10 lat Polski w UE
Pozytywne i negatywne skutki członkostwa
1
Spis treści
1. Wprowadzenie
2. Członkostwo w UE a pozycja międzynarodowa Polski
3. Polska jako peryferium europejskiego Grossraumu
4. Demografia i geopolityka a miejsce Polski w Europie
5. Traktat lizboński i europejski koncert mocarstw
6. Nieistniejący ekonomiczny bilans członkostwa
7. Euro i przyszłość Polski w strukturach integracyjnych Zachodu
8. Pakt fiskalny i przyszłość Polski w strukturach integracyjnych
Zachodu
9. Zakończenie. Przyszłość Polski w UE
2
1. Wprowadzenie
W maju tego roku obchodzimy 10 lat członkostwa Polski w Unii Europejskiej.
To dobry pretekst, aby przedstawić bilans naszej obecności w tej organizacji.
Jego potrzeba jest tym bardziej paląca, ponieważ polskie instytucję rządowe i
pozarządowe do tej pory nie podjęły zadania stworzenia całościowego bilansu.
Wydawany sukcesywnie przez MSZ raport zatytułowany „Społeczno-
gospodarcze efekty członkostwa Polski w Unii Europejskiej”
1
niestety nie
spełnia tego zadania. Jego edycja z 2013 r. skupia się bowiem na wąsko
pojmowanych skutkach gospodarczych członkostwa oraz w zasadzie opisuje
jedynie korzyści zeń wypływające. I właściwie nie zawiera jednoznacznych
ocen. Pod tym względem bardziej przydatna jest jego poprzednia edycja:
„Gospodarczo - społeczne efekty członkostwa Polski w Unii Europejskiej, z
uwzględnieniem wpływu rozszerzenia na UE-15 (1 maja 2004 – 1 maja 2012) -
główne wnioski w związku z ósmą rocznicą przystąpienia Polski do UE. Można
tam znaleźć następującą ocenę:
„Po ośmiu latach od akcesji bilans członkostwa Polski w UE pozostawał
pozytywny”
2
W tym sformułowaniu zawiera się więc cała urzędowa ocena naszego
członkostwa. Trudno tu mówić o jakimkolwiek niuansowaniu. Być może
przyczyna po części leży w metodologii ukierunkowanej przede wszystkim na
deskrypcję:
1
W roku 2013 polskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych wydało „Społeczno-gospodarcze efekty członkostwa
Polski w Unii Europejskiej (1 maja 2004 – 1 maja 2013) Główne wnioski w związku z dziewiątą rocznicą
przystąpienia Polski do UE” (
http://www.msz.gov.pl/resource/25ee612b-fb3a-4570-91ee-f2e36f1d4e51:JCR
), a
przed rokiem „Gospodarczo - społeczne efekty członkostwa Polski w Unii Europejskiej, z uwzględnieniem
wpływu rozszerzenia na UE-15 (1 maja 2004 – 1 maja 2012) - główne wnioski w związku z ósmą rocznicą
przystąpienia Polski do UE” (
http://www.msz.gov.pl/resource/25ee612b-fb3a-4570-91ee-f2e36f1d4e51:JCR
)
2
„Gospodarczo - społeczne efekty członkostwa Polski w Unii Europejskiej, z uwzględnieniem wpływu
rozszerzenia na UE-15 (1 maja 2004 – 1 maja 2012) - główne wnioski w związku z ósmą rocznicą przystąpienia
Polski do UE”, s. 1.
3
„Analiza prowadzona od momentu przystąpienia ma na celu dokonanie oceny
efektów członkostwa Polski w UE. Oszacowanie tzw. efektu unijnego i
precyzyjne uchwycenie skali wpływu członkostwa na poszczególne segmenty
funkcjonowania gospodarki nie zawsze jest jednak możliwe we wszystkich
aspektach, dlatego prezentowana ocena skupia się na „mierzalnych” efektach
tego procesu. W związku z tym, w niniejszym materiale dokonano oceny
wpływu członkostwa na polską gospodarkę, tam gdzie było to możliwe w
zestawieniu z innymi państwami regionu. Jednocześnie uwzględniono wpływ
rozszerzenia na sytuację gospodarczą państw UE-15. Oszacowano
makroekonomiczny wpływ akcesji nowych państw biorąc pod uwagę wzrost
przepływów handlowych i migracji. Przeanalizowano te obszary, w których
zmiany w największym stopniu wynikają z obecności Polski w UE, tj. przede
wszystkim: obecność na rynku wewnętrznym, co się wiąże z aktywnością
handlową polskich przedsiębiorstw oraz Polaków podejmujących zatrudnienie
za granicą; wpływ transferów finansowych z budżetu UE (w dwóch głównych
strumieniach: polityka spójności i polityka rolna) oraz transfery od osób
prywatnych pracujących za granicą. Oceniono także napływ bezpośrednich
inwestycji zagranicznych, wychodząc z założenia, że obecność Polski w UE jest
jednym z dodatkowych czynników przyciągania nowych inwestycji.”
3
Niestety ta rządowa analiza nie bierze pod uwagę skutków negatywnych
integracji polski z Unia Europejską. Tego typu postępowanie jest typowe dla
podejścia polskiej administracji do procesów integracyjnych. W dekadę po
akcesji nie powstał w Polsce ani oficjalny, ani nieoficjalny, pozarządowy raport,
którego celem byłby bilans korzyści i strat związanych z członkostwem w UE.
4
3
Tamże, s. 2.
4
W trakcie przygotowania niniejszego raportu zwróciłem się do kilku instytucji rządowych (m.in. do Kancelarii
Prezesa Rady Ministrów i Ministerstwa Środowiska) z zapytaniem, czy są w posiadaniu całościowego lub
częściowego raportu podejmującego problem zysków i strat wynikających z członkostwa Polski w UE. W
odpowiedzi poinformowano mnie, że ani całościowy bilans, ani bilans częściowy (np. dotyczący problematyki
ochrony środowiska lub wdrożenia pakietu klimatycznego autorstwa organizacji rządowej lub pozarządowej nie
istnieje.
4
Oczywiście tego rodzaju opracowanie, aby było wiarygodne musiałoby
charakteryzować się własną oryginalną metodologią naukową. O ile bowiem
łatwo byłoby wskazać na bezpośrednie przepływy finansowe z budżetu UE do
budżetu RP i z powrotem, o tyle rachunek korzyści i strat związany z
przepływem siły roboczej, czy też z wdrażaniem polityki ochrony środowiska
(w tym polityki klimatycznej) wymaga naukowego opracowania szczegółowych
metodologii.
Bilansu takiego nie można jednak ograniczać do wartości kwantyfikowalnych.
Można bowiem postawić kwestię szeroko rozumianych skutków politycznych
członkostwa w UE. Realny bilans winien bowiem odpowiedzieć na pytanie, czy
wskutek członkostwa pozycja Polski na arenie międzynarodowej poprawiła się,
czy tez pogorszyła; czy jego skutkiem jest poprawa bezpieczeństwa
narodowego, czy tez osłabienie. Warto również byłoby rozważyć skutki
społeczne, które wynikają z członkostwa w UE w jej niekwantyfikowalnych
przejawach, opisywanych przez socjologię czy psychologię społeczną.
Ujęcie całościowe problematyki bilansu członkostwa jest zatem niezwykle
skomplikowane i w praktyce na dzisiejszym etapie opracowania naukowego
niemożliwe do przedstawienia. Jednakże jest ono konieczne, aby móc poważnie
odpowiedzieć na pytanie, czy integracja europejska jest w interesie narodowym
Polskim, czy nie jest. Oczywiście problemem takiego bilansu będzie porównanie
tego, co kwantyfikowalne z tym, co niekwantyfikowalne, a więc skutków
ekonomicznych z politycznymi (geopolitycznymi). To oczywiście utrudni nam
jednoznaczną ocenę całościowego bilansu członkostwa. Ta trudność nie pozwala
jednak na stwierdzenie, że tego rodzaju przedsięwzięcie badawcze nie ma sensu.
Celem niniejszego opracowania nie jest oczywiście próba przedstawienia
całościowego bilansu członkostwa. Nie jest to możliwe chociażby z tego
powodu, że nie istnieje metodologia służąca realizacji tego rodzaju zadania.
5
Można sobie wyobrazić, że udałoby się to pod warunkiem zaangażowania
poważnych środków i sił zarówno reprezentujących administrację jak i świat
nauki. Pierwszym krokiem winno być powołanie zespołu, który rozstrzygnie
kwestie metodologiczne, a następnie zespołu, a właściwie zespołów, które
podejmą się określonych metodologią badań. Te zaś niewątpliwie trwałyby
kilka lat.
Dlatego celem niniejszej analizy jest zwrócenie uwagi na konieczność
powstania całościowego bilansu jak również nakreślenie najważniejszych
zagadnień, które musiałyby się nań składać.
6
2. Członkostwo w UE a pozycja międzynarodowa Polski
Panuje przekonanie, że Rzeczpospolita Polska jest niezależnym i samodzielnym
uczestnikiem gier międzynarodowych. Jakkolwiek nie jest żadnym
mocarstwem, to z pewnością - państwem średniej wielkości, z którym muszą
liczyć się jej europejscy i amerykańscy partnerzy. Członkostwo w UE i NATO
ma być znakomitym tego dowodem.
5
Tradycyjna analiza, wykorzystująca instrumentarium polityki realnej, skłania
jednak ku przeciwnej, pesymistycznej konkluzji. A mianowicie, że obecnie
Polska odgrywa na arenie międzynarodowej rolę państwa zależnego. Co gorsza
jego polityczno-gospodarcza niesterowność nie pozwala nawet na odgrywanie
podrzędnej roli satelity.
PRL nie była państwem suwerennym. O sprawach wewnętrznych i
zewnętrznych decydowano w Moskwie. Warszawa była mniej lub bardziej
biernym wykonawcą rozkazów z Kremla. Nikt jednak nie zastanawia się, jaki
cudem nagle, w ciągu niecałych dwu lat 1989-90, Polska stała się państwem w
pełni suwerennym. Wymiana głowy państwa, rządu, wybór 460 posłów i 100
senatorów były tylko zmianą sztafażu. Symbole suwerenności i możność
posługiwania się nimi uznaliśmy za suwerennością samą.
Rzeczywistość międzynarodowa –mimo słabnących protestów idealistów-rządzi
się starymi, zdroworozsądkowymi zasadami. Do realnej poprawy pozycji Polski
mogło dojść tylko wskutek zmiany układu sił. I to na jeden z dwu
5
Por. Informacja Ministra Spraw Zagranicznych o założeniach polskiej polityki zagranicznej w 2013 r., 20
http://www.msz.gov.pl/resource/43569e19-908b-4695-9520-19d34407af2a:JCR
)
7
sposobów: albo poprzez wzrost potęgi naszego państwa (militarnej,
gospodarczej, politycznej), albo osłabienie potęgi mocarstw z naszego otoczenia
międzynarodowego.
Pierwsza możliwość nie wchodzi w grę, gdyż pierwsze lata transformacji
wiązały się z spadkiem efektywności gospodarczej (wolny rynek musiał
wyeliminować dużą część nieefektywnych, socjalistycznych zakładów pracy),
kryzysem struktur państwowych (wymiana elit rządzących, reforma armii,
policji i innych służb) itd.
W przypadku drugiej opcji trudno kwestionować, że kres supermocarstwowej
pozycji ZSRR, a następnie jego upadek, umożliwił demokratyczno-liberalną
transformację państwa polskiego. Jednocześnie jednak nie zmienił w istotny
sposób niekorzystnego dla stosunku sił pomiędzy Moskwą a Warszawą.
Co się więc stało na początku lat dziewięćdziesiątych?
Przeważająca część elit i polskiego społeczeństwa odpowiada na to pytanie w
sposób następujący. W roku 1989 Polacy obalili ustrój komunistyczny. Oznacza
to, że w polskiej samowiedzy istnieje silne przekonanie o odegraniu
podmiotowej roli w tych wydarzeniach. Niestety, nie jest ono oparte na
prawdzie.
A sprowadza się ona do konstatacji, że Zachód pokonał Wschód w przeszło
czterdziestoletniej zimnowojennej rywalizacji. Państwa zależne od Moskwy
odegrały w tych wydarzeniach drugorzędną rolę. Zadecydowała ogromna
przewaga militarno-gospodarcza Waszyngtonu i jego sojuszników nad
rozpadającym się imperium sowieckim.
Jakkolwiek
wskutek zakończenia zimnej wojny pozycja geopolityczna
(geograficzna) Polski wyraźnie się poprawiła, to jej pozycja mocarstwowa
pozostała ta sama lub nawet się pogorszyła: zanotowano nie przyrost, a raczej
osłabienie potencjału. Te same zatem powody decydowały, że zarówno w
8
trakcie zimnej wojny, jak i po jej zakończeniu, nie byliśmy samodzielnym
podmiotem polityki międzynarodowej. Przełom lat 80. i 90 nie wpłynął na
poprawę statusu Polski. De facto oznaczał on dla Warszawy możliwość
wymiany patrona; wybraliśmy różnorodną zależność od Waszyngtonu, Bonn
(potem Berlina) i Brukseli, po to by wreszcie pozbyć się poddaństwa wobec
Moskwy.
Należy jednak oddać sprawiedliwość. Ta strategia polityki polskiej początku lat
90. był w zasadzie jedyną możliwą. Ponieważ i tak znaleźliśmy się w orbicie
wpływów Zachodu, należało jak najszybciej stać się członkiem dwu
podstawowych organizacjami regionalnych: NATO i UE. O ile jako państwo
zależne od Moskwy musieliśmy wypełniać nawet najdrobniejsze rozkazy
centrali, o tyle sojusz z Zachodem dawał nam pewien margines swobody, a
członkostwo w NATO i UE wpływ na politykę Zachodu. Dzięki temu
otrzymaliśmy szansę, by z państwa-satelity Zachodu stopniowo przekształcić się
w partnera.
Niestety, minęło dziewięć lat i tej okazji nie udało się nam wykorzystać.
Członkostwo w NATO, które miało być największym osiągnięciem polskiej
polityki zagranicznej ostatniej dekady, z całą jaskrawością obnażyło naszą
chroniczną słabość. Nie jesteśmy bowiem w stanie wypełnić zobowiązań
sojuszniczych (polityczna bierność, niskie nakłady finansowe na obronność,
niezdolność do głębokiej restrukturyzacji i modernizacji armii). Stosunki z UE
są pokazem przedziwnej niemocy. Najbardziej niezrozumiałą decyzją była
zgoda na zmianę mechanizmów decyzyjnych z nicejskiego na lizboński.
Niezrozumiałe jest to, że mimo słabej pozycji jako państwo kandydackie
wynegocjowaliśmy dla siebie korzystne rozwiązania, a w 2008 roku jako
pełnoprawnemu członkowi daliśmy zgodę na zapisy degradującą naszą pozycje i
rolę w UE.
9
Do tego dochodzi fatalne zauroczenie polityką zachodniego sąsiada. Nie bacząc,
że dzisiejsza UE to 28 państw, wszystko postawiliśmy na jedną, niemiecką
kartę. Co więcej namawiamy Berlin, by szedł hegemonialną drogą. Naiwnie
bowiem wierzymy, że, w ten sposób nie będąc członkiem strefy euro Niemcy
zagwarantują nam wpływ na decyzje eurogrupy. Tym samym zamknęliśmy
sobie pole gry w polityce zachodnioeuropejskiej, gdyż jesteśmy postrzegani np.
w Paryżu, czy Rzymie jako bezmyślni satelici Berlina. Rozpad Grupy
Wyszehradzkiej i powrót Kijowa na orbitę wpływów Moskwy jest dowodem
kompletnego fiaska naszej polityki regionalnej.
Na to nakładają się niekorzystne zmiany w polityce globalnej spowodowane
reorientacją polityki zagranicznej USA, dokonaną przez prezydenta Georga W.
Busha, a potem Baracka Obamy. Marginalizacja Sojuszu Północnoatlantyckiego
podczas antyterrorystycznej krucjaty była pierwszym symptomem osłabienia
pozycji jego europejskich członków, w tym również Polski. Alians Obamy z
Putinem w ramach tzw. resetu pozbawia sensu gwarancje bezpieczeństwa, jakie
dawać nam miało NATO. Co więcej, po raz pierwszy od dziesięciu lat znaczenie
Rosji na arenie międzynarodowej zaczęło w sposób znaczący rosnąć, wyrazem
tego jest kompletnie nieprofesjonalne zachowanie prezydenta Obamy i jego
administracji w sprawie Snowdena i następnie w sprawie ewentualnej
interwencji zbrojnej w Syrii.
Co jest zatem przyczyną mizerii polskiej polityki integracyjnej, a właściwie
polskiej polityki zagranicznej?
Najkrócej mówiąc jej idealizm, czyli fałszywe rozpoznanie rzeczywistości oraz
niezrozumienie rządzących nią praw. Polskie elity uwierzyły, że wraz z końcem
zimnej wojny doszło do rewolucji w stosunkach międzynarodowych.
Bezwzględnie realizujące swe interesy państwa narodowe miały zanikać dzięki
dziejowemu zwycięstwu ustroju demokratyczno-liberalnego oraz postępom
10
globalizacji, regionalizacji, integracji. Widmo „końca historii”, krążące nad
światem, nad Wisłą poczuło się jak we własnym domu.
Idealizm, propagowany na początku lat 90. ubiegłego wieku przez wpływową
część elit zachodnich, znalazł w Polsce szczególnie oddanych admiratorów.
