MAY GRETHE LERUM
SPEŁNIONE MARZENIE
Z norweskiego przełożyła: ANNA MARCINIAKÓWNA
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Lyster, 8 lipca 1746 roku, dzień męczenników z Selje
Jasny głos Emmi wypełniał kościół, otaczał pozłacane kolumny ołtarza, rozjaśniał
niczym ostre promienie słońca główną nawę, muskał ciężką trumnę z dębowego drewna,
stojącą w cieniu przed ołtarzem.
Pieśń, której nigdy przedtem nie słyszeli, była szwedzka, nie na tyle jednak obca, by
nie pojmowali sensu słów i nie czerpali z nich pociechy.
Marja stała na samym przedzie, razem z Bendikiem. Miała suknię z granatowej wełny
tak ciemnej, że niemal czarnej. Gdyby włosów nie schowała pod kapeluszem, to ich nie
pokryte jeszcze siwizną pasma, których wciąż miała dużo, mieniłyby się tym samym
niebieskoczarnym odcieniem. Ale stała z pochyloną głową, chciała, żeby tiulowa woalka
opadała jej na oczy. Nie zamierzała pokazywać ludziom twarzy, odsuwała się od zebranych,
co ich niezmiernie dziwiło. To naturalne zachowanie dla matki, która właśnie utraciła jedyną
córkę, ale po tej Marji, jaką dotychczas znali, spodziewaliby się raczej śmiechu i tańca.
Bendik stał obok, na wyciągnięcie ręki, a przy nim córka, Johanna.
Oboje ze wzrokiem utkwionym gdzieś poza trumnę, żadne prawie nie mrugało.
Twarze mieli jak odlane z wosku, pojedyncze Izy wypływały jakby spod skóry i toczyły się
wolno po policzkach.
Zebrani wzdychali, poruszeni śpiewem, lecz także grozą śmierci.
- Niech Pan was chroni i błogosławi, niech spoczywa na was spojrzenie Pana...
Jens Jensen Borchsenius natężał głos niemal do granic możliwości, mimo to nie
docierał do wszystkich zakamarków surowej kamiennej świątyni. Wymalowani na ścianach
apostołowie nie widzącymi oczyma spoglądali w dół na żałobników.
W końcu uniesiono trumnę z katafalku, ośmiu pobożnych mężczyzn z parafii miało
przenieść Amelię Karlsdatter na miejsce ostatniego spoczynku pod wielkimi dębami.
Dźwięk dzwonu ranił uszy Marji. Bardzo nieprzyjemny dźwięk, uważała. Jakby
powiększony do niewyobrażalnych rozmiarów gong wzywający robotników na posiłek, albo
jakby sam Diabeł uderzał w pełen siarki kocioł dla ostrzeżenia, że niedługo, bardzo niedługo
będzie za późno...
Bendik już nie płakał.
Ale szedł za trumną, potykając się jak mały chłopiec, i stanął tak blisko grobowego
otworu, że Marja chciała podbiec i go powstrzymać.
Uprzedziła ją Johanna, córka, uczepiona ojcowskiego ramienia. Tak powinno być,
lepiej, żeby nikt nie wiedział, że to ona podtrzymuje ojca.
Z pewnością chciał dobrze, ale słowa pastora sprawiły Marji przykrość, czuła, że
zapadają się w nią głęboko, aż do żołądka.
- Pani Marjo, to czas wielkiej próby dla całej waszej rodziny. Ale proszę się nie bać,
że pani wnuk nie dostąpi zbawienia. Wiem, że tak się uważa, osobiście jednak ufam dobroci
Pana, który okazuje łaskę takim małym... nie chrzczonym biedactwom jak on.
Marja nie odpowiedziała. Pastor siedział obok niej przy stole, nie żałował sobie
jedzenia ani piwa. W sąsiednim pokoju zaczynało już być wesoło.
Zmagała się z pragnieniem, żeby po prostu wstać i wyjść. Z uniesioną wysoko głową
zwróciła się do kapłana i patrząc mu prosto w oczy, powiedziała:
- Nie martwię się tym, panie Borchsenius, wcale się nie martwię. Niech mi pański Bóg
wybaczy, ale ja w swojej duszy nie znajduję cienia wątpliwości, że tak właśnie będzie.
Wargi pastora leciutko zadrżały, odwrócił wzrok, Marja dostrzegła głębokie
zmarszczki na jego czole. Po chwili uśmiechnął się blado:
- Proszę pani... zachowam panią w myślach. Będę się modlił za panią i za pani córkę. I
za dziecko także. Nie jestem zatwardziałym człowiekiem. Odczytuję Pismo tak, jak uważam
za właściwe... I proszę Pana, by Duch był przy mnie, kiedy to czynię.
- Bardzo dobrze - rzekła Marja, wstając od stołu. Wygłosiwszy krótkie podziękowanie
za współczucie i odwiedziny, opuściła gości. Czuła na plecach spojrzenia wszystkich i
odetchnęła z ulgą, kiedy mogła nareszcie zamknąć za sobą drzwi. Na dworze trwała cicha
letnia noc, łatwiej było oddychać. Uniosła lekko dół sukni i poszła pod drzewa. Musi tam być
jakieś spokojne miejsce.
Ledwie mignęła jej niewyraźna sylwetka podążająca w tę samą stronę. Odwróciła się,
by przegonić intruza. Nie chciała już więcej gładkich słów ani ciekawskich spojrzeń. Bardzo
dobrze wiedziała, że ludzie ze wsi pilnie obserwują, czy tragiczne wydarzenie przypadkiem
nie naruszy jej pychy, czy Marja nie spokornieje wobec Boga i bliźnich.
Ale to Johanna wyszła za nią.
Twarz Marji złagodniała w smutnym uśmiechu.
- Hanno moja, dziecko... ty też nie jesteś już w stanie tego znosić...
- Po prostu chciałam wyjść... noc jest taka piękna, Marjo. Spójrz, jasno jak w dzień...
- Tak, i nie zrobi się już ciemniej. Zastanówmy się, gdzie by tu pójść.
- Znam jedno takie miejsce. W dole, nad rzeką. Wierzbowe zarośla. Mama... to było
tam... tam chciałabym teraz pójść...
Marja głośno przełknęła ślinę, chłodną dłonią pogłaskała ramię Johanny.
- No to chodźmy. Obie.
- Tata już tam chyba jest. Zniknął mi jakiś czas temu. Jestem pewna, że poszedł
właśnie tam. Bo to w tym miejscu oni się spotkali, dawno temu... pierwszy raz. On nie wie, że
ja wiem, ale chodził tam każdej nocy, odkąd... ona odeszła.
Marja otuliła się szczelniej krótkim żakietem, skrzyżowała ręce na piersi.
- Myślisz, że możemy mu przeszkodzić? Może on potrzebuje...
- Teraz potrzebuje nas, jestem o tym przekonana.
- W takim razie idziemy. Prowadź.
- Patrzcie, idą! Obie! Co to za przewrotne baby, jakie niepokorne, ale mówię wam,
będą musiały ugiąć karku! O, tak, Pan nie pozwoli im się tak wywyższać. W końcu padną na
kolana, możecie mi wierzyć!
Pastorowa przestraszona spojrzała na kobietę wyrzucającą z siebie złe słowa. Tamte
dwie zniknęły między drzewami za drewnianym płotem. Pastorowa uniosła brwi i przyglądała
się Agot Thoriniussen. Dlaczego tyle oskarżeń? Czyżby między Vildegard a Kapteinsmoen
panowała niezgoda?
Kobieta o obcym nazwisku zacisnęła dłonie na piersiach i mocno ściągnęła brwi.
- Ona w końcu pozna miecz Pana, nieprawda, pani pastorowo? Anna Munch,
skupiona, przygryzała wargi i milczała. Już do niej dotarło gadanie, zaraz po tym, jak rozeszła
się wieść o śmierci w Vildegard, kobiety we wsi zaczęły gadać. To ostrzeżenie, mówiły.
Wyraźny znak od Boga. Te w Vildegard zawsze zajmowały się dziwnymi sprawami.
Przyjmowały pod swój dach rodzące, chodziły po domach i usługiwały położnicom.
Przeważnie wszystko szło dobrze, ale, oczywiście, nie zawsze. Teraz to już większość kobiet
po nie posyła, najchętniej po Johannę, najmłodszą, zwłaszcza od czasu, kiedy sama urodziła.
Ale Amelia też wielu dzieciom pomogła przyjść na świat, o tym zaś, co Marja robiła w czasie
swego długiego życia, bogobojny człowiek nie powinien nawet myśleć.
Nieduża, pulchna kobieta nie zwróciła uwagi na milczenie pastorowej. Rozprawiała z
przejęciem, potrząsała głową.
- Może się teraz nauczą. Ech, mimo wszystko pewnie i tak są stracone z tymi
niepokornymi charakterami. Ale my powinniśmy się uczyć. Nie uważa pani pastorowa? Ze to
znak Pana dla nas wszystkich, kobiet wychowanych w chrześcijańskiej wierze?
Pani Anna nie wiedziała, co powiedzieć. Czuła tylko, że w jej piersi wzbiera fala
niechęci, zapragnęła przypomnieć tamtej słowa świętego Pawła. Ale nie mogła. Jeszcze nie
teraz. Są nowi w tej parafii i Anna bardzo dobrze znała przedsięwzięcia, w które zamieszany
jest jej mąż. Gospodarz z Kapteinsmoen wiele wieczorów spędził w gabinecie pastora, gdzie
rozmawiali właśnie o tym.
- Chyba pójdę poszukać męża. Pora zbierać się do domu... Pożegnała plotkarskie
zgromadzenie krótkim skinieniem głowy i sztywnym uśmiechem. Agot łaskawie
odpowiedziała tym samym, ale w jej oczach płonęło zadowolenie, że na chwilę przyciągnęła
do siebie uwagę pastorowej.
Zaraz się znowu rzucą na Marję jak głodne suki. Mogę je zrozumieć, ona nie jest taka
jak wszyscy. I bardzo wyraźnie to okazuje. Oszczędziłaby sobie ataków, gdyby nie
zachowywała się tak demonstracyjnie...
Anna Munch była żoną swego Jensa już blisko dziesięć lat. Obdarowała go w tym
czasie czworgiem dzieci, z których troje przeżyło i chowa się zdrowo.
Niewiele osób jeszcze wie, że w drodze jest piąte.
Stawiając ostrożne kroki, poszła z powrotem do dużego, oświetlonego domu, który
nazywano zamkiem Marji, i nasłuchiwała, czy pośród coraz donośniejszych głosów nie
usłyszy łagodnego, jakby trochę nieśmiałego tenoru męża.
Tam jest - wśród ubranych na czarno mężczyzn przy schodach. Stali z rękami głęboko
w kieszeniach na znak, że czują się równi z proboszczem. Lensman, stary oficer, zastępca
pisarza i trzech czy czterech dzierżawców dóbr koronnych.
Jens był niższy od większości z nich, ale stanowił naturalne centrum grupy. Miał na
głowie kapelusz.
Zbliżyła się ostrożnie, nie mogła przecież przerywać rozmowy. Słyszała, że chodzi o
to co zawsze: Kupno akcji tej jakiejś kompanii, można na tym zarobić sporo pieniędzy, tyle
zdołała już zrozumieć. Jens był podniecony, pełen zapału, polecał sprawę Bogu. Nie
podejmował kupna dla własnego zysku, ale po to, by móc spłacić wierzycieli. Czy mogą
istnieć szlachetniejsze motywy? Jej Jens nie zabiegał o bogactwa, był bogobojnym,
powściągliwym człowiekiem.
Ale do interesów nie miał daru, to też już zrozumiała.
Zobaczył małżonkę. W jego spojrzeniu pojawił się błysk, pozdrowił ją gestem ponad
dyskutującymi mężczyznami. Anna zatrzymała się, potem ukradkiem okrążyła mężczyzn i
weszła ponownie do domu, by czekać, aż mąż będzie gotowy do drogi.
Agot zebrała wokół siebie starsze kobiety w jasnym salonie niedaleko wejścia. Anna
głęboko wciągnęła powietrze. Wiedziała, że oczekują, iż przyłączy się do najpierwszych
kobiet w parafii, żon tych, którzy mają największe wpływy.
Zdumiało ją, że siedzi tam też służąca, podeszła bliżej i usłyszała, o czym opowiada
wierna sługa. Roztaczała przed wdzięcznymi słuchaczkami barwną opowieść o przebiegu
tamtej tragicznej nocy, ze wszystkimi szczegółami, opisywała każdy krzyk, każdą
rozpaczliwą reakcję rodziny.
Chyba nie bardzo zdawała sobie sprawę z tego, co robi, rozgorączkowana,
zarumieniona, opróżniała podawane jej kieliszki i gadała.
Anna poczuła, że i ją zaczynają palić policzki ze wstydu, że ta nieszczęsna kobieta w
sposób jawny jest prowokowana do zdrady własnych chlebodawców. Łamała podstawową
zasadę, mówiła o ich prywatnym życiu, ujawniała najintymniejsze szczegóły tego życia przed
żądnymi sensacji babami.
Pastorowej podano puchar chłodnego jabłkowego soku, mętna ciecz przypominała
piwo, ale była przygotowana z myślą o paniach. Popijała wolno i czuła się coraz bardziej
nieswojo.
Nie znała pani Marji, kobiety, która wzniosła ten dziwny dom. O młodej Johannie
także niewiele wiedziała. A nieboszczkę, dobrą panią Amelię, spotkała ledwie parę razy.
Wierzyła w to, co słyszała, a przynajmniej w część tego, i uznała, że służebnicy Pana nie
wypada prosić Marji o radę. Zresztą ta przy różnych okazjach była zapraszana na
organizowane przez pastorową w sobotnie popołudnia modlitewne spotkania, ale pokazała się
tylko raz, a i tak wyszła przed wszystkimi. Pozostałe kobiety nie wydawały się tym
zaskoczone. Anna myślała, że mają rację, mówiąc, iż to zimny, wyzbyty bojaźni bożej
człowiek, za młodych lat była kusicielką, a później nie stroniła od czarów.
Po tym jednak jak zobaczyła szczery ból w jej spojrzeniu... rozpacz ciążącą na barkach
niczym młyńskie koło, musiała przyznać, że Marja, wciąż jeszcze nosząca nazwisko
Karlsgard, jest osobą, której pastorowa chętnie dałaby szansę.
Ostrożnie odstawiła sok. Jakiś mężczyzna dokładał do pieca. Chociaż po słonecznym
dniu jeszcze było ciepło, to rosół w wielkim saganku nie powinien wystygnąć.
Dwie kobiety dźwigały kosz pełen jedzenia, które zostało z przyjęcia, pewnie wyśle
się je do domu dla psychicznie chorych, a może do zagrody lensmana do podziału między
biedaków, którzy nieczęsto próbują takich smakołyków.
- Nie widzisz, że pastorowa się modli, ty głupia... Nie przeszkadzaj! Anna drgnęła,
spojrzała na swoje złożone dłonie, a potem przeniosła wzrok w górę na białowłosą
gospodynię, która ją lekko szturchnęła.
- Ja... co gospodyni powiedziała? Przykro mi, zamyśliłam się...
- O, tak... rozumiem. Wspominałyśmy tylko, że to wielka szkoda, to że pan
Borchsenius nie dostał w tym roku więcej pieniędzy na szkołę. No właśnie, siedziałyśmy tak i
gadałyśmy. To niedobrze, że bogatsi ludzie z naszej parafii skąpią tych paru szylingów na taki
zbożny cel. Dorastająca młodzież, to przecież nasz siew, nasza przyszłość, dar od Boga.
Pastorowa Anna pochyliła się lekko do przodu, przybrała łagodny, ufny wyraz twarzy.
- No właśnie, to bardzo piękna sprawa, którą można by podjąć dzisiejszego wieczoru.
Ku czci pogrążonej w żałobie matki, może mogłybyśmy zainicjować własną zbiórkę? Bo to
przecież Marja wiele lat temu okazała wielką mądrość i rozpoczęła nauczanie dzieci w tej
okolicy?
Patrzyły na nią zakłopotane. Ta, która rozpoczęła rozmowę, siedziała przez chwilę z
otwartymi ustami, szybko się jednak opanowała.
- Kochana pani pastorowo, pani jest u nas nowa, to i nie dziwota, że nie wie dokładnie.
Marja Karlsgard, ona... nie, nawet nie wypada o tym mówić, ale...
Krąg kobiecych ciał wyraźnie się zmniejszył. Służąca, która karmiła je ciastem i
intymnymi szczegółami, została odepchnięta na bok.
- Pani rozumie, ta szkoła, o której pani słyszała, to całkiem co innego. To okropne,
bezbożne... ona uczyła młodzież rzeczy, których lepiej nie wymieniać. Opowiadała im o
poganach w dalekich krajach, o sprawach cielesnych i...
- Rozumiem - ucięła Anna krótko. - Ale zbudowała szkołę w Karlsgard?
- To Anton wybudował, ojczym Marji. To znaczy ten, który się ożenił z jej przybraną
matką... Jezu, ale to był skandal!
Anna dostrzegła w oczach kobiet blask, ogień, który przenosi się szybciej z języka na
język niż płomienie w suchej trawie.
W ciągu paru krótkich chwil dowiedziała się więcej niż dość.
A kiedy pastor, jej mąż, przyszedł, żeby pożegnać się z towarzystwem, bardzo
zdecydowanie poszła za nim. On ją wysłucha, on potwierdzi, że Anna ma rację. I chyba czuje
się już na tyle bezpieczny w tej okolicy, że zrobi, co żona będzie chciała.
Rzeka była teraz taka płytka, że można ją było przebyć suchą nogą, skacząc z
kamienia na kamień.
Brzeg rzeki, zwykle wilgotna, porośnięta bujną trawą równina, teraz był wysuszony,
ziemia spękana. Nawet drzewa zdawały się zwieszać ciężkie gałęzie, jakby je wyciągały ku
tej odrobinie wody, jaka jeszcze została.
Bendik zlewał się w jedno z otoczeniem, jego twarz była poorana bruzdami niczym
ziemia podczas suszy.
- Ona już nie cierpi - wyszeptała Johanna, choć sama wiedziała, jaka to żałosna
pociecha.
- I dziecko też nie - dodała Marja bezradnie. Johanna ostrożnie zbliżyła się do ojca.
Nie drgnął nawet pod delikatnym dotknięciem ręki córki.
- Ojcze... tato... zrobiłeś dla niej wszystko. Ona... była szczęśliwa! Wtedy z wolna
odwrócił głowę. Stwierdziła, że oczy mu się zapadły głęboko i że teraz nie ma już w nich łez.
- Próbowałem... ale nie była szczęśliwa... dopiero teraz... z powodu dziecka...
- To nieprawda! Było jej bardzo dobrze, dopóki miała ciebie, nic nie mogło jej złamać.
Nawet moje szaleństwa, ojcze!
Jego wargi skrzywiły się w grymasie, który nigdy nie przekształcił się w uśmiech.
- Bardzo się o ciebie bała, mała Hanno! Nigdy jednak nie ściągnęłaś na nią żadnego
nieszczęścia. Po prostu taka była, wciąż martwiła się o swoich bliskich. Nieustannie czuła się
winna wszystkiemu, co układało się nie tak, jak powinno.
- Tak. Wiem. Ona... Tak wielu rzeczy teraz żałuję, ojcze. Tak wielu... Napotkała
spojrzenie ojca, widziała smutek w zmarszczkach okalających jego oczy. Nie miał jeszcze
typowego dla jego wieku, zmęczonego wyrazu twarzy, ale ostatnio bardzo się ona zmieniła.
Pojawiły się na niej jakieś pęknięcia, niczym na ziemi po letniej suszy.
- Mówisz, że nie powinienem tak myśleć, Johanno. A sama tak właśnie robisz.
Skrzyżowała ręce na piersiach.
- Nie ma chyba na ziemi człowieka, który by w takich przypadkach czegoś nie
żałował. A ja wiem, jak bardzo ją dręczyła moja sprawa z Ravim...
Po raz pierwszy odkąd wyjechał, odważyła się wymówić głośno jego imię. Bendik
uniósł głowę i uważnie przyglądał się córce. Mrużył oczy, widziała, że on zdaje sobie sprawę
z tego, ile ją kosztuje podjęcie tego tematu.
- Ravi... Ja go lubiłem, to nie był zły człowiek, Johanno, niezależnie od tego, co ci
zrobił.
Nie była w stanie dłużej nad sobą panować, przytuliła się do ojca. Jego ramiona
zawsze tworzyły dla niej takie bezpieczne gniazdo. Pozwoliła łzom spływać na pierś ojca i
poczuła, jak jemu dodaje to sił. Ojciec bronił Raviego, choć ona tego nie oczekiwała.
- Tato... jesteś nadzwyczajny. Zawsze wiedziałam, że mam bardzo dobrego i miłego
tatę, ale że i to potrafisz zrozumieć...
Gładził ją czule po włosach.
- Moja mała Hanno, jestem już starym człowiekiem i właśnie straciłem ukochaną
żonę. Moje dziecko, nie wiem, jak będę teraz żył. To bolesne, że tak mówię... mam przecież
ciebie. Ale jednego życie mnie nauczyło: Jeśli już człowiek należy do gatunku tych, którzy
rodzą się z połową duszy, i ma tyle szczęścia, że odnajdzie tę drugą połowę w innym
człowieku... to inny wybór jest niemożliwy.
Czuła, że jego słowa przenikają ją do szpiku kości niczym lodowaty dreszcz. Skuliła
się w jego ramionach. To takie bolesne, co powiedział ojciec. Ale jakież prawdziwe!
- Ravi... dlaczego kazałaś mu odejść? Spojrzała na ojca, otarł wierzchem dłoni łzy z
twarzy. Krtań miała zaciśniętą, nie była w stanie odpowiedzieć.
- Ja... coś się wydarzyło. Coś okropnego, tato. Nie mogę nawet o tym myśleć...
dopuściłam się wobec niego niesprawiedliwości, ale zrozumiałam to dopiero teraz.
Bendik spoglądał na nią z wielką cierpliwością, wiedział, że w ten sposób wywoła jej
słowa. Johanna odsunęła się lekko od niego, siedziała z odwróconą twarzą. Ale ręki ojca nie
puściła, jak nieobecna głaskała nabrzmiałe żyły.
- Ravi miał tyle różnych dziwnych myśli... i było w nim więcej dobroci niż w wielu
innych ludziach. Potrafił leczyć chorych, potrafił widzieć... i jeszcze dużo więcej, tato. Trudne
do nazwania rzeczy. Rzeczy, z którymi nie potrafię żyć...
Ojciec kiwał wolno głową, co raczej wyczuwała, niż widziała. Ogarnęły ją mdłości,
kiedy przymknęła oczy i raz jeszcze przeżywała tamten moment, kiedy widziała lśniący biały
krzyż nad łóżkiem Heleny.
- Mama też tam wtedy siedziała... nie pomyślałam o tym, nie wiedziałam, że mama
oczekuje dziecka... ten krzyż był dla niej, tato. To pewne. Nic nie mogliśmy zrobić. Krzyż był
znakiem dla mnie, żebym miała czas na zadośćuczynienie wszystkiego, czego teraz tak żałuję.
Ale ja byłam głupia. Zajęta jedynie podejrzeniami wobec Raviego. Pochyliła się gwałtownie,
zakryła twarz dłońmi i położyła ją na kolanach.
- Taka byłam nieprzejednana, tato, dręczyły mnie najrozmaitsze podejrzenia,
pogrążałam się w tym jak w cuchnącym bagnie...
Roześmiała się głucho, potrząsnęła głową. Bendik nie przeszkadzał, pozwalał jej
mówić.
- Myślałam, że on rzucił przekleństwo na Helenę... że wykorzystał swoje zdolności,
żeby zesłać na nią śmierć... bo stwarzała nam problemy. Nie był w stanie jej od siebie
odegnać... nawet dla mnie.
Na twarzy Bendika pojawił się wyraz zdumienia i wątpliwości. Krótki, histeryczny
chichot Johanny przeraził go.
- Ty o tym nie wiedziałeś, ojcze... Nikt nie wiedział, ale... Helena i Ravi, oni się
spotykali jeszcze długo, kiedy ona już tutaj była. Oni... ona... ona nie chciała go od siebie
uwolnić. A on najwyraźniej nie potrafił się jej oprzeć.
- Zdradzał cię? W głosie ojca słyszała zdumienie, a pod nim gniew. Zamachała
rękami, uciszyła go. Nie chciała znosić rozgoryczenia ojca na Raviego, dość miała kłopotu z
własnym.
- Nie bardziej niż ja jego. Nie ufałam mu, nie byłam wobec niego szczera, byłam z
nim tylko w połowie, przez cały czas bałam się kolejnego rozstania, które musiało nadejść...
no i tak się właśnie skończyło.
Bendik przełknął ślinę. Miął w palcach źdźbła trawy. Zmiażdżył je, niedojrzałe
nasiona sypały się na jego kolana i leżały tam jak zielone larwy. Johanna objęła swoje plecy
skrzyżowanymi rękami, masowała łopatki, uniosła w górę ramiona i wtuliła w nie głowę.
- To bardzo smutna historia, moje dziecko. Ale ona się chyba jeszcze nie skończyła.
Możesz go przecież jeszcze spotkać, prawda? Czy nie sądzisz, że wrócił do Al?
Potrząsnęła przecząco głową, spuściła wzrok.
- Nie... on jest tam... poszukiwany. Uciekli oboje z Heleną z aresztu u lensmana,
chcieli ostrzec o tym osunięciu się ziemi... ale nikt im nie uwierzył. On ma tam wielu
wrogów, a bardzo niewielu przyjaciół...
Wspomniała malarza, właściciela gospody i bogatego Villanda. Do którego z nich
Ravi mógł się zwrócić? Przedtem nie miała odwagi nawet o tym pomyśleć, wiedziała, że jeśli
już coś przyjdzie człowiekowi do głowy, to później bardzo trudno się od tego uwolnić.
Johanna wyprostowała plecy i spojrzała na ojca. Uśmiechnęła się, mimo że i na jej
czole pojawiły się głębokie bruzdy jakby odzwierciedlające jego zmartwienie.
- Ja naprawdę nie wiem, gdzie on się podziewa, tato. Wiesz, że nie mogę wyruszyć za
nim. Ale może jeszcze kiedyś o nim usłyszymy. Może nadejdzie taki dzień... Może Ravi się
domyśli, że ja w końcu zrozumiałam. Więc niech będzie, jak ma być.
Bendik wolno kiwał głową.
- Bardzo wydoroślałaś, Johanno. Mówię to ze smutkiem. Nie jesteś już taka porywcza,
taka... uparta.
Uśmiechnęła się. Ponownie ujęła jego rękę, która w jakiś sposób jej się wymknęła
podczas rozmowy.
- Dziękuję ci, tato. Możesz na mnie polegać. Teraz zrobię dla ciebie wszystko, co będę
mogła, bo wiem, że sam nie będziesz mnie o nic prosił.
Delikatnie odgarnął jej włosy z twarzy.
- Moje dziecko... tobie też będzie tak samo ciężko. Zostałaś sierotą bez matki. Na
szczęście masz Marję...
- Tak - szepnęła Johanna. - Bogu niech będą dzięki za Marję. Bendik przechylił głowę
i zmrużył oczy w ledwie dostrzegalnym uśmiechu.
- Będzie ona dla ciebie prawdziwym wsparciem, wiem o tym. Nie może całkowicie
wypełnić pustki po matce, ale to mądra kobieta i bardzo dobrze zna to pragnienie nauki, które
ciebie wciąż trawi.
Johanna znowu musiała się zdziwić, jak wiele jej myśli, których nigdy głośno nie
wypowiedziała, ojciec zna.
Pocałowała go w policzek i przytuliła delikatnie. Żal sprawił, że oboje stali się tacy
wrażliwi.
- Johanno, czy pozwolisz mi opowiedzieć jedną historię, którą sobie teraz
przypomniałem?
- Oczywiście.
- Twoja mama... Amelia siedziała, trzymając cię na rękach. Ona... Właśnie niedawno
zamieszkaliśmy razem. Przyglądała ci się. Przed chwilą płakałaś, ale twoja uparta buzia już
się uspokajała, i byłaś taka rozkoszna z resztkami mleka w kącikach ust...
Na chwilę pogrążył się we wspomnieniach, zaraz jednak westchnął ciężko i mówił
dalej:
- Wtedy ona powiedziała... powiedziała coś, czego oboje mieliśmy nigdy nie
zapomnieć. Że kiedy dorośniesz, dostaniesz tego mężczyznę, którego pokochasz, nawet
gdyby to był syn ubogiego komornika. Nawet gdyby był karłem podobnym do trolla... jeśli
tylko ty będziesz go kochać. Johanna uśmiechnęła się.
- I dotrzymaliście obietnicy. Okazaliście Raviemu tyle wyrozumiałości. Bendik jęknął
boleśnie.
- Często się oboje zastanawialiśmy, czy to przypadkiem nie był nasz błąd, Johanno.
Może powinniśmy zrobić to, co większość rodziców uważałaby za swój obowiązek.
Przepędzić go, a ciebie zamknąć na klucz.
- Erlend mnie zamykał. Erlend zrobił wszystko, o czym mówisz, ojcze. Dla takich
spraw nie ma odpowiednich zamków.
Bendik kiwał się w zamyśleniu. Patrzył gdzieś w dal, ale niczego nie widział. Ileż to
już razy odczuwał tę samą bezsilność.
- Nie, to prawda. Nie ma na to dość mocnych zamków. Dla ciebie też nie, Johanno.
- Podobnie jak dla ciebie, tato. Też nic by cię nie powstrzymało. Nic z wyjątkiem
śmierci. I nawet teraz rozstanie nie jest na zawsze, wiem, że w to wierzysz. Oczy mu
pociemniały.
- Tak, wierzę. To niemożliwe, żebym miał jej już nigdy nie zobaczyć. Dlatego wierzę,
teraz bardziej niż kiedykolwiek.
Johanna potarła swój policzek o jego szorstką twarz.
- Ja też jestem pewna, tato, że ona na nas czeka po tamtej stronie. Potwierdził
skinieniem, czuła jego pokryty zarostem podbródek na ramieniu.
- Pozostaje nam tylko wiara, nic innego.
- Ale ty nie możesz zapominać, że trzeba teraz żyć, tato. Boję się... trochę się o ciebie
boję. Jesteś jeszcze młodym człowiekiem, przed tobą wiele do zrobienia.
Nie odpowiedział. Johanna bała się oddychać, czekała na łzy, których brak przerażał ją
przez cały ten miniony tydzień.
Ale Bendik teraz też nie płakał. Objęła go jeszcze mocniej, jakby chciała wycisnąć
smutek, który trwał pod nieruchomą maską na twarzy ojca. Wiedziała jednak, że żadne
wstrząsy zewnętrzne na nic się nie zdadzą, tu potrzeba wewnętrznego trzęsienia ziemi. Nie
potrafiła sobie jednak wyobrazić, co mogłoby nim wstrząsnąć tak, żeby znowu zaczął
normalnie odczuwać.
ROZDZIAŁ DRUGI
Tylu różnych ludzi włóczy się w tym okresie po wiejskich drogach. Bezrobotni
ciągnęli ze wszystkich stron, bo nowe prawa okazały się niezbyt skuteczne i nie bardzo też
ich przestrzegano w odległych okręgach, gdzie lensmanami byli zwyczajni chłopi.
Wędrowcy szli z podniesionymi głowami, węzełki kołysały się na plecach, sprawiali
wrażenie, jakby drogi były ich własnością. Żądali nieprzyzwoicie wysokiej zapłaty za siłę
swoich mięśni, a chłopi spluwali za nimi, gdy z szyderczym śmiechem odrzucali propozycje
zbyt niskich kwot i odchodzili.
Zatrudniali się na dzień, albo do końca żniw, jeśli gospodarz gotów był zapłacić. Ale
dla tych, którzy mieli jeszcze zbiory w polu i za mało rąk do pracy, żadna cena nie wydawała
się zbyt wygórowana.
- Co za przeklęte grzesznice! Bezbożnice! - wykrzykiwała Ägot Thoriniussen. Usiadła
ciężko na taborecie przy ogniu w karczemnej izbie. Dominikus Lemvig spoglądał na nią spod
oka i zaproponował tylko kufelek bardzo słabiutkiego napoju. Byli prawie rówieśnikami, on i
Agot, i dawnymi czasy jego matka wielokrotnie napomykała, że Agot to bardzo dobra partia.
Była drugą z kolei w gromadce rodzeństwa, wszyscy jednak wiedzieli, że babka wyposażyła
ją sowicie, dziewczyna miała dostać w posagu kuferek pełen srebra. Ale Dominikus się
wahał, chociaż wtedy miło było na nią popatrzeć, nie miała jeszcze tego rybiego pyszczka
zamiast ust.
Kobieta oblizała wąskie wargi, wykrzywione lekko nawet wtedy, gdy prezentowała
jeden ze swoich powściągliwych uśmiechów. Wyraźny brak zainteresowania ze strony
karczmarza nie powstrzymał jej wynurzeń. Najwyraźniej to życie w Vildegard tak ją
rozpalało i sprawiało, że z jej ust buchały płomienie i opary piekielnej siarki.
- Tak, tak, powiedziałam to nawet pastorowej i ona się ze mną zgodziła. Te baby z
Vildegard to oszustki i kombinatorki. Bardzo dobrze, że Magnus Storlendet wbił im kij w
szprychy. Dorobkiewicze! A te ich zabawy w doktorów! Toż to niebezpieczeństwo dla całej
okolicy, zawsze to mówiłam! Wpychają ludziom do gardeł wszelkie paskudztwo, a chorzy
biedacy nie mogą się bronić, nawet nie potrafią jasno myśleć. Tak, powiadam ci, Dominikus,
ja to bym taką przepędziła na cztery wiatry, gdybym poczuła, że zbliża się moja godzina! Bo
to nieprzyzwoite, co one dają chorym, to groźne, piekielne sztuczki, mówię ci!
Wyciągnęła pusty kufel i mrugnęła porozumiewawczo do karczmarza.
Dominikus nie powiedział ani słowa. Nalał do naczynia wody.
Prawie ze sobą nie rozmawiały w ostatnich tygodniach. Najpierw Marja
zorganizowała to swoje ogromne przyjęcie, potem było mnóstwo chorych w szpitaliku, a w
końcu nadszedł czas Amelii.
Helena zdawała sobie sprawę, że instynktownie unika Johanny, ale chodziła z
podniesioną głową i myślała: tak powinno być. Ona jest teraz gospodynią, a ja mieszkam na
strychu. Co, mam jej deptać po piętach? Nie ma między nami żadnych niedomówień.
Próbowała się w ten sposób uspokajać i starała się nie wchodzić Johannie w drogę.
Ona się pewnie zastanawia, dlaczego Helena nie odchodzi. Chciałaby się jej pozbyć. Johanna
ukrywa Ingalill, tyle Helena się domyślała. A może Johanna sądzi, że ona zapomniała o
dziecku.
Helena czuła, że niechybnie tak by się stało, gdyby nie to, że Amelia przynosiła jej
małą nocami.
Stała tam przy grobie Amelii razem z innymi, a mimo to sama, z tyłu, wśród służących
i obcych. I wtedy odczuwała coś w rodzaju wdzięczności. Amelia zrobiła coś, za co ją pewnie
powinna nienawidzić, ale nie potrafiła, chociaż dziecko odebrało jej spokój. Ucieknie od nich
wszystkich pewnego dnia, nie miała wyboru. Ale czy to naprawdę takie pilne? Jej zdaniem
nie. Nie miała przecież gdzie pójść, a strych nad lamusem w Vildegàrd był ciepły i
bezpieczny.
Nigdy przedtem nie było jej tak dobrze i bardzo lubiła tę sytuację. Czy błąkający się
lis znowu powinien wyruszyć w drogę, skoro ma norę i pod dostatkiem jedzenia? Uważała, że
nie. Nawet gdyby w ciepłej norze roiło się od pcheł, lis by został.
I ona też została. Chociaż pchły gryzły i dokuczały nieznośnie, to było nic wobec bólu
zgłodniałego żołądka albo kąsającego mrozu zimą.
Helena trzymała się na uboczu, ale pomagała przy sianokosach, załatwiała jakieś
sprawy dla Gerd albo pomagała Evie przy praniu i sprzątaniu. Krowy i owce poszły w góry,
Ingebjorg miała spędzić z nimi lato. Podwórze pogrążyło się w ciszy, nie tylko dlatego, że
zabrakło Amelii, lecz również dlatego, że życie w dużej mierze przeniosło się na górskie
pastwiska.
Nikt nie nasłuchiwał szybkich kroków Heleny po dziedzińcu, służące dawały jej jeść,
a jeśli chodzi o towarzystwo, to wystarczało jej własne. Gdyby zaś było naprawdę źle, to
zawsze może się przejść do izby czeladnej, gdzie mieszkają parobcy, albo do letniej szopy,
gdzie sypiają żniwiarze. Myślała o tym wielokrotnie, tam mogło być wesoło.
Ale nigdy poza rozmyślania nie wyszła, czuła się teraz jakaś inna, niczym
wygarbowane i przenicowane okrycie ze skór, nowe z wierzchu i jakby cieplejsze od środka.
Gospodarz ze Storlendet nie oczekiwał gości tego piątkowego wieczoru. W ogóle
ostatnio panował spory tłok przed jego drzwiami, bo ludzie sądzili, że wszyscy chodzą w
żałobie po wielkiej stracie i trzeba okazać im współczucie. Storlendet stracił obu starszych
synów, najpierw Erlenda, teraz Magnusa. Została wdowa Sigrid z dwojgiem dzieci, przeszła
ze starymi na dożywocie, bo nie miała siły sama zarządzać dworami. Na szczęście gospodarz
był jeszcze żwawy i zachował rozsądek. Pił może teraz więcej, niżby należało, ale zawsze
znany był z tego, że za kołnierz nie wylewa. To, że krótko przed Bożym Narodzeniem zmarł
też dziadek, wydawało się jakby bardziej naturalne, jego to już naprawdę mało kto żałował.
W ostatnich latach był niewidzialny niczym podwórzowy krasnoludek, ludzie prawie go nie
dostrzegali, jeśli się między nimi kręcił.
To śmierć synów bolała ich najbardziej. Ragna Irmelin uważała, że pierwszą śmierć
mąż przeżył bardzo ciężko, długo nie dawała mu spokoju myśl o zemście, zresztą nie
zrezygnował z niej nawet teraz, mimo że nikogo żywego nie skazano za morderstwo. Ale i tak
gospodarstwo tamtych wpadło w ręce rodziny zmarłego, Storlendet niemal całkowicie
zmiażdżył rodzinę Johanny i gdyby nie powrót Marji, nigdy by się nie pozbierali.
Nie był zadowolony, kiedy dotarło do niego, że otrzymali nieoczekiwaną pomoc od
babki. Żeby okazać im pogardę wspaniałe żyrandole z Karslgard powiesił w ciasnym
chlewiku, gdzie bardzo szybko upstrzyły je muchy, zostały pokryte kurzem i pajęczyną.
A teraz odszedł również kochany Magnus...
Ojciec krążył z zaciśniętymi pięściami, wypatrywał, kogo by tu oskarżyć o tę śmierć,
ale nie znajdował nikogo. Nikogo prócz Boga, myślała Irmelin.
I sam Pan z pewnością potrząśnie nawet Magnusem ze Storlendet, sprawi, by stał się
uległy, by spokorniał.
Czuła żal tlący się w piersi, nie taki przejmujący ból jak po śmierci Erlenda, który
rozpalił się gwałtownie i prędzej się też uciszył. Teraz oczekiwała tego samego, widocznie
jednak drugi syn był jej bliższy. Ból tkwił w niej niczym ogromny wrzód, mimo upływu
miesięcy nie ustępował. Wcale jej też nie pocieszyło, że delikatny Edvard wrócił do domu. W
najcięższych chwilach musiała wyznać Bogu, że gdyby zechciał zapytać ją o radę, zanim
zabrał jej synów, to prosiłaby go, żeby najpierw powołał do siebie Edvarda. Najmłodszy
zawsze był jakby trochę zamroczony. Unikający ludzi, niepewny, ale nie w taki sposób, żeby
w matce budziło to czułość. Nie był wcale bezradny ten jej Edvard, po prostu słaby,
przesadnie wrażliwy, nerwowy.
Ożenił się z Edvardą, kiedy stwierdził, że nie tylko imiona mają takie same. Łączyło
ich znacznie więcej podobieństw, ta sama szarawa cera, te same bezbarwne włosy. Kiedy po
raz pierwszy przyprowadził narzeczoną do rodzicielskiego domu, ojciec upił się do
nieprzytomności i nazwał ją szarą gęsią. A co gorsza, zanosząc się śmiechem powiedział, że
młodzi wyglądają, jakby byli bratem i siostrą, dosłownie tacy sami.
Po weselu rzadko widywali Edvarda i nikt specjalnie za nim nie tęsknił, to matka
musiała przyznać. I oto teraz wrócił, z podniesioną głową jak nigdy przedtem. Chyba nie
przypuszczał, że kiedykolwiek opuści komorniczą chałupę u teściów. Nie urodził się na
dziedzica i życie też go do tego nie przygotowało.
Ale teraz stał się dziedzicem, przynajmniej dopóki najstarszy chłopiec Magnusa nie
dorośnie.
Stara gospodyni ze Storlendet przeżywała niespokojne noce.
I jak to często bywa w takich sytuacjach, inne gospodynie unikały jej towarzystwa.
Dlatego raczej ze zdziwieniem niż podejrzliwością witała tego wieczoru na swoim progu
Agot Thoriniussen i wyciągnęła rękę, zanim tamta zdążyła cokolwiek powiedzieć.
- Och, dobry wieczór, droga sąsiadko. Chyba nie przychodzę nie w porę? Biedni wy
moi, ciężkie czasy na was przyszły, co? Tak rzadko cię gdzieś widać, Irmelin. Tak, tak, nawet
wczoraj powiedziałam do pastorowej, że ktoś powinien cię odwiedzić w żałobie. Bo widzisz,
my bardzo szczerze ze sobą rozmawiamy, pastorowa i ja. To duża rzecz móc się spotykać z
kimś takim zaufanym i wykształconym jak ona, jak ty myślisz, droga Irmelin...?
Stare deski w podłodze skrzypiały pod stopami, kiedy Irmelin, przerywając potok
wymowy, zapraszała ją matowym głosem do izby. Zwyczajna grzeczność wymagała choćby
takiego gestu. Ale przesadne współczucie tamtej wcale nie poprawiało gospodyni
samopoczucia.
- Siadaj, Agot. Masz rację, dawno już nie rozmawiałyśmy. Jak tam u was, wszyscy
zdrowi?
I znowu, jakby otworzyły się śluzy młyna, popłynął nieprzerwany strumień słów,
Irmelin Storlendet świadomie zadała to pytanie, wiedziała, że tak będzie. Sama tymczasem
przygotowała małą przekąskę i trochę słodkiego piwa, które zostało od obiadu. Nie był to
żaden wyjątkowy poczęstunek, ale też nie miała się czego wstydzić. Tamta powinna się
jednak domyślić, że nie jest tu wysoko cenionym gościem. Ale żeby nikt nie miał powodu
złego słowa powiedzieć o gospodyni Storlendet, żeby nie zaczęły się plotki...
- Święta prawda, Ragno Irmelin Storlendet, że Pan zesłał ci cięższy krzyż do
dźwigania niż większości z nas - westchnęła Agot ponuro potrząsając głową. - Człowiek się
zastanawia, jakie to złe oczy na ciebie spojrzały. Najpierw biedny Erlend, teraz Magnus. Co
to za strata, jaki straszny matczyny los! Tak, tak, a tu jeszcze i Edvard wygląda jakoś blado...
Ci twoi wspaniali synowie... jaki to ma sens, że ich tracisz, jednego po drugim?
Głos Agot brzmiał szorstko, słowa niczym kamienie obciążały serce nieszczęsnej
matki. Ragna Irmelin głośno przełknęła ślinę, czuła pieczenie pod powiekami, ale się nie
rozpłacze, nie, nie przed tą kobietą.
Agot popiła piwa.
Wbiła oczy w gospodynię i znowu ciężko westchnęła.
- Nie jesteś sama, Ragno Irmelin, kiedy w najtrudniejszych chwilach przeklinasz te
kobiety. Powinnaś wiedzieć, że my, w Kapteinsmoen, zawsze uważaliśmy was, ludzi ze
Storlendet, za sprawiedliwych i dobrych chrześcijan. Może tam niektórzy gadają, że
dorobiliście się majątku w niegodny sposób, ale wtedy ja mówię im dokładnie to, co myślę.
Drogo za to zapłaciliście tej hołocie. Syn zawsze jest więcej wart niż gospodarstwo, takie jest
moje zdanie.
Ragna Irmelin wolno kiwała głową. Tamta pochyliła się ponad stołem, chwyciła
chudą rękę spoczywającą na blacie.
- Ja bym chciała je stąd przegonić. Chciałabym przepędzić Marję i w ogóle te
przeklęte baby. Co za bezbożność! Wiedziałam to już wtedy, kiedy wyszło na jaw, kim ona
jest! Nałożnica kata! Bękart urodzony przez bękarta! No bo chyba wiesz, kim była jej babka?
To wstrętna historia, ale nie została zapomniana przez nas, porządnych mieszkańców tej wsi.
Ragna Irmelin zaskoczona uniosła twarz, wciąż jeszcze suchą i zaciętą, ale dolna
warga zaczynała z wolna drżeć, kiedy tamta mówiła o jej zmarłych synach. Agot
wytłumaczyła sobie błysk w jej oczach jako zainteresowanie i ruszyła do przodu.
- Bo chyba słyszałaś o Upadku? To już będzie ze sto lat temu, ale moja teściowa
wszystko dobrze pamiętała i opowiadała mi, że jej własny ojciec tam wtedy chodził. Trzeba
było zabrać zwłoki z Bergaheim i znieść je na dół. Bo tamten stary z Bergaheim unikał ludzi,
od kiedy mu cala rodzina zginęła, wszyscy spadli z urwiska. A później się okazało, że dziecko
żyje. Dziewczynka. I on z nią grzeszył, wabiła go do grzechu, dokładnie tak samo jak jej
matka rzuciła urok na syna starego. O, tak, one są piekielnie niebezpieczne! Muszę ci
powiedzieć, że się boję. Ale teraz dowiedz się, moja droga, jest z nami ktoś, na kim można
polegać! Tak, sama rozmawiałam z pastorową. Nasz nowy pastor jest ulepiony z zupełnie
innej gliny niż dawny. On też dojrzał zło w tych ludziach. On pomoże nam uwolnić się od
nich raz na zawsze.
W końcu umilkła, ale jedynie po to, by zaczerpnąć tchu. Potem wyszeptała jeszcze,
jakby ogłaszała zwycięstwo:
- Twój Magnus, jestem o tym przekonana, on odetchnie z ulgą, kiedy ich się stąd
pozbędziemy.
Gospodyni Storlendet zapadła się w siebie. Wykrztusiła jednak niewyraźne „tak", nie
mogła postąpić inaczej, mogła tylko przytakiwać.
Może on naprawdę by odzyskał spokój? Może mógłby się nareszcie bardziej niż
dotychczas cieszyć majątkiem Karlsgard i wszystkim, co dostał jako zadośćuczynienie? Bo
do dzisiejszego dnia nic takiego się nie stało, Ragna Irmelin nie mogłaby powiedzieć, że
powiększający się majątek uczynił życie łatwiejszym gospodarzowi, jego żonie i pozostałym
członkom rodziny.
Podniosła się z miejsca, wymówiła się, że musi pomóc Sigrid przy dzieciach.
Pochorowały się, ale to pewnie taka letnia choroba żołądka, tylko mają gorączkę i zrobiły się
marudne. Agot pospiesznie poprawiła chustkę na ramionach i zapięła pas, który zdjęła, kiedy
tu przyszła. Potem uprzejmie kiwnęła głową gospodyni.
- Teraz przynajmniej wiesz jedno: nie jesteście sami. Jest nas więcej zdecydowanych
zrobić nareszcie porządek z tym gównem, które przez pokolenia zanieczyszczało życie w
naszej parafii. A mając pastora do pomocy, możemy liczyć na powodzenie. Te nierządnice
Babilonu już po raz ostatni urządziły swoją diabelską mszę w nowym domu Marji Oppdal!
Poprawiła pas, obciągnęła bluzkę na piersiach i ruszyła ku drzwiom. Pośrodku izby
zatrzymała się jeszcze.
- A przy okazji, czy nie mogłabyś poprosić męża, żeby porozmawiał o tych sprawach
z pastorem? Wam też jest to i owo winien, prawda? Chodzi po prostu o to, żebyśmy byli
pewni. Wiesz równie dobrze jak ja, że ta wiedźma, Marja, będzie wykorzystywać wszelkie
środki. Jest w stanie wciągnąć do swojej piekielnej gry nawet samego sługę Pana, jej matka w
swoim czasie robiła...
