam się... policja ci nie uwierzy. A oni mają
dość czasu, żeby z majątku usunąć wszelkie ślady.
Niestety, Marcello się nie mylił.
Johanna poczuła, że bezradność ogarnia ją niczym gęsta mgła. Przytulała się
do Marcella, on głaskał ją po plecach. Uspokajało ją to, znajome ciepło powracało
powoli do ciała...
- Musimy być teraz przebiegli, Johanno. Sprytni... Zgadzała się z nim.
Wiedziała, jakie to cudowne mieć przyjaciela, do którego można przyjść, kiedy się ma
zmartwienie. Marcello się tym zajmie. Wszystko będzie dobrze. Będzie straszny
skandal, kiedy rozejdą się wiadomości, ale nie stanie się nic, co mogłoby jej
wyrządzić krzywdę.
Marcello odwrócił ją i spojrzał jej w oczy.
- Johanno, my musimy tam wrócić. Zaraz, natychmiast. Musimy ich
zaskoczyć, bo z pewnością czują się wciąż bezpieczni. Nie spodziewają się twojego
powrotu, nie. Ale my pojedziemy. Ja znam tego barona, wpuści mnie. Czy sądzisz, że
on wie...?
- Nnie... że gości u siebie morderców? Nie wydaje mi się.
- Dobrze. W takim razie weźmiemy jego i paru jego ludzi i zejdziemy do
piwnicy. Będziemy mieć wystarczająco wielu świadków, żeby osaczyć nawet takich
znakomitych uczonych.
Johanna zgadzała się z nim. To chyba jedyne wyjście. Wiedziała bowiem, że
w sprawie przeciwko takim autorytetom jej słowo znaczyłoby dokładnie tyle co kurz,
którzy właśnie Marcello strząsnął z jej ubrania.
Ona oczywiście nie zwróciła na to uwagi, kiedy biegła do domu, ale teraz
zauważyli oboje: przyszła odwilż, zrobiło się mokro i wietrznie. Taka pogoda tuż
przed Bożym Narodzeniem okrywa ziemię wilgotną, przenikliwą mgłą, ale zanim
skończy się ranek, wszystko zamarznie. Ulice pokryją się cienką warstewką
pomieszanego z odpadkami lodu, a w domach ludzie pozamykają okiennice, żeby
zamarzająca wilgoć nie porozsadzała futryn.
- Nie znajdziemy teraz żadnego powozu, ulice są puste...
- Nie, trzeba pójść do stajni. Ja wiem, gdzie nocami przesiadują woźnice. Piją
piwo u Chińczyka.
Trzymał ją mocno za ramię, kiedy biegli przez zamarzające ulice Kopenhagi.
Johanna nie oglądała się za siebie, ale nie opuszczał jej wciąż ten strach, strach przed
czymś, czego akurat teraz nie umiałaby określić.
Ubrany na czarno człowiek zobaczył, że kobieta wychodzi i zrobił krok do
przodu. Bardzo dobrze, nie będzie musiał się zakradać do tego pięknego domu.
Zaciskał pięści w głębokich kieszeniach, ledwo co przed sobą widział spod
szerokiego, naciągniętego na oczy kapelusza.
Nagle znowu odskoczył do swojej kryjówki naprzeciwko domu kapitanostwa.
Ktoś z nią idzie! Zaklął paskudnie.
Był pewien, że dzisiejszego wieczoru coś się stanie, że znajdzie okazję, kiedy
kobieta będzie sama, bezradna, nieprzygotowana.
Ale znowu jest przy niej ten mężczyzna. Włoch. Wiedział, o co chodzi. Śledził
ich pewnego dnia, kiedy spacerowali po parku, i ktoś ich zawołał.
Widocznie on też jest studentem, jak ona.
Mężczyzna w ukryciu roześmiał się, nie spuszczał z oczu tych dwojga, kiedy
przecinali ulicę.
Od dawna miał dziwne uczucie, że traci czas, i dzisiejszej nocy rozpaliło się w
nim przekonanie niczym zimny płomień: Musi to zrobić dzisiaj, żeby nie było za
późno.
Marcello prowadził ją przez wąskie uliczki, tu i ówdzie płonęły smrodliwe
ogniska ze smoły i śmieci. Obdarci ludzie drzemali przy nich, zrywali się na równe
nogi, widząc, że lepsze towarzystwo się zbliża. Ale jeśli nawet mieli zamiar prosić o
jakąś monetę czy może nawet zaatakować i okraść, to cofnęli się wszyscy na swoje
miejsca, kiedy Marcello posłał im ostrzegawcze spojrzenie.
Był wysoki i barczysty, poruszał się ze zwinnością szermierza. Towarzysząca
mu kobieta okryta była wełnianą narzutą i niektórzy przy ognisku szczerzyli zęby:
wraca pewnie z potajemnego spotkania z pięknym kochankiem. Policzki miała
czerwone, wargi jej drżały.
Zwolnili, Johanna słyszała hałasy z jakiejś gospody. Nigdy jeszcze nie była w
tej części miasta, widziała, że domy są biedne i niskie. Okna pozabijane gwoździami
tak jak u Thilli. Tu jednak było brudno, nikt nie zamiatał, jak Thilla. Śmierdziało
ludzkimi odchodami, a w cieniu pod ścianami domów przemykały się szczury.
Marcello kierował się w stronę, skąd dobiegały hałasy i ordynarne śpiewy.