Zakwestionował bowiem rolę instynktu państwowego, zasady równowagi sił,
popędu władzy, egoizmu w realizacji interesów narodowych, a więc „prawo
naturalne” stosunków międzynarodowych. Prawo, któremu Polacy z
patologicznym uporem nigdy nie potrafili się podporządkować.
Po raz pierwszy w historii nasza niedojrzałość miała stać się cechą pozytywną;
nie my musieliśmy się naginać do rzeczywistości, to sama natura stosunków
międzynarodowych zmieniła się w sposób dla nas korzystny. Od tej pory
rywalizacja na arenie międzynarodowej miała mieć co najwyżej charakter
szlachetnego sportowego współzawodnictwa zgodnego dżentelmeńskim „fair
play”, a nie bezpardonowej walki o władzę wedle machiavellistyczno-
leninowskiego „кто кого” Dla Polaków, i chyba tylko dla nich, „koniec historii”
oznaczał dziejowy tryumf nad pryncypiami polityki realnej, której mistrzami
byli tacy pogromcy polskości jak Fryderyk Wielki, Katarzyna II, Metternich,
Bismarck i Stalin.
Niestety, wydarzenia drugiej połowy lat 90. ubiegłego wieku, m.in. konflikt
bałkański, ujawniły utopizm wyznawców międzynarodowego idealizmu.
Chwilowo wyklęte zasady polityki realnej zaczęły znowu zdobywać akceptację
na salonach dyplomatycznych. Z tą na szczęście różnicą, że w nowoczesnym
wydaniu nie jest ona już tak brutalna; ponieważ mocarstwa bardzo dbają o to, by
świetnie skrojone rękawiczki ich dyplomatów zawsze utrzymywały
nieskazitelną biel.
Realpolitik stała się dziś bardziej pragmatyczna, ponieważ suwerenności nadano
inny sens, aniżeli w wieku XIX. Państwa nie dążą już do osiągnięcia absolutnej
niezależności od czynników zewnętrznych i wewnętrznych (niezależności od
11
wszelkiej władzy w stosunkach z innymi państwami oraz samodzielną i
najwyższą władzą na własnym terytorium).
Coraz większa współzależność powoduje, że w grach międzynarodowych
przestaje bezwzględnie obowiązywać zasada, że zysk jednego z jej uczestników
musi koniecznie pociągać za sobą stratę innego. Jest wiele przykładów
(integracja europejska!), że podczas gry, jakkolwiek w różnym stopniu,
korzystać mogą wszyscy. Dlatego na arenie międzynarodowej nie chodzi
obecnie o osiągnięcie władzy absolutnej na innymi (ostatnim tego przykładem
były zmagania Hitlera i Stalina), lecz o zdobycie przez państwo możliwie
najwyższej pozycji w hierarchii władzy i dobrobytu.
Polityka realna utraciła swoją absolutystyczną pretensję, stała się bardziej
relatywistyczna. Relatywizacji uległo również pojęcie suwerenności, które
oznacza dzisiaj zdolność państwa do artykułowania i realizacji swoich
interesów. Ze zreformowanym zasadami Realpolitik Polska radzi sobie również
fatalnie.
Po pierwsze, narodowa duma nie pozwala na realną ocenę naszej faktycznej
pozycji na arenie międzynarodowej. Próbujemy zachowywać się jak średnie
mocarstwo europejskie, gdy tymczasem jesteśmy co najwyżej satelitą. Będąc
członkiem UE, wierzymy w partnerstwo z możnymi tego świata, i zapominamy,
że tak naprawdę jesteśmy petentem pukającym do drzwi tego ekskluzywnego
klubu.
Po drugie, brak nam zupełnie instynktu państwowego. Nie przypadkiem w
polityce wobec Unii trudno dostrzec jakąś spójną myśl strategiczną. Decyzje
podejmowane są niezgodnie z naszymi elementarnymi interesami. Jak bowiem
można było zgodzić się na pakiet klimatyczny, który dla gospodarki opartej na
węglu jest po prostu zabójczy.
Po trzecie, historia naszego członkostwo w UE dowodzi, że nadal nie posiadamy
naturalnego instynktu gry, charakteryzującego każdego poważnego uczestnika
12
sceny międzynarodowej. Negocjacje traktatu lizbońskiego poddaliśmy na
samym wstępie. Nasi negocjatorzy bowiem uznali pozycje negocjacyjne, które
wypracowywali miesiącami, przystępując do stołu negocjacyjnego za nierealne.
Zgody na niekorzystne zapisy nie „sprzedaliśmy” za realizację jakiego ważnego
interesu. A przecież można było próbować w zamian za Lizbonę próbować
targować pakiet klimatyczny (np. próbować negocjować derogację w
odniesieniu do Polski).
Po czwarte, odrzucając egoizm, jako normę zachowania na scenie
międzynarodowej, nie dostrzegamy, że nasi partnerzy konsekwentnie się nim
kierują. Zamykamy oczy na fakt, że ustępstwa polityce unijnej, są najczęściej
ustępstwami wobec naszego najsilniejszego zachodniego partnera, czyli
Republiki Federalnej Niemiec. W ciągu ostatniej dekady wielokrotnie polscy
politycy popierali rozwiązania zgodne z interesami Niemiec, ale niestety
niezgodne z interesami Polski. Wymieńmy najbardziej kluczowe: traktat
lizboński, pakiet klimatyczny czy też pakt fiskalny. Czy powinno nas dziwić
fakt, że Francuzi traktują nas jako klienta Niemców?
Altruizm stanowi wygodny pretekst, aby lekceważyć własne interesy.
Specjalnością Polski miała być polityka wschodnia, dzięki specyficznemu
„pomostowemu” położeniu pomiędzy Wschodem i Zachodem. Owładnięci
misją okcydentalizacyjną robienie interesów pozostawiamy innym. Od lat trwają
rozmowy pomiędzy UE a Rosją na temat zawarcia strategicznego sojuszu
energetycznego. Chodzi o wielkie dostawy gazy i ropy naftowej dla Zachodu;
dokładniej uniezależnienie od coraz to mniej pewnych złóż Zatoki Perskiej.
Rzut oka na mapę przekonuje, że ze względu na swoje położenie geograficzne
Polska powinna w tych rozmowach silnie forsować swoje interesy; część
rurociągów przecina nasz kraj. Tymczasem nasi najważniejsi partnerzy
strategiczni, czyli Berlin wybudowali omijający Polskę gazociąg, który podważa
w ogóle sens wspólnotowej polityki dotyczącej dostaw najważniejszych
13
surowców energetycznych. To lekceważenie dowodzi pewności Moskwy i
Berlina, że po tym jak dobiją one miedzy sobą targu, bez problemu narzucą nam
wynegocjowane warunki.
Po piąte, fiasko polityki regionalnej świadczy, że zasada równowagi sił jest dla
nas nadal czarną magią. Przez dwadzieścia lat zakładaliśmy, że Polska będzie
tzw. środkowoeuropejskim liderem, czyli najsilniejszym mocarstwem
regionalnym, które pod swoimi skrzydłami skupi mniejsze państwa i
artykułować będzie interesy regionu przede wszystkim wobec Zachodu.
Przytłaczającą przewagę ówczesnej Piętnastki w negocjacjach członkowskich
można było neutralizować łącząc siły państw środkoweuropejskich. Byłby to
klasyczny przykład zastosowania zasady równowagi. Jednak działo się tak, że
im dalej w negocjacjach, tym gorzej z jednością. Gdy rozpoczęły się dyskusje o
sprawach zasadniczych, czyli o pieniądzach, Grupa Wyszehradzka, nasz
podstawowy instrument polityki regionalnej, po prostu się rozpadła.
Przeoczyliśmy bowiem podstawowy fakt, że Europa Środkowo-Wschodnia ma
już od dawna swojego lidera - RFN. Obecnie wszystkie państwa
środkowoeuropejskie są, niestety, w mniejszym lub większym stopniu klientami
Berlina.
Polska mogłaby być regionalnym liderem tylko pod jednym warunkiem, że
wzięłaby
na
siebie
ciężar
budowy
takiej
konstelacji
państw
środkowoeuropejskich, która równoważyłaby wpływ niemieckie w regionie.
Można oczywiście pytać, czy miałaby w ogóle na to stosowne siły. Jednak
sprawdzić to można tylko w praktyce.
Zasada równowagi sił jest nieubłagana; wobec Hegemona regionalnego można
się zachować dwojako: albo mu się podporządkować, albo wraz ze słabszymi
partnerami budować konkurencyjne centrum władzy regionalnej. W Warszawie,
nie wiedzieć w ogóle czemu, wierzy w to, że można jednocześnie zjeść ciastko i
mieć ciastko.
14
Tych kilka przykładów nie powinno pozostawiać najmniejszej wątpliwości.
Kluczowym problemem polityki zagranicznej III Rzeczypospolitej jest nie tylko
słabość państwa, lecz świadoma lub nieświadoma, bierność i obojętność
Polaków wobec tego stanu rzeczy.
Można zatem zaryzykować tezę, że znaleźliśmy się w sytuacji gorszej, aniżeli w
okresie międzywojennym. W pierwszej dekadzie swojego istnienia odradzająca
się II Rzeczpospolita odnotowała na swoim koncie kilka poważnych sukcesów:
dyplomatycznych (konferencja wersalska), militarnych (wojna polsko-
sowiecka), czy gospodarczych (wojna handlowa z Niemcami w drugiej połowie
lat dwudziestych).
Dziś o takich osiągnięciach możemy tylko pomarzyć. Stąd analogii trzeba
szukać w schyłkowym okresie Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Wówczas
Polacy wierzyli, że jeśli nie będą dla innych potencjalnym zagrożeniem, to
Rosja, Prusy i Austria pozostawią nas w spokoju. Słabość państwa miała być
najlepsza gwarancja zewnętrznego bezpieczeństwa.
Elity nie rozumiały logiki, rządzącej nowożytnym systemem państw
narodowych, ukształtowanym po pokoju westfalskim (1648). Spośród mocarstw
europejskich tylko Polska nie przyswoiła sobie podstawowej lekcji kardynała
Richelieu, że w polityce zagranicznej należy kierować się wyłącznie jedną racją
– egoistyczną racją stanu (państwa), a wszystkie inne: religijne, cywilizacyjne,
moralne, ekonomiczne, społeczne, sentymentalne etc., muszą zostać jej
podporządkowane.
Na efekty nie trzeba było długo czekać. Jan III Sobieski, wybierając
przebrzmiałe racje wyznaniowe, uwikłał się w działalność Świętej Ligi (1684-
1699) i na polach bitewnych roztrwonił resztki potęgi Rzeczypospolitej.
15
W dwadzieścia lat po jego śmierci, po Sejmie Niemym (1717) utraciliśmy de
facto suwerenność, godząc się na rosyjski protektorat. Rozbiory były już tylko
formalnością.
Polacy nie wyciągnęli jednak wniosków z upadku własnego państwa,
wydarzenia bez precedensu w historii nowożytnej Europy. Skupili się na
apologii status quo. Tak oto fałszywa historia stała się mistrzynią fałszywej
polityki.
Swój najdoskonalszy i najbardziej popularny wyraz znalazła w ideologii
polskiego romantyzmu. Skoro nie udało się zbudować nowożytnego państwa,
przyjęliśmy, że podmiotem historii, a więc i polityki jest naród.
Następnie, naród ubezwłasnowolniliśmy, uznając, że rzeczywistością rządzą
obiektywne „prawa dziejowe”, których żadna wola poza boską nie jest w stanie
zmienić.
Potem działaniu tych praw nadaliśmy charakter celowy, twierdząc, że zmierzają
one do realizacji idei wolności rodzaju ludzkiego. W końcu wystarczyło
ogłosiliśmy, że zostaliśmy wybrani spośród innych narodów, by ów wzniosły
ideał wprowadzić w życie.
Nieuchronny koniec historii – powszechny tryumf idei wolności, byłby zatem
równoznaczny z dziejowym zwycięstwem Polaków. W ten sposób abstrakcyjna
spekulacja czyniła politykę zupełnie zbędną.
***
Jakie wnioski należy wyprowadzić z tych rozważań? Członkostwo w UE w
niewątpliwy sposób poprawiło pozycję międzynarodową Polski w stosunku do
tej, w jakiej znajdował się PRL. Niestety, mimo prawie 10 lat członkostwa
pozycja Rzeczpospolitej jest nadal słaba. Mimo deklaracji elit polityki
16
zagranicznej nie udało się nam osiągnąć znaczącej pozycji w regionie (lider
regionalny). Przyczyna tego była słabość wewnętrzna ujawniona szczególnie w
procesie gospodarczej transformacji, ale także zmiany z najbliższym otoczeniu.
A przede wszystkim wzrost potęgi mocarstwowej Niemiec i stopniowa
reorientacja polityki Berlina.
17
3. Polska jako peryferium europejskiego Grossraumu
Niemcy znaleźli sensowniejszą, z punktu widzenia własnych interesów,
odpowiedź na wyzwania nowej eurazjatyckiej konstelacji. Skutkiem
marginalizacji geopolitycznej Europy Zachodniej jest wzrost mocarstwowej
potęgi Niemiec.
Słabsza Europa to automatycznie silniejsza Republika Federalne Niemiec, która
krok po kroku staje się dominującym mocarstwem na obszarze pomiędzy
Atlantykiem i Bugiem. Swą moc wiążącą objawiła stara zasada doskonale znana
politykom francuskim od de Gaulle’a do Mitteranda: im mniej Europy tym
więcej Niemiec.
Co ciekawe, od kilku lat sami Niemcy i to raczej politologowie niż politycy
zaczęli używać, pojęcia dominacji do opisu pozycji swojego kraju w Europie.
Oczywiście w Polsce tego rodzaju diagnozy są zakazane przez dominującą w
mediach i na uniwersytetach germanofilską poprawność.
Dominacja ta to, z jednej strony, efekt poluzowania struktur integracyjnych
przez traktat lizboński. Jego zapisy prowadzą do naruszenia równowagi w
procesie decyzyjnym pomiędzy dużymi i małymi krajami UE, czego
największym beneficjentem będą właśnie Niemcy. Z drugiej strony, jest ona
skutkiem kryzysu, który zaraził i osłabił kraje, które mogłyby być przeciwwagą
dla Niemiec, czyli Hiszpanię, Włochy i Francję.
Niemieccy politologowie tłumaczą, że do dominacji doszło mimo woli samego
zainteresowanego. Największe państwo Unii prowadziło skuteczną politykę
gospodarczą i to owa roztropność jest przyczyną obecnej pozycji RFN.
18
Forsowana przez Niemcy europejska polityka antykryzysowa prowadzi do
redefinicji pojęcia suwerenności. Szczególnie dotyczy to najbardziej
dotkniętych kryzysem państw peryferyjnych UE. W przypadku Grecji i Cypru
kluczowe decyzje zapadały poza ich granicami, głównie w Berlinie, i były
narzucane rządom i parlamentom via Bruksela.
Unia Europejska stopniowo przestaje być związkiem równych w swojej
suwerenności państw narodowych. Zaczyna przypominać zhierarchizowaną
strukturę podobną do modelu koncentrycznych kręgów, w którym to właśnie
centrum nadal cieszy się największym stopniem suwerenności a peryferia
najmniejszym.
Trudno oprzeć się wrażeniu, że po przeszło 70 latach na Starym Kontynencie
urzeczywistnia się teoria niemieckiego prawnika Carla Schmitta
6
. Schmitt
przewidywał, że społeczność międzynarodowa składająca się z równych w
suwerenności państw narodowych przestanie istnieć. Zastąpią ją szersze
struktury, które nazwał Grossraeumen (wielkimi przestrzeniami), centrum
których tworzyć będą imperia (Reich), podporządkowujące sobie inne państwa.
7
Wiele wskazuje na to, że wizje najwybitniejszego prawnika międzynarodowego
Trzeciej Rzeszy będą miały szansę urzeczywistnić się dzięki Republice
Federalnej Niemiec.
Pozycja III Rzeczypospolitej w porównaniu ze swą poprzedniczką uległa
degradacji. Zaważył na tym przede wszystkim taki a nie inny wybór sojuszy w
trakcie II wojny światowej, czego konsekwencją było totalne zniszczenie kraju,
ludobójstwo i likwidacja narodowej elity a następnie trwająca bez mała
półwiecze sowietyzacja kraju.
Polska odrodziła się dzięki temu, że Zachód zwyciężył Moskwę w „zimnej
wojnie”. Wbrew temu co myślimy o sobie, nasz realny wpływ na losy tego
6
Mariusz Muszyński, Państwo w prawie międzynarodowym, s.
7
Carl Schmitt,
19
konfliktu był nikły. Odzyskaliśmy co prawda niepodległość, ale zamiast
budować nowe silne państwo i wspólnotę narodową z zapałem godnym lepszej
sprawy naprawialiśmy i reformowaliśmy „Peerel”.
Największym beneficjentem wśród zwycięzców zimnowojennych zmagań stała
się Republika Federalna Niemiec. Po zjednoczeniu została desygnowana przez
światowego Hegemona, jakim wówczas jawiły się Stany Zjednoczone, do
„partnerstwa w przywództwie”.
Ogromna różnica potencjałów zdeterminowała stosunki polsko-niemieckie. W
ciągu ostatnich dwóch dekad Polska stała się, używając terminologii polityki
realnej, satelitą Niemiec. Dziwne, że tego typu określenie, wypychane jest ze
świadomości polskich elit politycznych, zarówno tych germanofilskich jak i
germanosceptycznych.
