Guy Verhofstadt. Co nas uratuje
w niepewnych czasach?
Guy Verhofstadt
26.03.2016
RYS. JACEK GAWŁOWSKI
Kiedy się zamykamy w narodowych, kulturowych lub religijnych
schronach, kończy się to nieuchronnie nienawiścią, zamieszkami we
własnej okolicy i wojną w szerokim świecie.
GUY VERHOFSTADT
63-
letni belgijski polityk, były premier, a dziś poseł do Parlamentu
Europejskiego, przewodniczący grupy Porozumienie Liberałów i Demokratów
na rzecz Europy (ALDE), to ostry polemista i pełen pasji mówca.
W lipcu zeszłego roku zaatakował podczas debaty w Parlamencie premiera
Grecji Aleksisa Tsiprasa. Wzywał go m.in., by zerwał w swym kraju z
klientelizmem politycznym i rozdawaniem stanowisk działaczom swojej partii
SYRIZ-
y oraz zlikwidował rozbudowane przywileje, z których korzystają w
Grecji armatorzy, wojsko czy Cerkiew prawosławna. Krytykował Radę
Europejską i jej szefa Donalda Tuska, kiedy temu zdarzało się działać mało
zdecydowanie.
Coraz częściej Verhofstadt zajmuje się Polską. Gdy polski rząd usunął z
kancelarii premiera unijne flagi, skomentował na Twitterze: "A więc nie chcecie
flagi, ale wciąż chcecie pieniędzy z UE?".
-
Decyzję Komisji Europejskiej o wszczęciu wobec Polski procedury na rzecz
praworządności trzeba przyjąć z wielkim zadowoleniem. Komisja wysłała
mocny sygnał do tych krajów Unii, które okazują brak szacunku dla państwa
prawnego, jednej z podstawowych wartości UE - mówił w styczniu, kilka dni
przed debatą nad Polską w europarlamencie. A podczas samej debaty wzywał
Beatę Szydło, by "nie przesuwała Polski na Wschód". - Wiem, że Kaczyński
nie lubi Putina. Ja też go nie lubię. Ale uderzanie w jedność Polski i Europy
może pomóc Putinowi - ostrzegał. Dociskał też polską premier, pytając, czy jej
rząd zastosuje się do werdyktu Komisji Weneckiej: - Proszę powiedzieć, tak
czy nie?
A w zeszły piątek, po ogłoszeniu opinii Komisji Weneckiej skomentował: -
Jestem przekonany, że Polacy nie pozwolą, by ich rząd zagroził demokracji.
Z wykształcenia prawnik, starszy brat Dirka, filozofa i teoretyka liberalizmu.
Autor książek na tematy międzynarodowe i europejskie, m.in. wydanego także
po polsku manifestu "Stany Zjednoczone Europy" (DemosEuropa, 2007).
Artykuł, który publikujemy, to fragmenty jego ostatnio opublikowanej książki
"De ziekte van Europa" ("Chora Europa", De Bezige Bij, 2015).
cyw
4 maja 1945 r. brytyjski marszałek Montgomery przyjął od admirała Hansa-
Georga von Friedeburga bezwarunkową kapitulację wszystkich sił
niemieckich. Oznaczała ona tymczasowy koniec 200 lat nacjonalistycznych
rojeń.
Tuż po zakończeniu I wojny światowej próbowano już wyleczyć Europę z
nacjonalizmu. Amerykański prezydent Woodrow Wilson założył Ligę Narodów
-
była to pierwsza próba utworzenia społeczności międzynarodowej, czego
celem miało być pokojowe rozwiązywanie konfliktów i promowanie demokracji.
Ten sam Wilson wymusił w czterech miejscach w Europie referenda, żeby raz
na zawsze rozwiązać kwestię granic, tym razem w sposób demokratyczny, a
nie przy użyciu broni.
Cały ten wysiłek się nie powiódł. Europa była jak pacjent, który nie dokończył
kuracji antybiotykowej. Choroba nacjonalizmu pojawiła się znowu, i to w
bardziej radykalnym kształcie. Nacjonalistyczne rojenia skończyły się obozami
zagłady, Holokaustem i eksterminacją Żydów europejskich.
