Co nas trzyma w pętli uzależnień / 11 marzec 2008
Ewa Woydyłło-Osiatyńska
Niektórzy uważają uzależnienie za słabość moralną, brak silnej woli, nieodporność psychiczną lub fizyczną. Nawet wśród lekarzy i psychologów są nadal zwolennicy koncepcji, że jest to choroba "społeczna" lub czysto "genetyczna". Inni znów twierdzą, że jest to jednostka "psychiatryczna", a jeszcze inni, że problem jest typowo "psychologiczny".
Wiedza o uzależnieniach jako odrębna dziedzina medycyny liczy sobie zaledwie kilkadziesiąt lat. Zaczęła się rozwijać w Stanach Zjednoczonych w latach czterdziestych ubiegłego stulecia i z początku dotyczyła wyłącznie alkoholizmu. Co ciekawe, to nie kto inny, lecz sami alkoholicy wynaleźli sposób na swoją chorobę, pokazując drogę psychiatrom i lekarzom, psychologom i moralistom, którzy wcześniej różnymi metodami próbowali bezskutecznie ratować ofiary zgubnego nałogu. Alkoholikom nie pomagały żadne profesjonalne zabiegi: ani wielokrotne odtruwanie, ordynowanie leków wzmacniających i środków uspokajających nerwy, ani perswazja i odwoływanie się do rozsądku, ani straszenie śmiercią, obłędem i piekłem, ani publiczne piętnowanie i zawstydzanie, ani nawet najsurowsze kary. Przełomowe stało się bez wątpienia zainicjowanie w 1935 roku ruchu wzajemnej pomocy Anonimowych Alkoholików i spisanie przez nich samych specjalnego programu, którego jedynym celem jest zaprzestanie picia. Program „12 Kroków i 12 Tradycji AA” zawiera wskazówki do indywidualnej pracy nad sobą oraz zasady działania całej wspólnoty. W programie tym nie zmieniono przez 65 lat ani jednego słowa, a wspólnota AA pomaga dziś trzeźwieć alkoholikom w prawie 150 krajach świata. Co więcej, wzorując się na ich doświadczeniach i zapożyczając ich Kroki i Tradycje, zaczęli tworzyć podobne wspólnoty inni ludzie cierpiący na chroniczne choroby i różne formy kalectwa, dotknięci wstydliwymi lub nierozwiązywalnymi problemami, uzależnieni od innych środków lub destrukcyjnych zachowań, a także tacy, którym po prostu medycyna, służby socjalne ani religia nie potrafią pomóc. Ludzie ci odzyskują zdolność do życia i normalnego funkcjonowania, pomagając sobie wzajemnie.
Zaczęło się od alkoholików, ale w miarę upływu lat ich metoda zaczęła przybierać coraz skuteczniejsze i doskonalsze formy profesjonalnej terapii klinicznej. W dodatku poszerzył się krąg pacjentów, wobec których terapia ta, z rozmaitymi modyfikacjami, znakomicie się sprawdza. W wielu krajach stosuje się ją obecnie do leczenia wszystkich uzależnień chemicznych, a także do innych zaburzeń niegdyś zarezerwowanych dla czystej psychiatrii (np. pedofilia, labilność emocjonalna, a nawet łagodniejsze formy depresji) lub w ogóle nie uznawanych za „choroby” (np. nawykowe stosowanie przemocy dla osiągania swoich celów, kryminalny styl życia, nadmierne pochłonięcie pracą czy rozrzutne robienie zakupów).
W związku z awansem wiedzy o uzależnieniach w niektórych krajach powołano specjalizację zawodową dla lekarzy (np. w USA i Kanadzie – addiction medicine, w krajach b. ZSRR – narkologia); na wydziałach psychologii i resocjalizacji tworzy się specjalne ścieżki specjalizacyjne dla psychoterapeutów uzależnień. Powstał też nowy zawód: addiction counselor, tłumaczony jako „terapeuta odwykowy” lub „instruktor terapii uzależnień”. Jest nim odpowiednio przeszkolona osoba, która sama sobie poradziła z jakimś uzależnieniem. Niepodważalnym atutem tych profesjonalistów jest doświadczenie osobiste w uwalnianiu się od nałogu, praktyczna znajomość „Kroków” oraz dobre zrozumienie trudności, z jakimi muszą uporać się ich pacjenci. Ważnym ich walorem jest przede wszystkim traktowanie uzależnionych jak ludzi chorych, którzy mają szansę wyzdrowienia, a więc z szacunkiem, bez oceniania czy pogardy z powodu ich dawnych zachowań lub zaburzonych sposobów funkcjonowania. Dla nich jest to naturalne i łatwe, bowiem sami przecież przeszli podobną drogę.