Realia jednak mówią same za siebie. Przede wszystkim ogromne uzależnienie
naszej gospodarki od gospodarki Niemiec. W roku 2010, podaję za „Rocznikiem
Statystyki Międzynarodowej 2012” opublikowanym przez GUS, udział Niemiec
w polskim imporcie wynosił 22% (udział zajmujących drugie i trzecie miejsce
Rosji i Chin wynosił po ok. 10%), natomiast ich udział w polskim eksporcie
wynosił 26% (druga i trzecia Francja i Wielka Brytania osiągnęły po ok. 6%).
Dysproporcja polega na tym, że jeśli dla Polski Niemcy to partner handlowy
numer jeden, to dla Niemiec Polska zajmuje miejsce na początku drugiej
dziesiątki.
Za uzależnieniem gospodarczym idzie uzależnienie polityczne. Przez 15 lat z
entuzjazmem godziliśmy się, by najpierw Bonn a potem Berlin pełniły rolę
naszego adwokata na drodze do struktur euroatlantyckich. Potem w ciemno
żyrowaliśmy niekorzystne z punktu widzenia polskiego interesu narodowego
niemieckie inicjatywy na arenie międzynarodowej. Przede wszystkim traktat
lizboński, który drastycznie osłabił pozycji Polski w Unii Europejskiej,
20
redefiniując w niezgodzie z interesami narodowymi sens naszego członkostwa
w UE.
Dziś entuzjastycznie popieramy bezsensowną politykę antykryzysową i pakt
fiskalny, który oznacza utratę ostatnich resztek suwerenności gospodarczej. Do
rangi symbolu urastają wezwania polskiego ministra spraw zagranicznych, aby
Berlin bardziej zdecydowanie dominował w Europie.
Trudniej zdefiniować naturę obecnych stosunków polsko-rosyjskich. A jest to
konieczne. Ponieważ nasza pozycje w Europie determinuje nie tylko
członkostwo w UE i relacje z Niemcami, ale także trudne sąsiedztwo z
Federacją Rosyjską. Integracja z Zachodem miała wzmocnić naszą pozycję
wobec Moskwy.
W ciągu dwóch dekad Polska realizowała strategie skierowane przeciwko
fundamentalnym interesom Federacji Rosyjskiej. Najpierw starała się o
członkostwo państw środkowoeuropejskich w NATO i UE, następnie dążyła do
kolejnego rozszerzenia struktur euroatlantyckich na wschód, o czynnym
wsparciu „pomarańczowej rewolucji” nie wspominając.
Nie znaczy to, że wpływy moskiewskie w Polsce są małe. Wręcz przeciwnie.
Jakkolwiek Polska przeszkadza Rosji w realizacji interesów geopolitycznych, to
zezwala na ekspansję geoekonomiczną na swoim terytorium. Jaskrawym
przykładem jest historia porozumień na dostawy rosyjskiego gazu ziemnego.
Wszystkie polskie rządy, niezależnie od deklarowanego stosunku do Moskwy,
podopisywały umowy, które dla naszego kraju były jawnie niekorzystne. Innym
mniej nagłaśnianym faktem jest nasza zależność od dostaw rosyjskiej ropy
naftowej.
W przypadku relacji z Rosją można więc mówić o zależności geoekonomicznej
Polski (przede wszystkim w dziedzinie dostaw surowców energetycznych).
Oczywiście, dzieje się to cichą za zgodą Berlina, który dostaje od Moskwy
swoją działkę, czy to w postaci udziałów w Gazociągu Północnym, czy też w
21
preferencyjnej cenie za rosyjski gaz, która jest o 10-20% mniejsza od tej, którą
płaci Polska.
Ów stan zależności część środowisk prawicowych mylnie utożsamia się z
pojęciem „niemiecko-rosyjskiego kondominium”. Wynika to zupełnego
niezrozumienia tego ostatniego pojęcia, o czym można się przekonać sięgając
do podręczników prawa międzynarodowego lub w najgorszym razie nawet do
Wikipedii.
22
4. Demografia i geopolityka a miejsce Polski w Europie
Słabość międzynarodową Polski w najprostszy sposób tłumaczą zasady
klasycznej polityka realnej. Zgodnie z nimi pozycja państwa na arenie
międzynarodowej zależy od trzech czynników: demografii, gospodarki i sił
zbrojnych.
W ciągu dwóch dekad sprowadziliśmy na siebie demograficzną zapaść, którą
potęguje największa w historii emigracja. Gospodarka wskutek tzw.
transformacji została poważnie zredukowana, a to co pozostało wpadło w obce
ręce. Prywatyzacja w gruncie rzeczy oznaczała wywłaszczenie Polaków,
wskutek którego powstał „kapitalizm bez kapitalistów”. Armię zredukowaliśmy
do stanu nędznych kilkudziesięciu tysięcy żołnierzy, zdolnych do udziału w
interwencjach organizowanych przez mocarstwa, ale nie do obrony terytorium
kraju.
Trzeba więc sobie jasno i szczerze powiedzieć: kraj, który w ciągu dwóch dekad
tak zredukował swój własny potencjał jak Polska, nie może odgrywać
podmiotowej roli, znajdując się niczym w kleszczach pomiędzy dwoma
potęgami: Niemcami i Rosją.
Czy sytuacja jest już bez wyjścia? Czy jesteśmy skazani na marginalizację i
powolne wymieranie narodu? Nie, pod warunkiem, że wykorzystamy
koniunkturę zewnętrzną i dokonamy rewolucji wewnętrznej.
Należy zauważyć, że może nam sprzyjać nowy układ równowagi tworzący się w
Eurazji; szczególnie rywalizacja dwóch największych terytorialnie mocarstw
Rosji i Chin.
W ostatnich latach Pekin uznał Europę Środkowo-Wschodnią obszarem swojego
szczególnego zainteresowania i zawiązał strategiczne partnerstwo z Polską.
Chińczycy zasygnalizowali, że interesuje ich współpraca w wydobyciu gazu
łupkowego. Ten gest można interpretować jako sygnał, że polsko-chińskie
23
partnerstwo strategiczne może być wymierzone przeciwko Rosji. Ale nie tylko,
geoekonomiczne rozpychanie się Pekinu w regionie musi również ograniczyć
wpływy Berlina.
Realne geopolityczne i geoekonomiczne zaangażowanie Chin w Europie
Środkowo-Wschodniej mogło być zatem naszą najważniejszą szansą na szybką
poprawę pozycji międzynarodowej.
Jednak kalkulacje te będą mrzonkami, jeśli nie odbudujemy najważniejszego
zasobu, czyli potencjału ludnościowego. W oficjalnych raportach rządowych
sytuacja demograficzna przedstawiana jest w następujący sposób:
„W okresie transformacji Polska przechodzi fazę gwałtownych zmian
demograficznych. Skutkiem malejącej dzietności jest bliski zeru przyrost
naturalny. Wraz ze zwiększaniem się długości życia zmienia się struktura
wiekowa ludności. Co prawda, Polska pozostaje krajem relatywnie młodym w
sensie demograficznym, ale sytuacja ta zmieni się w ciągu następnych 20 lat.
Kurczenie się odsetka ludności w wieku produkcyjnym, przekładające się na
negatywne zmiany w poziomie wskaźnika obciążenia demograficznego, będzie
stwarzać poważne wyzwania społeczno-ekonomiczne.
Negatywne zmiany w sferze dzietności wynikają przede wszystkim z dwóch
czynników. W kategoriach demograficznych mamy do czynienia z odraczaniem
bądź odrzucaniem związków małżeńskich, rosnącą liczbą rozwodów, wzrostową
tendencją do wchodzenia w związki nieformalne, co prowadzi do destabilizacji
oraz deinstytucjonalizacji tradycyjnych struktur rodzinnych. W kategoriach
ekonomicznych rośnie znaczenie modelu rodziny z dwojgiem partnerów
aktywnych na rynku pracy. Osiągnięcie wysokiego poziomu dzietności jest w tej
sytuacji warunkowane likwidacją barier o charakterze strukturalnym (możliwość
łączenia kariery zawodowej kobiet z aktywnością prokreacyjną) oraz
kulturowym (stereotypowe postrzeganie ról kobiety i mężczyzny).
(…)
24
Postępujący proces starzenia się ludności stwarza konieczność znacznego
wydłużenia okresu aktywności zawodowej Polaków. Jest to uzasadnione tym
bardziej, że – jak pokazują badania – kondycja zdrowotna polskich seniorów
jest relatywnie dobra (przeciętna liczba lat spędzanych w złym zdrowiu należy
w Polsce do najniższych wśród krajów UE) i powinna ulegać dalszej poprawie
w przyszłości.
Jednym z kluczowych warunków zwiększenia aktywności zawodowej i
zatrudnienia zarówno osób starszych, jak i młodszych, jest odpowiednio
zaprojektowany system emerytalny. Wprowadzany od 1999 roku powszechny
system emerytalny ma wbudowane mechanizmy zachęcające do wydłużania
aktywności zawodowej, a począwszy od 2014 r. zapewni automatyczne
dostosowanie wydatków na nowo przyznawane świadczenia emerytalne do
zmieniających się warunków demograficznych. Od systemu tego istnieje jednak
wiele wyjątków w postaci subsystemów oferujących świadczenia aktuarialnie
niezbilansowane. Ich reformowanie w kierunku wytyczonym przez system
powszechny jest nie tylko koniecznym warunkiem dalszej modernizacji Polski,
lecz
także
nieuniknionym
następstwem
zachodzących
procesów
demograficznych.”
8
Polska nie będzie odgrywała podmiotowej roli na arenie międzynarodowej bez
sanacji demograficznej. Przypomnijmy, jeszcze w latach 90. XX wieku
wydawało się, że nasza dobra sytuacja ludnościowa w porównaniu ze słabnącą
Niemiec i Rosji wykreuje nas na politycznego lidera regionu. Niestety, ten
najważniejszy z naszych narodowych zasobów został bezprzykładnie
zmarnotrawiony.
Aby go odtworzyć, zostało nam tylko kilka lat. Kobiety należące do ostatniego
wyżu demograficznego lat 80. XX w. przekroczyły bowiem 30 rok życia. W
najbliższych latach w polska rodzinę musimy więc zainwestować setki
8
Polska 2030. Wyzwania rozwojowe, Warszawa 2009, s. 82.
25
miliardów złotych. Jeszcze większą pracę trzeba wykonać nad mentalnością
Polaków. Niska dzietność ma przede wszystkim przyczyny kulturowe. Wypływa
z egoistycznego konsumpcjonizmu stanowiącego quasi-religię większości
Polaków. Dziecko bowiem stanowi największa przeszkodę z zaspokajaniu
potrzeby konsumpcji. To oznacza de facto pro-rodzinną rewolucję
kontrkulturową.
Geopolityczny los Polski, jej przyszłość pomiędzy Niemcami i Rosją rozstrzyga
się właśnie teraz, a o sukcesie lub o porażce Rzeczypospolitej w ostatecznym
rozrachunku zadecyduje polska rodzina.
26
5. Traktat lizboński i europejski koncert mocarstw
Największe zagrożenie dla przyszłości procesu integracji Europy stanowią dziś
tzw. duże państwa UE - Niemcy, Francja i Włochy. Ich polityka nie służy
bowiem wzmacnianiu europejskiej wspólnoty, lecz zaspokajaniu egoistycznych
interesów.
Przez ostatnie dwie dekady wmawiano nam, że problemem w Europie są małe i
średnie państwa. To one wskutek prymitywnego nacjonalizmu i narodowego
partykularyzmu miały destabilizować sytuację na starym kontynencie. Można by
mnożyć wiele ostatnich przykładów dowodzących jednak, że prawdziwym
kłopotem dla UE jest polityka Niemiec, Francji, czy Włoch, a nie Polski, Czech
lub Litwy.
Najbardziej znany to „słynna rura”, którą po dnie Bałtyku płynąć będzie do
Niemiec rosyjski gaz. O nią Berlin rozbija energetyczna solidarność UE. A dziś
to Europa jest głównym i jedynym faktycznym rynkiem zbytu dla Gazpromu.
Gazociągi do Chin i innych wielkich odbiorców to odległa przyszłość. Pozycja
konsumenta-monopolisty stanowiła potencjalną siłę Unii, która mogłaby
skutecznie i długo opierać się cenowemu dyktatowi Kremla. Ale tylko pod
warunkiem jedności. Jednak Berlin wybrał własny interes. To on - budując
rurociąg bałtycki - korzystać będzie w przyszłości z ogromnych zysków, jakie
przynosi europejski rynek gazu, żerując wspólnie z Moskwą na swoich
partnerach z UE.
Kolejną ilustracją problemu jest Traktat Lizboński. Efektem wprowadzenia w
nim nowego, opartego na podwójnej większości, systemu głosowania w Radzie
i jednoczesnego rozszerzenia z 23 na 44 liczby obszarów, w których decyzje
będą podejmowane większością głosów, będzie wzmocnienie pozycji dużych
państw unijnych.
27
W ten sposób złamana została jedna z podstawowych zasad integracji
europejskiej - równowaga między wielkimi i małymi państwami UE – co w
dalszej perspektywie może nawet zagrozić istnieniu Unii. Cóż z tego?
Największe kraje UE, w szczególności Niemcy, były zdeterminowane w swym
egoizmie i tak silne, że zablokowały w procesie reform jakąkolwiek dyskusję w
tej materii. Polska, która jako jedyny kraj, wskazywała na to niebezpieczeństwo,
została poddana bezprecedensowej nagonce w europejskich mediach.
Innym przykładem jest Kosowo. Zamiast wskazać perspektywę integracyjną
niepodzielonej Serbii i szukać rozwiązania problemu narodowościowego już na
podstawie prawa unijnego, wielkie państwa UE wsparły secesje Prisztiny.
Wcale nie w imię Europy. Każde z nich kierowało się tu swoimi partykularnymi
interesami. Efekt jest oczywisty. Bałkany w przewidywalnej przyszłości znów
będą źródłem destabilizacji w Europie.
Wreszcie ostatnim chronologicznie przykładem istnienia mocarstwowego
dyktatu w Europie jest stosunek do członkostwa Ukrainy w NATO. Francja,
Niemcy i Włochy są mu przeciwne, ponieważ łączy je sieć interesów z Rosją. I
za nic mają geopolityczną oczywistość, że szybkie członkostwo Kijowa w
Sojuszu jest w żywotnym interesie Europy jako całości. Jego skutkiem będzie
bowiem rezygnacja Rosji z prób powrotu do polityki imperialnej, a więc
likwidacja jedynego potencjalnego zagrożenia dla stabilizacji na naszym
kontynencie.
Podobno historia się nie powtarza. A jednak nietrudno zauważyć, że polityka
europejska początku XXI wieku zaczyna przypominać wiek XIX, czyli epokę,
jak definiuje ją znawca tego okresu Piotr Wandycz, „hegemonii wielkich
mocarstw, które poczuwały się do odpowiedzialności za losy Europy i uważały
się za uprawnione do narzucania swej woli”
9
(„Pax Europea. Dzieje systemów
międzynarodowych w Europie 1815-1914”). Kluczową regułą ich postępowania
9
Piotr Wandycz, Pax Europea. Dzieje systemów międzynarodowych w Europie 1815-1914,
28
była zasada równowagi sił. Chodziło o to, by żadne z nich nie zdobyło
dominującej pozycji.
Kiedy w połowie XIX w. Rosja, a ponad pół wieku później Niemcy, chcieli
uzyskać pozycje hegemonialną, powstały przeciwko nim na tyle silne koalicje,
by przywrócić równowagę przy pomocy wygranej wojny (w pierwszym
przypadku krymskiej, a w drugim I wojny światowej).
Problem w tym, że skuteczna polityka równowagi sił służy wyłącznie
zaspokajaniu doraźnych interesów mocarstw i to kosztem innych krajów. Jej
ostatecznym owocem, co pokazuje historia, jest militarny konflikt na
kontynencie. Tym samym jest ona sprzeczna z celem i podstawową ideą
integracji europejskiej.
Zgodnie z nią bowiem państwa wchodzące w skład UE powinny starać się
rozwiązać konflikt interesów wskazując na strategiczny interes wspólnotowy.
Chodzi więc o politykę, w której nie ma jednoznacznych wygranych i
przegranych, lecz zawierany jest korzystny dla wszystkich kompromis. Nie
obowiązuje zatem zasada, że zwycięża silniejszy, czyli ten kto ma większy
potencjał demograficzny, gospodarczy i militarny.
Traktat Lizboński wzmacnia pozycję wielkich mocarstw europejskich w
procesie decyzyjnym UE. Stwarza możliwość dyktatu opartego na demografii i
ekonomii. Tym samym utrzymanie stworzonego w nim prawnego status quo nie
leży w interesie Polski i innych krajów środkowoeuropejskich, ponieważ nie
tylko w znaczący sposób ogranicza ich wpływ na sprawy kontynentu, ale
pozwala egoizmowi wielkich osłabiać Wspólnotę. Siłą rzeczy szkodzi
procesowi integracji.
Z tej tezy wyłania się program polityki polskiej na najbliższą dekadę. Naszym
głównym zadaniem powinno być wyjście z inicjatywą wynegocjowanie nowego
traktatu europejskiego, którego celem będzie rzeczywiste wzmocnienie struktur
integracji europejskiej. To nic nowego ani dziwnego w unijnej praktyce. Jeszcze
29
przed wejściem w życie traktatu z Maastricht czy z Amsterdamu podejmowano
działania na rzecz ich przyszłych zmian.
