background image

Nieodpowiedzialne, niedołężne i głupie: dzieci 

23.12.2011 

Marcin Wyrwał 

 

fot. Shutterstock 
Tak  właśnie  postrzegają  swoje  latorośle  dzisiejsi  rodzice.  Zaledwie  jedno  pokolenie 
wstecz  dzieci  bawiły  się  razem  na  ulicach  i  w  parkach.  Dziś  owładnięci  strachem  przed 
pedofilami i porywaczami rodzice zamykają je w domach. Ta zaraza rozlewa się na cały 
świat – ostrzega "Najgorsza matka Ameryki" Leonore Skenazy. 

Dziewięcioletni syn nowojorskiej dziennikarki Leonore Skenazy od dawna prosił ją, by pozwoliła mu 
samemu przejechać się po mieście. Któregoś dnia matka zabrała go do centrum handlowego, gdzie 
wręczyła mu pieniądze na bilet i dała całusa na drogę. Niedługo potem dziecko zjawiło się w domu. 
Kilka miesięcy później Skenazy opisała całą historię w felietonie dla "New York Sun". Następnego 
dnia po publikacji tekstu o Skenazy mówiły całe Stany Zjednoczone. Posądzano ją o najgorsze za-
niedbania. Dziś wpisując w Google "America's Worst Mother" [Najgorsza matka Ameryki] wyskaku-

je nazwisko Skenazy.  

Ale czy Leonore Skenazy rzeczywiście jest najgorszą matką Stanów? Ona sama prowadzi krucjatę 
na rzecz wyzwolenia dzieci spod skrzydeł nadopiekuńczych rodziców. Historie, które poznała w cza-

sie swojej działalności, mrożą krew w żyłach.  

Leonore Skenazy: Zupełny przypadek. Zbliżał się termin oddania felietonu do redakcji, a ja mia-
łam pustkę w głowie, będąc dziennikarzem na pewno zna pan to uczucie. I nagle wpadłam na po-
mysł, że opiszę, co zrobiłam kilka miesięcy wcześniej. Mój syn miał wtedy 9 lat i zawsze rwał się, 
aby  zrobić  coś  samodzielnie  w  prawdziwym  świecie.  Od  dłuższego  czasu  zamęczał  mnie  i  męża, 
żeby zabrać go w jakieś miejsce w mieście i pozwolić samemu wrócić do domu. Doszliśmy do wnio-
sku, że skoro jest obyty z metrem, bo często jeździmy nim razem i mówi po angielsku, to nie ma 
powodu  mu  tego  zabraniać.  Któregoś  dnia  wybraliśmy  się  do  centrum  handlowego  Bloomingdale. 
Dałam synowi kartę komunikacji miejskiej, oraz 20 dolarów i mapę na wszelki wypadek. Nie dałam 
mu natomiast telefonu komórkowego, bo bałam się, że go zgubi. Poinformowałam go też, że gdyby 
miał problemy, niech poprosi o pomoc kogoś obcego. Mój syn przejechał kilka stacji metrem, na-

stępnie przesiadł się w autobus i dotarł do domu cały i zdrowy.  

Spodziewała się pani burzy, którą wywołał felieton?  

Nigdy w życiu! Kiedy przeczytał ją redaktor w mojej gazecie, powiedział: "Świetnie, to ładna nowo-
jorska historyjka". Ale jeszcze tej samej nocy dostałam telefon z największego programu telewizji 
śniadaniowej w USA, w którym bywają tacy goście jak Barack Obama, oraz z najbardziej szalonego 

programu radiowego w Nowym Jorku, w którym częstymi gośćmi bywają na przykład striptizerki.  

background image

To bardzo duży rozstrzał.  

Wtedy właśnie zrozumiałam, że trafiłam na historię, która poruszyła dosłownie wszystkich. Z jednej 
strony  felieton  skłonił  część  ludzi,  aby  zastanowili  się,  dlaczego  nie  pozwalają  dziś  robić  swoim 
dzieciom  tego,  co  sami  robili  w  czasach  dzieciństwa.  Z  drugiej  strony  odezwali  się  ludzie,  którzy 
traktują nowojorskie metro jako piekielne miejsce, niczym z horroru, pełne szczurów i broni. Pytali, 
jaka  matka  może  wysłać  swoje  dziecko  w  najniebezpieczniejsze  miejsce  na  świecie.  Ta  historia 

trafiła chyba do wszystkich talk showów w kraju.  