Ragna Irmelin bez słowa skinęła głową i cicho zamknęła za gościem drzwi.
W Vildegard wciąż panował smutek, niczym czarna narzuta ciążył nad wszystkim,
niekiedy wydawało się, że ta narzuta spadnie na głowy domowników tak, że będą się szukać
po omacku. Marja rozmawiała ze swymi gośćmi, a nawet wysłała jedną z pań, żeby zajęła się
na jakiś czas gospodarstwem. Była to jedna z tych znajomych, które jeszcze na trochę u niej
zostały po wielkim przyjęciu. Jakaś przyjaciółka Emmi najwyraźniej już kiedyś prowadziła
duży dom, a na dodatek znała się na pielęgnacji chorych. Starsze służące miały zajęcie w
górach, musiały tam wrócić natychmiast po pogrzebie. Opuściły więc dwór już drugiego
wieczoru po złożeniu Amelii do grobu, towarzyszyli im dwaj parobcy, dla ochrony przed
niedźwiedziem i wszelkimi niebezpieczeństwami, jakie o tej porze mogły czyhać na nie w
lesie.
Johanna wspomniała przy okazji, że może i Helena wybrałaby się na pastwiska, tam
potrzebne są wszystkie wolne ręce. Johanna nie chciała tego przyznać nawet sama przed sobą,
ale obecność Heleny odczuwała jak zaciśniętą na krtani obcą dłoń.
Helena prychnęła i wsunęła ręce do kieszeni obszernego fartucha.
- Ha! Skoro tak, to chyba gospodyni powinna nareszcie usłyszeć prawdę! Czy myślisz,
że twoje służące chciałyby mieć taką konkurencję jak ja, kiedy odwiedzają je kawalerowie?
Zrobi się awantura, zobaczysz, jeśli mnie tam poślesz, i zepsujesz im całą radość!
Johanna zagryzła dolną wargę, minęła dłuższa chwila, zanim się opanowała na tyle, by
móc spokojnie spojrzeć Helenie w oczy.
- Może masz rację. Akurat parobków to ty znasz najlepiej. A, jak to mówią, żaden
byczek nie będzie się wspinał na górskie łąki, dopóki nie zje wszystkiego, co ma w ogrodzie.
Helena roześmiała się ordynarnie, ale nie wytrzymała spojrzenia mrocznych oczu
Johanny. Odwróciła głowę. Marja spoglądała na nią niechętnie.
- Uparta jest ta, tam. Chętnie bym nią trochę potrząsnęła. Ale nie martw się, moja
mała. Ona tu już długo nie zabawi.
- Tak - przyznała Johanna cierpko. - Już dawno powinno jej tu nie być. Czego ona
jeszcze od nas chce, przecież dostała wszystko, co jej się należało, prawda?
Marja westchnęła. Domyślała się, że Johanna też wie. To łaskawość Amelii dawała
Helenie prawo pobytu tutaj. Amelia była gospodynią w tym domu i nawet kiedy jej zabrakło,
to jej wola wciąż obowiązywała. Helena zdawała sobie z tego sprawę.
- Trzeba przynajmniej dzieci trzymać od niej z daleka. Johanna nie odpowiedziała,
skinęła tylko w zamyśleniu głową i odwróciła się na pięcie, nie czekając, aż Helena trzaśnie
drzwiami.
Marja odetchnęła spokojniej. Gdzieś w kuchni popłakiwało dziecko. Benjamin? Nie,
to Ingalill. Johanna z pewnością usłyszała to pierwsza, jest przecież młoda. Będzie teraz miała
naprawdę urwanie głowy, kiedy zostanie sama z dziećmi, z chorymi i z załamanym ojcem.
Marja poczuła dawną energię, chciałaby wszystko wziąć na siebie, kierować
gospodarstwem, zdjąć brzemię z barków swoich bliskich. Ze względu na zmarłą córkę i ze
względu na wnuczkę, która przecież jest już dorosłą kobietą...
To nie miałoby sensu. Na szczęście świat jest tak urządzony, że starzy mogą zamknąć
za sobą drzwi i zajmować się własnymi sprawami, zwłaszcza jeśli mają dość srebra, by
zagłuszyć jakiekolwiek wyrzuty sumienia.
Marja szła w miękkich butach przez nagle opustoszałe izby. Potem skierowała się na
ścieżkę, słońce paliło jej okrytą głowę, minęła zarośla pachnących dzikich róż, obok
żywopłotu, aż w końcu mogła zamknąć za sobą własne drzwi. W domu Marji było chłodno,
cicho, czysto.
Miała wrażenie, że znalazła się w innym świecie. To wspaniale mieć własne pokoje,
myślała zadowolona. Jeśli się je już ma, to można do nich wpuszczać innych. Kiedy się chce,
rzecz jasna.
Rękawem sukni przetarła jakąś plamę na metalowym świeczniku i nie zatrzymując się
w hallu, weszła na schody. Gdzieś w głębi domu rozległ się śmiech. Przyjaciółki miały pokoje
na górze, obok siebie. Dobrze się tu czuły te dziwne kwiaty pochodzące z tak różnych miejsc.
Jedynie do Emmi Marja żywiła prawdziwe zaufanie, ale też ją znała najdłużej. Przyjaciółki
Emmi stały się jej przyjaciółkami, ale nie aż tak bliskimi.
Wciąż czuła mroczny ból po śmierci córki. Amelia już nie cierpi. Mimo wszystko ona
miała dobre życie. I będzie wspominana przez długi czas za to, co zrobiła, i za to, kim była.
Dzięki Bendikowi jej dusza wciąż będzie żyć, po nim zadba o to Johanna, a jeszcze później
jej dzieci.
Zadowolona, że jednak pojawia się spokój mimo tak dobrze znanych ukłuć dotkliwego
bólu, Marja wyjęła fajkę i usiadła przy oknie, by patrzeć, jak kończy się letni dzień i nastaje
niebieski zmierzch.
- Czy ty wiesz, jaki to był dzień? Bendik siedział od wielu godzin, Johanna ledwo go
dostrzegała, bo zlewał się w jedno z błękitnym mrokiem, który powoli zastępował światło
dnia.
Na zewnątrz wciąż jeszcze było prawie jasno, ale z jakiegoś powodu latem nocne
cienie pojawiają się najpierw w kątach ludzkich siedzib. Niebieska koszula Bendika, czarne
spodnie, kamizelka z rzadka przetykana złotą nicią, wszystko tonęło coraz bardziej w mroku i
Johanna z trudem dostrzegała ojca.
Podniosła wzrok znad książki, nad którą siedziała, choć zaczerwienione oczy od
dawna ją bolały.
- Dzień? Kiedy? Nie... Zwrócił twarz w stronę okna. Światło, które padło na suche
policzki, wcale nie było łagodne, złe przeczucie ogarnęło Johannę. Ojciec też zaczyna być
starym człowiekiem. Jest o wiele starszy, niż był wiosną. I wiele starszy niżby lata na to
wskazywały.
- Święta Sunniva - szepnął jakby sam do siebie, mrużąc oczy i pochylając się jeszcze
bardziej ku oknu.
- O czym ty mówisz, tato? - zapytała Johanna niepewnie. Niepokój o ojca rozrastał się
w piersiach. Jego słowa wydawały się całkiem bez sensu.
- Święta Sunniva, przecież wiesz. Nocne czuwanie... Teraz Johannie zaczęło coś
świtać. Pogrzeb Amelii odbył się ósmego lipca, czyli w dniu męczenników z Selje, który
również poprzedza nocne czuwanie.
Ojciec przypominał jej teraz fragmenty dawnych opowieści. Tego wszystkiego, co się
od dzieciństwa wiedziało na temat poszczególnych dni i pór roku, choć nie potrafiłoby się
powiedzieć, skąd ta wiedza. Może od starych krewnych? Dzisiejsza młodzież dowiaduje się
pewnie tego i owego na naukach u dzwonnika. Matki też opowiadają swoim dzieciom
wszystko, co powinny wiedzieć, żeby się nie wstydzić. Księża jednak starają się o tym
zapominać. Teraz przyszły nowe przykazania, nowy Kościół uwolnił się od kobiet takich jak
Sunniva, a właściwie to od kobiet w ogóle .
- Sunniva, późniejsza święta, uciekła z domu, z Irlandii, porzuciła wszystko, ponieważ
nie chciała poślubić poganina. Oddała się woli Boga, ona i towarzyszący jej mnisi wyruszyli
statkiem bez żagla i bez wioseł. Wiatr i prądy morskie zawiodły ich do wybrzeży Norwegii,
do wyspy Selje. Sunniva zamieszkała tam w górskiej grocie. Ale, niestety, ona tam umarła,
Johanno. Nigdy nie wyszła ze swojej kryjówki i nie wróciła do świata. Mnisi starali się
nawracać mieszkających w pobliżu pogan i w końcu wszyscy zginęli śmiercią męczeńską.
Chrześcijański pochówek nieszczęsnej odbył się dopiero w sto lat później, a dokonał go sam
król Olav Tryggvasson.
- Tak, wiem, mama mi opowiadała, aż dziw, że mogłam o tym zapomnieć.
Serce Johanny tłukło się głośno w piersi, zaciskała palce na brunatnej okładce książki.
- Ojcze - powiedziała cicho. - Myślę, że powinniśmy iść spać. Jesteś bardzo
zmęczony, nic dziwnego przecież...
Bendik spojrzał na nią. Światło padało teraz z boku i Johanna dostrzegała jego refleks
na pooranym zmarszczkami policzku ojca. Poczuła skurcz serca, przejmujący niczym cięcie
świeżo naostrzonego noża.
Bendik wyprostował się i uśmiechnął blado. Miała nadzieję, że nie wie, o czym ona
myśli, ale wyraz jego twarzy świadczył, że jest odwrotnie. W końcu otworzył usta.
- Nie powinnaś się o mnie martwić, moje dziecko. Ja nie zwariuję. Rzeczywiście parę
razy bałem się, że stracę rozsądek w tej udręce, rano jednak budziłem się, wiedząc, że mimo
wszystko dam sobie radę.
Odpowiedziała mu uśmiechem. Ojciec na powrót odwrócił się do okna.
Mowa o Reformacji i zmianach, jakie w jej wyniku wprowadzono w Kościele. Między innymi
odrzucono kult świętych oraz kult Matki Bożej. W wyniku Reformacji Norwegia, podobnie jak inne kraje
skandynawskie, przyjęta wyznanie luterańskie (przyp. tłum.).
- Bardzo bym chciał, żebyś mnie teraz wysłuchała, Johanno, i pozwoliła mi
powiedzieć to...
Odłożyła książkę na stół. Bendik długo milczał.
- Ja mam stary dług, Johanno. Dług, o którym nikt nie powinien wiedzieć. Sam prawie
o nim zapomniałem, kiedy żyłem tu taki szczęśliwy.
Johanna musiała bardzo nad sobą panować, żeby mu nie przerwać. Słowa ojca padały
wolno, jakby wypowiadał je z trudem. Nawet głos był jakiś daleki.
- Czy mama mówiła ci kiedyś o Synnevie? Nie, sądzę, że nie. Ale to właśnie o nią
chodzi. W jednej chwili to zrozumiałem... Biedna Synneva, ona w jakimś sensie wciąż
spoczywa w swojej grocie...
Johanna słuchała, a ojciec w krótkich zdaniach opowiedział jej o innej miłości. O
innym życiu. O Synnevie, która go właściwie uratowała. Bowiem on tak wiele dla niej
znaczył. To dzięki niej odzyskał wiarę, że może istnieć radość nawet bez Amelii.
O mało się nie rozpłakała, kiedy skończył opowiadaniem o śmierci tamtej, o dziecku,
które ocalało, o nieludzkiej decyzji pastora.
Patrzył niewidzącymi oczyma w niebieskawy mrok.
- Ona wciąż tam leży. Za płotem cmentarza, w nie - poświęconej ziemi. Mogłem
zrobić dla niej więcej. O wiele więcej. Ale przepełniała mnie taka radość, Johanno, że nie
było w moim życiu miejsca na nic innego. Twoja matka... od kiedy się okazało, że nie łączą
nas więzy krwi, nie widziałem niczego poza nią.
Johanna skinęła głową, choć zdawała sobie sprawę, że on tego nie zauważa. W końcu
odważyła się mu przerwać.
- Więc dlaczego teraz, ojcze? Po tylu latach? Wstał i podszedł do niej, nieskończenie
wolno, jak we śnie.
- Twoja matka została pochowana w dniu męczenników z Selje. I właśnie to
przypomniało mi, że mam do spłacenia dług. Synneva nigdy nie miała chrześcijańskiego
pogrzebu. Odpowiedzialność za to spada na mnie. Muszę to zrobić, muszę pojechać do
Sogndal i porozmawiać z pastorem. Może dałoby się to jakoś załatwić. Może moje
świadectwo...
Johanna również podniosła się z miejsca i podeszła do ojca, padła w jego tak dobrze
znane objęcia.
- Och, tato... kochany tato... nie mów nic więcej, nie... Wyrwał się jej, trzymał ją
mocno za ramiona, uporczywie patrzył jej w oczy, które teraz zaszły mgłą.
- Nie pozwól, moja Hanno, żeby to cię zraniło, to nie ma nic wspólnego z twoją
matką. Chociaż może ma, to jest dług, którego nie mogłem spłacić, dopóki ona była z nami.
Moje życie, kiedy jej ze mną nie było, trzeba oddzielać od naszego wspólnego życia, to chyba
rozumiesz?
- Nie! - syknęła Johanna.
- Owszem! Zaufaj mi! Tak było najlepiej. Ale teraz muszę. Gdybyś tylko chciała
spróbować mnie zrozumieć... Synneva też była kimś wyjątkowym. I chociaż to trwało jedynie
parę miesięcy, tliło się tylko jak lampka zasilana baranim łojem, to mimo wszystko
dzieliliśmy ze sobą coś ważnego. A na koniec ja ją zdradziłem. Jeszcze nie jest za późno,
jeszcze mógłbym to zrobić, jeśli ty mi pozwolisz.
Johanna szukała w jego wzroku, była pewna, że znajdzie w nim coś przerażającego.
Ojciec jednak patrzył na nią przytomnie, mimo głębokiego żalu i łez, które nie zostały
wypłakane, spojrzenie Bendika kierowało się ku rzeczywistości.
Pogłaskała go delikatnie po plecach i uwolniła z jego ramion.
- Tato... nie całkiem rozumiem, dlaczego chcesz rozdrapywać dawne rany. I to właśnie
teraz... kiedy mama... Nie, nie rozumiem tego. Widzę jednak, że to dla ciebie bardzo ważne.
W takim razie rób, co uważasz za stosowne, tylko nie ściągaj hańby na pamięć matki, nie
wyjeżdżaj teraz, kiedy ona jeszcze nie ostygła w grobie, by ratować pamięć innej kobiety.
Bendik wpatrywał się w podłogę.
- Obawiam się, że będę musiał. Czuję to wyraźnie, jestem przekonany, że to ma sens,
nie potrafię inaczej. Święta Sunniva... znasz jej dzieje. Znasz też zakończenie, o którym
dzisiaj nie wspominałem.
Johanna skrzywiła się, zacisnęła powieki, chwyciła jego ramię, ale jakoś bezsilnie, i
nie znalazła dłoni ojca, której szukała.
- Nie powinnaś mnie zatrzymywać. Ja muszę to zrobić. Teraz. Johanna czuła się
zakłopotana i bezwolna. Opadła na krzesło przy okrytym instrumencie.
Siedziała tam długo i wpatrywała się w ojca, ale on nie powiedział już więcej ani
słowa.
Odetchnęła głęboko i nagle znalazła rozwiązanie.
- Kiedy następny miesiąc dobiegnie końca... ojcze. Tyle możesz chyba zaczekać. Ja
myślę, że musisz tak długo zaczekać. Szczątki świętej Sunnivy zostały przeniesione do
kościoła w dniu, który czcimy na jej pamiątkę, a który wypada na przełomie sierpnia i
września. Jeśli jest tak, jak mówisz, że to wszystko przypomniało ci się w taki niezwykły
sposób, to powinieneś czekać na dzień świętej Sunnivy.
Patrzył na nią z powagą, wciąż stał pośrodku pokoju z bezwładnie opuszczonymi
rękami.
Światło z okna otaczało go jakimś dziwnym blaskiem. Johannie trudno było rozróżnić
rysy jego twarzy, ale łzy, spływające po policzkach ojca, sprawiły jej ogromną ulgę.
ROZDZIAŁ TRZECI
Na probostwie w Lyster nie zapalono ani jednej lampy, ale przy tym świetle nie było
to wcale potrzebne. Chodzi tylko o to, że od czasów Mogensa Skanke ludzie przywykli do
nieustannie palącej się latarenki nad drzwiami plebanii, w jakiś sposób symbolizującej to, co
pastor może im dać.
Pan Borchsenius jednak uważał, że to czysta rozrzutność, że należy raczej dawać olej
czy inne paliwo biednym, którzy nawet w długie zimowe wieczory nie mają sobie czym
poświecić.
Teraz jest lato!
Teraz, w sierpniu, wieczorami robiło się chłodno, ale w ogóle lato nie było złe,
przyniosło kilka tygodni pięknej pogody, wystarczająco dużo, by drzewa owocowe w sadzie
pastora uginały się pod ciężarem jabłek, na pół dojrzałych śliwek i wiśni. Goście wchodzący
na podwórze mieli rozległy widok na ogród, który z każdym rokiem wydawał się bujniejszy i
bardziej urodzajny. Pastor Borchsenius otrzymał dobre probostwo, co prawda, to prawda. W
tej parafii było wielu takich, którzy mają dość srebra w skrzyniach, by nie trzeba się było
wstydzić dziurawego dachu na kościele czy innych tego rodzaju niedostatków.
Dwaj panowie, którzy dzisiejszego wieczoru mieli złożyć wizytę pastorowi, nosili
cienkie, lekkie, obszerne surduty, uszyte z najdelikatniejszej wełnianej tkaniny, na jedwabnej
podszewce. Na głowach mieli kapelusze, a na wydatnych brzuchach okazale prezentowały się
ciężkie, złote dewizki zegarków.
Kapteismoen raczej nie należało do najbogatszych, gospodarstwo nie było duże i
ziemie też nie najlepsze, ale sprawnie zarządzane przez gospodarza, który umiał dużo więcej,
niż tylko roztrząsać gnój. Jego żona też nie dawała sobie w kaszę dmuchać, zacna Agot nie
należała do tych, którzy ofiarowują swoje usługi za dobre słowo, kiedy ktoś potrzebował
specjalnej rady w sprawie handlu lub w interesach. A znała się na tym jak nikt, ceny, jakie
płaciła, kiedy Dominikus posyłał ją do Bergen na zakupy, były niemal bezbożnie niskie.
Drugi z mężczyzn posiadał więcej złota i innych dóbr, mimo to jego spodnie były
bardziej wytarte na kolanach, a surdut wisiał na jego chudym ciele jak na haku. Magnus
Storlendet zbliżał się do drzwi pastora krokiem człowieka, który wie, że posiada dość srebra,
by nie musiał się przed nikim płaszczyć.
Drzwi zostały otwarte, zanim dwaj przybysze zdążyli zastukać kołatką.
Sama pani Anna powitała ich życzliwym słowem i uprzejmym uśmiechem. Poprosiła
ich zaraz do gabinetu pastora, gdzie firanki zostały zaciągnięte, w blasku samotnej świecy
wydawały się rudobrązowe.
- Niech będzie pochwalony, panie Borchsenius.
- Na wieki wieków, przyjaciele! Niewysoki mężczyzna zerwał się z miejsca i
okrążając stół, podbiegł do gości niczym spłoszony zając. Ujmowali jego miękką dłoń,
ściskali ją mocno, zgniatali w swoich zgrubiałych i nieczułych rękach.
- Co za radość! Zakładam, że to towarzyska wizyta, moi panowie! Anno, przynieś
piwa! A zresztą, nie! Otwórz tę zieloną butelkę, którą przysłał mi brat. Tylko to, co najlepsze,
jest dobre dla tych dwóch moich...
- Niech sobie pastor nie robi fatygi z naszego powodu. A święte krople można z
pewnością lepiej spożytkować. Chce mi się pić i piwo smakowałoby mi najlepiej - powiedział
Thoriniussen.
Magnus Storlendet przytakiwał. - Piwo będzie najlepsze.
Usiedli. Pastor w końcu stołu na swoim rzeźbionym krześle, z niepewnych
uśmieszkiem na wargach. Ciemna broda została zgolona, znali go na tyle, by wiedzieć, że
zawsze latem tak robi. Podbródek poruszał się dziwnie szybko, kiedy pastor mówił, a on
opowiadał gorączkowo to o żniwach, to o pogodzie, powtarzał jakieś parafialne plotki,
wspominał o beznadziejnych dzierżawcach, których niedawno musiał przywołać do porządku.
Magnus Storlendet chrząknął krótko. Pastor zamilkł przestraszony. Końcem języka
oblizał suche wargi, na szczęście jak na dany znak weszła pani Anna z dzbankiem piwa i
trzema szklankami. Ustawiła to wszystko na stole, przyniosła jeszcze trzy małe talerzyki,
półmisek z kiełbasą i tacę z podpłomykami. Nalała do szklaneczek brązowej, musującej
cieczy o kwaskowym zapachu. Woń chmielu kręciła w nosie, to dobre, stare piwo.
Goście czekali, aż gospodyni zrobi, co do niej należy, ledwo jednak Anna wyszła za
drzwi, Magnus Storlendet powiedział krótko:
- Pastor spóźnia się z zapłatą. Pan Borchsenius drgnął jak od ciosu.
- Może pastor ma problemy z dłużnikami? - zapytał Thoriniussen. - Albo może ludzie
nie wnoszą opłat?
- Mogły się też zdarzyć nieprzewidziane wydatki... Wzięli go w krzyżowy ogień
pytań, zarzucali słowami.
- Człowiek honoru nie daje słowa, którego nie jest w stanie dotrzymać.
- A jeszcze gorzej, jeśli tak postępuje sługa Pana.
- Jabłka w ogrodzie plebanii są w tym roku bardzo ładne.
- Ten ogród zawsze należał do plebanii. Za każdego kolejnego pastora stawał się
większy i bardziej urodzajny.
- Szkoda, że teraz spadnie na nas taki wstyd, że jakoby parafia Lyster nie może darzyć
szacunkiem swojego pasterza.
Pan Borchsenius, zbity z tropu, wpatrywał się w obu gości, ale bardzo dobrze
wiedział, co się teraz stanie. Pochylił się nad stołem, oparł czoło na złożonych rękach.
- Nie mogę wam zapłacić. Nie dzisiaj. Jesienią, kiedy zbiory będą pod dachem, mój
udział w polowaniach... należy mi się pół tuzina zwierząt, w dodatku spodziewam się, że
moja poprzednia parafia przyśle mi pół tuszy łosia.
- To za mało. Jesteś nam winien więcej. Dużo więcej. Storlendet także pochylił się nad
stołem i mrużąc oczy wpatrywał się w pastora.
- Jeszcze nie zagrzałeś stołka w naszej parafii, ojcze, a już zacząłeś pożyczać we wsi
pieniądze. Mówiłeś, że masz kłopoty w poprzedniej parafii, że nie możesz stamtąd wyjechać,
nie rozliczywszy się z ludźmi. Wtedy my ci pomogliśmy. A co zamierzasz zrobić teraz?
Znowu zmienisz parafię i będziesz dalej odprawiał ten taniec z mamoną?
Pastorowi drżały wargi, prowadził ze sobą ciężką walkę. Nagle wstał i z całej siły
grzmotnął pięścią w stół. Zmobilizował wszelką władzę i autorytet, jaki dawał mu strój
duchownego.
- Powinniście się wstydzić, wy, opasłe chłopy! Żeby tak przychodzić tu i straszyć
sługę Pana, który znalazł się w przejściowych kłopotach! Powinniście się bardziej zajmować
waszymi długami wobec Boga, moi przyjaciele, niż tym nędznym ziemskim długiem,
pieniędzmi, na których i tak wam zbywa!
Wybuch jednak całkowicie go wyczerpał, opadł na krzesło niczym pusty worek.
Magnus ze Storlendet uśmiechnął się krzywo i powiedział szeptem:
- Masz nam zapłacić, proboszczu, i nic mnie nie obchodzi, że jesteś sługą pańskim.
Mamy twoje kwity zastawne i dobrze wiesz, do czego nas one upoważniają. Chcesz
skandalu? Chcesz ściągnąć na swoje nazwisko taki wstyd? Wiedz, Borchsenius, że nigdy się
po czymś takim nie pozbierasz! Nikt nie chce mieć proboszcza, który nie ceni własnego
honoru. Więc wybieraj!
Bliski załamania proboszcz wyciągnął ręce.
- Wybierać? Przecież ja nie mam żadnego wyboru. Jesteście zatwardziali, gospodarze.
Wy...
- O, w tym przypadku nie postępujemy niesprawiedliwie. Ale masz wybór, pastorze,
posłuchaj no...
I Thoriniussen mówił długo, pięknie, monotonnym głosem, a pastor z każdym słowem
prostował się coraz bardziej na swoim krześle. Oczy zaczynały mu płonąć, dostrzegał w
oddali jakąś nadzieję dla siebie. Nie tylko na to, że pozbędzie się raz na zawsze wiecznego
zadłużenia, ale i na to, że zostanie mu jeszcze parę talarów w kieszeni. Chociaż minęło już
wiele czasu, odkąd ostatnie stosy płonęły nad fiordami, to przecież nadal istnieli słudzy Pana,
którzy zdobyli dobrą parafię i sporo srebra za to, że uwolnili swoje nieszczęsne owieczki od
czarów i dzieła Szatana.
Kiedy obaj goście wygłosili już, co mieli do powiedzenia, pastor długo siedział i
splatał palce. Nie odpowiedział, ale było widać, że już dokonał wyboru.
W końcu pan Borchsenius uniósł wzrok.
- Niech mi Bóg wybaczy, przyjaciele, ale jest gorzej, niż myśleliście. Mam długi
wobec wielu...
- Wiemy. Rozmawialiśmy z nimi. Jeśli zrobisz, jak mówiliśmy, będziemy
reprezentować wszystkich wierzycieli. Mamy pełnomocnictwo.
- Wszystkich?
Pewni siebie kiwali głowami. Pastor ze świstem wypuścił powietrze.
- Ale Marji nie, jak sądzę. Tamci spoglądali po sobie zaskoczeni.
- Marji? Tej starej grzesznicy? Od niej też pożyczałeś? Ale, na ogień piekielny...
gadają, że takich jak ty ona najbardziej nienawidzi?
Pastor przecząco pokręcił głową..
- Marja ma list zastawny na czterysta talarów. W pokoju zaległa cisza. Płomień
woskowej świecy rozbłysnął jakby z wdzięcznością.
- Znajdzie się na to rada - oznajmił Thoriniussen.
- Mimo wszystko to tylko pieniądze. Myślę, że są wśród nas ludzie, których stać na
taki wydatek.
Magnus Storlendet jednak potrząsał niechętnie głową. Miał wrażenie, że kieszenie mu
płoną.
Pani Anna została poddana w życiu wielu próbom. Poznała gniew Pana pod różnymi
postaciami, raz po raz musiała pochylać głowę i przyjmować do wiadomości, że jedyną drogą
jest pokora.
Teraz jednak dręczył ją niepokój głębszy niż ten, którym musiała okupić swoje
życiowe doświadczenie. Znowu spodziewała się dziecka. Mała Elsę ma zaledwie pięć lat i
chociaż dziesięcioletnia Johanna Maria jest dla matki wielką pomocą, to przecież wciąż są
zmartwienia o najstarszego syna, Andreasa.
Pani Anna chyba za bardzo się wszystkim przejmuje.
To jej największa wada. Powinna, po dwunastu latach spędzonych z Jensem,
zrozumieć, że los nie dał jej spokojnego, bezpiecznego życia, będącego udziałem innych żon
pastorów.
Ten lęk wprawdzie nie ma nic wspólnego z obawą o podstawowe środki do życia, bo
ani ona, ani dzieci nigdy nie głodują, nie, to raczej idzie o wstyd. Wstyd, że raz po raz musi
oglądać takie sceny jak ta, która się teraz rozgrywa w jego gabinecie.
Co on robi z tymi pieniędzmi? Wielokrotnie pytała o to samą siebie. Szukała i
przetrząsała jego rzeczy, ale nigdy nie znalazła ani skrawka papieru, żadnego kwitu, nic.
Czyżby miał jakieś stare długi już wówczas, kiedy przyszedł prosić o rękę młodej
Anny Munch?
Czyżby jej ojciec niewłaściwie ocenił sytuację materialną przyszłego zięcia?
Nie, nie mogła w to uwierzyć.
Nie pił też nałogowo, co przecież wielu nawet silniejszych od niego doprowadziło do
zguby.
Ani nie miał biednej rodziny, którą musiał utrzymywać.
Przychodziło jej do głowy, że może ukrywa przed nią jakąś straszną tajemnicę. Coś,
co nie tylko wyciąga od niego pieniądze, lecz także pozbawia go na długie okresy chęci do
życia.
Czy coś się stało w tych strasznych dniach i miesiącach po śmierci małego Johannesa?
Wkrótce minie osiem lat, ona jednak nigdy nie uwolniła się od udręki.
Anna przeszła na palcach przez korytarz, czuła, że policzki jej płoną, gdy próbowała
podsłuchiwać prowadzoną w gabinecie rozmowę.
Ogród Amelii cały stał w kwiatach. Między grządkami melisy, lawendy, rozmarynu i
innych pachnących ziół kwitły krzewy róż i ogromne słoneczniki. Chwasty zdusiły słabe
bratki, a w ubiegłym roku uschło małe drzewko o zwisających kwiatach w kształcie koron.
Na obcym krzewie, przeznaczonym najwyraźniej do cieplejszych krajów, zakwitło jedynie
kilka gałązek. Ale pozostałe rośliny, zasiane i posadzone z przywiezionych przez Marję
nasion i korzeni, radziły sobie znakomicie, dopóki Amelia zabierała je na zimę pod dach.
Teraz ogród zdawał się pusty, jakby uleciała z niego dusza.
Mały Benjamin pełzał po miękkiej trawie pod kwitnącymi dziewannami i zadowolony
wąchał pachnące miodem kwiaty czerwonej koniczyny.
Johanna kołysała w ramionach dziewczynkę. Dziecko było zdrowe i rumiane, z
każdym dniem bardziej zaznaczało swoją wyjątkową osobowość. Uparta jak matka, ale
Johanna dostrzegała w niej również wrażliwość, która przypominała jej Raviego.
Na przykład, gdy dziecko podskakiwało przestraszone i płakało przy jakichś
nieznanych dźwiękach.
Albo kiedy zaciskało pulchną rączkę na palcu Bendika tak mocno, że bielała; działo
się tak, kiedy zabawa przerażała małą.
Była wciąż niemowlęciem, ale miała takie mądre oczy, że Johanna często wpatrywała
się w nie długo, aż jej własne zachodziły mgłą, i odwracała wzrok w lęku, że zobaczy coś,
czego zobaczyć by nie chciała.
Ingalill będzie miała rude włosy matki, ale oczy stawały się z dnia na dzień bardziej
brązowe. Nie było w maleńkiej absolutnie nic, co mogłoby wskazywać, że to córka Johanny.
Benjamin ją uwielbiał. Wciąż chciał przy niej być, karmić ją mlekiem i kaszką,
rozpromieniał się jak słoneczko za każdym razem, kiedy udawało mu się rozbawić małą,
wywołać na jej buzi szeroki, bezzębny uśmiech.
- Lala - mówił. - Lala, pac...
Johanna pozwalała im spać razem, jak rodzeństwu, w solidnym łóżeczku, które Ravi
zrobił niegdyś dla synka. Spełniła swój chrześcijański obowiązek. Więcej nawet, nabierała
pewności, że nie będzie jej trudno kochać to dziecko. Że mimo iż rysy Raviego znikały z buzi
małej, Johanna odczuwała głębokie oddanie temu dziecku, które nie było z jej krwi.
Wiedziała też, że dla Bendika te dzieci to błogosławieństwo, że to one wzbudzą w nim
wiarę, iż życie musi trwać.
Niepokoiło ją, że nagle tak go zajmują wspomnienia czasów przed małżeństwem z
Amelią. Że ta chorowita kobieta, której niegdyś poświęcił tak wiele, nadal jest dla niego
ważną częścią życia. A przecież powinna była dawno zostać zapomniana.
Amelia nigdy o niej nie wspominała, przynajmniej Johanna nie zapamiętała, by
kiedykolwiek opowiadała o tym, co się działo, zanim córka przyszła na świat. Kiedy matka
przymykała oczy po sutym posiłku, gdy zimą wszyscy siedzieli zmęczeni przy kominku, w
takich chwilach matka lubiła opowiadać. O sobie, o Marji, o życiu rodziny. Jakieś ułamki
zdarzeń, anegdoty z czasów, kiedy była dzieckiem. Niekiedy mówiła też o bolesnych
sprawach, o bezdomnych mieszkających nad brzegiem fiordu, o kobiecie imieniem Hjordis,
którą kiedyś Marja uratowała. Wszyscy wiedzieli, że Amelia tęskni do Meisterplassen. Tego
lata miała tam w końcu znowu pojechać, by cieszyć się spokojem i tym, co ją tak ciągnęło do
tego opuszczonego miejsca.
Tak się jednak nie stało.
Oczy Johanny napełniły się łzami.
Pochyliła się, zacisnęła palce na jaskrawożółtym kwiatku i poczuła się
niewypowiedzianie smutna na myśl, że to matka go kiedyś zasadziła, a potem opuściła.
Dzieci leżały przed nią na kocu, Benjamin głaskał siostrzyczkę po brzuszku i cieszył
się z jej radosnego śmiechu.
Żeby to świat mógł być właśnie taki, pomyślała Johanna.
Żeby tak można było leżeć w miękkiej trawie i cieszyć się zabawą, podczas gdy ktoś
siedzi przy nas, czuwa, żeby nie spotkało nas jakieś nieszczęście, i bierze na swoje barki
wszelkie zmartwienia.
Chmura przesłoniła słońce, cień spłynął najpierw na wysokie brzozy, a potem padł na
grządki z ziołami. Dzieci umilkły; kiedy ciepłe słońce zniknęło, Benjamin zdziwiony
spoglądał w górę. Chłodny wiatr dotykał rozgrzanej dziecięcej skóry, więc Johanna wstała,
żeby zabrać maleństwa do domu. Czas już je przebrać i nakarmić. Zajmie się tym starsza
służąca, a Johanna będzie mogła schronić się w swoim pokoiku i wypłakać łzy, których się
nazbierało od ostatniego razu.
- Czy ty nie wiesz, że to, czego ode mnie żądasz, ośmieszy mnie zarówno w oczach
kolegów, władzy, jak i biskupa? Panie Thoriniussen, nie rozumiesz, że czasy się zmieniły?
Już się nie pali czarownic na stosach!
- Nie, ale...
- Nie masz mnie czym straszyć. Sąd uznał, że nie wiadomo, kto zamordował Erlenda
Storlendet. Wyrok, zgodnie z którym rodzina z Karlsgard musiała zapłacić, opierał się na
przypuszczeniu, że zrobił to pozbawiony odpowiednich środków kochanek Johanny. Myśleli,
że Ravi nie żyje! A nikt przecież nie może podejrzewać Johanny, że go zaczarowała inaczej,
niż to zazwyczaj kobiety robią.
- Ale tu chodzi o coś więcej! Czy lensman tego nie widzi? Połowa wsi jest przerażona
tymi przyjęciami u Marji Oppdal. Do Lyster ciągną wszelkiego rodzaju odmieńcy! Teraz ona
mieszka razem z dwiema czy trzema babami, o ile nam wiadomo. Ludzie gadają, że wino leje
się tam strumieniami dzień i noc, a kobiety tańcują i zachowują się jak suki w czasie cieczki, i
to same ze sobą!
Lensman zagryzał czubek palca. Nie od dzisiaj nosi mundur z ołowianymi guzikami i
wie, że nie takie sprawy powinny mu spędzać sen z powiek. Nie bał się tropić złodzieja czy
oszusta, nie bał się możnych mieszkańców wsi i potrafił im wygarnąć prawdę, jeśli zachodziła
taka potrzeba.
Był szybki w gębie i jako żołnierz nauczył się czegoś w rodzaju instynktownej
odwagi, co zdarza się ludziom, którzy kusili śmierć i zwyciężyli.
- Muszę powiedzieć, moi panowie, że nie bardzo rozumiem, czym wy się właściwie
zajmujecie. Ty, Magnusie Storlendet, czyś ty nie dostał odpowiedniego zadośćuczynienia za
poniesione straty? Biorąc pod uwagę, że nikt nie może bezpośrednio obciążyć Johanny
odpowiedzialnością za śmierć Erlenda... przecież oni mimo wszystko stracili majątek i srebro
Marji Oppdal też zostało poważnie naruszone, kiedy musiała wykupić dla rodziny siedzibę.
Nie, prawdę powiedziawszy, nie wiem... nie przychodzicie tu w dobrej intencji. Nie widzę,
żeby dochodziło do jakiegoś łamania prawa ze strony tych ludzi.
- Lensman powinien wiedzieć, że za nami stoi wielu! Wieś powinna zostać
oczyszczona! Sprawy zaszły za daleko!
Zażywny lensman zaczynał tracić cierpliwość. Wstał, otarł zaśliniony palec o spodnie
i obciągnął kurtkę na wydatnym brzuchu, po czym wbił spojrzenie w swoich szacownych
współmieszkańców.
- Bardzo mi przykro, ale nie możemy zamykać kobiet w więzieniu tylko dlatego, że
tańczą ze sobą, piją po nocach wino i dobrze się bawią bez mężczyzn.
- To grzeszne! To niemoralne! I ona nie jest byle kim, lensmanie! To ona w naszej wsi
zna się na leczeniu! To ona przyjmuje nowo narodzone dzieci, dotyka ich, zanim jeszcze
zostaną ochrzczone. To jej ręce pomagają przyjść na świat naszemu potomstwu. Wielu
obawia się, że ona już wtedy poświęca je dziełu Szatana, i...
- Idźcie do pastora! Nie do mnie! Sztywna twarz kapitana skrzywiła się w złośliwym
uśmiechu.
- Otóż właśnie, lensmanie, już byliśmy. I oto mam... Wsunął rękę do głębokiej
kieszeni i wyjął rulon papieru z wielką pieczęcią.
- ...mam ocenę pastora.
Lensman ponownie usiadł. Zaskoczony drapał się po karku. Czytając, krzywił się,
wiercił na stołku, raz po raz przełykał ślinę i mozolnie sylabizował pismo.
- O, rany boskie - mruczał. - Piekielne otchłanie... ale się zrobi awantura. Obaj chłopi
skrzyżowali ręce na piersiach i wymieniali między sobą zadowolone spojrzenia.
- Tak jest - oznajmił Magnus Storlendet. - Będzie awantura, i to większa, niż
przypuszczasz, lensmanie. Teraz rozumiesz, że my mówimy poważnie? Ze nie ustąpimy,
dopóki zło nie zostanie wykorzenione z naszych pól? Ze chcemy w tej parafii mieć spokój i
obyczajność, i że wiele zła wyrasta z tego samego korzenia?
Lensman coraz mocniej obgryzał paznokieć.
Potem odłożył dokument, prawie go odrzucił. Jego niebieskie oczy wpatrywały się
gdzieś ponad głowami chłopów, których przenikał lodowaty dreszcz.
- Nie chcę mieć z tym nic wspólnego. Będzie gadanie o czarach i magii, to ja się
odmeldowuję. Niech się inni rym zajmują. Nie rozumiem takich rzeczy, wiem tylko, że
cholernie dużo kobiet padło ofiarą plotek, podejrzeń i zawiści. Powiadam wam jeszcze raz:
nie chcę o tym słyszeć! Idźcie do pisarza. Albo do biskupa, bo coś mi się zdaje, że pan
Borchsenius siedzi u was obu w kieszeniach. I wynoście się stąd! Natychmiast!
Obaj wstali, ale szli ku drzwiom wolno, z godnością stawiali krok po kroku. Już na
dziedzińcu Magnus Storlendet rzekł:
- Jego babka była kobietą lekkich obyczajów. Nigdy nie miała ślubu z Perem
Killingstad, czyli ojcem swego dziecka, bo wolała srebro, które odziedziczył Aslag
Sigurdsplass.
- Jego ojciec umarł na suchoty. To słabowity ród. Nie, krew z Nilserud nie nadaje się
na stróża porządku.
Poszli wolno w letnią noc, zgodni obaj, że to tylko przejściowa trudność. Wóz jadący
po wyboistej drodze także musi czasem zwolnić na chwilę.
Lubiła to swoje miejsce na stryszku nad lamusem, które początkowo dzieliła z inną
dziewczyną, ale teraz miała wyłącznie dla siebie. Było coś przytulnego i bezpiecznego w tym
suficie niskim tak, że grube belki znajdowały się tuż nad jej głową, co sprawiało, iż czuła się
tu chroniona przed wszelkim złem.
Helena leżała w łóżku i nasłuchiwała z nastawionymi jak u zwierzęcia uszami.
Rzeczywiście, na zewnątrz ktoś chodzi.
Nie ruszyła się. Jeśli ten ktoś zacznie wspinać się po drabinie, ona usłyszy, bo czwarty
szczebel został niedawno zrobiony, drewno ugina się jeszcze pod ciężarem i skrzypi.
Miała jednak wielką ochotę wyjrzeć. Chociaż bardzo dobrze wiedziała, kto to. Ole
Wedskjer łaził za nią, zanim złe języki w Lyster zaczęły obgadywać nową służącą z
Vildegard. Szybko się zorientowała, że nikt nie odważy się zaufać Olemu, który był w tej wsi
nowy, jak ona, i podobnie jak ona dziwny. Kiedyś jej powiedział, że tacy powinni trzymać się
razem.
Położył jej na piersi swoje szczupłe palce i uszczypnął lekko. Nie dawał jej spokoju do
czasu, kiedy trudno już było ukryć, że dziewczyna jest w ciąży.
Teraz jednak znowu zaczął się koło niej kręcić.
Helena zaciskała zęby, uśmiechała się złośliwie.
No cóż, widocznie Ole niczego nie rozumie.
Trzeba będzie przemówić mu do słuchu, ale tak, żeby starczyło na zawsze. Cichutko
wstała i na palcach przeszła przez izbę, po omacku wzięła wiadro stojące za drewnianą
skrzynią. Wieczorami przynosiła sobie w nim wodę do mycia, a czasem w nocy zdarzało się,
że nie miała czasu się ubierać, żeby wyjść za potrzebą. Wtedy używała wiadra. Inne służące
pewnie by się krzywiły na takie zachowanie, ale Helena tak była przyzwyczajona.
Trzymała teraz wiadro, dopóki nie usłyszała skrzypnięcia szczebla drabiny.
Pochyliła się do przodu i czekała, aż w otworze wiodącym na strych ukaże się łysa
głowa.
Ha, dzisiaj się ustroił, nawet czapkę na głowę włożył. I to jakąś elegancką, z
ołowianymi guzikami. Nie wahała się dłużej, przechyliła wiadro i potrząsnęła nim, żeby
skierować wodę we właściwą stronę, prosto na głowę nieproszonego gościa.
W nie mającej końca sekundzie, kiedy strumień wody jakby zastygł w powietrzu,
zauważyła sygnet na palcu mężczyzny.
To nie Ole, przemknęło jej przez myśl.
Rzuciła wiadro i zasłoniła twarz rękami, ale mężczyzna nie zdążył się uchylić, żeby
uniknąć niezbyt pięknie pachnącej wody. Chwiał się na drabinie, próbując zachować
równowagę, a wiadro toczyło się w dół.
Nie powiedział ani słowa.
Patrzył na dziewczynę spod zalanych wodą powiek.
Helena otworzyła usta, żeby wykrztusić cokolwiek, coś, co mogłoby ją uratować, ale
spojrzenie mężczyzny sprawiło, że stała niema, nie będąc w stanie się ruszyć.
On ocierał się wolno rękawem surduta.
Helena upadła na kolana, jego twarz znajdowała się na poziomie podłogi.
Z gardła dziewczyny wydobywały się jakieś dźwięki, jakby jęczała, bo nieostrożnie
stratowała coś lub kogoś. Chwyciła rąbek swojej spranej koszuli i zaczęła go gorączkowo
ocierać.
Zakryła w ten sposób twarz mężczyzny, czuła teraz przez materiał jego oddech.
I wtedy on zaczął się śmiać.
- Helena... ty szalona dziewczyno! Co też ci przyszło do głowy?
Helena drgnęła, uświadomiła sobie bowiem, że odkąd przyszła do tego domu, nie
słyszała, żeby Bendik tak się śmiał.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Kiedy wójt i pisarz jechali jednym powozem, ludzie usuwali się na boki albo
zatrzymywali własne konie, zmuszali je, by weszły do rowu.
Kapelusze unosiły się ponad głowami, z irytacją upominano dzieciaki, jeśli nie
kłaniały się dość głęboko lub nie dygały tak, że suknie zamiatały drogę.
Spuszczano wzrok na znak szacunku dla urzędników i dla ukrycia lęku, jaki poddani
zawsze żywią dla królewskich sług. Kiedy dwaj tacy wybierają się w drogę razem, zwykle
niczego dobrego to nie wróży, a gdyby wagę sprawy oceniać po szybkości ich jazdy, to
dzisiaj naprawdę zanosiło się na coś niezbyt miłego.
Nie poprawił nastroju fakt, że wkrótce po przejeździe tamtych na drodze pojawił się
proboszcz na ogierze zwanym Flahammar, a potem także lensman.
- Gdzie też oni jadą? Co się mogło stać? Nie słyszano o żadnym wypadku, kobiety
dopiero co wróciły z letnich pastwisk, a chłopi mieli pełne ręce roboty w ostatnich dniach
sierpnia; kończą się żniwa, zaczynają orki.
Ludzie długo patrzyli w ślad za brązowym powozem, w którym odjechali
przedstawiciele władzy. Ich zaokrąglone sylwetki podskakiwały na wyboistej drodze,
panowie zdjęli kapelusze z głów, kiedy woźnica pozwolił koniom iść spokojniej.
- O rety, nie przyniosą oni dzisiaj nikomu błogosławieństwa - szepnęła jakaś
staruszka. Stojący obok niej mężczyzna splunął i zacisnął wargi.
- Jak się płaci swoje powinności i człowiek nie jest specjalne chytry, to nie ma się
czego obawiać - oznajmił wyniośle.
Żniwiarze mimo to kulili się niespokojnie, rzucając ostatnie spojrzenie za powozem.
Urzędnicy skierowali się do Vildegard. No, to chyba nie taki straszny interes wygnał
ich z domu. Nikt nigdy nie słyszał, żeby mieszkańcy tej zagrody mieli długi. Może stara
Marja zaprosiła ich, bo chce im specjalnie wynagrodzić pracę przy zorganizowaniu pogrzebu
Amelii i wszelką pisaninę, jaka jest niezbędna, kiedy ktoś umrze. Może mimo wszystko są
jeszcze jakieś podatki do uregulowania, rachunki do popłacenia?
Nieco spokojniej poruszali się najemni robotnicy po polu, a snopki, które wiązały
kobiety, nie wydawały się takie ciężkie.
- Najchętniej omówilibyśmy tę sprawę z gospodarzem. To znaczy z głową rodziny.
Mamy wam do przekazania poważną wiadomość i chcemy rozmawiać tylko z kimś, kto ma
władzę.
Słowa pisarza najwyraźniej nie przestraszyły Marji, Johanna jednak pobladła i
wyglądała na zdenerwowaną. A zresztą, może to wciąż żałoba po śmierci matki? Przecież
Amelia umarła dosłownie przed paroma tygodniami.
- Gospodarza nie ma i spodziewamy się go najwcześniej jutro. Miał coś do załatwienia
w Sogndalsfjaeren. Jak lensman wie, mamy tam gospodarstwo. Trzeba załatwić różne sprawy.
Bądźcie tak dobrzy i przyjdźcie za jakieś dwa, trzy dni.
- Obawiam się, że to niemożliwe - rzekł pisarz. - Niewiele czasu zostało do jesiennego
tingu, a ta sprawa niestety... No, cóż, w takim razie powiedzmy, o co chodzi. Marjo Oppdal,
zostaniesz przedstawicielką rodziny, skoro nie ma Bendika Karlsgard, prawnej głowy rodu.
Marja skinęła głową z pełnym wyższości uśmiechem. Johanna przysunęła się bliżej
babki. Pisarz dał znak pastorowi.
Sługa boży chrząkał i wiercił się na krześle, poprawiał ubranie i przełykał ślinę, nigdy
nie widziano, żeby tak niechętnie zabierał głos. W końcu jednak zebrał się na odwagę i
oznajmił:
- Parafianie przychodzą do mnie, żeby wyrazić swój niepokój. Tak, tak, w ostatnim
czasie, to znaczy tego lata, mogłem doświadczyć, jak z woli Pana ludzie zaczynają widzieć
różne sprawy. Nawet najprostsi chłopi, no zresztą inni też, zwracali się do mnie z poważnymi
wątpliwościami. Obawiają się oni mianowicie, że nasza bogobojna społeczność, nasza
jedność z Bogiem i szczęście tej wsi...