Mimo spektakularnego rozwoju tej dyscypliny wciąż nie na wszystkie pytania znamy odpowiedzi. Nie do końca zostały wyjaśnione przyczyny, istota zaburzeń oraz podobieństw i odmienności różnych nawykowych zachowań destrukcyjnych. Nie została zamknięta dyskusja nad modelem, który najlepiej objaśniałby uniwersalne cechy różnych uzależnień, w tym chemicznych (takich jak alkoholizm, lekomania czy narkomania) i niechemicznych (np. niepohamowane objadanie się lub głodzenie, kompulsywny hazard, bezuczuciowa potrzeba wyżycia seksualnego itp).
Nie wszyscy uznają za słuszne, by bulimię lub niekontrolowane oddawanie się grom hazardowym w ogóle zaliczać do „uzależnień” i traktować podobnie jak, powiedzmy, nałogowe picie wódki. Wielu psychiatrów i psychologów odrzuca koncepcję wspólnej etykiety, a zatem i wspólnej propedeutyki klinicznej, dla tak pozornie różnych problemów, jak alkoholizm, anoreksja czy erotomania. Model przyjęty w Polsce odrzucił nawet wspólne leczenie takich dwóch pospolitych uzależnień, jak alkoholizm i narkomania, tworząc osobne budżety, osobne specjalności zawodowe i osobne placówki lecznicze i to zróżnicowane bynajmniej nie pod względem jedynie wieku pacjentów (co byłoby uzasadnione), lecz pod względem substancji chemicznych, od jakich pacjenci się uzależnili.
Co więcej, niektórzy wciąż uważają uzależnienie za słabość moralną, brak silnej woli, nieodporność psychiczną lub fizyczną. Nawet wśród lekarzy i psychologów są nadal zwolennicy koncepcji, że jest to choroba „społeczna” lub czysto „genetyczna”. Inni znów twierdzą, że jest to jednostka „psychiatryczna”, a jeszcze inni, że problem jest typowo „psychologiczny”.
Na tle tylu nieuzgodnionych kwestii zrozumiałe jest, że również za dyskusyjną można uznać koncepcję „osobowości skłonnej do uzależnień” (addictive personality) czy jak wolą inni „osobowości uzależnionej” (addicted personality). Koncep-cja oraz terminy te pojawiły się w USA w postaci raczej dywagacji niż spójnej teorii, tym niemniej zyskały od razu rzesze entuzjastów. Widocznie wieloprzyczynowość i wielopostaciowość uzależnień sprawiała i sprawia zbyt wielką trudność zrozumienia i dlatego tak się spodobało znalezienie jednego „kozła ofiarnego” odpowiedzialnego za uzależnienie. Osobo-wość uzależniona stała się kluczem, czy raczej wytrychem, pozwalającym pozornie dotrzeć do sedna przyczyn, chronicznej skłonności do nawrotów, a także mnogości różnych form uzależnieniowych ucieczek stosowanych na zmianę lub po kolei przez tę samą osobę.
Koncepcja addictive personality została wyprowadzona z teorii psychoanalitycznej zakładającej istnienie defektu tkwiącego w osobowości. Na defekt ów składać by się miały okreś-lone i sztywne rysy stanowiące podłoże do rozwoju destrukcyjnych zachowań charakteryzujących się narastaniem zaprzeczania oraz stopniową utratą kontroli. Według tej koncepcji, osobowość skłonną do uzależnień cechują: kierowanie się zasadą przyjemności, egocentryzm, narcyzm, manipulatorstwo, nieszczerość, przebiegłość i poczucie małej wartości. A zatem, za uzależnienie odpowiedzialny miałby być immanentny problem neurotyczny i wadliwa struktura tkwiąca w jądrze osobowości.