Jak się pani czuła oglądając je?  

Dziwnie. Nagle zupełnie przypadkowi ludzie zaczęli oceniać to jaką jestem matką, często w bardzo 

ostrych słowach.  

Któreś z nich szczególnie panią zabolały?  

Prowadzący  jednej  ze  stacji  radiowych  zadał  publicznie  pytanie:  Dlaczego  pozwoliłam  swojemu 
dziecku  na  jeden  dzień  zabawy,  wiedząc,  że  przypuszczalnie  pod  koniec  tego  dnia  zostanie  ono 
zgwałcone i zamordowane. Kiedy napisałam, że nie dałam synowi w podróż telefonu komórkowego, 

ludzie oskarżali mnie, że bardziej zależy mi na telefonie komórkowym niż na własnym dziecku.  

Poczuła się pani jak "Najgorsza Matka Ameryki"?  

Faktycznie, tak podpisywano mnie w niektórych programach, ale ja wcale się tak nie czułam. Je-
stem normalną matką, która zapina swoim dzieciom pasy bezpieczeństwa w samochodzie, zakłada 
im  kaski  na  rower  i  ochraniacze  na  deskorolkę.  Ta  cała  historia  skłoniła  mnie  raczej  do  zadania 

sobie pytania: Czy to ja oszalałam, czy może coś zmieniło się w naszej kulturze?  

Jaki wyciągnęła pani wniosek?  

Wytłumaczę go na własnym przykładzie. Kiedy jako dzieci szłyśmy z siostrą do szkoły, nasza matka 
siedziała w domu. Zostawała w domu, kiedy szłyśmy do parku, albo na pobliski parking, żeby po-
bawić  się  z  dzieciakami  z  domów  oddalonych  nawet  o  kilka  przecznic.  Nie  oponowała  też,  kiedy 
szłyśmy do domu któregoś z tych dzieciaków. Tak wyglądało normalne dzieciństwo zaledwie jedno 

pokolenie wstecz.  

A jak wygląda dziś?  

Dziś wszyscy żyjemy w strachu, że nasze dzieci zostaną porwane i zgwałcone lub że przejedzie je 

samochód. Jesteśmy absolutnie zniewoleni tym strachem.  

Czy pani syn odczuł w jakikolwiek sposób zamieszanie wokół najgorszej matki Ameryki?  

Jedyną konsekwencją było to, że kiedy jedna z matek przeczytała ten felieton, zapytała mnie, czy 
mój  syn  może  po  drodze  ze  szkoły  odprowadzać  do  domu  jej  syna.  A  ten  chłopiec  był  starszy  i 
znacznie wyższy od mojego syna. A jednak jego matka wolała zaufać obcemu chłopcu, niż własne-

mu synowi. Ten brak zaufania do własnych dzieci jest dość symptomatyczny w USA.  

Skąd to się wzięło? 

Nasze pokolenie zostało zasypane milionami książek dotyczących wychowania. Kiedy ostatnio by-
łam w księgarni, zobaczyłam, że książki na ten temat zajmują tam trzy oddzielne regały. I każda z 
tych książek prezentuje swoją teorię tak jakby była to jedyna dopuszczalna prawda. Kiedy zaczy-
nasz je czytać, włosy jeżą ci się na głowie od bzdur, które się tam wypisuje. W jednej z nich prze-
czytałam, jak rozmawiać z dzieckiem, kiedy złamie mu się ciastko, które właśnie trzyma. Okazuje 
się,  że  nie  możesz  powiedzieć:  "No  to  weź  sobie  następne",  albo  "No  i  co,  że  się  złamało"?  Nie! 
Właściwa odpowiedź brzmi: "Twoje ciasteczko się złamało". Czy to nie jest szalone?  

background image

Ludzie tratują te książki jak biblię i są gotowi potępiać każde odstępstwo od wyłożonej tam doktry-
ny. Niedawno jedną z aktorek nazwano złą matką, ponieważ paliła przy dziecku. Ja też uważam, że 
nie powinniśmy palić przy dzieciach, ale moja mama robiła to bez przerwy, a nie uważam, by była 

złą matką. Zbyt szybko ferujemy wyroki jako społeczeństwo.  