Pisarz usiadł za stołem, wziął duży kufel piwa, który Johanna mu podsunęła. Nie była
to najwyraźniej zwyczajna wizyta. Nie taka, jaką się składa, by po śmierci kogoś z rodziny
wyrazić bliskim współczucie.
Pastor chyba dostał wymownego kopniaka pod stołem, w każdym razie podskoczył
jak oparzony i mówił dalej, teraz już bez niepotrzebnych wstępów:
- Krótko mówiąc, pani Marjo i pani Johanno, to, czym się zajmujecie w Vildegard, nie
może być dłużej tolerowane.
Marja siedziała bez ruchu, jak skamieniała, Johanna krótkimi haustami łapała
powietrze. Teraz wtrącił się pisarz:
- Jest właśnie tak, jak pastor mówi. Docierają do nas skargi, czy mówiąc wprost -
doniesienia. No nie wiem, jak przyjmiecie to teraz, kiedy macie za sobą takie smutne
wydarzenia, ale tak jest. Ludzie czytali nowe prawa, niektórzy mają pewnie co innego na
sercu. Jakkolwiek się rzeczy mają, ja, jako przedstawiciel władzy, muszę wam oznajmić, że
od dnia dzisiejszego nie wolno wam przyjmować chorych na leczenie ani pomagać rodzącym
kobietom. Marja zerwała się z miejsca.
- Co to znowu za głupie gadanie? Czy wieś naprawdę chce zostać bez naszej pomocy?
To zakrawa na żart!
Pisarz wolno potrząsał głową. Pastor wpatrywał się w blat stołu, mocno ściskając swój
pusty kufel.
Lensman siedział z rękami skrzyżowanymi na piersiach i nie patrzył na nikogo.
Johanna zauważyła jedynie, że babka chodzi tam i z powrotem za jej plecami. Ani
jedno słowo więcej nie padło z ust Marji, ale dosłownie promieniowała chłodem. Narastał w
niej gniew, który mógłby zmieść tych ludzi niczym poryw wichru.
Johannie drżały ręce, za wszelką cenę starała się jednak opanować panikę i przytomnie
rozważyć te niesłychane zarzuty.
- Ale jakim prawem chcecie nam odebrać możliwość leczenia chorych? I z jakiego
powodu? Czy robimy coś innego niż tylko służenie tej wsi?
Pastor wił się i krzywił, ale musiał mówić dalej:
- Wasza działalność to podważanie woli i wszechmocy Pana.
- Ha! Słyszałyśmy to już wcześniej!
Marja przerwała gwałtownie i jej słowa zabrzmiały jak wystrzał. Johanna chwyciła
babkę za ramię, prosiła, by zaczekała. Niech się pastor wypowie.
- Widzimy to mianowicie tak: pomagałyście przy bardzo wielu porodach we wsi.
Wiele razy martwiło mnie, kiedy słyszałem, jaką to macie siłę i władzę, jak to potraficie
tchnąć życie nawet w najbardziej słabowite dzieciątko. Jak umiecie skłonić ziarno, by
wykiełkowało, a krew, by się zatrzymała.
- To była specjalność Amelii - prychnęła Marja ze złością. Johanna znowu szarpnęła ją
za ramię i starsza pani rzeczywiście zamilkła.
- Jest jakiś bunt, przeciwstawianie się Bogu, w tym, że ludzie starają się zmienić jego
wolę i odjąć bądź przynajmniej złagodzić karę, jaką on zsyła na nas za nasze grzechy...
Johanna słuchała go jednym uchem. Ten stary refren docierał do niej już nie raz. A
wobec takiej postawy na nic jest dowodzić, że prawdziwa chrześcijańska miłość nakazuje
pomagać bliźniemu, jeśli się potrafi. Bała się, że za tą wizytą kryje się coś znacznie gorszego i
że nawet gdyby udało jej się zamknąć usta pastorowi, to i tak wiele to nie pomoże.
Proboszcz mówił więc dalej, wyjaśniał, że wielu parafian zwracało się do niego,
szukało u niego rady. Czyż bowiem śmierć Amelii nie jest znakiem? Czy to nie jest tak, że
Bóg chciał coś powiedzieć mieszkańcom Vildegard i całej wsi? Pozwolił jej umrzeć, właśnie
tej, do której kobiety w swoich najcięższych chwilach miały tyle zaufania. Pozwolił też
umrzeć dziecku, choć przecież nic nie wskazywało, że ciąża Amelii skończy się tak
tragicznie.
- Zwracałem się w modlitwie do Pana i błagałem go o odpowiedź. I otrzymałem
odpowiedź. Przyszła do mnie za pośrednictwem mojej małżonki. Jak pewnie niektórzy z
państwa wiedzą, ona ponownie oczekuje dziecka. Kiedy więc powiedziała mi, że zamierza
szukać pomocy przy porodzie właśnie tutaj, w Vildegard, zrozumiałem, z jaką łatwością wy
sprowadzacie kobiety i słabych na złe drogi. Patrzyłem na nią, mówiła całkiem bez
naturalnego w takich sytuacjach lęku, wiedziałem, że ona nie składa już swego życia w ręce
Pana, lecz w wasze. I wtedy zdjęła mnie groza.
Marja bez słowa potrząsnęła głową. Johanna nie wiedziała, co powiedzieć. Pisarz
wyjął jakiś dokument.
- Oznajmia się tedy formalnie i w imieniu króla, co następuje: Zgodnie z Królewskim
Rozporządzeniem o Akuszerkach oraz zgodnie z Prawem o Leczeniu Chorych w naszym
kraju nie wolno zajmować się tym nikomu, kto nie otrzymał odpowiedniego wykształcenia w
królewskich instytucjach lub nie jest prowadzony i nie korzysta z inspiracji pastora. Zakazuje
się też niewykształconym obrotu wszelkimi wyrobami aptekarskimi. Niepodporządkowanie
się niniejszemu będzie surowo karane. Ponadto obwieszcza się zakaz uprawy ziół leczniczych
oraz wytwarzania wszelkiego rodzaju maści, mikstur, tinktur, z wyjątkiem tych, które można
uznać za naturalne środki domowego pielęgnowania zdrowia i dobrego samopoczucia.
Odłożył papier na stół i spojrzał Johannie w oczy.
- Muszę powiedzieć, że czynię to z ciężkim sercem. Ale nowe prawo jest jasne.
Nadchodzą nowe czasy, moje szanowne panie. Obawiam się, że popełnicie przestępstwo, jeśli
nadal będziecie prowadzić swoją działalność, na którą przecież nie macie pozwolenia.
Johannie zaschło w ustach.
- No to co mamy robić? Pisarz westchnął.
- Tak jak ja to widzę, właściwie nic zrobić nie możecie. Jedyne wyjście, to gdyby
pastor zaofiarował wam opiekę i kontrolę. Wtedy byłoby to zgodne z prawem, bo król
ustanowił sługi Pana, by mieli nadzór nad rym, co się dzieje. W państwie trzeba zrobić koniec
z wszelkimi czarami i znachorstwem. W Kopenhadze wciąż kształci się zdolnych lekarzy i
akuszerki. W ciągu życia jednego pokolenia, najdalej dwóch, dokonają się wielkie zmiany.
W Christianii, Bergen, we wszystkich większych miastach pracują już lekarze i
wykształcone kobiety, które po bożemu i zgodnie z prawem pomagają położnicom.
Johanna wpatrywała się w podłogę. Znała te nowe prawa, nigdy jednak nie myślała, że
będą one miały jakiekolwiek znaczenie tutaj, w Lyster. O ile dobrze rozumiała, prawo zostało
wydane po to, by położyć kres działalności wędrownych szarlatanów, którzy przeważnie
szkodzą ludziom. Poza tym aptekarze też potrzebują ochrony swojej działalności.
Wykształcone akuszerki również nie są niczym nowym, ale Johanna nigdy jeszcze nie
słyszała, żeby ktoś taki podjął pracę tak daleko na północy kraju.
Wiedziała jednak, że tymczasem bitwa została przegrana. Marja zmrużyła oczy i
wpatrywała się w pastora, aż musiał odpowiedzieć jej tym samym.
- Ile? - zapytała wyniosłym tonem. - Ile ci za to zapłacił Magnus Storlendet, pastorze?
Proboszcz zaczerwienił się po korzonki włosów, ale nie rzekł ani słowa. Nawet
lensman zaczął sapać gniewnie, że gospodyni waży się twierdzić coś takiego.
Pisarz wstał.
- Myślę, że będzie najlepiej, jeśli już pójdziemy. Nasza sprawa została przedłożona,
nie czekajmy zatem, aż ktoś powie coś, co nas mimo wszystko zaprowadzi na ting.
Zanim goście zdążyli podnieść się z miejsc, Marja ze złością strąciła kufle ze stołu.
Przynajmniej w ten sposób okazała, jak bardzo nie zasługują na jej szacunek.
- Ja was rozumiem - powiedział pisarz, ściskając rękę Johanny na pożegnanie. - Ale to
nie ja ustanawiam prawa. A skoro ludzie do mnie przychodzą ze skargami, muszę robić to, do
czego zostałem wyznaczony.
- Oczywiście - bąknęła Johanna. - Może się w końcu znajdzie jakaś rada... Pisarz
skinął. Był to bardzo wysoki mężczyzna, a urząd jeszcze dodawał mu wielkości. Niewielu
ludzi podaje rękę z taką prostotą jak Johanna. Pomyślał przez moment, że może ludzie lękają
się tych mądrych kobiet właśnie dlatego. Bo może one, pracując na granicy życia i śmierci,
całkiem tracą szacunek dla zwierzchności.
Lensman wymknął się na dwór, jego rola świadka została wypełniona.
Marja dostała dokument wyjaśniający nowe prawo, warunki jego wypełniania oraz
kary grożące tym, którzy nie zaprzestaną sprzecznej z nim działalności.
Po wyjściu gości izba wydawała się pusta i dziwnie cicha. Johanna usiadła przy
instrumencie matki, ale nie zdjęła pokrowca, który od dnia śmierci okrywał klawiaturę.
Marja wyniosła naczynia do kuchni i starannie wytarła stół, przy którym siedziało
trzech ubranych na czarno mężczyzn. Prychała gniewnie, mamrotała coś pod nosem,
przeklinała.
Johanna poczuła się bardzo zmęczona.
- Żeby chociaż ojciec tu był... Marja wyprostowała się, rękę ze ścierką oparła na
biodrze. Wysoko zaczesane włosy były mokre nad czołem, a piękna bluzka nadawała jej
wygląd służącej, która przebrała się w ubranie swojej pani.
- Bendik nie zrobiłby więcej niż my same. Jest zbyt uległy, Johanno. Młoda kobieta
poczuła, że narasta w niej irytacja na tak surową ocenę babki.
Ale Marja taka jest, bardzo łatwo znajduje proste słowa, by opisać człowieka. Szybka
w ocenach w każdej sytuacji. Johanna pojmowała gniew babki, więc ugryzła się w język,
żeby nie powiedzieć czegoś złego.
- Wobec takiej przewagi władzy wszyscy jesteśmy słabi - stwierdziła tylko cicho.
- Dobrze o tym wiem. Gdybym nie poznała tego wcześniej, to ten nędzny pastor, by
mi uświadomił, jak się rzeczy mają. Ale jest tak, jak mówię: to znowu robota tych Storlendet.
Nie dadzą za wygraną, dopóki całe Vildegard nie zostanie sprzedane i rozniesione na cztery
strony świata, a ty, obdarta, z dziećmi na rękach, będziesz żebrać na drogach.
Johanna spoglądała przerażona na wymachującą rękami babkę.
- Tak właśnie myślę, Johanno. Powinnaś traktować sprawę poważnie. Bardzo
poważnie. Ja wiem, jak to jest żyć w tej wsi z wrogami ze wszystkich stron. Są tylko dwa
sposoby, żeby sobie jakoś poradzić, kiedy się już jest tą pliszką w gromadzie wróbli - musisz
mieć potężnych przyjaciół lub pod dostatkiem srebra.
Johanna roześmiała się krótko.
- Srebra to by się trochę znalazło, ale jeśli chodzi o przyjaciół, to muszę powiedzieć,
że...
- Znasz pastorową. Sama słyszałaś, że ona ma do nas zaufanie. I jest jeszcze wiele
dobrych kobiet, które by nas poparły. Przypomnij sobie sprawę szkoły! To było wprawdzie
wiele lat temu, ale myślę, że mogłabym...
- Marja, uspokój się! Zapal sobie fajkę i przestań wymyślać niestworzone rzeczy!
Twarz Marji traciła powoli czerwoną barwę, starsza pani umilkła. Musiała się
roześmiać do wnuczki. Uściskały się.
- No, no. Na pewno wszystko będzie dobrze. Trzeba ci wiedzieć, że nie po raz
pierwszy tacy ludzie próbują nam przeszkodzić. Ale czy wygrywałyśmy, czy
przegrywałyśmy, jedno jest pewne, za każdym razem udawało nam się znowu wypłynąć na
powierzchnię niczym korek, który ktoś chciał zepchnąć na dno.
Johanna uśmiechnęła się blado, czuła na ramieniu uspokajającą dłoń babki. Z głębi
domu docierał głos dziecka.
- Widzisz? Ona jest twoją córką. Pewnego dnia będzie wiedziała więcej niż my obie. I
będzie jeszcze mądrzejsza, jeśli to możliwe, ha, ha. Zapędzimy jeszcze w kozi róg tych
mundurowych, a wtedy tamci zobaczą. Tamci, którzy chcą kupić za pieniądze kolejną zemstę.
Johanna uświadomiła sobie, że zaczyna wierzyć babce.
Marja miała zdolność łagodzenia niepokojów i usuwania przeszkód. A z twarzy
lensmana można było bez trudu odczytać, po której stronie jest jego sympatia.
To przecież już coś.
Pisarz wypełniał swoją funkcję z przesadną godnością, nic innego nie było do
pomyślenia. Przy nim stał pastor.
A następnie ci, którzy ukrywali się za czarną sutanną.
Gniew na ludzi ze Storlendet ponownie zawładnął sercem Johanny. Wiedziała, że
teraz może znowu wrócić koszmar, sny, które dręczyły ją przez długi czas i które zawsze
kończyły się tym, że patrzyła na własną rękę wbijającą nóż w gardło Erlenda Storlendet.
To jest kara. Dożywotnia kara, dążenie Erlenda Storlendet do zemsty, a zarazem
tajemnica, którą ona musi do końca dni swoich dźwigać samotnie.
- Ja się zajmę dziećmi, a ty biegnij do mnie i powiedz Emmi, żeby tu przyszła i
przyniosła niemieckie wino z winogron. Jestem pewna, że przywróci nam ono zdolność
jasnego myślenia, inteligencję i tyle przewrotności, że zdołamy wymyślić odpowiedź na ich
atak.
Z ulgą Johanna pobiegła przez podwórze, przez porośniętą trawą dróżkę, koło miejsca,
skąd widać rzekę, do bramy domu Marji. Zbliżała się noc i teraz, w drugiej połowie sierpnia,
wieczory były znowu ciemne. Dostrzegła światło palące się na piętrze domu, gdzie znajdował
się pokój Emmi, ale hall wielkiego domu był pusty, Johanna musiała wołać dwa razy, zanim
maleńka kobieta otworzyła drzwi i odpowiedziała.
W powietrzu unosił się jakiś nieokreślony słodki zapach. Johanna dobrze rozumiała,
że mieszkańców wsi niepokoi ten dom i żyjące w nim kobiety.
Wzgórek był jak skamieniały, jakby już dawno stał się skałą w obronie przed
zwierzętami i dwunożnymi rabusiami tego, co pod nim spoczywało.
Na grobie leżała duża kamienna płyta, ale nietrudno było ją usunąć. Wydawało się, że
zmieszaną ze żwirem ziemię można rozkopać bez trudu, ale niewielka łopata Bendika zsunęła
się po powierzchni odłupując jedynie niewielki fragment.
Kosztowało go to wszystko więcej, niż by chciał, bowiem proboszcz z Sogndal nie
bardzo zadowolony wysłuchał jego prośby. Teraz Bendik był zamożnym człowiekiem, kimś,
kto budzi szacunek przez samo to, że jest dziedzicem kilku dużych posiadłości nad fiordem w
okolicach Lyster.
Mimo to poczucie sprawiedliwości pastora burzyło się na myśl o tym, żeby tak bez
oporów ułaskawić samobójczynię. Kiwał głową, słuchając zapewnień Bendika, niechętnie
pisał coś na kawałku papieru, ale sprawa rozstrzygnęła się dopiero, kiedy sakiewka ze
srebrem zmieniła właściciela. Pastor i tak zresztą postawił surowe warunki: wszystko ma się
odbyć w ciszy i bez ludzkiego gadania. Grób na cmentarzu ma się nie rzucać w oczy. W
zachodnim narożniku cmentarza grzebie się najbiedniejszych pod wspólną kamienną płytą,
tam może spocząć także Synneva.
Bendik zgodził się na wszystko.
Także na to, że sam zadba o transport trumny.
Nie protestował przeciwko temu. Minęło wiele lat, nikt nie wie, co jeszcze zostało w
grobie Synnevy. Trumna była wtedy zrobiona z marnego drewna, zbita byle jak, w pośpiechu.
Jakieś kości jednak pewnie znajdą. Grunt w miejscu, gdzie ją pochowano, to żwir
przemieszany z gliną, kamienna płyta miała powstrzymywać wodę, żeby nie spływała prosto
na umieszczoną w dole trumnę.
Z wysiłkiem usunął górną, twardą warstwę. Teraz kopał w glinie, raz po raz
wydobywał kamienie wielkości pięści.
Słyszał za sobą równy, spokojny oddech swojej pomocnicy. Helena najwyraźniej się
nie bała. Widocznie życie nauczyło ją, że to nie umarli ani duchy są największym
zagrożeniem człowieka. I nawet jeśli Synneva miała nie załatwione rachunki z tym światem,
to jest mało prawdopodobne, by jej ewentualne powroty miały czynić krzywdę tej obcej
kobiecie, z którą się nigdy nie spotkała.
A Bendik sam? On wiedział, że dopóki żyła robił dla niej wszystko, co mógł.
Dziękował Bogu, że nie musiał jej zdradzić, że śmierć ich rozdzieliła. Wiedział bowiem, że
gdyby był mu dany wybór, to znalazłby się również wśród tych, którzy ją skrzywdzili. Za nic
nie wyrzekłby się Amelii, nawet poczucie odpowiedzialności za Synnevę niczego by tu nie
zdziałało.
Czy to ja popchnąłem ją w wody fiordu?
Zadawał sobie to pytanie setki razy i zawsze doznawał skurczu serca. Zawsze jednak
potrafił się jakoś z tym uporać, wiedział bowiem, że uczynił wszystko co możliwe, by
zrozumieć jej urażone, obolałe uczucia.
Nie, wobec Synnevy miał zawsze tylko jeden dług.
I właśnie teraz go spłaca.
Odgarnął na bok ostatnią warstwę ziemi, zdumiony, że wyczuwa pod palcami drewno.
To niemożliwe, by trumna była cała. Zaraz jednak ukazał się duży fragment deski.
Helena pochyliła się obok niego. Trzymała w ręce latarkę, ale nie musieli jej zapalać. I
tak będzie łaska boska, jeśli ich nikt nie zobaczy przy tej robocie.
W Bondeviki ludzie chyba już śpią o tej porze. Nikt więc nie musi zauważyć noszy
sunących przez nie zamieszkany teren, podskakujących na nadbrzeżnych kamieniach w
miejscu, gdzie żadne lodzie nie przybijają.
- Czy mam...
Helena wyciągnęła w stronę grobu szeroką łopatę przeznaczoną do tego, by podnieść
całą zawartość trumny i podłożyć pod nią gruby worek.
Bendik usunął jeszcze więcej ziemi. Szerokie, grube deski trumny zbutwiały po
brzegach, zwłaszcza w miejscach, gdzie wbito długie gwoździe. Zdjął wieko, nawet nie
wstrzymując oddechu. Mdłe światło płynące z góry, z ciemnoniebieskiego firmamentu,
pozwalało mu dostrzec kontury owiniętej w szare płótno postaci.
Helena westchnęła, bardziej chyba z ulgi niż z jakiegoś innego powodu. Odczuwał dla
niej za to wdzięczność. Widać ta młoda kobieta miała też inne strony prócz tego, co
dostrzegał, kiedy przyszła do ich domu, ściągając wstyd na Johannę i na całą rodzinę.
Chyba wiedziała, że wzbudza w nim dobre uczucie. Wiedziała, że potrzebował kogoś,
kto by mu pomógł, zdawała sobie z tego sprawę od chwili, kiedy tamtego wieczoru na strychu
lamusa wyjawił jej, co zamierza.
Przenieśli zwłoki do nowej trumny.
Płótno zsunęło się na bok.
Bendik dostrzegł przerażająco wyraźne rysy Synnevy. Uświadomił sobie, że już
zapomniał, jak wyglądała.
Ciemne oczodoły patrzyły na niego z taką samą pustką, jaką w ostatnim okresie życia
widywał w jej spojrzeniu.
Helena pochyliła się raz jeszcze, poszukała w głębokich kieszeniach spódnicy i wyjęła
dwie srebrne monety.
W milczeniu położyła je w miejscach, gdzie kiedyś były oczy.
Potem zapaliła latarkę.
Bendik zobaczył, jaka zdrowa i czysta jest złotawa skóra Heleny i że włosy jej płoną,
jakby same były płomieniem.
- Ładna była ta twoja Synneva. A teraz może spoczywać w pokoju. Przytaknął bez
słowa, poczuł, że żal przepełnia mu piersi. W tej chwili widział też wyraźnie twarz Amelii.
Uświadomił sobie, że aż do tej nocy nie miał odwagi spojrzeć w puste oblicze bólu.
Dopiero teraz, w świetle latarki Heleny.
Szepnął:
- Akurat dzisiejszej nocy, kiedy sierpień przechodzi we wrzesień, ona została
przeniesiona z wyspy Selje do kościoła. To dlatego my przyszliśmy tutaj właśnie dzisiaj,
Heleno.
Patrzyła na niego, nie rozumiejąc, o co mu chodzi. Nie podobało mu się to jej
spojrzenie, przypominało spojrzenie Johanny.
- Ja mówię o świętej Sunnivie.
- Ach, o niej... Bendik wyprostował się, zrobił krok w tył, wycofał się z kręgu światła.
Zauważyła, że złożył ręce, uczyniła więc to samo, z latarką zwisającą przy nadgarstku.
- Ty pewnie myślisz, że mnie też rozum się pomieszał. Ale odczuwałem wielką
potrzebę pochowania jej po chrześcijańsku. Czy to źle? Czy zrobiłem coś przeciw Amelii?
Helena potrząsnęła głową. Włosy zdawały się sypać skry.
- Nie. Przeciwko Amelii nie. Ona dobrze wiedziała, czyim byłeś mężem. Była bardzo
szczęśliwą kobietą.
Uśmiechnął się blado.
- Ty wiesz co nieco o mężach, Heleno. Przytaknęła.
- Owszem, wiem. O mężczyznach. Wiem wystarczająco dużo na to, by nigdy się z
żadnym nie wiązać.
- Jesteś młoda.
- Nie. Jestem podstępna. Jak lisica. Skinął głową, ale myślami był gdzie indziej.
- Ale chciałabym ci powiedzieć, panie Bendik, że ty zawsze traktowałeś mnie dobrze.
Lepiej niż twoje kobiety.
Bendik nie odpowiedział. Chwila nad grobem Synnevy była taka niezwykła, a oni
stoją i rozmawiają o zupełnie innych sprawach.
- Chodź, trzeba kończyć. I zabierajmy się z Sogndal, zanim się rozwidni. Czeka nas
jeszcze mnóstwo roboty.
Każde miało swoją łopatę, pracowali w milczeniu i wkrótce znowu kamienna płyta
znalazła się na dawnym miejscu, na zapomnianym grobie. Milczeli oboje, kiedy łódź
odpływała od brzegu, a Helena czuła się dziwnie odprężona, jak nigdy. Zastanawiała się przez
chwilę, dlaczego tak jest, ale przychodziło jej do głowy tylko takie wyjaśnienie, że wszyscy
mężczyźni, którzy wzbudzają w niej sympatię, mają jedną cechę wspólną: Nigdy jej nie
dotykają. Od bardzo, bardzo dawna, właściwie od zawsze pamiętała walkę, żelazny uścisk
męskich rąk. Ale nic więcej, ani zaślinionych ust, ani lubieżnych głosów, ani tych spojrzeń,
które sprawiały, że marzyła o wbiciu któremuś noża w brzuch.
Wiedziała, jak ich okiełznać, o, tak, znajdowała przyjemność w upokarzaniu, a nawet
w podbijaniu im bębenka. Bywało, że wykorzystywała ich do czegoś, ale żeby odczuwać do
nich sympatię?
Nie, na tej należącej do Szatana ziemi nie ma mężczyzny dla niej.
Przeważnie były to tylko ogarnięte chucią świnie, z którymi bez trudu dawała sobie
radę, albo bezpłciowi, niegroźni starcy, jak Bendik.
Ale on jest miły. I uczciwy.
I jest też jedynym, któremu wylała wiadro pomyj na głowę, a on jej nie stłukł.
Wiosłował nierówno, szarpał wiosła, ręce widocznie nie nawykły do takiej pracy.
Helena uśmiechnęła się pod nosem. Wiedziała, że wiosłowałaby i szybciej, i pewniej.
Twarzy jego nie widziała. Podniósł kołnierz i kapelusz naciągnął na oczy. Ona sama
siedziała otulona w wielką wełnianą narzutę, zaczyna się wrzesień, wkrótce brzozy w górach
zaczną żółknąć.
Ominęli cypel, płynęli wzdłuż brzegu. Nigdzie żywego ducha. Wiedziała jednak, że
grabarz czeka na nich przy starej szopie na łodzie i że zadba, by trumna znalazła się w ziemi
tak, jak pastor obiecał.
Kiedy następnej niedzieli ludzie przyjdą do kościoła, nikt nawet nie zauważy, że pod
trumną nieszczęsnego myśliwego Rolfa Revhaugen została pochowana jakaś kobieta.
Kobieta, którą być może ten i ów pamięta i której dziecko wychowuje zamożne małżeństwo
w ich parafii.
Łódź przybiła do przystani, dwoje ludzi poszło szybko w stronę gospody. Ze środka
dochodziły głosy podpitych żołnierzy, podróżni mogli się ogrzać przy ogniu i napić
pożywnego rosołu, który sprzedawała karczmarzowa. Bendik wiedział, że tej nocy będzie
spał spokojnie, bez koszmarów.
Helena wyciągnęła się na czystym posłaniu w swojej izdebce, ona też była spokojna,
czuła się bardzo dobrze.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Tego wieczoru lensman przyszedł sam. Było to dwa dni przed świętym Michałem i w
Vildegard Johanna sporządzała listę towarów, które chciała, żeby jej w tym roku kupiono na
jarmarku. Lista Marji była znacznie dłuższa, ale i tak ręce Johannie drżały, kiedy odczytywała
wypisane przez siebie słowa.
Książki.
Zakupy w aptece.
Bela delikatnego materiału na ubranka i bieliznę dla dzieci. Pudełko kobaltowego
barwnika do farbowania wełny, z której w zimie będzie się robić ubrania i tkać samodział.
Dwa funty tytoniu. Cukier, pieprz, tłuszcz do wyrobu różnego rodzaju maści. I alkohol,
nieduże, kształtne, szklane butelki ku radości wiernych pomocników w prowadzeniu
gospodarstwa.
Chętnie dopisałaby jeszcze wiele rzeczy, tyle jeszcze produktów chętnie by kupiła.
Część jednak mogła przygotować sama, a z drugiej strony nie chciała wydawać za wiele
pieniędzy, zanim sprawy spadku nie zostaną doprowadzone do końca. Bendik, oczywiście,
ma pieniędzy pod dostatkiem, dobrze o tym wiedziała, ale nie chciała go prosić tak zaraz po
śmierci matki.
Spadek po Amelii będzie spory. Zbiory z ogrodu są w tym roku nadzwyczajne. Jakby
wszystko kwitło i rodziło się ku czci zmarłej gospodyni. To, co wiosną włożyła w ziemię,
odpłacało się stokrotnie.
Lensman ostrożnie zapukał do drzwi.
Johanna siedziała przy stole koło kominka i usłyszała pospieszne kroki przy wejściu
kuchennym. Ktoś wpuścił gościa do środka. Poczuła, że wcale sobie nie życzy żadnych
obcych, mimo to wstała, poprawiła włosy, zdjęła szybko roboczy fartuch i schowała go pod
krzesłem.
Lensman kłaniał się z czapką w garści i życzył jej dobrego wieczoru.
- Wygląda na to, że znowu przychodzę nie w porę. Czy pani jest sama?
- Tak. Proszę wejść, lensmanie. Wahał się przez moment. Nastrój jego ostatniej wizyty
wypełniał pokój niczym szara mgła. Johanna zapaliła świece w świecznikach na instrumencie
i poleciła pokojówce przynieść poczęstunek.
Po zwyczajowych uprzejmych formułkach, po zaproszeniach gospodyni, żeby się
rozgościł, lensman odzyskał spokój, grzał nogi przy ogniu i łowił smakowite zapachy płynące
z kuchni. Chwalił Johannę za piękny i przytulny salon, za niezwykle uprzejme zachowanie
służby i za haftowaną makatkę ozdabiającą ścianę nad kominkiem.
- Niech lensman wybaczy, ale myślę, że byłoby najlepiej, gdyby od razu wyłożył
swoją sprawę. Nie jestem dzieckiem.
Gość chrząknął i złożył ręce. Odblask ognia pełgał po jego twarzy. Nie był to młody
człowiek, ale wyglądał jak onieśmielony chłopiec, kiedy tak siedział miętosząc czapkę w
rękach.
- Proszę pani... Johanno... naprawdę nie wiem, jak to wyrazić. Właściwie to chciałem
się spotkać z pani ojcem. Ale widać to palec Boży, skoro go nie ma. Więc będzie mi łatwiej
mówić wprost...
Skinęła głową. Lensman wiedział, że jeśli ona nie przyjmie życzliwie tego, co chce jej
powiedzieć, to sprawa zostanie między nimi. Poczuł się bezpieczniej. W tej sytuacji łatwiej
jest mówić szczerze.
- Oburza mnie to, co się dzieje we wsi. I wcale nie jestem pewien, że to przez
królewskie prawo. Te rozporządzenia, o których wspominał pisarz... one nie dotyczą takich
jak pani, Johanno. Zostały wydane przeciwko wszelkiego rodzaju magikom, wędrownym
znachorom i babkom wyrządzającym ludziom krzywdę swoimi krwawymi rytuałami i
diabelskimi zaklęciami. Moim zdaniem, pisarz też o tym dobrze wie.
- No więc dlaczego?
- Przecież pani wie, Johanno. Ma pani w tej wsi wrogów. Chodzi o spadek...
- Nie narobiłam ludziom wiele krzywdy. Właściwie nikomu poza rodziną Storlendet.
- Obawiam się, że to właśnie wystarczy. Magnus jest teraz silny jak nigdy. Ma więcej
ziemi niż inni. Poza tym myślę, że nikt nie ma tylu listów zastawnych od ludzi co on.
Wszyscy prawie są jego dłużnikami, ci komornicy i dzierżawcy. Siedzą u niego w kieszeni.
- Biedni ludzie... i to jest przysługa, którą wyświadczył im Bendik, mój ojciec.
Podpisywał te listy zastawne z większą łatwością, niż prokurator znajduje słowa. Biedak
myślał, że im w ten sposób pomaga.
Lensman przytakiwał.
- Tak jest. Ale wszystkie papiery razem z gospodarstwem przeszły na własność
Magnusa Storlendet. A on korzysta z nich przy każdej okazji. Johanna westchnęła.
Skrzypnęły drzwi od kuchni, w progu ukazała się służąca.
Johanna dala znak, by wniesiono poczęstunek. Rozmowa została na chwilę przerwana.
Lensman mruczał zadowolony, gdy Johanna wzięła ze stolika pod oknem piękną
karafkę i napełniła kieliszki nalewką na kminku, anyżku i szałwii.
- Twoje zdrowie lensmanie - powiedziała z uśmiechem i śledziła ruch jego ręki,
dopóki cynowy kieliszek nie dotknął warg gościa. - Czy mógłbyś mi pomóc, lensmanie? -
zapytała cicho.
Bezszelestnie odstawił kieliszek na stół i spojrzał jej w oczy.
- Nie, proszę pani. Nie sądzę. W każdym razie nie inaczej, jak tylko radą... radą, o
której nigdy nikomu nie wspomnisz.
Johanna gestem zapraszała do jedzenia, podano kaszę i smażone mięso, a do tego
gotowaną marchew i groch z ogrodu Amelii.
- Proszę jeść, lensmanie. Wolałabym, żebyś mi radził z pełnym żołądkiem. Z
wdzięcznością skinął głową, a podczas jedzenia opowiadał jej o różnych nieważnych
wydarzeniach w okolicy, mówił o swojej rodzinie i o zbiorach.
- To najgłupsza rzecz, jaką słyszałam, Johanno. Nie wolno ci czegoś takiego traktować
poważnie! Czy ty nie rozumiesz, że to wszystko zostało ukartowane, zaplanowane? Lensman
jest u pisarza chłopcem na posyłki. Założę się o mój warkocz, że on to wszystko wymyślił,
żeby podporządkować cię własnej woli!
- Pisarz? Nie, Marjo, teraz ponosi cię wyobraźnia!
- Wyobraźnia? No to wiedz, że ludzie we wsi od dawna gadają, jaka to z ciebie
znakomita partia! Jesteś zdolna, masz dobrą opinię, wiedzą, że jesteś pracowita, wiedzą, jak
się opiekujesz chorymi w szpitaliku. Wielu nazywa cię darem bożym, zbawicielką, która
uwalnia ich od bólu i cierpień. A chłopy gadają między sobą, Johanno, gorzej niż baby. Dużo
by dali za to, żeby poznać, jakie ty znasz sztuczki w łóżku...
- Skończ z takim gadaniem, Marjo! To po prostu nieprzyzwoite!
- Zamilknij choć raz i wysłuchaj mnie! Bo naprawdę stracę do ciebie cierpliwość,
moja kochana! Czas najwyższy, żebyś zrozumiała, jaką dysponujesz władzą, i zrobiła z niej
użytek! Tak, żeby ludzie pomyśleli wiele razy, zanim zechcą znowu zastawiać na ciebie takie
pułapki. Rozważmy teraz dokładnie, co lensman w rzeczywistości powiedział. Syn pisarza
chciałby się z tobą ożenić, co? I jeśli zaakceptujesz takiego konkurenta, to większość
oskarżeń przeciwko tobie zostanie wycofana? Zastanów się, skąd te oskarżenia pochodzą? Ze
Storlendet, rzecz jasna. I od pastora. No i jeszcze od paru innych, takich jak Thoriniussen z
Kapteinsmoen, który nawet własnej baby nie potrafi utrzymać w cuglach. Ale oni nie mają
żadnego znaczenia! - krzyczała Marja.
Johanna głęboko wciągnęła powietrze i wbiła w babkę najbardziej przenikliwe ze
swoich spojrzeń.
- Marja, my nic nie wiemy. Lensman wyrażał się bardzo niejasno... powiedział tylko,
że powinnam rozejrzeć się czasem po wsi, ocenić. Bo być może czekają tam konkurenci do
mojej ręki, którzy mogliby mieć wpływ na tę sprawę.
- Ale powiedział przecież, że syn pisarza...
- Powiedział, że nawet sam pisarz podziwia to, że moi wielbiciele trzymają się z boku,
przestraszeni moimi tak zwanymi talentami.
Marja zadowolona kiwała głową.
- No widzisz! Jest tak, jak mówię. To pisarz wymyślił tę sprawę i dobrze wiedział,
gdzie szukać pomocnika.
Johanna poczuła, że poglądy babki zaczynają ją irytować.
Pochyliła się nad kominkiem, wzięła jakiś patyk i zaczęła przegarniać żar. Spod oka
spoglądała na starszą kobietę, która siedziała z wysuniętymi w stronę ognia nogami i przez
miękkie kapcie widać było, że porusza palcami.
- Jeśli się mylisz, babciu, mówię „jeśli", to najlepiej zrobię, gdy zaczekam trochę z
wystrojeniem się dla syna pisarza.
Marja wzruszyła ramionami.
- Moim zdaniem jednak wcale by nie zaszkodziło rozejrzeć się trochę wokół, Johanna.
Już dawno chciałam o tym z tobą porozmawiać, ale jakoś nie było okazji... czy ty wciąż
myślisz o Ravim?
Johanna złamała drewno na dwoje. Trzask przypomniał jej daleki odgłos wystrzału.
Strzepnęła ze spódnicy wiórki i popiół, wstała i pochyliła się nad siedzącą babką.
- Staram się tego nie robić. I wszystko jest dobrze, dopóki nikt nie wspomina przy
mnie jego imienia, babciu.
Marja cofnęła się, słysząc jej ostry głos.
- Nie, nie, ja nie chciałabym nalegać, ja... ale to niemądre z twojej strony siedzieć tak z
założonymi rękami. Jeśli nie możesz o nim zapomnieć, to, do diabła, powinnaś go odnaleźć!
Nie mógł przecież odejść zbyt daleko, on, który nie miał pieniędzy.
Johanna znowu usiadła, oparła głowę na rękach i mówiła cicho:
- Za tobą to naprawdę trudno trafić. W jednej chwili chcesz, żebym uwodziła jakiegoś
obcego człowieka, bo może on się mną interesuje i być może mógłby mnie bronić przed
oskarżeniami... a w następnej każesz mi zostawić wszystko i niczym jakaś latawica szukać po
świecie Raviego!
Dławił ją gniew i o mało się nie rozpłakała, Marja otworzyła usta ze zdumienia jej
wybuchem.
- Ależ nie, moja mała...
- Nie jestem mała! Do diabła, babciu, przyjmij to wreszcie do wiadomości. Jestem
dorosła! Mam dziecko, a nawet dwoje. I jestem ciężko pracującą kobietą, leczę chorych i
szkoda mi czasu na głupstwa. Teraz ktoś się na mnie zawziął. I prawdopodobnie nie mam nic
na swoją obronę, co mogłabym powiedzieć tym przedstawicielom władzy.
- Ależ Johanno, ja...
- Powiedziałam to już wcześniej i powtarzam jeszcze raz: nie zamierzam tracić czasu
na twoje rozgrywki i intrygi, Marjo! Nie sądź, że nadal możesz się wywinąć z każdej sytuacji
dzięki pięknym uśmiechom lub za jakąkolwiek inną cenę. Może ty potrafisz żyć z tym, że
ludzie traktują cię jak starą kombinatorkę, ale moje życie musi być inne. Ja chcę szacunku!
Szacunku i spokoju!
Oczy Marji pociemniały, zresztą może twarz jej zbladła tak bardzo pod wpływem tych
strasznych słów. Zmarszczyła brwi i spuściła głowę. Cichym głosem odpowiedziała na tyradę
wnuczki:
- No to wyjdź za mąż za syna pisarza, Johanno. Zdobądź mnóstwo bogatych przyjaciół
i zadbaj, by mąż dał ci dość srebra dla oślepienia ludzi. Nie masz innego wyjścia, bo nie jesteś
mężczyzną. Ty też nie jesteś mężczyzną!
Powietrze już dawno uszło z Johanny. Opadła na krzesło obok babki i drżącymi
rękami ujęła filiżankę z herbatą. Letni napój był gorzki i cierpki, ale wypiła wszystko.
Potem uniosła wzrok. Oczy miała suche i czyste, w świetle dnia zawsze bardziej się od
siebie różniły.
- Ja już podjęłam decyzję, babciu. I mam nadzieję, że pochwalisz mój wybór, chociaż
jest daleki od tego, co ty mi proponujesz.
- Ach, tak?
Johanna czuła, że serce jej bije jak szalone, niczym bęben w pustym pokoju.
Odstawiła filiżankę, oblizała wargi, zatęskniła za czymś słodkim, co by mogło przełamać
gorycz w ustach.
- Jadę do Kopenhagi. Chcę zostać akuszerką. Wykształconą w królewskiej szkole
akuszerką z papierami z Uniwersytetu, zgodnie z królewskim zarządzeniem.
Blada twarz Marji była teraz jak wykuta w kamieniu. Płomienie na palenisku objęły
kolejne polano, ogień oświetlał Marję żółtym blaskiem.
Johanna cierpliwie czekała na reakcję babki.
Trudno było coś wyczytać z jej zaciśniętych warg, z szeroko otwartych oczu.
Serce młodej kobiety biło coraz głośniej.
W końcu Marja powiedziała:
- Bóg zsyła mi przez ciebie więcej, niż się spodziewałam. Masz moje pozwolenie,
Johanno, to oczywiste. Ale albo nie wiesz, o czym mówisz, albo jesteś odważniejsza, niż
kiedykolwiek myślałam.
Johanna skinęła głową.
- Tak, jestem odważna. Ja wiem, że ludzie traktują mnie jak kobietę bezkrwistą.
Kogoś, kto nie przeżywa ani wielkich namiętności, ani wielkich cierpień. Oni myślą, że
dostałam nauczkę na całe życie, bo w młodości uległam uczuciom i straciłam rozsądek. Sądzą
widocznie, że śmierć Erlenda wiele mnie nauczyła.
- Ale się mylą - mruknęła Marja. - Pomyśleć, moja wnuczka będzie pierwszą
norweską akuszerką z królewskimi papierami. Wtedy nikt już nie będzie mógł nawet tknąć
Vildegard, wszyscy będą musieli...
- Nie jestem pierwsza i nie będę ostatnia. W Bergen pracują już dwie takie. A w
Sannegade kształci się co roku dwanaście dziewcząt To nic nadzwyczajnego, Marjo_.
- Nic nadzwyczajnego! Chyba nie wiesz, co mówisz! Będziesz się uczyła u
najlepszych profesorów, mądrych mężów z całej Europy, może nawet u samego
Wintgensteina, niemieckiego uczonego, albo u jego kolegi Le Claire'a, który z kolei był
uczniem...
- Babciu! - zawołała Johanna zdumiona. - Skąd ty to wszystko wiesz? Marja podniosła
się z miejsca niczym dama dworu.
- Moja kochana, myślę, że powinnaś pójść ze mną do mojego pokoju. Mam ci to i owo
do pokazania. Wiesz, twoja stara babka spędziła parę lat w Kopenhadze, i myślę, że są tam
jeszcze ludzie, którzy mnie pamiętają.
Johanna uświadomiła sobie, że teraz serce bije jej lekko, jak w tańcu.
- Naprawdę? Och, Marjo, myślisz, że mogłabyś dać mi jakieś listy polecające? Znasz
kogoś, kto mógłby mi wyrobić miejsce na uniwersytecie? I kogoś, u kogo mogłabym
mieszkać? Och, rozmawiałaś już z Emmi? Domyślałaś się, co zamierzam...?
Marja mrugnęła do niej porozumiewawczo z tajemniczym uśmiechem.
- Owszem - powiedziała krótko. Wszystko wyglądało bardzo prosto, kiedy
przedstawiła Marji rozwiązanie zagrożenia dla Vildegard i w ogóle. Ale myślała nad tym
długo. Sama zdawała sobie sprawę z tego, że pomysł przyszedł niczym dar z nieba, spełnienie
próśb i marzeń, jakich nigdy nie miała odwagi sformułować.
Pamiętała wszystkie godziny spędzone nad książkami, nawet w najcięższych chwilach
swego życia zagłębiała się w tych z początku całkiem niezrozumiałych misteriach, które
książki przed nią otwierały.
Czytała po nocach, kiedy czekała na ślub z Erlendem. Zabrała książki ze sobą, kiedy
uciekała z Ravim. Połykała wszystko, co znalazła w bibliotece pastora w dniach, kiedy była
jedyną pociechą i jedynym ratunkiem pani Karen.
A później z wielkim szacunkiem strzegła daru od pastorostwa.
Siedziała pod nasłonecznioną ścianą domu w tamtej pięknej dolinie i czytała.
Nauczyła się rozumieć wiele języków na tyle, by wchłaniać w siebie wiedzę zawartą na
martwych stronach pergaminu.
I potem...
Zawsze nosiła w sobie to samo marzenie, żeby wiedzieć więcej, być mądrzejsza,
znaleźć odpowiedź na tak wiele pytań.
Zdobyć tyle wiedzy i umiejętności, by móc usunąć to okrutne przekleństwo, które
codziennie widziała w oczach Benjamina.
To musiało być coś z krwią. Coś, co sprawia, że ciało nie jest w stanie zatrzymać źle
skierowanego strumienia krwi. Może krew Benjamina jest rzadsza niż u innych, zdrowych
osób. Może czegoś w jego krwi brak. A może on ma zbyt słabą skórę i żyły. Zastanawiała się
nad tym przez niezliczone noce po jego urodzeniu, wiele razy rozmawiała o tym z matką.
Amelia jednak uważała, że to przekleństwo. Po prostu. Johanna natomiast była pewna,
że któryś z tych uczonych mężów, którzy badają chorobę, pewnego dnia znajdzie
odpowiednie lekarstwo.
Doktorzy na świecie dokonują cudów, Johanna wielokrotnie o tym czytała.
Ratują ludzi, którzy już właściwie byli skazani na śmierć. Otwierają ciała, wyjmują
chore organy, zdarzało się podobno nawet, że wkładano zdrowe organy do chorego ciała i
przywracano je do życia. Uwolnili kobiety, które z powodu choroby lub kalectwa nie mogły
normalnie rodzić dzieci. Dokonują amputacji, nie powodując śmierci pacjentów w bólach.
W jednej z jej książek są rysunki najdziwniejszych narzędzi i instrumentów, a
wszystkie powstały dzięki wiedzy i mądrości ludzi.
Jeśli ktoś mógłby ją nauczyć dość, by umiała pomóc Benjaminowi, zatrzymać tę jego
krew, która w tak nienormalny sposób płynie pod skórą, to właśnie ci mądrzy mężowie.
W Kopenhadze.
Johanna czuła, że ciągnie ją do tego miasta jakaś wielka siła.
Ale setki innych więzów trzeba będzie jeśli nie zerwać, to przynajmniej naruszyć,
wiedziała, że jeśli wyjedzie, wiele się zmieni.
Ona sama będzie krwawić.
Ale Pan jest dobry i uwolnił ją od konieczności wyboru.
Teraz po prostu musi jechać. Wciąż sobie powtarzała, że to jedyne rozwiązanie. A
lensman niech się dziwi, że jego przyjazna wizyta nie doprowadziła go do honorowego
miejsca przy stole na weselu syna pisarza.
Johanna czuła, że jesienny chłód wdziera się pod ubranie tego dnia, kiedy osiodłała
konia i pojechała do lasu, żeby zebrać myśli i rozkoszować się świeżym powietrzem oraz
ostatnimi zapachami umarłego lata.
- Czy myślisz, że to rozsądne tyle jej opowiadać? Emmi podciągnęła wysoko kolana,
siedziała, paląc długie, cienkie cygaro.
Wąskie spodnie z cienkiego brokatu szczelnie opinały jej nogi, kamizelka włożona na
szeroką, haftowaną bluzkę przekrzywiła się.
Marja wdychała zapach kosztownego tytoniu, który przyjaciółka roztaczała wokół
siebie. Była taka drobna w tym wielkim francuskim fotelu, ale Emmi już dawno temu
przekonała Marję o swojej sile i wielkości.
- No, nie wiem... ona mnie naprawdę zaskoczyła. Jest w tej Johannie dużo więcej, niż
sądziliśmy. Przyznaję to ze wstydem - mówiła Marja cicho.
Emmi przytakiwała. Jej miękkie, blade wargi bawiły się końcem cygara w jakiś
niemal nieprzyzwoity sposób.
- Jeśli chcesz mnie spytać o radę, Marjo, to powiem ci, że powinnaś zaczekać. Ona
jest młoda. Bardzo młoda. Sądzę, że najmądrzejsze, co można zrobić, to właśnie przyjąć
postawę wyczekującą. Ale, oczywiście, powinnyśmy jej pomóc. Najlepiej jak potrafimy.
Marja wtuliła głowę w miękką poduszkę, którą miała za karkiem.
- Tak, masz rację. Ale muszę ci też powiedzieć, że bardzo mnie to cieszy. Tak
strasznie się cieszę, widząc ją taką. Taką stanowczą, świadomą celu. I nieulękłą, Emmi! Jak
wiele musiało ją kosztować podjęcie takiej decyzji. Przecież wiesz, jak bardzo jest związana z
dziećmi i z ojcem... po tym, co się stało z Amelią, bardzo się bałam, że ona całkiem się
załamie. A tymczasem ona... rozkwitnie. Jestem przekonana.
