Jan Długosz
Komin Pokutników
1994
Wydanie polskie
Data wydania:
1994
Wydanie 3, poprawione
Wydawca:
Prószyński i S-ka SA
www.proszynski.pl.
e-mail: info@proszynski.pl
ISBN: 83-85661-25-5
Wydanie elektroniczne:
Trident eBooks
OD WYDAWCY
„...U stóp Kościelca stoi kamień nagrobny ku czci Karłowicza z napisem „Non omnis
moriar”. Taki napis mógłby być wyryty i na grobie Długosza. Pamięć Karłowicza jest wśród
polskich alpinistów równie żywa dzisiaj, jak była żywa przed pół wiekiem. Pamięć po
Długoszu przetrwa równie długie łata.
Karłowicz utrwalił swe stanowisko w taternictwie pośmiertnie wydanym tomem
wspomnień. Po Długoszu pozostanie nie tylko lista zdobyczy górskich w Tatrach, Alpach,
Kaukazie – świadectwo sukcesów alpinistycznych na wyjątkową miarę w Polsce, na
najwyższą miarę w skali alpinizmu światowego – pozostanie po Długoszu również owa
książka, którą w ostatnich miesiącach życia przygotował do druku – ów „Komin
Pokutników”, który oprze się długo erozji czasu.”
JAN ALFRED SZCZEPAŃSKI
Minęło 28 lat od napisania powyższych stów w przedmowie do pierwszego wydania
„Komina Pokutników”.
Czy oparł się on erozji czasu?
Lata kiedy wspinało się pokolenie Długosza i lata dziewięćdziesiąte to różne epoki w
których trudno znaleźć wspólny mianownik. Dlatego też chcemy nowemu pokoleniu,
zagubionemu w dzisiejszym rozpolitykowanym świecie przypomnieć książkę, która pomoże
mu spojrzeć na góry i ludzi gór w inny sposób oraz sprowokuje do znalezienia nowego,
własnego świata tam gdzie:
„... w mech odziany kamień
gdzie zaduma w wiatru graniu
gdzie powietrze ma inny smak...”
LAWINA
Kłęby rozpylonego w powietrzu śniegu zaczynają z wolna opadać. Stoję na niepewnych,
chwiejnych nogach, zbierając myśli. W zupełnej pustce kołaczą jak muchy o szybę natrętne
pytania: „Czy tylko ja się uratowałem? Trójka jest na pewno tam, na dole, ale gdzie jest
Adam? Może został wyżej?”
Wytężam nie najlepszy wzrok; w górze majaczy ciemna sylwetka, przymrużam oczy:
chyba się porusza...
– Adam, to ty?! – wrzeszczę.
– Janek! Żyjesz? – dolatuje niepewna odpowiedź.
Niewyraźna ciemna plama powiększa się, kontury zarysowują się ostrzej – wreszcie
rozpoznaję wystraszoną twarz człapiącego ku mnie Adama. Wygląda raczej na całego, tylko
czekan i czapkę porwała mu lawina.
– Aleśmy mieli niewiarygodne szczęście! – powtarzam chyba po raz dziesiąty.
– Tak, tak, chodźmy prędko do nich – odpowiada niespokojnie Adam.
Przytomnieję.
Za chwilę patrzymy w kilkusetmetrowe, przecięte prawie pionowym żlebem urwisko. Nie
mówimy nic, wielkiej nadziei nie ma.
Schodzę wolniej, przeszkadza mi brak okularów i złe raki. Na niektórych głazach
czerwone plamy: krew. Boję się tego, co zastaniemy. Wciąż nie mam jeszcze wrażenia, że to
rzeczywistość, raczej zły sen. Jak w transie pokonuję trudne strome odcinki – chciałbym się
zbudzić, ale w głębi duszy wiem, że to niemożliwe. Z dołu słyszę okrzyki:
– Janek, prędzej!
Mijam ostatnie kręte skały i widzę niewiarygodnie wielkie lawinisko sięgające aż pod
zamarznięty staw, do połowy zasypaną figurkę Staszka i Adama, nerwowo grzebiącego
rękami. Za chwilę cwałuję po ubitej lawinie i zaczynam ryć z drugiej strony bezwładnej ręki
w skafandrze. To Hanka.
Nie wiem, czy to sekundy, minuty czy kwadranse, Hanka żyje; jest żółta jak Chińczyk –
zdaje się, złamana ręka – ale żyje, choć potępieńczo szczęka zębami.
– Adam! Janek! – woła unieruchomiony złamaną nogą Staszek. – Zostawcie ją! Szukajcie
Mańki!
Jak szaleńcy chwytamy za ginącą pod śniegiem linę i potykając się, upadając i podnosząc,
wyrywamy ją z białego labiryntu. Lina, wściekle poskręcany wąż – robi przedziwne pętle,
odbiega, zawraca. Opór, kopiemy gołymi rękami – psiakrew! – blok skalny i znów w lewo, w
prawo, ósemki, łuki, wreszcie dół. Głębokość śniegu jest odwrotnością naszych nadziei, z
uporem krwawimy palce o zamarznięty śnieg. Słychać tylko świszczące oddechy. Nad nami
słońce, beznamiętne, obojętnie oświetlające nas słońce. Hanka i Staszek bez słowa czekają na
wynik. Znikamy prawie w wykopanym dole, przeszkadzając sobie nawzajem.
Dokopuję się pierwszy. Głębokość ponad metr, leży głową w dół. Zlepione krwią włosy,
ostatnie grudki śniegu i sina twarz. To chyba koniec. Adam ustawia jej język we właściwym
położeniu i nagle... cichy jęk – zaczyna oddychać.
– Żyje! – krzyczę.
– Żyje... – cieszą się asystujący z oddali Hanka i Staszek.
Jest zupełnie nieprzytomna.
Słońce cofnęło się trochę ku zachodowi i obejmuje nas cień – kilkanaście stopni mrozu,
trzecia po południu, za półtorej godziny noc. Przerywamy bezskuteczne cucenie.
– Adam, leć po Popradzkiego, ja zostanę z nimi. Znasz drogę?
– Przez próg do Złomisk, potem prosto?
– Tak. Wracaj zaraz. Jakieś jedzenie, tobogan – zadzwoń po „Zachrankę”
*
!
– Trzymajcie się. Lecę!
– Adaś, tylko po gazie, po gazie, spiesz się! – wtrąca Staszek.
Adam pędzi twardym lawiniskiem, ale wnet zaczyna zapadać się w śniegu, fika kozła za
jakimś wystającym głazem i znika. Zostaję sam z trzema połamańcami. Sam, na nie wiadomo
jak długo – w najlepszym wypadku na pięć, sześć godzin, w najgorszym...
Cień obejmuje już Hankę, dochodzi do Staszka. Hen w górze, prawie kilometr nad nami,
niedostępny Czeski Szczyt i Wysoka.
– Wiesz – mówi Staszek – kiedy to wszystko stanęło i spojrzałem do góry, o rany! –
Pomyślałem, jak wysoko trzeba będzie podchodzić... Teraz – dodaje – żeby tylko jakoś z tego
wyjść...
– No, no, nie jest znowu tak źle – odpowiadam niepewnie.
Robi się cholernie zimno. Nadaremnie usiłuję odszukać zarzucone w śniegu rękawiczki.
Jestem w samej koszuli, bo na moim skafandrze i swetrze leży Maryna. Zaczyna mnie trząść
– ponownie zabieram się do cucenia. Maryna nie reaguje na słowa, na rozcieranie skroni
śniegiem, na klepanie po policzkach. Bełkocze coś. Wtem otwiera oczy i przypatruje mi się
uważnie:
– Ktoś ty? – pyta. – Czemu mnie budzisz? Ja chcę spać! – zaczyna płakać: – Zostaw
mnie! Zostaaw! Tak ciepło... Wiosna – ptaszki, pszczoły brzęczą... Zostaw! Brzęcząą!!