Masowe media też mają w tym udział?  

Tak,  powszechny  dostęp  do  informacji  to  kolejna  przyczyna  tej  psychozy.  Porwanie  Madeleine 
McCann  w  Portugalii  i  inne  tego  rodzaju  przypadki,  które  relacjonują  media,  przestraszyły  masy 
ludzi. Ludzie są przewrażliwieni na punkcie porwań, ponieważ oglądają w telewizji takie seriale jak 
"Prawo i porządek" czy "CSI", a także programy informacyjne, gdzie bez przerwy mówi się o po-

rwaniach dzieci.  

Ja odnoszę wrażenie, że choć mamy powszechny dostęp do informacji, to nie weryfiku-

jemy ich jako społeczeństwo. Dlatego łatwo nam wmówić nieistniejące zagrożenia.  

Mam na to doskonały przykład. Niedawno Amerykańska Akademia Pediatrów wydała zalecenie, aby 
rodzice  pozbyli  się  wyściółek  z  bocznych  ścianek  dziecięcych  łóżeczek.  Do  tej  pory  stosowano  je, 
aby  dziecko  przechylając  główkę  nie  uderzało  nią  o  twarde  ścianki.  Lecz  eksperci  z  akademii 
stwierdzili, że dziecko może się udusić taką wyściółką. W pierwszej chwili pomyślałam, że wydano 
to zalecenie, ponieważ wiele dzieci faktycznie dusi się w ten sposób. Ale kiedy spojrzałam w staty-
styki,  okazało  się,  że  dotyczy  to  jednego  dziecka  rocznie.  W  USA  rodzi  się  rocznie  4  mln  dzieci, 
które śpią w łóżeczkach do drugiego roku życia. Mówimy więc o jednym wypadku na 8 mln dzieci. 
Śmierć każdego dziecka jest tragedią, ale jeżeli zaczniesz wmawiać ludziom,  że wynosząca jeden 
do  ośmiu  milionów  możliwość  wypadku  jest  zbyt  wielkim  ryzykiem  to  tworzysz  obsesyjno-

kompulsyjne społeczeństwo, które traktuje wszystko w kategoriach niebezpieczeństwa.  

Czy dostrzega pani podobne mechanizmy w innych krajach?  

To się niestety rozlewa na cały świat. Kiedy ostatnio przyjechałam do Australii i włączyłam telewi-
zor, pierwszy program, na jaki trafiłam opowiadał o Jacee Dugard, dziewczynce porwanej w wieku 
11 lat, która odzyskała wolność w wieku 29 lat. To jest świetna historia z medialnego punktu wi-
dzenia,  bo  jest  wyjątkowa.  Ale  jeśli  telewizje  pokazują  tylko  takie  wyjątkowe  historie,  to  ludzie 

zaczynają wierzyć, że są one powszechne.  

Jak takie myślenie zmienia sytuację dzieci?  

Rodzic  obawia  się,  że  jego  dziecko  zostanie  pobite  w  autobusie,  więc  sam  zawozi  je  do  szkoły. 
Obawia się, że jego dziecko zostanie porwane, więc nie wypuszcza go na ulicę. Takie działania two-
rzą  atmosferę  strachu  i  wyobcowania,  skazując  dzieci  na  życie  w  swoich  domach  niczym  w  klat-
kach.  

Dzieci są kontrolowane na każdym kroku?  

Dosłownie  na  każdym.  W  swoim  programie  "Najgorsza  matka  świata"  pokazuję  rodziców,  którzy 
nakazują dzieciom połączyć się z nimi przez telefon komórkowy w chwili opuszczenia przez nie au-
tobusu szkolnego i pozostać na linii przez całą drogę do domu. Więc dziecko idąc bez przerwy mówi 
do telefonu: "Mamo, wyszedłem z autobusu. Mamo, będę w domu za trzy minuty. Mamo, skręcam 
w  naszą  ulicę.  Mamo,  będę  w  domu  za  dwie  minuty.  Mamo,  przechodzę  przez  ulicę  przy  naszym 

domu."  

To wyizolowany przypadek czy szersze zjawisko?  