Pierwszą wątpliwość wobec tej koncepcji nasuwa fakt, iż już niezbicie wiadomo, że z uzależnienia można wyzdrowieć, na co mamy tysiące, a może miliony, dowodów empirycznych. Nikt nie zaprzeczy, że człowiek od czegoś uzależniony może całkowicie i na zawsze porzucić swe nałogowe zachowania i zacząć żyć tak jak inni ludzie, tyle że zachowując abstynencję lub – w przypadku uzależnień niechemicznych – rozwijając umiejętność skutecznej kontroli nad swymi popędami i impulsami. Innymi słowy, „uzależniona osobowość” – jeżeli by faktycznie coś takiego istniało – nie musi przeszkadzać funkcjonować bez uzależnienia, a więc tak, jakby osobowość była „nieuzależniona”. Po cóż zatem budować konstrukt, którego idea zawodzi w pełnym objaśnieniu danego zjawiska?
Druga wątpliwość kwestionująca rzekomy defekt osobowości wynika z mnogości czynników, jakie składają się na skomplikowaną i różnorodną etiologię procesu uzależnienia. Terapeuci spotykają w swych gabinetach i grupach terapeutycznych osoby z historiami choroby przypominającymi scenariusze Hitchcocka, gdzie poszczególni pacjenci odgrywali równie często role ofiar co role bandytów. Miewamy też do czynienia z uzależnionymi z pogranicza normy psychiatrycznej i daleko poza tą normą. Uzależniają się nastolatki i ludzie sędziwi, którzy do jakiegoś krytycznego momentu całe życie przeżyli pogodnie, spokojnie i bez ekscesów w sferze używek czy nagannych zachowań. Jedni uzależnieni wpadli w nałóg wbrew radosnemu dzieciństwu i kochającym rodzicom, drudzy uciekli w nałóg od wstydu i krzywd doznawanych we wczesnych latach, jeszcze inni jako dorastający ludzie najwyraźniej nie mogli znieść metafizycznego bólu istnienia, bezowocnych poszukiwań sensu życia lub poczucia niespełnienia w swych twórczych pasjach i namiętnościach, jakie nimi targały.
Nie uciekając się do grubych uproszczeń i wąskich stereotypów, nie sposób z tego kalejdoskopu losów, osobowości i charakterów ludzkich wysnuć jakiejkolwiek rzetelnej typologii dotyczącej osobowości, czy nawet czynników wpływających na formatywne procesy rozwojowe. Podejmowano nawet próby rozpoznania rzekomego „typu” osobowości skłonnej do uzależnień i jak dotąd z badań nad osobowością na przykład alkoholików nie przybyło żadnej wiedzy na ten temat. W ostat-nich latach na uniwersytetach amerykańskich przeprowadzono dziesiątki badań testem osobowości MMPI, w których brały udział mniej lub bardziej liczne grupy alkoholików tuż przed leczeniem, w trakcie leczenia i w kilka lat po skutecznym powstrzymaniu uzależnienia. Wyniki niemal zawsze potwierdzały konkluzję, że osoby znajdujące się w kryzysowej fazie uzależnienia lub na samym początku powrotu do zdrowia wykazują specyficznie „chorą” osobowość.
U tych samych ludzi po przejściu terapii, przyswojeniu programu dalszego zdrowienia i nauczeniu się sposobów trwałego utrzymywania abstynencji osobowość ulega „uzdrowieniu”. Po odpowiednio długim niepiciu zalęknieni nabierają odwagi; ofiary przestają pozwalać na krzywdy; naładowani złością agresorzy – uczą się negocjować swoje prawa i potrzeby bez użycia przemocy. Na życiowych wirażach przestaje być potrzebna ucieczka w alkohol, gdyż ludzie ci potrafią już sobie radzić ze sobą, frustracjami i ze światem. Można wręcz powtórzyć za wieloma członkami wspólnoty Anonimowych Alkoholików, że dzięki swemu programowi osiągają oni znacznie dojrzalszą osobowość i uczą się o wiele lepiej funkcjonować niż kiedykolwiek wcześ-niej, zanim jeszcze wpadli w alkoholizm, a może nawet lepiej niż wielu ludzi, którzy nigdy nie musieli sobie radzić z żadnym uzależnieniem.