Po chwili otwiera oczy, tym razem przytomniejsza:
* Czecho-Słowackie górskie pogotowie
– Janek – szepce słabo – co się stało? Ja chcę do domu... Mamusiu!
Tłumaczę jej jak dziecku, że to jest niemożliwe; polecieliśmy z lawiną, Adam poszedł po
pomoc i zaraz wróci. Kiwa potakująco głową, ale zaczyna znowu swoje:
– Czemuś mnie zbudził? Ja chcę do domu...
Jestem trochę tym wszystkim zmęczony. Na dobitek Staszek i Hanka dają znać o sobie
chóralnymi krzykami i szczękaniem zębów – nie czują zmarzniętych nóg. „Muszę posadzić
moich rozbitków razem – myślę – zawsze cieplej. Najlepiej będzie ściągnąć Staszka w dół”.
Ale napotykam opór; optymizm Staszka przez te półtorej godziny ulotnił się trochę i nie
pozwala ruszyć złamanej nogi. Niosę w górę na wpół przytomną Marynę i wracam po Hankę.
Odwracam się na krzyk. Maryna jak wańka-wstańka kiwa się nad Staszkiem:
– Ktoś ty? Ja idę do domu...
– Mańka! Mańka! Zwariowałaś? Uważaj!! Janek! Janek! Bo ona upadnie i do reszty mi
złamie tę nogę!
Zanim zdążyłem dolecieć, Maryna, zataczając się jak nałogowy alkoholik, schodzi w dół
– w połowie lawiniska leży jak długa. A więc – od początku. Wreszcie wszyscy są razem.
Sadzam ich na skafandrze. Robi się zupełnie ciemno. Noc.
Była nas piątka: Maryna, Staszek, Hanka, Adam i ja. Zdecydowaliśmy się na powrót do
Krakowa i z żalem patrzyliśmy na skrzącą w słońcu lodem panoramę Mięguszowieckich
Szczytów i ciemne, gdzieniegdzie tylko przyprószone śniegiem urwisko Kazalnicy.
Wiedzieliśmy, że góry zobaczymy nie wcześniej jak wiosną, słonecznym, ciepłym kwietniem.
I nagle Staszek zawołał:
– Popatrzcie! Chmurka nad Żabim Koniem!
Rzeczywiście – maleńka różowa chmureczka. To ona była wszystkiemu winna. Dobrze
po południu, zamiast jechać wygodnie w wagonie, daliśmy się zaskoczyć zmierzchowi pod
wierzchołkiem Rysów. Ciemną już nocą dygotaliśmy w burzy i zawiei na szczycie, a Staszek
usiłował znaleźć drogę. Robiło się coraz przepastniej, teren nawet jak na noc – kiedy nie
widać ekspozycji – był stanowczo za stromy.
W końcu dobrnęliśmy do rozległych śnieżnych pól, ukrywających na swoich zboczach
maleńkie pudełeczko – Chatę pod Rysami. Dolinkę zaległa mgła – pierońskie zimno –
dziewczęta skarżyły się na odmrożone nogi. Rozstawiliśmy się w tyralierę, przeszukując stok.
Mieliśmy szczęście, jak po sznureczku trafiliśmy na majaczące w ciemności schronisko. Zimą
nikt tu nie mieszka. Wewnątrz ciemno, zimno – nie palono ładnych parę miesięcy –
temperatura poniżej zera. Troskliwie zamknęliśmy targane śnieżycą okno.
Spaliśmy jak zabici, nie słysząc jednej z największych tatrzańskich śnieżyc, jaka
rozszalała się wkrótce. Rankiem termometr pokazywał minus 25 stopni, a huragan pędząc
masy śniegu, chciał zerwać dach. O wychyleniu choćby nosa na zewnątrz nie mogło być
mowy. Zaczęły się perypetie z paleniem w piecu. Rozpalony ogień natychmiast zgasł. Kiedy
wykryliśmy, że rura do komina zatkana jest papierem, wiatr zaczął nam dąć śniegiem poprzez
palenisko na pokój. Staszek znalazł gdzieś w rupieciarni komin z kogutkiem od wiatru.
Wyprawa – by ustawić go na dachu – trwała około pół godziny, a Adam odmroził rękę. Ale
jak za to potem było ciepło... Odkryliśmy zamaskowany skład drewna i napaliliśmy jak w
łaźni.
Miło wspominam tamte chwile. Naokoło nas szalało piekło, w krótkim czasie niszczące
każde życie, a tutaj my – zagubieni w ogromnych śniegach, w samym sercu gór – samotni i
niezależni, zastanawialiśmy się, jakąś potrawę można wykombinować z długiego makaronu i
konserwowych „paradajków”. Wieczorem, kiedy wiatr targał z wściekłością okiennicami,
zmywaliśmy talerze, śpiewając smętną „bandoskę”. Byliśmy szczęśliwi, że burza trwa,
byliśmy szczęśliwi wbrew wszystkiemu, wbrew zdrowemu rozsądkowi.
Koło południa przejaśniło się trochę. Mężczyźni postanowili zrobić wypad na Wysoką.
Na szczęście wiatr pozwiewał śnieg z północnych ścian i nie groziły lawiny. Sto metrów pod
wierzchołkiem zatrzymała nas przewieszka. Zrobiło się późno – musieliśmy zatrąbić na
odwrót. Zmrok złapał nas koło przełęczy, ale światełko doprowadziło do schronu.
Postanowiliśmy jutro powrócić.
Rano pogoda przedstawiała się kiepsko – lecz cóż, słowo się rzekło. Szczyt osiągaliśmy
w huraganie, śnieżycy i mgle. Schodząc, tonęliśmy w białej pierzynie aż po uszy – śnieg
zasypywał ślady. Nie obeszło się bez lekkich odmrożeń i trudno byłoby trafić do „domu”,
gdyby nie Hanka stojąca z lampą naftową w oknie.
Ale na drugi dzień głód zaglądał nam w oczy. Nawet makaron i pomidory się skończyły.
Należało wracać. Pogoda dopiero o zmroku pozwoliła na rekonesans. Szczyt Rysów i droga
zejściowa tonęły w śniegu.
A więc jutro wieczorem powrót – zadecydowaliśmy.
Znaleziona przypadkiem puszka mięsa poprawiła humory. A może by tak rankiem – jeśli
będzie ładna pogoda – skoczyć z dziewczętami na Czeski Szczyt? Zrobić kilka zdjęć?
Zimowe wieczory są długie. Ciemno robi się już po czwartej, a śpi się dopiero o
dziewiątej. Co tu robić? Dyskutować, śpiewać, grać w karty – można też tylko do czasu.
Jako baczny obserwator zajmującej się tym nałogowo starej ciotki, miałem pewne
umiejętności w tym kierunku. Z niewielu zestawień kart i pojęć natury ogólnej, że kier to
miłość, a trefl – kłopoty, zapamiętałem zestawienie oznaczające śmierć: as trefl, dama trefl i
dziewiątka trefl. Kiedy koło damy karo symbolizującej Marynę ułożyła się powyższa
kombinacja – poczułem się trochę nieswojo. Reszta towarzystwa wyraziła pewne
zainteresowanie:
– No, to postaw mnie! – z uśmiechem zaproponował Staszek.
Ku ogromnemu zdziwieniu mimo wielokrotnego tasowania i przekładania kart – as trefl,
dama i dziewiątka otaczały Staszka wianuszkiem. Popatrzyliśmy na siebie...
– Teraz moja kolej – powiedział Adam. Wszyscy skupili się przy stole, kiedy
odkrywałem karty. W najbliższym sąsiedztwie Adama czerniły się krzyże: as, dama...