Dziś Polska powinna postulować stworzenie europejskiej armii (ta w
konsekwencji spowoduje większe, aniżeli do tej pory uwspólnotowienie polityki
zagranicznej), sprzeciwiać się renacjonalizacji polityki rolnej, wspierać wszelkie
przedsięwzięcia służące finalizacji procesu liberalizacji wspólnego rynku
(dyrektywa Bolkesteina) etc.
Równolegle winniśmy promować proces dalszego rozszerzenia UE, przede
wszystkim o Ukrainę i Turcję. W efekcie wróci kwestia mechanizmu
decyzyjnego i nowego bardziej korzystnego dla krajów małych i średnich
podziału głosów.
Aby zrealizować te cele, dyplomacja polska musi budować silne koalicję.
Naturalnymi partnerami są państwa regionu środkowoeuropejskiego. To one
zawsze były ofiarami polityki mocarstw i dlatego najlepiej rozumieć będą
polską strategię. Koniecznym warunkiem sukcesu jest jednak konsekwencja. A
tej jak na razie polskiej polityce zagranicznej brakuje. Część jej twórców nie
potrafi wyzwolić się z kompleksu unijnego potakiwacza, czego dowodzi
uznanie secesji Kosowa, za którym nie stał żaden polski interes. Są jednak i
pozytywne przebłyski. Szczyt NATO w Bukareszcie dowiódł, że Polska potrafi
budować szerokie koalicje państw środkowoeuropejskich. I chodzi właśnie o to,
by tę linię konsekwentnie kontynuować.
Nawet jeśli traktat z Lizbony wejdzie w życie, to i tak Wspólna Polityka
Zagraniczna i Bezpieczeństwa UE będzie dalej iluzją. Mimo szumnej nazwy,
jego rozwiązania pozostawiają ją nadal poza obszarem uwspólnotowionym,
utrzymując status współpracy międzyrządowej, skazującej państwa
członkowskie na jednomyślne decyzje. Jak pokazała reakcja Unii na agresję
Moskwy na Gruzję, w dzisiejszej rzeczywistości międzynarodowej to o wiele za
mało.
30
Wspólna Polityka Zagraniczna i Bezpieczeństwa UE rodziła się w bólach. Mimo
pozatraktatowej systematycznej współpracy dyplomacji krajów EWG już od
przełomu lat 60. i 70. XX w., została ona przyjęta jako rodzaj formalnego
współdziałania dopiero w traktacie z Maastricht (1992). Postanowiono wtedy, że
proces integracji wykroczy poza dziedzinę gospodarki. Jednak pod nazwą
„wspólna polityka” nie kryło się wiele. Jako jej cele do traktatu wpisano ogólne
frazesy m.in. ochronę pokoju, umacnianie wspólnych wartości, popieranie
współpracy międzynarodowej itp.
Jeszcze gorzej było ze sposobem ich realizacji. Wśród traktatowych narzędzi
znalazły się jedynie: wzajemne informowanie się, uzgadnianie tych kwestii,
które stanowią przedmiot wspólnego zainteresowania, oraz koordynowanie
stanowisk na konferencjach i w organizacjach międzynarodowych. Jeśli Rada
UE uznała za celowe, Unia mogła też przyjąć wspólne stanowisko w
interesującej ją sprawie lub uzgodnić ogólna strategię działania.
Tego rodzaju dyplomatyczne przedszkole trwało w praktyce do szczytu z
Lizbony (2007). Dopiero przyjęty tam traktat wprowadza do WPZiB szereg
nowych rozwiązań.
I tak np. ustanawia funkcję Wysokiego Przedstawiciela Unii ds. polityki
zagranicznej i bezpieczeństwa, który ma połączyć w jedno istniejące już funkcje
Wysokiego Przedstawiciela ds. WPZiB i komisarza ds. stosunków
zewnętrznych; powołuje Europejską Służbę Działań Zewnętrznych, jako
zaplecze Wysokiego Przedstawiciela; tworzy Agencję ds. rozwoju zdolności
obronnych, badań, zakupów i uzbrojenia (Europejska Agencja Obrony);
rozszerza też zakres tzw. misji petersberskich o wojskowe doradztwo i wsparcie,
czy zapobieganie konfliktom.
Wreszcie przyjmuje tzw. klauzulę sojuszniczą, dzięki której państwa
członkowskie mają obowiązek udzielenia „pomocy i wsparcia przy
31
zastosowaniu wszelkich dostępnych środków” temu państwu UE, które „stanie
się ofiarą agresji na własnym terytorium”.
Z punktu widzenia doświadczeń historycznych Polski zmiany te mogą na
pierwszy rzut oka wydawać się interesujące. Szkopuł w tym, że w
rzeczywistości nie niosą ze sobą żadnego przełomu.
Wysoki Przedstawiciela nie ma praktycznie żadnych kompetencji do
prowadzenia prawdziwej polityki zagranicznej UE. To uprawnienie pozostaje
nadal przy państwach członkowskich. Będzie on jedynie koordynatorem
indywidualnych polityk narodowych. Nawet Rada, jeśli podejmie decyzję
określającą stanowisko UE wobec jakiegoś zdarzenia międzynarodowego, musi
to uczynić jednomyślnie. Dodatkowo każde państwo może zastrzec, że w
planach tych nie będzie uczestniczyć, co pozwoli mu na dalszą indywidualną
dyplomację. A z perspektywy niewydolnego Przedstawiciela, ustanowienie
Europejskiej Służby Dyplomatycznej mija się z celem. Powstanie znów kolejna
kasta urzędników i finansowe obciążenie budżetu UE.
Przypadek Europejskiej Agencji Obrony to z kolei piarowski chwyt. Traktat
powołuje coś, co w rzeczywistości funkcjonuje już od 2004 r. Wtedy to Agencja
ustanowiona została na podstawie tzw. wspólnego działania Rady UE (nr
2004/551).
Nawet tzw. klauzula sojusznicza to przerost nazwy nad treścią. W
rzeczywistości jest ona obwarowana szeregiem zastrzeżeń utrudniających jej
faktyczne stosowanie.
Po pierwsze, odsyła do art. 51 Karty ONZ, który podkreśla szczególne
uprawnienia Rady Bezpieczeństwa w dziedzinie międzynarodowego pokoju i
bezpieczeństwa. Tak więc poza samoobroną, wszelkie sankcje, włącznie z akcją
militarną, będą musiały uzyskać zgodę tego organu. Czy w obecnym składzie
jest to możliwe? Przecież ta norma ma potencjalnie chronić niektóre kraje UE
przed zagrożeniem właśnie ze strony Rosji – stałego członka Rady
32
Bezpieczeństwa posiadającego prawo weta. Inna norma pozwala na
przerzedzenie szeregów wspólnej samoobrony. Część państw członkowskich
może po prostu odmówić zaangażowania się ze względu na „specyfikę polityki
bezpieczeństwa”. Zakłada się, że to ukłon w stronę neutralnej Austrii, Irlandii,
Szwecji i Finlandii. Czy jednak inne kraje nie skorzystają z tej furtki ogłaszając
taką politykę w obliczu groźby konfliktu z Moskwą?
Mitem jest również opowiadanie o solidarności w obszarze unijnej polityki
zagranicznej. Tzw. klauzula solidarności jest formułą proceduralną. Nie tworzy
materialnych zobowiązań, a jedynie atmosferę postępowania - nakazuje, by
współpraca między państwami członkowskim odbywała się „w duchu
solidarności”. Wprawdzie kiedy jedno z państw członkowskich stałoby się
przedmiotem ataku terrorystycznego lub klęski żywiołowej, bądź katastrofy
spowodowanej przez człowieka, na jego prośbę pozostałe kraje powinny
udzielić mu pomocy.
Jednak w traktacie nie ma normy mówiącej, jak taka pomoc ma wyglądać.
Decyzja w tym względzie pozostaje w granicach narodowych kompetencji
każdego z zainteresowanych. Pomoc nie musi więc przekładać się na zbrojne
czy nawet ekonomiczne wsparcie. Może też ograniczyć się do słów
politycznego
poparcia
i to wygłoszonych przez rzecznika rządu
solidaryzującego się kraju.
Traktat z Lizbony wprowadza ponadto możliwość podjęcia w ramach WPZiB
tzw. „wzmocnionej współpracy”. W praktyce stanowi to wpuszczenie na obszar
polityki zagranicznej „Unii kilku prędkości”. Na dodatek grupa państw
mających „większą wydolność obronną” dostała możliwość ustanowienia „stałej
współpracy strukturalnej”. Te konstrukcje traktatowe oznaczają de facto prawo
do wewnątrzunijnych sojuszy dyplomatyczno-obronnych dla wybrańców.
Te rozwiązania mają uchronić Polskę przed losem Gruzji. Tak przynajmniej
uważają niektórzy polscy politycy, którym wydarzenia na Kaukazie dały asumpt
33
do publicznego żądania od prezydenta natychmiastowej ratyfikacji traktatu
lizbońskiego. Problem w tym, że nowy traktat nie zawiera żadnych
mechanizmów dających podstawy do takich wniosków. Dlatego właśnie
prezydent Polski powinien odmówić jego ratyfikacji. Odrzucając go, uczyni to
paradoksalnie dla dobra zjednoczonej Europy. Unia wróci do punktu wyjścia, co
pozwoli dokonać głębszych zmian w normach WPZiB. W przeciwnym razie
ratyfikacyjny sukces stanie się w rzeczywistości unijną klęską. Europa
zintegrowana na polu gospodarczym, pozostanie z zaściankową polityką
zagraniczną szarpaną narodowymi egoizmami jej największych członków.
34
7. Nieistniejący ekonomiczny bilans członkostwa
W najbliższej perspektywie finansowej Polska ma otrzymać ponad 100 mld euro
środków unijnych. Rząd polski potraktował to jako wielki sukces. To
oczywiście czysta propaganda, którą rząd od lat wbija w głowy Polaków. Ma
ona ukryć jedną z najbardziej kompromitujących tajemnic skrywanych przez
polityczno-medialne elit III RP. Tę mianowicie, że Polska do unijnego interesu
sporo dokłada a za zaszczyt przynależności do elitarnego zachodniego klubu
płaci rezygnacją z szans rozwoju.
Aby to udowodnić, trzeba zastosować metodę księgowego. Dokonać prostego i
bardzo przybliżonego bilansu. Po jednej stronie zsumować przychody, czyli to,
co otrzymujemy z tytułu członkostwa w UE, natomiast po drugiej wydatki z nim
związane.
W latach 2014-2020 z budżetu unijnego Polska winna dostać 105 mld euro
(podaję za kancelarią premiera)
10
. A zatem po stronie prawej, po stronie
przychodu zapisujemy tę właśnie kwotę. I na tym premier Tusk oraz sprzyjające
mu media kończą. Jest to nieuczciwe, ponieważ ażeby dostać wypłaty z
unijnego budżetu, najpierw nań musimy się złożyć (wpłat dokonujemy „z dołu”,
a dotacje otrzymujemy „z góry”).
Wysokość składki zależy od wysokości PKB. Każde państwo płaci do
wspólnego budżetu ok. 1% PKB. A to znaczy, że nasza składka uzależniona jest
od tempa wzrostu. W ostatnich latach Polska, notując wzrost gospodarczy, z
roku na rok płaciła coraz więcej. Eksperci różnią się w swoich prognozach.
10
Por. oficjalną prezentację zawartą na stronach internetowych KPRM:
https://www.premier.gov.pl/wydarzenia/aktualnosci/premier-o-wykorzystaniu-srodkow-eu.html
35
Szacują, że nasza składka w latach 2014-2020 może wynieść od 32 mld euro do
nawet 40 mld.
Krótko mówiąc, premier nie skłamałby, gdyby stwierdził, że otrzymamy kwotę
w przybliżeniu pomiędzy 65 mld a 73 mld euro, czyli o około 1/3 mniej, aniżeli
ogłosił.
Bilansu naszego członkostwa nie wyczerpuje prosty rachunek przepływów z
jednego budżetu do drugiego. Wstępując do UE zgodziliśmy się na szereg
zobowiązań. Unia wymaga od nas dostosowań w wielu dziedzinach, co kosztuje
nas przecież dziesiątki milionów euro.
Od momentu dojścia do władzy PO instytucje rząd zaprzestał robić zbiorcze
bilanse kosztów koniecznych dostosowań. Premier Tusk podczas negocjacji
budżetowych w Brukseli nie dysponował prognozą kosztów członkostwa w
latach 2014-2020. Stąd wniosek, że skoro poszczególne ministerstwa nie są w
stanie przedstawić konkretnych prognoz, to premier RP nie mógł dysponować
zbiorczym zestawieniem wydatków związanych z naszym członkostwem. A
jeśli tak, to powstaje problem, czy premier w Brukseli cokolwiek negocjował.
Kupił bowiem kota w worku. Nota bene, Tusk jest pierwszym premierem III RP,
który podejmował ważne decyzje dotyczące przyszłości Polski w UE nie znając
ich skutków finansowych.
Na szczęście istnieją cząstkowe prognozy. Niewątpliwie najwięcej wydamy na
ochronę środowiska. Dosyć dobrze policzone są koszty pakietu klimatycznego
(ograniczenie emisji CO2). Paweł Szałamacha z Instytutu Sobieskiego wyliczył,
że do roku 2020 utracimy wskutek realizacji zobowiązań zawartych w pakiecie
ok. 40 mld euro. Kluczowy fragment jego analizy brzmi:
„Polska energetyka jest oparta na węglu, dlatego skutki finansowe pakietu są
znacznie wyższe niż w pozostałych krajach Unii. Koszty finansowe pakietu dla
Polski (za opracowaniem firmy Energsys Sp. Z o.o) to:
36
wzrost średnich kosztów wzrost kosztów wytwarzania energii wyniesie
65-80% w latach 2015 – 2020 i będzie 2-3 wyższy od średniego wzrostu
kosztów w EU
w liczbach bezwzględnych wzrost rocznych kosztów wytwarzania energii
wyniesie ok. 8-12 mld zł rocznie ( ze względu na koszty zakupu praw
emisji)
wzrost cen energii spowoduje wzrost udziału kosztów energii w
budżetach domowych z 11% w roku 2005 do ok. 14,1 – 14,4% w latach
2020 – 2030
Wydatki roczne za kwoty emisji CO2 po roku 2020, czyli po
wprowadzeniu pełnego aukcjoningu w wysokości 34 mld zł
Powyższe koszty są pozycjami twardymi, policzalnymi z dużą dokładnością.
Szacowany jest także ubytek PKB w wysokości 7,5%, czyli ca 150 mld zł do
2020 roku. Z drugiej strony, Polska może uzyskać wsparcie finansowe
inwestycji w sektorze elektroenergetycznym o wartości 60 mld zł w latach
2013-2020 (tzw. mechanizm solidarnościowy).
11
Do tego trzeba dodać koszty oczyszczalni ścieków, utylizacji śmieci i
różnorodnych odpadów itd. Ministerstwo Środowisko nie potrafiło ocenić
kosztu tych przedsięwzięć.
Janusz Szewczak, główny ekonomista SKOK, twierdzi, że może chodzić o
kwotę co najmniej 25 mld euro. A zatem w latach 2014-20 na szeroko
rozumiane dostosowanie do unijnych standardów ochrony środowiska wydamy
tyle samo, co w tym samym czasie otrzymamy z Brukseli.
Te wyrwane dane pozwalają stwierdzić, że w latach 2014-2020 zobowiązania
Polski związane z członkostwem UE przekroczą kwotę wynegocjowaną przez
11
Paweł Szałamacha, Pakiet klimatycznych do nowelizacji,
http://www.sobieski.org.pl/pakiet-
energetyczno- klimatyczny-do-nowelizacji/
37
premiera Tuska w Brukseli. Pewne jest więc, że do unijnego interesu
dokładamy. Bez dokładnych prognoz rządu nie będziemy wiedzieli ile.
Na argument, że finansowy bilans naszego członkostwa w UE jest niekorzystny,
euroentuzjaści odpowiadają, że jesteśmy przecież członkami klubu skupiającego
najbogatsze gospodarki. W ciągu ostatnich dwóch dekad udało nam się
przystosować do gospodarek zachodnich, a skoro tak to panuje w Polsce
zachodni dobrobyt.
To niestety kolejna wersja tej samej propagandy uprawianej przez polskie elity
od lat. I nic to, że nie ma ona nic wspólnego z rzeczywistością. Fakty i liczby
mówią same dla siebie. Przez ostatnie dwie dekady bezrobocie utrzymywano na
stałym kilkunastoprocentowych poziomie. Jak zauważył profesor Kowalik w
swojej książce „
” to jedyny wskaźnik, zawarty w
planie Balcerowicza, który udało się osiągnąć i następnie utrzymać. Taka skala
bezrobocia skutkuje niewiarygodna pauperyzacją.
Dane są nieubłagane. W latach 1996-2005 liczba osób żyjących poniżej
minimum egzystencji biologicznej systematycznie wzrastała z 4,3 proc. do 12,3
proc. (podajemy za Kowalikiem). Obecnie poniżej tego poziomu żyje mniej
więcej taki sam procent Polaków ale z jednego tylko powodu; od lat nie
indeksuje się odpowiedniego wskaźnika i dlatego liczba żyjących poniżej
minimum egzystencji gwałtownie się nie zwiększa.
Jeszcze bardziej przerażający jest inny wskaźnik. W ostatnim dziesięcioleciu
poniżej minimum socjalnego żyje zdecydowanie powyżej 50 proc. proc.