Osobowość czy nie osobowość, COŚ jednak powoduje, że niektórzy się uzależniają, a inni nie. Najbezpieczniej i najtrafniej można powiedzieć, że tym „czymś” jest niedojrzałość emocjonalna połączona z dużą wrażliwością. Wyjaśnię: człowiek niedojrzały to ktoś, kto – bez względu na przyczyny – po prostu nie POTRAFI sobie radzić z uczuciami. A człowiek bardzo wrażliwy, po prostu silnie przeżywa, silnie reaguje i niełatwo uwalnia się od przykrych stanów emocjonalnych. A ponieważ – patrz poprzednie zdanie – nie umie sobie z nimi poradzić, więc szuka sztucznych sposobów, by te przykre uczucia zagłuszyć, stłumić, oddalić, zmniejszyć, zmienić w przyjemniejsze. Słowem, by nie czuć. Tak, moim zdaniem, wygląda najgłębsze jądro uzależnienia. Każdego.
Uzależnienie jest zatem sztucznym sposobem umilania sobie życia. Działa, dopóki nie zaczną piętrzyć się szkody. Nieste-ty szkody nie muszą ujawnić się prędko, lecz wtedy uzależnienie dłużej trwa i bardziej się nasila, powodując coraz bardziej dotkliwe szkody. Na nie jednak mamy świetny sposób zaradczy. Są to rozmaite sztuczki umysłu zwane „psychologicznymi mechanizmami obronnymi”, które rozpoznał i opisał już Zygmunt Freud. Stosujemy je wszyscy bez wyjątku, nie tylko osoby uzależnione. Nam wszystkim one na ogół pomagają, im natomiast przeważnie szkodzą, prowadząc do coraz głębszego uzależnienia. Mechanizmy te w sumie sprowadzają się do zaprzeczania, jakoby alkoholik był alkoholikiem. Nawet najbardziej oczywiste dowody wskazujące na uzależnienie są bowiem gorliwie i systematycznie odrzucane za pomocą racjonalizacji, pomniejszania, obwiniania, odwracania uwagi, ukrywania, uzasadniania, okłamywania i innych tym podobnych zabiegów. Ten aspekt uzależnienia najbardziej utrudnia jego przerwanie i czyni je tak chronicznym w swych objawach i skutkach problemem wielu ludzi.
Co więcej, zaprzeczanie jest osobliwie „zaraźliwe”. Alkoholik, powiedzmy, nie chce przestać pić, zaprzecza więc, jakoby miał problem. Ale rodzina bardzo chciałaby, aby on przestał pić, a też zaczyna po swojemu uruchamiać podobne mechaniz-my obronne, mówiąc: „Nie, on jeszcze nie pije tak dużo jak inni” lub „Nie, on nie ma problemu z alkoholem, tylko z pracą”, czy też „Nie, jego problemem nie jest picie, tylko nerwy”. I tak dalej. Zaprzeczać występowaniu problemu mogą całe społeczeństwa, tak jak było w socjalistycznej Polsce przez kilkadziesiąt lat.
A przecież sprawa jest bardzo prosta. Czy ktoś jest uzależniony, czy nie – poznać można bez specjalnych kwalifikacji, wyłącznie na jednej podstawie. Ujął to najtrafniej amerykański specjalista, ksiądz Joseph Martin, zresztą dyrektor znanego ośrodka terapii uzależnień w Pensylwanii i sam od pół wieku niepijący alkoholik. Alkoholikiem jest według niego każdy, kto mimo problemów spowodowanych przez alkohol nadal nadużywa alkoholu, mnożąc kolejne problemy. Osoby takie, uważa on, należy poddać odpowiedniej terapii. Dla ojca Martina zatem do leczenia kwalifikują się nie tylko „zdeklarowani” alkoholicy z Markotu, izb wytrzeźwień czy spod przysłowiowej budki z piwem, lecz także kierowcy zatrzymani kolejny raz za jazdę po pijanemu czy ludzie nawalający w pracy z powodu regularnych kaców.