Poczułem się bardzo głupio, jak mało kiedy w życiu. Coś, co sam traktowałem jako żart,
coś, w co nie sposób było uwierzyć, mimo wszystko dawało wiele do myślenia. Kiedy
kładłem kabałę dla siebie, czwórka zbitych głów zasłaniała widok na czarno-czerwone
obrazki. Wszyscy milczeli, słychać tylko było podekscytowane oddechy. Obok mnie stały
rzędem: as, dama, dziewiątka... Nagłym ruchem ręki zmiotłem karty:
– Do diabła z głupstwami!
Ale pogodny nastrój nie wrócił, milczeliśmy patrząc na siebie nieufnie.
– Polecimy z lawiną – zawyrokował Adam.
– Trzeba będzie cholernie uważać przy zejściu...
– Wrócimy wieczorem, jak nie będzie słońca – powiedział Staszek.
Usiłowałem się uśmiechnąć:
– Eee, kto by tam wierzył w karty...
To nie była prawda, mówiąc te słowa już słyszałem, że zabrzmiały fałszywie –
irracjonalny niepokój z każdą chwilą rósł.
Dzień wstał piękny jak nigdy. Noc wypędziła strachy, a reszty dokonało nie oglądane od
wielu dni słońce. Weseli pstrykaliśmy zdjęcia i w najlepszych humorach podchodziliśmy pod
Kogutka
*
. Śnieg był twardy, ale wczorajsza kabała podświadomie kazała dmuchać na zimne.
W efekcie związaliśmy Staszka z dziewczętami i szliśmy ostrożniej niż zwykle. Na Kogutku
ogarnęło nas znowu słońce i weszliśmy na oświecone południowe stoki. Tutaj spuszczane w
dół małe kulki śnieżne szybko rosły w ogromne kule. Przytłumiony niepokój obudził się
znowu.
– Jest cholernie lawiniasto – powiedziałem.
Ale Staszek miał do mnie jakieś zadawnione pretensje i każdą uwagę zbywał ironicznymi
okrzykami. Zresztą słońce, ciepło – nie pozwalały uwierzyć w nieszczęście. A potem stało się
to wszystko bardzo nagle.
Dochodziliśmy do szczytu, kiedy śnieg drgnął pod nogami i raczej wyczułem, niż
usłyszałem tępy dźwięk. Nagle pobledli, przystanęliśmy bezradnie, patrząc w dół. Gdzie
uciekać? Ogromne pola śnieżne odcinają odwrót, kilkanaście metrów nad nami wyrasta ze
śniegu potężny głaz. Boże! Żeby się tam dostać...
– Uważajcie! Pękło! – krzyczę do Staszka i niepomni na nic, w szalonym, zwierzęcym
wprost strachu przebiegamy kilkadziesiąt nerwowych kroków. Trzymam już z całej siły ręką
chropowatą, mocną skałę, ale nie czuję się bezpiecznie. W żlebku nade mną widzę głęboką
szczelinę w białej pokrywie – w dola słyszę gderający głos Staszka:
– Gdzie pękło? Gdzie pękło? Wcale nie jest lawiniasto...
Ale już podminował nas lęk. Adam zdławionym głosem żąda, żebym szedł dalej. Jestem
bezradny jak dziecko, w głowie jedyna myśl – wszystko przepadło... Do szczytu jakieś
* Nazwa przełączki w grani łączącej Kopki z Czeskim Szczytem.
trzydzieści metrów, idę z rozpaczą dalej, brnę w mokrym śniegu po piersi, walczę o każdy
metr i sekundę. To już nie ja – to sam instynkt życia.
Pęknięcie zostaje w dole, teren lekko się kładzie, śnieg już tylko do połowy łydek, raki
zgrzytają po skale – ostatnie metry do wierzchołka. Zaczynam mieć nierozsądną nadzieję, że i
tym razem się uda. Po cichu ślubuję sobie, że już nigdy więcej.
Jeszcze dwa, trzy kroki i będę bezpieczny. I nagle... W ułamku sekundy rusza cały
otaczający mnie świat. Próbuję hamować czekanem, lecz niezupełnie zdaję sobie sprawę z
tego, co zaszło. Wylatuję w powietrze jak z katapulty i w szaleńczych saltach widzę tysiące
ton śniegu sunące po zboczach. Wiem, że to koniec, żadne obrazki z dzieciństwa, tylko myśl:
szkoda, że tak głupio. Lecę, uderzam, odbijam się i znów lecę. Tylko jedno pragnienie –
palnąć tak, żeby przestać czuć i mieć spokój! Nie może być mowy o jakimś działaniu; porwał
mnie piekielny kołowrót, magluje, przewraca, strąca z kilkunastometrowych progów,
dziwnym zrządzeniem losu w miękki śnieg.
W pewnej chwili lawina trochę zwalnia – ogromne zwały nie mogą się pomieścić w
wąskim gardle żlebu. Uzmysławiam sobie, że trę brzuchem po zlodowaciałym zboczu, że
przygniatają mnie mokre masy śniegu i że mam czekan w garści. Próbuję hamować. Wyrywa
mi ostrze, ale pętelka na przegubie pozwala walczyć dalej. Robi się jaśniej, jasno – wstaję.
Kątem oka widzę przewalającą w prawo, rwącą śnieżną powódź, kawałek liny, czyjeś
rozwiane włosy. I cisza. Świeci słońce. Wstaję oszołomiony, ogłupiały i właściwie bardzo
zadowolony. Żyję! Naprawdę żyję! Świat wygląda nierealnie. Jakieś ogromne, wielkie góry,
których nie było, i fakt, że jednak żyję. Okulary oczywiście zginęły w lawinie, toteż
otaczające kontury są nieco zamazane. Powoli wraca zdolność rozsądnego myślenia. Gdzie
reszta? Do podświadomości wkrada się przytłumiony, rozsądny huk. Patrzę w dół i daleko w
głębi widzę wysypującą się na gładką taflę stawu lawinę. Podnoszący się śnieżną chmurą pył
lśni kryształkami w słońcu. Ciarki przechodzą mi po plecach – reszta jest TAM!
Noc. Wyiskrzone gwiazdami niebo. Czarne kontury szczytów. Cisza, zastygłe lawinisko i
my – czwórka rozbitków, która czeka, trwa i musi przetrwać. Z mroku odzywają się co chwilę
żałosne głosy:
– Janeczku, ja już nogi w ogóle nie czuję...
Biegam, masuję nogi, ręce, biję po plecach. Nie mogę się roztroić, dlatego ktoś ciągle
narzeka. W myśl niezbyt może słusznej zasady, że tego boli najwięcej, kto najgłośniej
wrzeszczy – najgłośniejszych obsługuję w pierwszej kolejności.
– Janek, jak myślisz, czy Adam doszedł? Może Słowacy nie chcą tu przyjść? – dopytuje
się Staszek.
– Może coś mu s...się stało, przecież do...dobrze nie z...znał drogi – jąka się Hanka.
– Rany Boskie, jak bolii! – narzeka Staszek.
– Janeczku, rozgrzej mi nogi... Jasieńku, wołajmy! – prosi Hanka.
Minęło dopiero kilka godzin i pomoc, o ile jest nawet w drodze – to daleko. Ale lepiej
robić coś niż nic. Krzyczę w ciemność – chwila oczekiwania. Hen w drodze jakby głos syreny
okrętowej.
– Oho, pogotowie – mówi Hanka.
Wiem doskonale, że to električka w Szczyrbskim Plesie, ale niech tam!