- Niczym lilia - skinęła Emmi z wymownym uśmiechem. Marja pochyliła głowę, ale
była w tym geście duma.
- Jak lilia.
Dzieci, dzieci, jak możesz odjeżdżać od dzieci? Od tych dwóch małych istotek
absolutnie bezradnych? W jednym z nich płynie twoja krew, to jedyne twoje dziecko. A
Ingalill? Masz wobec niej dług, to przecież ty zabrałaś ją od matki wyłącznie z powodu
własnej dumy. One są takie małe, tak łatwo je skrzywdzić. Jeden podmuch wiatru może je
porwać i nigdy więcej ich nie zobaczysz.
I kto je pocieszy w niedoli? Kto poza tym zajmie się ludźmi, szukającymi u ciebie
ratunku? Kto zadba, żeby twój ojciec się nie załamał z żalu i zmartwienia, i kto dojrzy
gospodarstwa, kiedy ojciec jest półprzytomny z tęsknoty?
Kto będzie się troszczył o grób twojej matki?
Nie jestem niezastąpiona.
Inni mogą wykonać moją pracę.
Marja obiecała doglądać ojca i przypilnować, żeby załatwił wszystko w
Meisterplassen. Zawsze mogłam polegać na służących, zostawiać im dzieci na długie
godziny. A w szpitaliku musi teraz panować martwa cisza i kompletny spokój, skoro Magnus
Storlendet dopiął swego.
Będą tu bardzo dobrze żyć beze mnie.
Nikt nie jest niezastąpiony. Przecież mogę umrzeć jutro. Wybacz mi, Boże, te moje
pyszne myśli o sobie. Pomóż mi pokonać grzeszne wyobrażenia i ześlij mi przekonanie, że
jeśli teraz wyjadę, to tak będzie najlepiej dla nas wszystkich.
Bądź tak miłosierny, pozwól mi wrócić do domu po kilku latach i stwierdzić, że
wszystko obróciło się na lepsze. Daj, bym wróciła tu z papierami w ręku, dobry Boże, to już o
nic więcej nie będę cię prosić.
Jechała konno przez wiele dni, a w jej grupie była jeszcze tylko jedna kobieta. Tempo
nadawali surowi mężczyźni, którym o tej porze spieszno było do miasta. Targ miał się ku
końcowi, wkrótce łodzie wyruszą wzdłuż wybrzeża na północ, z pustymi ładowniami, ale za
to ludzie mieć będą pełne sakiewki.
Inni kierowali się ku południowi i u tych Johanna szukała towarzystwa i podwody.
Brała pod uwagę oba szlaki, najpierw zastanawiała się nad łatwiejszym, czy by mianowicie
nie zabrać się na jakimś kutrze do Bergen. Spóźniła się jednak, bowiem szyprowie wyruszyli
na świętego Michała, nikt zaś nie znał takich, którzy by teraz wypływali w tamtą stronę.
Szczerze mówiąc, nie było żadnego nadającego się do żeglugi statku, jeśli ktoś nie chciał
podróżować pod gołym niebem i z wioślarzami, którzy wprawdzie znali drogę, ale brakowało
im siły ramion, zapewniającej bezpieczną i szybką podróż.
Zdecydowała się zatem przyłączyć do kilku żołnierzy, którzy chcieli pokonać konno
długą drogę przez Valdres, a potem przez doliny aż do portu w Christianii. To zabierze więcej
czasu, ale stracone w ten sposób dni można odzyskać później, bo przy dobrym wietrze podróż
z Christianii do Kopenhagi trwa nie dłużej niż dobę.
A o tej porze roku można zawsze liczyć na północny wiatr.
Zanim dotrą do miasta nad rzeką, w którym przez długie lata król miał swoją siedzibę,
skończy się wrzesień i lato od dawna będzie wspomnieniem.
To jej bardzo odpowiadało.
To lato nie przyniosło niczego, co chciałaby zapamiętać.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Nowa mapa była pięknie zdobiona rysuneczkami, litery miały dziwne zawijasy,
splatające się niczym herbowe znaki wokół wyraźnych liter. Napisy były niemieckie i
duńskie, wszystko ponumerowane, łatwo się było zorientować. Kupiła tę mapę w Christianii
od kapitana statku, na którym miała popłynąć do Kopenhagi. Chętnie przewoził kobiety, choć
wydawało mu się dziwne, że młoda dama podróżuje tak samotnie. Kiedy mu jednak
powiedziała, że jedzie do Kopenhagi kształcić się na akuszerkę, skłonił się z wielką powagą i
nawet zdjął czapkę z głowy.
- Tak, to zawód naprawdę potrzebny w naszym trudnym świecie. Wiele jest z
pewnością kobiet, które w najcięższych chwilach marzyły o kimś takim jak pani, panno
Karlsgard. To prawdziwy zaszczyt dla statku „Fortuna" z Sandefjord wieźć panią do
królewskiego miasta. A gdyby pani życzyła sobie mojego towarzystwa podczas podróży, to
wystarczy tylko słowo.
Johanna polubiła starszego pana, który z taką życzliwością pochwalał jej plany. Czuła
się bezpieczna w maleńkiej kajutce na rufie statku, sąsiadującej przez ścianę z kajutą
kapitana. Podejrzewała go, że wydaje większość pieniędzy, które mu zapłaciła, na kupno
owoców, kwiatów i drogiego wina, które zresztą zaraz po wyjściu w morze zostało
przyniesione do jej kajuty. Nie mogła tylko się przemóc, żeby zwracać się do niego po
imieniu podczas krótkich spacerów po pokładzie, na które ją nieustannie zapraszał. Teraz
Johanna skuliła się na koi w swoim malutkim pokoiku i czekała, aż wino zagłuszy dręczący
niepokój. Rozkoszowała się smakiem kosztownego trunku i dalej studiowała mapę.
Nietrudno było odczytywać nazwy większości domów, instytucji, kościołów i miejsc,
wymienionych na marginesie. Plany miasta były szczegółowe i przejrzyste, ale maleńkie
numerki rozmazywały jej się przed oczyma.
Odnalazła w każdym razie zamek Rosenborg, położony daleko od morza, otoczony
parkiem. Znalazła też kilka szpitali, wiele kościołów. I królewską bibliotekę!
Chciałaby, żeby na mapie zaznaczono nazwy ulic, miała jednak nadzieję, że wszystko
znajdzie się niczym klocki na właściwych miejscach, gdy już przybędzie do miasta.
Dom Kompanii Wschodnioindyjskiej.
To tam ma się udać najpierw, na szczęście dom leży blisko miejsca, w którym Johanna
zejdzie na ląd, kapitan jej to wyjaśnił. Tam ma odszukać jednego ze znajomych Marji,
przedsiębiorcę z Kompanii, który jej pomoże zgodnie z listem polecającym babki.
Johanna oparła się wygodniej, czuła, że statek zaczyna się kiwać.
To dziwne uczucie, łaskotało ją w żołądku, a wino przesłaniało wzrok różową
mgiełką.
Nuciła cichutko pod nosem, było jej dobrze.
Statek jednak kołysał coraz bardziej, zaczynało to być irytujące, odczuwała każde
uderzenie fali.
Najchętniej poszłaby na pokład, żeby pożegnać się z tym obcym miastem, kapitan
jednak powiedział, że fale będą coraz większe nawet na wodach fiordu, i doradzał jej
pozostanie w kajucie.
No cóż, starą twierdzę będzie mogła dokładniej obejrzeć w drodze powrotnej. Wtedy
pewnie powita ją z większą radością, a nie jak teraz ze łzami w oczach.
Pożegnania nie są konieczne. Teraz żałowała tylko, że ostatniego wieczoru w domu
nie poszła jeszcze do pokoju dzieci i nie wycałowała ich szczególnie mocno.
Wpłynęli do Kopenhagi wczesnym rankiem, kiedy błękitna mgła leżała nad
ogarniętym już jesienią miastem. Johanna wpatrywała się w ostre zarysy kościelnych wież, od
czasu do czasu oślepiały ją słabe promienie przedzierającego się przez mgłę słońca odbite od
szklistych dachów. Jesienne powietrze było ostre i chłodne, ale wełniana peleryna Marji
podbita jedwabiem grzała niczym futro. Obiema rękami trzymała się poręczy i słyszała, jak
żagle tłuką bezwładnie o maszty. Kuter zawrócił, wiatr zmusił „Fortunę" do zmiany kursu.
Pokład wydawał się bardzo bezpieczny, Johanna patrzyła w stronę miasta i niemal żałowała,
że podróż dobiega już końca. Wciągała w płuca chłodne powietrze i mrugała, żeby odzyskać
jasność widzenia.
Ktoś zawołał jej imię, ale musiała minąć dłuższa chwila, zanim dotarło do niej, że
wołający ją właśnie ma na myśli. Marja uważała, że będzie z korzyścią dla Johanny używać
nazwiska Karlsgard, na dodatek radziła zmienić pisownię na duńską, przez C.
- Dzień dobry! I co pani powie na ten widok? Nad zimnymi wodami Północy chyba
nie ma piękniejszego miasta - uśmiechał się kapitan.
Johanna odpowiedziała mu również uśmiechem i ujęła wyciągniętą na powitanie rękę.
- Widok rzeczywiście wspaniały. Mam nadzieję, że poranne słońce usunie mgłę.
Królewskie miasto jest piękne, co do tego ma pan rację, kapitanie.
Ucałował jej dłoń.
- Lars, jeśli mógłbym prosić. Uśmiechnęła się znowu. Ten człowiek sprawił, że podróż
była prawdziwą przyjemnością. Domyślała się, że on wysoko ceni powód, dla którego przyje-
chała do stolicy.
- Lars... dziękuję za miłą podróż. Nieczęsto spotyka się obcych tak życzliwych jak
pan.
- Dziękuję - rzekł z powagą. - Będzie pani miała z pewnością wiele ważnych
obowiązków. Zasługuje pani, żeby przyjechać wypoczęta i móc poświęcić się tym
wspaniałym celom. W przyszłości będzie pani ratować życie, Johanno. To zaszczyt być pani
przewoźnikiem.
Spuściła wzrok, cofnęła rękę, poczuła się niemal nieprzyjemnie dotknięta. Ale on zdjął
czapkę i kłaniał się uprzejmie. A potem poszedł przyjąć małą łódź z pilotem, który miał
wskazać „Fortunie" jej miejsce pośród innych jednostek stojących w porcie na kotwicach i
przypominających łabędzie.
Johanna poszła w stronę rufy, zręcznie omijała grube liny porozkładane na pokładzie
niczym pułapki. Słyszała nawoływania, w głosach marynarzy brzmiał jakiś nowy ton, już
rozmawiali o grogu u madame Rose. Pozwoliła, by wiatr szarpał jej płaszcz, wcale nie
marzła, chociaż kaptur zsunął się jej z głowy. Było nawet przyjemnie czuć wiatr we włosach.
Doszła aż do końca pokładu, zamiast strumienia wody spod kilu widziała teraz tylko
lekko wzburzone fale. Wkrótce kuter zatrzyma się i spokojnie stanie przy nabrzeżu.
Spojrzała w dół na wodę, wyczuwała czający się w niej chłód, widziała czystą,
przejrzystą toń.
Poczuła, że oczy ma znowu wilgotne, może tym razem to wiatr, bo słońce miała teraz
za plecami. Mroczny cień statku przesłaniał refleksy na falach i dlatego Johanna musiała
mrugać wielokrotnie, by zobaczyć obraz, który odbijał się w lustrze wody.
Nie mogła to być jej twarz, obraz znajdował się przecież na dole, podczas gdy ona
stała wysoko ponad powierzchnią wody, oparta o obity miedzianą blachą reling.
Zamrugała znowu, zesztywniała, miała wrażenie, że stopy straciły kontakt z
pokładem.
Jasne, czyste myśli przelatywały jej przez głowę, równie rześkie i proste jak wiatr,
który targał teraz jej włosy.
To niemożliwe.
Dlaczego widzę cię teraz, tak daleko od wszystkiego, co niegdyś było nasze?
To falowanie morza, to z tego powodu kręci mi się w głowie, wszystko się plącze i nie
mogę już polegać nawet na sobie.
Jej serce akceptowało obraz, którego rozsądek nie chciał widzieć, wkrótce poczuła
ogłuszające dudnienie i łoskot. Wargi stały się sztywne i suche, czuła, że się poruszają, że
popękają, jeśli wciąż będzie powtarzać jego imię bezdźwięcznie i wbrew własnej woli.
Woda wokół statku była teraz spokojna, nie pojawiały się już nawet małe bąbelki,
szare fale od strony otwartego morza zaczną wkrótce uderzać w kadłub „Fortuny", a wiatr
przestanie poruszać żaglami.
Stała jak sparaliżowana i spoglądała w dół na wodę, kiedy ciężka dłoń spoczęła na jej
ramieniu i kapitan ostrożnie włożył jej na głowę kaptur.
- Musi już pani zejść na ląd. Wszystko zostało przygotowane, a bagaże osobiście
odniosę, gdzie pani sobie życzy. Ktoś, naturalnie, oczekuje pani w Kopenhadze?
Skinęła głową. Wypadło to jakoś sztywno, ale twarz odzyskała już zdolność ruchu,
więc z ulgą uśmiechnęła się do niego.
- Tak... oczywiście. Ja mam... Moja babka ma tu przyjaciół, w Domu
Wschodnioindyjskim, pojadę prosto tam.
Przyjął wyjaśnienia z zadowoleniem.
- To tylko kawałek drogi dorożką od miejsca, w którym zejdziemy na ląd. Po prostu
parę minut i będzie pani u celu.
Skinęła głową i otuliła się płaszczem, tym razem uśmiech był naturalny.
- Żegnam, panie kapitanie. On wydął dolną wargę z udaną urazą:
- Lars! Tym razem odsłonił szerokie dziąsła i zęby, które musiały przeżuć tony
słonych marynarskich sucharów.
I Johanna ostrożnie postawiła stopy na chwiejnym trapie, po którym miała zejść na
ziemię w mieście swoich marzeń.
- Przez chwilę byłem pewien, że to ona! Mój Boże, ten płaszcz... nikt nie potrafi tak
otulać się płaszczem jak Fräulein Marja!
Wysoki niemiecki przedsiębiorca stał na szeroko rozstawionych nogach i przyglądał
się Johannie poprzez pachnący obłok tytoniowego dymu.
- Pani nie potrzebuje żadnych listów polecających! Rozpoznałbym płaszcz Marji na
końcu świata!
Johanna była nieco oszołomiona potokiem słów tego obcego człowieka, mówił bardzo
szybko, wymawiał słowa jakoś twardo, akcent zaś wyraźnie wskazywał jego pochodzenie.
Należał do starego hanzeatyckiego rodu, jego przodkowie zajmowali się handlem i od setek
lat prowadzili w Kopenhadze własne biuro. On sam nosił na grubym, silnym palcu sygnet,
który wyglądał jak włożony na cygaro.
Podejmował Johanne winem oraz nie znanymi jej owocami i wypytywał o Marję, o jej
życie. Cmokał lekko, kiedy Johanna odpowiadała na jego pytanie, czy gnädige Frau znalazła
sobie wreszcie męża.
- Ona jest już chyba na to za dorosła - odparła Johanna z wahaniem. Gospodarz śmiał
się, odchylając głowę mocno w tył. Jego ciemne oczy błyszczały.
- Ach, droga Mädchen, nie, nie, to pani jest zbyt młoda! Musiała się uśmiechnąć nad
tą dziwną rozmową, może trzeba będzie się nauczyć w tym dziwnym miejscu, że obcy ludzie
mogą z sobą rozmawiać jak starzy, dobrzy przyjaciele.
- Ale chyba ma pan rację. Widocznie dobrze pan zna moją babkę. Ona chyba nigdy się
nie zestarzeje, nie.
- Ganz korrekt. Ale niech no pani tylko trochę zaczeka. Dzisiaj wieczorem spotka pani
innych! Przygotowuję właśnie małe przyjęcie w moim domu. Przedstawię pani kogoś, kto z
pewnością się z panią zgodzi.
Mrugnął tajemniczo. Johanna przechyliła głowę, nie wiedząc, co o tym myśleć. Czy
Marja miała w tym mieście jakieś przygody? I jak dobrze ona właściwie znała tego Niemca
oraz innych, których nazwiska wypisała Johannie, prosząc, by nawiązała z nimi kontakt?
Wytworny gospodarz zapalił kolejne cygaro, sprawiał wrażenie bardzo zadowolonego.
- W takim razie zobaczymy się wieczorem, piękna pani. I jeśli pani pozwoli, to
chciałbym doradzić, by dokonała pani starannego wyboru toalety na ten pierwszy kopenhaski
wieczór.
Skłoniła się uprzejmie, a w myślach przeglądała zawartość dwóch dużych podróżnych
worków. Trudno będzie tam znaleźć coś, co nie byłoby straszliwie pogniecione po długiej
podróży. A poza tym gdzie ona ma mieszkać? Czyż on nie rozumie, że Johanna oczekuje
pomocy w znalezieniu mieszkania? Marja nic mu nie napisała w liście zaadresowanym
właśnie do niego?
Niemiec wstał i zaczął się żegnać. Powóz, który wynajęła w porcie, czekał na
dziedzińcu, ale nie miała pojęcia, jakie polecenie wydać stangretowi.
Wsiadła i wyjęła wszystkie zapieczętowane listy, odkryła, że tylko na jednym znajduje
się adres.
Gothersgade numer osiem.
Nazwisko kobiety zostało napisane w pośpiechu, ale Johanna wiedziała, że brzmi to
Thild czy jakoś tak i że Marja nazywa ją matka Thilla.
Nie spodziewała się, że mieszka ona w jakimś zamku, chociaż domy, obok których
toczył się powóz, były wyższe i piękniejsze od wszystkiego, co Johanna dotychczas widziała.
Ożywiony ruch na ulicach sprawiał, że prawie nie mogła oddychać ze zdumienia. Wrzaski
woźniców na przebiegające służące z koszami pełnymi warzyw i owoców oraz na
spacerujących żołnierzy unosiły się nad ciężkimi wozami i raniły uszy Johanny.
W końcu zaciągnęła grube zasłony i próbowała oddychać spokojnie. Od czasu do
czasu wyglądała przez mały otwór, widziała wtedy, że minęli najważniejsze ulice miasta,
najwspanialsze budynki i powoli wjeżdżają w rejony o znacznie skromniejszej zabudowie.
Domy były tu niższe, choć wiele z nich miało dwa, a nawet trzy piętra. Stały bardzo blisko
siebie, tak blisko, że Johanna odnosiła wrażenie, iż się o siebie opierają. Później jednak
odległości między domami stawały się coraz większe, pojawiły się natomiast grupy
budynków z cegły z jakimiś dziwnymi wzmocnieniami z grubych belek. Minęli niewielki
plac, na którym Johanna dostrzegła gromadkę ubranych w łachmany ludzi, grzejących się
przy ognisku.
- Pieczone kasztany! Gorące piwo! Chodźcie, kupujcie!
Odór rynsztoków mieszał się z mdłym zapachem tłuszczu spływającego do ognia i
smrodem gnijącego mięsa.
Johanna zaczęła żałować, że mimo wszystko nie przełamała skrępowania i nie
poprosiła uprzejmego Niemca o pomoc w znalezieniu pokoju. Z pewnością zna wielu ludzi,
którzy chętnie przyjęliby pod swój dach studentkę nauk medycznych.
No, nie, studentką jeszcze nie jest, ale jedno Johanna przysięgła sobie już dawno: jeśli
się już znajdzie w tym mieście, w którym skupia się władza i wiedza z całego świata, to nic
jej nie powstrzyma. Na pewno wyszarpnie wielki kęs z tego, by nasycić swój apetyt.
Marja zapewniała, że wszystko się ułoży. Że jej zaprzyjaźniony profesor nie odmówi
pomocy i osobiście zadba, by znalazła się na liście studentów.
Johanna pragnęła, by stało się to natychmiast, jeszcze tego popołudnia, by nie tracić
ani sekundy. Chciała rzucić się w wir pracy, chodzić do wielkich bibliotek i dopóki oczy
pozwolą, nie przepuścić żadnej możliwości przeczytania nowej książki ani rozmowy z
uczonym lekarzem. Może jej to nawet zajmie kilka lat, normalne studia pewnie tego
wymagają, ale jeśli się bardzo postara i wykaże specjalne zdolności, to być może wróci do
Vildegard już na następne Boże Narodzenie.
To chyba rozsądny cel. A mając za sobą tyle przeczytanych książek i tyle
doświadczenia z pracy w domu, z pewnością nie będzie żadnym niedoukiem. Raczej nie
sądziła, że inne studentki przygotowujące się do zawodu akuszerki mogłyby jej pod jakimś
względem zagrażać. Może więc uda jej się zakończyć naukę w ciągu tylko jednego roku.
Marja powiedziała, że to nie jest niemożliwe.
Powóz zatrzymał się. Dopiero kiedy stangret otworzył drzwiczki i oznajmił jej, że
koniec podróży, zrozumiała, że jest na miejscu. Odniosła wrażenie, że pod
wypielęgnowanymi wąsami tego człowieka dostrzega grymas obrzydzenia. Bardzo uważnie
stawiał swoje wypolerowane wysokie buty i z wielką ostrożnością zdejmował jej worki z
miejsca na bagaż w ryle powozu. Wysiadła i wpadła prosto na kupę jakiejś brunatnej mazi,
która oblepiła jej stopy. Stangret zrobił jeszcze bardziej wyniosłą minę, ale Johanna tego nie
zauważyła, musiała patrzeć, co leży na wyboistym bruku, przez który należało przejść.
Kiedy zaś podniosła wzrok, zobaczyła na pół zawalony dom.
Był zbudowany z szarego kamienia i jako tako otynkowany. Ale wielkie kawały tego
tynku poodpadały z fasady, kilka okien miało byle jak poprzybijane okiennice. Wielkie,
ciężkie drzwi wyglądały, jakby zabrano je z jakiegoś starego kościoła.
Wciąż jeszcze rozciągało się tu miasto. Kiedy Johanna rozejrzała się ukradkiem
wokół, zobaczyła ulice i domy, a za nimi wieże kościołów oraz coś, co mogło być dachem
twierdzy. Ulica była tylko częściowo wyłożona kamieniem, ale na tyle szeroka, że powóz
mógł wyminąć pieszych czy nawet ręczny wózek.
- Gothersgade osiem, to tutaj.
Stangret dyskretnie wskazywał dom.
Johanna poszukała pieniędzy w zapinanej na guziki kieszeni sukni i nie zastanawiając
się nad tym, co robi, dała mu zbyt dużą sumę. Zanim zdążyła go poprosić, by zaniósł jej
bagaż do owych szerokich drzwi, zniknął.
Podbiegł jakiś mały chłopak i wyciągnął do niej rękę. Twarz miał dziobatą jak po
ospie i brzydką, nierówna skóra napinała się na wystających kościach policzkowych.
- Niech panią Bóg błogosławi, poproszę coś na chleb dla mnie i dla moich siedmiu
małych sióstr...
Johanna uznała, że chłopiec jest podobny do bezdomnych, mieszkających w jej
rodzinnych stronach na brzegu fiordu, zaczęła więc znowu grzebać w kieszeniach za jakimiś
miedziakami. Miała jednak tylko duże srebrne monety i trwała w nadziei, że wystarczy jej
tego na utrzymanie w ciągu co najmniej dwóch lat.
Wzruszyła więc ramionami, próbowała się uśmiechnąć i oznajmiła, że jeśli chłopiec
powie jej coś na temat matki Thilli, to ona potem może kupi mu talerz zupy lub co innego do
jedzenia.
Chłopak nie wyglądał na zadowolonego.
- Przykro mi, proszę pani. Ale nie jesteśmy ani tak głodni, ani nie ma nas tak dużo,
niech mi Bóg wybaczy kłamstwo.
Odwrócił się na pięcie i zniknął za wielką kupą słomy przejmująco cuchnącej kurzymi
odchodami.
Johanna pochyliła się, podniosła swoje ogromne bagaże i zaczęła je ciągnąć przez
ulicę w stronę domu o uśpionych oknach i szerokich, kościelnych drzwiach. Kołatka była
ciężka, Johanna szarpnęła dzwonek zwisający z lwiej paszczy i usłyszała w głębi domu
głuchy, dudniący dźwięk.
Mimo woli skuliła się, jakiś nieprzyjemny skurcz pojawił się w żołądku. Zaraz jednak
w domu rozległy się kroki, pospieszny stukot butów z metalowymi podkówkami po
kamiennej posadzce.
Kobieta, która otworzyła drzwi, sięgała Johannie co najwyżej do ramienia, spoglądała
na nią małymi, przenikliwymi oczkami spod bujnych brwi.
- Źle panienka trafiła - oznajmiła ostro, zanim Johanna zdążyła otworzyć usta. - Z
takimi jak pani nie chcemy mieć nic wspólnego. Panienka słyszała zwyczajne plotki.
Wtedy jednak zobaczyła worki, przyjrzała się im uważniej, potem przesunęła wzrok
na zdumioną twarz Johanny.
- Nie... To nie jest żadna szlachcianka, która narobiła sobie kłopotów. Kim pani jest?
- Ja... Jestem Johanna Carlsgard. Z Norwegii... wnuczka Marji. Pani... Pani zna Marję
Oppdal?
Kobieta otworzyła drzwi jak szeroko i rozpostarła ramiona. Cofnęła się o krok i
Johannę dosłownie zalał perlisty śmiech.
- O mój Boże, ale śmieszne! Kto by to jednak mógł przypuszczać. Proszę... proszę,
wejdź do środka, moja kochana! Wejdź!
Wciągnęła Johannę, odwróciła się i wrzasnęła w głąb domu, aż echo odbijało się od
ścian mrocznego hallu:
- Petrus, chodź, mamy gościa. Chodź szybko, ach, cóż to za gość! Znowu metal
zastukał na kamieniach w jakimś dziwnym, rwanym rytmie.
Kiedy mężczyzna znalazł się w zasięgu wzroku, Johanna stwierdziła, że zamiast jednej
nogi ma on drewnianą protezę.
Musiała panować nad sobą z całych sił, by nie gapić się z otwartymi ustami na tę
dziwną parę, mała kobietka złapała mężczyznę w pasie i odchyliła głowę tak, że o mało nie
złamała sobie karku, kiedy chciała się do niego uśmiechnąć.
W kwadracie dziennego światła wpadającego przez drzwi Johanna zobaczyła twarz
Petrusa. Był to najbrzydszy mężczyzna, jakiego kiedykolwiek widziała.
- Petrus, światło mojej duszy, czy chciałbyś być tak miły i pomóc naszemu gościowi z
tymi worami, które tu przyciągnęła? A ja zobaczę, czy nie zostało coś ze śniadania. Wszystkie
dziewczęta wyszły, ale ja akurat dziś mogę poświęcić trochę czasu.
Mężczyzna uśmiechnął się i otarł rękę o spodnie, zanim podał ją Johannie na
powitanie.
Skóra na jego czole zwisała jak podarte szmaty, musiała to być jakaś choroba, a może
skutek ciężkiego okaleczenia. Jedno oko prawie całkiem ginęło pod wielką naroślą, brwi
wyrastały spod szarej skóry, która sprawiała wrażenie, że przy gwałtowniejszym ruchu
pęknie, odsłaniając kość.
Jedynym normalnym elementem tej ponurej twarzy były wargi. Teraz uśmiechały się,
powtarzając imię Johanny.
- Nie jest on specjalnie urodziwy, ten mój książę, ale to bardzo dobry człowiek -
powiedziała Thilla jakby z ostrzeżeniem w głosie.
Johanna dygnęła niepewnie, miała wrażenie, że uczestniczy w jakimś koszmarnym
śnie. Dlaczego Marja przysłała ją do tych dwojga? Nie wyglądają oni na takich, którzy
utrzymują towarzyskie czy jakiekolwiek inne kontakty ze środowiskami mającymi cokolwiek
wspólnego z przyszłymi akuszerkami.
Thilla nadal się uśmiechała, w jej małych, żywych oczkach widać teraz było coś na
kształt lustrującego uznania.
- A więc ty jesteś wnuczką Marji? No tak, jesteś dostatecznie piękna. Chociaż,
niestety, dość zwyczajna. Nie taka jak babka, choć tak samo rumiana i silna, jak widzę.
Przyjechałaś tu, żeby poszukać sobie męża?
Johanna zdążyła się już na tyle przyzwyczaić do tych dziwnych ludzi, że nie obraziła
się, iż kobieta, którą zna od dwóch minut, zadaje jej takie pytanie.
- Nie - odparła spokojnie. - Przyjechałam tu, żeby zostać akuszerką. Chciałabym
studiować na uniwersytecie.
Patrząc na zszokowaną twarz gospodyni, spodziewała się, że zaraz rozlegnie się
znowu gromki śmiech, ale oczy Thilli błyszczały tylko intensywniej, gdy mówiła:
- No jasne. W końcu pójdziesz i na uniwersytet. Ale najpierw będziesz u mnie,
prawda?
Johanna skinęła głową, choć nie bardzo wiedziała, co znaczą słowa tamtej.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Przejście z domu matki Thilli na Gothersgade do oświetlonych setkami świec
hanzeatyckich salonów było trudne do zaakceptowania. Podobnie jak przejście od podartych
ubrań dwóch nowych przyjaciółek, Ylvy i Cille, do tutejszego niepojętego przepychu.
Johanna miała wrażenie, że to jakiś demon przenosi ją z jednego świata do innego.
Przez cały dzień siedziała przy wąskim kuchennym stole matki Thilli, mówiła i
mówiła, powiedziała chyba więcej niż w całym swoim dotychczasowym życiu. Wszystko z
niej wypłynęło, nawet najbardziej skryte marzenia, nawet historia z Ravim, chociaż w nieco
uproszczonej wersji. Koło południa przyszły dwie młode kobiety i zostały przyjęte tak, jakby
były ukochanymi, dorosłymi córkami Thilli. Ale to nieprawda, nie były nawet siostrami,
chociaż podobne do siebie, obie chude, obie z ciemnymi warkoczami spływającymi na plecy.
- To są Ylva i Cille. One również pobierają nauki. Ale raczej nie na uniwersytecie.
Nas to nawet z trudem wpuszczają na galerię Theatrum Chirurgicum, choć mamy pieniądze
na opłaty.
Johanna zamilkła, powoli zaczęła się orientować, o co w tym wszystkim chodzi. Thilla
powiedziała, że obie panny uczą się u niej, nie są bowiem w stanie udowodnić takiego
pochodzenia i majątku, jakiego wymaga Komisja od kandydatek na naukę w szkole przy
Sannegade.
- Tak więc ja zajmuję się tym i owym - powiedziała Thilla, machając rękami. Wnętrze
domu zostało podzielone na czternaście małych pokoi, w każdym z nich mieszkała młoda
kobieta, niektóre z dziećmi. Johanna powoli uświadamiała sobie, gdzie się znalazła. Matka
Thilla prowadzi coś w rodzaju przytułku dla kobiet, którym przydarzyło się nieszczęście i
które nie mają rodziny albo rodzina ich się wyrzekła.
- Tutaj możesz mieszkać, jak długo zechcesz. My zadbamy, żebyś przynajmniej raz
dziennie zjadła ciepły posiłek - oznajmiła drobna kobietka ciepłym głosem i po raz pierwszy
uściskała Johannę.
Ona zaś nie miała sumienia powiedzieć, że dolatujący z ulicy smród nie pozwoli jej
niczego przełknąć. No i Petrus wniósł jej bagaże po wąskich schodach na górę, gdzie umieścił
je w pokoju pozbawionym okien, za to z podłużnym, zakratowanym otworem w suficie.
Zimne jesienne powietrze wpadało do pokoju przez ów otwór, ale pieca nigdzie Johanna nie
dostrzegła.
- Dajemy ci najlepszy wolny pokój. Kiedy Mette urodzi, przeniesiesz się do Pokoju
Księżniczki. Jest cieplejszy, bo ściana przylega do komina, a my bez przerwy palimy w
kuchni.
Johanna w milczeniu skinęła głową.
W pokoju stało łóżko z wypełnionym słomą materacem, okryte grubą kołdrą. Koślawy
stół opierał się o ścianę, został do niej przybity wielkimi gwoździami. Ścianę nad łóżkiem
obito brązową tkaniną, przy łóżku umieszczono drewnianą szafkę.
Pożółkły papier z namalowaną dziewczynką jedzącą jakiś owoc stanowił jedyną
dekorację.
Johanna poczuła się potwornie zmęczona. Bardzo powoli zaczęła wyjmować ubrania z
worków. Wszystko z solidnych, dobrych materiałów, była to dość elegancka, dobrze skrojona
i uszyta odzież. Niektóre rzeczy ozdobiono jedwabnymi wstążkami i kolorowym haftem.
Johanna miała bieliznę z lnu i wełny, a nawet trochę jedwabnej, którą Marja przywiozła ze
swoich podróży. Babka pomagała jej przy pakowaniu i przemyciła sporo różnych rzeczy,
których Johanna nie chciała zabierać. Uważała, że to bez sensu taszczyć wszystko tak daleko.
Teraz znajdowała pudełeczka z ozdobami do włosów i biżuterią, kapelusz przystrojony
czerwonymi różami z jedwabiu i parę pięknych, miękkich pantofelków z cielęcej skóry.
Najwięcej miejsca zajmowały dwie wizytowe suknie z licznymi halkami. A na samym
spodzie Johanna znalazła trzy bluzki i dwie spódnice z mnóstwem haftów, zakładek i
koronek. Potrząsała głową. Mówiła przecież Marji, że to głupie zabierać takie niepraktyczne
rzeczy, skoro ona zamierza siedzieć w salach wykładowych i czytelniach, spotykać się tylko z
ubranymi na czarno studentami od rana do nocy. Marja jednak miała odmienne zdanie.
- Jedziesz do Kopenhagi, będziesz używać mojego nazwiska. Masz zdobywać dla
niego szacunek, moja mała.
Johanna miała takie właśnie zamiary, ale nie za pomocą sztucznych róż i błyskotek.
Teraz zaczynała przyznawać babce rację. Widać Marja wiedziała, co robi. A i tak
czuła się niezbyt pewnie w tym pięknym, jasno oświetlonym salonie, pośród eleganckich
ludzi.
- Panno Johanno, byłby to dla mnie wielki zaszczyt, gdybym mógł przedstawić pani
moich przyjaciół - szepnął Niemiec z cygarem w zębach.
Nawet teraz, na długo przed obiadem, kiedy goście wciąż jeszcze się zbierali, on nie
odkładał brązowego rulonu z suszonych tytoniowych liści.
Obłok nad nim sprawiał wrażenie, jakby tworzył z nim całość, przesuwał się, kiedy
gospodarz, witając i zabawiając gości, poruszał się pośród wysokich roślin w wielkim hallu.
- Oto mój przyjaciel, profesor Echard, nasz największy uczony w dziedzinie budowy
ludzkiego szkieletu. Z pewnością później wieczorem będzie pani miała okazję zobaczyć go w
akcji. Oczekujemy bowiem również Offenbacha, balwierza, który jest szefem oddziału
chirurgicznego, oraz samego Buchenvalda, naszego położnika.
Johanna uśmiechała się, wiedziała, że staje przed nią wielka szansa. Dygnęła pięknie,
witając się z profesorem, który w nagrodę poświęcił jej uważne spojrzenie. Zresztą wielu
gości się jej przyglądało, Johanna jednak domyślała się, że to raczej jej niezwykła toaleta
budzi zainteresowanie, nie ona osobiście.
Duży stół został nakryty białym adamaszkowym obrusem, prezentującym się bardzo
pięknie w blasku siedmioramiennych świeczników. Błękitny obłok Niemca znajdował się
teraz nad honorowym miejscem u szczytu stołu. Johanna poczuła się obco, widząc, że damy
uśmiechają się promiennie do panów, którzy mają towarzyszyć im przy stole, a służba
pomaga im siadać.
Desperacko szukała wzroku gospodarza, ale on zajęty był próbowaniem wina.
Wtedy za jej plecami rozległ się niski głos i ktoś podał jej ramię. Ten, który ją
uratował, nie był specjalnie przystojnym mężczyzną, ale pachniał kosztownym mydłem do
golenia, miał długie, sięgające prawie krawędzi podbródka wąsy. Pod długim frakiem nosił
zieloną, brokatową kamizelkę, a na szyi miał zawieszony monokl w złotej oprawce.
- Witam moją damę na dzisiejszy wieczór. To dla mnie zaszczyt. Panna... Johanna,
jeśli się nie mylę? Córka naszej drogiej Marji?
- Wnuczka - wyjąkała Johanna, ujmując go pod rękę z wielką ulgą. On też był
profesorem, związanym zarówno z Theatrum Chirurgicum, jak i ze szczycącym się jeszcze
większym prestiżem fakultetem medycznym. Jak przez mgłę przypominała sobie jego
nazwisko, ładne i długie, brzmiące z niemiecka. Może to przyjaciel gospodarza? Może nawet
jakiś kuzyn lub szwagier? Nazywa się Remmermann, a na imię ma Reikard lub Rikard.
Pan z wielkimi wąsami uśmiechał się przyjaźnie i natychmiast zaczął zabawiać ją
rozmową. Johanna nie miała odwagi opowiadać mu o swoich planach, zauważyła jednak, że
on już o nich wie, na przykład o tym, że chciałaby się ubiegać o przyjęcie do szkoły
położnych na Sannegade.
- Jest pani zdrową, młodą kobietą. To pewnie świeże norweskie powietrze, spotykałem
już panie stamtąd, wszystkie tryskały zdrowiem i siłą. Ale miały bardzo wojownicze
charaktery, nie sądzę, żeby któraś z nich wyszła w Kopenhadze za mąż.
- Ja też nie przyjechałam tu szukać męża - powiedziała Johanna z naciskiem, a
profesor roześmiał się, jakby usłyszał najlepszy dowcip.
- Coś pani powiem, śliczna panienko. Połowa kobiet, które przyjeżdżają do Kopenhagi
w tej samej sprawie co pani, zostaje mężatkami, zanim zdążą przeczytać do końca pierwszy
tom Anatomica Generalesl.
Johanna nie mogła się powstrzymać.
- Ach, tak? Tylko że ja już dawno skreśliłam tę pracę. Moim zdaniem jest przestarzała.
Nie, muszę powiedzieć, że teraz koncentruję się raczej na ostatnich pismach Winslova, na
przykład na jego rozprawie o ułożeniu organów wewnętrznych względem siebie. Muszę też
wyznać, że interesują mnie poglądy Crugera, i mam szczerą nadzieję, że podczas mojego
pobytu w Kopenhadze będę mogła z nim porozmawiać... Uważam, że dobre jest dzieło
Observationes Anatomicae.
Wąsy jej sąsiada zaczęły się groźnie poruszać, a smakowity rosół z truflami, który
właśnie podnosił do ust, spływał cienkim strumykiem z łyżki z powrotem do talerza.
Odłożył łyżkę i rozejrzał się pospiesznie wokół, jakby Johanna ujawniała właśnie
tajemnice państwowe.
- Pani jest wykształcona, panno Johanno! Mój Boże, nigdy bym nie przypuszczał.
Zazwyczaj pochodzące z prowincji studentki w szkole dla akuszerek albo plotą nieustannie o
pełnych nieczystości lekarstwach z bobrowego sadła lub z chwastów, albo czytają rodzącej
kobiecie przykazania pańskie. Ale pani, pani ma talent naukowy, panno Johanno!
Opadł głęboko na krześle i potrząsał z niedowierzaniem głową. Mamrotał też sam do
siebie:
- A na dodatek jaka ładna. To niemożliwe, trudno w to uwierzyć. Johanna szybko
zjadła zupę. Teraz podano pieczone prosię z gotowaną marchewką i fasolę w śmietankowym
sosie.
- Bardzo dziękuję, ale chciałabym się jeszcze trochę przespacerować. Może pan
spokojnie wracać do domu, panie profesorze, był pan bardzo dla mnie uprzejmy.
- Ależ proszę pani, żadna przyzwoita panna w Kopenhadze nie spaceruje sama po
ulicach o tej porze...
- Ja nie jestem panną z Kopenhagi - uśmiechnęła się Johanna słodko. - Sam pan
powiedział, że kobiety z gór są silne i zdrowe. Naprawdę nie zemdleję na widok jakiegoś
włóczęgi, a nawet dwóch.
Roześmiał się krótko.
- No cóż, chyba rzeczywiście nie ma niebezpieczeństwa. Przynajmniej w tej dzielnicy.
Chociaż zapomniałem, gdzie panienka mieszka...
- Panienka o tym nie wspominała - odparła Johanna z jeszcze słodszym uśmiechem.
Wieczór był długi, a pomada na wąsach profesora zaczęła się topić już przy czwartym
daniu i piątym kieliszku wina. Cały wydawał się jakiś zmięty na tym obitym aksamitem
siedzeniu swego powozu, ale na szczęście dobre wychowanie nakazało mu zaproponować jej
odwiezienie. Przez całą drogę jednak siedział wygodnie oparty i pochrapywał.
Johanna rozpoznawała ulicę, którą teraz jechali, i była pewna, że zdoła bez trudu
odnaleźć dom matki Thilli. Za tamtymi niskimi budynkami powinna skręcić w lewo, przeciąć
duży plac, znowu skręcić w lewo, ku małemu placowi. Stamtąd już widać niewielkie domy,
na początku jej ulicy.
- Proszę mi pozwolić odprowadzić się do drzwi! Bardzo proszę, piękna pani, choćby
ze względu na pani opinię!
Johanna potrząsała głową. Nie mogła mu pokazać, gdzie mieszka. Nie po tym, kiedy
jej obiecał miejsce wśród swoich studentów, przywilej, z którego znaczenia jeszcze nie
bardzo zdawała sobie sprawę.
Johanna z Karlsgard zostanie dyplomowaną akuszerką. I profesor powiedział, że
mogłaby dostać papiery szybciej, niż miała odwagę marzyć. Sądził mianowicie, że jest
wystarczająco wykształcona, by już mogła stanąć przed komisją egzaminacyjną. Uważał
jednak, że dobrze jej zrobi choćby semestr w prywatnym zakładzie Crugera oraz w jego
Theatrum Chirurgicum. Wtedy będzie mogła przed oficjalnie wyznaczoną komisją
przedstawić tylko swoją teoretyczną wiedzę, wystarczy bowiem zaświadczenie, że pracowała
pod kierunkiem dwóch tak wybitnych uczonych. Było chyba najbezpieczniej pójść po prostu
do Crugera, zdążyła się już zorientować, że oba fachowe kolegia z królewskiego miasta
prowadzą ze sobą walkę. Remmermann był jednym z niewielu, którzy swobodnie odwiedzali
oba miejsca.
Na jego twarzy pojawił się lisi uśmieszek, kiedy przy deserze pochylił się do Johanny
i wyznał, że i ona mogłaby mu odwzajemnić przysługę. Otóż kolejne roczne spotkanie
kolegium medycznego Akademii ma być dostępne również dla chirurgów. I on bardzo by
chciał, żeby Johanna zaprezentowała tam swoją wiedzę i tym sposobem unaoczniła, jaka
ogromna różnica dzieli te dwie dziedziny nauki.
Jeśli nawet kobieta może sobie przyswoić te teorie i tezy, to trzeba chyba w końcu
przyjąć, że owa tak niedoceniana chirurgia jest prawdziwym osiągnięciem medycyny.
_ - Ale czy ktoś kiedyś widział kobietę posługującą się skalpelem? Wszyscy jesteśmy
chyba zgodni co do tego, że na jednego mężczyznę, którego trzeba wynosić z Theatrum
Chirurgicum, bo zemdlał, przypada co najmniej dwadzieścia białogłów!
Przyznawała mu rację oszołomiona bardziej komplementami na temat swojej wiedzy
niż tymi dotyczącymi jej urody i wyglądu. I nie była w stanie opowiedzieć mu o swoich
operacjach usuwania kamieni z pęcherza moczowego, składaniu złamań czy amputacjach.
W końcu pozwolił jej pójść. Zdesperowana pokazywała na koniec ulicy ku szeregowi
domów z palącymi się przy wejściu latarniami. Zgodził się, wziął jej milczenie za odpowiedź
pozytywną, kiedy powiedział, że w takim razie wie, u kogo ona mieszka, i wymienił jakieś
nazwisko.
Minęła teraz ten dom szybkim krokiem, czuła, że granatowa jedwabna suknia Marji
napina się na piersiach i hamuje jej ruchy, nie pozwala iść tak szybko, jak by Johanna chciała.
Rozglądała się na prawo i lewo, oczy zdążyły przywyknąć do ciemności, zaczęła
dostrzegać biegające psy i jakieś ciemne sylwetki, odwracające się ze zdumieniem na widok
samotnej kobiety nocą w tej dzielnicy.
Skręciła w lewo, przebiegła pusty, otwarty plac targowy. Mijała jakichś ludzi,
stwierdziła, że tutaj nikt już nie nosi kapelusza. Było też znacznie ciemniej, bo widocznie
mieszkańców nie stać na taką rozrzutność, by zapalać lampy dla sów i dzikich kotów.
Bez trudu odnalazła też mniejszy plac, gratulowała sobie takiej dobrej orientacji w
mieście, wiedziała, że wkrótce zobaczy koniec ulicy, przy której stoi dom akuszerki.
I nagle tuż przed nią pojawiła się jakaś postać.
Johanna krzyknęła, stanęła jak wryta i instynktownie zasłoniła twarz skrzyżowanymi
ramionami. Miękkie pantofle nie nadawały się do chodzenia po bruku, czuła dotkliwy ból w
lewej kostce.
Obcy też się zatrzymał i stal tuż przed nią jak zmaterializowany demon. Nie widziała
jego twarzy, tylko szeroki płaszcz, podobny do jej własnego. Chociaż tamten był krótszy i
postrzępiony na szwach.
- Co... czego ty chcesz ode mnie? Nie mam pieniędzy ani niczego, co mógłbyś
ukraść...
Nie odpowiedział, co przeraziło ją jeszcze bardziej, niż gdyby jej groził.
Zauważyła, że on wolno wsuwa rękę pod płaszcz, jak sparaliżowana śledziła
wzrokiem jego ruchy, aż ostrzegawczy błysk przeleciał jej przez głowę: uciekaj! Wyrwała się
z odrętwienia.
Odskoczyła w bok, wyminęła obcego i rzuciła się do ucieczki. Z całych sił gnała w
stronę widocznego już stąd domu.
Słyszała za sobą kroki tamtego, poczuła, że suknia pękła pod pachą, zebrała poły
łopoczącego płaszcza i co sił w nogach biegła przed siebie.
Potknęła się na krawędzi rynsztoka, o mało nie upadla, krzyknęła, rzuciła się do
przodu i zdołała utrzymać się na nogach.
Bicie jej serca zagłuszało odgłos kroków prześladowcy, nie odważyła się obejrzeć za
siebie, dopóki całym ciężarem nie oparła się o drzwi Thilli, tłukąc w nie pięściami.
Prześladowca zniknął.
Piekło ją w gardle, kaszlała, oczy zaszły jej łzami, nie mogła złapać oddechu, a kiedy
Thilla nareszcie uchyliła drzwi, Johanna nieprzytomna z przerażenia wpadła do hallu.
- Kochana, co się stało? Mój Boże, czyżby cię sam diabeł gonił? Biedna mała, chodź
do kuchni, chodź...
Johanna wciąż dygotała i zanosiła się kaszlem, stwierdziła, że zgubiła oba piękne
pantofelki i że mokra spódnica lepi się jej do nóg. Musiała biec przez rynsztok, dopiero teraz
poczuła obrzydliwy smród, który wniosła ze sobą do domu. Thilla nie chciała jednak słuchać
żadnych przeprosin.
- Uspokój się, to z pewnością był zwyczajny żebrak. Jesteś nowa w naszej okolicy, nie
znają cię, nie wiedzą, że jesteś jedną z dziewcząt matki Thilli. Jutro zrobimy sobie mały
spacer i pokażemy cię, komu trzeba. Żebyś miała spokój. Ale... to chyba nie najmądrzejsze
obnosić się z tymi jedwabiami, biżuterią i elegancją. Tu ludzie boją się, że czeka ich głodna
zima, i wolą, żeby im zbyt wyraźnie nie przypominać, że inni mogą ubierać się w jedwabie,
za które można by kupić mnóstwo ziarna...
- Tak, oczywiście, masz rację. Przykro ml.. Głupio z mojej strony. Ty chyba myślisz,
że ja naprawdę jestem okropnie niemądra, przysparzam ci tylko kłopotów. Już nie będę,
znajdę sobie jakiś inny pokój, nie chciałabym zajmować miejsca bardziej potrzebującym,
Thillo!
Mała kobieta podała jej kubek ciepłego napoju imbirowego, w którym jak małe rybki
pływały herbaciane listki.
- Thilla ma miejsca pod dostatkiem. W tym starym klasztorze jest ponad sześćdziesiąt
pokoi. Przy największym tłoku zajęta jest co najwyżej połowa. Ale jeśli uważasz, że to nie dla
ciebie... chociaż twoja babka zleciła mi pewne zadanie, które muszę przynajmniej spróbować
wypełnić.