Wbrew temu, co większość nacjonalistów chce nam wmówić, Holokaust nie
wziął się z powietrza. Opierał się na długiej tradycji otoczonych murem gett w
różnych miastach europejskich, w których izolowano Żydów, aby oddzielić ich
od "czystych" obywateli, białych i schludnych chrześcijan, mówiących w domu
językiem narodowym. Bramy żydowskich gett były regularnie zamykane. Od
wewnątrz, kiedy Żydzi musieli chronić się przed pogromami, lub z zewnątrz,
np. na Boże Narodzenie i Wielkanoc, aby zapobiec mieszaniu się ludności
żydowskiej z "prawowitymi", czyli chrześcijańskimi mieszkańcami kraju.
***
Projekt europejski miał raz na zawsze wyleczyć Europejczyków z
nacjonalizmu. Przez ostatnie 60 lat wydawało się, że lekarstwo działa. Jednak
były to tylko pozory. Nacjonalizm znowu rośnie. Można odnieść wrażenie, że
cofnęliśmy się do czasów międzywojennych.
Na Węgrzech ulice patrolują organizacje paramilitarne, oddziały
ultranacjonalistycznej partii Jobbik. Noszą czarne mundury z dopasowanymi
do nich czapkami, które mają wyhaftowane jaskrawe logo partii - trzeba być
ślepym, żeby nie widzieć analogii do SA i SS. Jobbik reprezentuje dziś 20
proc. węgierskich wyborców. Opisuje siebie jako "radykalną partię
chrześcijańską", której podstawową misją jest "obrona węgierskich wartości i
interesów". Odrzuca "globalny kapitalizm i syjonizm". Tę retorykę dobrze
znamy. W Grecji oddziały Złotego Świtu przeczesują ulice, żeby bić
imigrantów.
Ci, którzy uważają, że są to zjawiska marginalne, typowe dla "zwariowanych"
Węgrów lub oszołomionych przez kryzys Greków, są skrajnie naiwni. W
Holandii, Danii, Szwecji, Finlandii -
tzw. tolerancyjnych krajach północnych,
skandynawskich -
partie nacjonalistyczne i rasistowskie rosną w siłę.
Wystarczy przyjrzeć się ich nazwom. Nie pozostawiają wątpliwości co do ich
prawdziw
ej natury: Prawdziwi Finowie, Liga Północna (Włochy). Inni uzurpują
sobie prawo do używania pojęć "wolność" i "demokracja", chociaż stoją
dokładnie po przeciwnej stronie, by w ten sposób łatwiej zdobyć głosy
nieświadomych obywateli: Partia Wolności Geerta Wildersa w Holandii i jej
imienniczka w Austrii, Szwedzcy Demokraci i Duńska Partia Ludowa.
Niepokojące są wydarzenia w Niemczech. Co jakiś czas odbywają się tam
marsze protestacyjne organizowane przez antyislamską Pegidę. Jej retoryka
nieprzypadkowo przy
pomina pisma Andersa Breivika, który zamordował 70
młodych ludzi w Norwegii.
Polityków tradycyjnych partii złości skandaliczny język i cele polityczne tego
ugrupowania, ale zapominają, że sami są częściowo odpowiedzialni za taki
ton. Retoryka, którą posługuje się Pegida, to <i>bon ton </i>niemal całego
niemieckiego centrum politycznego. Przewodniczący CSU Horst Seehofer
oświadczył, że polityka multikulti umarła. Do niedawna taki język słychać było
tylko z ust skrajnej prawicy. Angela Merkel dołożyła swoje, gdy oświadczyła,
że „polityka multikulti głęboko zawiodła”. Grożąc palcem jak staroświecki
nauczyciel dzieciom w klasie, dodała, że „imigranci powinni się bardzo starać,
aby nauczyć się języka niemieckiego”.