Polaków. Być może nawet 60 proc, ale tego nie wiemy, albowiem GUS od kilku
lat przestał publikować dane na ten temat. Dla wszystkich, dla których obydwa
wskaźniki pozostają abstrakcją, spieszymy wyjaśnić, że oznaczają one, iż co 8
Polak nie potrafi zaspokoić na minimalnym poziomie elementarnych potrzeb
dotyczących jedzenia i mieszkania, a co drugi minimalnych potrzeb bytowo-
konsumpcyjnych; w tym także potrzeby posiadania i wychowywania dzieci.
38
Ukrywanie liczby Polaków żyjących poniżej socjalnego minimum powoduje, że
nie potrafimy dostrzec najważniejszej przyczyny katastrofy demograficznej.
Polska się zwija, tzn. Polaków więcej umiera, aniżeli się rodzi, z tego właśnie
powodu: biedy. Potwierdzają to wyniki dzietności Polek w Wielkiej Brytanii,
które w dobrych warunkach (m. in. większe dochody niż w Polsce oraz np.
zerowa stawka VAT na artykuły dla dzieci) stały się tą grupą narodową, która w
Wielkiej Brytanii rodzi najwięcej dzieci. Demografowie na tej podstawie
twierdzą, że nie jest prawdą, do czego kilka lat temu przekonywali nas rządowi
eksperci raporcie „Polska 2030” , że Polki nie chcą rodzić ze względów
kulturowych. To było dobre alibi dla bezczynności rządu i rezygnacji z polityki
prorodzinnej. No bo skoro przyczyną słabej dzietności są czynniki kulturowe, to
bodziec finansowy (polityka prorodzinna polegająca na świadczeniach
finansowych i ulgach podatkowych) na nic się nie zda.
Kolejną katastrofalną reakcją Polaków na coraz większą biedę jest emigracja.
Wiemy o niej mało, bo GUS, aby nie psuć propagandy rządzącym, nie
uwzględnia jej w swoich prognozach demograficznych. To, co wiemy dzięki
dociekliwym demografom, uprawnia do czarnowidztwa. Za granicą przebywa
ok. 2 mln, z czego połowa według wszelkiego prawdopodobieństwa pozostanie
tam już na stałe. Co więcej, w najbliższych latach za chlebem może wyjechać
nawet milion młodych Polaków. Wybitny polski demograf, profesor Krystyna
Iglicka, porównała emigracje ostatnich lat do emigracji z czasów stanu
wojennego.
Polska się zwija. Ale co ma do tego Unia? A może dzięki integracji europejskiej
ten proces jest znacząco spowolniony? Takie wątpliwości z pewnością podniosą
euroentuzjaści.
Prounijna propaganda nie pozwala nam dostrzec widocznych jak na dłoni
związków pomiędzy członkostwem w UE a pauperyzacją Polski. My, Polacy,
mamy generalnie idealistyczną wizję stosunków międzynarodowych.
39
Wierzymy, że w stosunkach między państwami istotną rolę odgrywa honor,
moralna racja i dziejowa sprawiedliwość. Przez ten pryzmat patrzymy na Unię.
Nasze w niej członkostwo jest rodzajem sprawiedliwości dziejowej. Polska w
1989 roku miała osiągnąć swój „koniec historii”. Zapłatą za rozbiory i
hekatombę XX wieku było członkostwo w najbardziej ekskluzywnym klubie
Zachodu. Fundusze spójności i rolne to próba zadośćuczynienia za dziejowe
nieszczęścia nie przez nas zawinione.
Ta piękna, bajkowa wizja nie ma niestety nic wspólnego z rzeczywistością
międzynarodową. Ta bowiem rządzi się nie zasadami dekalogu, a - darwinizmu.
A jedna z podstawowych brzmi: nikt nic nie daje nikomu za darmo.
Nie chcemy dostrzec, że za członkostwo w UE zapłaciliśmy takim a nie innym
modelem transformacji. Przypomnijmy, rozmowy o stowarzyszeniu z EWG
zaczęliśmy już w 1990 roku, a układ stowarzyszeniowy podpisaliśmy rok
później. Transformacja społeczno-gospodarcza jest więc przystosowaniem się
do konkretnego modelu gospodarczego: modelu integracji europejskiej. Zachód
chciał opanować prawie 40 milionowy rynek konsumentów.
Chodziło o to, aby na polskim rynku uplasować możliwie wielką ilość
produktów wyprodukowanych w krajach zachodnich. Mogło się to dokonać
tylko pod warunkiem bardzo silnego ograniczenia polskiego potencjału
produkcyjnego przez likwidację przedsiębiorstw oraz drastyczne zmniejszenie
rynku pracy.
Przedsiębiorstwa likwidowano pod płaszczykiem rzekomej powszechnej
prywatyzacji. Polegała ona na tym, że kapitał zachodni mógł po bardzo niskiej
cenie kupić polskie przedsiębiorstwa i banki. Próbę podsumowania wyprzedaży
polskiego majątku dokonał prof. Kazimierz Poznański w wydanej w 2000 roku
książce „Wielki przekręt. Klęska polskich reform”. Wyliczył on realna wartość
kapitału banków i przemysłu na 240-360 mld dolarów a wpływy z ich
prywatyzacji na 18-23 mld dolarów. Straty wyniosły więc przeszło 90 proc.
40
Nawet jeśli część ekonomistów uważa, że wyliczenia te są przesadzone, to
wynik profesora Poznańskiego korygują tylko o 10-20 punktów procentowych.
Ale nie ten koszt transformacji jest najważniejszy. Kluczową bowiem stratą jest
koszt ograniczenia polskiego rynku pracy.
Już Adam Smith mówił, że dobrobyt narodów bierze się z pracy. Na wspólnym
rynku polski pracownik byłby niezwykle konkurencyjny. Gdyby tak po prostu
mógł on na nim pracować, to zabrałby pracę robotnikowi niemieckiemu,
francuskiemu, czy włoskiemu. Aby zapewnić dobrobyt Niemiec, Francji czy np.
Włoch, trzeba było drastycznie ograniczyć rynek pracy w Polsce.
Wybitny badacz polskiego rynku pracy, profesor Mieczysław Kabaj napisał, że
„W latach 1990-2005 [w Polsce] zlikwidowano 5 mln miejsc pracy, a ludność w
wieku produkcyjnym zwiększyła się o ponad 2 mln osób. W rezultacie Polska
pobiła wszelkie niechlubne rekordy: zmniejszyła się gwałtownie stopa
zatrudnienia z 80% do 54%.” I to jest kluczowa dana definiująca koszty naszego
dostosowania do Zachodu. Na początku transformacji nie pracował co piąty
Polak, obecnie nie pracuje co drugi. Z tego właśnie powodu na początku lat 90.
ojciec neoliberalizmu Milton Friedman uważał, że „głównym problemem Polski
jest niewykorzystanie pracy ludzkiej”.
W jaki jednak sposób liczyć straty z tytułu „niewykorzystania pracy”. Janusz
Kobeszko z Instytutu Sobieskiego starał się wyliczyć stratę z powodu emigracji
2 miliony osób do krajów europejskich:
„Odpływ Polaków i wyjazd z kraju na stałe to znacząca i rozłożona na lata strata
dla krajowego PKB. Polscy emigranci w liczbie ok. 2 mln pomagają obcym
rządom w tworzeniu ich własnego PKB, niewiele z tego transferując do Polski.
Skumulowany rachunek strat Polski, a zysków innych krajów, to 85 mld euro (w
długoletniej perspektywie np.6-letniej, wg cen polskich z 2010 r.). Gdyby kwotę
jeszcze zrelatywizować tym, że PKB innego kraju wytwarzane na miejscu (np.
w Wielkiej Brytanii) jest więcej warte niż polskie PKB (wytwarzane w Polsce),
41
to mogłoby się okazać, że Polacy wytwarzają dla innych nawet 130 mld euro
PKB przez 6 lat, licząc wg parytetu Eurostatu za 2011 r. (polskie PKB per capita
równa się 65% średniej dla 27 krajów UE). (…)
Po pierwsze, w 2010 r. policzalny PKB na głowę statystycznego Polaka wynosił
37.116 zł przy liczbie bodaj 38.167.300 odnotowanych w statystykach Polaków.
Liczba ok. 38,2 mln stałych mieszkańców kraju jest podawana przez GUS
wielokrotnie od 1992 r., jak gdyby nie istniało zjawisko stałej oraz czasowej
emigracji. Liczby wyjeżdżających czasowo w statystykach GUS-u w latach
2004-2010 wynoszą od 1 mln do 2,2 mln osób, z czego 85% emigrantów kieruje
się głównie do Europy.
Po drugie, gdyby liczbę statystycznych Polaków skorygować o ok. 2 mln
emigrantów (średnia GUS-u z ostatnich lat), PKB per capita wynosiłoby 39.168
zł. Jednakże rachunek ten działa również w drugą stronę, tzn. 2 mln emigrantów
„nie wytworzyło” w 2010 r. w Polsce PKB na kwotę ok. 74,2 mld zł (licząc wg
mniejszego z tych przeliczników, czyli 37.116 zł), co równa się 18,6 mld euro
(średni kurs euro wynosił wtedy 3,99 zł).
Po trzecie, np. sześcioletnie niedoszacowanie PKB (tylko w latach 2013-2018) z
powodu emigracji sięgałoby więc ok. 111,6 mld euro (licząc według cen z 2010
r.). Rachunek ten należałoby oczywiście skorygować o transfery od emigrantów
do kraju, tj. średnio w ostatnich latach ok. 4,5 mld euro rocznie (oficjalne
statystyki NBP), co daje 27 mld euro przez okres 6 lat. W długiej 6-letniej
perspektywie pozostaje kwota 84,6 mld euro „niedoboru PKB” z powodu
emigracji.
Po czwarte, wpłaty polskiej składki do budżetu Unii Europejskiej przez ok. 101
miesięcy członkostwa od maja 2004 r., wg oficjalnych danych Ministra
Finansów wynosiły rocznie średnio po ok. 3,1 mld euro, co dawałoby 18,6 mld
euro przez okres 6 lat. Wpływy z transferów z UE średnio rocznie od maja 2004
r. wynosiły ok. 8,69 mld euro. Kwota ta daje w rozkładzie na lata (np. 2013-
42
2018) w sumie 52,14 mld euro (przy założeniu, że UE będzie nam tak samo
transferować środki, jak robi to w latach 2004-2012). Zatem rachunek salda
transferów z UE przez 6 lat może wynieść 52,14 mld euro minus 18,6 mld euro
składki, co daje 33,54 mld euro.
Po piąte, uproszczony rachunek, nieuwzględniający wszystkich niuansów
statystyki (wg MF, NBP, GUS-u czy MRR), czyli 84,6 mld euro „straty
emigracyjnej 6-letniej w PKB” oraz 33,54 mld euro statystycznego transferu
dotacji z UE (na plusie), daje Polsce w okresie 6 lat „stratę per saldo” wysokości
51,06 mld euro. Rozłożona w latach np.2013-2018 (w cenach z 2010 r.)
równałaby się ona aż 8,51 mld euro rocznie.
Pierwszy wniosek dla rządu jest następujący: negocjowane obecnie i
fetyszyzowane kwoty uzyskane z dotacji UE przy obecnym (optymistycznym)
stanie transferów z UE to zaledwie 40% wartości straty, jaką Polska ponosi w
PKB z powodu nieobecności w kraju 2 mln swoich obywateli.”
12
Korzystając ze wskaźników dotyczących roku 2010 Kobeszko obliczył, że strata
roczna wyniosła ok. 14 mld euro. Przy założeniu, że emigracja utrzyma się na
obecnym poziomie do końca obecnej dekady, straty z jej tytuły w okresie 2014-
2020 (przyszła perspektywa budżetowa) wyniosą więc ok. 100 mld euro. Ale jak
przewidują demografowie w najbliższych latach liczba emigrantów może
wzrosnąć nawet o 1 milion, a to oznaczać będzie, że strata z tytułu emigracji
wyniesie 150 mld euro.
„Niewykorzystanie pracy ludzkiej” to również horrendalne bezrobocie. Obecnie
wynosi ono prawie 15% (2,3 mln bezrobotnych). Gdyby wynosiło ono 5%, to na
polskim rynku pracy znalazłoby się ok. 1.5 mln osób więcej. Jeśli dokonać
analogicznych wyliczeń jak w stosunku do emigracji, to okazałoby się, że
wskutek ponadnormatywnego bezrobocia tracimy kolejne 75 mld euro.
Reasumując, ograniczenie polskiego rynku pracy wskutek emigracji do państw
12
Janusz Kobeszko, Wizja Polski 2014-20,
http://www.sobieski.org.pl/wizja-polski-2014-2020/
43
UE i bezrobocia oznacza stratę ok. 225 mld euro. A przypomnijmy Premier
przywiózł nam tylko 100 mld.
Oczywiście to są bardzo grube i bardzo niedokładne wyliczenia. Być może skala
błędu jest bardzo duża. Ale innych wyliczeń nie ma, ponieważ od kilka lat po
prostu ich się nie robi. Gdyby Polska była rzeczywistym beneficjentem
członkostwa
w
UE,
mielibyśmy
zalew
różnorodnych
ekspertyz
wyprodukowanych w Brukseli, w krajowych instytucjach rządowych i
pozarządowych. Na co jak na co ale na propagandę Unia szczędzi środków i na
pewno wykorzystałaby policzalny argument, ze Polska jest faktycznym
beneficjentem członkostwa w UE. Takich badań jednak nie ma, a więc teza
ogólna, że słono przepłacamy za członkostwo w zachodnioeuropejskim klubie
integracyjnym jest prawdziwa.
Niestety racje miał profesor Witold Kieżun, który zrównał transformację
ustrojową III Rzeczpospolitej kolonizacją w białych rękawiczkach państw
afrykańskich po 1945 roku.
13
W obydwu przypadkach pazerne elity, które nie
identyfikowały swojego interesu z interesem swojego państwa i narodu, za
bezcen rozprzedały najważniejsze bogactwa. My też pozbyliśmy się swojego
najbardziej wartościowego zasobu: pracy milionów młodych i stosunkowo
dobrze wykształconych ludzi. Emigracja i wysokie bezrobocie, bieda i
katastrofa demograficzna spowodowały, że roztrwoniliśmy nasz narodowy
skarb.
W Polsce do tej pory w ogóle nie badaliśmy kwestii kolonializmu względnie
neokolonializmu i integracji społeczno-gospodarczej z Zachodem. Problematyka
badań neokolonialnych w polskim dyskursie naukowym jest w zasadzie
nieobecna. Jednym z nielicznych wyjątków są badania profesor Ewy Thompson
z Rice University.
14
Dotyczą one kulturowego wymiaru neokolonializmu.
Konieczny jednak byłby do zbadania kolonializm gospodarczo-polityczny po
13
Por. Witold Kieżun, Patologia transformacji, Warszawa 2012
14
Por. Ewa Thompson, Trubadurzy imperium. Literatura rosyjska i kolonializm, Kraków 2000.
44
roku 1989. Nie ulega wątpliwości, że Zachód zwyciężając w „zimnej wojnie”
traktował kraje EŚW na sposób kolonialny. Świadczy o tym opanowanie sektora
bankowego, czy też przejecie i likwidacja wielu gałęzi polskiego przemysłu.
45
8. Euro i przyszłość Polski w strukturach integracyjnych Zachodu
Rząd Tuska uczynił z polityki zagranicznej jeden z najważniejszych
instrumentów propagandowych. Racja stanu została zepchnięta na dalszy plan,
ponieważ celem dyplomacji stało się przekonanie Polaków, że fajnie jest. Aby
taka operacja była skuteczna, konieczne jest ukrycie prawdy o wielu
przedsięwzięciach rządu, w tym o istniejących nadal różnorodnych
możliwościach odmowy przyjęcia unijnej waluty, jak i negatywnych skutkach
jej przyjęcia.
O euro napisano w Polsce już wiele. Były to jednak teksty pełne superlatywów i
postulatów, by do niej jak najszybciej dołączyć.
15
Kiedy w Unii Europejskiej
pojawił się kryzys, którego jedną z głównych przyczyn jest właśnie posiadanie
wspólnej waluty, dla wielu Polaków był to zimny prysznic. Racjonalne wydają
się więc opinie, że na traktatowy projekt unii walutowej należy spojrzeć
ponownie, tym razem bez różowych okularów polityczno-salonowego wishful
thinking.
Unia walutowa wystartowała 1 stycznia 1999 r.
16
Uczestniczyło w niej jedynie
11 krajów ówczesnej unijnej „piętnastki”. Ten podział wynikał z faktu, że
członkostwo w unii walutowej, jakkolwiek było traktatowym obowiązkiem,
zostało uzależniona od spełnienia określonych kryteriów ekonomicznych. Na tej
podstawie w jej skład weszły: Austria, Belgia, Finlandia, Francja, Hiszpania,
Holandia, Irlandia, Luksemburg, Portugalia, RFN, Włochy. Poza nią do
15
Wawrzyniec Smoczyński, Eurorozterki. Warto wstępować do strefy euro?, Polityka”
http://www.polityka.pl/swiat/analizy/280020,1,warto-wstepowac-do-strefy-euro.read
16
Por. M. Muszyński (red.), Unia Europejska…, wyd. cyt., s.331-351.
46
momentu wypełnienia tych kryteriów pozostały: Grecja i Szwecja. Natomiast
Wielka Brytania i Dania odmówiły w niej uczestnictwa, uzyskując na to
traktatową zgodę od swoich partnerów.