Johanna uspokoiła się. Teraz sama widziała, że to głupie, uciekać przed zwyczajnym
żebrakiem. Wcale jej przecież nie straszył, nie miał też broni, nawet nie próbował jej dotknąć.
Z pewnością sam był równie przerażony jak ona, może szedł sobie zajęty swoimi myślami,
nie spodziewał się zderzyć z samotną kobietą spacerującą tak późno po ulicy.
Mdłe światełko lampy Thilli paliło się spokojnie. Gospodyni złożyła ręce na stole i
czekała, aż Johanna skończy pić. W kuchni było ciepło i cicho, pod sufitem unosił się zapach
kapuśniaku i imbiru. Twarz Thilli była łagodna w świetle lampki, gdyby nie te krzaczaste
brwi, można by ją było uważać za ładną. A najładniejsze są oczy, niewielkie, ale jasne, jakby
się w nich odbijał cały świat.
Johanna zauważyła, że to ich mądrość przyciąga przede wszystkim uwagę, nie piękno.
Chętnie by zapytała, czego dokładnie miałaby się tutaj uczyć? Obiecano jej przecież
miejsce na uniwersytecie, a w każdym razie w szkole akuszerskiej na Sannegade, gdzie
dorosłe kobiety z dobrych domów, o nieposzlakowanej opinii, mogą zdobyć wykształcenie i
możliwość zarabiania na chleb, dopóki będą mieć siłę do pracy.
Thilla wzięła pusty kubek Johanny i z uśmiechem przyglądała się fusom.
Po chwili spojrzała Johannie w oczy i powiedziała:
- Widzę tu schody, łuk i kapelusz... Johanno, to dobre znaki. Schody oznaczają, że
zaczniesz nieco szerzej patrzeć na sprawy i wydarzenia. Może nie wszystko jest takie jasne,
jak myślisz... Łuk natomiast oznacza, że spotkasz kogoś, kto będzie dla ciebie ważny.
Chociaż to może raczej jest brama, nie łuk? W każdym razie to oznacza, że coś ulegnie
zmianie, coś ważnego.
Johanna musiała się uśmiechnąć, nie bardzo wierzyła w tego rodzaju sztuki. Może
Thilla też nie, skoro mrugnęła do Johanny porozumiewawczo.
- A co z kapeluszem? Uśmiech Thilli jakby zbladł, ale oczy wciąż miała ciepłe.
- Ech, niektórzy powiadają, że kapelusz oznacza niepowodzenie. Ale to nic ważnego,
żadne niebezpieczeństwo. Może chodziło o to, że zgubiłaś dziś wieczorem buty? Może
będziesz musiała uciekać przed rozpędzonym wozem jutro...
- Moja babka nie prosiła cię chyba, żebyś mi wróżyła? Dobrze wiesz, że ona uważa
coś takiego za głupoty.
Thilla potwierdziła i odstawiła kubek na bok.
- Masz rację, obie wiemy jednak, że Marja życzyła sobie, byś zamieszkała u mnie. Ale
to dobrze, że nie powiedziałaś tym uczonym panom, gdzie się zatrzymałaś w stolicy.
Powinnaś nadal zachowywać to w tajemnicy. Myślę zresztą, że powinnaś wynająć sobie jakiś
pokój w centrum miasta. Mieszkaj trochę tu, trochę tam, nie powinni się dowiedzieć, że jesteś
jedną z cór mojego domu. To by ci mogło przysporzyć problemów, zwłaszcza że masz
eleganckie maniery i naturalną słabość do dobrego wina, przynależną twojemu stanowi. Jesteś
wyjątkowym kwiatem, Johanno. Podobnie jak twoja babka możesz bywać w różnych
środowiskach. Nie będziesz krzywiła nosa na brudne zadania, które czekają cię u mnie.
Johanna nie wiedziała, co odpowiedzieć. Thilla jednak proponowała najlepsze
wyjście:
- Poproś swego nowego przyjaciela, profesora, żeby pomógł ci znaleźć jakiś pokój na
mieście. Pieniędzy ci chyba starczy? Mam nadzieję, że Marja wyposażyła cię odpowiednio na
drogę, co?
- Mam własne pieniądze - mruknęła Johanna.
- Świetnie. Przydadzą ci się. Same tylko bilety do Theat...
- Masz na myśli demonstracje chirurgiczne?
- Tak. To wielka szkoda i wielki wstyd, że różne eleganckie i bogate paniusie
przychodzą tam, wydają z siebie okrzyki grozy i mdleją, płacąc za to majątek, podczas gdy
ludzie, dla których oglądanie operacji mogłoby być bardzo pożyteczne, nie są w stanie
zarobić więcej niż trzeba, żeby jakoś utrzymać się przy życiu.
- Byłaś tam kiedyś, matko? Gospodyni chrząknęła.
- No, można tak powiedzieć... na swój sposób. Ale wśród eleganckiej publiczności na
galerii, nie.
Johanna nie pytała więcej.
Thilla to nadzwyczaj dziwna osoba, w jednej chwili wydaje się niczym długo
wytęskniona matka, a w drugiej taka daleka i trudna do zrozumienia, że Johanna była niemal
przerażona.
Teraz gospodyni wstała, jej twarz znalazła się na wysokości twarzy siedzącej Johanny.
Szczupła dłoń, silna, spierzchnięta, spoczęła na wciąż zmarzniętych palcach Johanny. Dłoń
Thilli była ciepła jak nagrzana cegła.
- Nauczysz się bardzo dużo. Będziesz oszołomiona tą wiedzą. Ale ja będę o ciebie
dbać, postaram się, żeby wszystko działo się we właściwym czasie, żebyś za jednym razem
robiła tylko jeden krok. To bardzo ważne, moja młoda przyjaciółko.
Johanna wolno kiwała głową.
Thilla poklepała ją po policzku, jakby dla dodania odwagi, potem energicznie
zakrzątnęła się w kuchni, odstawiła na bok garnek z wodą, zamknęła drzwiczki pieca,
odwróconą do góry dnem drewnianą miską przykryła chleb, żeby nie wysychał, wypłukała
kubek w misce z wodą stojącej na podłodze.
- Zrobiło się późno. Potrzebujemy odpoczynku. Dobranoc, moja droga, śpij spokojnie.
Petrus sypia bardzo czujnie, a poza tym tutaj naprawdę nikt nie chce zrobić krzywdy żadnej z
dziewcząt Thilli - skrzywiła się. - Nie, nikt by się nie odważył...
Johanna podziękowała za wszystko, powiedziała „dobranoc" i poszła do siebie.
Położyła się na łóżku, z głową na zwiniętym wełnianym swetrze. Nie mieli tu poduszek, a
szorstka kołdra okropnie drapała. Młoda kobieta była jednak zbyt zmęczona, by tęsknić za
swoją domową delikatną pościelą.
Zresztą taka mała tęsknota mogła pociągnąć za sobą zbyt wiele wspomnień.
Stwierdziła, że sen nadchodzi, pospiesznie odmówiła wieczorny pacierz, czuła jednak,
że słowa modlitwy nie trafiają jej do serca. Ono pozostało zamknięte, niedostępne, Johanna
wiedziała, że tak jest już od bardzo dawna.
Z drugiej strony, to bardzo dobrze nie dopuszczać do siebie bólu, pragnienia, strasznej
tęsknoty za tym, czego i tak nigdy nie będzie posiadać.
I to inne, dręczące zmartwienie o małego Benjamina, uczucie, że zawiodła Ingalill...
Wierzyła, że potrafi z tym żyć. Bo kiedy wróci do domu, będzie umiała rozwiązać
problemy wszystkich. Życie znowu będzie takie jak dawniej, znowu ludzie będą przychodzić
do Vildegard po pomoc w różnego rodzaju plagach.
Znajdą się za to w lepszych rękach niż dawniej, Johanna wiedziała, że każda godzina
tęsknoty i niepokoju o rodzinę, zostanie sowicie wynagrodzona nową wiedzą i nowym
doświadczeniem.
Znajdowała w tym ukojenie, bardzo stanowczo zabroniła sobie myśleć, że może
właśnie teraz mały Benjamin płacze, bo nie ma przy nim mamy.
Starała się stłumić złe myśli, wyobrażając sobie twarze ludzi, których spotkała dziś
wieczorem, przypominając sobie ich nazwiska. Wciąż jeszcze brzmiało w jej uszach
szczebiotanie pań, szczery śmiech panów nad koniakiem, brzęk kryształów.
Na przyjęciu była też muzyka, gościom przygrywał kwartet wykonujący krótkie
utwory bardzo modnego kompozytora nazwiskiem Jean Philippe Rameau.
Z głową pełną tych dźwięków zasnęła i była kompletnie nieprzygotowana, kiedy
pojawiła się mara i pociągnęła ją głęboko, głęboko w strumień lęku.
ROZDZIAŁ ÓSMY
W ostrym świetle pod owalną kopułą szklanego dachu stał profesor z rękami
zanurzonymi głęboko w wnętrznościach trupa. Rikard Remmermann miał swoich dwóch
najwybitniejszych studentów po lewej stronie, po prawej zaś stał niewysoki mężczyzna o
szarych włosach i trzymał w rękach metalową tacę. Lądowały na niej próbki tkanek i kawałki
śliskich jelit, które później obnoszono po galerii, żeby wszyscy mogli się im przyjrzeć.
Zwłoki ułożono na wysokim stole z marmurowym blatem, znajdowały się w nim
głębokie wyżłobienia, którymi podczas operacji płynęła krew i żółć, ściekające do
metalowych wiader ustawionych pod stołem. Odgłos spadających kropli słychać było nawet
w najdalszych rzędach galerii, kiedy bowiem sam profesor Remmermann dokonywał sekcji,
w sali panowała absolutna cisza.
Paru mężczyzn siedziało z kartkami papieru na kolanach i przygotowanymi
kawałkami kreślarskiego węgla. Profesor zakazał używania piór do pisania podczas swoich
demonstracji, bo skrobią po papierze i przeszkadzają.
Głos profesora niósł się niczym grzmot ponad piękną, rozległą salą. Stał przed
publicznością jak pastor podczas kazania, długie łacińskie określenia były dla zebranych tak
samo niezrozumiałe, jak liturgiczne formułki. Na galeriach zbierała się szlachta i eleganckie
towarzystwo, zapach francuskich perfum mieszał się z mdłym, słodkawym odorem
rozkładających się zwłok oraz ostrą wonią spirytusu.
Demonstracja była wielkim wydarzeniem, od kiedy bowiem oba konkurujące ze sobą
instytuty ustanowiły królewskie rady, dostęp do zwłok dla demonstracji został bardzo
ograniczony. Teraz wymagano pisemnego zezwolenia, a niełatwo było je zdobyć. Stanowcze
protesty Kościoła sprawiły, że dawniej tak liberalna praktyka zaopatrywania się w zwłoki w
przytułkach i szpitalach nie mogła być kontynuowana.
Zdarzało się mimo to, że można było zdobyć zwłoki jakiegoś delikwenta, zwłaszcza
można było liczyć na osoby skazane na śmierć, których ziemskie członki, jak sądzono,
również nie zasługują na szacunek czy błogosławieństwo. Leżące dziś na stole ciało należało
za życia do podwójnego mordercy cudzoziemskiego pochodzenia. Zielonkawożółta skóra
świadczyła, że był mieszańcem dwóch ras. Potwierdzał to ostry nos, gęste czarne włosy i
członki, które za godzinę lub dwie zostaną oddzielone od ciała podczas wspaniałego pokazu
amputacji.
Było to wielkie wydarzenie i zadbano nawet o muzykę, która bawiła zebranych, zanim
profesor wkroczył na salę gotów do odegrania głównej roli w tym bardzo rzeczywistym
dramacie.
Teraz unosił wysoko jakąś czerwoną, ociekającą krwią bryłę. Przesuwał ją w stronę
światła, oglądał ze wszystkich stron, polecił jednemu z pomocników ją potrzymać, a sam
tymczasem zrobił kilka szybkich cięć.
Johanna wiedziała, że profesor ogląda serce delikwenta. Pociągał za szaroniebieskie
sznury zwisające z organa Wokół widzowie piszczeli z podziwu pomieszanego z
przerażeniem, pośród elegancko ubranej publiczności dyskretnie krążyły niewielkie butelki ze
srebrnymi korkami. Panie skrapiały się perfumami i ukrywały twarze w haftowanych
chusteczkach lub za wachlarzami. Ich roziskrzone oczy sprawiały, że Johanna poczuła się
nieswojo. Co to za ludzie? Nie przyszli tu ani po naukę, ani z szacunku dla zdolnych lekarzy.
Ani nawet z podziwu dla tego niezwykłego tworu, jakim jest ludzkie ciało. Nie przywiodła
ich tutaj ciekawość, bo chcieli dowiedzieć się czegoś więcej na temat anatomii.
Przyszli tu szukać rozrywki, kiedy ludzkie ciało będzie dzielone na części, niczym
zwierzę w szlachtuzie.
Poczuła mdłości i zapragnęła, żeby nauka posługiwała się innymi sposobami. To, że
stoi za tymi ubranymi w brokaty ludźmi, że słucha ich wypranych z wszelkiego szacunku
komentarzy, złościł ją bardziej, niżby przypuszczała, i sprawiło, że spotkanie z prywatnym
zakładem naukowym Crugera stało się dla niej wielkim rozczarowaniem. Wolno spakowała
drewnianą płytkę, zapas papieru, ołówek i wszystkie przybory, które sobie zawczasu
przygotowała. Włożyła to do skórzanej torby i wyszła. Miała wrażenie, że razem z
przyborami pakuje do torby wszystkie swoje nadzieje i oczekiwania.
- No, i co na to powie nasza piękna norweska panienka? Czy zgromadziła jakieś
fantastyczne obserwacje z tych demonstracji, które dzisiaj przedstawił nam profesor?
Mężczyzna podszedł od tyłu i ujął ją pod ramię.
- Jestem Marcello Santorini, jeśli wolno. Wie pani, my, studenci, nie przejmujemy się
za bardzo dworską etykietą. To niesłychane, jak szybko ludzie się ze sobą spoufalają, jeśli
przyjdzie im spędzić razem pół nocy w bibliotece na wspólnych intelektualnych
poszukiwaniach...
- Dopóki się samemu nie straci głowy - mruknęła niechętnie.
- Ha! Jakbym o tym nie wiedział! Panienka jest kimś więcej niż tylko poszukującą
przygód dziewczyną! Widzi pani, profesor nas ostrzegał. On ma o pani wielkie wyobrażenie.
W każdym razie chce się rozkoszować skandalem, jaki wybuchnie, kiedy wysoka rada się
dowie, że wśród studentów znajduje się kobieta...
Johanna nadal szła przez rozległy hall, słychać było jej rytmiczne kroki na
marmurowej posadzce; teraz zbliżała się do schodów, a on wciąż szedł za nią, nie przestawał
się naprzykrzać. Postanowiła działać stanowczo.
- Panie Santorini, czego pan właściwie ode mnie chce? Zdjął czapkę i stał
uśmiechnięty. Miał najbardziej zielone oczy, jakie kiedykolwiek widziała. I włosy lśniąco
czarne, związane na karku w koński ogon. Poczuła, że na ich widok serce skacze jej do
gardła.
Ale jego twarz była bardziej kanciasta, podbródek szerszy, uśmiechnięte wargi
pełniejsze i takiej soczystej barwy, że kobiety mogłyby mu zazdrościć. Mimo to nie było nic
kobiecego w sposobie, w jaki ujął jej rękę i pocałował.
- Piękna, młoda panno studentko... znajomość z panią musi być czymś wyjątkowym.
Pani nie może teraz tak po prostu sobie pójść. Ja szukałem pani przez całe swoje życie! Pani
jest odpowiedzią na wszystkie moje modlitwy! Odkąd skończyłem pięć lat, żyłem wyłącznie
pośród książek mego ojca. Miałem tylko jedno jedyne marzenie, chciałem mianowicie
przewyższyć go w wiedzy medycznej. Pracowałem bardzo ciężko, byłem najmłodszym
kandydatem, jaki kiedykolwiek zdawał egzaminy przed znanym kolegium przy Hotelu Dieu
w Paryżu... Słuchała go oszołomiona.
- Ale... pan powiedział, że jest studentem. O ile wiem, to francuscy lekarze niewiele
mogą się nauczyć tutaj na północy. I słyszałam też, że traktujecie nas z góry, że waszym
zdaniem, jeśli chodzi o naukę, to nie bardzo się różnimy od ludzi epoki kamiennej.
Roześmiał się znowu, ale nie puścił jej ręki, teraz jednak jego wymuszona bliskość nie
wydawała się już jej taka niebezpieczna.
- Ma pani rację, panienko. Naprawdę ma pani rację. Taki człowiek jak Cruger nie
może nas zbyt wiele nauczyć. Ale ja pochodzę z pięknej Italii i zdążyłem pojąć, że jeśli
człowiek chce otrzymać naprawdę nowe odpowiedzi, to powinien szukać w miejscach, w
których inni nie szukają. Nie stójmy jednak tak na ulicy i nie dyskutujmy! Niech panienka
pozwoli się zaprosić na ciastko i filiżankę czekolady do Waldemara na Królewskim Rynku.
Potrząsnęła przecząco głową i cofnęła rękę. Uczucie, że znalazła się w całkiem
nowym świecie, stawało się coraz bardziej rzeczywiste. Na co sobie ten człowiek pozwala?
Czy to dopuszczalne, by młodzi mężczyźni i kobiety sami spacerowali po ulicach, mimo że
znają się parę minut i nawet nie zostali sobie przedstawieni?
- Nie mogę. Muszę wracać do domu. Muszę przeczytać notatki, chyba pan rozumie.
- Piękna pani! Pani jest odpowiedzią na moje modlitwy! Proszę pozwolić, bym
opowiedział, jak każdego wieczoru w modlitwach do Najświętszej Panienki prosiłem tylko o
jedno: Ześlij mi kobietę obdarzoną rozsądkiem i wiedzą, taką, która myśli i wie, i ma
zainteresowania, o których można rozmawiać. O taką małżonkę prosiłem, no i Pan Nasz w
swojej łaskawości zesłał mi ciebie. Nie może mi pani odmówić, musi pani zrozumieć, że to
by było przeciwko woli Pańskiej!
Byłaby bardzo zagniewana, gdyby ktoś inny, a nie ten zielonooki dowcipniś
powołując się na wolę Bożą, starał się ją wodzić na pokuszenie.
Ale on jest taki słodki! I absolutnie niegroźny, jego otwarte spojrzenie przypomina
raczej chłopca, który chce się wyrwać na wolność, kiedy kazano mu paść krowy. Ręce miał
niezwykle ruchliwe, nieustannie nimi gestykulował, wymachiwał przed urodziwą twarzą,
policzki płonęły mu z przejęcia. Opowiadał o pysznych waniliowych ciastkach, jakie podają
w cukierni, do której ją zapraszał, o tym jak mogliby spacerować po mieście, żeby poznała
najciekawsze miejsca, o wielkiej radości profesorów, że mogą ją uważać za swoją
protegowaną, i o tym, co mu przepowiedziała jego ukochana mama w dniu swojej śmierci.
Johanna czuła, że za chwilę ulegnie. Był taki zabawny, taki spontaniczny, taki
beztroski! Choć przecież jest mężczyzną wykształconym. Z pewnością mógłby jej pomóc w
wielu sprawach. Potrzebowała sojusznika, kogoś, kto mógłby jej służyć radą zarówno w
odniesieniu do trudniejszych partii literatury, jak i bardziej praktycznej orientacji w tym tak
dla niej nowym położeniu.
Był zaprzyjaźniony i z Niemcem, i z profesorem. Nie zdziwiłoby jej też wcale, gdyby
się okazało, że zna Crugera.
- Panie Santorini... pański ojciec... czy on ma na imię Giovanni?
- Och, oczywiście! Istnieje wielu Giovannich na moim pięknym wybrzeżu, ale tylko
jeden znany jest aż na tych północnych krańcach kontynentu. Ze też pani o nim słyszała!
Muszę przyznać, że pani wiedza nie przestaje mnie zdumiewać!
- Observationes Anatomicae. Dzieło liczące sobie ponad dwadzieścia lat, a mimo to
wciąż jedno z największych.
- Magnificai Klaskał w dłonie z zachwytu, objął ją w pasie, Johanna przestraszyła się,
że on zaraz zrobi coś nieprzyzwoitego. Drgnęła, słyszała już o tych niepohamowanych
południowych adonisach i osłaniała się przed ewentualnymi pocałunkami, jakie mogły spaść
jej na twarz.
- Mamma mia! Bóg mi panią zesłał, jestem stracony, jestem zbawiony! Czy
zechciałaby pani pójść ze mną natychmiast do księdza, a potem będziemy mogli przesłać
naszym rodzinom tę radosną wiadomość.
Johanna nie była w stanie dłużej zachować powagi, musiała się roześmiać. On
potrząsał włosami, kłaniał się głęboko, jakby zamierzał przed nią uklęknąć.
- Panie Santorini, to niewiarygodne, co pan wyprawia - śmiała się Johanna. Nie można
było traktować go poważnie, mimo wszystko to zdumiewające, że mężczyzna po pięciu
minutach znajomości właściwie się jej oświadcza.
- Będzie pani miała czas się zastanowić, kiedy słodki, biały krem będzie wypełniał
pani usta. Ha, po tym, jak zaprezentuję pani wielkie dzieło mojego cukiernika, nie będzie pani
mogła mnie już odepchnąć. Będzie pani moją dłużniczką na wieki!
Dała za wygraną. Ujęła podane sobie ramię i wciąż roześmiana poszła z nim w ten
jesienny pogodny dzień.
No bo w gruncie rzeczy co to szkodzi? Było tak, jak myślała, tutejsze akademickie
środowisko ma całkiem inne zasady niż te, jakich nauczyła się w staroświeckiej małej osadzie
daleko nad norweskimi fiordami. Ani jeden człowiek się za nimi nie obejrzał, nie posłano im
ani jednego taksującego spojrzenia. Nawet wówczas kiedy on podrzucał czapkę i
wykrzykiwał coś za mijającym ich powozem. Nikt widocznie nie uważał, że to dziwne
zachowanie.
Marcello był specjalistą od błyskawicznych replik i zabawnych historii. Najwyraźniej
mieszkał w Kopenhadze od wielu lat, bo mówił po duńsku niemal bez akcentu, a kiedy szli
przez rynek, powiedział jej, ile dokładnie jest tam kamieni. Pokazał jej wielki posąg
Christiana V na koniu i drogę do ogrodów wokół zamku Amalieborg oraz wiele
interesujących miejsc.
- Pokażę pani wszystko, na początek jednak najważniejsze: ciastka z waniliowym
kremem.
Odprowadził ją do domu, mieszkała przy małej uliczce za ratuszem, ledwo udało jej
się nie dopuścić do tego, by poszedł z nią aż do samych drzwi.
Była to ładna dzielnica, dom został zbudowany w stylu holenderskim i przypominał
ów pałac, który wzniosła dla siebie Marja. Parter zajmowali małżonkowie Thingel, bliscy
znajomi Niemca. On był kapitanem na dużym frachtowcu Kompanii, ona zaś, energiczna i
pulchna dama, prowadziła sklep dla pań na Amager Torv. Nie mieli dzieci, blisko
dwadzieścia lat temu czwórkę ich potomstwa zabrała epidemia ospy.
Johanna miała klucz do drzwi wejściowych i mogła nie zauważona wejść po schodach
na górę, gdzie znajdował się jej pokój, ulokowany między pomieszczeniami dla służby i
pracownią krawiecką gospodyni. Cztery krawcowe i jeden starszy mężczyzna szyli tam
damskie ubrania. Johanna została poinformowana, że wchodzi do szacownego domu.
- Piękna panienko, pomachaj mi chociaż na dobranoc ze swojego okna, zanim stąd
odejdę. I proszę mi obiecać, że jutro przyjdzie pani do czytelni, że nie jest pani jedynie
cudnym snem ani wytworem mojej fantazji, którą wprawiłem w ruch zjedzeniem takiej
ogromnej ilości waniliowego kremu.
Uderzyła go lekko po zbyt ruchliwych dłoniach, nie pozwalała się obejmować, w
końcu trzeba wyznaczyć jakieś granice, zwłaszcza że złapał ją za rękę i chciał bawić się z nią
w berka koło fontanny niedaleko zamku.
- Panie Santorini... pan chyba oszalał! Pan jest naprawdę niebezpiecznym mężczyzną,
który potrafi zagadać kobietę, obezwładnić ją tymi ciągłymi wybuchami śmiechu.
- Och, a czego innego by się pani spodziewała? Wyznaczona mi przez Boga małżonka
nie może być śmiertelnie poważna.
W końcu musiała go popychać, żeby już sobie poszedł, nie dała się podejść i nie
obiecała, że pomacha mu z okna, ani nie powiedziała, które z okien należy do jej pokoju.
Domyślała się, że młody człowiek nie miałby żadnych skrupułów i przy najbliższej
okazji wtargnąłby do panieńskiej komnaty.
Myśli Johanny wolne były od fantazji i dawnych wspomnień, swobodnie krążyły po
jej głowie niczym lekka mgiełka nad leśnym jeziorkiem.
Ileż dziwnych rzeczy on mówi! Ile niezwykłych komplementów. Nigdy żaden
mężczyzna nie porównywał jej uszu do pięknych muszli ani brwi do półksiężyców. Nie
wiedziała, że ma oddech pachnący niczym różany ogród w Neapolu, a kiedy wpijał wzrok w
jej piersi i zaczynał mówić o włoskich dolinach okolonych wzgórzami, to najpierw
zareagowała złością.
To niewiarygodny mężczyzna.
Musiała przyznać, że w ciągu tych trzech godzin, jakie minęły od zachodu słońca i
zamknięcia Theatrum, wszystko, co tam przeżyła, zostało kompletnie przesłonięte przez oczy,
zachowanie i śmiech tego Włocha.
Ogarnął ją wstyd. To przecież nie wypada.
Bardzo dobrze wiedziała, że gdyby to dotarło do uszu Komisji, miałaby poważne
kłopoty, a jej przyszłość stanęłaby pod znakiem zapytania. W Komisji zasiadało między
innymi dwóch lekarzy i dwóch pastorów. Komisja ma za zadanie rozstrzygnąć, czy młode
kobiety spełniają wszystkie warunki, również moralne, by otrzymać atest uprawniający do
prowadzenia działalności akuszerskiej.
Objadanie się ciastami z waniliowym kremem w towarzystwie mężczyzny o
rozpłomienionych zielonych oczach pewnie by nie przemawiało na jej korzyść.
Ani uścisk jego rozpalonej dłoni, kiedy idą ulicą. Nie mówiąc już o gwałtownym biciu
serca i tym podniecającym napięciu, które trudno opanować, o rękach, które wieczorem nie są
w stanie się uspokoić.
Niczego takiego nie przeżywają przyzwoite kobiety.
Ani śmiertelnie poważne.
Bezwzględnie musi się opamiętać i unikać tego młodego człowieka. Może powinna
pójść do profesora i prosić o ochronę? Bo trudno będzie uniknąć spotkań z panem Santorinim,
zwłaszcza że on też należy do ulubieńców Crugera. Zresztą dziwiłoby ją, gdyby nie był, syn
takiego uczonego! Prawdopodobnie to sam Cruger zaprosił go do swego prywatnego zakładu
naukowego, bo to z pewnością podnosi reputację szkoły również wobec kolegów z
uniwersytetu.
Dziwne, że taki wesołek, skłonny do niepoważnych żartów, pochodzi z takiego
wielkiego, naukowego rodu! Dziwne, że może być tyle buzującej radości życia, tyle humoru
w młodym człowieku, który większość swego czasu spędził nad książkami i bardzo trudnymi
zadaniami z zakresu medycyny, a zwłaszcza chirurgii.
Nie zwróciła na niego uwagi podczas chirurgicznych pokazów, ale kiedy w skupieniu
starała się przypomnieć sobie obraz sali, to jego czarne włosy związane w koński ogon
mignęły jej wśród siedzących najbliżej stołu i śledzących wydarzenia z pierwszego rzędu.
Siadywał wśród nauczycieli, innych profesorów i wykładowców z obcych krajów.
Przy okazji zapyta o Santoriniego Niemca. Może w sobotę wieczorem, kiedy znowu
będzie jadła kolację w jego domu. A gdyby wtedy musiała pracować, to spotka go w kościele
świętego Piotra, gdzie Niemiec modli się w niedzielne przedpołudnia.
Mimo wszystko ten Włoch jest niebezpieczny. Gdyby nie była ostrożna, mógłby
zabierać jej zbyt wiele czasu, zajmować jej myśli i przeszkadzać w wypełnianiu
najważniejszej pracy, czyli w nauce. Nie może stracić wyjątkowej szansy, jaką los jej dał.
Johanna splatała niespokojne dłonie, starała się odmawiać stare modlitewne formułki.
Ale modliła się tylko wargami, wciąż w jej głowie zmieniały się piękne obrazy i zanim
zasnęła, miała wrażenie, że czuje na nagiej skórze jego gorący oddech.
Czarne, lśniące włosy, zdawały się łaskotać jej szyję, piersi napinały się pod koszulą,
jakby rzeczywiście jej dotykał.
- Ten przeklęty Cruger! Co on sobie wyobraża? Drodzy koledzy, pozwolę sobie
przypomnieć moje słowa, kiedy ten dom wariatów został stworzony: Jakim prawem prywatna
osoba stawia wyzwania królewskiemu duńskiemu uniwersytetowi? To po prostu wstyd! I na
moje wyszło. Grzech i obraza boska kwitnie, a nikt tego nie kontroluje!
Zgromadzeni kiwali głowami. Syci i ociężali po pieczonej gęsi, popijali koniak i
słuchali słów pastora. Nie był to pierwszy lepszy klecha, ale jeden z najważniejszych
przedstawicieli wydziału teologicznego, odpowiedzialny zarówno przed Bogiem, jak i przed
ludźmi. Prowadził wykłady dla studentów, był najbardziej zaufanym doradcą biskupa i
faworytem króla. Wielu zdumiewało się, że pan Cruger, mając takich przeciwników, mimo
wszystko otworzył i prowadzi w stolicy Theatrum Chirurgicum.
- Coś trzeba z tym zrobić. Nie możemy pozwolić, żeby ten rzeźnik kradł cenny
materiał naszym lekarzom. Muszę powiedzieć, że jestem wstrząśnięty. - Zapalił fajkę i ciężko
opadł na krzesło. Małe, wyblakłe oczka błądziły po sali, przyglądając się podstarzałemu
zgromadzeniu. - Nauka to wasza wielka odpowiedzialność, moi panowie! Ale powiadam
wam, jeśli będzie się ją uprawiać w pogański sposób, obrażając boskie dzieło stworzenia...
naruszając tajemnice Pana... to kara będzie wielka. Trupów nie można krajać na oczach
znudzonych szlachcianek i żądnej sensacji publiczności. Trzeba je potem pochować w
poświęconej ziemi, jeśli nie należą do wyrzutków. Jeden z panów wyjął cygaro z ust.
- Czyż to jednak nie jest tak, że medycy mogą kroić tylko takich, którym odmówiono
prawa do poświęconej ziemi?
Pastor mamrotał, że o to właśnie chodzi.
- Tak, tak powinno być. Cała rzecz w tym, że Cruger nie przejmuje się
postanowieniami prawa!
Pochylił się nad okrągłym stołem, przy którym siedzieli panowie, i odłożył fajkę.
Spoza błękitnej smugi dymu dobitnie powiedział niskim głosem:
- Dzieją się straszne rzeczy. Uczeni, nie, nie, nie waszej klasy, moi panowie, lecz
pozbawieni honoru szalbierze ze szkoły Crugera, ich mam na myśli. Otóż dokonują oni
potwornych przestępstw.
Wymieniano zdumione spojrzenia, kieliszki zastygły w pół drogi do ust.
- No, a co z profesorem Remmermannem? Czy nie powinniśmy odbyć tej dyskusji
któregoś wieczoru, kiedy on także będzie obecny?
Pastor wiedział wszystko o retoryce, także o znaczeniu pauzy, teraz uzyskał już
niezbędną ciszę i odpowiedni poziom oczekiwania. Cichym głosem poprosił zgromadzonych
o osąd, kiedy skończy swoją wypowiedź.
- Oni nocami zakradają się na cmentarze, moi panowie! Przynoszą szpadle i łomy...
rozkopują świeże groby i kradną ciała!
- Nie! Niemożliwe! Cóż za potworne rzeczy! Zdumienie uniosło wiele krzaczastych
brwi. Jeden z lekarzy zerwał z głowy perukę i ocierał rękawem spocone czoło.
- To niepojęte! Cóż za profanacja! To przecież potworne przestępstwo!
- Gorzej - rzekł pastor krótko. - Sprawa ma znacznie poważniejsze następstwa niż
samo tylko działanie policji. Czy zdajecie sobie sprawę, moi panowie, czego możemy w
konsekwencji oczekiwać? Całych tłumów niespokojnych, demonicznych dusz, które będą
krążyć pośród nas w poszukiwaniu swoich na zawsze utraconych ciał!
Wytrzeszczali oczy, niektórzy zaciskali powieki. Pastor wiedział, że stosunek
uniwersyteckich medyków do szkoły Crugera był mniej więcej taki, jak stosunek Rosjan i
Finów podczas wielkiej wojny. Odczuwali może jakiś rodzaj podobieństwa do siebie
nawzajem, ale nienawidzili się i obawiali o swoją przyszłość.
- Barbarzyńcy Crugera ściągną karę boską na nas wszystkich. Wiedza medyczna może
się rozwijać jedynie w imię Pana i pod nadzorem Jego sług. Tu doświadczamy naocznie, do
czego może prowadzić bezbożność, na co ci diabelscy przestępcy narażają nasze kobiety i
dzieci. Teraz już wiecie, z kim współpracuje nasz poczciwy Remmermann. I możecie, drodzy
zebrani, ocenić konsekwencje.
Słowa pastora zrobiły na wszystkich ogromne wrażenie. Zebranie miało się ku
końcowi. Coraz to któryś z panów spoglądał na kieszonkowy zegarek.
Pastor częściowo osiągnął to, co chciał. Wkrótce zrobi się koniec z tym bezbożnym
polowaniem na coraz to nowe zwłoki do krajania. Cieszył się, że niebezpieczni przestępcy
zostaną też oskarżeni o łamanie zakazu korzystania ze zwłok z domów dla psychicznie
chorych i przytułków, ale powaga sytuacji dotarła do niego dopiero, kiedy po raz pierwszy
usłyszał o okradaniu grobów.
- Człowieku, człowieku - wzdychał jakby sam do siebie i spoglądał w sufit pięknej
komnaty. - Do czego ty zmierzasz? Chcesz jeszcze więcej trującej wiedzy z drzewa
zakazanego? Wbrew woli Pana starasz się poznać Jego tajemnice tak, jakby dzieło stworzenia
można było przyrównać do cebuli, którą rozbiera się warstwa po warstwie... pewnego dnia to
zrozumiecie, drodzy koledzy z fakultetu medycznego. Pewnego dnia świat uzna, że bez Boga
żadna choroba nie może być wyleczona. Co więcej, bez woli Boga żadna choroba ani
cierpienie nie powstanie...
Wkrótce wszyscy medycy się pożegnali i zostali tylko trzej koledzy teolodzy, by
odmówić ostatnią modlitwę i wypić ostatni kieliszek koniaku.
Głos Crugera z natury nie był taki silny jak głos Remmermanna. Ale akustyka w
owalnej sali pod szklaną kopułą była nienaganna i nawet najdelikatniejszy szept znakomicie
docierał do czterech ubranych na czarno milczących mężczyzn, zaproszonych do Theatrum na
spotkanie z powodu kryzysu.
Teraz głos niewysokiego chirurga łamał się z gniewu i zaniepokojenia.
- Nie mogę się na to zgodzić, by plotki i pomówienia zniszczyły to, co zbudowałem!
Żeby nasi studenci cierpieli dlatego, że administracja nie potrafi utrzymać języka za zębami!
Westchnął, otarł spoconą twarz. Ponuro spoglądał w niemal pusty pokój. Ciężki
zapach spirytusu, chemikaliów i zastarzałego tytoniowego dymu zawsze wisiał w tej sali,
chociaż wywietrzniki w suficie stały otworem przez okrągły rok.
- Prosiłem was, byście zatroszczyli się o dostarczenie trupów. Jesteśmy absolutnie od
tego uzależnieni. Ale prosiłem was, byście wyjechali gdzieś dalej i tam szukali, czego trzeba!
Ostrzegałem dokładnie przed tym, że w mieście zaczynają się pogłoski o rabowaniu grobów!
Pociągnął łyk wody.
Nikt nie poprosił o głos, nikt nie złożył żadnych wyjaśnień. Cruger wolno zwinął swój
pergamin.
- Jutro o godzinie dwunastej będę przesłuchiwany u sędziego najwyższego. To nie
błahostka, moi panowie. Jestem zmuszony poinformować panów, że zamykamy oficjalne
pokazy chirurgiczne, że w ogóle kończymy wszelkie demonstracje na ludzkich trupach!
Innymi słowy, wracamy do świń i psów. Naprawdę można płakać nad tym nędznym,
zacofanym krajem! Jesteśmy skazani, by na zawsze pozostać błaznami świata, amatorami!
Uczeni, mój Boże! Chirurdzy, którzy nigdy nie widzieli nic prócz zwierzęcych preparatów,
jak oni mogą skutecznie operować?
Siedzących na ławie ogarnął niepokój.
Cruger usiadł po prostu na niskim stole operacyjnym. Samotny, mdły promyk słońca
odbijał się od jego łysiny. Chirurg wyglądał na jeszcze mniejszego i bardzo przygnębionego,
ale, mimo frustracji, oczy lśniły blaskiem.
W końcu powiedział szeptem:
- Moi panowie, teraz musicie wybrać studentów godnych zaufania. Wyjaśnijcie im
powagę sytuacji, zwolnijcie ich, gdyby było trzeba, z ewentualnych religijnych zobowiązań,
na które musieli przysięgać. Powiedzcie im, że niedługo nadejdzie czas, gdy staroświeckie
dogmaty księży zostaną odrzucone. My jesteśmy przyszłością. Nadzieją nowej ludzkości. To
my posiadamy zdolność uwalniania od cierpienia i udręki, i to nie może nam być odebrane.
Musimy działać niezmordowanie, nie pozwolić się powstrzymać ludziom o ciasnych
horyzontach i gadaniem o woli boskiej.
Większość nie była w stanie ukryć swego zaskoczenia taką swobodą myśli. Wiadomo
było wprawdzie, że Cruger nie wyciera ławek w kościele, ale że aż tak otwarcie będzie głosił
swoje idee, takie niebezpieczne myśli...
- Panie Cruger - wyjąkał jeden z zebranych nerwowo.
- Tak? Jakieś pytania?
- Ja... Ja nie wiem, czy my pana właściwie rozumiemy, ale... To znaczy, że będzie się
organizować tajne pokazy?
Ich szef kiwał głową z udaną wyrozumiałością.
- Bardzo dobrze. Tajne, o ile zdołamy zdobyć trupy. A to, moi panowie, będzie
zadaniem waszym i studentów. Chciałbym wam tylko udzielić jednej rady: zdobywajcie je w
miejscach, gdzie nikt ich nie będzie szukał, nikt nie zauważy ich braku. I w miejscach, gdzie
żaden pastor ani kościelny was nie przy - łapie na gorącym uczynku i nie spowoduje
kompletnego upadku naszego Theatrum!
Znowu potakiwali. Cruger wyszedł na sztywnych nogach w towarzystwie asystenta,
czarnowłosego i milczącego młodego mężczyzny, którego głosu nikt nigdy nie słyszał.
- Uff... ale nam się dostało, i to tak wcześnie rano - westchnął Remmermann.
- To by człowiekowi zepsuło każdy dzień, profesorze. Zresztą dochodzi dwunasta.
- Tak, otrzymaliśmy jasne polecenie, żeby nie powiedzieć: rozkaz. No to poszukajmy
sobie mądrych pomocników.
Jeden z kolegów uśmiechnął się krzywo i zaczepnie.
- Ma pan z pewnością na myśli mężczyzn. Pańska ulubienica z dalekiej Północy chyba
nie wchodzi w rachubę?
Remmermann nie zaszczycił go nawet przelotnym spojrzeniem.
Dyskusja w sprawie uczestnictwa Johanny w studiach nigdy się nie odbyła, zwłaszcza
że pan Cruger bez mrugnięcia okiem podpisał się pod protokołem stwierdzającym, że znalazła
się na liście studiujących.
Remmermann wiedział, że to w dużej mierze jego zasługa. Zresztą Niemiec wydał też
na to sporo pieniędzy. To prawda, że żaden chirurg nie może się wykształcić bez pokazów i
demonstracji dokonywanych na trupach, więc jest oczywiste, że zwłoki są niezbędne. Ale jest
też jeszcze jedna rzecz, której ich szkoła nigdy nie miała pod dostatkiem, a mianowicie
pieniądze. Pieniądze na wszelkie opłaty, na zakup instrumentów, na książki i coraz częstsze
podróże na południe, gdzie nauka posunęła się znacznie dalej. Prawdopodobnie przyjęcie
zacnej Johanny przyniosło trochę pieniędzy albo może Niemiec od początku dostrzegał
możliwość zdobycia interesującej i naprawdę bardzo nowoczesnej małżonki?
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Niepostrzeżenie nadeszły przymrozki, liście wysokich dębów w parku zbrązowiały i
skończył się barwny czas jesieni. Ulice Kopenhagi jakby zamarzły, cienka warstewka szronu
pokryła jezdnie i wciąż hałasujące wozy ślizgały się teraz na zakrętach. Konie potykały się,
czasem padały na kolana, a niekiedy nawet przewracały się jak długie. Zimy bywają w
Kopenhadze łagodne i bezśnieżne, mimo to przysparzają problemów i ludziom, i zwierzętom.
Na położonych na uboczu placach i uliczkach obdarci ludzie zbierali się wokół ognisk.
Bezdomni i tacy, których jedynym schronieniem jest byle jaka szopa z desek i słomy,
stwierdzali, że bliskość drugiego człowieka daje czasem więcej ciepła niż dziurawy dach.
Ludzie ciągnęli do miasta ze wsi i dalekich osad, niektórzy z nich mieli ciemną skórę,
widocznie przywiozły ich do Danii cudzoziemskie statki.
Wokół tych ognisk rozbrzmiewały najróżniejsze języki, ale w brzuchach wszystkim
burczało z głodu tak samo.
Wśród biedaków zdarzały się też kobiety, niektóre nawet z dziećmi.
Teraz Johanna zrozumiała, dlaczego jako protegowana matki Thilli mogła się dość
bezpiecznie poruszać po bocznych uliczkach. Zimą zajęciem Thilli było nie tylko
opiekowanie się biednymi dziewczynami, które w jej domu czekały na urodzenie dziecka,
albo też na to, by dziecko podrosło i można było je zostawiać, a matka mogła się rozejrzeć za
jakąś pracą.
Najsilniejszym z nich Thilla załatwiała służbę i mieszkanie, inne trzymała u siebie.
Miała wielu znajomych i nie wahała się wywierać na nich presji, by przyjęli do siebie jakąś
pannę, której przytrafiło się nieszczęście. Większość po jakimś czasie zaczynała sobie radzić,
bywało, że wracały do rodzin, które jakoś dawały się przebłagać i akceptowały jeszcze jedną
gębę do karmienia. Były takie, które za wszelką cenę starały się pozbyć dziecka, zaraz po
porodzie odwracały się do ściany i los maleństwa powierzały Thilli. Ona zawsze umiała
znaleźć im dom. Zresztą nie tak mało kobiet przychodziło do niej z zupełnie innymi
problemami: mimo wszelkich starań pozostawały bezpłodne. Zdarzało się więc, że Thilla
uszczęśliwiała parę osób za jednym zamachem.
- Dzisiaj pójdziesz ze mną, Johanno. Świeże powietrze dobrze ci zrobi, jesteś blada jak
trup, dziewczyno. To niedobrze, żeby młoda, zdrowa kobieta przesiadywała całe dnie w
czytelniach, w zamknięciu, bez ruchu. I na dodatek prawie nie sypiasz!
Thilla zdjęła grubą brunatną chustkę z wieszaka. Elegancki płaszcz, w którym Johanna
chodziła na wykłady, nie nadawał się tam, gdzie dzisiaj się wybierały. W tej dzielnicy nosi się
proste, bezbarwne ubrania z szorstkich materiałów, to ulice ludzi w dziurawych butach i z
pustymi kieszeniami.
- Petrus już przygotował ręczny wózek. Chodź, przyniesiemy kocioł z zupą. Duże
miedziane naczynie stało na kuchni od wczorajszego wieczora i teraz rozchodził się od niego
smakowity zapach przypraw, mięsnego wywaru i kapusty. Chleba na razie Thilla nie
przygotowywała, jeszcze długa zima przed nimi. Tymczasem wystarczy zupa. Thilla miała
znajomego rzeźnika, który dawał jej za darmo końskie kości, bo nikt ich i tak nie kupował.
Znała też pewnego właściciela gospody, który się czasem przeliczył i nabył za dużo ryb, albo
kapusta zaczynała mu gnić, więc dawał to Thilli.
Wózek był ciężki, Petrus ciągnął, Johanna pchała, a Thilla trzymała kociołek. Unosił
się nad nimi gęsty, biały obłok, kiedy posuwali się wolno wąskimi uliczkami. Zapach
sprawiał, że bezpańskie psy unosiły głowy, układały się zwykle pod ścianami domów,
próbując przechwycić trochę ciepła wydobywającego się ze szpar i nieszczelnych okien.
Thilla machała na powitanie, kiedy zbliżali się do grupy ludzi siedzących na snopkach
słomy przy zrujnowanej szopie. Ognisko zgasło, został tylko popiół i kupka czarnych,
wystygłych węgli, ludzie oszczędzali opał na noc, a teraz było dopiero wczesne popołudnie.
Na widok Thilli wszyscy zerwali się na równe nogi, otoczyli ją kołem, obejmowali,
głaskali po rękach. Niektórzy mieli na twarzach otwarte cieknące rany, okaleczone palce
sterczały spod szmat, które początkowo miały chyba chronić przed zimnem. Johanna
widziała, że teraz te opatrunki przesiąknięte są krwią.
- Oni pracowali przy siarce - powiedziała Thilla krótko. Johanna natychmiast zabrała
się do rozdzielania nieco już przestygłej zupy.
Nalewała ją do miedzianych misek i metalowych kubków, które jej podsuwali,
niektórzy nie mieli nic oprócz jakiejś obtłuczonej butelki czy pękniętego drewnianego kubka
przywiązanego sznurkiem do pasa.
Thilla nie spoczęła, dopóki wszyscy nie byli syci tak, że nie mogli już zjeść ani
odrobiny więcej.
Na dnie kociołka została tylko resztka, przelała to do dużego drewnianego naczynia
jednego z mężczyzn i szeptem wyjaśniła mu, komu ma to zanieść.
Potem rozwiązały się języki, w grupie raz po raz wybuchały śmiechy. Thilla
rozmawiała i żartowała, od czasu do czasu ujmowała się pod pachy i zaśmiewała do rozpuku.
Johanna spostrzegła, że w oczach ludzi pojawia się ciepły blask, jedna po drugiej para
oczu rozbłyskiwała, przyszło jej na myśl podobieństwo do ulicznych latarni, które stróż o
zmierzchu zapala po kolei.
Tego wieczoru to Remmermann organizował przyjęcie u siebie, Johannę uprzedził o
tym Marcello. Profesor spodziewał się kilku zagranicznych kolegów, wśród nich miało być
angielskie towarzystwo, które bawi w Kopenhadze przejazdem, w drodze do Petersburga,
oraz dwóch medyków niemieckich zaproszonych do Danii na gościnne wykłady.
Remmermann pragnął zebrać ich wszystkich razem, uwielbiał takie profesjonalne
zgromadzenia bez udziału egzaltowanych kobiet i nie mających pojęcia o nauce szlachetnie
urodzonych panów.
- Powinnaś się ubrać bardzo skromnie. Kobieta - studentka zostanie z pewnością
zauważona przez tych światowej sławy mężów. Będą szukać choćby najmniejszej oznaki
nieprzyzwoitości czy w ogóle czegoś nagannego. To prawda, że na południu Europy sprawy
zaszły dalej, w Paryżu na przykład już nikogo nie dziwi kobieta lekarz. Ale... wszyscy bardzo
uważnie się jej przyglądają. Takie kobiety muszą się cechować bardzo wysokim poziomem
moralności.
- Tak? No, to w takim razie będzie najlepiej, jeśli pan Santorini wysłucha mojej rady:
Trzymaj się ode mnie z daleka, Marcello! To jest moja moralność!
