Za co, panie władzo, za co? -
czyli dzień z życia izby
wytrzeźwień
Barbara płakała po cichutku, patrząc bezradnie w alkomat. -Od trzech dni nic
nie jadłam, tylko wódkę piłam. To z czego mam dmuchać?
Izba wytrzeźwień, ul. Kolska, Warszawa. Fot. Jacek Łagowski / Agencja Gazeta
Barbara jest wściekła na swojego konkubenta. To przez niego wszystkie te pro-
blemy. To on wylądował na poznańskiej izbie wytrzeźwień już kilkanaście razy,
to on pije i bije, i to bije tak, że Barbarze trzeba było operować nogę i w łydkę
wstawić metalową płytkę. Bo konkubent tę nogę bezlitośnie jej złamał. -My
wiemy, że to jego wina, wiemy wszystko i o nodze, i o płytce, i o łydce - mówi
mi policjant z Murowanej Gośliny. Jest piątek, 16 września, tuż po osiemnastej.
Policjant ma na imię Maciek, jest przystojnym blondynem, a na izbie w Po-
znaniu jest już czwarty raz w tym miesiącu. Barbarę przywiózł po raz pierwszy,
ale jej konkubenta zna nie od dziś. Rzeczywiście łobuz z niego i damski bokser.
Tajemnicą Murowanej Gośliny pozostaje fakt, dlaczego Barbara z nim mieszka.
- Poje..na jestem- twardo wyjaśnia mi Barbara. - Tak mi powiedziała siostra.-
Dlatego z nim jestem.
- Moglibyśmy dać jej spokój - tłumaczy mi policjant. - Ale to ona zadzwoniła na
nasz służbowy numer. Jak przyjechaliśmy, okazało się, że jest sama w mieszka-
niu, a na kocu w łóżku tli się papieros. Uznaliśmy, że pani Basia stanowi zagro-
żenie dla siebie i innych, więc przywieźliśmy ją tutaj.
Tutaj, czyli do ośrodka dla osób nietrzeźwych, jak uparła się dawną izbę wy-
trzeźwień nazywać Justyna Turkot, jej kierowniczka. Izba kojarzy się poznania-
kom z aferami, z nadużyciami, ze znęcaniem się nad pacjentami, pisała nawet o
tym Gazeta Wyborcza kilka lat temu. Wtedy to pewien upojny weekend spędził
na niej Mariusz, magazynier, 34-letni kawaler o błękitnych oczach i czarnych,
kręconych włosach prawie do ramion.
- Mieliśmy firmową imprezkę - wspomina Mariusz. - Upiłem się jak zwykle, za-
wsze się upijam, jak dają alkohol za darmo. Przyznaję, że wtedy tracę umiar.
No i położyłem się na torach tramwajowych. Gdyby mnie szkieły nie zgarnęły,
może byśmy dzisiaj nie rozmawiali. Choć ja nie chciałem się zabić, po prostu
się uchlałem, a po torach tramwajowych wraca się w Poznaniu najkrócej do
domu. Toteż szedłem po torach, aż padłem.
Mariusz pamięta, że ocknął się w sześcioosobowej sali. W czarnej koszulce, w
majtkach i w skarpetkach. Na parapecie stał dzbanek z kawą zbożową. Na łóż-
kach leżało pięciu wściekłych facetów, gotowych rozszarpać swoją żonę lub te-
ściową, w zależności od tego, która z nich wezwała policję na interwencję do-
mową.
- Że niby ja robiłem awanturę? - złościł się jeden z nich. - Ja? A kto nałożył mi
trzy zimne klopsy na talerz? A kto fałszował w piosence „Witaj Zosieńko,
otwórz okienko”? Ale ja się zemszczę. Przemyślałem to.
Różyczka
Facet w zielonym T-shircie wymyślił sobie, że pojedzie sobie w sobotę na grzy-
by, nazbiera ich mnóstwo, wśród nich, przypadkiem, znajdzie się muchomor
sromotnikowy, po czym wyjedzie on sobie na dwa dni do mamusi, a jak wróci,
to ani żony, ani teściowej nie będzie już wśród żywych. A on, nieborak, wes-
tchnie przed policjantem głęboko i powie, że nie miał z tym wypadkiem nie-
szczęsnym nic wspólnego.