Nawet wypowiedzi niemieckich socjalistów brzmią czasem podobnie. "Niemcy
unicestwiają się same" - głosi tytuł książki napisanej przez członka zarządu
banku centralnego RFN, członka SPD, a przede wszystkim przerażonego
białego człowieka Thilo Sarrazina. Przesłanie jest zawsze takie samo: kultura i
chrz
eścijańskie wartości niemieckie są zagrożone, muzułmanie przejmą naszą
cywilizację.
Ale odrzucenie wielokulturowości to coś więcej niż narzekanie na
niedostateczną znajomość języka niemieckiego wśród imigrantów i
niedocenianie przez nich kultury niemiecki
ej. Chodzi o nakreślenie linii
podziału: kto należy do społeczeństwa, a kto nie. W międzywojniu żądano od
Żydów z Europy Wschodniej, aby porzucili jidysz na rzecz niemieckiego,
polskiego czy czeskiego. W zamian za asymilację obiecywano im pełne
uczestnictw
o w życiu politycznym i gospodarczym. Kiedy nie spełniono tej
obietnicy, coś pękło w zasymilowanych elitach żydowskich. Gorycz przełożyła
się m.in. na pragnienie, aby wyjechać na ziemie, gdzie powstało później
państwo Izrael. Dzisiaj jesteśmy na dobrej drodze do tego samego błędu i
takiej samej obłudy wobec pokolenia niebiałych, niechrześcijańskich obywateli.
Francja jest od dawna postrzegana jako uosobienie "dobrego", "otwartego"
społeczeństwa: nie ma tu ksenofobicznego nacjonalizmu opartego na
pochodzeniu etnicznym, ale tolerancyjny i otwarty patriotyzm oparty na
podzielanych przez wszystkich wartościach Republiki: wolności, równości,
braterstwie. Jednak o dziedzictwo rewolucji francuskiej trzeba co jakiś czas
walczyć na nowo.
9 lutego 2010 r. ówczesny prezydent Nicolas Sarkozy zapowiedział narodową
debatę o tożsamości Francuza: jak ją zdefiniować i jakie cechy do niej należą.
To była gorączkowa próba odebrania głosów Frontowi Narodowemu. Jednak
Front wykorzystał temat w debacie publicznej. Na oficjalnej stronie
internetowej jej poświęconej szybko pojawiły się rasistowskie wypowiedzi,
rynsztok, którego nie powstydziłby się reżim Vichy. Chwyt polityczny mający
pobudzić francuską dumę i osłabić radykalną prawicę sprawił, że ujawniły się
najbrzydsze strony Fr
ancji i francuskiego nacjonalizmu. Całe grupy społeczne
zostały określone jako śmieci. Pisano, że bezrobotna młodzież powinna na
początek wyrzec się islamu. I to był chyba jeden z najbardziej łagodnych
komentarzy, które znalazłem na owej internetowej stronie.
Trudno było tam dostrzec podstawowe wartości Republiki Francuskiej. Francja
jako klasyczny przykład "otwartego nacjonalizmu", jak twierdzili założyciele
Republiki, okazała się mitem. "Otwarty nacjonalizm" nie jest możliwy, a
fundamentalne wartości Republiki są podstawą "otwartego społeczeństwa",
nie nacjonalizmu.
***
Niestety dzisiaj, 50 lat po śmierci francusko-algierskiego pisarza Alberta
Camusa, Francja jest bardziej niż kiedykolwiek oddalona od ideału "otwartego
społeczeństwa". Narodowa debata o francuskiej tożsamości pokazała, że
wielu Francuzów jest nadal zainfekowanych monarchistycznymi, prawicowymi
i wręcz antysemickimi uprzedzeniami, które dominowały w wielu kręgach do
końca XIX i na początku XX wieku.