Uścisk jego ręki na ramieniu Johanny trochę zelżał. I tak zresztą nie trzymał jej zbyt
mocno. Jego oddech wydawał się Johannie słodki, kiedy Włoch, szepcząc, dotykał jej
policzka. Stał przy niej bardzo blisko, ale ktoś z zewnątrz nie dostrzegałby w tym nic złego.
Po prostu dwoje studentów pochylonych nad jedną książką prowadzi szeptem rozmowę.
Wokół nich siedziało paru innych czytelników, to ubrani na czarno studenci, przeważnie z
wydziału teologicznego, lecz także paru medyków i botaników.
- Ależ, Johanno! Przecież chyba jesteśmy przyjaciółmi? I o ile wiem, będziemy
najmłodszymi uczestnikami przyjęcia. Z pewnością posadzą nas obok siebie, już drżę z
podniecenia! Pomyśleć, będę mógł przez cały wieczór siedzieć przy tobie, czuć konwaliowy
zapach twojej skóry, twoje...
- Milcz! I idź sobie stąd! Pozdrów ode mnie profesora Remmermanna i powiedz, że
bardzo mi przykro, ale nie przyjdę. Ja... nie jestem całkiem zdrowa.
Marcello zaśmiał się gardłowo. Kilka głów zwróciło się ku nim, oczy patrzyły z
naganą. Johanna poczuła, że się czerwieni, na szyi, policzkach i na czole aż po korzonki
włosów.
- Nie całkiem zdrowa? Ale panna tryska zdrowiem, jak nikt inny! I policzki ma
panienka rumiane niczym róża. O, nie, chyba pani rozumie, że nie uniknie tej przyjemności.
Proszę nie zapominać, że sławny profesor położnictwa, pan Smellie z Londynu, składa nam
wizytę. Sądzę, że uzna pani jego ostatnie instrumenty za bardzo interesujące...
Johanna zamrugała niepewnie.
Marcello wiedział, że ona nie przepuści okazji, żeby dowiedzieć się czegoś nowego w
dziedzinie położnictwa.
Strzał był i tym razem celny. Johanna przełknęła ślinę, odsunęła się od niego na ławce
i wbiła w niego wzrok.
Niech to licho, czy on musi być taki urodziwy! Te zielone oczy przypominały jej łąki
w rodzinnych stronach. Tak wyglądają po pierwszej letniej burzy, lśniące, świeże i takie
zielone, że aż oczy bolą.
- Cara mix.. Pani się zastanawia? Co panią dręczy? Czy myśl o spędzeniu wieczoru w
towarzystwie Santoriniego sprawia pani aż tyle przykrości? Uśmiechnij się, dolce, uśmiechnij
się!
Nie potrafiła zrobić nic innego. Ten człowiek ma wyjątkową zdolność upodabniania
się do zbitego szczeniaka, ale pozostawał nieszczęśliwy i bezradny tylko przez krótką chwilę.
Jego silne ręce znowu obejmowały ją w pasie. Te ręce były ciepłe, niemal gorące, a kiedy
przypadkiem dotknął jej dłoni, poczuła, że są też lekko wilgotne.
- Moja piękna koleżanko, dlaczego mnie pani zawsze od siebie odpędza? Dlaczego nie
możemy cieszyć się nawzajem własnym towarzystwem i spacerować po parku jak w tamten
piękny jesienny dzień? Nie może pani być wciąż taka zajęta. Czy naprawdę pani siedzi przez
cały czas w swoim pokoju i czyta?
- Owszem, tak robię. Mnie się bardzo spieszy, panie Santorini. Muszę wracać do
domu, do mojego chorego dziecka!
Opowiedziała mu o Benjaminie już wtedy, pierwszego dnia, gdy się poznali, nie
dlatego, by uważała, że go to w jakikolwiek sposób dotyczy, ale dlatego, że chciała dać mu
jak najwięcej powodów, by przestał ją adorować. Na szczęście nie spotykała go nigdy w
Theatrum Chirurgicum, ani na wykładach, ani podczas demonstracji. Wiedziała, że Santorini
najwięcej czasu spędza na uniwersytecie, wykłada tam innym medykom teorie swego ojca.
Często jednak najzupełniej przypadkowo pojawiał się na jej drodze, nierzadko widywała go,
jak tkwi wieczorami na rogu ulicy, w miejscu gdzie musiała przechodzić, wracając do domu
kapitanostwa.
Wyglądało na to, że ani ostre uwagi, ani opowiadanie o chorym dziecku nie robią
wrażenia na gorącym Włochu. Teraz upadł na kolana przy jej pulpicie.
- Nie, nie, nie może się pani zamęczać. I proszę mi nie wspominać o wyjeździe, bo nie
jestem w stanie powstrzymać łez! - zawołał dramatycznie.
Bibliotekarz posłał im mordercze spojrzenie. Johanna poderwała się, gorączkowo
zebrała notatki, wrzuciła wszystko do skórzanej torby.
- Muszę już iść. Urządza pan widowisko. Przychodzi pan tutaj, żeby mi powiedzieć o
wieczornym przyjęciu, i odgrywa pan gorszące sceny w królewskiej bibliotece!
Wysyczała mu to wszystko w twarz jadowitym szeptem, wysoko uniosła głowę i
demonstracyjnie wyszła. Chichoty i szepty za plecami przekonały ją, że tym razem jej opinia
została uratowana. W końcu dała odprawę natrętowi.
Szybkim krokiem poszła dobrze znaną drogą do swojego pokoiku u kapitanostwa.
Krawcowe pracowały jak zawsze, zdarzało się, że kiedy szła po wodę do mycia, słyszała
przez ścianę ich cienkie głosiki. Madame osobiście pokazywała się rzadko, Johanna widywała
ją właściwie tylko, kiedy zapraszano ją na kolację. Wiedziała, że fakt, iż nie wszystkie noce
spędza w domu, niepokoi madame, wytłumaczyła jej więc, że w szkole pana Crugera pełni się
nocne dyżury, że ona sama wzięła na siebie dodatkowe obowiązki administracyjne, w zamian
za to pan Cruger pozwala jej korzystać ze swojego gabinetu, gdy kończy pracę zbyt późno, by
bezpiecznie wrócić do domu.
Pani się uspokoiła, ale jeszcze jedna sprawa martwiła biedaczkę, to mianowicie, że
Johanna tak rzadko bierze oliwę do swojej lampki ze stojącej w sieni beczki. Przecież za to
zapłaciła, a pani kapitanowa nie chce, żeby ktokolwiek mógł powiedzieć, iż w jej domu skąpi
się oliwy do lampy i rozżarzonych węgli do ogrzania łóżka, choć przyjmuje się tylko dobrze
sytuowanych lokatorów i dyktuje się im słone ceny.
Johanna zdawała sobie sprawę z tego, że czynsz jest bardzo wysoki, ale ponieważ
pokój u Thilli nic jej nie kosztował, da sobie radę. Nie jest to sprawiedliwe, myślała Johanna,
że wszystkie talary idą do kieszeni zamożnej kapitanowej, gdy tymczasem Thilla musi żebrać
w sklepie o kości na zupę dla swoich podopiecznych. Ale, na szczęście, w domu Thilli też
nikt nie głoduje. Zresztą większość mieszkających tam młodych kobiet miała własne skromne
kapitały, pewnie od rodzin lub od ojców dzieci, którzy w ten sposób kupowali sobie prawo
zapomnienia o nich.
Johanna wolno wchodziła po schodach, czuła, że ogarnia ją zmęczenie. Ale, niestety,
musi dotrzymać obietnicy i iść na ten obiad do Remmermanna. Zapewniał, że będzie nie
więcej niż sześć, może osiem osób. Wzrok profesora świadczył, że bardzo mu zależy, żeby
Johanna przyszła. Wiedziała, że Santorini przeżyje rozczarowanie, bo profesor wspomniał, że
będzie siedziała obok niego na honorowym miejscu.
Cóż, trzeba zatem wyjąć jedną z eleganckich sukien po kryjomu zapakowanych przez
Marję. Teraz Johanna dziękowała babce, że postawiła na swoim, lepiej wiedziała, co będzie
wnuczce potrzebne w stolicy.
Jakiś czas temu lekko zwilżyła pogniecione stroje i powiesiła na wieszaku w kącie
pokoju. Materiał bardzo ładnie się wyprostował, chociaż jedwabna suknia wymagała mimo
wszystko odprasowania. Trzeba będzie pożyczyć żelazko od madame. I może poprosić ją o
pomoc przy uczesaniu? Haftowane czepeczki najwyraźniej wyszły z mody w królewskim
mieście, Kopenhadze, i panie chodziły na przyjęcia bez nakrycia głowy, czasem przystrajały
wytworne fryzury klejnotami, piórami lub sztucznymi kwiatami.
Johanna ubierała się mozolnie, guziki na boku bardzo trudno było pozapinać, a
wstążki, które należało przeciągnąć przez koronki przy dekolcie i mankietach, za nic nie
dawały się ułożyć jak trzeba. W końcu jakoś sobie z tym poradziła i mocno zasznurowała
stanik sukni. Duża kokarda na piersi była jedyną ozdobą kreacji, ale Johanna była zadowolona
z efektu. Spod stosunkowo krótkiej wierzchniej spódniczki widać było jeszcze co najmniej
sześć warstw jedwabiu w coraz jaśniejszych odcieniach niebieskiego. Dawało to wrażenie
falującej wody, a przy każdym ruchu jedwab szeleścił przyjemnie.
Marja zawsze miała gust. Johanna nie mogła sobie przypomnieć, czy widziała ją
kiedyś w tej właśnie sukni. Nie wyglądała na używaną, ale materiał był stary.
Narzuciła płaszcz na ramiona i zeszła na dół. Zegar w hallu wybił siódmą, wkrótce
zajedzie powóz. Świeżo wyszczotkowane włosy spływały Johannie na ramiona, nie obcinała
ich od wielu lat, ale nigdy nie były dłuższe, sięgały jej dokładnie do łopatek, były za to gęste i
mocne, a teraz błyszczały od wosku, którym Johanna natarła ręce, żeby się ogrzał i zrobił
miękki, a potem wmasowała go we włosy.
Była trochę podniecona perspektywą wieczoru, żeby tylko zmęczenie ustąpiło, to
będzie się rozkoszować smacznym jedzeniem, winem i męskim towarzystwem. Uświadomiła
sobie teraz, że lubi tę szaloną adorację Marcella, nawet jego śmiałość i żywiołowość. Ceniła
też bardzo komplementy Remmermanna, wiedziała ponadto, że i Niemiec ukrywa za swoimi
wąsami słowa, które mogłyby sprawić jej przyjemność.
- Och, panienko! Dzisiejszego wieczoru też pani wychodzi? Przecież pani w ogóle nie
bywa w swoim pokoju, pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że niczego tam pani nie brakuje
mimo wszystko. No, cóż, meble są wprawdzie dość stare, ale natarłam je oliwą z
prawdziwych oliwek, a firanki są prawie takie jak w salonie...
- Nie, nie, madame, w pokoju wszystko w porządku. Ale uprzedzałam panią, że
zamierzam tej zimy bardzo dużo pracować. Widzi pani, mam nadzieję, że już na wiosnę będę
mogła zacząć zdawać egzaminy, więc niestety noce też mi są potrzebne... A dzisiaj jestem
zaproszona do profesora Remmermanna, taki skromny obiad, kilku studentów i kilka
medycznych wielkości, które zawitały tu przejazdem...
Madame klasnęła w dłonie z zachwytu. Jakich to znakomitych ludzi zna ta chłopska
córka! Co prawda opowiadała o swojej babce, która podobno jakiś czas temu obracała się
nawet w kręgach dworskich...
- Drogie dziecko, proszę pozwolić, że zajmę się pani włosami... och, i w ogóle nie
używa pani pudru! Proszę zobaczyć... troszkę różu na policzki też, prawda? I troszeczkę, ale
naprawdę tylko odrobinę węgla na brwi. Potrzebuje pani trochę żywszych kolorów...
Johanna protestowała, w końcu zgodziła się jednak na trochę szminki do ust i odrobinę
jasnego pudru. Madame szczebiotała, jakie to wspaniałe fryzury potrafiła wyczarowywać jej
poprzednia pokojówka, i jaka to straszna szkoda, że obecna niczego takiego nie umie. Na
koniec pani zrobiła krok w tył i kazała służącej sprzątnąć wszystkie grzebienie, szczotki,
szpilki itd., swojej lokatorce zaś poleciła spojrzeć w duże lustro. Wtedy Johanna po raz
pierwszy w życiu stwierdziła, że jest ładna.
- Proszę! Wygląda pani jak księżniczka, jak leśna boginka! I chociaż suknia ma...
trochę dziwny fason, to jest w niej pani bardzo ładnie. Hettie, przynieś szkatułkę z biżuterią!
Tę niebieską!
I zanim Johanna zdążyła zaprotestować, kapitanowa zawiesiła jej na szyi sznur
oprawionych w srebro kamieni, które mieniły się purpurowo i niebiesko.
- To moje stare opale. Nikt ich nie widział ze dwadzieścia lat, mam inne naszyjniki,
które sprezentował mi mój dobry mąż. Ale pani w tym jest naprawdę do twarzy. Pani oczy...
aż człowieka dreszcz przejmuje. Są różnego koloru, prawda? Czasami widuje się takie u
psów...
Umilkła przestraszona, próbowała uśmiechać się przepraszająco, ale Johanna nie była
obrażona.
- Tak, tak właśnie jest, ale nie wiem dlaczego. Niektórzy mówią, że tak się dzieje,
kiedy matka w ciąży się pomyli i wyleje brudną wodę do beczki z czystą, albo jeśli w jednej
ręce niesie wiadro z wodą, w drugiej z mlekiem.
Madame wyglądała na zakłopotaną, ale uśmiechała się ciepło.
- W każdym razie nie są brzydkie. Szczerze mówiąc panno Johanno, jest pani bardzo
ładną młodą kobietą. Ale niech mi pani powie... czy dziś wieczorem spotka pani kogoś
specjalnego?
Johanna roześmiała się krótko. Oczy tamtej przeszywały ją na wylot, ale starała się
tego nie widzieć.
- Czy ja wiem? Podobno pan Remmermann w ogóle się nie interesuje kobietami. A
inni goście to starzy zasuszeni profesorowie, którzy całe życie spędzają na uniwersytecie i w
zakurzonych klubach medycznych.
- Nigdy nic nie wiadomo - rzekła kapitanowa tajemniczo. - Jest pani wyjątkowym
owocem, panno Johanno. Kobieta, z którą można się wszędzie pokazać, która nie straszy
swoim wyglądem, a na dodatek mądra jak mężczyzna! No cóż, ja jestem już stara, ale nie
chciałabym brać udziału w takich nudnych męskich zgromadzeniach. Ale idą nowe czasy, nie
jestem na tyle ograniczona, by nie zauważać, jak się wszystko zmienia. Weźmy choćby taki
przykład, dawniej, przed laty było absolutnie nie do pomyślenia, żeby młoda...
Z dołu dobiegał miarowy stukot końskich kopyt oraz zgrzyt kół powozu na
żwirowanym podjeździe.
- O, pani powóz! Proszę mi pozwolić jeszcze tylko na jedno. Spryskała Johannę
perfumami z kryształowego pojemnika z gumową pompką. Oczy Johanny napełniły się łzami
podrażnione zapachem spirytusu, a gdy woń alkoholu się ulotniła, Johanna poczuła piękny
zapach konwalii.
- Perfekt! - zachwycała się madame i delikatnie popchnęła Johannę do wyjścia, jakby
wyprawiała na bal rodzoną córkę.
Johanna dyskretnie wyciągała szyję, nigdzie jednak nie dostrzegała Marcella. Goście
przechodzili mrocznym, wysokim korytarzem, na ścianach wisiały ciężkie malowidła w
starych ramach. Skrzyżowane szable oraz gobeliny przedstawiające sceny biblijne zdobiły
podest schodów. Może Johanna źle zrozumiała, może on tylko przypadkiem wspomniał o tym
przyjęciu, co nie musiało oznaczać, że on jest także zaproszony. Nie dostrzegała też innych
studentów, poczuła się nieco skrępowana. Co to ma znaczyć?
W dużej sali stał stół nakryty tą samą tkaniną, z której uszyto portierę za miejscem
gospodarza. Lśniło świeżo wypucowane srebro, ale kieliszki były bardzo różne, jakby je ktoś
wyjął, nie zastanawiając się, czy do siebie pasują.
Profesor Remmermann witał gości i sadzał ich w głębokich skórzanych fotelach przed
kominkiem, panom podawano koniak, Johannę poczęstowano kieliszkiem madery.
- Na zdrowie! Rozgrzejmy się trochę przed jedzeniem, bo wieczór jest zimny,
przyjaciele. Muszę powiedzieć, że tęsknię za zimami w Paryżu lub w Rzymie. William, a jak
jest o tej porze w Londynie? The weather, I mean?
Nieduży Anglik został przedstawiony towarzystwu, a gospodarz tłumaczył wszystkie
rozmowy. Johanna wychwyciła parę słów zapamiętanych z książek i dziwiło ją, jak bardzo
inny jest ten język w mowie i w piśmie.
Ogarnęło ją rozczarowanie, bez pomocy nic by nie zrozumiała z toczącej się
rozmowy. Na szczęście gospodarz, gdy było trzeba, z łatwością przechodził na niemiecki.
Chyba tylko ona miała takie problemy, reszta bowiem kiwała głowami i mruczała
wymownie. Pan Smellie jednak wkrótce umilkł i zajął się swoim koniakiem.
Remmermann podszedł do niej.
- Jest pani oszałamiająco piękna dzisiejszego wieczoru, panno Johanno. Ogarnia mnie
wstyd, że przyjęliśmy panią na studia i godzimy się trwonić taką urodę...
- Co pan chce przez to powiedzieć, profesorze? Czy tylko brzydka kobieta może się
czegoś nauczyć?
Stropił się, słysząc jej ostry ton.
- Hm, nie, wcale nie... Ale czy nie uderzyło pani, że często najwspanialsze umysły
kryją się za niezbyt pociągającą fasadą?
Johanna uśmiechnęła się złośliwie.
- Może to jest tak, panie profesorze, że jeśli kobieta nie może osiągnąć swoich celów,
trzepocząc rzęsami, to zaczyna wykorzystywać inne swoje talenty?
- Ostra odpowiedź! Niezrównana, panno Johanno! Ale proszę mi powiedzieć
szczerze... na co pięknej kobiecie elokwencja i wiedza naukowa? I tak przecież wyjdzie za
mąż. I będzie utrzymywana przez męża, prawda? Kobieta powinna przecież być panią domu,
osobą, która przez swoją łagodność i szczerość tworzy takie ciepłe gniazdo, o jakim my,
mężczyźni, marzymy, do którego można wrócić po dniu pracy...
Johanna czuła, że wypite wino leciutko szumi jej w głowie, uśmiechała się
nieskrępowana, mówiąc:
- Biedny pan profesor, który przez całe życie szukał takiej kobiety, a teraz prawi
komplementy zupełnie niekobiecej studentce!
Na szczęście on przyjął to ze śmiechem Podał jej ramię i prowadząc do stołu szepnął:
- Żeby pani wiedziała, Johanno, jak mało obchodzą mnie kobiety! Wtedy lepiej by
pani rozumiała moje uczucia do pani. I może nawet byłaby pani dumna!
Pochyliła głowę, wpatrywała się w zupę grzybową z grzankami. Gospodarz uniósł
kieliszek i raz jeszcze powitał gości. Johannie pochlebiało, że siedzi u boku tego mężczyzny,
człowieka, którego zebrani darzą wielkim szacunkiem i podziwem.
Pana Crugera, rzecz jasna, nie było, dzisiaj zebrali się tu ludzie uniwersytetu. Bardzo
chciałaby wiedzieć, jak gospodarz wyjaśnił gościom jej obecność. Czy wiedzą, kim ona jest?
Gdyby zdawali sobie sprawę, że mają do czynienia z prostą dziewczyną, która chce zostać
akuszerką, to pewnie nie kłanialiby się jej tak uprzejmie i nie prześcigali w przepijaniu do
niej.
Dopiero pod koniec kolacji Johanna zrozumiała, że obcy panowie uważają ją za żonę
Remmermanna.
I kiedy po kolacji zaczęła chodzić trochę nerwowo po zadymionym salonie, gospodarz
poprosił ją, by przyłączyła się do jego rozmowy z angielskim lekarzem, którą właśnie
prowadził.
- Proszę do nas, on zaraz pokaże nam te swoje nowe instrumenty. My pierwsi je
zobaczymy, dopiero później zapoznają się z nimi lekarze. Podobno nasz przyjaciel
skonstruował naprawdę fantastyczne narzędzie chirurgiczne. Uratuje życie setkom dzieci!
Johanna czekała podniecona. To niewiarygodne uczestniczyć w tego rodzaju
demonstracji!
Profesor mocno przyciskał swoje ramię do boku, tak że Johanna nie mogła uwolnić
ręki. Stała więc przy nim uśmiechnięta. Czy on naprawdę chce, żeby tamci uważali ją za
żonę, a przynajmniej za narzeczoną? W porządku, jeśli to ma dla niego jakieś znaczenie, to
ona chętnie odegra komedię. Jest mu winna przynajmniej tyle.
Profesor dyskretnie, szeptem, tłumaczył słowa angielskiego lekarza. Zwróciła uwagę,
że pozostali panowie pochylają się i uważnie słuchają przekładu gospodarza. Poczuła się
lepiej. Zresztą zaraz zafascynował ją pokaz, instrument rzeczywiście mógł pomagać w
wyjątkowo skomplikowanych przypadkach, jak na przykład kiedy główka płodu utkwi
głęboko w drogach rodnych i zwykłe kleszcze na niewiele się zdają. Uświadomiła sobie, że te
niezdarne, zbite gwoździem dwie łyżki, którymi ona się posługiwała, w porównaniu z tym
eleganckim, sprawnym urządzeniem wyglądają jak chochle do mieszania kapusty w garnku.
Anglik poprosił jednego z kolegów, by zaciśniętą pięść wsunął między złożone dłonie
innego, ilustrując w ten sposób kanał rodny, w którym utknęła główka płodu. Informował i
wyjaśniał, uprzedzał o ewentualnych deformacjach, w końcu ustawił instrument we właściwej
pozycji tak, by objąć zaciśniętą pięść, przedstawiającą głowę dziecka.
Johanna dostrzegała, że wielu uczestników pokazu posyła jej ukradkowe spojrzenia.
Przysięgła sobie w duchu, że się nie zarumieni, żeby nie wiem jak długo na to czekali.
- Na tysiąc porodów dziewięćset dziewięćdziesiąt powinno się odbywać bez
interwencji lekarza - oznajmił Anglik z przejęciem. Miała wrażenie, że on bardziej
przypomina przekupnia lub handlarza końmi, który nie może się nacieszyć ostatnim zakupem.
Z trzęsącymi się rękami informował ich, że wszystkie dotychczas stosowane barbarzyńskie
metody można będzie odrzucić na zawsze, wymyślał na chirurgów i balwierzy, którzy z
czystej niewiedzy robią krzywdę i matkom, i dzieciom.
- To jest jedyna droga - przekonywał stanowczo. - Lekarze muszą wkroczyć tam,
gdzie dzisiaj niewykształcone znachorki i barbarzyńcy sprawują władzę nad życiem i
śmiercią!
Remmermann, tłumacząc, przytakiwał.
Kiedy Johanna wzięła ten instrument w dłonie, poczuła szacunek pomieszany z
lękiem, gospodarz zachęcał ją, by obejrzała go dokładnie, a żaden z panów nie spuszczał jej z
oka.
- Narzędzie jest małe, dużo mniejsze niż kleszcze, które wszyscy znamy. Anglik
potwierdzał z dumą.
- Tak, i dlatego łatwiej się nim posługiwać, nawet jeśli dziecko znajduje się bardzo
głęboko. Mamy to stosować u położnic, a nie na przykład u klaczy - uśmiechnął się sucho.
Johanna przesuwała palcem po chłodnej stali. Anglik znowu coś mówił, tym razem
tajemniczym szeptem. Remmermann patrzył na niego zdumiony. Potem przetłumaczył z
niedowierzaniem w głosie:
- Pan Smellie mówi, że używał tego narzędzia również w przypadku pośladkowego
ułożenia płodu, udało mu się ująć główkę dziecka i doprowadzić do porodu. Powiada, że to
jest rozwiązanie na sytuacje ostateczne, kiedy nie ma już innego wyjścia, ale że można w ten
sposób uniknąć uszkodzenia płodu, do jakiego zwykle w takich komplikacjach dochodzi.
Panowie spoglądali po sobie, poruszali wąsami.
- Zdumiewające!
- Hm! Niezwykłe!
- Czy to naprawdę możliwe? Johanna kiwała z wolna głową, przypomniała sobie
notatki swojej prababki, która blisko sto lat temu opisała poród, podczas którego dziecku
złamano kark, bo było źle ułożone.
Po zakończeniu demonstracji, kiedy panowie znowu zasiedli w głębokich fotelach z
kieliszkami koniaku w rękach, Remmermann odszedł z Johanna na bok. Pokój wypełniał
gęsty tytoniowy dym.
- Oni nie wiedzą, co o pani myśleć, moja droga. Bardzo mnie to bawi, z pewnością
pani rozumie...
- Sądzą, że jestem pańską żoną. Nie odważył się pan powiedzieć im o swojej
lekkomyślności, o tym, że dopuścił pan kobietę do studiów?
Uśmiechnął się. Skrzyżował ręce na piersiach.
- Pani uczestniczyła w tej mistyfikacji, panno Johanno. I teraz ja jestem bardzo
ciekaw... Jak pani to odczuwa?
- Co takiego? Profesor spoważniał.
- Jak pani się czuje w roli mojej małżonki? Nie odważyła się spojrzeć w jego ciemne,
inteligentne oczy. Ale musiała odpowiedzieć.
- Pan... profesorze Remmermann, jest pan powszechnie znanym i szanowanym
człowiekiem. Dla każdej kobiety byłby to wielki zaszczyt, gdyby...
- Proszę przestać wygłaszać te mieszczańskie głupstwa! Znam panią zbyt dobrze, żeby
dać się nabrać na takie wykręty!
Spojrzała mu w oczy.
- Dobrze! W takim razie powiem panu, iż trudno mi wyobrazić sobie, że mogłabym
być czyjąkolwiek żoną. Jestem studentką i matką. Do niczego więcej po prostu nie mam
głowy.
Na twarzy profesora pojawił się surowy wyraz.
- Mówi się, panno Johanno, że wcale nie jest pani taką zakonnicą. Mówi się, że
pozwala się pani adorować pewnemu cudzoziemcowi, i to w królewskiej bibliotece!
Spojrzała na niego zaskoczona, postanowiła jednak przyjąć uwagę ze spokojem.
- Słucha pan plotek, panie profesorze? Naprawdę ma pan czas na coś takiego? Bo ja
nie mam. A poza tym wcale nie pozwalam się adorować, jak pan twierdzi. Pracuję bardzo
ciężko, naprawdę na nic innego nie mam siły ani chęci. Jeśli więc pan sądzi, że jestem tu
dzisiaj, bo mam za dużo czasu, to...
- Nie, nie, proszę się nie gniewać! Panno Johanno, proszę mi wybaczyć. I... ja nie
wiedziałem, że pani była mężatką. Tylko, że... jest... jest pani... niezamężna. To znaczy
wdowa.
Uspokoiła się, widząc jego szczery żal. Nigdy by nie chciał świadomie jej urazić. Ale
nie zapomniała też tej jego miny posiadacza i właściciela, kiedy pierwszego wieczoru
odprowadzał ją do domu. Gdyby nie była ostrożna, to mogłoby się stać...
Zanim zdążyła zebrać myśli, stało się coś absolutnie nieoczekiwanego: Remmermann
chwycił jej rękę i oświadczył się.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
- Co? Chcesz wyjść za mąż za takiego starego dziada? Johanna, ty musisz być...
Johanna prychnęła i machając rękami chciała uciszyć Thillę.
- Nie, ale pozwól mi powiedzieć, kobieto! Przerywasz mi po każdym słowie! Nie
mogę dokończyć, poczekaj, aż powiem!
I ciągnęła dalej opowieść o tym, jak profesor mówił o dawnym uczuciu do Marji i o
tym, że teraz ożyła w nim nadzieja na szczęśliwe małżeństwo z jej wnuczką.
- Twoją babkę łączyło coś z profesorem? Mój Boże, nigdy mi o tym nie wspominała!
Thilla była urażona i rozbawiona równocześnie. Johanna musiała się uśmiechnąć.
Reakcje Thilli sprawiały wrażenie zbyt gwałtownych jak na takie nieduże ciało.
- No ale ty powiedziałaś mu „nie", jak rozumiem? Johanna potrząsnęła głową, ale
odparła:
- No... w pewnym sensie tak... Nie może do tego dojść. Mam tyle spraw w domu...
- Johanno - zaczęła Thilla surowo. - Czy ty się zastanowiłaś, co to może dla ciebie
znaczyć?
Młoda kobieta nie odpowiedziała. Wypiła do końca herbatę i z wymownym
ziewnięciem wstała od stołu.
- Porozmawiamy o tym jutro, Thillo. Albo później. Jutro muszę iść do instytutu, sam
Cruger będzie operował. A w poniedziałek jest drugi sprawdzian dla akuszerek. Materiał
obejmuje odwracanie płodu ułożonego nóżkami i tamowanie krwotoku.
Thilla wydęła wargi w czymś na kształt uśmiechu.
- W takim razie śpij dobrze. Możemy porozmawiać kiedy indziej. Potrzebowałabym
twojej pomocy w niedzielę, jeśli masz czas. Obawiam się, że i Mette, i Charlotta mogą
właśnie wtedy zacząć rodzić, obie naraz.
Johanna wzruszyła ramionami. W takich sprawach niczego nie można przewidzieć na
trzy dni naprzód.
Thilla siedziała, wpatrując się w ogień. 'W zamyśleniu wzięła ze stołu kubek Johanny i
zajrzała na dno. Potem potrząsnęła gwałtownie naczyniem z resztką herbaty i odstawiła je z
powrotem na stół.
Twarde posłanie jej nie męczyło, ale często, nocując w domu Thilli, tęskniła do swojej
miękkiej pościeli u pani kapitanowej. Mimo to waśnie u Thilli czuła się jak w domu, z tą
ciepłą kuchnią, z wesołymi śmiechami dziewcząt, gdy zasiadały wokół stołu, wszystkie z
wielkimi brzuchami albo z dziećmi na rękach. Zawsze tu pachniało mlekiem, pieluchami, a z
pokojów dolatywały śmiechy lub płacz.
Johanna nie mogła zasnąć. Bardziej ją to irytowało, niż martwiło, ostatnie tygodnie
nauczyły ją, że można znakomicie funkcjonować, choć sypia się ledwie po parę godzin na
dobę. Poza tym często miewała dziwne sny, jakieś oderwane obrazy pełne niepokoju, które
wcale nie sprzyjały wypoczynkowi.
Wiedziała, że jest za wiele spraw, o których musi myśleć. Tęsknota za Benjaminem,
śmierć matki, straszne przygnębienie ojca, a teraz jeszcze niepotrzebne zastanawianie się nad
motywami profesora, krępująca adoracja pana Santoriniego.
Nic dziwnego, że wszystko to powoduje napięcie, nie pozwala jej zasnąć, przemienia
ją w nocną sowę.
Może jednak powinna się zastanowić nad swoim życiem i jakoś poukładać sprawy na
właściwych miejscach? To by pewnie pomogło, i nawet jeśli zajmie jej tę noc, to oszczędzi
wiele innych. Usiadła na łóżku i zapaliła świecę. Starczy światła na parę godzin. Na noc
wkładała na siebie gruby wełniany sweter, bo ten pokój był zimny i wilgotny. Nie chciała się
przenieść do izdebki za kuchnią, kiedy Thilla jej zaproponowała, bo jej zdaniem chore dzieci i
ciężarne kobiety potrzebują ciepła bardziej niż ona. Zresztą w najchłodniejszych okresach
mogła sypiać u kapitanowej.
Profesor zaskoczył ją swoją szczerością. Zapytała go o babkę, a on odpowiedział, że
byli na najlepszej drodze do małżeństwa. Tylko że Marja musiała przedtem uporządkować
jakieś ważne sprawy, poza tym uważała, że jest dla niego za stara. Śmiał się, wspominając o
tym, a Johanna kiwała głową. Babka rzeczywiście była już kobietą w latach, kiedy wróciła z
Kopenhagi. Musiała być z dziesięć, a może nawet piętnaście lat starsza od niego. Mimo
wszystko mogła sobie jednak wyobrazić ich jako parę, on, taki postawny mężczyzna, jego
ciemne oczy wyrażają i siłę, i cierpliwość.
Nie był bogaty, ale dobrze sytuowany. Większość odziedziczył po swoich przodkach,
lecz utrzymywał to w dobrym stanie za profesorską pensję, za książki, które pisał, za odczyty,
które wygłaszał. Był świetnym mówcą, Johanna z przyjemnością myślała, jak miło jego słowa
brzmią w jej uszach.
- Ale pani, panno Johanno, jest równie piękna, jak pani babka. I ma pani przy tym
bardzo łagodny charakter. Ponadto...
Przerwał, Johanna stała skrępowana. Czy chciał wyznać, że ją kocha?
- Ponadto pani mogłaby mi dać dziecko... Powiedział to tak cicho i takim zbolałym
głosem, że Johanna nie mogła się poczuć ani dotknięta, ani urażona. Ten duży mężczyzna
nosił widocznie w swojej potężnej, teraz ubranej w koronki piersi, głęboką tęsknotę.
- Panie Remmermann... bardzo pana proszę. Ja... Ja jestem zaszczycona pańską
propozycją. I muszę powiedzieć, że zazdroszczę tej kobiecie, która będzie uczestniczyć w
takich interesujących spotkaniach, jakie pozwolił mi pan przeżyć dzisiejszego wieczoru...
Przerwał jej z zapałem:
- Prawda? Prawda, że to bardzo interesujące? Proszę pomyśleć, ile by się pani mogła
nauczyć! I przeżyć! Mogłaby pani spotykać największych uczonych z całego świata,
najznakomitsi lekarze byliby pani gośćmi! I nikt by się nie odważył oskarżyć mojej żony o
nic, nawet gdyby miała ponadnormalne zdolności i zainteresowania! Pani, panno Johanno,
jest tak uzdolniona, że mogłaby pani zostać najwybitniejszym położnikiem na świecie! I
wiem, że wielu mogłoby zaakceptować kobietę w tej właśnie dziedzinie medycyny! Tak, ja
panią zabiorę do wielkiego świata, do Montpellier, do Paryża, do Anglii, jeśli pani zechce!
Johanna westchnęła. Bez wysiłku mogła wyobrazić sobie siebie w tej roli. Nosiła w
sercu wielkie pragnienia. Bez trudu nauczyłaby się tutejszego życia, chroniona przez tego
potężnego człowieka przed pomówieniami i nieustannym oporem innych. Wyobrażała też
sobie Benjamina, który tu z nią żyje, w łagodnym klimacie, wśród najlepszych lekarzy...
może potrafiliby go wyleczyć?
Ale mimo to...
Było coś, coś bardzo ważnego, choć nieuchwytnego, czego nie mogła sprecyzować, co
tkwiło w niej głęboko i nie pozwalało odpowiedzieć „tak" na jego oświadczyny.
Czy to może Marcello Santorini swoimi głupstwami zdołał zawrócić jej w głowie?
Johanna przygryzła palec i zamknęła oczy. Nietrudno było wywołać obraz jego
klasycznej twarzy, prostego nosa, promiennego spojrzenia. I włosów, czarnych i gęstych jak
grzywa konia krwi arabskiej... On także podzielał jej zainteresowania, był młody, piękny i
wolny. On z pewnością także umiałby o nią dbać. Ale pomyślała o Benjaminie i instynkt
podpowiadał jej, że bezradne, chore dziecko raczej nie jest tym, co mogłoby pociągać
krewkiego Włocha. Poza tym jego nie należy brać zbyt poważnie, mimo że oświadcza jej się
za każdym razem, kiedy się spotykają na ulicy.
Jego ojciec jest znanym uczonym i lekarzem. Nic więcej o nim nie wiedziała. Ale
najwyraźniej studiował na własny rachunek i na tutejszym uniwersytecie ma chyba dużą
swobodę. Pojawiał się na niektórych pokazach chirurgicznych i widziała przy jakiejś okazji,
że witał się z Crugerem.
Był bardzo zręczny, potrafił w parku wspiąć się na drzewo niczym małpa, by zdjąć z
niego piłkę, która tam wpadła jakiemuś dziecku. Potrafił z wielką swobodą balansować tacą z
dwiema filiżankami gorącej czekolady, ciastkami, łyżeczkami, talerzykami, serwetkami i różą
w wazoniku, i niczego nie uronić. Po duńsku mówił z minimalnym akcentem, znał ponadto
niemiecki i łacinę.
Kiedy dotknął jej skóry między rękawem płaszcza a brzegiem rękawiczki, przeniknął
ją słodki dreszcz.
Pan Santorini jest niebezpieczny, rozstrzygnęła Johanna.
Ale jakiś cieniutki głosik w jej wnętrzu prosił, żeby nie była taka rozsądna i raczej
przyjmowała komplementy oraz miłe przeżycie, jakie los jej zsyła.
Niczego więcej zresztą nie mogła się spodziewać.
Wkrótce święta Bożego Narodzenia, później będzie Wielkanoc. A kiedy święta miną,
zaczną się egzaminy. Jeśli będzie miała szczęście, może na świętego Jana wrócić do domu, a
Benjamin będzie starszy zaledwie o rok. Nic nie powinno się zbytnio zmienić w tak krótkim
czasie, ani ludzie, ani zwierzęta. Chciałaby móc rozkoszować się latem w Vildegard razem z
ojcem, babką i synem. Żałoba przycichnie do tego czasu i może będą w stanie wznieść Amelii
piękny nagrobek.
Johanna uśmiechała się do siebie, zwinęła się na posłaniu i obserwowała dopalający
się płomień świecy.
Wkrótce pokój pogrąży się w ciemności, ale ciemność jest bezpieczna i znajoma.
Leżała z otwartymi oczami, dopóki świeca nie zgasła, a potem prawie natychmiast
zasnęła.
- Johanna! Jesteś tam? Och, dzięki Bogu, jesteś...
Johanna zerwała się, usiadła na posłaniu, przecierała oczy oślepiona latarką, którą
stojąca na progu Thilli unosiła w górę. Był już chyba ranek, chociaż przez zakratowany otwór
w dachu wpadało tylko trochę szarego światła, które ledwie rozpraszało mrok w maleńkim
pokoiku.
- Stało się coś strasznego, dziewczęta są zrozpaczone... ty też musisz zejść na dół.
Johanna narzuciła na siebie płaszcz i wsunęła w stojące przy łóżku buty nogi w
wełnianych skarpetach. Ręce Thilli trzęsły się jak w febrze.
- To Ylva - mamrotała. - Ona... została napadnięta.
- Nie! Stało jej się coś? Thilla pochyliła twarz, w blasku lampy widać było głębokie
zmarszczki wokół ust.
- Johanno, ja... ona nie żyje. Moja mała Ylva... nie żyje... Johanna objęła starszą
kobietę i przytuliła jak dziecko. Wiedziała, że chociaż Thilla była dobra i pełna ciepła dla
wszystkich tych zrozpaczonych kobiet przychodzących do jej domu, to Ylva była dla niej jak
córka, której widocznie Thilla sama mieć nie mogła.
- Thilla, moja kochana... to straszne... biedna Ylva... Thilla przez chwilę jakby
odpoczywała w objęciach Johanny. Potem wyprostowała się i spojrzała młodej kobiecie w
twarz.
- Cille słyszała kroki. One obie wracały do domu, ale każda szła osobno. Mignęła jej
jakaś postać, która rzuciła się na Ylvę, napastnik przewrócił ją, a potem usiadł na niej... i
udusił. Cille bała się podejść bliżej, ale zaczęła krzyczeć. To widocznie spłoszyło napastnika,
niestety za późno... zdążył udusić biedną Ylvę„.
- Ale dlaczego...? - wyszeptała Johanna. Thilla tylko prychnęła.
- Tu po ulicach włóczą się różni, ludzie jak dzikie zwierzęta, Johanno. Wszelkiego
rodzaju hołota, zboczeńcy, którzy mordują bez powodu. Tak to wygląda. Ale z reguły są to
ludzie nieszczęśliwi, na przykład synowie porzuceni przez matki. Chociaż, skoro napadają w
ten sposób na kobiety, to nie powinnam ich bronić.
Twarz Thilli pociemniała. Ta mała kobieta mówiła teraz nie tylko o Ylvie, za jej
słowami kryło się coś więcej. Westchnęła ciężko.
- Zejdźmy na dół. One ją tam ubierają. Przez chwilę byłam przerażona, kiedy
zobaczyłam fusy w twoim kubku. Musisz być bardzo ostrożna, Johanno.
Płomień lampy chybotał się, cień Thilli na ścianie był gigantyczny i niespokojny.
- Ostrożna... przecież nawet nie wiemy, czy ten zbrodniarz znał Ylvę i chciał
wyrządzić krzywdę temu domowi... czy po prostu napadł na przypadkową kobietę.
- Czy ona była... czy on miał... Thilla kręciła głową.
- Nie zdążył, mimo wszystko. Ale poszarpał na niej ubranie. I ciągnął ją w stronę
komórki na opał... Dobrze, że Cille nadeszła.
Johanna potakiwała.
Zeszły na dół, gdzie panowała rozpacz i łzy.
Chude ciało Ylvy zostało złożone w prostej trumnie z sosnowych desek. Drewno zbite
gwoździami, żadnych ozdób, metalowych okuć, nawet krzyżyka z ołowiu. Dziewczyny
umyły ją, włożyły czyste ubranie i między złożone dłonie wsunęły zieloną gałązkę. Szyję
zmarłej Johanna owinęła jedną ze swoich pięknych chustek, żeby ukryć okropne ślady rąk
mordercy, a po trosze też dlatego, że złotawy kolor dodawał twarzy zmarłej blasku.
Thilla odmówiła modlitwę, dziewczęta odśpiewały psalm. Potem wszystkie po kolei
całowały zmarłą na pożegnanie, przyjechał karawan i zatrzaśnięto wieko trumny. Ylva miała
spocząć w mogile dla ubogich, takiej, jakich wiele było wówczas na kopenhaskich
cmentarzach.
- Ona nie miała prócz nas nikogo, rodziny, którą trzeba by zawiadomić, nikogo, kto
mógłby coś dla niej zrobić. Ylva zasługuje na piękny pogrzeb, ale nie możemy wydawać na to
naszych pieniędzy. Żywi potrzebują ich bardziej - powiedziała Thilla prosto i brutalnie.
Wszystkie dziewczyny kiwały głowami, niektóre zdjęte lękiem. Dzieci widziały ból na
twarzach matek i tuliły się do nich z płaczem.
Thilla zamknęła drzwi za dwoma ludźmi, którzy przyszli zabrać Ylvę, obojętnie
pozdrowiła umundurowanego policjanta, który im towarzyszył. Śmiertelny wypadek należało
odnotować, ale nic więcej oprócz nazwiska Ylvy i tego, że nie miała żadnych krewnych, nie
wydobył z Thilli.
Może sama też nic więcej nie wiedziała?
Johanna powinna była iść dzisiaj do Theatrum Chirurgicum, blade słońce stało nisko
na niebie, nie wznosiło się zimą zbyt wysoko nawet w południe. Ale chyba Cruger nie będzie
za nią tęsknił, nikt inny też nie. Remmermann wiedział, że Johanna wiele czasu spędza w
czytelniach i że akurat teraz przerabia materiał, który jeden z członków Komisji, pastor,
wyznaczył jako pensum dla przyszłych akuszerek.
Ale Johanna nie mogła zostawić Thilli i dziewczyn. Może wieczorem, kiedy wszystko
się trochę uspokoi? Albo jutro, nic się przez ten czas nie stanie. Musiała przyznać, że brak jej
radości życia Marcella, jego nieodpowiedzialnych żartów, uwodzicielskich uśmiechów, a
nawet tej nieustannej walki, żeby trzymał ręce przy sobie i nie próbował jej wciąż dotykać.
Nie znała zbyt dobrze Ylvy, ale brutalny los, który stał się jej udziałem, pogrążył dom
Thilli w przygnębieniu i smutku. Wszystkie mieszkanki głęboko przeżywały tragedię. Nie raz
same bywały zaczepiane na ulicach przez pijanych marynarzy, bo z powodu zniszczonych
ubrań łatwo je było pomylić z kobietami, które na ulicach zarabiają na chleb codzienny. Na
ogół się tego nie bały, bo nawet najbardziej pijany marynarz potrafi odróżnić prawdziwy
protest kobiety od udawanego.
- Dziewczęta nie mogą chodzić same, zwłaszcza wieczorami. W każdym razie nie tak
późno. Musicie się trzymać razem i zawsze prosić, żeby ktoś wam towarzyszył albo wyszedł
po was. To się nie może powtórzyć, nie może się przytrafić żadnej innej...
Słuchały jej uważnie, siadały bliżej siebie. Johanna wiedziała jednak, że ona nie
zgodzi się na takie ograniczenie swobody. Czy ma prosić o towarzystwo zawsze, kiedy idzie
do czytelni? Czy ma ujawnić przed tymi dziewczętami z domu Thilli, że mieszka w
eleganckim pokoju i nosi wytworne ubrania, kiedy pije wino na przyjęciach u
najzamożniejszych kupców Kopenhagi i najbardziej znanych lekarzy?
To niemożliwe i Thilla o tym wie. Johanna nie może się też zgodzić, kiedy następnym
razem Remmermann albo pan Santorini będą chcieli odprowadzić ją do domu... Do tego
domu...
Nic dziwnego, że tej nocy miała koszmarne sny. Ylva krzyczała i krzyczała, jej głos
zmieniał się w miauczenie rannego kota, widziała jakąś bójkę, nóż wbity w gardło
mężczyzny... własną rękę ociekającą krwią, chciała wyciągnąć nóż, wyrzucić go do szarej
wody, ale tkwił mocno, jak przyklejony albo przybity...
Odsłonięte zęby Raviego, jego czarne, mroczne oczy, które nagle stały się zielone,
przerażające, oczy drapieżnego zwierzęcia...
Wczesnym rankiem obudziła się zlana potem i niemal uciekła z domu, zanim
ktokolwiek zdążył wstać.
Na dworze panowało niebieskawe światło, ale zapowiadał się piękny, jasny dzień. Nad
ulicami, przez które biegła, niebo powoli zmieniało barwę z szarej na różową, złocistą,
rozświetloną przez promienie zimowego słońca. Miasto było skąpane w odbijającym się od
morza, jaskrawym blasku, na którego tle wszystkie twarze wydawały się ocienione i mroczne.
Koguty piały w zagrodach na przedmieściu.
Psy obszczekiwały pierwsze hałasujące po bruku wozy, na placu targowym tęgie
przekupki ustawiały skrzynki z towarem, beczki z mąką, długie wianki suszonych grzybów,
warkocze czosnku, które trzeba było pospiesznie ukryć pod słomą, żeby nie zmarzły, zanim
przyjdą pierwsi klienci.
Budynek Theatrum Chirurgicum rysował się ostro na tle porannego nieba.
Kobmagergaden nie należała do najdłuższych ulic, choć trudno było z jednego jej końca
zobaczyć drugi. Znajdowało się tu wiele nowych domów, zbudowanych z cegły i
otynkowanych. Zdobiono je pięknymi gzymsami, niektóre miały też kolumny i rozmaite
rozety. Teraz wszystko tonęło w świetle poranka, różowy blask spływał z nieba, czyniąc ulicę
jeszcze ładniejszą. Nagie drzewa wyciągały gałęzie ku niebu, jakby i one chciały mieć swój
udział w tej grze barw, tkwiły jednak jak rozcapierzone palce czarownicy na tle
wszechogarniającej jasności.
Johanna dygotała. Było bardzo zimno. Wiatr ciągnął od morza i kąsał jej policzki.
Zdecydowanie za wcześnie wyszła z domu. Nawet czytelnie były między północą a godziną
siódmą rano pozamykane. Wpatrywała się w zegar na dość odległej kościelnej wieży, ale nie
widziała, którą godzinę wskazuje. Trzeba zaczekać, aż zegar zacznie bić. A może lepiej
będzie przejść się po mieście?
Miała w kieszeni trochę drobnych. Postanowiła pójść do cukiernika Waldemara i
kupić sobie filiżankę gorącej, cudownej czekolady. Marcello odkrył dla niej ten smakołyk.
Tak!
Słodki, rozgrzewający smak czekolady, to ją ożywi, uspokoi, sprawi, że przestanie
dzwonić zębami. Natychmiast ruszyła w drogę, pochyliła głowę przed wiatrem, twarz ukryła
w kapturze.
Nie widziała mężczyzny, który śledził ją od chwili, gdy wyszła z domu Thilli.