-Głupi jesteś - mitygował go sąsiad, którego również wsadziła na izbę nie-
wdzięczna żona. - Trzeba to zrobić tak, jak jeden facet w kryminale. Kupujesz
psa i trenujesz go, żeby na słowo jakieś, dajmy na to „ różyczka”, rzucał się na
ofiarę. Wchodzi twoja żona do kuchni, szykuje dla ciebie placki ziemniaczane, a
ty mówisz znienacka „ różyczka” - i po krzyku.
Mariusz nie wspomina tej nocy zbyt miło, choć wtedy pobyt na izbie nie koszto-
wał jeszcze tyle co teraz, czyli 250 złotych. - Miejsc mamy 34 - wyjaśnia Justyna
Turkot. - Od miasta dostajemy na utrzymanie milion złotych rocznie. Ale to nie
wystarcza, biorąc pod uwagę, że za pobyt płaci nie więcej, jak 25 do 30 procent
naszych pacjentów. Rocznie mamy ich ponad pięć tysięcy.
Karol i rogaliki
Karol nie zapłacił ani razu. A spędził na izbie 258 nocy w ciągu ostatnich trzech
lat. Właściwie kilkadziesiąt z tych nocy na własne życzenie. Bo Karol jest bez-
domny. A tutaj - wykąpią, kawę dadzą, rano rogalika - no i ciepło jest. I pokoje
teraz luksus, trzyosobowe z kibelkiem i zlewozmywakiem, na dworcu Karolowi
nie byłoby tak dobrze.
- Karol to bardzo chory człowiek - tłumaczy Marek Stefaniak, dyrektor Wielko-
polskiego Centrum Pomocy Bliźniemu. - To człowiek, który cierpi na uzależnie-
nie od alkoholu i gdybym kiedyś miał powiedzieć, że nim z tego powodu po-
miatam, bo śmierdzi, bo nie ma zębów, bo pije - to prędzej bym sobie odgryzł
język. – Ja z takimi ludźmi mam do czynienia od lat. Pomagam im przy całej
świadomości, że z alkoholikiem jest jak z człowiekiem, który szedł na pocztę
nadać paczkę. Zna to pani? Otóż szedł człowiek z paczką na pocztę i się prze-
wrócił. No, ale wstał i poszedł dalej, bo jego cel to donieść paczkę. I znowu
upadł. "Jak można być tak nieostrożnym" - zżymał się kiedyś na terapii pewien
alkoholik, który sam po weekendzie miał 1.6 promila. No, ale najważniejszy cel
to donieść paczkę. Być może Karol ją kiedyś doniesie.
Panie to dranie
Być może też doniesie swoją paczkę Alicja, ciemnoruda, drobna kobieta po 40-
tce i zdecydowanie po przejściach. - Upadłam - tłumaczy doktorowi Tomkowi,
który w ośrodku dla osób nietrzeźwych pracuje od dwóch lat. - Nie wiem, gdzie.
Nie pamiętam. Co wypiłam? Niewiele - zwraca się do mnie. - A naprawdę nie-
wiele, ćwiarteczkę może. Z mężem się pokłóciłam, dzieci odwiozłam do babci,
żeby nie widziały tej zgnilizny i tak się tu jakoś znalazłam… sama nie wiem,
jak... Pewnie policja mnie tu przywiozła.
- Ha, ha, ha - mówi pani Hania, kierownik zmiany w ośrodku, z nietrzeźwymi
pracuje od 23 lat. – Może i bym się zaśmiała, ale nie jest mi do śmiechu, jak
widzę Alicję u nas kolejny raz. Ostatnio, dzisiaj rano. Wyszła o szóstej, mało co
nie wpadła pod samochód. A po dziewiątej była już z powrotem. Jakie dzieci?
Jaki mąż? Jak ćwiarteczka?
Doktor Tomek nie dziwi się już niczemu. Odkąd przyjął na izbę pacjenta, który
miał 9 promili alkoholu we krwi i przeżył to nie zaskoczy go byle co. - Jak się
tu nie myśli „Monty Python'em”, to człowiek wariuje - wyjawia mi doktor
Tomek. I ziewa. No tak. Przywieźli kolejną kobietę. Matko Boska. Znowu bę-
dzie awantura.
-Spieprzajcie dziady - krzyczy królewna. - I baby też! Nie ukradniecie mi tego,
co tu mam - pokazując na sportową, czarno - czerwoną torbę. I ociera łzy zielo-
nym papierem toaletowym. – Królewną nazwaliśmy ją my - tłumaczy policjant.