Hanka szczęka zębami, Staszek narzeka. Mańka jest chwilami zupełnie nieprzytomna, ale
właściwie wszyscy są dzielni. Chcę ich zająć, opowiadam niestworzone historie, deklamuję
nawet aktualny wiersz Gałczyńskiego:
Księżyc w niebie jak bałałajka,
ech! za wstążkę by go tak ściągnąć
i na serduszko...
Jestem w samej koszuli. Po kilku minutach masowania, kiedy czuję, że sztywnieją mi
ręce, urządzam dziki bieg dookoła naszej trójki – zabijając po dorożkarsku ręce. Staszek
patrzy na mnie z zazdrością. Jestem lekko podniecony, zmarznięty i głodny. Chciałbym, żeby
już przyszli. Wierzę, że wszystko skończy się dobrze – tylko ten przeklęty mróz. Nie
zastanawiam się nad tym, co będzie jutro lub za tydzień – teraźniejszość absorbuje mnie
całkowicie. Nie czuję jeszcze posmaku tragedii – dotąd wszystko w porządku – ale niejasne
przeczucie mówi mi, że za kilka godzin, jeśli nie daj Boże zerwie się wiatr... Ciągle nie mogę
zrozumieć, jak piątka ludzi może zjechać kilkaset metrów z tak apokaliptyczną lawiną i żyć.
Nogi, ręce, plecy, bieg wkoło, monotonne pojękiwanie Staszka, szczękanie zębami Hanki
i bredzenie Maryny. „Księżyc w niebie jak bałałajka”... Dlaczego jak bałałajka, do cholery?
Ogarnia mnie złość na Bogu ducha winny księżyc i Gałczyńskiego. Żeby już przyszli, albo
co...
Minuty rosną w kwadranse, te przemieniają się w godziny.
– Jasieńku, masuj...
– Czemu ich nie ma? – pyta Maryna.
Tłumaczę spokojnie to, o czym sam nie jestem już tak głęboko przekonany, że jeszcze nie
mogą być. Zaczynam marznąć. Koszula, choć wełniana, na dwadzieścia stopni mrozu to
mało. Znów bieg z zabijaniem rąk...
– Ja się boję! Mamo! Mamoo!! – bredzi Maryna.
Biję, klepię i spokojnym, rzeczowym argumentowaniem wypędzam wkradające się
zwątpienie. Boję się jednego: najpóźniej za godzinę powinniśmy usłyszeć pomoc – czyżby
Adam jednak nie doszedł?
– Janek, wołajmy. Może już idą?
Chcę im tłumaczyć, że to nie ma sensu – ale macham z rezygnacją ręką i nawet dołączam
się do przypominającej bardzo, bardzo stary i rozstrojony instrument trójki. Z dołu słychać
niewyraźną jeszcze, ale nie będącą echem odpowiedź. Nasze krzyki zmieniają się w
triumfalny ryk.
Nastroje od razu inne. Staszek dowcipkuje, wraca troska o doczesne sprawy, o to, żeby
nie odmrozić kilku palców. Jestem zatrudniony jak nigdy przedtem.
Wołamy co chwilę w ciemność. Jak wolno, jak długo wlecze się czas w oczekiwaniu na
to, w co już prawie przestaliśmy wierzyć... Myślimy teraz tylko o tym, że wkrótce zjemy
może coś ciepłego i otulimy się w koce. Ale głosy nie przybliżają się zbytnio, stale są jakby w
jednakowym oddaleniu. Pozwalam sobie na makabryczny żart:
– Wiecie co? Ale byłaby heca, gdyby ich teraz przysypała lawina!
Żart nie znajduje uznania:
– Daj spokój wróżbom! Już raz stawiałeś kabałę!
Zamierzam ich wykpić, ale mój uśmiech niknie na łoskot schodzącej niedaleko lawiny.
Hanka i Staszek krzyczą w ciemność, by się upewnić, że nic nie zaszło. Cisza. Teraz i ja
próbuję bezskutecznie siły swojego głosu – nikt nie odpowiada. Spada na mnie grad pretensji:
– A widzisz, widzisz! To twoja wina!
Śmieję się z tych zarzutów, ale nie potrafię wytłumaczyć milczenia ekipy ratunkowej. W
moich rozbitków wstępuje znów apatia – siedzą osowiali, nie żądają już masowania, Maryna
bredzi. Patrzą na mnie krzywo. Nie ma rady, sam mimo wszystko zaniepokojony, schodzę
lawiniskiem w dół. Wkrótce czarna, żałośnie pokrzykująca grupka, podobna do stadka
przycupniętych w gnieździe piskląt, niknie mi z oczu. Brnąc w śniegu i przewracając się na
nierównościach schodzę na staw. Kiedy staję na progu opadającym do Doliny Złomisk,
wydaje mi się, że już wiem.
„Muszą być blisko i wielki załom ściany tłumi ich głosy” – myślę.
Decyduję się na okrzyk.
Chóralna odpowiedź wybucha tuż, tuż.
Pierwszy rzut: Adam, kucharz ze schroniska czeskiego, kelner i tragarz. Tobogan, wódka,
kiełbasa i bułki. Jemy, masujemy. Maryna przestała bredzić i goli wódę. Pogoda się psuje.
Gwiazdy znikają. Zaczynamy transport. Adam z Julem prowadzą Hankę pod ręce. Ja z
dwoma innymi ciągniemy Staszka i Marynę na toboganie. Na twardym lawinisku dobrze –
potem katorga. Kopny śnieg, obciążone ponad normę sanie wcinają się głęboko. Ciągniemy
cztery, pięć kroków i trzeba odpocząć. Serce wali jak młotem. Nie wiem, jak długo to trwało
– może godzinę, może dwie, jak przez mgłę przypominam sobie, że dobrnęliśmy do stawu.
Nagle Julo pochyla się w przód, nadsłuchuje, zwija rękę w trąbkę i krzyczy. Odpowiada mu
bliski odzew. „Zachranka”!!
Wyczerpani stajemy i patrzymy, jak na niedalekim progu Doliny Złomisk – pojawia się
mała figurka – jedna, dwie, potem cała chmara. Andrassi, Julo Parak, Valdo Simo, Stefan
Sepela i inni. Starzy znajomi. Powitaniom nie ma końca. Staszek Worwa zapomina o
złamanej nodze i szczebioce jak ptaszek:
– A pomniš, pomniš u Teryého
*
? Ano, ano Marta velmi dobreé... Ake je s’Martou?
(Marta to żona Vlada, jedna z najładniejszych Słowaczek, do której po cichu wszyscy
wzdychali). W rozgwarze powszechnej radości i odprężenia uświadamiam sobie, że jestem
potężnie zmęczony, głodny i mam tego wszystkiego dosyć. Nagle dają znać o sobie rozmaite
części ciała, których przedtem nie czułem. Zaczyna mnie boleć głowa. Jednak okazuje się, że
mój lot nie przeszedł zupełnie bez echa. Opanowuję się z wysiłkiem – strome zbocze przed
nami.
Po chwili ruszamy. Po pięciu, sześciu ludzi przy każdych saniach, z przodu, z tyłu, z
boku. Wczepieni palcami w linę, wleczeni ciężkim toboganem – zwalamy się z
parumetrowych progów w śnieg. Hamuję całym ciałem, myśląc o jednym – nie wolno puścić!
Księżyc otula się lisią czapą, zrywa się wiatr – kurniawa. Walka nie skończona.
Dno doliny, zaciszniej. Pada śnieg. Idziemy ubitym traktem i co moment wpadamy w
wykroty. Jedna godzina, dwie... Jestem już tak zmęczony, że idę prawie śpiąc. Nikt nic nie
mówi, automatycznie poruszam nogami i podając w przód ciężar ciała – naprężam linkę
toboganu. Nie reaguję nawet na pytania. Wtem niewyraźny błysk przebija przez kurtynę
śnieżnych płatków. Trzecia godzina w nocy. Dobijamy do schroniska.