Przemykał się zwinnie między wozami i snopkami siana, a kiedy weszli do centrum miasta,
ukrywał się za narożnikami domów, ani przez chwilę nie spuszczając z oczu biegnącej
kobiety. Dzisiaj mógłby ją zatrzymać. Ale nie, wolał w nocy, kiedy sama chodzi po pustych
ulicach i nie spodziewa się, że ktoś obcy mógłby jej wykręcić ręce...
- Johanna! Co za radość! Jak miło cię znowu zobaczyć! Gdzieś ty była? Gdzie ty się
podziewasz? Muszę przyznać, że jestem co najmniej zdziwiona, w moich czasach nigdy by
młoda dziewczyna...
- Droga madame, ja przecież nie jestem panienką. Jestem dojrzałą kobietą. Proszę
pamiętać, że byłam mężatką i że mam dziecko!
Johannę irytowało to coraz częstsze mieszanie się kapitanowej do życia lokatorki, ta
jej przesadna troskliwość. Na szczęście panią łatwo zbyć byle czym. Wystarczyło powiedzieć,
że nocowała u przyjaciół, a zwłaszcza wspomnieć jakąś towarzyską wielkość, jak choćby
Niemca lub samego profesora Remmermanna.
- No dobrze, mam nadzieję, że pani wie, co robi. Ufam, że nie naraża pani swojej
opinii, nie popełnia głupstw, które mogłyby dotrzeć do uszu Komisji...
- Proszę się nie martwić - mruknęła Johanna z uśmiechem i wbiegła na schody, zanim
madame zdążyła zaprosić ją na kolację lub zaproponować coś innego.
W pokoju panowało rozkoszne ciepło. Johanna zrzuciła płaszcz i rozsunęła ciężkie
zasłony. Poczuła chłodny podmuch od okna, gorsze jednak było to, że jej podejrzenia tym
razem także się spełniły: Marcello nadal tam stał, na pół ukryty za rogiem domu po drugiej
stronie ulicy. Nieustannie spoglądał na dom, przed którym widywał ją tyle razy. Teraz jego
bystre oczy dostrzegły, rzecz jasna, ruch zasłony, dyskretnie pomachał Johannie. Serce
podskoczyło jej w piersi, pragnęła tego, a jednocześnie nie chciała. On pytał i dawał do
zrozumienia, wprost trudno było go powstrzymać, kiedy sam się wpraszał do domu, bo chce
„odwiedzić madame".
No i teraz dowiedział się, gdzie Johanna sypia, które okno należy do niej.
Widziała, że przygląda się fasadzie domu z wystającymi gzymsami, szerokimi akurat
wystarczająco, żeby zwinny mężczyzna mógł się wspiąć...
Nie, co za głupstwa. Johanna zaciągnęła zasłony, zła na samą siebie.
Marcello to wprawdzie niedojrzały wesołek, ale nigdy by nie naraził jej reputacji na
takie niebezpieczeństwo.
Z drugiej jednak strony, jego miłosne wyznania stawały się coraz bardziej gorące,
wiedziała, że ten ognisty Włoch z jakiegoś powodu uważa ją za kobietę atrakcyjną. Mówiąc
krótko, pragnie ją uwieść. A potrafi przy tym rozpalić jej senne ciało samym tylko
spojrzeniem. Co mógłby zrobić ciemną nocą, w jej pokoju, bez obawy, że ktoś zobaczy...
Czuła, że w głowie jej się kręci na myśl o tym, a piersi napinają się niepokojąco.
Było jeszcze dostatecznie jasno, by móc czytać przy oknie. Otulona w kołdrę Johanna
usiadła z oprawionym w skórę dziełem Johanna von Horna, który uczynił więcej dla sprawy
kształcenia akuszerek niż którykolwiek z tutejszych wielkich profesorów. Remmermann
opowiadał jej, jako anegdotę, że ów szwedzki uczony najpierw studiował w Paryżu, a potem
uczył się u zwyczajnej babki, ponieważ był przekonany, że te mądre kobiety wiedzą więcej
niż uczeni teoretycy. Prowadził wykłady, pozwalał studentom ćwiczyć odwracanie płodu na
zwłokach i napisał dwie bardzo łatwe do czytania książki dla akuszerek, które z pewnością
pozwoliły zapobiec wielu tragediom. Johanna dowiedziała się też, że w Szwecji kształci się
akuszerki co najmniej od czterdziestu łat.
Ale Remmermann się roześmiał, kiedy powiedziała, że może w takim razie powinna
pojechać na studia do Sztokholmu.
„Nie sądzę, żebyś została przyjęta na tamtejszy uniwersytet. Do Domus Anatomicae
też raczej nie. Nie dopuszczono by cię też do takich rozmów, jakie tutaj możesz prowadzić,
moja droga..."
Westchnęła i uśmiechnęła się. Z wdzięcznością pogłaskała jego dłoń.
„To dlatego, że mam tu ciebie, mój wierny przyjacielu" - szepnęła.
Spoglądał na nią z gorącą prośbą we wzroku. Ona jednak nie mogła jej spełnić, to
niemożliwe. Jeśli już nie z innych powodów, to dlatego, że zielonooki cudzoziemiec coraz
częściej był przyczyną jej bezsennych nocy.
Światło dnia zaczynało powoli gasnąć. Kontury na zewnątrz załamywały się,
pogrążały w niebieskawej poświacie. Na rogu nie widać było nikogo, w ogóle nigdzie żywej
duszy.
Mimo wszystko Marcello nie jest chyba taki niemądry, żeby stać nie wiadomo jak
długo w ten mróz i narażać się na zapalenie płuc tylko po to, by ewentualnie zobaczyć jej cień
za firanką.
Wyobraziła sobie na moment jego zwinne ciało na szpitalnym łóżku i poczuła ból w
sercu. Ten okres w Kopenhadze, pokazy chirurgiczne, wędrówki po salach i korytarzach
szpitali trochę przestraszyły Johanne. Uświadomiła sobie, że choroby i zranienia, jakimi
zajmowała się w Lyster, to zupełne błahostki w porównaniu z tym, z czym tutejsi najwięksi
medycy muszą się zmagać.
Rozmasowała zdrętwiały ze zmęczenia kark i odłożyła książkę. Zaciągnęła starannie
zasłony, rzuciwszy przedtem ostatnie spojrzenie na miejsce, w którym do niedawna stał on.
Prawie przez całą noc leżała, nie śpiąc, i nasłuchiwała, sama nie wiedząc czego. A
kiedy nadszedł ranek i nic się nie wydarzyło, poczuła dziwne rozczarowanie. Dopiero gdy
dzwony kościelne zaczęły bić w mieście, przypomniała sobie, że dzisiaj niedziela i że
obiecała Thilli, że przyjdzie do niej, bowiem ta wyliczyła, że akurat tego dnia dwie z jej
dziewcząt będą rodzić.
- No i, naturalnie, wszystko się już zaczęło. Przecież ci mówiłam, Johanna. A jak ja
mówię, że wiem takie rzeczy, to możesz być pewna, że wiem. Bierz się do roboty, umyj się,
włóż na siebie coś odpowiedniego, żebyś nie zabrudziła tego wytwornego stroju, który bez
wątpienia masz pod płaszczem.
Johanna nie zareagowała. Słowa Thilli mogły się wydawać szorstkie, ale w jej twarzy
nie było nagany, choć przecież jest niedzielny ranek, a Thilla ma na pewno za sobą trudną
noc. Chyba już parę godzin biega od jednej rodzącej do drugiej.
- Mette jest zmęczona i teraz śpi. Dałam jej odrobinę tej czerwonej mikstury. Charlotta
natomiast krzyczy i rzuca się, ale ma mnóstwo siły. Myślę, że ona urodzi pierwsza, chociaż na
razie rozwarcie jest dopiero na trzy palce - informowała Thilla z ożywieniem. - Muszę teraz
zjeść trochę mlecznej zupy i napić się piwa. Zastąpisz mnie na chwilę!
Johanna była niemal zaskoczona zaufaniem, jakie okazuje jej ta stara akuszerka, która
nic przecież nie wie o jej doświadczeniu przy porodach. Dyskutowały czasami o swoich
przeżyciach, dzieliły się dobrymi radami, wymieniały mniej pomyślne doświadczenia, ale
teraz Johanna się przestraszyła, kiedy nagle stała się odpowiedzialna za dwie rodzące, i to
sama.
Głupia, czy nie właśnie tego się uczysz? Czy już teraz nie umiesz więcej niż
większość praktykujących akuszerek, ba, więcej nawet niż Thilla? Czy nie pokazywano ci,
jak sobie radzić z rozmaitymi komplikacjami? A te dwie młode kobiety są wypoczęte, w
dobrym zdrowiu i całkowicie normalne. Wszystko pójdzie dobrze.
Bardzo by chciała, posłała ku niebu niepewne spojrzenie, wymyła się starannie w
gorącej, prawie gotującej wodzie, włożyła obszerny, czysty fartuch Thilli i poszła do pokoju
Charlotty.
U rodzącej była jedna z młodych matek, bo ta rzucała się na łóżku i wiła niczym wąż,
zdążyła już prawie kompletnie wyrzucić słomę z siennika. Przypominała kurę zamkniętą w
gnieździe, a w czerwonej twarzy tkwiło dwoje wytrzeszczonych oczu, okrągłych,
przerażonych.
- Pomóżcie mi! Zawołajcie Thillę! Nie dam sobie rady bez Thilli...
- Uspokój się, ja ci pomogę. Świetnie dasz sobie radę, Charlotte To już długo nie
potrwa.
- Nie! Ja umieram! Już więcej nie zniosę, tak okropnie mnie booooli! Wrzasnęła,
chwyciła ją kolejna fala bólu. Kobieta głośno łapała powietrze, była sina i o mało nie urwała
ręki nieszczęsnej koleżance.
Johanna zaczekała, aż skurcz ustąpi, potem odesłała pomocnicę. Ta, wdzięczna za
uwolnienie, wymknęła się przestraszona za drzwi. Rodząca przestała na krótką chwilę
protestować.
- Damy sobie radę, prawda, Charlotto?
- Nieeee! Ja chcę, żeby tu przyszła Thilla. Thillaaaa! Uspokojenie pacjentki zajęło
Johannie mnóstwo czasu i prawie całą cierpliwość. W końcu jednak Chralotta zdecydowała
się współpracować z Johanna i z własnym ciałem.
Nagle krzyk ucichł.
Dziecko było na świecie.
Dziewczynka, ochrypły głos Charlotty witał maleństwo, życzył mu szczęścia.
Johanna pomyślała: Nie ma chyba nic piękniejszego niż to pierwsze spotkanie matki i
dziecka po porodzie. Pomyśleć, że będę to przeżywać setki razy!
Dzięki ci, Boże, że zsyłasz mi takie szczęście i ulgę w moim smutku i żałobie. Jeśli
nawet do odepchniętego przez wszystkich owocu grzechu, takiego jak to dziecko, matka
przemawia z czułością, to chyba nie ma na świecie człowieka, któremu nie można pomóc,
sprawić, by odczuwał choć w części taką radość, jaka teraz rozjaśnia twarz Charlotty.
Wspominała narodziny Benjamina, jaki przeżyła wtedy dramat, strach, który
całkowicie unicestwił tę świętą chwilę.
Wspominała o tym, zanim pozwoliła sobie pomyśleć o walce, którą musiała stoczyć
jej matka.
W drzwiach stanęła szeroko uśmiechnięta Thilla. Trzymała w ręce szklankę z piwem.
- Świetna robota, Johanno. Teraz czeka na ciebie Mette. W ciągu zaledwie godziny w
ten zimowy poranek przyszły na świat dwie dziewczynki. Obie były córkami nie mających
przed sobą żadnej przyszłości młodych kobiet i obie przyniosły sobie na świat
błogosławieństwo: urodziły się w niedzielę, a pierwszą osobą, jaką zobaczyły, była pewna
kobieta, która przyjęła je niczym najdroższe klejnoty z korony samego Pana.
I obie na drugie imię dostały Johanna. Zostały ochrzczone w miedzianym kociołku
Thilli przez pastora, który chętnie podejmował się zadania, jeśli chodziło o ratowanie przed
wykluczeniem z Kościoła dusz dzieci poczętych w grzechu.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
- Ona była jak córka, Johanno. Myślę, że ty jako matka rozumiesz... twoja babka by
zrozumiała.
- Thilla - rzekła Johanna łagodnie. - My wszyscy dobrze wiemy, że cierpisz. Że nic nie
jest już takie jak było. Jeszcze nie. I może nigdy nie będzie.
- Tyle osób na mnie polega. Mam tyle odpowiedzialności... nie mogę zawieść ich
wszystkich, muszę tylko...
- Thilla, przede wszystkim musisz się uspokoić. Odpocząć. Może wypłakać. Oni
przecież rozumieją, ci wszyscy, o których mówisz, że na ciebie czekają.
- Nie... no, tak... zresztą nie wiem. Niektórzy z nich nie mają nikogo poza mną... więc
kto się nimi zajmie?
Johanna wolno kręciła głową. Thilla siedziała nad miską pełną brudnej wody. Właśnie
skończyła zmywać talerze po zupie, kociołek i pół tuzina cynowych kubków. Ogień w kącie
dużej kuchni tlił się słabo, ale czerwony blask otaczał obie kobiety, które siedziały na niskich
stołeczkach, każda po swojej stronie miednicy. Ręce Thilli były małe i drobne, o popękanej,
brunatnej skórze nawet teraz, po długim moczeniu w wodzie.
Johanna ujęła jedną jej dłoń i trzymała, dopóki Thilla na nią nie spojrzała.
- Nie masz już siedemnastu lat, Thilla. Straciłaś córkę. Kto mógłby oczekiwać, że
będziesz wciąż taka jak przedtem?
Thilla westchnęła.
- Johanno, ty nie wiesz o tylu rzeczach. Chyba rzeczywiście utraciłam córkę i Bóg mi
świadkiem, jak cierpię z powodu Ylvy. Ale... ja mam ich dużo więcej. Tyle zdolnych,
młodych kobiet, którym trzeba wskazać drogę. One mnie potrzebują. Nawet ty, Johanno,
mnie potrzebujesz.
- Oczywiście, że cię potrzebuję, matko Thillo. Tyle się od ciebie uczę! Rzeczy, o
których panowie w szkole nie mają pojęcia. Rzeczy, których nie można załatwić za pomocą
skalpela, ani wyczytać w książkach.
Thilla zadowolona kiwała głową.
- Jesteś taka zdolna, ale chyba nie ma w tobie radości. Johanna poczuła ssanie w
żołądku, wystarczyło tylko napomknienie.
Wiedziała, że dzisiaj Thilla już nie pozwoli się zbyć. Johanna wpadła w zastawione
przez samą siebie sidła. Nieraz namawiała ją, by wyrzuciła z serca żal i ból, opowiedziała
wszystko. Mówiła nawet, że Thilla powinna to zrobić ze względu także na swoje zdrowie.
- Radości? - spytała niepewnie. - Ależ... jestem przecież bardzo zadowolona ze
wszystkiego. Tęsknię jednak za dzieckiem, wciąż jeszcze nie pogodziłam się ze śmiercią
matki... wiele razy wyobrażam sobie, że ona żyje i że kiedy wrócę do domu, to ona tam
będzie. Ze wszystko to tylko zły sen...
- Miewasz złe sny? Johanna wyprostowała się.
- Ech, czasami... kiedy jestem zmęczona. Thilla roześmiała się krótko, jak to ona. Ten
jej śmiech mógł wyrażać ból, radość i ironię.
- Uwierz mi, moja kochana. Nic dziwnego, że czasem kręci ci się w tej twojej głowie.
Za dużo w nią wpychasz przez cały czas.
- Wiedza to nie jest ciężkie brzemię, Thilla. Mała kobieta chwyciła miskę i wylała
wodę do dziury w kącie, zanim Johanna zdążyła zareagować. Woda spływała pod murem
prosto na podwórko. Thilla z grymasem wyprostowała plecy.
- Owszem, moja młoda przyjaciółko. Zdarza się, że bywa prawdziwym ciężarem,
niczym młyńskie koło, które człowiek musi dźwigać.
Thilla ponownie usiadła, tym razem przy stole, i pod plecy podłożyła sobie poduszkę.
Skinęła na Johannę.
- Chodź! Chcę z tobą porozmawiać. I obiecuję ci, że popłaczę trochę nad losem Ylvy,
jeśli ma cię to uspokoić.
Johanna uśmiechnęła się blado. Może przesadza z tym zmartwieniem. Może Thilla
naprawdę jest taka silna.
- Opowiedz mi coś więcej o twoim mężu, tym, o którym wspomniałaś pierwszego
dnia po przyjeździe tutaj.
- O Erlendzie? Nie, to już naprawdę przebrzmiała historia. Thilla potrząsnęła głową.
Przenikliwe oczy zalśniły.
- Nie, nie, chodzi mi o Raviego. Z którym zerwałaś. Johanna długo pocierała ręką
policzek. W końcu powiedziała z powagą:
- Thilla, ja muszę o nim zapomnieć. Nigdy więcej nie będziemy razem. Poza tym...
spotkałam innego. Kogoś, kto sprawia... że nie mogę spać. Thilla pochyliła się nad stołem.
- Ale to nie jest profesor? Nie, to niemożliwe! To stary dziad, żona umarła mu jakieś
piętnaście lat temu... Twoja babka uważała, że jest staroświecki...
- Nie, nie on. Ktoś inny. Cudzoziemiec. On też studiuje. Chociaż właściwie jest już
bardzo wykształcony. Zdawał egzaminy w wielu krajach, a jego ojcem jest wybitny anatom,
Giovanni Santorini!
Thilla wzruszyła ramionami.
- Jest ciemnowłosy... całkiem czarny. I taki wesoły, że wprost z trudem zachowuję
powagę... sprawia, że przez cały czas muszę się śmiać, Thillo.
- Myślę, że bardzo ci to potrzebne.
- Tak! Ale... na nim nie bardzo można polegać. On chyba nie do końca sobie zdaje
sprawę z tego, co robi... myślę, że się zakochałam, Thilla. Czy to... bardzo głupie?
Tamta znowu wzruszyła ramionami. Jej przenikliwe oczy robiły się coraz ciemniejsze.
- On chce, żebyśmy się pobrali... tak myślę. Ale jest w nim coś takiego... coś, co
sprawia, że nie traktuję go za bardzo serio. Wydaje mi się taki... młody.
Thilla mamrotała coś pod nosem.
- Czy wiesz, kim on jest?
- Nie, pojęcia nie mam. Santorini, powiadasz? Nigdy o kimś takim nie słyszałam. No,
ale też rzadko bywam na salonach, ha, ha.
Johanna uśmiechała się niepewnie.
- Rzeczywiście, rzadko. Thilla, ja bym chciała, żebyś go poznała, ale on nie wie, że
ja... mieszkam też tutaj. On... często odprowadza mnie do domu kapitanostwa. Zwłaszcza
ostatnio, po tym jak Ylva...
- Bardzo rozsądnie - mruknęła Thilla. - Nie możesz chodzić po ulicach sama, Johanno.
Słyszałam, że zginęła też jakaś inna młoda dziewczyna. Nic wam nie mówiłam, bo może to
tylko plotki. Ale mnie to niepokoi, jest w tym coś takiego... ech, nie, nie wiem...
- Powiedz! Co cię dręczy, Thilla?
- Ty wiesz, że Ylva utykała na jedną nogę, prawda? No widzisz, tamta dziewczyna
podobno też była kulawa. A teraz zniknęła...
Johanna zadrżała. Zaległa cisza.
W końcu Thilla westchnęła i znowu wpiła oczy w Johannę.
- To bardzo dobrze, że ma kto cię odprowadzić późnym wieczorem. Może jednak
powinnaś być nieco bardziej powściągliwa. Ten Włoch... Skoro nie masz odwagi mu zaufać...
Niedojrzały, powiadasz?
Johanna prychnęła.
- Może nie, zresztą on jest ode mnie starszy, ma blisko trzydzieści lat. Ale jakby to
powiedzieć....wesołek z niego, taki niezbyt poważny.
Musiała się roześmiać, Thilla jej wtórowała.
- Poza tym się oświadczył. Gospodyni na moment umilkła.
- Co? On też? Johanna, ty naprawdę jesteś... Dwóch oświadczających się o twoją rękę
w ciągu tych paru miesięcy, odkąd do nas przyjechałaś? I obaj godni uwagi mężczyźni,
zamożni! No, muszę powiedzieć, nieźle, nieźle!
Johanna bawiła się świecznikiem.
- Jak powiedziałam, nie traktuję go zbyt poważnie. Wciąż jeszcze miała uśmiech na
wargach. Thilla przesunęła się ze swoim stołkiem.
- Ale gdyby on był... Gdybyś mogła mu zaufać?
- To powiedziałabym „tak" - wyszeptała z bijącym sercem. Nie przyszedł na prywatny
pokaz do Crugera, nie pokazywał się tam od chwili, gdy przysłano z Paryża specjalnie
zabalsamowane zwłoki żołnierza. Był to bardzo oczekiwany obiekt, Cruger dostał go od
przyjaciela pracującego w szpitalu wojskowym. Zmarły miał jakąś niezwykłą anatomię,
posiadał podwójne nerki, dwie wątroby i podwójne płuca, znaleziono nawet coś, co
wyglądało jak szczątkowe, nie wykształcone drugie serce. Wszystko zostało starannie
spreparowane i na powrót włożone do zwłok tak, by w różnych miejscach fachowcy mogli je
badać.
Cruger był bardzo dumny, nie odważył się jednak zaanonsować zwykłej publicznej
demonstracji. Krzesła pozostały więc puste, Theatrum było zamknięte. Zresztą zbliżały się
święta Bożego Narodzenia i sezon towarzyski był w pełni. Poza tym szlachta ma inne
rozrywki, oznajmił krótko generalny dyrektor Cruger.
Remmermann opowiadał jednak Johannie o trudnościach, o tym, że medycy z
uniwersytetu zagarniają dla siebie wszystkie dostępne trupy i z całych sił starają się
przeszkadzać prywatnej szkole chirurgicznej. To jest właśnie powód, dla którego Theatrum
Chirurgicum nie otwiera ostatnio swoich podwoi.
Johanna przyłapała się na tym, że wypatruje Marcella, bardziej jednak z
przyzwyczajenia. Pewnie siedzi w czytelni albo czeka, aż Johanna wyjdzie. Miał taki
zwyczaj, stał trzy, cztery domy dalej, paląc wolno jedno ze swoich cienkich, długich cygar.
Jeśli była zmęczona, życzyła sobie, by odprowadził ją prosto do domu, albo szli na
ciastka z waniliowym kremem. Bywało, że fundował jej solidny obiad w jednej z
restauracyjek przy dolnym rynku. Potem spacerowali po parku zamkowym.
Zawsze próbował ją całować.
Ona jednak nigdy nie pozwalała, wiedziała, że gdyby ktoś ich zobaczył, mogłoby to
zniweczyć wszystkie jej plany. Komisja nie toleruje lekkomyślnego zachowania przyszłych
akuszerek. W końcu Marcello się z tym pogodził, zadowalał się pieszczeniem jej ręki ukrytej
pod jego ramieniem.
Na wspomnienie tego nogi się pod nią ugięły.
Tak jest, Johanna była szczera wobec Thilli: gdyby Marcello dowiódł, że myśli
poważnie... to uległaby temu uczuciu, o którym sądziła, że jest już dla niej na zawsze
stracone. On z pewnością by się zgodził, żeby Benjamin zamieszkał z nimi. Bawiłby się z
małym, był dla niego ojcem. I może pewnego dnia... nie.
Powinna pracować. Pomagać Thilli! Ale może z takim mężczyzną jak Santorini u
boku mogłaby zdobyć więcej pieniędzy dla domu Thilli tak, by jeszcze więcej młodych
zrozpaczonych dziewcząt mogło rodzić swoje dzieci w spokoju, a później jakoś ułożyć sobie
życie?
Wierzyła, że on by jej w tej pracy pomógł, bo oczy tak mu dziwnie pociemniały, kiedy
któregoś dnia widzieli policjantów, którzy karali młode dziewczęta, dla zarobku odwiedzające
stancje marynarzy.
- Biedne małe - mruknął wtedy. - Wiodą życie gorsze niż te szczury, wśród których
sypiają. Nie powinno się do tego dopuszczać!
Był człowiekiem o czułym sercu, to pewne. Wsuwał miedziaki w ręce żebrzących
dzieci, gdy któreś odważyło się wejść do centrum miasta. Innym razem znów postawił kolejkę
wszystkim zebranym w gospodzie, bo pięciu mężczyzn śpiewało takie rzewne pieśni.
Marcello potrafił ożywić każdą nudną dyskusję swoimi niezliczonymi opowieściami z
Włoch lub z Paryża z czasów, kiedy pracował tam w szpitalu. Dużo jeździł po świecie, znał
tylu interesujących ludzi.
Johanna zauważyła, że nie słucha wniosków, którymi Cruger kończył wykład.
Malowała w notatniku jakieś zawijasy, a ręka, w której trzymała ołówek, była spocona.
Czy dzisiaj Marcello też będzie na nią czekał? A może ona wraca za wcześnie?
Przecież dopiero co minęło południe. Postanowiła zatem pójść do czytelni i popracować parę
godzin, zanim wyjdzie na zewnątrz, w grudniowy zmierzch, i wróci do domu.
Stał na zwykłym miejscu. Johanna poczuła bolesne ciepło w okolicy żołądka, kiedy
uświadomiła sobie, jak bardzo byłoby jej przykro, gdyby go dzisiaj nie spotkała. Przerażało
ją, że serce bije tak mocno, że zakręciło jej się w głowie, kiedy stwierdziła, że ją zobaczył.
Natychmiast zgasił cygaro i szedł jej na spotkanie.
- Nareszcie, panno Johanno! Chyba chciała mi pani zrobić na złość, że tak długo pani
nie było!
Roześmiała się swobodnie.
- Długo? Ciężko pracowałam przez trzy dni... tyle chyba pan zniesie. Może z innych
kobiet miałby pan więcej pożytku, może mogłyby poświęcić panu więcej czasu na rozmowę?
Błyskawicznie pochylił się ku niej i leciutko musnął wargami jej policzek.
Zarumieniła się i pospiesznie rozejrzała dookoła. Robiła mu wymówki, choć przecież to
musiało wyglądać wyłącznie jak przyjacielskie powitanie.
- Johanno - powiedział, ujmując jej podbródek ciepłymi palcami. - Nie chcę dalej
spotykać się z tobą w ten sposób. Ja... my... ech, wiesz, co mam na myśli. Jesteś taka uparta,
taka nieznośnie silna, podczas gdy ja, nieszczęsny człowiek, chodzę i tęsknię... cierpię, a ty
nie chcesz dać mi najmniejszej szansy!
Przekrzywiła głowę, czuła przyjemny szum w żyłach, cudowne napięcie... On jednak
mówił poważnie, na ulicy prawie nie było ludzi.
- Johanno - powiedział i zabrzmiało to jak śpiew. - Ja nie mogę się bez ciebie obejść,
ale ty uważasz mnie za lekkomyślnego wesołka, prawda? Zawsze śmieję się, gadam głupstwa,
błaznuję...
Smutny glos Marcella prawie ją przerażał. Uświadamiała sobie równocześnie, że tego
właśnie jej brakowało. Czegoś, dzięki czemu również jej rozsądek mógłby zaakceptować
Marcella Santoriniego.
- To prawda, Marcello. Jesteś bardzo wesołym przyjacielem. Nie lubię tylko... że mi
się oświadczasz zawsze, kiedy mnie rozśmieszysz.
Teraz to on się roześmiał. Ujął jej rękę i wsunął ją sobie pod ramię, gdzie tak często
spoczywała, po czym poprowadził ją przez plac i dalej w dół ulicy.
- Dzisiaj będziemy świętować, Johanno.
- O, co takiego? Spojrzał na nią z uśmiechem.
- Miałem parę dobrych dni. Dostałem pieniądze, które mi się należały za odczyty.
Johanno, dzisiaj jemy obiad u Marie i Bernharda L'Etoile. A mogę cię zapewnić, że ci dwoje
gotują wspaniale!
Oczywiście, nie chciała mu odmawiać. Może to wino albo koniak, który podano po
obiedzie do filiżanki mocnej tureckiej kawy. Mogły to też być te białe, pachnące świece albo
skrzypek, który mrugał do Marcella jak do starego przyjaciela, a później grał najbardziej
uwodzicielskie utwory, jakie Johanna kiedykolwiek słyszała.
Marcello odprowadził ją do samych drzwi, a potem w ciemności wśród skrzyń i
beczek kapitana całował ją czule, szczerze i nieskończenie długo. Przytulała się do niego z
ufnością. Miała wrażenie, że on cały jest obsypany gwiezdnym pyłem, że nie tylko jego ręce
są magiczne i mogą wprawiać ją w drżenie, gdy tylko ją musną.
Bawił się z nią, drażnił jej wargi czubkiem języka, aż pozwoliła mu wsunąć go do
środka.
Pachniał ciężkim, słodkawym tytoniem, nagrzaną słońcem ziemią, obcym,
podniecającym światem. Jego wargi stały się twardsze, coraz mocniej przyciskał je do jej ust,
jedną rękę położył jej na karku i przytrzymywał z czułością jej głowę, drugą ręką wyjmował
szpilki z włosów.
- Johanno, te amo... bella donna... piękna moja... Półprzytomna zwróciła uwagę na te
słowa, o których zawsze myślała, że są nazwą trującej rośliny. Zresztą to by się zgadzało, tą
rośliną można się oszołomić... na śmierć...
Z przeciągłym świstem wciągnął powietrze, odchylił mocno głowę, jakby szukał
czegoś na rozgwieżdżonym niebie. Johanna drżała, wiedziała bowiem, że będzie musiała
zmobilizować całą swoją siłę, by oderwać się od niego, zostawić go i odejść w noc.
- Ja... nie mogę pozwolić ci odejść. Nie teraz. Moje ręce nie mogą się od ciebie
oderwać. Patrz!
Wsunął ręce w jej włosy, ich kolor pięknie się komponował ze złocistą skórą
Marcella, wiedziała o tym już przedtem.
Nawet w ciemności dostrzegała pierścień lśniący na jego palcu, ciężki sygnet z
listkami oliwnymi, ptakami i młodym księżycem.
Marcello zaczął go powoli zdejmować i zanim Johanna uzmysłowiła sobie, co on robi,
wplótł pierścień w gęsty kosmyk włosów.
- Tak się robi w mojej rodzinnej wiosce. Tak robił mój dziadek, mój ojciec, wtedy
kiedy spotykali kobiety swego życia. Johanno, tego nie można już odwrócić. Teraz jesteś
moja aż do śmierci!
Poczuła, że ogarnia ją panika. Te słowa były niczym echo starej, złej pieśni... On
jednak wciąż mówił, Johanna spojrzała mu w oczy i zrozumiała, że on naprawdę tak myśli.
- Jeśli istotnie mnie kochasz. Jeśli chcesz, moja droga... Położyła jedną dłoń na
klamce, a drugą na jego wargach.
- Ciii... nic nie mów, Marcello, jestem kompletnie oszołomiona, tak strasznie za tobą
tęskniłam. Myślę o tobie, marzę o tobie... ale tak się boję. Jest tyle spraw, o których nigdy nie
rozmawialiśmy.
Chciał jej przerwać, miał w oczach coś, co przypominało strach. Doznała skurczu
serca, powinna była przez cały czas wiedzieć, że inny Marcello ukrywa się pod wesołą, ale
powierzchowną maską lekkoducha.
- W sobotę, kiedy moi gospodarze wyjadą... kapitan wybiera się w tym tygodniu do
Aakborg. Będę w domu sama, jeśli nie liczyć starego, głuchego stróża. Wtedy możemy...
porozmawiać.
Ucałował ją tak mocno i tak gorąco, że właściwie nie wiedziała już, gdzie jest, wyrwał
się z jej objęć udręczony, w jego zielonych oczach pojawiło się coś całkiem nowego. Serce o
mało w niej nie wybuchło z radości.
Marcello wyglądał jak ktoś, kto odniósł wielkie zwycięstwo, zwycięstwo swego życia.
Widziała, jak biegnie, zwinny i pewny niczym kot, w końcu ciemność pochłonęła go,
zniknął za rogiem domu starego barona w dole ulicy.
Stała jeszcze przez chwilę przy drzwiach i wdychała zimne powietrze, zanim w końcu
odważyła się zrobić krok, potem otworzyła drzwi i weszła po schodach do swego pokoju.
Profesor był w promiennym humorze. Właściwie najchętniej by nie przyjęła jego
zaproszenia, było bowiem późno, bardzo późno, i oczy piekły ją po czterech godzinach pracy
i długiego wpatrywania się w przygotowane przez profesora Remmermanna plansze
przedstawiające właściwe i niewłaściwe ułożenie płodu.
Zegar uderzył osiem razy, kiedy ubrane na czarno uczennice szkoły akuszerskiej w
końcu opuszczały lokal. Profesor jednak wyglądał promiennie. Chwycił rękę Johanny i
powiedział, że już bardzo dawno nie mieli okazji porozmawiać.
- Chodź ze mną do profesorskiego klubu na uniwersytecie! Mamy czwartek, dzień, w
którym żony i córki mogą towarzyszyć członkom klubu. Spotkanie z nimi może być dla
ciebie interesujące, Johanno. One wiedzą, co to znaczy żyć z mężczyzną, który chętniej
rozmawia o żółci i kamieniach nerkowych niż o strojach, perukach i hodowli róż! Rozerwiesz
się trochę, pomówisz o bardziej kobiecych sprawach.
Johanna orientowała się, że Marcello jest zajęty do późna tego wieczoru. Ale jutro jest
piątek, kapitanostwo szykują się do podróży. No a potem będzie sobota... nie chciała spotykać
się już z nim przed sobotą, nie wierzyła, że będą w stanie zachować rozsądek podczas
kolejnego spaceru w publicznych miejscach.
Sobota. Czas płynie tak wolno, tak wolno. Była pewna, że tej nocy nie zaśnie... Kiedy
więc profesor nalegał, uśmiechnęła się uprzejmie i przyjęła zaproszenie. On nigdy nie
wspomniał o oświadczynach. Zaczynała wątpić, czy on kiedykolwiek coś w ogóle do niej
czuł.
Remmermann rozpromienił się jeszcze bardziej. Pochylił się do Johanny i szepnął
wesoło:
- Obiecuję, że przedstawię cię jako moją córkę, a nie żonę.
- Myślę, że wystarczy, jeśli pan profesor powie prawdę, że jestem pańską studentką i...
przyjaciółką.
Jego okrągłe oczy na moment rozbłysły.
- Bardzo bym chciał być twoim przyjacielem, Johanno. Wiesz o tym. Przytaknęła.
Kiedy prowadził ją do powozu, zauważyła, że drżą mu ręce. Wieczór był bardzo udany, ale
zrobiło się naprawdę późno. Johanna jeszcze czuła na wargach smak delikatnych pszennych
bułeczek ze słodką marmoladą, a także świeże warzywa, ser i zimną cielęciną, którą
podawano w klubie. Szampan jeszcze się perlił w kieliszkach, Johanna czuła się rozluźniona i
trochę zmęczona. Chyba jednak zaśnie dzisiejszej nocy.
Profesor nalegał, że odwiezie ją swoim powozem, a ona chętnie na to przystała.
Została otulona grubymi derkami, a nogi w lekkich pantoflach oparła na żelaznym węglowym
piecyku, na stałe wbudowanym w coś w rodzaju skrzynki umieszczonej pod siedzeniem. W
razie potrzeby można go było wysunąć na środek powozu. Wkrótce zrobiło się ciepło.
Profesor siedział bardzo blisko niej, nie mogła nic z tym zrobić.
- Jestem panu wdzięczna, profesorze. Pewna moja przyjaciółka... znajoma, należy
chyba raczej powiedzieć, została nie tak dawno temu napadnięta na ulicy i zamordowana.
Natychmiast pożałowała szczerości. Profesor spojrzał na nią spod oka.
- Przyjaciółka? Znajoma? Ależ, Johanno, to pani bywa w takich okolicach?
- Co pan ma na myśli? Jakich okolicach? Pochylił głowę i zacisnął wargi. Długie wąsy
poruszyły się niespokojnie.
- W całym mieście giną młode kobiety... ostatnio. Trzy czy cztery, jak słyszałem. Ale
to ulicznice z najbiedniejszych dzielnic, Johanno. Pozbawione rodzin samotne dziewczyny,
które przychodzą do miasta w nadziei, że uda im się jakoś przeżyć.
Johanna przyglądała mu się.
- Trzy albo cztery? Ale... dlaczego policja nic nie robi? Remmermann wsunął ręce do
kieszeni płaszcza.
- No cóż... przede wszystkim większości tych kobiet nikt nie szuka. Poza tym to, jak
wspomniałem, biedaczki, nigdzie nie zarejestrowane. Policja nawet nie otrzymuje
zawiadomienia o ich zaginięciu. Przenoszą się niczym szczury z miejsca na miejsce. Mogło
się przecież zdarzyć tak, że po prostu poszły sobie...
Johanna zastanawiała się przez chwilę, niespokojnie poruszyła się na siedzeniu. Z ulgą
myślała, że zaraz zobaczy bezpieczne drzwi domu kapitana.
- Chyba przyjdziesz w poniedziałek do Theatrum? - ciągnął Remmermann
swobodnym tonem. - Będzie pokazywany interesujący przypadek, płód zakleszczył się w
drogach rodnych. Twierdzi się, że dochodzi do takich sytuacji, gdy matka w czasie ciąży
wdycha dużo oparów alkoholu. Ta kobieta pracowała w destylarni i...
- Zobaczę. Zbliżają się święta, ja mam mnóstwo nauki, a zaraz po nowym roku
zaczynają się sesje akuszerskie.
- Oczywiście! Musisz się zatem dowiedzieć wszystkiego, co możesz na temat
medycyny i chirurgii. Chodź ze mną w poniedziałek na uniwersytet. Przyjeżdża znany lekarz
niemiecki, Lorenz Heister. Musiałaś o nim słyszeć. On...
Przerwała mu znowu, nie była w stanie tak siedzieć przy nim i rozmawiać. Ledwo się
zmusiła, by z uśmiechem podziękować za miły wieczór.
Głęboki lęk rozrastał się w jej sercu, marzyła tylko o tym, by ukryć się w ciepłym,
bezpiecznym pokoju i zastanowić się, co w tym wszystkim jest nie takie jak powinno.
Piątek był zwykle u Thilli dniem prania, ale w ten przedostatni piątek przed świętami
postawiono cały dom na głowie. Trzeba było wygotować bieliznę, pościel, dziecięce pieluchy.
Za domem ustawiono na palenisku wielki kocioł i tam wynoszono wszystko. Wczesnym
rankiem Petrus rozpalił ogień, dziewczęta przeglądały swoje rzeczy decydując, co idzie do
prania.
Thilla dźwigała wiadra z wodą, dyrygowała kobietami, niektóre nie wiedziały, że
pranie trzeba najpierw namoczyć w zimnej wodzie, dopiero potem gotuje się je w ługu.
Następnie Thilla podstawiała wielką drewnianą balię, ubrania z kotła przekładano do
płukania. Czyste i wyciśnięte z wody wieszano do suszenia w kuchni na długich sznurach.
Minie parę dni i nocy, nim cała wilgoć wyparuje.
Kiedy domownicy jedli wieczorem kaszę, woda z mokrych ubrań kapała im na głowy.
- To zdrowo dla włosów - powiedział Petrus, chwytając dla zabawy krople na język.
Dziewczęta miały rumiane policzki i po całym dniu prania w ługu palce niemal odarte ze
skóry. Ale żadna się nie skarżyła. We wszystkich pokojach szorowano podłogi, bielono
sufity, usuwano sadzę z piecyków. Petrus biegał w kółko z wiadrem rozrobionego wapna i
pociemniałe sufity były pod wieczór takie białe, że aż raziło w oczy. Wybielił również w
kuchni ścianę nad piecem, teraz wystarczyła jedna jedyna świeca i w pomieszczeniu robiło się
jasno.
Po południu Petrus poszedł pomagać właścicielowi domu. Obiecał, że na święta
będzie i szynka, i pod dostatkiem piwa.
Johanna nie bardzo sobie wyobrażała, że w tym wielkim mieście można urządzić
prawdziwe święta. U nich w domu już od dawna wszyscy zajęci są przygotowaniami.
Kiełbasy zostały zrobione, szynki uwędzone, jęczmień na piwo zmielony na specjalnych
żarnach, które tylko rozgniatają ziarna... a dziewczęta piorą, myją i sprzątają dużo więcej i
dokładniej, niż się to robi w normalne piątki.
Tutaj nikt też nie piekł ciast, w każdym razie Johanna nie zauważyła.
No cóż, trzeba to jakoś przeżyć, będzie miała w życiu jeszcze wiele prawdziwych
świąt.
Teraz głowę Johanny wypełniały zupełnie inne marzenia niż tęsknota za wigilijną
nocą.
- Mette! Daj mi dziecko, a sama leć do Klimpego po głowę cukru. Zasłużyłyśmy
dzisiaj na coś smakowitego. Już nastawiłam wodę, zrobimy sobie święto! Będzie herbata z
rumem, co wy na to? Z mnóstwem cukru!
Dziewczęta pokrzykiwały radośnie, a Petrus wahał się, czy powinien wychodzić z
domu.
- Nie martw się, zostawimy ci duży kubek! Ruszaj teraz w drogę, stary dziadu -
zawołała Thilla, a w jej oczach pojawił się wesoły uśmiech.
Następnego ranka Johanna bardzo wcześnie wyszła z domu, zdecydowana zrobić
sobie wolne. Żadnego czytania, żadnej nauki. Tylko to rozkoszne uczucie, że taki mężczyzna
jak Santorini dostrzegł coś pociągającego w zamkniętej Johannie, nie dopuszczającej do
siebie uczuć...
W każdym razie od czasów Raviego.
Zwolniła, buty stukały miarowo o bruk.
Wciąż jeszcze się zdarzało, że musiała zmagać się z uczuciem, że on jest, że jego cień
jej towarzyszy.
Pamiętała, że pierwsze spojrzenie na czarne włosy Marcella wywołało skurcz w jej
sercu, skurcz, który nie miał nic wspólnego z urodziwym Włochem.
Poza tym ci dwaj mężczyźni są całkowicie odmienni. Marcello taki żywiołowy,
wesoły, z taką niezwykłą zdolnością przemieniania trudnych chwil w radość i śmiech.
Nie było w nim nic ukrytego, żadnych tajemnic, żadnych czarnych stron, z którymi
musiałaby walczyć.
Był może nawet zbyt lekkomyślny, za mało poważny, Johanna przeczuwała jednak, że
ktoś taki był jej potrzebny, ktoś, kto odmieni także jej skłonną do rozważań, melancholiczną
naturę.
On ją za sobą porwie jak najdalej od wszystkich zmartwień, życie będzie radosnym
oszołomieniem. Tego była pewna.
A o reszcie nie chciała teraz myśleć.
Wróciła do pięknego domu, zanim zimowe słońce rozjaśniło miasto. Świeże poranne
powietrze bardzo ją orzeźwiło po nocy spędzonej u Thilli, w dusznej kuchni, pachnącej
rumem, ługiem, pieluchami, potem i fermentującym młodym piwem. Nie dostrzegła cienia,
który pospiesznie podążał za nią, tym razem też nie widziała mężczyzny o czarnych włosach,
który na nią czekał.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
- To nieprawda - szeptała Thilla, mrużąc oczy. - To się nie może stać, jeszcze raz,
nie... Nie Mette, ona jest taka silna, ma w sobie tyle życia...
- Mette zniknęła, to wszystko, co nam wiadomo - westchnął Petrus ciężko. - Thilla, nie
powinnaś od razu myśleć, że coś się jej przytrafiło. Nic nie wiemy, tyle tylko, że wyszła i nie
wróciła, ale przecież nie pierwszy raz któraś z dziewcząt...
- Nie Mette! Thilla uparcie twierdziła swoje. Z jej oczu płynęły łzy.
- Sprowadź Johannę! Musimy zaraz zacząć szukać. Petrusowi drżały ręce, kiedy
ocierał twarz Thilli.
To on ją obudził, chociaż spała tak słodko, pachniała rumem, uśmiechała się po
pieszczotach, bo kiedy późno w nocy wrócił do domu...
- Thilla, kochanie... nie możesz widzieć wszystkiego zaraz w takich ciemnych
barwach. Ta sprawa z Ylvą... to musiał być jakiś łobuz, który myślał, że ona jest ulicznicą.
Mette dałaby sobie radę z takim. Mette jest silna i odważna, nie należy do tych, co to...
- Zamknij wreszcie gębę, Petrus! Nie wiesz więcej niż ja, prawda? Musimy
natychmiast zacząć jej szukać, trzeba przetrząsnąć każde podwórko, każdy kąt w tej części
miasta. Trzeba przepytać stróżów, każdego, kto w nocy ma oko na to, co się dzieje. Ktoś ją
przecież widział! Poszła tylko po cukier...
Thilla chciała się wypłakać w spokoju, taka była. Petrus zamknął więc bardzo
ostrożnie drzwi. Niech się Thilla wypłacze, to potem przyjdzie uspokajać innych. Poszedł
powiedzieć o wszystkim Johannie, ale jej też nie było.
- Mette na pewno wróciła tam, skąd przyszła! Dobrze o tym wiesz, Thilla, że ona
zostawiła w domu starą matkę i kandydata na męża. Poszła sobie... wiedziała, że ty się
zajmiesz dzieckiem. Zaufała ci, Thillo...
Ale żadne uspokajające słowa Petrusa nie trafiały do przekonania tej niedużej
wzrostem matronie. Dziewczęta też siedziały blade, w milczeniu zajmowały się swoimi
robótkami. Nikt nie wiedział, co począć z tym nowym nieszczęściem.
- Johanna pewnie wie, dokąd ona poszła! Mogły przecież ze sobą rozmawiać, Johanna
mogła ją nawet kawałek odprowadzić, właśnie dlatego, że obie bały się mordercy. Tak! Na
pewno tak było, Thilla. Zobaczysz, że wieczorem wróci Johanna i opowie nam to dokładnie.
Thilla podniosła się ciężko. Jej niewysokie, pulchne ciało było tak skulone i
pozbawione sil, że to przeraziło dziewczęta. Thilla to matka, ktoś, kto osłania, była niczym
port dla wszystkich, którzy zostali przez wzburzone fale wyrzuceni na ląd.
- Zbierajcie się, dziewczęta! I uśmiechać mi się! Nie znaleziono żadnego ciała, nikt
niczego nie widział. Nie siedźcie tu jak płaczki, nie przywdziewajcie jeszcze żałoby po Mette,
skoro ona najprawdopodobniej w tej chwili obejmuje swojego narzeczonego, pozbyła się
dziecka, o którym on nie chciał słyszeć.
Dziewczyny ruszyły ku drzwiom, próbowały potakiwać, ocierały łzy. Jednak lęk
pozostał w kuchni, równie zatęchły i wszechobecny, jak te mokre ubrania wolno schnące pod
sufitem.
Słyszała kroki na schodach co najmniej dwukrotnie, zanim się naprawdę rozległy.
Umyła się bardzo dokładnie w miednicy i użyła konwaliowych perfum kapitanowej. Włożyła
czerwoną suknię Marji, jedyną, w jakiej nie odważyła się pokazać na żadnym przyjęciu.
Chociaż suknia była piękna... nieprzyzwoicie piękna. Może kolor bardziej się nadawał dla
kobiety czarnowłosej, ale Johanna ze swoimi kasztanowymi włosami też właściwie mogła
uchodzić za brunetkę, zwłaszcza kiedy natarła włosy specjalnym woskiem i uczesała je w
koronę.
Dzisiaj uznała, że wystarczy zapleść je w warkocz i upiąć w prosty kok na karku
umocowany szpilkami i jedwabną wstążką.
Zagryzała wargi, żeby stały się czerwieńsze, tarła skórę, dopóki policzki się nie
zaróżowiły, w końcu włożyła naszyjnik z opali, który kapitanowa jej podarowała, „skoro tak
pani w nim do twarzy, moja droga".
W lustrze nad umywalką zobaczyła, że kamienie bardzo pięknie współgrają z kolorem
jej oczu, miały dokładnie te same niebieskie, brunatne i zielone tony.
Marcello był dosłownie oczarowany tym, że człowiek może mieć oczy różnego
koloru. Pamiętała czasy, kiedy, uczestnicząc w jakichś zebraniach, musiała ukrywać swoje
oczy, bo nie ma lepszego sygnału, jeśli się szuka odpowiedniej osoby do jakiegoś zadania. Jej
oczy zawsze w takich sytuacjach zwracały uwagę.
Dziś wieczorem nie zamierzała się chować.
Dziś wieczorem będzie wyłącznie tą zapomnianą Johanna, młodą, lekkomyślną
kobietą, która tylko czasami ukazywała swoją osobowość.
No i nareszcie on stoi przed jej drzwiami.
Otwierała z wahaniem, serce czuła w gardle.
Boże, jaki on piękny.