-Nie wiemy jak ta pani się nazywa. Nie chce nam okazać dokumentów, a szar-
pać się z nią nie możemy. Wezwali nas sąsiedzi, którym waliła w drzwi pustymi
butelkami po alkoholu. Więc przywieźliśmy ją tutaj.
-No, dmuchaj kochana - Hania podaje królewnie worek, bo wiadomo, że do al-
komatu królewna nie dmuchnie. -Nie, nie, nie! - królewna szarpie się nerwowo.
Ja mam rodzinę na Starołęce. Tam mnie odwieźcie. Ja tu nie chcę być.
Marek też nie chce tu być, choć przygotował się do pobytu zawodowo. – Co tam
masz w majtach? - pyta go policjant. - Nie będę ci grzebał, ale coś chowałeś, wi-
działem, nie byłem ślepy. - Bunio, ratuj! - Marek patrzy błagalnie na Zbyszka,
opiekuna, od 11 lat pracownika izby. Widać, że znają się jak zły szeląg. Zbyszek
zwany Buniem jest bardzo lubiany przez pacjentów, nie do końca się dowiem,
dlaczego. Może czasem da ćmika zapalić? Może jest ludzki pan?
– Marek pracuje na budowie, jest bezdomny. Czasem jak tu trafia bywa agre-
sywny - w telegraficznym skrócie tłumaczy mi Bunio. - Dzisiaj jest okej. Musiał
wypić tylko kilka piw.
- Marek, dawaj co tam masz - Bunio zdecydowanie wyciąga rękę. - Marek po-
daje zapalniczkę. Miał nadzieję sobie zapalić papieroska na sali. Wiadomo, że
można go wyżebrać u obsługi. Czasem. Ale dzisiaj nic z tego. Zapalniczka idzie
do worka z napisem "Depozyt". Jako jedyny znak po Marku dzisiejszej nocy.
- Zdjęli mnie na stacji „Lotos”- tłumaczy Marek dośc jasno, jak na to, że ma
ponad 3 promile alkoholu we krwi. – Nie wiem o co im chodziło. Piłem sam, ja
zawsze piję sam. Mam mamę, tatę i brata, ale zawsze wszystko robię sam. No i
znowu mnie tu przywlekli.
-Dzisiaj to jest bajka - uśmiecha się Hania, kierowniczka zmiany. - Pamiętam
mój pierwszy dyżur, 23 lata temu. Syf, smród, wykładzina, pod którą zamiatało
się fekalia. I te materace na wejściu. Przyjeżdżała milicja, przywoziła spitków,
rzucała na te materace i w ruch szły pałki. Dzisiaj to nawet nie wiem, czy oni
mają jakieś pałki.
-Mamy, ale nie używamy, bo po co - mówi Radek, policjant z Poznania. - Mamy
wlać pani Kasi czy Marysi? Po co? Przyznam, że inne uczucia mną targają, jak
jadę na interwencję domową i widzę pobite dzieci i pobitą kobietę…
Jola i autostrada
Jola pobita nie była nigdy. Och, już ona dałaby do wiwatu temu, kto chciałby ją
ruszyć. Pracowała w punkcie poboru opłat na wielkopolskich autostradach i
miała kontakt z klientem, ale krótki. Pięć sekund co najwyżej. Tutaj, to co inne-
go. Joli nic w tej pracy nie przeszkadza. Ani to, że musi ludzi przeszukać, ani to,
że zmiana jest raz na dzień, raz na nocki, ani to, że pijacy śmierdzą. – Jak ktoś
chce, żeby mu cały dzień pachniało, niech idzie robić do Douglasa - rzeczowo
wyjaśnia Jola. – Tu jest robota, jaka jest, a ci ludzie też bywają fajni.
-Niektórzy patrzą w ziemię - mówi Marek Stefaniak.- Jest zwykle szósta rano,
oni mają 0,0 promila, my ich wypisujemy do domu. Czasem przepraszają za
pijaństwo, czasem nic nie mówią, czasem dają kasę na MONAR. Są tu różni lu-
dzie, wie pani? I bezdomny zawszawiony po pachy, który ląduje w sali z napi-
sem „ łupież zmechanizowany” i pani w mercedesie najwyższej klasy. Przywio-
zła ją do nas policja. Była w szoku. To i ona trafi na izbę? A złota miała na sobie
prawie kilogram. Tak - i ona trafiła do nas. Nie ma reguł. Poza jedną. Ja wiem,
że to są ludzie, którym może jeszcze przydarzy się coś dobrego w życiu. Jeśli
będą chcieli. Ja chcę.