To niepokojące zjawisko na ziemi spadkobierców oświecenia i rewolucji
francuskiej. Myśleliśmy, że te wartości ostatecznie zwyciężyły we Francji i
dzięki Francuzom, że ideologiczna walka, która rozgorzała w XVIII wieku
między niemieckimi filozofami Herderem i Kantem, została ostatecznie
rozstrzy
gnięta. Że w całej Europie podstawowe, nieśmiertelne, uniwersalne
wartości ludzkie oświecenia wygrały z <i>Volksgeist </i>- gloryfikacją duszy
narodowej, uwielbieniem tożsamości narodowej i jej zgnuśniałych zwyczajów i
tradycji.
Debata zapowiedziana przez
Sarkozy'ego była aktem wstydliwym, obrazą
francuskiego ducha. Przyjmowanie tożsamości narodowej w polityce za punkt
wyjścia jest niczym innym jak kolejnym kostiumem ideologii nacjonalistycznej.
Nie ma nic wspólnego z dziedzictwem Republiki Francuskiej.
F
ilozof Alain Finkielkraut w swej "Porażce myślenia" twierdzi, że prawdziwym
ojcem takiego nacjonalistycznego myślenia jest Johann Gottfried Herder.
Przejawia się ono w zapożyczeniach słownych, w odkrywanych na nowo
pieśniach ludowych, w tęsknocie za przeszłością i "autentycznością"; to
wszystko jest potrzebne, bo oświecenie odcięło człowieka od korzeni i znalazł
się on niejako w próżni, bez ochrony.
Naród - głosi takie stanowisko - nie jest umową społeczną zawartą pomiędzy
niezależnymi i równymi osobami, ale wyższą formą organizacji, która
przerasta człowieka i żyje własnym życiem. Dlatego ludzie muszą dostosować
się do społeczeństwa, a nie odwrotnie. Bez narodu człowiek umiera.
Nawiasem mówiąc, w myśl koncepcji nacjonalizmu błędem jest mówienie o
"ludziac
h". Istnieją tylko Francuzi, Niemcy czy Belgowie, rodacy, którzy są ze
sobą podświadomie związani. Zbiorowa podświadomość jest siłą napędową
społeczeństwa. Zadaniem każdego społeczeństwa i każdego z jego członków
jest próba zrozumienia, czym jest kolektywna podświadomość i co się na nią
składa, i znalezienie własnej formy, interpretacji nacjonalizmu. Naród
funkcjonuje jak płaszcz, pod którym społeczeństwo żyje w bezpiecznym,
znajomym, homogenicznym otoczeniu. Tradycja, ciemnota i konformizm są
czymś pozytywnym, utrzymują naród w zamożności, sile i zdrowiu. I dlatego
są o wiele ważniejsze niż demokracja i myślenie racjonalne, które podważają i
osłabiają społeczeństwo.
Spór między Herderem i Kantem był czysto filozoficzną debatą i taką by
pozostał, gdyby w 1789 r. nie wybuchła rewolucja francuska. Idee oświecenia
triumfowały. Republikańskie wartości wolności, równości i braterstwa były
przez rewolucyjną Francję rozpowszechniane siłą w całej Europie.
Napoleona pokonała w końcu pod Waterloo koalicja europejska, ale idei
oświecenia i Republiki Francuskiej nie można było pokonać bronią. Przez
wiele dziesiątków lat dwie Europy stały nieprzejednane naprzeciw siebie:
oświeceniowa, rewolucyjna i republikańska z jednej strony - i konserwatywna,
tradycyjna, monarchistyc
zna z drugiej; zasadniczo był to spór pomiędzy
francuską, racjonalną i uniwersalną wizją społeczeństwa a podejściem
niemieckim, bardziej instynktownym i nacjonalistycznym. Niemcem jesteś,
Francuzem się stajesz.
Ten spór osiągnął kulminację w czasie wojny francusko-pruskiej lat 1870-71.
Potem przyszły jeszcze dwie wojny. Poeta Heinrich Heine, od 1831 r. na
emigracji we Francji, wcześnie ostrzegał przed niemiecką reakcją na zmiany
we Francji. Odpowiedź przyszła w 1933 r. wraz z przejęciem władzy przez
Hitler
a, co Goebbels określił jako "koniec rewolucji francuskiej".