Od początku nad projektem wspólnego pieniądza wisiała klątwa prymatu
polityki nad gospodarką. Klątwa, która w efekcie doprowadziła do jego
załamania. W momencie startu, wymogi gospodarcze w rzeczywistości
wypełniało tylko dziewięć państw. Belgia i Włochy miały znaczny dług
publiczny (124%) dwukrotnie przekraczający wysokość jednego z kryteriów
przystąpienia (60%). Jednak unia walutowa wystartowała na poziomie 11
państw. Po prostu, liczba jedenaście wyglądała wizerunkowo lepiej niż
dziewięć.
Kolejne rozszerzenie „klubu euro” odbyło się w roku 2001. Choć z pozostałej
dwójki kryteria konwergencji spełniała jedynie Szwecja, to jednak do unii
walutowej przyjęto Grecję, która nadal nie spełniała tzw. kryterium długu
publicznego (wynosił on 104%) i deficytu budżetowego (8%), co potwierdził
Europejski Bank Centralny. Pomimo to Rada UE uznała, że przystąpienie Aten
do unii walutowej jest konieczne. Zgodnie z zasadą „nie chcesz mieć gorączki,
stłucz termometr” podjęła też 19 czerwca 2000 r. decyzję o formalnym
uchyleniu wobec Grecji procedury nadmiernego deficytu, która blokowała
przyjęcie. Na skutki nie trzeba było długo czekać. Oba wskaźniki rosły dalej.
Dług publiczny w momencie rozpoczęcia kryzysu wynosił 120%, a deficyt
budżetowy 9%. Dziś dług sięga 180%, a deficyt koło 10%. Wspólna waluta
transferuje problemy do innych państw, które strefa euro ma przecież na własne
życzenie.
Formalnie członkostwo w unii walutowej przysługuje tylko tym państwom UE,
które spełniają cztery kryteria ekonomiczne i jedno prawne (tzw. kryteria
konwergencji). Są to:
47
kryterium niskiego poziomu inflacji krajowej waluty (poziom musi być
zbliżony do poziomu istniejącego w trzech państwach członkowskich,
które mają najlepsze rezultaty w dziedzinie stabilności cen);
kryterium braku nadmiernego deficytu, a więc zrównoważony poziom
dochodów budżetowych i wydatków;
kryterium stabilnego kursu waluty krajowej w stosunku do głównych
walut innych państw (euro, dolar, frank), a więc brak większych wahań
kursowych przez co najmniej dwa lata;
trwały charakter wyżej wymienionych kryteriów.
Z kolei w konwergencji prawnej chodzi o dopasowanie prawa krajowego do
rozwiązań unijnych, a więc zapewnienie niezależności bankom centralnym, jak i
przedstawicielom krajów w Europejskim Banku Centralnym, oraz zgodności
ustawodawstwa krajowego z traktatami unijnymi w zakresie monetarnym.
Z perspektywy Polski oznacza to usuniecie z konstytucji dwóch zapisów.
Pierwszy mówi o tym, że to złoty jest walutą obowiązująca na terytorium
naszego państwa, drugi nakazuje NBP dbanie o stabilność złotówki.
Przypomnijmy, że do noweli konstytucji potrzebna jest większość 2/3 głosów.
Pakiet blokujący w tej kwestii mają dwie partie opozycyjne – przeciwnicy euro:
PiS i Solidarna Polska.
I właśnie w tym temacie premier zaczął swoje gierki. W jednej z jego
przedświątecznych wypowiedzi mogliśmy już usłyszeć, że niektórzy prawnicy
twierdzą, iż do przyjęcia euro nie jest potrzebna zmiana konstytucji. To znak, ze
maszyna propagandy ruszyła.
Przystępując do UE w 2004 roku zobowiązaliśmy się do udziału w unii
walutowej w momencie kiedy spełniać będziemy kryteria konwergencji. Jednak
wejście do niej nie jest automatyczne. Traktaty unijne przewidują tu specjalną,
kilkuetapową procedurę, w której decyzję podejmuje Rada UE, a
zainteresowane państwo praktycznie nie ma nic do gadania.
48
Wniosek w sprawie przyjęcia państwa składa Komisja Europejska. To ona
bowiem monitoruje postępy państwa w zakresie spełniania kryteriów
przystąpienia i robi to, kiedy uzna za właściwe. Procedura decyzyjna jest
dwuetapowa.
Najpierw działa Rada w składzie reprezentantów państw członkowskich strefy
euro. W okresie sześciu miesięcy od otrzymania wniosku Komisji Europejskiej,
przyjmuje ona kwalifikowana większością głosów zalecenie, które przekazuje
Radzie działającej w pełnym składzie. Dopiero w tym składzie, także
większością głosów, następuje przyjęcie, oficjalnie nazywane uchyleniem
derogacji.
Teoretycznie rzecz biorąc, decyzja o przystąpieniu może więc zostać podjęta
także wbrew zainteresowanemu. Wynika to z faktu, że państwu
członkowskiemu nie przysługuje żadne prawo wyboru, ponieważ przystąpienie
do UE wiąże się z realizacją celów traktatowych, a jednym z nich jest unia
walutowa.
Skutkiem przyjęcia euro jest trwałe ustalenie kursu krajowej waluty państwa
przystępującego wobec euro. Decyzje w tej kwestii także podejmuje Rada.
Prawo głosu posiadają przedstawiciele państw strefy euro i zainteresowanego
kraju. Ponieważ już w tym głosowaniu musi być zachowana jednomyślność, to
może się wydawać, iż w ten sposób traktaty pozostawiają państwu aplikującemu
możliwość powstrzymania swego przystąpienia do unii walutowej na ostatnim
etapie. Taki kraj mógłby z różnych względów nie zaakceptować
proponowanego kursu wymiany waluty krajowej na euro. Jednak w praktyce
zainteresowanemu nie wolno głosować przeciwko. UE uznaje, że takie działanie
byłoby naruszeniem traktatu, za które państwo sprzeciwiające się
odpowiadałoby przed Trybunałem Sprawiedliwości.
Czy wobec takiej procedury jesteśmy rzeczywiście skazani na euro? A może
jednak wolno jeszcze urządzić w Polsce referendum? Platforma Obywatelska,
49
wbrew swojej nazwie, nie chce włączać czynnika obywatelskiego w politykę
europejską. Problem polega jednak nie na dyktatorskich zapędach Tuska
obawiającego się rozstrzygnięć kapryśnych w końcu wyborców, ale w tym, że
nie mówi Polakom całej prawdy w tej kwestii.
Oficjalna wersja brzmi, że referendum już mieliśmy. Przyjęliśmy w ten sposób
traktat akcesyjny, a ten stanowi zgodę na przyjęcie całego dorobku prawnego
UE, a więc także euro. Jednak w rzeczywistości Polska jest nadal władna takie
referendum urządzić. Pod jednym wszakże warunkiem: w referendum nie wolno
zadać pytania o zgodę na przyjęcie euro. Decyzja bowiem o przyjęciu traktatu
akcesyjnego w 2004 r. rzeczywiście stanowiła zgodę na euro. Gdyby na tak
sformułowane pytanie padła negatywna odpowiedź, rząd miałby naprawdę
wielki problem. Znalazłby się między wyborem złamania wyniku referendum, a
złamaniem zobowiązania traktatowego.
Rząd jednak ukrywa przed nami inne wyjście. Po drodze do wspólnej waluty
jest etap pośredni. Stanowi go dwuletni pobyt w przedsionku strefy euro, czyli
w tzw. strefie ERM2 (European Exchange Rate Mechanism). Jest on
miernikiem spełniania jednego z kryteriów przystąpienia, a mianowicie
obowiązkiem utrzymania stabilnego kursu waluty krajowej wobec euro (3%
wahań w górę i w dół).
Będzie to trudny okres. Kiedy państwo ogłosi ten krok, waluta będzie
poddawana presji spekulantów. I państwo musi tę presję wytrzymać bez
względu na ogromne koszty. Dlatego decyzja o przystąpieniu do ERM2 należy
do politycznych suwerennych decyzji państwa i dlatego w tej sprawie może być
przeprowadzone referendum. Odrzucenie wejścia do ERM2 oznaczać będzie
automatycznie brak możliwości wejścia do strefy euro. W ten sposób postępuje
Szwecja. Od 2001 r. spełnia kryteria przyjęcia euro. Jednak w urządzanych
referendach obywatele mówią „nie” właśnie wejściu do ERM2. I dziś sobie
swoją decyzję chwalą.
50
W Polsce premier chce nas wciągnąć do ERM2 nie wspominając nawet o
referendum. Musimy jednak być świadomi, że po tym kroku odwrotu już nie
będzie. A opisana automatyczna procedura przyjęcia, w której zainteresowane
państw praktycznie nie ma możliwości decyzyjnych, może wręcz doprowadzić
nas do euro w momencie, w którym nie będzie to dla Polski korzystne.
Członkostwo w strefie euro oznacza przekazanie na rzecz UE kompetencji
monetarnych państwa. Oznacza to m.in. prawo do emisji pieniądza i obowiązek
dbania o jego stabilność.
Jednak i w tej kwestii rząd nie mówi nam prawdy. Zgodnie z traktatami
integracyjnymi, po przystąpieniu do strefy euro, Unia Europejska przejmie całe
rezerwy walutowe polskiego NBP. Do nich zalicza się: wszystkie rezerwy w
obcej walucie, zapasy złota, prawa państwa wobec instytucji finansowych np.
Międzynarodowego Funduszu Walutowego (udziały w tych instytucjach). Kasa
Polaków wyjedzie więc z Warszawy do Frankfurtu nad Menem.
Czyją własność będzie wtedy stanowić? Traktaty unijne literalnie mówią o
„utrzymywaniu i zarządzaniu” rezerwami państw strefy euro przez Europejski
Bank Centralny, a więc teoretycznie pozostawiają kwestię własności otwartą.
Jednak zarządzanie nimi ma charakter nieograniczony. Hipotetycznie
frankfurccy bankierzy mogą te pieniądze wydać w zależności od potrzeb, np. na
sfinansowanie deficytów innych państw strefy euro.
Pojawiają się dwa pytania. Po pierwsze, jak w świetle takiego rozwiązania
oceniać korzyści finansowe wynikające z członkostwa w UE, a po drugie, co się
stanie z rezerwami w przypadku wystąpienia członka unii walutowej z Unii
Europejskiej, co przecież umożliwia Traktat o UE?
Na przykładzie Polski widać, że korzyści wynikające z członkostwa są coraz
bardziej wątpliwe. Weźmy pod uwagę ewentualny bilans przepływów
budżetowych na linii Bruksela/Frankfurt-Warszawa. Wg oficjalnych danych
polskiego rządu, z budżetu UE w okresie od połowy 2004 r. do połowy roku
51
2012 na czysto (po odliczeniu naszej składki) otrzymaliśmy ok. 40 mld euro. W
tym czasie rezerwy walutowe NBP wynosiły około 65 mld euro. Jeśli w bilansie
członkostwa uwzględnimy przekazanie rezerw, to okaże się jak kiepski interes
zrobiliśmy na UE. Załóżmy, że przystąpilibyśmy do unii walutowej już w 2012
r., i UE przejęłaby nasze rezerwy walutowe, to bilans członkostwa
zamknęlibyśmy stratą na poziomie 25 mld euro. Cyfry nie kłamią. Korzyści z
unijnej pomocy finansowej Polska jako członek strefy euro zaczęłaby osiągać
dopiero w 2017 r.!
Nota bene, bilansujemy tylko bezpośrednie przepływy budżetowe w
obliczeniach tych nie uwzględniamy kosztów pośrednich dostosowań Polski do
standardów unijnych związanych z polityką klimatyczną, ochrony środowiska,
likwidacją przemysłu etc. W najbliższych dwóch dekadach najprawdopodobniej
wyniosą one kilkaset miliardów euro! Polskich rząd nie próbuje nawet dokonać
takich wyliczeń, ponieważ uderzyłoby to w jego propagandę, stanowiącą rację
istnienia władzy PO w naszym kraju.
Odpowiedź na drugie pytanie jest jeszcze trudniejsza. Wystąpienie z UE
odbywa się na podstawie traktatowej. Kwestia zwrotu rezerw byłaby więc
elementem politycznych negocjacji.
Ze względu na zawirowania gospodarcze i polityczne, jakim byłby efektem
wystąpienia z Unii, prawdopodobnie znacząca część tych środków byłaby
utracona i przeznaczona na koszt stabilizacji gospodarki UE. Brak takich
środków dla kraju występującego oznaczałby kłopoty z utrzymaniem kursu
nowej waluty krajowej.
W ten sposób przyjęcie euro stanowi skuteczny hamulec przed pomysłami na
rozwód z Unią. Dziś dotyczy to Grecji i innych państw unii walutowej, które
musza bezkrytycznie przyjmować warunki pomocy finansowej, bo innego
wyjścia nie mają.
52
Decyzja o przyjęciu euro mieć zatem będzie dalekosiężne skutki. Na pewno
dalekie od dziecinnej prounijnej propagandy w wydaniu rządowym. Bez
poważnej dyskusji o polskiej racji stanu i narodowych interesach znowu
aktualnym okaże się, że Polak mądry jest zawsze po szkodzie.
53
9. Pakt fiskalny i przyszłość Polski w strukturach integracyjnych Zachodu
Pakt fiskalny
17
, wbrew zapewnieniom Donalda Tuska, nie jest wcale biletem do
lepszego, europejskiego salonu. Ten niewinnie wyglądający zbiór kilkunastu
artykułów to w rzeczywistości bomba podłożona pod fundament suwerenności
każdego państwa – jego prawo do samodzielnego określenia wpływów i
wydatków, czyli budżetowej autonomii. Jest więc kolejnym krokiem rządu PO-
PSL na drodze do rezygnacji z niezależności, zgodnie z filozofią mniej Polski,
więcej Europy.
Na drodze do Europy Donald Tusk wybrał jednak zgoła nieeuropejskie metody:
propagandę zamiast prawdziwej debaty publicznej, bezwzględną marginalizację
opozycji zamiast dialogu, nade wszystko świadomą pogardę dla prawa, a przede
wszystkim dla Konstytucji Rzeczypospolitej.
Oficjalnie Pakt Fiskalny ma być remedium na pogłębiający się kryzys. W
rzeczywistości wprowadza on jednak szereg kolejnych mechanizmów
ograniczających niezależność państw członkowskich w sferze fiskalnej i
gospodarczej. Zamiast rozwiązywać problemy, politycy wykorzystali kryzys i
pauperyzację milionów Europejczyków do wzmocnienia władzy Brukseli, a
zatem w praktyce kilku mocarstw unijnych. Arogancja i zadufanie elit
zatryumfowały więc po raz kolejny.
Aby wzmocnić brukselskie instytucje, formalnie należałoby zmienić podstawy
prawne UE, czyli traktaty. Na to nie byłoby zgody europejskich narodów.
17
Por. Traktat o stabilności, koordynacji i zarządzaniu w Unii Gospodarczej i Walutowej (
http://www.european- council.europa.eu/media/639256/16_-_tscg.pl.12.pdf
)
54
Dyktatorzy Europy obeszli więc prawo bokiem. Powstał Pakt fiskalny – umowa,
która dotyczy wprawdzie integracji, ale jest umową zawartą tylko między
niektórymi państwami UE i nie należy do unijnego dorobku prawnego.
Już sama ta konstrukcja jest sprzeczna z ideą integracji europejskiej. Traktaty
unijne zakazują przecież krajom członkowskim regulowanie spraw zjednoczonej
Europy poza obszarem acquis communautaire (dorobkiem prawnym UE).
Jednak eurokraci nie mieli wyjścia. Już na etapie negocjacji Wielka Brytania
miała odwagę odrzucić ten eksperyment, stąd Bruksela wymyśliła Pakt jako
wyjście awaryjne.
W praktyce integracyjnej cel zawsze uświęcał środki. Nie na darmo Timmothy
Gordon Ash, sławny politolog angielski, stwierdził publicznie, że gdyby UE
ubiegała się o przyjęcie do UE, to nie zostałaby przyjęta z powodu niespełniania
standardów demokracji i praworządności.
Brukseli zawsze chodziło nie o rozwój państw, a jedynie o zgarnięcie
maksymalnej ilości władzy na poziomie ponadnarodowym. Stąd w przeszłości
sztuczki tego rodzaju były już stosowane, co najmniej kilkakrotnie.
Metoda była zawsze taka sama – rozpoczęcie współpracy między niektórymi
państwami i powolne jej rozszerzanie na inne, a w sprzyjającej sytuacji,
inkorporacja tych mechanizmów do dorobku prawnego UE i pogłębienie w ten
sposób integracji. Jednak starano przynajmniej pozory, a przy okazji korzystali
na tym ludzie.
Za przykład niech posłuży umowa z Schengen, przyjęta przez kilka państw w
1986 r., która stała się częścią prawodawstwa unijnego dopiero w 1997 r. Na jej
podstawie faktycznie UE przejęła władze w szeregu obszarów polityki
wewnętrznej państwa, ale obywatele państw członkowskich przynajmniej mogą
podróżować bez wiz. Na początku XXI w. umowy tego rodzaju przyjmowano
także w ramach tzw. III filara UE, ingerując władztwem ponadnarodowym w
system wymiaru sprawiedliwości. Dziś, już bez żadnego skrępowania przy
55
pomocy wynarodowionych elit, instrumentem tym próbuje się uderzać w
budżet, stanowiący istotę niezależności państw.