Absolutnie  szersze  zjawisko  społeczne.  Zaledwie  12  proc.  naszych  dzieci  samodzielnie  chodzi  do 
szkoły. Zwykłym obrazkiem przed szkołami są kolejki samochodów, którymi rodzice dowożą dzieci. 
Ciekawe, że żaden z tych rodziców nie zastanowi się nad tym, ile spalin nawdycha się ich dziecko w 
tych gigantycznych korkach. Dla nich jednak liczy się tylko to, aby dziecko bezpiecznie dotarło do 
drzwi szkoły. W jednej z prywatnych amerykańskich szkół zorganizowano ostatnio aukcję, z której 
dochód  przeznacza  się  na  realizację  szkolnych  projektów.  Zwykle  na  takich  aukcjach  licytuje  się 
bilet na mecz koszykówki czy kupon na wizytę u fryzjera. Tymczasem ta szkoła wystawiła na licyta-

background image

cji prawo do podwiezienia dziecka pod same drzwi szkoły. Wylicytowano je za 11 000 dolarów!  W 
Ameryce miejsca parkingowe najbliżej drzwi supermarketów, budynków użyteczności publicznej czy 
aptek to miejsca dla inwalidów. Uważam, że rodzice z tamtej szkoły kupili możliwość potraktowania 

swojego dziecka jak inwalidy.  

Czy to kontrolowanie przekłada się także na inne sfery życia?  

Na  wszystkie,  jakie  można  sobie  wyobrazić.  W  moim  programie  występują  też  ludzie,  którzy  nie 
pozwalali  swoim  nastoletnim  synom  wyjść  samodzielnie  do  łazienki.  Jedna  z  kobiet  w  miejscach 
publicznych zabiera swojego 13-letniego syna do toalety dla pań, bo wydaje jej się, że w męskiej 

toalecie zostanie z miejsca zgwałcony i uduszony.  

Dbanie  o  bezpieczeństwo  przekłada  się  na  rozwój  systemów  monitorowania.  Czy  one 

mocno wkraczają w życie amerykańskiej rodziny?  

W jednym z moich programów mam do czynienia z ludźmi, którzy umieścili kamery w całym domu, 
aby mieć pewność, że ich dziecku nic się nie stanie. I nie były to zwykłe kamery, ale takie, które 
bez  przerwy  omiatają  całe  pomieszczenie  i  oczywiście  działają  na  podczerwień,  aby  można  było 
widzieć  pokój  w  nocy.  Takich  rzeczy  spodziewałabym  się  raczej  w  Afganistanie.  Rodzice  stosują 
wojskowe technologie, uważając je za zwykłe narzędzia do opieki nad dzieckiem. Ci ludzie uważają 
swoje własne domy za tak niebezpieczne, że monitorują je za pomocą ruchomych kamer na pod-
czerwień. Oni naprawdę wierzą, że muszą mieć swoje dzieci na oku 24 godziny na dobę, a jeśli się 

tylko na chwilę gdzieś odwrócą, ktoś je natychmiast porwie.  

Czy te pogrążone w strachu o dzieci rodziny traktują panią jako mile widzianego gościa?  

Mój program polega na tym, że one mnie do siebie zapraszają. Zwykle z inicjatywą wychodzi mąż, 
który twierdzi, że jego żona jest nadopiekuńcza. Kiedy pojawiam się u nich, żona zwykle nie jest 
uszczęśliwiona moim widokiem. Bardzo źle znoszę sytuacje, w których czuję, że ktoś mnie nie lubi. 
Ale kiedy zaczynamy robić postępy z dziećmi, pozwalając im samodzielnie przechodzić przez ulicę 
lub wysyłając do parku, to zwykle osoba, która na początku najbardziej mnie nienawidziła, pierw-
sza mi dziękuje, mówiąc: "Teraz rozumiem, moje dziecko naprawdę jest wystarczająco bezpieczne i 

wystarczająco inteligentne, aby poradzić sobie z przejściem przez ulicę".  

Jak się żyje w takim klimacie matce, która daje swojemu dziecku więcej swobody?  

Problem  polega  na  tym,  że  jeżeli  wypuszczam  dziecko  z  domu,  to  na  ulicy  nie  ma  nikogo,  z  kim 
mogłoby się ono bawić. Amerykanie uważają, że jedynie szalony rodzic wypuszcza dziecko do par-

ku, aby mogło tam pobaraszkować.  

Amerykańskie parki bywają aż tak niebezpieczne?  