Podbój Alzacji i Lotaryngii przez Prusy w 1870 r. najlepiej pokazuje
niemożność pogodzenia wartości republikańskich z pojęciem "tożsamości
narodowej". Dla Niemców przyczyny aneksji były oczywiste, to kwestia
historycznego przeznaczenia, akt uzasadniony ze względu na rasę, język i
tradycję. Nie - twierdził francuski filozof Ernest Renan. Jeśli to nawet prawda,
że mieszkańcy tej dawnej niemieckiej prowincji należą do niemieckiej rasy, to
nie można lekceważyć ich pragnienia, żeby nie należeć do Niemiec, tylko do
Francji. Ten argument jest o wiele ważniejszy niż pochodzenie.
To pragnienie powtórzyli posłowie Alzacji i Lotaryngii we francuskim
Zgromadzeniu Narodowym w dniu przyjęcia traktatu przypieczętowującego
oddanie prowincji w ręce Niemiec. Protest Alzatczyków pokazał najlepiej, że
świadomość narodowa opiera się nie na jakiejś formie determinizmu - jak są
skłonni twierdzić zwolennicy nacjonalizmu - ale na suwerennej woli.
Naród nie jest kwestią języka, rasy, religii, interesów, geografii, nawet nie
koniecznością wojskową. Nie jest kwestią wspólnej historii lub jakiegoś
niejasnego poczucia jedności. Naród jest kwestią świadomej solidarności,
dojrzałej decyzji, by żyć razem w myśl tych samych praw i zasad. Jest
plebiscytem, "referendum, które trzeba odnawiać codziennie". "Ludzie nie są
więźniami swojej tożsamości lub narodowości, tylko jej uzasadnieniem" -
powtórna lektura książki Renana "Czym jest naród?" powinna wystarczyć
francuskim przywódcom politycznym, zwłaszcza Sarkozy'emu, by zrozumieć,
jak niewłaściwa jest debata o tożsamości.
***
Czy to oznacza, że "tożsamość" jest pustym słowem? Wręcz przeciwnie. Ale
iluzją jest myślenie, że tożsamość narodowa może nas uchronić przed
niebezpieczeństwami, jakie niesie świat. Nie możemy popełnić tego samego
błędu, który zrobiono pod koniec XVIII wieku, kiedy to pojęcie było
nadużywane. To, co w XVIII wieku nazywano oświeceniem, teraz nazywa się
globalizacją. Oświecenie, powtórzmy, było obwiniane o pozbawienie człowieka
korzeni, globalizację oskarża się o zakłócenie równowagi na naszej planecie.
Świat stał się wirującym bąkiem, który pozostawia człowieka swojemu losowi.
Tożsamość narodowa jest bezpieczną przystanią, magiczną formułą, która
zapewnia stabilność w niepewnych czasach na tym chwiejnym świecie.
Jestem ostatnim, żeby odmawiać ludziom takiej kotwicy. Należy tylko wątpić,
czy "tożsamość narodowa" może taką kotwicę stanowić. Ta myśl zakłada, że
tożsamość owa jest jasnym i ustalonym faktem, że stosuje się do wszystkich w
danym społeczeństwie. A tak nie jest.
W rzeczywistości istnieje tyle tożsamości, ilu jest członków społeczeństwa.
Każdy człowiek jest niepowtarzalny. Przylepiając mu tylko jedną etykietę,
wyrządzamy mu krzywdę. Przebija z tego chęć zredukowana człowieka do nic
nieznaczącego trybiku w całości zwanej społeczeństwem. Noblista Amartya
Sen pokazuje jasno w pracy "Identity and Violence. The Illusion of Destiny"
("Tożsamość i przemoc. Iluzja przeznaczenia"), że istnieje zasadnicza różnica
między monolityczną tożsamością - pojęciem, którego my, politycy, tak chętnie
używamy - a złożoną tożsamością ludzi zamieszkujących rzeczywisty świat.