Ojciec Martin może śmiało ten swój pogląd upowszechniać i faktycznie funkcjonuje on w USA bardzo szeroko, gdyż tam od dwudziestu mniej więcej lat w profesjonalnym modelu leczenia osób uzależnionych stosuje się indywidualne planowanie terapii. Pozwala ono uwzględniać najróżniejsze uwarunkowania związane z poszczególnymi pacjentami, w tym także oczywiście fazę zaawansowania uzależnienia, medyczne, rodzinne, społeczne, zawodowe i nawet duchowe jego skutki. W praktyce oznacza to, że w grupie terapeutycznej w poradni lub szpitalu znajdą się razem osoby, które z powodu swego uzależnienia straciły już prawie wszystko – zdrowie, rodzinę, pracę i ludzki szacunek, oraz takie, którym szef w pracy po paru alkoholowych ekscesach postawił warunek: albo przestajesz pić, albo przestajesz pracować – wybieraj.
Nie wszystko co dobre jest w Ameryce. U nas też jakiś procent alkoholików zgłasza się obecnie na leczenie pod wpływem interwencji w miejscu pracy lub – rzadziej – w rodzinie. Rodzinę – jeżeli za bardzo się „wtrąca” – po prostu łatwiej rzucić i założyć sobie drugą, a o pracę, zwłaszcza dobrą, zrobiło się dziś trudno.
Jak „demokratyczną” chorobą jest uzależnienie, może zaświadczyć krótki przegląd demograficzny grupy terapeutycznej, jaka w chwili, gdy piszę ten tekst, znajduje się na leczeniu w Ośrodku Terapii Uzależnień, w którym pracuję. Na 23 pacjentów jest 8 kobiet. 18 osób jest z Warszawy i okolic, a 5 z innych stron Polski. Ponad połowa miała ojców alkoholików. Wiek pacjentów: od 22 do 61 lat, średnio 34,5 roku. 16 osób nadużywało wyłącznie alkoholu, pozostałe 7 używały też: heroiny, kokainy, amfetaminy lub lekarstw z grupy benzodwuazepin (uspokajające). Jedna osoba ma za sobą poważny kilkuletni epizod bulimii (mężczyzna!), dwie grają destrukcyjnie w gry hazardowe, dwaj żonaci mężczyźni mają dodatkowo problem z przymusem korzystania z usług agencji towarzyskich. Na koniec podam, że 11 spośród tych osób ma wykształcenie wyższe (w tym dwa doktoraty), 5 wykształcenie średnie plus szkoły pomaturalne, 5 wykształcenie zawodowe, a 2 ukończyły tylko szkołę podstawową. Rozwiedzionych co najmniej raz jest 18 osób. W stanie wolnym są dwie osoby. 5 żyje w konkubinatach. W więzieniach przebywały 3 osoby, odbywając kary związane z przestępstwami popełnionymi pod wpływem alkoholu. Jed-na z nich nawet ma za sobą leczenie odwykowe w zakładzie karnym, po którym nie piła kilkanaście miesięcy. Bezrobotnych mamy 13 osób, wciąż ma pracę 7 osób, a 3 mogą odzyskać pracę po skutecznym odbyciu leczenia. Na parkingu obok Ośrodka stoi pięć samochodów naszych pacjentów. W dniach odwiedzin parkuje przed Instytutem kilka kolejnych aut, którymi przyjeżdżają do pacjentów ich bliscy.
Czy w tej mozaice poza samym uzależnieniem od alkoholu można znaleźć cokolwiek wspólnego dla nich wszystkich? Jeże-li nawet tak, to nie będzie to na pewno jakaś jedna osobowość. Chociaż każdy – gdy pił – oszukiwał, kłamał, krzywdził siebie i innych, narażał swoje zdrowie i reputację na szwank i jak długo się dało, udawał, że nie ma problemu z alkoholem, to jednak każdy jest osobliwie inny. Nie wyleczymy nikogo, bo wyleczyć uzależnienia nie sposób. Natomiast niektórzy wyzdrowieją – bo wyzdrowieć może każdy, kto potrafi uwierzyć, że jest to możliwe, i kto nauczy się słuchać i naśladować tych, którym się to udało. Wyzdrowienie polega na zmianie osobistej prowadzącej do tego, by nauczyć się odpowiedzialności, dyscypliny i dojrzałego kierowania swoim życiem. I jeszcze na tym, by odblokować swe uczucia, przestać się ich bać i zacząć świadomie przeżywać swój los, jakikolwiek by był i cokolwiek by ze sobą przynosił. Krótko mówiąc, wyzdrowienie z nałogu wymaga odwagi, szacunku dla siebie i innych oraz swoiście pojmowanej pokory: by godzić się z tym, czego nie można zmienić, by zmieniać to, co można zmienić i by mądrze dokonywać wyboru między tymi dwoma postawami.