Co dalej? Ciepłe rzeczy, herbata, jedzenie i łóżko. Koce. Sterta koców. Upragnione nade
wszystko łóżko.
Niestety, ze snem nie jest tak łatwo. Adam zmordowany chrapie, a ja nieszczęsny,
obdarzony lekkim snem – nie mogę. Staszek wrzeszczy, że boli go noga, i żeby mnie o tym
zupełnie przekonać, zrywa ze mnie koce. Maryna w ciemnościach monologuje:
– Jak to się właściwie stało? Janek był na górze, Adam pod nim, potem Hanka, Staszek i
ja. Hm... to jednak dziwne, że żyjemy...
Nie mogę jej rozumowaniu odmówić słuszności, niemniej odsyłam ją w myślach do
wszystkich diabłów: też pora na rozważania.
Już, już zasypiam, kiedy słyszę jęki Hanki i przenikliwy, wypełniający pokój szept:
– Janeczkuu!
Udaję, że śpię...
– Janeczku!
Krew mnie zalewa, ale jestem twardy.
Adam smacznie chrapie – załamuję się:
– Co?
– Popraw mi nogę...
Zrezygnowany wstaję. Poprawiam. Teraz zaczyna Staszek:
– Janeczkuu!
– Co??
* hata Teryého – schronisko w Tatrach Słowackich.
– Ja chcę siusiu...
Co mam robić? Odbijam jakiejś flaszce po winie szyjkę – jak się nie ma co się lubi, to się
lubi, co się ma.
Jęki, krzyki, monologi Mańki zbiegają się w jakąś przedziwną całość. Moje ciało takie
ciężkie...
– Janeczkuu!
Mruczę coś w odpowiedzi... Nic nie słyszę, nic nie pamiętam, śpię.
KOMIN POKUTNIKÓW
Świeca jest pod oknem – powiedział Sprudin. Pokój pełen był wilgotnego ciepła;
nagrzany piec, parujące mokre rzeczy i niespokojne oddechy ośmiu śpiących ludzi. Leżałem
pod kocem w gimnastycznych spodenkach – było duszno jak w podzwrotnikowym lesie.
Sprudin i filmowcy mieli pecha; schronisko przepełnione i Marysia Krzeptowska chcąc
nie chcąc umieściła nas razem. Przybyliśmy o zmroku, zjedliśmy kolację i koło ósmej –
poszliśmy spać. Filmowcy grali jeszcze w brydża – ściągnęli dopiero koło jedenastej. Nam
nie sprawiało to różnicy, bo i tak leżąc po ciemku gawędziliśmy. Potem rozmowy umilkły.
Nie mogłem spać i z zazdrością wsłuchiwałem się w miarowe oddechy towarzyszy.
Przewracałem się niespokojnie na górnym piętrze łóżka myśląc z niechęcią, że już niedługo
trzeba będzie wyjść z przyjemnego, nieco śmierdzącego ciepełka na lodowaty korytarz, a
potem w ciemną, skrzypiącą mroźnym śniegiem noc. Na mnie spadł obowiązek budzenia.
Minuty i godziny biegły nieubłaganie, minęła pierwsza, potem druga, a kiedy wskazówki
zegarka ustawiły się w klasyczny kąt prosty – zacząłem tarmosić śpiącego obok mnie Maćka:
– Maciek, wstawaj, trzecia!
Zwlokłem się z łóżka i rozpocząłem poszukiwania przygotowanej wieczorem świecy.
Potrącając od czasu do czasu jakiś sprzęt błądziłem po omacku i wtedy właśnie z ciemności
rozległ się spokojny głos Sprudina:
– Świeca jest pod oknem...
Przy migotliwym płomyku zbieraliśmy pospiesznie graty, wymykając się pojedynczo do
kuchni. Myślałem, że zachowujemy się wyjątkowo cicho, a przecież Sprudin się obudził.
Takich ludzi i takie chwile się ceni, trzeba pozwolić im spać, oni też wstają wcześnie.
W kuchni turystycznej zimno jak w psiarni, para bucha kłębami z ust. Chodzimy w
skarpetkach, żeby nie postawić schroniska na nogi. Rysio Berbeka podgrzewa na juvelu
ugotowany już wczoraj makaron z mięsem. Świeczka migoce i cienie skaczą po ścianach.
Maciek obcina knot i cienie nieruchomieją.
– Gdzie cukier?
– Zobacz w tym małym pudełku.
– Wziąłeś rękawiczki?
– Tak, położyłem koło plecaka.
– No, kończcie, trzeba wychodzić...
– Zaraz, zaraz, przecież widzisz, że nie wypiłem herbaty!
Ubieramy się w jadalni, głosy milkną, słychać tylko sapania, kiedy w zgiętej pozycji
przyciąga się sznurowadła wibramów. Sprzęt i jedzenie ładujemy do dwóch niewielkich
plecaczków i jesteśmy gotowi. Wkładamy raki i delikatnie stawiając nogi, wychodzimy na
dwór. Dmucham na świecę i zgrzytając rakami po kamiennej posadzce – zamykam skrzypiące
drzwi.
Na polu panuje nieprzerwanie noc, niebo czarne jak smoła, rozjaśnione tylko gwiazdami.
Mijamy stare schronisko, potem mostek i zaczynamy podchodzić lekko w górę. Do
Buczynowej najwyżej godzina drogi.
„Tak samo było cztery lata temu” – myślę. Też noc, też tak zimno – potem tylko było
inaczej. Dolny, łagodny jeszcze komin zamyka wielka lodowa przewieszka, idący w drugiej
dwójce Zdzisiek zawołał:
– Puść mnie! Mam grivele, będzie szybciej!
– Dobra, możesz iść po linie! – odkrzyknąłem.
Za chwilę gimnastykował się nade mną, wbijał czekan w śnieg i brzęczał pękiem
lodowatych igieł. Nad głową przesuwały się w groźnym tańcu ostre jak brzytwy kolce raków.
Przypatrywałem się temu bez entuzjazmu. „Gdyby zleciał – pomyślałem – pokrajałby
mnie w paseczki, chyba jednak zejdę...” Za chwilę gawędziłem już z Jurkiem i Adamem.
– Czemuś zlazł?
– A ty lubisz, jak ci ktoś wywija nad głową rakami?
– Eee... on nie spadnie.
– A jak spadnie, zapłacisz mi szpital?
Jurek Pilitowski roześmiał się...
– Poślijcie mi czekan! – doleciało z góry.
– Widzisz, nie jest tam znowu tak różowo.
Czekan pojechał w górę, a my przytupywaliśmy w miejscu. Zdzisiek wbił go nad głową,
wpiął karabinek w pętlę i zaczął przymierzać się do zaśnieżonej płyty.
– Jak myślicie, gdzie będziemy biwakować? – zapytał Jurek.
– Chyba przed głównymi trudnościami.
– Wchodzi na płytę – lakonicznie zakomunikował Adam.
Wychyliłem się do komina; usłyszałem tylko sapanie.
– O! Wraca! – powiedział Jurek patrząc zza mojego ramienia.
Ale to nie był powrót; ciężkie ciało „Szlachetnego” śmignęło w dół. Jak korek z butelki –
wyskoczył pierwszy czekan, a potem drugi. Zdzisiek leciał w przeraźliwym dźwięku haków i
zaczepionych na plecaku igieł lodowych, a za nim dwa czekany. Nogi obute w raki krzesały
pęki iskier po ścianach.
Wychyliłem się znów; „Szlachetny” wisiał na naprężonej linie – twarz sinofioletowa.
– Żyje? – nieśmiało zapytał Jurek.
Rozległo się jakieś zgrzytanie, Zdzisiek podparł się chwiejnie nogami...