Nie istnieje w rzeczywistym świecie jednowymiarowa tożsamość zbiorowa.
Jest to niebezpieczne złudzenie, wynik nieodpartej chęci klasyfikowania świata
pod względem religii, kultury, języka czy rasy. Człowiek jest nie tylko
chrześcijaninem, żydem czy muzułmaninem, nie jest tylko czarny czy biały.
Żyje w społeczności lokalnej, na wsi lub w mieście, w jednym z regionów kraju.
Z rodziną i przyjaciółmi. Ma osobiste upodobania. Uczucia i marzenia. Jest
gejem lub hetero, żonatym lub singlem. Ma gromadkę dzieci albo jest
bezdzietny. Lubi muzykę rockową, klasyczną albo jazz. Jest fanem Beatlesów
albo Rolling Stonesów. Ma słabość do Rothki [Mark, malarz amerykański] albo
do precyzji pejzaży realistycznych. Mieszka w eleganckiej dzielnicy lub w
opuszczonej fabryce w zaniedbanej części miasta. Lubi sport albo palenie
papierosów. Jazdę na rowerze lub jogging. Jest domatorem albo
kawiarnianym bywalcem.
Jednowymiarowa tożsamość jest pomysłem socjologów i politologów,
negowaniem zdolności ludzi do przejęcia kontroli nad swoim losem. W świecie
nacjonalistów ludzie rzeczywiście nie mają wpływu na swój los, jest on
nieodwołalnie wyznaczony, złączony z narodem. Wszystko, co człowiek może
lub musi zrobić w swoim życiu, to "odkrycie" swojej tożsamości.
Nacjonalistyczne podejście zdradza, według Sena, redukcjonistyczne widzenie
rzeczywistości: wąski światopogląd, który ignoruje to, że każdy człowiek ma
wiele tożsamości i cech. Takie podejście sprowadza ludzi do roli zwykłych
obserwatorów, do istot pasywnych. W pewnym sensie ludzkość w wizji
nacjonalistów ledwo odróżnia się od królestwa zwierząt, które muszą
zaakceptować swoje środowisko takim, jakie jest. Ta wizja zakłada, że
człowiek nie ma wolnej woli. Wszystko jest refleksem i instynktem.
W sprzeczności z tą teorią pozostaje wolność wyboru każdego człowieka w
rzeczywistym świecie. Nie oznacza to, że jest ona dla wszystkich taka sama
lub
nieograniczona. Są granice, często dziedziczone. Ale różnica w
porównaniu z redukcjonistycznym widzeniem naszej tożsamości - sposobem,
w jaki patrzą na tę kwestię nacjonaliści - jest taka, że ludzie nie tylko
dziedziczą swoje cechy, ale też w dużej części sami je budują. Dzisiaj
człowiek staje się coraz bardziej twórcą samego siebie; granice jego wolności
są osadzone nie w historii, charakterze narodu lub języku narodowym, ale w
zdolnościach i cechach każdej jednostki ludzkiej, jej charakterze, inteligencji,
emocjach -
w jej osobowości.
***
Jednowymiarowa, zbiorowa tożsamość, która jest podstawą myślenia
nacjonalistycznego, to coś zupełnie innego. Prowadzi do budowania w
społeczeństwie "bunkrów" etnicznych, narodowych, kulturowych lub
religijnych, od których człowiek nie może uciec. Każdy bunkier broni się przed
wrogiem. Kończy się to nieuchronnie nienawiścią, zamieszkami we własnej
okolicy i wojną w szerokim świecie. To jest zabójcza mentalność, jak to
określa Maalouf [Amin, pisarz libański mieszkający we Francji].
Zbrodniczy wiek XX był tego tragiczną ilustracją. Nauczył nas, że ostateczną
konsekwencją takiego myślenia są komory gazowe w Auschwitz.
"Nacjonalistyczna tożsamość" oznacza, że pewnej grupie ludzi przypisujemy
szczególne właściwości, które są często radykalnie odmienne od cech
"własnej grupy". Indywidualne różnice zanikają, liczą się tylko różnice między
grupami. Za jednym zamachem całą grupę ludzi postrzega się jako "innych".