Podał jej jedną różę, z topniejącymi płatkami śniegu na listkach.
- Z królewskiego zimowego ogrodu specjalnie dla pani. Mówił niemal szeptem, mimo
to jego głos był niski i ciemny, jakby dotykał wiolonczelowym smyczkiem napiętych strun jej
serca.
- Proszę - zaprosiła bez tchu i wzięła od niego kwiat. Pocałował ją leciutko, kiedy
odsunęła na bok jedwabną zasłonę, pozwalając mu wejść do małego, ciemnego pokoiku,
będącego jej mieszkaniem.
- Rozkoszne miejsce - powiedział. Stał w drzwiach i patrzył. Johanna zapaliła
wszystkie świece, w świecznikach i kandelabrach płonęło dwanaście małych płomyków.
Zasłony, które zawsze były ściągnięte, dzisiaj zakrywały łóżko, uważała bowiem, że nie
powinien zaraz przy wejściu oglądać tego ciężkiego, ciemnego mebla. Może by to zrozumiał
jako zbyt jawne zaproszenie.
A Johanna nie chciała, żeby tak było. Pragnęła być zdobywana wciąż i wciąż od nowa.
No i w końcu jego ręce mogły poruszać się swobodnie, już ich nie powstrzymywała,
nie przytulała się do niego za mocno.
Pili wino, które przyniósł Marcello, i słuchali śpiewu stróża na ulicy. Pogasili już
wszystkie światła, żeby nikt nie mógł nic widzieć ani słyszeć.
Dom od dawna spał, tylko stary dozorca pilnował, czy jacyś rabusie nie plądrują domu
kapitana pod nieobecność rodziny.
- Moja kochana, mój wspaniały kwiecie... za nikim chyba nie tęskniłem tak bardzo,
nikt nie oczarował mnie do tego stopnia, że nie jadłem i nie sypiałem od wielu dni i nocy.
Johanno, bogini, nie dręcz mnie więcej...
Jego słowa były takie szczere, że momentami aż śmieszne w swojej kwiecistości. Ale
jej sprawiały przyjemność, zlizywała smak miodu, rozkoszowała się każdym ucukrowanym
komplementem. On taki po prostu jest, w jego ustach to wszystko brzmi wzniosie.
Stała wyprostowana, kiedy on cofnął się trochę.
- Belh... Odnalazł tasiemki gorsetu, głaskał jej nagie ramiona, pochylił się ku niej,
muskał leciutko wargami białą skórę. Poczuła, że piersi stają się bardzo wrażliwe i jakby
większe pod obcisłym stanikiem.
Rozwiązał jedną taśmę, znalazł drugą, potem szukał guziczków, ułożonych gęsto i
ukrytych pod zakładkami. Rozpinał je bardzo wolno, jeden po drugim, i nieustannie patrzył
jej w oczy.
Chociaż w pokoju było gorąco, na jej odkrytych ramionach pojawiła się gęsia skórka,
wsunął dwa palce pod wycięcie sukni, po czym wolno zsunął ubranie w dół. Była bliska
zemdlenia, kiedy ją rozbierał, twarz i szyja płonęły, ale zapomniała o wszystkim, kiedy
spojrzał na nią zamglonymi oczyma.
Nie do końca rozumiała, co znaczą wypowiadane przez niego słowa, ale on ujął jej
piersi, jakby to były najwspanialsze owoce, i uformował z dłoni naczynka dla nich. Potem
ukląkł i pociągnął za sobą dół jej sukni.
Teraz Johanna czuła się naprawdę tak, jak ją nazwał, boginką, pozwalała mu oglądać
dokładnie swoje ciało, potem on położył ją na dywanie, na stosie czerwonego jedwabiu, i
całował do utraty tchu.
- Teraz moja kolej - szepnęła. Czuła, mimo podniecenia i rozgorączkowania, że
śmiech bulgocze jej w gardle.
Zmusiła go, żeby wstał, ona podniosła się także i drżącymi rękami odsłaniała jego
złocistą skórę. Miał taką białą koszulę! Wspaniałe tło dla smagłej skóry. Jej palce wędrowały
w górę i w dół po męskim torsie, stwierdziła, że brodawki jego piersi także się napinają, że
Marcello oddycha głęboko, coraz szybciej, i że musiał się oprzeć o krzesło, kiedy wodziła
wargami po jego brzuchu, palcami kreśliła kręgi na jego biodrach, plecach i piersiach.
Znowu ten zapach spalonego słońcem krajobrazu i mocnych przypraw.
Gdzieś się podziała jej dawna wstrzemięźliwość i rezerwa, dała się porwać uczuciom,
które wypływały z jej serca niczym rwąca rzeka.
W końcu on już nie mógł czekać, jednym szarpnięciem odsunął zasłony znad łóżka.
Johanna spostrzegła, że unosi się w powietrzu, obejmowały ją silne ramiona, mocno
przyciskały do piersi, poczuła jego wargi na swoich, zanim dotknęła chłodnego lnianego
płótna pokrywającego jej grubą kołdrę z ptasiego puchu.
Policzki nie mogły jej już chyba bardziej płonąć, nie mogła być bardziej
rozgorączkowana, bardziej zdyszana. Kiedy delikatnie głaskał jej uda, bezwiednie rozsunęła
nogi i zamknęła oczy. Jego oddech był świszczący, urywany... Jego palce na jej piersiach...
jego wargi...
- Och, Marcello... Marcello... ja umrę... nie rób tego... nie... och... Wcale jednak nie
miała zamiaru umierać, on też się drożył, spoglądał na nią z wysoka, uśmiechał się
uspokajająco i uwodzicielsko zarazem.
Pieścił jej brodawki, ona najbardziej ze wszystkiego pragnęła pociągnąć go ku sobie,
wczepić się w niego, wessać go i żeby tak już zostało. To, co robił, kompletnie ją
obezwładniało, dygotała pod jego pieszczotami, wdychała jego zapach, nie była już w stanie
zapanować nad mięśniami ud, brzucha, szyi.
Wstrząsały nią konwulsje, rozprzestrzeniały się w niej niczym kręgi na wodzie pod
ciężkim kamieniem, w końcu dała się unieść, pochłonąć, jeszcze tylko wyszeptała przez
zaciśnięte gardło jego imię.
Gdy wzburzone fale zaczęły się uspokajać, stwierdziła, że on leży przy niej i jakby w
odpowiedzi szepcze do ucha jej imię. Teraz jego wargi znowu były miękkie, przywarła do
jego spoconego ciała, chciała odwzajemnić mu tę cudowną rozkosz, której doznała.
Zaczekała, aż odzyska władzę nad swoim ciałem, aż znowu będzie mogła kontrolować
wszystkie mięśnie. Nie pozwoliła mu się wymknąć, całowała go tak, jak on ją całował
przedtem, teraz ona była przewodniczką, nie liczyło się nic więcej...
- Wezuwiusz! - zawołał Marcello i wybuchnął śmiechem, jakiego jeszcze u niego nie
słyszała. Nie miała odwagi na niego spojrzeć, bo szczęście, jakie dźwięczało w jego śmiechu,
mogło wystarczyć za wszystko... W głębi serca już wpisała tę noc do rejestru snów.
Ale on obejmował ją mocno, położył się na niej i delikatnie nagryzał jej ucho.
- Wezuwiusz, nie wiesz, co to jest? To nasz największy wulkan, największy na
świecie!
Teraz Johanna musiała się roześmiać, bo oczywiście słyszała o wulkanach, a on był
taki słodki, porównując ją do roztopionej, kipiącej lawy.
Po chwili wyciągnęła szyję, odgarnęła włosy i dowiodła mu, że ona też potrafi kąsać
zębami ostrymi jak u szczeniaka.
- Niebezpieczna kobieta - szepnął i znowu wybuchnął śmiechem. Zaczęli się
mocować, przepychali się, zamykali jedno drugie w objęciach, ograniczali sobie swobodę
ruchów, żeby poddawać się nawzajem najbardziej wyszukanym pieszczotom.
On wygrał, był po prostu silniejszy, uniósł Johannę wysoko w górę, a ona krzyczała,
wyrywała się, szukała po omacku jakiegoś oparcia. Natrafiła zębami na jego kark i niemal w
ostatniej chwili wyrównała pojedynek...
- Taka jesteś dzisiaj dziwna, Johanno. Zdekoncentrowana, nie poznaję cię! Thilla
zmrużyła zaczerwienione oczy nad garnkiem, w którym coś mieszała.
Mdły zapach dziegciu unosił się nad paleniskiem, Thilla przygotowywała właśnie
specjalną maść na rany i głębokie, krwawiące skaleczenia. Nic tak dobrze nie tamuje krwi jak
mieszanka Thilli.
- W każdym razie od czasu, kiedy zginęła Ylva - powiedziała Thilla z goryczą.
Johanna nie słuchała, ale teraz Thilla pomachała jej chochlą przed oczyma.
- Otrząśnij się, dziewczyno! Nie jesteś przecież takim delikatnym ziarenkiem jak inne
tutaj. Posłuchaj mnie wreszcie! Ja nie ustąpię, dopóki Mette się nie znajdzie. Musimy ją
odnaleźć! A do tego potrzebna mi jest twoja pomoc, Johanno. Ty masz pieniądze, wiem o
tym. Nie chciałam cię nigdy o nic prosić, ale teraz muszę. Trzeba żebyś wynajęła powóz i
pojechała do Leije. Powozem to tylko pół dnia drogi. Tam znajdziesz kawalera Mette, wiem,
że to wdowiec, prowadzi gospodę. Mam nadzieję, że ją też tam zastaniesz.
Johanna oblizała spierzchnięte wargi. Wciąż jeszcze były wrażliwe po długich
pocałunkach.
Mają się dziś wieczorem znowu spotkać. Nie była w stanie znieść myśli, że zamiast
tego miałaby trząść się w powozie na wyboistej, zamarzniętej wiejskiej drodze.
- No cóż, ja... Spojrzenie Thilli przeszyło ją na wylot. Johanna zrozumiała, jaka jest
egoistyczna. To oczywiste, że Thilla może oczekiwać od niej przysługi, i to sto razy większej
niż ta, o którą właśnie prosi.
- Pojadę, Thillo. Jutro, jak tylko się rozwidni. Jeśli wyjadę wcześnie, to do wieczora
wrócę i przywiozę ci nowiny.
Thilla chrząknęła zadowolona.
- Dobrze. A teraz powiedz mi nareszcie, z kim to szybowałaś aż do nieba ostatniej
nocy.
Johanna drgnęła, rumieniec zabarwił jej policzki, ale kiedy napotkała spojrzenie Thilli,
musiała się uśmiechnąć.
- Ty... wiesz? Thilla roześmiała się smutno.
- Matka zawsze wie takie rzeczy. Pewnego dnia to zrozumiesz. Poza tym z twojej
twarzy wszystko bardzo łatwo wyczytać, Johanno. No, kim jest ten drań?
Johanna omal się nie rozzłościła, choć przecież Thilla żartowała.
Czy powinna powiedzieć? A jeśli Thilla nie zrozumie? Johanna smakowała słowa w
milczeniu, podczas gdy Thilla, niczym uosobienie spokoju, mieszała w garnku.
„No, więc, to ten Włoch. Ma takie czarne włosy, sprawił, że przez cały czas się
śmiałam. Więc uznałam, że mogę go zaprosić do domu, skoro gospodarze właśnie wyjechali,
i kochaliśmy się, dopóki starczyło nam sił, dopóki nie opadliśmy na posłanie..."
Nie.
Wstała i w zamyśleniu nabrała z beczki kubek wody.
- On... on poprosił mnie, żebym za niego wyszła. To jest... Włoch.
- Tak właśnie myślałam. Ale czy ty jesteś całkiem pewna, że nie zostałaś oszukana,
moja droga? Z tego co słyszałam o Włochach...
- Thilla, przestań! Nie widziałaś przecież Marcella! Zachowujesz się jak jakaś kwoka!
Thilla odwróciła się gwałtownie, złapała Johannę za ramię i potrząsnęła nią tak
mocno, jak to możliwe, sięgała jej bowiem do pasa.
- Ty głupia dziewczyno! Nie rozumiesz, że ja się martwię? Nie możesz się wdawać w
jakieś awantury, które nie wiadomo jak się skończą! Jesteś na to za dobra, rozumiesz? Jesteś
za dobra na to, żeby zabawiać się z byle kim...
Puściła ramię Johanny. Jej krótkie ręce zwisały bezwładnie, potem Thilla otarła twarz
rękawem, bez słowa ujęła chochlę i znowu zaczęła mieszać.
- Wybacz - bąknęła po chwili. - To nie moja sprawa... naprawdę. Tylko że ja... ja tak
się boję. Najpierw Ylva, teraz znowu zniknęła Mette... Boję się o ciebie, bo stałaś mi się
bardzo bliska, Johanno...
- Ach, Thilla... Johanna uklękła przy niej i nareszcie Thilla mogła ją objąć, oprzeć
głowę Johanny na swoim ramieniu i przyciskać ją do siebie, szepcząc przy tym:
- Czuję się za ciebie odpowiedzialna, twoja babka mi to zleciła w liście... myślę, że
coś zaniedbałam. Tyle miałam innych spraw na głowie, wciąż się człowiek spieszy... ale
jeszcze mamy czas, moja droga. W każdym razie zostaniesz do wiosny. Kochana, tyle
wspaniałych rzeczy cię czeka...
Johanna zamknęła oczy. Marcello obiecywał jej to samo. Stwierdziła, że po tej
nierzeczywistej nocy zaczęła mu wierzyć.
- Najdroższa Thillo... zrobiłaś już dla mnie więcej niż dość. To ja zawiodłam,
powinnam była więcej ci pomagać, wspierać cię. Ale widzisz, wykłady kosztują mnie wiele
wysiłku. Jeszcze najłatwiej jest na zajęciach akuszerskich, tam przychodzą dziewczyny, które
z trudem czytają, trzeba do nich mówić prosto. Ale w Theatrum czy na uniwersytecie... z
trudem nadążam. Nie jestem jeszcze przyzwyczajona do języka...
Thilla mocno ściskała jej ręce.
- Ja wiem, kochana, wiem. Jesteś bardzo pracowita i taka zdolna. Robisz więcej, niż
ktokolwiek mógłby oczekiwać, mówisz, że chciałabyś zdać wszystkie egzaminy na wiosnę...
to są znakomite wiadomości dla twoich w domu... ale nie dla mnie...
- Och, Thilla... ja wrócę. Nie zapomnę cię nigdy. Matko... Thilla ukradkiem otarła łzę.
- Jakie dziwne zrządzenie pańskie. Utraciłam jedną, którą mogłam nazywać córką, ale
zyskałam drugą... taką wspaniałą młodą kobietę.
Johanna protestowała bez słów, ale musiała się też uśmiechać.
- Tak to jest. Ja czuję to samo. Tęsknię za moją mamą, nie chcę myśleć, że jej nie ma.
Kiedy wrócę do domu, tęsknota znowu będzie taka bolesna... Thilla, a może ja tu zostanę...
- Co ty mówisz? Cofnęła się o krok, ręce oparła na biodrach.
- No tak, bo widzisz... my, to znaczy Marcello i ja, my... Thilla odwróciła się i znowu
zaczęła mieszać. Po chwili podała Johannie kubek herbaty.
- Wypij!
Stała nad nią i niemal wlewała jej płyn do gardła. Potem wyrwała jej z ręki puste
naczynie i wpatrywała się w nie z uwagą.
Brązowe jak u wiewiórki oczy rozbłysły ponuro przed Johanna.
- No tak, a nie mówiłam? Johanno, muszę cię ostrzec. Jak najpoważniej! Fusy
wskazują na niebezpieczeństwo. To jakiś obcy mężczyzna! Te dwa znaki znajdują się zbyt
blisko siebie, żebym to mogła zlekceważyć. Johanno, mam jak najgorsze przeczucia co do
tego Marcella! Trzymaj się od niego z daleka, a przynajmniej zachowaj chłodną głowę!
Johanna zacisnęła powieki. Nigdy nie widziała Thilli w takim wojowniczym nastroju.
Kiedy się jednak zastanowiła, o co chodzi, ogarnęła ją irytacja. Taka afera z powodu fusów?
- Thilla, ty go przecież nie znasz! Thilla wróciła do swojego garnka i mieszała z taką
złością, że masa rozpryskiwała się na boki, przypalała się do żelaznej płyty.
- Możesz nie słuchać starej kobiety, ale będziesz żałować. Ja się znam na takich
sprawach.
Johanna skinęła bez słowa.
Nie powinno jej to dziwić. Przecież Thilla jest wytrącona z równowagi, przeżywa
nieszczęście, martwi się więc o Johannę bardziej, niż powinna. To lęk sprawia, że ta stara
kobieta nie umie sobie wyobrazić, że Johanna może się zbliżyć do jakiegoś obcego
mężczyzny. Można by sądzić, że podejrzewa, iż to Marcello zamordował Ylvę i Mette.
Powinna starać się zrozumieć biedną Thillę.
Czule pogłaskała pochylone plecy tamtej, przesunęła dłoń aż do ręki trzymającej
chochlę. Ostrożnie wyjęła narzędzie i teraz ona zaczęła mieszać gęstą masę.
- Obiecuję ci, matko Thilli, że ci nie zginę. Spotkasz Marcello, poznasz go... dowiesz
się, że to nie jest żaden oszust. Będziemy ci pomagać. Thilla... jeśli nam pozwolisz, to ten
dom będzie jeszcze bardzo piękny, a dziewczynom będzie tu bardzo dobrze. I tobie też
niczego nie zabraknie, Thillo. Koniec z żebraniem o kości u rzeźnika!
Łzy płynęły strumieniem z oczu Thilli, siedziała na stołku z pochyloną głową. I trudno
powiedzieć, czy płakała z żalu czy też ze wzruszenia obietnicami Johanny.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
To miał być ostatni publiczny pokaz przed świętami Bożego Narodzenia i galerie
pozostały puste. Może to mało interesujące patrzeć, jak studenci trzęsącymi się rękami
wykonują ćwiczenia w zakresie amputacji. Nowa technika polega na tym, że wycina się duże
półkole skóry i mięśnia za kolanem, zanim się przepiłuje kość tuż ponad nim.
O ile dawniej trzeba było czekać miesiącami, a może nawet latami, żeby kikut się
zabliźnił, to teraz dokonuje się to w najgorszym razie w ciągu paru tygodni. Rewolucyjność
nowej metody polega też i na tym, że nie trzeba używać smoły ani innych brudnych
materiałów do zatamowania krwi. Zamiast tego zakłada się opaskę uciskającą żyły. Następnie
na zewnętrzną część kikuta nakłada się płat oczyszczonej skóry spod kolana i mocno
przyszywa. Do rany wkłada się srebrną rurkę, którą spływa materia.
Zwłoki były zbyt stare na to, by studenci mogli przeprowadzić cały trening, ale piła
skrzypiała na grubych kościach, dając przyszłym lekarzom okazję do poznania części
chirurgicznego rzemiosła. Niektórym młodym trzęsły się ręce, widocznie nie opanowali
jeszcze tej zręczności, jakiej wymagał od nich Cruger, zanim zaczną praktykować na żywych
ludziach.
- Zręczność! Elegancja! Moi panowie, nie będziecie przecież pospolitymi rzeźnikami!
Jesteście chirurgami! Przyszłymi wybawcami! Tymi, którzy potrafią działać tam, gdzie nasi
szanowni doktorzy stoją i mamroczą modlitwy, bo nic innego nie potrafią.
Studenci drżeli, czując na sobie jego przenikliwe spojrzenie, i pocili się, kiedy
zniecierpliwiony zmuszał ich do uczenia się łacińskich nazw każdego mięśnia, każdej żyły.
Amputowana kończyna została rozcięta w kilku miejscach i dokładnie oglądano wszystkie
szczegóły. Cruger nie zadowolił się, dopóki nie kazał każdemu wyrecytować trudnych nazw
wszystkich części.
Zanim doszli do omawiania kostki, ostatni widzowie opuścili pomieszczenie. Johanna
siedziała na swoim zwykłym miejscu, w pierwszym rzędzie po lewej stronie. Operujący
dzisiaj studenci zostawili swoje przybory na krzesłach, nie mogła się więc przenieść bliżej
stołu, żeby lepiej widzieć.
Poza tym amputacja to akurat nie jest najbardziej interesujący pokaz. Chyba nie
będzie musiała wykonywać takich operacji w Lyster.
I znowu złapała się na myśli, że może wcale nie wróci do domu. Wieczorem znowu
ma go spotkać, a wtedy...
Zamierzała go zapytać. Chciała wiedzieć, czy on mógłby sobie wyobrazić, że
zamieszka w malutkiej wiosce na dalekiej północy kraju. Zastanawiała się nad tym i oczyma
wyobraźni widziała, jak obojgu dzieciom służą długie lata spędzane na wsi i zimy w stolicy.
To byłoby znakomite rozwiązanie. Naprawdę fantastyczne, wolne od tęsknoty i żalu.
Bendikowi też by się to pewnie spodobało. Bardziej w każdym razie niż gdyby mu
zaproponowała przeprowadzkę do Kopenhagi na stałe.
Nie martwiła się o Vildegard ani Meisterplassen. Zagrody będą pod dobrą opieką. Jest
wystarczająco dużo zdolnych gospodarzy, którzy chętnie wezmą ziemię w dzierżawę, a
wszyscy wiedzą, jak świetnie rodzina Johanny radziła sobie po złej stronie Sogndalsfjorden.
Tak, to by było dobre życie dla nich wszystkich. Także dla Thilli. A Johanna nadal
byłaby zaprzyjaźniona z Remmermannem, tak jak tego pragnął, i mogłaby korzystać z
przywilejów, jakie to daje kobiecie o takich ambicjach.
Johanna zauważyła, że profesor akurat w tym momencie okrąża marmurowy stół,
wpatrując się z zainteresowaniem w to, co się na nim dzieje.
Po chwili usiadł na wąskiej ławce obok niej i pocałował ją w rękę, chociaż na pewno
cuchnęła spirytusem i obrzydliwym mydłem, jakiego używano w tym instytucie.
- Moja najpiękniejsza studentko, mam dobre wiadomości dla ciebie! Dzisiaj
wieczorem organizuję nadzwyczaj interesujący pokaz. Muszę powiedzieć, że jestem znużony
tymi śmierdzącymi obiektami tutaj. My natomiast otrzymaliśmy nowego trupa, w dodatku
kobiecego! I obiecuję ci wyjątkowe rzeczy, Johanno! Z twojej dziedziny. Liczę na twoją
obecność. Będzie niewiele osób, tylko Cruger, my dwoje i starsi kandydaci. I będzie
fantastyczna niespodzianka...
Już miała się wymówić, twarz Marcella w jej głowie absolutnie przesłaniała
zaczerwienione oblicze profesora, ale on ciągnął swoje, nie dopuszczał jej do głosu:
- Czy ty znasz pana Baltazara Johannesa de Buchwald? Tak, tak, to ten, syn seniora,
tego wielkiego pioniera.
Johanna potakiwała z coraz większym przejęciem. Buchwald senior napisał pierwszą
zrozumiałą książkę o położnictwie, jaką przeczytała. To on stworzył Komitet, który teraz ma
nadać jej uprawnienia. Syn natomiast studiował położnictwo w Holandii, u największych
specjalistów świata, Ruyscha, Roonhysena, Deventera...
- Przyjedzie... pan Buchwald będzie miał wykład? Ale przecież...
- Prawda, że to niewiarygodne? Najchętniej bym to rozgłosił po całym uniwersytecie,
przytarł tym zadufanym medykom nosa. Bo nareszcie mamy wśród nas człowieka naprawdę
światowego formatu, a muszę powiedzieć, że obserwuję rosnące zainteresowanie tą dziedziną.
Ale... po awanturach o kradzione trupy... jesteśmy uważnie obserwowani. Nie chcę żadnych
spraw z policją.
Johanna w zamyśleniu potakiwała, ale słuchała go tylko jednym uchem. Serce tłukło
się jej w piersi. Marcello obiecał jej cały świat. Tęsknota za nim stawała się trudniejsza do
zniesienia z każdą godziną. Podbił ją całkowicie, kiedy już raz pozwoliła swoim uczuciom
przemówić, rozłąka z nim była udręką. Mieli sobie tyle do powiedzenia, tyle planów do
przedyskutowania...
- O wpół do dziewiątej - powiedział Remmermann cicho. - Tu jest adres. Wzięła
kartkę lodowatymi palcami, wiedziała, że nie ma wyboru. Musi przesłać wiadomość
Marcello.
Wiedziała, że jada obiady w małej restauracji o nazwie „Szary Łabędź". Może mu też
posłać klucze, to powita ją, kiedy wróci...
Remmermann położył palec na wargach na znak, że sprawę należy zachować w
absolutnej tajemnicy. Z pewnością nie wolno jej też nic powiedzieć ukochanemu, choć
przecież jest on częścią zespołu i bardzo dobrze rozumie problemy.
Nie chciała już słuchać wniosków, do jakich doszli przyszli chirurdzy. Kończyli teraz
notatki, ocierali ręce o spodnie. Zwłoki zostały wyniesione, a w powietrzu znowu pojawił się
ostry zapach spirytusu zmieszanego z pieprzem, cynamonem i czymś, co Johannie
przypominało jałowiec.
Johanna wstała i ukłoniła się profesorom, po czym szybko poszła do biura, gdzie
rządziła pewna starsza pani, zaufana Crugera. Obiecała ona przesłać panu Santorini
wiadomość do restauracji.
Wciąż niespokojna Johanna ruszyła w stronę domu, po drodze wstąpiła do jednego z
najelegantszych sklepów i kupiła drogich karaibskich owoców oraz pudełko czekoladek z
orzechami.
Postawi to wszystko na stole z krótkim liścikiem, żeby Marcello nie był zawiedziony i
czekał na nią z radością.
Kiedy wychodziła ze sklepu, zauważyła, że jakiś mężczyzna pospiesznie ukrył się za
powozem. Zdziwiło ją to, zwłaszcza że wydał jej się dziwnie znajomy. Jakby z nim niedawno
rozmawiała, ale teraz jakoś nie mogła go rozpoznać. Zdążyła zobaczyć, że jest obdarty, a
twarz jest dziwnie zacieniona. Może nosi brodę?
Nie mogła się pozbyć uczucia, że ten człowiek bardzo nie chciał, żeby właśnie ona go
zobaczyła.
Ech, to pewnie znowu jakiś żebrak. A może kieszonkowiec, polujący na ludzi, których
stać na kupowanie w sklepach kolonialnych.
Trzymała mocno torbę z ekskluzywnymi zakupami i starała się nie myśleć o tym, że
wydala sumę, która starczyłaby Thilli na jedzenie dla dziewcząt na cały tydzień.
Powóz zatrzymał się przed bardzo wytwornym domem. Nigdy przedtem tu nie była,
dzielnica znajdowała się daleko od centrum, a kiedy wysiadła, zorientowała się, że to duża
posiadłość. Jeszcze nie widziała czegoś równie imponującego. Leżało tu też więcej śniegu,
musieli jechać na północ, domyślała się, że jest już znacznie po wpół do dziewiątej, wcześniej
nie zdawała sobie sprawy, że to tak daleko. Teraz dopiero spostrzegła, że w adresie jest
„droga", a nie „ulica", więc to już musi być poza miastem.
Dom był stary, całą fasadę pokrywały jakieś pnącza bez liści, spod nich widać było
szary kamień, Johanna domyślała się jednak, że latem pokrywają go róże być może o
kwiatach w kolorze dekoracyjnego kamienia wokół okien.
Osiem kominów. Ciekawe, czy wszystkie czynne.
Światło we wszystkich oknach na parterze i jeszcze dwie wielkie pochodnie przy
wejściu.
Z wahaniem wysiadła z powozu. Czy aby dobrze trafiła?
- Rezydencja barona Aberneth, proszę pani - oznajmił stangret. Podziękowała mu i
trochę niepewnie ruszyła ku drzwiom. Zanim zdążyła zrobić dwa kroki, pojawił się czarny
służący w czerwonej liberii i kłaniając się, otworzył przed nią drzwi. Drgnęła na jego widok.
Wprawdzie czarnoskórzy nie stanowili w Kopenhadze sensacji, widziała już paru, ale mimo
wszystko. Ten uśmiechnął się do niej bardzo oficjalnie i podniósłszy wysoko głowę, wskazał
jej ogromny hall.
- Proszę o płaszcz, łaskawa pani. Pan baron i towarzystwo oczekują... Ledwo zdążyła
spojrzeć na fantastyczne, jedwabne tapety, na marmurową fontannę wyrzucającą wysoko
strumienie wody, na połyskliwe meble...
Służący sprowadził ją po schodach na dół, zapukał dwa razy krótko i raz dłużej do
niskich drzwi, po czym je otworzył. Johanna miała wrażenie, że znalazła się w piwnicy na
wino.
Pokój był jednak bardzo dobrze oświetlony. Lampy stojące i wiszące na ścianach
zalewały scenę silnym, żółtobiałym światłem. Pośrodku stał stół tak, jak w Theatrum z tą
tylko różnicą, że ten był olśniewająco czysty. Pod jedną ze ścian w świetle widać było
zawartość wysokiej aż do sufitu, szklanej szafy.
Instrumenty, bardzo ładne i wypucowane do połysku, leżały w rzędach na
ciemnoczerwonym aksamicie.
Czterej siedzący w rogu panowie wstali, żeby się z nią przywitać. Remmermann
podszedł pierwszy i zachwycony podał jej ramię.
- Johanno, moja droga, witaj w naszym małym gronie... jesteś tu honorowym gościem,
wiesz?
Johanna nagle zaczęła się bać.
O co tu chodzi? Szerokie uśmiechy nieznajomych panów wcale nie wyrażały
serdeczności, a profesor był znacznie bardziej podniecony niż zazwyczaj.
Wyobraźnia zaczęła jej podsuwać jakieś histeryczne obrazy, ręce drżały jej w
widoczny sposób, kiedy witała się ze sławnym położnikiem i pozostałymi zaufanymi
profesora.
Miała wrażenie, że stół żyje, że się porusza, drży i oddycha, że jakieś niewidzialne
duchy unoszą się niczym mgła nad wypolerowaną stalą. Ale pan Remmermann jej nie
puszczał, na początek zaproponował jej kieliszek wina.
- Żebyśmy się wszyscy trochę lepiej poznali, zanim zaczniemy - uśmiechnął się
przyjaźnie.
Próbowała się opanować, ale tyle wokół było dziwnych rzeczy. Głęboko wciągała
powietrze, żeby odzyskać spokój, i wtedy uświadomiła sobie, co na nią tak działa: W pokoju
pachniało trupem! Zresztą nawet nie zapach... rozejrzała się po chłodnym pomieszczeniu,
jakoś nie mogła sobie wyobrazić, że to jest tajemna siedziba towarzystwa naukowego.
Stwierdziła, że musi mieć od dawna napięte nerwy, bo na przykład najpierw długo
wąchała wino, zanim go spróbowała. Robiła sobie w duchu wymówki za te podejrzenia. Nic
nie wskazuje na to, że ci panowie mają jakieś niecne zamiary, chociaż nie zwracali się
bezpośrednio do niej w rozmowie, niczego nie mogła im zarzucić. Może nie przywykli do
towarzystwa kobiet. W żadnym razie nie zachowywali się nieuprzejmie, byli tylko dość
małomówni i mieli tendencję patrzenia poprzez nią, jakby była powietrzem.
Remmermann podał jej coś przypominającego obszerny fartuch z cienkiego, czarnego
płótna.
Serce biło jej głośno, kiedy podeszła do szafy i przyglądała się kilku dużym
skalpelom.
Czuła się idiotycznie. Ogarnięta jakimś głupim strachem przed dziwnym
towarzystwem, w którym się znalazła, snuła w głowie jakiś koszmar.
Wyobraziła sobie, że Remmermann w swojej rozpaczliwej pogoni za trupami do
pokazów skonstruował diabelski plan... by zamordować tę głupią chłopską córkę z Norwegii.
Nikt by jej w stolicy nie szukał, gdyby zniknęła, chyba że on sam, ha, ha. Już widziała, jak by
udawał przed ludźmi zmartwienie z powodu dziwnego zniknięcia swojej protegowanej, gdy
tymczasem to on podzielił jej ciało na małe zakrwawione kawałki, które jego przyjaciele
mogli uważnie badać pod mikroskopem, a potem zakonserwować w spirytusie.
Uff, co za okropne myśli, Johanna złościła się na siebie za tę histerię, miała tylko
nadzieję, że niczego po niej nie widać. Ulżyło jej, kiedy otwarto niskie drzwi do piwnicy i
wyprowadzono stamtąd wąski wózek ze zwłokami przykrytymi płótnem.
Kiedy już przygotowano co trzeba do pokazu, głos zabrał sam Buchvald:
- Rzadko się zdarza, że mamy okazję studiować właśnie to: Ciało kobiece, mniej
więcej dwudziestoletnie, przechowywane w tak znakomity sposób, że kilka dni i nocy, które
minęły od jej śmierci, prawie nie zostawiło żadnych śladów. I najlepsze, moi panowie:
Będziemy mogli zbadać macicę, która dopiero co wydała na świat dziecko. Zobaczymy, czy
nasze teorie o fizjologicznych zmianach, dokonujących się we wnętrznościach w okresie
ciąży, są właściwe, wszystko będziemy mogli sprawdzić w naturze, moi panowie. To
wyjątkowy przypadek naukowego badania. Poza tym będzie można przeprowadzić
symulowane interwencyjne wyjmowanie płodu, zademonstruję panom, jak się to
przeprowadza w najlepszych szpitalach.
Johanna postanowiła nie reagować na to, że ją całkiem zlekceważył i zwraca się tylko
do panów.
Ale zbliżający się seans coraz bardziej ją interesował. Operacje wydobycia
zagrożonego płodu są zawsze bardzo ryzykowne, miała nadzieję, że nigdy nie będzie musiała
tego robić. Ale tego trzeba się nauczyć, to bardzo ważne, poza tym miała wielkie zaufanie
akurat do tego uczonego, właśnie on mógł ją skłonić do przeprowadzenia operacji, gdyby to
się okazało konieczne.
Doktor zdjął płócienne prześcieradło, którym okryte były zwłoki kobiety. Pod
prześcieradłem miała tylko symboliczny strój, krótką białą koszulę. Johanna stwierdziła, że
panowie traktują te zwłoki z jakimś wyraźnym, budzącym jej sympatię, szacunkiem.
Stanęła przy boku Remmermanna i po raz pierwszy spojrzała na twarz zmarłej.
To była Mette.
Dzwoniła zębami, bo wybiegając, nie pomyślała o płaszczu, a powóz ze stajni barona
nie był ogrzewany. Wszyscy patrzyli na nią, jakby zwariowała, ale ona ani jednym gestem nie
dała po sobie poznać, że znała zmarłą. Remmermann musiał przyznać, że jego najlepsza
studentka jest jednak po kobiecemu skłonna do napadów histerii, pozostali mamrotali coś
wymownie, kiedy Johanna ukryła twarz w dłoniach i walczyła z mdłościami, a żołądek
podchodził jej do gardła.
Myśleli, że istotnie ją zemdliło, może tylko profesor odgadł prawdziwą przyczynę jej
reakcji. Wyglądał na przerażonego, kiedy rzuciła się do drzwi, i zdążył ją złapać dopiero na
schodach. Widziała to w jego wzroku, bał się, że teraz ona rozpowie o jego paskudnych
występkach, że następnym razem policja już nie będzie chciała przymykać oczu.
Wykradanie zwłok ze świeżych grobów to jedna sprawa. To też Johannę przerażało,
ale myśl, że badania służą mimo wszystko ratowaniu innych ludzi, łagodziła jej reakcje.
Ale morderstwo to coś całkiem innego.
I to Mette, nieszczęsna Mette, która miała przed sobą całe życie!
Marcello nie powiedział ani słowa, kiedy wpadła do domu bez płaszcza, z gołą głową,
w eleganckich butach bez podeszew, bo je zdarła biegnąc od miejsca, w którym wysadzono ją
z powozu. Johanna krzyczała, szlochała i oczekiwała, że on podejdzie, obejmie ją i pocieszy,
uspokoi jej śmiertelnie przerażone serce.
- Boże drogi, Marcello, jak oni mogli? Nigdy tego nie zrozumiem, nigdy nie daruję!
Co to za potwory, które mogą zabijać dla nauki!
Nareszcie się otrząsnął, podszedł do niej na sztywnych nogach i niezdarnie objął jej
ramiona.
- Johanna, canta, uspokój się! Jesteś lekarką, jedną z najzdolniejszych! Nie możesz się
tak przejmować! Usiądź teraz przy mnie i opowiedz mi, co cię tak zdenerwowało.
Pociągnął ją za sobą na kanapkę, zauważyła, że owoce i słodycze stoją nie tknięte.
Napoił ją ze swojej szklanki. To było wino, mocne i słodkie, z wyraźnym smakiem
cynamonu.
- Oni... ja... Profesor, on jest mordercą. Zamordował Mette, żeby użyć jej ciała do
swoich prywatnych pokazów chirurgicznych! Tak mi wstyd, że lubiłam Remmermanna,
myślałam, że to przyjaciel!
Znowu zaczęła płakać, choć już nie tak gwałtownie, już się też tak bardzo nie bała,
kiedy on ją obejmował i delikatnie całował po włosach.
- Co ja mam zrobić, Marcello? To trzeba powstrzymać, ja nie mogę tego tak
zostawić...
Marcello klął w swoim języku. Nagle uświadomiła sobie, że cała drży z zimna.
- Mój maleńki kwiatuszku... znalazłaś się w niebezpieczeństwie. To nie uspokoiło
dreszczy, ale odetchnęła z ulgą, że Marcello potraktował ją poważnie.
- Marcello, musisz mi pomóc! Jesteś powszechnie znanym medykiem, masz wielu
przyjaciół... trzeba iść na policję, i to zaraz.
Oparł podbródek na dłoni i zmrużył oczy. Lśniące szmaragdy połyskiwały przez
wąskie szparki.
- Johanno, przede wszystkim musimy się teraz dobrze zastanowić. Powtórz jeszcze
raz, co mówiłaś na temat tego majątku. I jak się nazywa ten baron?
Zwilżyła wargi winem i opowiedziała mu całą historię najlepiej jak potrafiła. Marcello
kiwał głową.
- A więc oni się domyślają, że ty wiesz. Wyleciałaś stamtąd jak oparzona. Zrobiłaś
bardzo dobrze, Johanno, ale to stwarza pewien problem...
- Jaki? Wzruszył ramionami.
- Będą ich słowa przeciwko twoim. Czterech czy pięciu znanych medyków, ludzi
nauki, w tym sam Buchwald. Obawiam się... policja ci nie uwierzy. A oni mają dość czasu,
żeby z majątku usunąć wszelkie ślady.
Niestety, Marcello się nie mylił.
Johanna poczuła, że bezradność ogarnia ją niczym gęsta mgła. Przytulała się do
Marcella, on głaskał ją po plecach. Uspokajało ją to, znajome ciepło powracało powoli do
ciała...
- Musimy być teraz przebiegli, Johanno. Sprytni... Zgadzała się z nim. Wiedziała,
jakie to cudowne mieć przyjaciela, do którego można przyjść, kiedy się ma zmartwienie.
Marcello się tym zajmie. Wszystko będzie dobrze. Będzie straszny skandal, kiedy rozejdą się
wiadomości, ale nie stanie się nic, co mogłoby jej wyrządzić krzywdę.
Marcello odwrócił ją i spojrzał jej w oczy.
- Johanno, my musimy tam wrócić. Zaraz, natychmiast. Musimy ich zaskoczyć, bo z
pewnością czują się wciąż bezpieczni. Nie spodziewają się twojego powrotu, nie. Ale my
pojedziemy. Ja znam tego barona, wpuści mnie. Czy sądzisz, że on wie...?
- Nnie... że gości u siebie morderców? Nie wydaje mi się.
- Dobrze. W takim razie weźmiemy jego i paru jego ludzi i zejdziemy do piwnicy.
Będziemy mieć wystarczająco wielu świadków, żeby osaczyć nawet takich znakomitych
uczonych.
Johanna zgadzała się z nim. To chyba jedyne wyjście. Wiedziała bowiem, że w
sprawie przeciwko takim autorytetom jej słowo znaczyłoby dokładnie tyle co kurz, którzy
właśnie Marcello strząsnął z jej ubrania.
Ona oczywiście nie zwróciła na to uwagi, kiedy biegła do domu, ale teraz zauważyli
oboje: przyszła odwilż, zrobiło się mokro i wietrznie. Taka pogoda tuż przed Bożym
Narodzeniem okrywa ziemię wilgotną, przenikliwą mgłą, ale zanim skończy się ranek,
wszystko zamarznie. Ulice pokryją się cienką warstewką pomieszanego z odpadkami lodu, a
w domach ludzie pozamykają okiennice, żeby zamarzająca wilgoć nie porozsadzała futryn.
- Nie znajdziemy teraz żadnego powozu, ulice są puste...
- Nie, trzeba pójść do stajni. Ja wiem, gdzie nocami przesiadują woźnice. Piją piwo u
Chińczyka.
Trzymał ją mocno za ramię, kiedy biegli przez zamarzające ulice Kopenhagi. Johanna
nie oglądała się za siebie, ale nie opuszczał jej wciąż ten strach, strach przed czymś, czego
akurat teraz nie umiałaby określić.
Ubrany na czarno człowiek zobaczył, że kobieta wychodzi i zrobił krok do przodu.
Bardzo dobrze, nie będzie musiał się zakradać do tego pięknego domu. Zaciskał pięści w
głębokich kieszeniach, ledwo co przed sobą widział spod szerokiego, naciągniętego na oczy
kapelusza.
Nagle znowu odskoczył do swojej kryjówki naprzeciwko domu kapitanostwa. Ktoś z
nią idzie! Zaklął paskudnie.
Był pewien, że dzisiejszego wieczoru coś się stanie, że znajdzie okazję, kiedy kobieta
będzie sama, bezradna, nieprzygotowana.
Ale znowu jest przy niej ten mężczyzna. Włoch. Wiedział, o co chodzi. Śledził ich
pewnego dnia, kiedy spacerowali po parku, i ktoś ich zawołał.
Widocznie on też jest studentem, jak ona.
Mężczyzna w ukryciu roześmiał się, nie spuszczał z oczu tych dwojga, kiedy
przecinali ulicę.
Od dawna miał dziwne uczucie, że traci czas, i dzisiejszej nocy rozpaliło się w nim
przekonanie niczym zimny płomień: Musi to zrobić dzisiaj, żeby nie było za późno.
Marcello prowadził ją przez wąskie uliczki, tu i ówdzie płonęły smrodliwe ogniska ze
smoły i śmieci. Obdarci ludzie drzemali przy nich, zrywali się na równe nogi, widząc, że
lepsze towarzystwo się zbliża. Ale jeśli nawet mieli zamiar prosić o jakąś monetę czy może
nawet zaatakować i okraść, to cofnęli się wszyscy na swoje miejsca, kiedy Marcello posłał im
ostrzegawcze spojrzenie.
Był wysoki i barczysty, poruszał się ze zwinnością szermierza. Towarzysząca mu
kobieta okryta była wełnianą narzutą i niektórzy przy ognisku szczerzyli zęby: wraca pewnie
z potajemnego spotkania z pięknym kochankiem. Policzki miała czerwone, wargi jej drżały.
Zwolnili, Johanna słyszała hałasy z jakiejś gospody. Nigdy jeszcze nie była w tej
części miasta, widziała, że domy są biedne i niskie. Okna pozabijane gwoździami tak jak u
Thilli. Tu jednak było brudno, nikt nie zamiatał, jak Thilla. Śmierdziało ludzkimi odchodami,
a w cieniu pod ścianami domów przemykały się szczury.
Marcello kierował się w stronę, skąd dobiegały hałasy i ordynarne śpiewy.
Przy wejściu zatknięto dwie pochodnie, jedyne okno było otwarte, wydobywał się z
niego smród i dym, opary piwa i ludzkiego potu. Teraz Johanna zobaczyła konie stojące koło
domu pod daszkiem i powozy z przyciemnionymi latarniami. Przybiegły jakieś dwie kobiety,
potykając się na schodach, wpadły do środka. Po drodze posłały w stronę Marcello
powłóczyste spojrzenia i zachęcające uśmiechy. Johanna poczuła się jak niewidzialna.
Zwrócił się do niej, twarz miał napiętą i dziwnie mroczną w świetle kopcących
pochodni. Bardzo się cieszyła, że jest jej przyjacielem.
- To nie jest miejsce dla ciebie, moja kochana. Stań tam przy stajni i z nikim nie
rozmawiaj. Schowaj się, gdyby ktoś nadchodził... ja zaraz przyprowadzę woźnicę.
Przeszła ostrożnie przez na pół zamarznięte kupy końskich odchodów i otuliła się
szczelnie swoją niezwykłą chustką. Narzuta ukrywała ją znakomicie, gdy bowiem zarzuciła ją
na futrzaną czapkę i kostium, mogła przypominać jedną z tych biednych dziewczyn,
przyjaciółek nocy w tej okolicy.
Zapach koński kręcił jej w nosie, wyciągnęła rękę i dotknęła miękkich chrap. Nie bała
się dużych zwierząt. Nie raz pozwalała, by koń niósł ją na grzbiecie w dzikim pędzie przez
lasy i hale, wiedziała, że one też się jej nie boją, że ją lubią. Rosły wałach parskał cicho,
Johanna grzała się o jego ciepły bok. Zwierzę było chude, ale derkę miało grubą, dobrze je
chroniła przed mrozem.
Pochodnia przy wejściu buchnęła na moment większym płomieniem i oświetliła ulicę
i domy po drugiej stronie. Johanna miała wrażenie, że coś się porusza na granicy światła, ale
płomień znowu przygasł i wszystko znalazło się w cieniu.
Serce biło niespokojnie. Przytuliła się mocniej do konia. U Marcella czuła się
bezpieczna, więc i teraz nie miała chyba wielkich powodów do strachu. Gdyby zaczęła
krzyczeć, ludzie usłyszeliby ją mimo hałasów w karczmie. Poza tym bardziej się bała tego, że
będzie musiała znowu zejść po wąskich schodach do piwnicy barona i jeszcze raz spojrzeć
Remmermannowi w oczy.
Tym razem nie ma wątpliwości, że profesor jest mordercą.
Johanna cofnęła się pod niski daszek, gdzie nie mogła stać wyprostowana, ale czuła
się tam bezpieczniejsza. Usiadła na snopku słomy, między nią a pustą ulicą znajdował się
koń.
Druga pochodnia rozbłysła.
Gdzie się podziewa Marcello?
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
W końcu musiała chyba na chwilę przysnąć, w każdym razie siedziała z zamkniętymi
oczami, bo nie zauważyła skradającego się między końmi mężczyzny, dopóki nie stanął przed
nią.
Kiedy rzucił się naprzód, trzymał w rękach uzdę, podzwaniały metalowe sprzączki.
Może to właśnie ten zimny dźwięk kazał jej odskoczyć w bok, choć była nie całkiem
przytomna, oszołomiona pomyślała: to musi być koszmarny sen.
Ale nie zdołała uciec, runęła twarzą w tę cuchnącą masę, dłonie ślizgały się na
końskim nawozie. Napastnik rzucił się na nią, czuła jego ciężar. Jakby stajnia, niebo i
wszystko zwaliło się jej na plecy. Wiedziała, że jest absolutnie bezbronna, jedną rękę miała
pod sobą, drugą on wykręcił na plecy. Trzymał ją w tym gnoju tak mocno, że ledwo mogła
oddychać, a już w żadnym razie nie była w stanie krzyczeć, choć to mogło być jej jedynym
ratunkiem.
Znowu powrócił obraz, który mignął jej na moment w blasku lampy, ten skradający
się cień, i nagle wszystko stało się jasne. Ten wieczór, kiedy tak przestraszyła się na ulicy...
wkrótce potem Ylvę zamordowano... tamten mężczyzna w kapeluszu naciągniętym na oczy.
Widziała go potem jeszcze wiele razy, ale zawsze tylko w ułamku sekundy. I dzisiaj w nocy...
Czuła niepokój, jeszcze zanim pojechała do majątku.
Ktoś ją ścigał. Od dawna.
Teraz męski głos szeptał jej coś do ucha, z trudem przełykała ślinę. Już i tak szumiało
jej w głowie z braku powietrza.
- Moja najdroższa... bardzo mi przykro, ale wszystko powinno się odbyć tak, jak
zostało zaplanowane. Jesteś piękną norweską górską kozicą. Ale widzisz, byłaś zdecydowana
poświęcić życie... dla swojej tak szanowanej nauki. Czyż to nie piękne?
Poczuła, że założył jej na szyję rzemień i że zaczyna go powoli zaciągać.
Nawet nie mogła go przekląć, nie była w stanie wypowiedzieć jego imienia, choć
przecież wymawiała je setki razy.
Gotowa była umrzeć i dziwiła się, dlaczego jej ostatnie myśli przeniknięte są
smutkiem, a nie gniewem.