Pakt fiskalny nie jest jednorodną umową międzynarodową. Materie w nim
uregulowane mają na tyle zróżnicowany charakter, że można go nazwać
„zbieraniną norm”. Dotyczą m.in. koordynacji państwowych polityk
gospodarczych, zarządzania strefą euro, zadań organów unijnych w sprawach
finansów publicznych, ale przede wszystkim kwestii konstruowania budżetów
narodowych.
Treść norm też jest różnorodna. Niektóre z nich jednoznacznie ingerują w zakres
praw i obowiązków organów państwa polskiego. Inne z pozoru wydają się nie
mieć znaczenia dla władztwa krajowego, a inne jeszcze pozostawać całkowicie
poza obszarem funkcjonowania naszego państwa (np. zarządzanie strefą euro).
Jednak w całości tworzą sprawny system przesuwania władzy z poziomu
krajowego na ponadnarodowy. W ten sposób, omijając traktaty integracyjne, de
facto mamy do czynienia z pogłębianiem integracji.
Wbrew zapewnieniom premiera Tuska konsekwencje Paktu są ogromne.
Powstało prawo, które w różnym stopniu i zakresie dotyka konstytucyjnych
zadań państwa. Wprowadza bowiem nowe kryteria, jakie będzie musiał spełniać
budżet oraz nowe mechanizmy, wymuszające różne sposoby uzgadniania jego
treści przez organy państwa polskiego z instytucjami unijnymi, w szczególności
obowiązek konsultacji z Komisją Europejską. Umożliwia wreszcie kontrolę
Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości w zakresie wykonywania niektórych
zobowiązań z Paktu. Czy tak wygląda niezależność?
Podczas dyskusji w Sejmie minister Rostkowski zapewniał, że Pakt jest w
Polskim interesie. Jak argumentował, ma to dać Polsce wpływ na to co dzieje się
w strefie euro. Megalomania ministra nie znajduje jednak podstaw w
postanowieniach traktatowych. Wprawdzie traktat przewiduje obowiązek
zwoływani co najmniej dwa razy w roku szczytów tzw. Eurogrupy, jednak w jej
56
skład wchodzą tylko państwa strefy euro. Polska i inne kraje spoza tego grona
będące stronami Paktu, uczestniczą tylko w debatach, czyli już nie w
głosowaniu.
Euroszczyty nie zajmują się wszystkim sprawami strefy euro. Te obsługiwane są
w ramach prac odpowiednich organów Unii Europejskiej, i tak bez Polski.
Szczyty zinstytucjonalizowane w Pakcie Fiskalnym zajmą się tylko dwoma
kwestiami: zarządzaniem strefą euro i wytycznymi strategicznymi dla
zwiększenia spójności polityk gospodarczych państw tej strefy.
Państwa spoza strefy euro nie będą uczestniczyć w całości nawet w tych
dyskusjach, a jedynie przy wycinkach z nich, tj. rozmowach nt.
konkurencyjności, zmiany ogólnej struktury strefy euro (czyli przystąpienia do
strefy) oraz przyszłych jej zasad.
Na takie rozmowy nawet nie warto jeździć, tym bardziej że przewodniczący
Euroszczytów i tak ma obowiązek informować szczegółowo państwa spoza
strefy euro o przygotowaniach i wynikach tych posiedzeń.
Ponadto minister twierdził, że Pakt służy interesom strefy euro. Tu ma rację,
tyle interesy strefy euro nie są zbieżne ciągle jeszcze z interesami Polski.
Co ciekawe, inną taktykę argumentacyjna zastosował Premier. Twierdził
mianowicie, że do wejścia do strefy euro jego zapisy są dla Polski obojętne. Pakt
rzekomo niczego nie zmienia w sytuacji Polski. Nie będzie on bowiem
obowiązywał państw spoza strefy euro do czasu przyjęcia wspólnej waluty,
„chyba że wcześniej zgłoszą taką wolę”. Donald Tusk kilkakrotnie nie
omieszkał zapowiedzieć, że tego nie uczyni. Po co więc go ratyfikował? Żeby
jeździć na pogaduszki na niektórych szczytach eurogrupy? Z głosowań i tak go
wyrzucą.
Po pierwsze, tu kluczowy jest zawarty w klauzuli o stosowaniu traktatu zwrot
„chyba że”. Donald Tusk w historii swego premierowania niejednokrotnie
57
zmieniał zdanie i wycofywał się ze swoich obietnic i zapowiedzi. Po ratyfikacji,
dla rzeczywistego związania się paktem nie musi już uzyskiwać niczyjej zgody.
Ani nawet publicznie informować. Wystarczy, że każe notyfikować wolę
związania się w Brukseli.
Po drugie, Polska jako strona Paktu (nawet w zawieszeniu, a właściwie już od
podpisania) jest nim na swój sposób związana. Zgodnie z konwencją wiedeńską
o prawie traktatów nie może podejmować żadnych działań które udaremniłyby
cel i przedmiot traktatu. Tym samym na forum UE będzie musiała głosować w
sprawach objętych Paktem w taki sam sposób jak państwa strefy euro. Nawet
tych drugorzędnych, bo pierwszoplanowe i tak będą rozstrzygane poza Paktem,
w ramach przepisów traktatów integracyjnych dotyczących strefy euro. A z tej
sfery Polska i tak jest wyłączona.
Po trzecie, pakt zawarty jest na czas nieokreślony i nie zawiera klauzuli
wypowiedzenia. Po ratyfikacji w praktyce trudno będzie od niego odstąpić, co
zapowiada już PiS. Paradoksalnie, żeby odstąpić od Paktu trzeba najpierw
będzie go włączyć do traktatów unijnych, na czym zależy Brukseli, a następnie
wystąpić, ale już z całej UE.
Po czwarte wreszcie, wiele zapisów Paktu ma charakter czeku in blanco.
Stanowią go także normy typowo blankietowe. Student na pierwszym roku
prawa uczy się, że są to przepisy bez własnej treści – odsyłające do innych
norm. Te, o których piszę, zawierają odesłania nakazujące stosowanie
konkretnych, obowiązujących norm prawa UE. Tym samym konstrukcja
zobowiązania ma charakter otwarty.
Dziś obowiązują konkretne rozporządzenia i dyrektywy, a jutro można je
zmienić. I to większością głosów. A w ten sposób państwa członkowskie będą
mogły w rzeczywistości dowolnie manipulować faktyczną treścią Paktu
fiskalnego. W ten sposób rząd Tuska związał się Paktem, który – literalnie
58
ciągle ten sam - po następnych wyborach będzie mógł mieć de facto już całkiem
inną treść merytoryczną.
Co więcej, część norm tego prawa unijnego, do którego Pakt odsyła, powstaje w
trybie, w którym w ramach prawodawczych na poziomie UE, Polska nie bierze
udziału. Przepisy odnoszące się do strefy euro wyłączają bowiem udział państw
spoza strefy w stanowieniu prawa dotyczącego jednolitej waluty.
Pakt fiskalny tego nie tylko niweluje, ale właśnie poprzez te odesłania wręcz
umożliwia stosowanie tak przyjętego dorobku prawnego państw strefy euro,
wobec państw z walutą narodową. Tym samym dyrektywa przyjęta przez
państwa euro, teraz nas nieobowiązująca, będzie musiała zostać wprowadzona
do krajowego porządku prawnego.
Pakt Fiskalny podzielił polską scenę polityczną. Prawica (PiS i Solidarna
Polska) sprzeciwiały się tak głębokiej wiwisekcji polskiego systemu władzy.
Uznając Pakt za sprzeczny z interesami kraju, naruszający suwerenność, a nawet
samo prawo UE, rekomendowały jego odrzucenie. Rządząca centrolewica (PO i
PSL) z satelickimi partiami lewicującymi (SLD i Ruch Palikota), chciały
związania się Paktem.
System konstytucyjny w Polsce na przyjęcie takiej umowy pozwalał. To
Aleksandrowi Kwaśniewskiemu zawdzięczamy istnienie w nowej Konstytucji
RP z 1997 r. artykułu 90. Na jego podstawie można przekazać część własnej
suwerenności na poziom ponadnarodowy. Ale nawet postkomunistyczny
prezydent nie odważył się na szerokie otwarcie furtki satelityzmu. Zgodę na
zrzeczenie się części praw zwierzchnich na rzecz instytucji ponadnarodowej
uzależnił od świadomej decyzji znaczącej większości parlamentarnej lub
referendum.
Pakt niewątpliwie takiej większości wymagał. O tym świadczą wszystkie
opisane wyżej rzeczy, a w szczególności wprowadzone nim nowe reguły i
warunki o charakterze wymogów materialnych dotyczących kształtowania
59
budżetu państwa, stworzenie możliwości kontroli procesu legislacyjnego przez
Trybunał Sprawiedliwości, czy nadzoru nad budżetem państwa przez Komisję
Europejską.
Wreszcie warto też podkreślić, że przyjmując Pakt fiskalny państwo dokonało
czegoś więcej niż tylko wiązania się umową międzynarodową zawierająca takie
reguły. Zapowiadając w Pakcie włączenie zawartych w nim regulacji w ramy
prawne Unii Europejskiej w przeciągu pięciu lat, państwo zobowiązuje się w
sposób trwały do rezygnacji z jakichkolwiek zmian własnego prawa będących
sprzecznych z jego postanowieniami, tak na poziomie ustawowym, jak i
konstytucyjnym. W ten sposób Pakt narusza autonomię legislacyjną Sejmu jako
organu swobodnie określającego warunki tworzenia budżetu, jak i podmiotu
tworzącego budżet.
Takie stanowiska były znane Platformie Obywatelskiej już w marcu 2012 r.
Wtedy to szef ekspertów ds. prawa unijnego Sejmowego Biura Analiz ocenił, że
jedyną możliwą formułą związania się Paktem jest przyjęcie go w procedurze
kwalifikowanej, przegłosowanego na poziomie 2/3 liczby posłów. Co więcej,
ocenił nawet, że Pakt Fiskalny jest sprzeczny z prawem UE.
Zgodnie za art. Konstytucji RP, Polska jest demokratycznym państwem
prawnym. Ale czy naszych rządzących taki zapis obchodzi? W ich rozumieniu
nie rządzi w Polsce prawo, lecz propaganda. Rozpoczęto więc ostrą i
zdecydowaną kampanię medialną i zaczęto szukać przychylnych władzy
ekspertów. I tak większość rządząca przeforsowała swoje stanowisko wbrew
prawu i interesom Polski.
Dziwi dezynwoltura, z jaką koalicją rządząca oraz Ruch Palikota i SLD odnoszą
się do skutków paktu. Wychodzi ona na jaw szczególnie w porównaniu z innymi
państwami sygnatariuszami tej umowy, które uznały, że postanowienia Paktu
mogą naruszyć ich konstytucję. Do krajów tych należą dwa główne mocarstwa
UE: Francja i Niemcy.
60
Francuska Rada Konstytucyjna dostrzegła w Pakcie zagrożenie dla francuskiej
państwowości i zażądała uchwalenia specjalnej ustawy o szczególnej mocy
(tzw. ustawa organiczna) zawierającej konkretnie wskazane przez nią
rozwiązania tę państwowość zabezpieczające i wzmacniające.
Niemiecki Bundestag przyjął Pakt dopiero po burzliwej dyskusji i szeregu
orzeczeń Trybunału Konstytucyjnego. Najciekawsze w niemieckim
doświadczeniu jest jednak fakt, że głosowanie ratyfikacyjne odbyło się
większością 2/3. Niemieccy politycy i prawnicy uznali, że rozwiązania Paktu
fiskalnego mogą prowadzić do przekazania kompetencji państwa. Uznali, że
takiej procedury wymaga zachowanie ostrożności i poszanowania własnej
konstytucji.
W Polsce wręcz przeciwnie. Przeciwnicy państwowości nawet nie chcą
zachować pozorów. Widać to wyraźnie w tym, że rząd, który wielokrotnie
naśladował zachowanie Niemiec w sprawach ratyfikacji np. przy ratyfikacji
traktatów akcesyjnych Rumunii i Bułgarii, a później Chorwacji, w sprawie
Paktu fiskalnego postąpił dokładnie odwrotnie.
To zamieszanie zafundowane nam w związku z ratyfikacją Paktu fiskalnego,
przypomina smutną rzeczywistość. W procesie informacji o Unii Europejskiej
karmi się Polaków szeregiem pięknych frazesów o demokracji i prawach
obywatelskich, o godności, wolności, równości, poszanowaniu praw człowieka i
praworządności. A w europejskiej rzeczywistości politycznej jesteśmy natomiast
świadkami politycznej arogancji i kombinacji władzy, którą fundują nam, na co
dzień nagradzani i honorowani demokraci. To się nie może dobrze skończyć, ani
dla Polski, ani dla Unii.
Rząd polski godząc się na pakt fiskalny zastosował znana europejską metodę
zawieszania prawa. Już w trakcie kryzysu widać było wyraźnie swoisty nihilizm
prawny. Cała polityka antykryzysowa była bowiem sprzeczna z zapisami
traktatowymi. Traktaty bowiem jednoznacznie zabraniały finansowania długu
61
jednych państw członkowskich przez drugie lub przez bank centralny. Skoro
można łamać prawo na poziomie unijnym, to nic nie stoi na przeszkodzie, aby
go łamać na poziomie krajowym. Tego rodzaju nihilizm zagraża fundamentom
UE.
62
10. Zakończenie. Przyszłość Polski w UE
W 2004 roku wstępowaliśmy do UE po to, aby realizować nasze narodowe
interesy. Członkostwo miało wzmocnić naszą pozycję na kontynencie przede
wszystkim wobec mocarstw. Gwarantowała to nam nicejska metoda określania
siły głosów Polski w najważniejszym decyzyjnym organie Unii Europejskiej,
czyli Radzie.
Dziś, kilka lat po Lizbonie, sytuacja zmieniała się diametralnie. Nasz głos waży
mniej. W historii integracji jak nigdy dotąd króluje zasada koncertu mocarstw;
przede wszystkim dyktatu Berlina i Paryża.
Tę niekorzystna sytuację pogłębiła jeszcze fatalna polityka obecnego rządu.
Polityka zagraniczna tandemu Tusk-Sikorski oznaczały znaczące osłabienie
międzynarodowej pozycji Polski.
Polityka ta charakteryzuje się „płynięciem w głównym nurcie”, czyli zgodą na
to, by politykę naszego kraju dopasować do kierunku, który wyznaczają
mocarstwa, przede wszystkim Niemcy oraz w pewnej mierze Francja. Przy
czym za to podporządkowanie się mocarstwom Polska nie otrzymuje nic w
zamian, a na pewno nie realizuje żadnych swoich realnych interesów.
Modelowym przykładem potwierdzającym tę tezę jest polityka wobec Berlina.
Za wsparcie większości najważniejszych inicjatyw na arenie międzynarodowej
Niemcy „płacą” nam budową Gazociągu Północnego w ramach strategicznej
współpracy z Rosją i blokadą rozwoju zespołu portowego Szczecin-
Świnoujście. Berlin rozwija strategię niegodną z interesami swojego partnera w
63
NATO i UE, forsuje współpracę z Rosją; państwem, z którym ma mniejszą
wymianę handlową, aniżeli z Polską.
Polska nie ma także koherentnej strategii dotyczącej przyszłości UE i roli w niej
naszego kraju. Wspierając Niemcy jako najważniejsze mocarstwo mające
uratować strefę euro minister spraw zagranicznych RP Radosław Sikorski
jednocześnie deklaruje sprzeciw wobec najważniejszego elementu niemieckiego
planu sanacyjnego, czyli tzw. unii fiskalnej. W swoim słynnym berlińskim
przemówieniu stwierdził bowiem jednoznacznie, że podatek dochodowy i
podatek VAT winny pozostawać w gestii państw narodowych (nota bene nie jest
do końca zorientowany w tym względzie, ponieważ UE ma wpływ na określanie
podatku od wartości dodanej).
18
Przykładem braku realizmu jest wezwanie Sikorskiego do federalizacji Europy.
Tego postulatu nikt obecnie nie bierze poważnie, albowiem nie ma w tej chwili
państw, które poważnie chciałyby dążyć do stworzenia Stanów Zjednoczonych
Europy. Wymagałoby to, po pierwsze, zmiany dotychczasowego modelu
instytucjonalnego; nowego quasi-federalnego podziału kompetencji pomiędzy
dotychczasowe organy UE lub stworzenie nowych. Ponadto wiązałoby się to ze
stworzeniem wspólnej europejskiej polityki zagranicznej oraz polityki obronnej
(wspólna armia). Takich postulatów nie stawia na porządku dziennym żadne
państwo; w tym również Polska. A zatem hasło sfederalizowania Europy jest
koncepcyjnie i politycznie puste.
Polska dyplomacja w praktyce nie przeciwstawia się pomysłowi „rządu
gospodarczego”, który jest sprzeczny z naszymi interesami gospodarczymi.
Unia Europejska zmierza w kierunku stworzenia rządu gospodarczego. Ma on
być receptą na kryzys gospodarczy w strefie euro. To na razie idea dosyć
18
Por. Przemówienie Ministra Radosława Sikorskiego "Polska i przyszłość Unii Europejskiej" na forum
http://www.msz.gov.pl/resource/c2a33d88-7b8d-4fa5-8680-a67a4b2b38af:JCR
)
64
mglista, jakkolwiek widać jej pewien zarys. Składać się na nią będą pewne
elementy zatwierdzonego już „sześciopaku”: ocena budżetów państw
członkowskich przez KE i ministrów finansów jeszcze przed przedłożeniem ich
parlamentom narodowym oraz automatyczne sankcje za naruszenie Paktu
Stabilności i Wzrostu. Ponadto kontrola budżetów wzmocniona została Paktem
fiskalnym, nowym zawartym poza reżimem prawa europejskiego, w reżimie
zwykłego prawa międzynarodowego publicznego międzynarodowego
porozumieniem o wzmocnionej unii gospodarczej.