Wszystko, co "inne", wzbudza podejrzenia i niepokój. Krok od "innego" do
"wroga" jest bardzo mały.
Równie niebezpieczne jest to, że nacjonalizm może prowadzić do zachowania
skrajnie konformistycznego, zanikania krytycznego myślenia. Człowiek jest
ślepo posłuszny tradycjom, bo są przekazywane z pokolenia na pokolenie i
nigd
y nie są kwestionowane, mimo że stanowią czasem jawną dyskryminację
osób o innym pochodzeniu etnicznym lub osób płci przeciwnej. Gorzej, w
wyniku tego dozwolona jest przemoc wobec "innego": szlachetne zasady,
prawa, tolerancja i niestosowanie przemocy obow
iązują tylko w obrębie
własnej grupy.
Nacjonalizm przez długi czas powstrzymywał Serbię przed wydaniem
zbrodniarzy wojennych. To on też kazał niemieckim sądom skazywać
zbrodniarzy nazistowskich po wojnie na śmiesznie niskie kary.
Jednowymiarowa tożsamość wyjaśnia, dlaczego po ataku na "Charlie Hebdo"
społeczność muzułmańska wyrażała sympatię dla sprawców.
Jednowymiarowa tożsamość uniemożliwia zatem budowanie pokojowego
społeczeństwa. Społeczeństwo oparte na niej jest społeczeństwem
wykluczenia i konfliktu
. Zazwyczaj jest to ostatni spazm społeczeństwa,
którego wielkość przeminęła i które szuka powrotu do chwalebnej przeszłości.
Ale generalnie tożsamość taka jest objawem naszej niezdolności do akceptacji
świata takim, jaki jest. Używanie słowa "tożsamość" jest symptomem
społeczeństwa w sytuacji kryzysowej, takiego, które czuje się niepewne i
zagrożone.
Przyszłość Europy nie polega na poszukiwaniu tożsamości narodowej ani na
dodaniu do siebie 28 różnych tożsamości. <i>L'Europe des Nations</i>, jest
reliktem
przeszłości. To Europa, która odchodzi, choćby dlatego, że nie jest w
stanie sprostać wyzwaniom współczesnego świata. To Europa, która nie
odgrywa znaczącej roli w wielobiegunowym świecie XXI wieku.
Czy nam się to podoba, czy nie, musimy wybrać. Możemy ponownie ulec
wzrostowi popularności myśli nacjonalistycznej w Europie lub otwarcie ją
zwalczać. Wielu przywódców politycznych już dokonało wyboru. Wybrali
abdykację: CDU w Niemczech; centroprawica we Francji pod nowym-starym
przywództwem byłego prezydenta Sarkozy'ego, która mówi takim samym
językiem jak Marine Le Pen; brytyjscy konserwatyści, którzy z premierem
Cameronem na czele poruszają niebo i ziemię, żeby odebrać popularność
antyeuropejskiemu UKIP-owi.
Żaden z tych polityków nie wyciągnął lekcji z przeszłości. Nikt nie pamięta, do
jakich katastrof doprowadził nacjonalizm w XIX i pierwszej połowie XX wieku.
Na szczęście są młode pokolenia, które niezależnie od tego, w jakim kraju
członkowskim Unii mieszkają, wierzą w Europę i nie pozwolą się zamknąć w
"b
unkrach" jednowymiarowej tożsamości narodowej lub zatrzymać przez
granice państwowe. Oni wiedzą, że przyszłość Europy to ponadnarodowa
Unia Europejska albo jej rozpad.
Tytuł - "Wyborcza"
Przeł. z niderlandzkiego: Małgorzata Diederen-Wozniak. Tłumaczka literatury
niderlandzkiej, m.in. "W Europie", "Most", "Śladami Steinbecka" Geerta Maka;
"El Negro i ja" Franka Westermana; "Szokujące fakty z życia reportera" Jorisa
Luyendijka.