Jak na ironię, bardziej niebezpiecznym miejscem jest dom, w którym mieszka dziecko. Statystycz-
nie w domach dochodzi do znacznie większej liczby wypadków. Większe zagrożenie niż wypuszcze-
nie  dziecka  do  parku  rodzic  stwarza  wioząc  je  własnym  samochodem  do  dentysty,  ponieważ  naj-

więcej amerykańskich dzieci ginie w wypadkach samochodowych.  

Czyżby ludzie nie czytali statystyk?  

Chodzi  o  to,  że  ludzi  nie nauczono  bać  się  problemu  wypadków  samochodowych,  natomiast  nau-
czono ich bać się problemu samotnych dzieci na ulicy. Dlatego właśnie próbuję przypominać rodzi-
com, że dopiero niedawno spopularyzowano pomysł, że dzieci są zbyt niesamodzielne i zbyt głupie, 
aby być w stanie samodzielnie poruszać się w sferze publicznej. A przecież w ciągu jednego poko-
lenia społeczeństwo nie zmieniło się tak bardzo, aby wytworzyć nagłe niebezpieczeństwo dla dzieci. 
Dzisiejsze dzieci są takie same jak my, kiedy my byliśmy mali i równie dobrze poradzą sobie poza 

domem.  

Na swojej stronie internetowej publikuje Pani list od jednej z czytelniczek, której dziecko 
zostało  przyprowadzone  do  domu  przez  policjanta  tylko  dlatego,  że  wyszło  przed  ten 

background image

dom bez opieki starszej osoby i na boso. Czy ten policjant po prostu wykazał się nadgor-
liwością, czy w ślad za społeczną psychozą następują też zmiany w prawie? 
 

Ten policjant postąpił tak, ponieważ w USA widok samotnego dziecka na ulicy jest bardzo niezwy-
kły, tym bardziej jeśli jest bose. Kiedy odwiedzam mieszkającego na przedmieściach Chicago brata, 
jadę całymi kilometrami wzdłuż domów z zadbanymi trawnikami, przy których nie widzę żadnych 
dzieci. Ale zmieniają się także konkretne zapisy prawne. Kiedyś dzieciaki szły do miejskiego parku i 
grały w baseball. Gdyby dziś chciały to zrobić, musiałyby najpierw uzyskać oficjalną zgodę. W wielu 
stanach wprowadzono też prawo, zgodnie z którym dziecko poniżej 7, 8 lub 9 lat - w zależności od 
stanu - nie może być pozostawione przez rodzica w samochodzie na dłużej niż 5 minut. Gdybym 
więc  dziś  pozostawiła  mojego  siedmiolatka  w  samochodzie,  żeby  zrealizować  receptę  w  aptece  i 
spędziła tam 8 minut, to mogę się liczyć z konsekwencjami prawnymi.  

Kolejny przykład: do tej pory dzieci powyżej ósmego roku życia mogły jeździć same koleją  - 1 li-
stopada 2011 roku zmieniono ten wiek na 13 lat. W ten sposób instytucjonalizuje się założenie, że 
całkiem duże dzieci są całkowicie niesamodzielne i bez przerwy grozi im niebezpieczeństwo. Dziś od 

rodzica oczekuje się, aby nie ufał nikomu i niczemu.  

Mimo że walczy pani z tymi zjawiskami, one się i tak nasilają. Nie czuje się pani czasami 

jak Syzyf, który usiłuje wtoczyć kamień na górę, a ten i tak spada.  

Stosując odniesienia do mitologii, porównałabym się raczej do Kasandry, która widziała przyszłość, 
ale nikt jej nie wierzył. Ale ja się nie poddaję i wciąż mówię ludziom: wasze dzieci są bardziej sa-
modzielne  i  bezpieczne  niż  mówi  to  wam  całe  wasze  otoczenie.  Nie  dajcie  się  nabrać  na  różne 

dziwne hasła w kraju, w którym głupota została zinstytucjonalizowana.  

Mocno powiedziane.  

Wiem, że robię wiele szumu, ale gdyby żył pan w nazistowskich Niemczech też pewnie krzyczałby 
pan:  "Hej,  ludzie,  coś  tu  jest  nie  w  porządku,  to  społeczeństwo  oszalało!".  Amerykańskie  społe-

czeństwo nie jest tak złe, ale także ono w dosłownym sensie oszalało.