Przyznanie Komisji wpływu na kształtowanie budżetów narodowych jeszcze
przed decyzjami parlamentów narodowych jest wzmocnieniem tendencji do
ograniczania procedur demokratycznych w funkcjonowaniu UE. Legitymizacja
demokratyczna polityki budżetowej i fiskalnej jest fundamentem
zachodnioeuropejskiej tradycji politycznej. Dlatego należy przeciwstawiać się
przekazywaniu kompetencji w tak fundamentalnej dziedzinie urzędnikom i
organom, które nie pochodzą z demokratycznego wyboru.
Jedyny wyraźny postulat związany z naszymi narodowymi interesami, jaki
artykułuje polska dyplomacja, sprowadza się do tego, aby być zaproszonym do
stołu bez prawa głosu podczas spotkań ministrów „eurogrupy”.
Obecne propozycje Niemiec i Francji mające na celu wprowadzenie w
europejskiego rządu gospodarczego są niezgodne z interesami Polski. Realizacja
niemieckiej koncepcji unii fiskalnej negatywnie wpłynie na konkurencyjność
polskiej gospodarki. Jej główna idea polega bowiem na tzw. harmonizacji
podatkowej, czyli wyrównaniu obciążeń podatkowych w obszarze
integracyjnym. De facto oznaczać to będzie zrównanie stawek podatkowych z
niemieckimi, po to by zwiększyć konkurencyjność niemieckiej gospodarki. Dla
Polski, gdzie stawki podatkowe są znacznie mniejsze realizacja unii fiskalnej
wiązać się będzie ze wzrostem obciążeń podatkowych i osłabieniem
konkurencyjności gospodarki.
65
Z kolei francuski pomysł emisji euroobligacji spowoduje wzrost ceny obsługi
polskiego długu. Polskie papiery dłużne będą musiały bowiem konkurować z
obligacjami emitowanymi przez eurostrefę.
Ponieważ dyskutowane obecnie francusko-niemieckie pakiety reform są
niezgodne zarówno z interesem ogólnoeuropejskim jak i polskim, należy je po
prostu odrzucić.
Pogłębianie integracji nie jest receptą na kryzys. Nigdy w historii integracji dwa
największe państwa kontynentalne, czyli Francja i Niemcy, nie narzucały swojej
woli innym. Nigdy w historii integracji tak drastycznie nie ograniczono wpływu
krajów małych i średnich na współdecydowanie o przyszłości Europy.
Każdy kto chociażby pobieżnie zna historię integracji europejskiej, wie że była
ona odpowiedzią na katastrofalne skutki, jakie naszemu kontynentowi przyniósł
koncert mocarstw w pierwszej połowie XX wieku. Odradzanie się
mechanizmów mocarstwowej dominacji jest nie tylko sprzeczne z polskimi
interesami narodowymi, ale również grozi destrukcją całej budowli
integracyjnej.
Obecne próby wyjścia z kryzysu polegające na dalszym pogłębianiu integracji
poprzez stworzenie rządu gospodarczego będą bezskuteczne, ponieważ stawiają
złą diagnozę. Rzeczywistym problemem jest bowiem sama konstrukcja strefy
euro. Dziś żaden z poważnych ekonomistów nie kwestionuje oceny noblisty
Miltona Friedmana, który prognozował, że strefa euro nie przetrwa dekady.
Najważniejszy argument sprowadzał się to tego, że wspólna waluta oznacza
takie same stopy procentowe dla zupełnie różnych gospodarek znajdujących się
ponadto w różnych fazach cyklu koniunkturalnego.
Casus Grecji w pełni potwierdził tę diagnozę. Grecy zadłużyli się nadmiernie i
doprowadzili w praktyce do bankructwa państwa, ponieważ dzięki relatywnie
niskim stopom procentowym mogli korzystać bez ograniczeń z taniego kredytu.
A zatem problemem strefy euro jest konstrukcja samej strefy. Kryzys nie może
66
więc zostać rozwiązany poprzez centralizację polityki fiskalnej lub emisje
euroobligacji. Budując strefę euro uznano prymat polityki nad ekonomią. Do
tego grona weszły kraje, które nie spełniały warunków ekonomicznych przyjęcia
wspólnej waluty. A skoro tak to rozwiązaniem jest wyjście ze strefy euro tych
krajów, które nie powinny się w niej znaleźć. Trzeba doprowadzić do
kontrolowanego zmniejszenie liczby członków euro strefy, tak aby w jej skład
wchodziły państwa, które stworzą tzw. optymalny obszar walutowy.
Członkostwo w strefie euro winno być poddane wyłącznie kryteriom
ekonomicznym a nie politycznym.
Aby umożliwić ograniczenie liczby państw w strefie euro konieczne są zmiany
traktatowe, chyba że odbędzie się to w trybie norm dotyczących wystąpienia z
UE.
Obecne próby ratowania strefy euro, które sprowadzają się do prób
scentralizowania (czyli de facto pogłębienia) polityki gospodarczej poprzez
stworzenie wspólnej polityki budżetowej będą bezskuteczne. A co gorsza
istnieje prawdopodobieństwo, że przyjęcie złej diagnozy może paradoksalnie
tylko pogłębić kryzys. Niemiecko-francuskie recepty są zatem próbami leczenia
anginy za pomocą wywołania zapalenia płuc.
Polska w obecnej dekadzie nie powinna przyjąć euro. Nie ulega wątpliwości, że
do końca obecnej dekady Polska nie będzie spełniała warunków, aby stać się
częścią optymalnego obszaru walutowego. Jeśli mierzyć rozwój gospodarczy
poziomem dobrobytu, to średnią unijną, według dzisiejszych prognoz,
osiągniemy w końcu następnej dekady. Wtedy dopiero sensownie można
prowadzić rozważania na temat ewentualnego przystąpienia do strefy. Wtedy
będzie jasne, czym będzie strefa euro i czy polska gospodarka korzystać będzie
z uczestnictwa we wspólnej walucie.
Dlatego też błędne jest podejmowanie decyzji w tej materii w roku 2015, jak
chce tego premier Tusk.
67
Polska przede wszystkim musi jednak dysponować wiarygodnymi prognozami
dotyczącymi wpływu naszego członkostwa w Unii na procesy społeczne i
gospodarcze. Bez tego bowiem nie sposób stworzyć żadnego sensownego
bilansu członkostwa. W publicznym dyskursie bowiem bardzo często
popełniany jest błąd mieszania obydwu porządków argumentacji. Mamy
wchodzić do strefy euro po to aby zachować przede wszystkim wpływ na
decyzje zachodzące w najwęższym gronie decyzyjnym. Rzecz w tym, że jest to
argument bez sensu. Nie można bowiem porównać obu porządków.
Argumentem za euro winny być niezależne ekspertyzy, które dowodziły
pozytywnych skutków dla polskiej gospodarki (wzrost PKB, wzrost obrotów
handlowych, wzrost zatrudnienia).
Dlatego wydaje się, że dopóki państwo polskie nie stworzy lub nie sfinansuje
powstania odpowiednich zespołów badawczych, które kompetentnie rozwiążą
problem bilansu członkostwa Polski w Unii Europejskiej, to polska polityka
integracyjna będzie ślepa i głucha.
68
Załącznik nr. 1.
Streszczenie rządowego dokumentu zatytułowanego: „Gospodarczo - społeczne
efekty członkostwa Polski w Unii Europejskiej, z uwzględnieniem wpływu
rozszerzenia na UE-15 (1 maja 2004 – 1 maja 2012) - główne wnioski w
związku z ósmą rocznicą przystąpienia Polski do UE
Wnioski
1. Po ośmiu latach od akcesji bilans członkostwa Polski w UE pozostawał
pozytywny. Podobnie jak w latach poprzednich w okresie 2011 -2012
członkostwo Polski w UE było głównym czynnikiem wspierającym wzrost
gospodarczy kraju. Główną dźwignią rozwoju były:
najwyższy w historii eksport Polski (135,8 mld EUR, 80% do UE,
ogólny wzrost o 12,8%, w tym do UE o 10,9%); oraz
rekordowo wysokie transfery z budżetu UE: do Polski trafiło netto
10,5 mld EUR, (wzrost o blisko 36% w stosunku do roku 2010), co
stanowi równowartość blisko 3% polskiego DNB.
2. Polska jest liderem wzrostu gospodarczego w Europie i
konsekwentnie „dogania” europejską średnią pod względem stopnia
rozwoju. W 2011 r. osiągnęliśmy poziom 65% średniej UE na mieszkańca
(na co wpłynęło dodatkowo ogólne zahamowanie wzrostu w UE). Bardzo
dobre wyniki gospodarcze przyczyniły się do wzrostu zaufania do polskiej
gospodarki.
3. Wieloletnia analiza bilansu członkowstwa Polski w UE na tle państw
regionu, badanie wpływu rozszerzenia na państwa UE-15 oraz sposobu
reagowania poszczególnych państw przez kryzys ekonomiczny łącznie
potwierdzają tezę, że członkostwo w UE to szansa, z której
69
trzeba umieć skorzystać, a nie automatyczna gwarancja dobrobytu i
rozwoju. Ostateczne koszty i korzyści zależą od modelu rozwojowego i
decyzji politycznych poszczególnych państw – zarówno tych z niewielkim
stażem, jak i tych długo pozostających częścią UE. Polska bez wątpienia
swoją szanse umiejętnie wykorzystała, co powinniśmy konsekwentnie
podkreślać budując pozycję Polski jako lidera procesu integracji.
4.
Rozszerzenie przyniosło wiele korzyści także państwom UE-15.
Największą premię za rozszerzenie odebrały państwa prowadzące
intensywne kontakty handlowe z państwami naszego regionu oraz te, które
zdecydowały się zliberalizować dostęp do rynku pracy dla nowych
członków. Rozszerzenie przełożyło sie m.in. na wzrost przepływów
handlowych (np. o 3% odpowiednio dla Austrii, Szwecji i Niemiec) i
zwiększenie konsumpcji gospodarstw domowych, (najbardziej w
Niderlandach
- 1,77%), zmniejszenie stopy bezrobocia (przykładowo,
Niderlandy - 0,56 pp., Szwecja – 0,55 pp, Niemcy – 0,43 pp) i wzrost płac
(np. Niderlandy: 1,56%, Szwecja: 1,06%, Dania 0,73%). W efekcie
przyczyniło się do wzrostu gospodarczego w państwach UE -15
(przykładowo Wielka Brytania - 1,36%, Austria - 1,33%, Szwecja - 1,05%).
5. W ósmym roku członkostwa następował dalszy spadek liczby osób
przebywających i podejmujących pracę za granicą oraz zwiększała się
liczba osób powracających do kraju, co potwierdza tezę o stopniowym
zmniejszaniu się potencjału emigracyjnego Polaków. Konsekwentnie
zmniejszyła się liczba transferów finansowych przekazywanych przez osoby
fizyczne do kraju, niemniej wciąż pozostała wysoka: do Polski trafiło 3,67
mld EUR od Polaków pracujących w UE. Dla wyjeżdżających głównym
kierunkiem pozostają tradycyjnie Wielka
70
Brytania, Niemcy i Irlandia. Obawy o wzmożony napływ pracowników do
Niemiec i Austrii po otwarciu rynku pracy okazały się nieuzasadnione.
6. W momencie spadku społecznego poparcia dla integracji w całej UE,
nadal postrzeganie przez Polaków korzyści z członkostwa (75% za, 25%
przeciw) znacznie przewyższa średnią unijną. Mimo oczywistych
wątpliwości Polacy wierzą w skuteczność działań antykryzysowych UE.
Pozytywne spojrzenie na sens integracji polskiego społeczeństwa jest
niezwykle ważne w momencie wdrażania bolesnych reform w UE.
Duże poparcie społeczne dla UE pozostaje bardzo dużym kapitałem Polski,
który należy wykorzystać poprzez aktywne działania na rzecz pogłębiania
procesu integracji.
Przystąpienie Polski do Unii Europejskiej 1 maja 2004 r. wiązało się z wieloma
oczekiwaniami dotyczącymi poprawy sytuacji społeczno-gospodarczej Polski
oraz jakości życia Polaków. Analiza prowadzona od momentu przystąpienia
ma na celu dokonanie oceny efektów członkostwa Polski w UE. Oszacowanie
tzw. efektu unijnego i precyzyjne uchwycenie skali wpływu członkostwa na
poszczególne segmenty funkcjonowania gospodarki nie zawsze jest jednak
możliwe we wszystkich aspektach, dlatego prezentowana ocena skupia się
na „mierzalnych” efektach tego procesu. W związku z tym, w niniejszym
materiale dokonano oceny wpływu członkostwa na polską gospodarkę, tam
gdzie było to możliwe w zestawieniu z innymi państwami regionu.
Jednocześnie uwzględniono wpływ rozszerzenia na sytuację gospodarczą
państw UE-15. Oszacowano makroekonomiczny wpływ akcesji nowych państw
biorąc pod uwagę wzrost przepływów handlowych i migracji. Przeanalizowano
te obszary, w których zmiany w największym stopniu wynikają z obecności
Polski w UE, tj. przede wszystkim: obecność na rynku wewnętrznym, co się
Wiąże z aktywnością handlową polskich przedsiębiorstw oraz Polaków
podejmujących zatrudnienie za granicą; wpływ transferów finansowych z
71
budżetu
UE (w dwóch głównych strumieniach: polityka spójności i
polityka rolna) oraz transfery od osób prywatnych pracujących za granicą.
Oceniono także napływ bezpośrednich inwestycji zagranicznych, wychodząc z
założenia, że obecność Polski w UE jest jednym z dodatkowych czynników
przyciągania
nowych
inwestycji.
72
Załącznik nr 2
Streszczenie rządowego dokumentu zatytułowanego „Społeczno-gospodarcze
efekty członkostwa Polski w Unii Europejskiej (1 maja 2004 – 1 maja 2013)
Główne wnioski w związku z dziewiątą rocznicą przystąpienia Polski do UE.”
Wnioski
1. Dobra kondycja gospodarcza Polski w czasie kryzysu przyspieszyła proces
wyrównywania poziomu gospodarczego do średniej unijnej (tzw. catching-up).
W porównaniu do 2007 r. polski PKB był w 2012 r. większy o 18,2%, co było
najlepszym wynikiem w UE. Drugą najszybciej rozwijającą się gospodarką była
będąca członkiem strefy euro Słowacja, gdzie nastąpił wzrost o 10,5%. Chociaż
tempo wzrostu gospodarczego w Polsce było niższe niż w okresie pierwszych lat
członkostwa w UE (średniorocznie 5,5% w latach 2004-2007, 3,4% w latach
2008-2012), to wskutek kryzysu w UE, Polska szybciej zbliżała się do średniej
unijnej.
2. W 2012 r. eksport towarów był filarem polskiej gospodarki i osiągnął
historyczną wartość 141,9 mld EUR. UE pozostaje najważniejszym partnerem
handlowym Polski, pomimo że w 2012 r. ze względu na kryzys spadła dynamika
eksportu do UE (wzrost jedynie o 0,9%, w porównaniu do wzrostu o 10,9% w
2011 r.). W 2012 r. aż 107,5 mld EUR (75,8%) polskiego eksportu trafiło do
krajów UE, a 34,4 mld EUR (24,2%) do krajów trzecich. Udana ekspansja
eksportowa na rynki krajów trzecich odpowiada w dużej mierze za wzrost
całkowitego eksportu Polski o 3,8%. Eksport do pozaunijnych krajów
rozwiniętych wzrósł o 10,2%, do państw WNP o 22,5%, a do pozostałych krajów
rozwijających się o 14,8%.
3. Rok 2012 był rekordowy pod względem transferów z budżetu UE. Do Polski
napłynęło 11 869,63 mln EUR (wzrost o 13,1% w stosunku do 2011 r.,
73
równowartość 3,11% polskiego PKB). Do 2 grudnia 2012 r. KE wypłaciła 51%
całości alokacji polityki spójności na lata 2007-13. W związku z tym można
oczekiwać, że transfery będą w najbliższych latach na równie wysokim poziomie.
4. Na nastroje i postawy społeczne względem Unii Europejskiej wpływa szereg
czynników i zmiennych zależnych – zarówno o charakterze wewnętrznym, jak i
niezależnych od danego kraju. Jednym z tych najistotniejszych jest niewątpliwie
kryzys – jego odczuwalne skutki oraz doniesienia medialne dotyczące sytuacji
określonych krajów strefy euro. W tym kontekście nie powinna dziwić pozorna
rozbieżność postaw – wysokie poparcie społeczne dla członkostwa Polski w Unii
(kwiecień - 78% „za” wg GfK Polonia, 73% „za” wg CBOS) w połączeniu z
wysokim sprzeciwem wobec wprowadzenia wspólnej europejskiej waluty (luty
2013 r. - 70% „przeciw” wg GfK Polonia, 64% „przeciw” wg CBOS) oraz
spadającym w porównaniu do okresu sprzed kryzysu zaufaniem do Unii
Europejskiej (2007 – 18% nieufności, 2012 r. – 42% nieufności). Warto
podkreślić, że na tle nastrojów społecznych w skali całej Wspólnoty, mimo ww.
wskaźników, Polacy i tak sytuują się znacznie powyżej średniej unijnej.
74