– Popuśćcie!! Złażę. Mam w... ten komin! – powiedział.
Dolinka Buczynowa wita nas mrokiem. Dużo lawin; prawie pod każdym żlebem leżą
pofalowane bryły śnieżne, tylko pod Kominem Pokutników śnieg równy i jednakowego
koloru.
– Nic nie zeszło – mówi Rysiek.
– Może nie ma co – mówi Maciek.
– Aha, a górne pola pod Buczynową Strażnicą? Człowieku! – mówi Zdzisiek.
– Górne pola nie mają połączenia z kominem – wtrącam.
– Ale zawsze śniegu w kominach starczy na dobre lawinisko – powiada Rysiek.
– No i cóż, ojcze? Strach nas obleciał? – śmieje się Zdzisiek.
Rysiek wzrusza ramionami.
– Tu jest mało słońca, może dlatego... – mówi Maciek.
Pod ścianą prawie ciemno, ale gwiazdy bledną i zaczyna szarzeć. Wiążemy się linami.
Patrzę na wspinającego się Ryśka. „Przewieszka jest teraz znacznie mniejsza i nie
powinna przysporzyć specjalnego kłopotu – myślę. – Gdy Zdzisiek spadł, gimnastykowałem
się jeszcze długo, nim wyszedłem na płytę”.
Tym razem jest znacznie łatwiej; lina nie trwa nawet pół godziny, po poręczówce wyszedł
już Maciek, teraz moja kolej – w kilka minut jestem z nimi.
Ruszam w górę; za załamaniem ściany stromy płat śniegu i rozległa wygodna platforma –
tu cztery lata temu biwakowaliśmy. Słońce wschodzi i oświetlają mnie pierwsze, skośne
promienie. Przywiązuję linę na sztywno do haka.
– Chodź! – wołam.
Zza węgła ukazuje się Zdzisiek, promienie słońca padają mu na spoconą twarz –
pstrykam zdjęcia. Zdzisiek nie jest tym zachwycony:
– Czemu nie asekurujesz? – pyta.
– Lina jest na sztywno.
– A hak dobry?
– Możesz być spokojny.
Następny wyciąg jest bardzo trudny i trzeba solidnie asekurować. Zmieniamy się z
Maćkiem przy linie, żeby można było uchwycić Ryśka w jakiejś niezwykłej pozie.
– Dajcie spokój zdjęciom! – ględzi Rysiek. – Znowu coś będzie...
Uśmiecham się do Maćka:
– On ma uraz do aparatu. Ile razy brałem „Zorkę”, zawsze były jakieś kłopoty.
Rysiek idzie wolno, ale skutecznie i metr za metrem zbliża się do wnętrza komina. Słońce
zaczyna grzać, Rysio zniknął już z pola widzenia; coś tam sobie pokrzykuje, narzeka, że
trudno, że spadnie, ale nikt – nawet chyba on sam – w to nie wierzy.
– Janeek! Czy stanowisko jest pod samą przewieszką?
– Tak, w kominie!
– Cholernie niewygodnie!
– Coo?
– Nie-wy-god-nie!
– Trudno! Jak wyżej!
– Wy-żej?
– Aha.
– Nieźle, powinieneś przelecieć o-bo-jęt-nie!
Kręcę głową. Cztery lata temu atakowaliśmy przewieszką drugiego dnia – po biwaku. Na
wpół wiszące powietrzne stanowisko, a nad głową zaklinowana, wybiegająca daleko w
przestrzeń – ogromna bryła twardego śniegu. Trzeba było albo zrąbywać ją sobie na głowę,
albo ryzykować trawers otwartą, gładką jak lustro ścianką. Niestety, zwycięstwo nie było
naszym udziałem, stąd zaczęliśmy odwrót.
– Gotowe! – dolatuje z góry.
Na poręczówce rusza Maciek. Idzie wolno, plecak przeszkadza, ale klnąc winduje to
wszystko w górę. Potem słyszę jakieś urywane strzępki rozmów i wreszcie wołają:
– Janeek, chodź!
Niema rady – idę. Wyciąg Ryśka jest naprawdę cholernie trudny. Długim trawersem
wchodzę pod przewieszkę. W dole sto metrów próżni i śnieg pod kominem. „Gdybyśmy stąd
spadli, nie dotknęlibyśmy nawet skały” – myślę. Maciek i Rysiek, jeden na drugim, na wpół
wiszą na jakichś małych haczykach – a nad nimi ogromny lodowy okap. Coś jakby z grot; u
dołu jeden wielki, prawie półmetrowej średnicy stalagmit, w górze organy sopli, długości od
pół do trzech metrów, wagi – chyba do pięćdziesięciu kilo. Droga wprost jest absolutnie
zamknięta, to widać na pierwszy rzut oka; trzeba będzie przeczołgać się jakoś pod tymi
celującymi w kręgosłup nożami.
– To ma być „nieźle”? – pytam.
– Z dołu tak nie wyglądało... – usprawiedliwia się Ryś.
Stoję niepewnie na lodowatych stopieńkach i chcąc nie chcąc muszę wziąć się do
karczowania dżungli.
– Uwaga, rąbię! – wołam w dół.
Rozpoczynam koncert na lodowych organach. Wielkie, kilkukilowe piszczałki
przytrzymuję ręką, potem stukam czekanem jak najwyżej i kiedy sopel pęka – odrzucam
gąszcz sopli kilkumetrowej długości. O zrąbywaniu nie ma mowy – takim kawałem lodu
można by ubić wołu. Pod koniuszkami zaledwie półmetrowa przerwa. Ustawiony nieco z
boku, delikatnie obcinam same zakończenia, by powiększyć przestrzeń, którą mam się
przecisnąć. Maciek i Rysiek patrzą na to spode łba.
– Uważaj – wrzeszczy Maciek – jak ta „Gelateria Italiana” to jedziemy ekspresem do
Bozi!
Więcej wyrąbać się nie da.
– No, uwaga! – mówię i wbiwszy ręce w śnieg zaczynam powolutku wyciągać się w górę.
Jestem już w pozycji prawie horyzontalnej. Stalagmit wyrasta z małej przełączki i dalej
śnieg opadając pionowo w dół kończy się zupełnie gładką ścianką. Próbuję przesunąć biodra
pod soplami, a potem dopiero się odwrócić. Nagle silny opór w pasie i z dołu nadlatuje
wrzask:
– Uważaj!! Zaczepiłeś o sopel!
Rzeczywiście, najdłuższy chyba sopel zawadził z tyłu o pasek. Nie mam zbyt wielkiego
wyboru, szarpię silnie biodrami; cichy trzask i sopel łamie się dwadzieścia centymetrów
wyżej – główna masa wisi dalej nieporuszenie...
– Tyś się w czepku urodzili – śmieje się Maciek.
Ścianka ze stalagmitem jest piekielnie trudna; wyczyniam niesłychane szpagaty na
maleńkich stopieńkach. Przytłumiony i powoli rosnący huk przypomina o obiektywnie
istniejącym świecie.
– Gdzie to leci? – pytam.
– Na Wielkiej Buczynowej!
Rzeczywiście; małym żlebkiem, podnosząc na stromych progach tumany pyłu, wężowo
faluje rzeka śniegu. Na dole, w łagodnym dnie dolinki zastyga powoli, układając się w zwały
o ciemniejszym odcieniu.
– Czemu „Pokutnicy” mieliby dziś wyjechać? – zapytuje melancholijnie Ryś Berbeka.
– Bo nie wyjechali wczoraj! – odpowiada Maciek.
– Nie macie innych tematów? – wołam ze złością.
W pół godziny jestem na samym kancie przewieszki. Ściana jest wywieszona, ciemne
punkciki naszych śladów u jej podnóża wtapiają się w skałę. Nie widać nawet platforemki,
skąd rozpoczęliśmy wspinaczkę. Do śnieżnego kociołka, w którym zbiegają się górne
kominy, brakuje dwa metry.