I chociaż tak przedstawiony model zdrowienia z uzależnienia może wydawać się pozytywny, a nawet wielce pociągający, trzeba pamiętać, że do tego miejsca dochodzą względnie nieliczni. Wielu uzależnionych po prostu przedwcześnie umiera, niektórzy degenerują się poza granice powrotu do normalnego życia, a inni popełniają czyny, za które ponoszą niekiedy dożywotnią karę.
Dlatego trzeba robić wszystko, by zapobiegać wpadaniu w tę pułapkę. Oczywiście najgroźniejsza jest ona dla ludzi najmniej dojrzałych i niedoświadczonych, a więc dla bardzo młodych. Stąd rozkwit rozmaitych szkół profilaktyki i ochrony młodzieży przed substancjami uzależniającymi oraz szkodliwymi stylami życia. Boimy się o nasze dzieci. Nie chcemy, by zaczynały pić piwo, palić trawkę, łykać extasy, aby dawały się wciągać do sekt, zaczynały się głodzić lub nadużywać laksatywów czy wymiotować po napadach żarłoczności. Podglądamy i śledzimy nasze dzieci, nasyłamy na nie do szkół psy policyjne, a w domach każemy oddawać mocz do analizy. Ustawowo zabraniamy reklamować piwo, a jednocześnie państwo nie umie skutecznie ukrócić sprzedaży nieletnim alkoholu czy papierosów. Martwimy się narastającą falą narkomanii (choć przecież narkotyków nikt publicznie nie reklamuje).
Za narastającą plagę uzależnień wśród młodzieży często obwinia się rodziców. Pewno słusznie, bo to na nich spoczywa główna troska o dobro dzieci i odpowiedzialność za ich zachowania i życiowe wybory. Ale z drugiej strony, ten linearny model, w którym dziecko aż do osiągnięcia pełnoletniości zależy bezpośrednio i wyłącznie od wpływu rodziców, dawno się zdezaktualizował. Dziś już kilkulatki zaczynają spędzać po kilka do kilkunastu godzin nie pod wpływem rodziców, lecz obcych opiekunów oferujących niekiedy zupełnie inne niż by sobie rodzice życzyli wzory, wartości i pomysły na życie. Przedszkole i szkoła uczą rywalizacji i wpychania się przed innych na zmianę z kunktatorstwem i niewychylaniem się z własnym zdaniem. Kreskówki w telewizji propagują agresję i sprytne manipulacje. Gry elektroniczne ćwiczą wirtualne uśmiercanie, a większość filmów dozwolonych od 15 lat zawiera sceny brutalności lub erotyzmu, jakich rodzice dzisiejszych piętnastolatków przeważnie nie oglądali przed trzydziestką.
Wszyscy to wiemy i wszyscy się tym przejmujemy. Mimo to nikt jeszcze nie wymyślił sposobu na to, by zmienić dzieci, nie zmieniając dorosłych. Wiadomo, że najlepszą profilaktyką jest nauczenie rodziców i wychowawców jak być mądrzejszymi rodzicami i wychowawcami. I chociaż wydaje się to oczywiste, wcale nieczęsto się zdarza, by ktoś z tej refleksji wyciągnął praktyczne wnioski. A szkoda. Bo dzieci zbyt często zdane są same na siebie i nie radzą sobie ze swymi problemami, których dziś mają więcej niż kiedykolwiek w minionych epokach. A już wiemy, że jeżeli się odpowiednio wcześnie nie nauczą z tymi problemami radzić, to wiele co wrażliwszych osób zacznie szukać ucieczki, zapomnienia lub sensu w fałszywych źródłach doraźnej ulgi i złudnych mirażach chwilowej przyjemności. I wiele zaczyna.
Dobrze, że przynajmniej będziemy umieli pomóc tym spośród nich, którzy do nas trafią – oby jak najwcześniej – jako osoby z problemem uzależnienia.
Charaktery