Przy wejściu zatknięto dwie pochodnie, jedyne okno było otwarte, wydobywał
się z niego smród i dym, opary piwa i ludzkiego potu. Teraz Johanna zobaczyła konie
stojące koło domu pod daszkiem i powozy z przyciemnionymi latarniami. Przybiegły
jakieś dwie kobiety, potykając się na schodach, wpadły do środka. Po drodze posłały
w stronę Marcello powłóczyste spojrzenia i zachęcające uśmiechy. Johanna poczuła
się jak niewidzialna.
Zwrócił się do niej, twarz miał napiętą i dziwnie mroczną w świetle kopcących
pochodni. Bardzo się cieszyła, że jest jej przyjacielem.
- To nie jest miejsce dla ciebie, moja kochana. Stań tam przy stajni i z nikim
nie rozmawiaj. Schowaj się, gdyby ktoś nadchodził... ja zaraz przyprowadzę woźnicę.
Przeszła ostrożnie przez na pół zamarznięte kupy końskich odchodów i otuliła
się szczelnie swoją niezwykłą chustką. Narzuta ukrywała ją znakomicie, gdy bowiem
zarzuciła ją na futrzaną czapkę i kostium, mogła przypominać jedną z tych biednych
dziewczyn, przyjaciółek nocy w tej okolicy.
Zapach koński kręcił jej w nosie, wyciągnęła rękę i dotknęła miękkich chrap.
Nie bała się dużych zwierząt. Nie raz pozwalała, by koń niósł ją na grzbiecie w
dzikim pędzie przez lasy i hale, wiedziała, że one też się jej nie boją, że ją lubią.
Rosły wałach parskał cicho, Johanna grzała się o jego ciepły bok. Zwierzę było chude,
ale derkę miało grubą, dobrze je chroniła przed mrozem.
Pochodnia przy wejściu buchnęła na moment większym płomieniem i
oświetliła ulicę i domy po drugiej stronie. Johanna miała wrażenie, że coś się porusza
na granicy światła, ale płomień znowu przygasł i wszystko znalazło się w cieniu.
Serce biło niespokojnie. Przytuliła się mocniej do konia. U Marcella czuła się
bezpieczna, więc i teraz nie miała chyba wielkich powodów do strachu. Gdyby
zaczęła krzyczeć, ludzie usłyszeliby ją mimo hałasów w karczmie. Poza tym bardziej
się bała tego, że będzie musiała znowu zejść po wąskich schodach do piwnicy barona
i jeszcze raz spojrzeć Remmermannowi w oczy.
Tym razem nie ma wątpliwości, że profesor jest mordercą.
Johanna cofnęła się pod niski daszek, gdzie nie mogła stać wyprostowana, ale
czuła się tam bezpieczniejsza. Usiadła na snopku słomy, między nią a pustą ulicą
znajdował się koń.
Druga pochodnia rozbłysła.
Gdzie się podziewa Marcello?
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
W końcu musiała chyba na chwilę przysnąć, w każdym razie siedziała z
zamkniętymi oczami, bo nie zauważyła skradającego się między końmi mężczyzny,
dopóki nie stanął przed nią.
Kiedy rzucił się naprzód, trzymał w rękach uzdę, podzwaniały metalowe
sprzączki. Może to właśnie ten zimny dźwięk kazał jej odskoczyć w bok, choć była
nie całkiem przytomna, oszołomiona pomyślała: to musi być koszmarny sen.
Ale nie zdołała uciec, runęła twarzą w tę cuchnącą masę, dłonie ślizgały się na
końskim nawozie. Napastnik rzucił się na nią, czuła jego ciężar. Jakby stajnia, niebo i
wszystko zwaliło się jej na plecy. Wiedziała, że jest absolutnie bezbronna, jedną rękę
miała pod sobą, drugą on wykręcił na plecy. Trzymał ją w tym gnoju tak mocno, że
ledwo mogła oddychać, a już w żadnym razie nie była w stanie krzyczeć, choć to
mogło być jej jedynym ratunkiem.
Znowu powrócił obraz, który mignął jej na moment w blasku lampy, ten
skradający się cień, i nagle wszystko stało się jasne. Ten wieczór, kiedy tak
przestraszyła się na ulicy... wkrótce potem Ylvę zamordowano... tamten mężczyzna w
kapeluszu naciągniętym na oczy. Widziała go potem jeszcze wiele razy, ale zawsze
tylko w ułamku sekundy. I dzisiaj w nocy... Czuła niepokój, jeszcze zanim pojechała
do majątku.
Ktoś ją ścigał. Od dawna.
Teraz męski głos szeptał jej coś do ucha, z trudem przełykała ślinę. Już i tak
szumiało jej w głowie z braku powietrza.
- Moja najdroższa... bardzo mi przykro, ale wszystko powinno się odbyć tak,
jak zostało zaplanowane. Jesteś piękną norweską górską kozicą. Ale widzisz, byłaś
zdecydowana poświęcić życie... dla swojej tak szanowanej nauki. Czyż to nie piękne?
Poczuła, że założył jej na szyję rzemień i że zaczyna go powoli zaciągać.
Nawet nie mogła go przekląć, nie była w stanie wypowiedzieć jego imienia,
choć przecież wymawiała je setki razy.
Gotowa była umrzeć i dziwiła się, dlaczego jej ostatnie myśli przeniknięte są
smutkiem, a nie gniewem.