Nawet dziś myślę, że było to najtrudniejsze miejsce, jakie robiłem w życiu. Jedną nogą
stoję na obłym skalnym stopniu, drugą opieram koniuszkami raków na jakimś występie. W
dół spływa galeria sopli, a w głębi Maciek z Ryśkiem, cofnięci, zapadnięci ku ścianie. Latem,
w trampkach, na sucho, nie byłoby to trudne – ale teraz... Ciężkie, opatulone ciało, raki i
zgrabiałe ręce. Przymierzam się do ścianki na wszystkie możliwe sposoby, zdrapuję cały
dostępny mi śnieg w poszukiwaniu ścianki na hak – na próżno. Na dobitek lawiny grzmią
wokoło bez przerwy.
Dochodzi południe, z kominów nade mną sypią się mniejsze lub większe odłamki lodu i
śnieżne bryłki. Wreszcie francuska łyżeczka – wbita na centymetr jako chwyt. Podnoszę nogę
– ale spiesznie stawiam ją z powrotem. Boję się: tak trudno o moment decyzji...
I wtedy, hen, z dołu, dolatuje dalekie wołanie Zdziśka, który już ponad dwie godziny stoi
sobie spokojnie na dawnej biwakowej platformie:
– Heej, ojcowie! Jak leci?
– Dobrze! Janek kończy przewieszkę!
Ta podsłuchana rozmowa dodaje mi otuchy. Do diabła, ostatecznie tylko dwa metry... nie
takie rzeczy się robiło. W kilka sekund później raki wgłębiają się w twardy śnieg.
Kociołek ucieka stromo do zbiegu dwóch skośnych kominów. Jego lewa ścianka jest
prosta, prawa lekko wgłębiona. „Tam założę stanowisko – myślę – w razie lawiny śnieg
przyciśnie mnie do ściany”. Niestety, znów nie ma szczelin na haki. „Trzeba wykopać jamę”
– postanawiam.
– Ściągajcie Zdziśka! – wołam.
Wkopuję się powoli; śnieg w miarę głębokości staje się coraz miększy. Wryłem się po
pas, a potem prawie po barki. „No, będzie chyba dość” – myślę.
– Gotowe! Maciek może iść!
W ułamku sekundy następuje coś strasznego: rozpędzona, zbliżająca się lokomotywa,
eksplozje bomb, jękliwy łomot walonego wichurą drzewa, warkot odrzutowca – wszystko
prędzej niż myśl. Odruchowo kulę się w jamie i uderza o mnie fala śniegu. Jestem już w
samym sercu huku, pędu, przybity, rozpłaszczony do ściany. Lecące tony białego ciężaru
zrywają mi czapkę z głowy. Prą niepowstrzymanie w dół. Mokry śnieg zasypuje mnie coraz
wyżej, cementuje na stanowisku. „To dobrze – przemyka mi przez myśl – może mnie nie
wyrwie”. Huk trwa, pociągi śniegu przelatują dalej nad głową. Jest ciemno, nie wiem, co z
resztą i ciągle czekam na straszną, wyszarpującą mnie siłę. Ale jeszcze stoję, czekan ani
drgnie. Czuję się jak we wnętrzu apokaliptycznego potwora: to nie martwy śnieg, to ogromna,
wściekła bestia!
Rzeka śniegu zaczyna topnieć. Hurkot milknie, nacisk maleje. Schodzą resztki lżejszego
pyłu. Ze śniegu wystaje mi tylko głowa i lewa ręka, reszta zabetonowana tak, że trudno
drgnąć. Szarpię się trochę i uwalniam drugą rękę. Przy ścianie wystaje rąbek zagrzebanej
czapki. Wyjmuję ją, otrzepuję starannie i naciągam głęboko na uszy. Dopiero teraz jestem
zdolny do normalnego myślenia. Dlaczego oni milczą?
– Heej! – wołam. Mój głos dźwięczy dziwnie.
– Janek! Żyjesz? – dolatuje z dołu wątły chórek o nieco żałosnym brzmieniu.
– Jak tam? – pytam.
– Poszło górą. Co robimy??
– Nie wiem... Muszę się odkopać.
Trwa to długo. W końcu jama wraca do pierwotnych wymiarów. „Mamy szczęście –
myślę – to fakt, lawina dwadzieścia minut wcześniej lub stanowisko w jakimkolwiek innym
miejscu, a zginęlibyśmy bez ratunku”. Był to mokry, ciężki śnieg, o kolosalnej sile uderzenia.
Z pól podszczytowych? Jestem prawie pewien, że nie. A więc grozi nam tylko prawy –
umieszczony wprost nad głową komin. Uderzenie będzie jeszcze silniejsze. Jest źle, zjazdy w
obliczu tej groźby to szaleństwo. Najlepiej byłoby przeczekać do wieczora i dopiero wcześnie
rano iść dalej. Ale biwak tu, w zasypywanym lawinami żlebie, bez sprzętu i każdy osobno...
– Janek, co robimy? – dolatuje z dołu.
– Idziemy dalej! Powiększam jamę.
Wkopuję się jak najgłębiej, jama jest już na mój wzrost. „Ha, trudno – myślę. – Niech się
dzieje wola nieba...”
– Maciek, chodź!!
Nie widzę go jeszcze, ale wiem, że jest już niedaleko. Z prawego komina lecą nieustannie
kawałki lodu. Za kantem lawina, nie powinna mu wiele szkodzić, jeśli złapałaby go w żlebie
– szarpnięcie wyrwie wszystko...
– Maciek – wołam – wybierz kilka metrów liny! Kiedy zawołam, musisz iść na gaz!!
– Dobra... – dolatuje zza winkla.
Wsłuchuję się w dochodzące z góry odgłosy; szmer małych lawinek, kapanie kropli
wody, łoskot kawałków lodu – powtarzają się w nieskończoność. Jestem cały zamieniony w
słuch, napięty do ostatecznych granic. Muszę, muszę wyczuć i przewidzieć to, co może
nastąpić za kilka sekund!
– Choodź!!! – wołam.
Zza krawędzi ukazuje się pompon jego czapki, a potem nieco szara pod opalenizną twarz.
Oczy mają dziwny wyraz – czy i ja mam takie same?
– Prędzej! – ponaglam.
Maciek zwija się jak w ukropie. Trzymając się liny wskakuje do żlebu i w kilka chwil jest
przy mnie.
– Jak to się stało? – pyta.
– Lepiej się ciesz, żeś tu nie był... Trzeba poszerzyć jamę – Rysiek się nie zmieści.
Zaczynamy wdrążać się w głąb.
– No, będzie dość – mówię po chwili.
Maciek kiwa głową.
Wtem trafia w nas piorun. To już nie warkot odrzutowca i stukot pociągu. To ostry, suchy
trzask uderzającego wprost piorunu! Włosy i usta pełne śniegu, ogromny ciężar na plecach.
Kurczowo trzymam za linę w pasie na wpół leżącego pode mną Maćka. Pięć centymetrów
przed sobą mam jego czerwoną twarz i obłąkane oczy. Nieruchomiejemy w zastygłym
spazmie mięśni, zakrzywionych palców, wrytych w śnieg nóg. Ryk lawiny trwa
nieskończenie, śnieg cementuje mnie w jamie. „To dobrze – myślę – to dobrze...” Sztywnieję
od dołu; nogi, ręce – jestem już całkiem zaklajstrowany. Śnieg zaczyna zakrywać mi twarz, za
chwilę zasypie całkiem. „Jest tu Maciek – myślę – może mnie odgrzebie”. Kataklizm, w
którym trwamy, wypełnia sobą wszystko. Wiem tylko, że istnieję, w nerwowym lęku przed
czymś jeszcze straszniejszym.
Trzask niknie tak samo, jak nagle się pojawił. Patrzymy na siebie w milczeniu.
– Prawy komin – szepcze bezgłośnie Maciek. Z dołu dochodzi fałszywe wycie:
– Janek! Maciek! Żyjecie?
– Żyjemy – głos załamuje się w krtani i wychodzi jakiś rozpaczliwie komiczny dźwięk.
– Co to było?
– Wyjechał prawy komin...
„A jeśli to jednak lawiny z górnych pól? – myślę. – Nie mogę ruszyć nawet palcem w
bucie...”
– Weź się do mnie – mówię do Maćka.
Maciek strząsa z siebie śnieg, potem odgrzebuje mi do reszty twarz i zaczyna odkopywać
ręce.
– Co robicie? – dolatuje z dołu.
– Nic!! Stulcie pyski, do cholery! Gramy w kości!!
Półgodziny później jest z nami Rysio Berbeka. Pod przewieszką został już tylko Zdzisiek.
Rysiek musi iść w górę – prosto w kominy. Nawet mała deska śnieżna zniesie go bez ratunku
w dół, wyrywając i mnie. Nawet jeśli tylko poleci – też go nie utrzymam...
– No idź – mówię. – Ale, na miłość Boską, wbij jakiś hak.
Rysio startuje stromym śniegiem w górę.
– Wyjdź na żeberko i wbij coś! Stawiam ci duże piwo z sokiem!!
Ba, czego ja bym nie postawił, żeby usłyszeć uderzenia młotka. Maciek milczy, ale
słyszę, jak wali mu serce. Zastygliśmy bez ruchu i wpatrujemy się w komin w oczekiwaniu
łoskotu. To moment absolutnej bezradności, zdania się na łaskę i niełaskę losu. Maksymalnie
wyostrzone zmysły chcą przeczuć rosnący – obwieszczający wyrok – huk. Ale na razie nic się
nie dzieje. Ryś utknął na lodowym prożku, coś tam klnie i niezbyt posuwa się w górę.
– Rysiu... prędzej! – proszę.
Dalej obserwujemy jego graniczącą z akrobacją gimnastykę. Jest dwadzieścia metrów nad
nami – bez jednego haka. „Niech krew zaleje Komin Pokutników!” – myślę. Zaczyna wołać
Zdzisiek:
– Co to jest? Już mnie kurcz łapie od stania.
– Rysiek zaraz założy stanowisko.
– Mogę wbijać?
– Haki? Jeszcze nie... – (w razie czego przynajmniej on jeden zostanie).
Rysiek wylazł wreszcie na żeberko.
– Zaraz tu coś wbiję – woła.
Oddychamy spokojniej. Rysiek stuka zapamiętale młotkiem po skale, coś tam próbuje –
znów wybija, w końcu zdrowy, pełny dźwięk rozchodzi się wokół.
– Jeden jest, ale chyba właduję drugiego – mówi.
– Naturalnie – podchwytuję – nawet dwa...
Znowu stuka tam coś i puka, by spokojnie lecz jednak innym niż zwykle tonem
oświadczyć:
– Ściągajcie Zdziśka. Duże piwo z sokiem – moje!
Zdzisiek w rekordowym czasie przeleciał przewieszkę i wybił haki. Teraz wspina się
dalej. Lawiny jakoś nie ma. Lina napręża się pod ciężarem Zdziśka, raki zgrzytają po skale.
W końcu i na mnie przychodzi kolej.
Idę nerwowo, siłowo – byle prędzej. Jeśli lawina wytrzyma jeszcze pięć minut,
wygraliśmy. Gramolę się na próg i za chwilę namacalnie mogę się przekonać, że hak jest
dobry.
– Wal na przełączkę – mówi Rysiek.
– Żlebkiem?
– Tak, chyba najłatwiej...
Patrzę w gładki, zaśnieżony żlebek i nie mogę się zdecydować; przecież tak niedawno
szła tędy lawina.
– Może żeberkiem?
– Zwariowałeś? Nie widzisz, jak stoi?
Takiego tempa nie rozwinąłem chyba nigdy w życiu. Przednie zęby raków w twardym
śniegu, a w rękach ostrza czekanu i lodowego młotka. Morderczy sprint jak na finiszu setki.
Nade mną ostra, ponad pół metra gruba – jakby ucięta nożem krawędź. To tu oberwała się
deska. A dziesięć metrów wyżej... tak, oczy mnie nie mylą, dziesięć metrów wyżej – błękitne
niebo...
– Rysiek, chodź! Można iść z lotną.
Ruszam w górę i przekopuję się lawiniastym śniegiem. „Nawet gdyby wyjechał,
utrzymam się choćby zębami” – myślę. Jeszcze niewielki nawis, który zrabuję czekanem, i
zalana słońcem platforemka śnieżna pod niewielką skałą. Zżółkła, przeglądająca wielkimi
płatami trawa. Siadam ciężko i machinalnie ściągam linę...
Dwie godziny później siedzimy na wierzchołku Buczynowej Strażnicy. Mamy za sobą
bieg lawiniastymi polami, kopanie się po pas w mokrym, ciężkim śniegu, ale to wszystko nie
robi już na nas większego wrażenia.
Siedzimy na słońcu. Zapomniane aparaty wylazły z plecaków i trzaskamy zdjęcia. Nawet
Rysiek pozuje zadowolony. Okoliczne ściany grzmią lawinami, a my wystawiamy do słońca
twarze. Czekamy na zmrok, żeby mróz ściął rozmiękły śnieg; dziś nie chcemy już ryzykować
nawet na mały paznokieć.
– Skąd masz taką kondycję? – zapytuję od niechcenia Zdziśka.
– Narty, ojcowie! Narty! – odpowiada z uśmiechem.
Maciek coś tam rozważa w głębi ducha:
– Gdybym wszedł do żlebku dziesięć minut później – byłoby po nas.
Milczymy. Jestem absolutnie rozbity – jak chyba wszyscy. Boję się zejścia i na każdy
najmniejszy dźwięk za plecami mam ochotę skoczyć metr w górę.
Zaczyna ciemnieć, zbieramy się do odwrotu. Kilkadziesiąt metrów żlebem Kulczyńskiego
upewnia nas, że jeszcze nie jest bezpiecznie. Śnieżne, szybko toczące się kule rosną w małe
lawinki.
– Trawersujemy pod Czarnymi Ścianami... – proponuję.
Wszyscy zgadzają się bez słowa. Pół godziny lawirujemy wśród rozmiękłych żlebków i
grani, zanim łagodne zbocze wyprowadzi nas do Koziej Dolinki. Tu już nic nie może się stać.
W zapadającym zmroku wleczemy się coraz wolniej...
Mijamy Zmarzły Staw, a potem Czarny Gąsienicowy. Widać już światełka „Murowańca”.
Rysiek obdarzył mnie znów plecakiem, więc wlokę się w straży tylnej. Myślę, że mam
zupełnie dość wspinaczek, cóż, kiedy instruuję na kursie, więc pojutrze i tak będę musiał iść.
A jednak jesteśmy jacyś inni. Ludzie, którzy wrócili z drugiego świata, muszą być bardziej
życzliwi, mniej drobiazgowi. Postanawiam, że od dziś – zmienię się na lepsze; mniej
złośliwości, więcej uśmiechu i pobłażania dla dziwactw... Wtem słyszę głos Zdziśka:
– Maciek! Popatrz, co zrobiłeś! Do mojego nowego plecaka wysypałeś cukier. Jak
pakowałeś na szczycie, nie mogłeś lepiej owinąć w papier? Zawsze trzeba samemu
wszystkiego dopilnować...
Uśmiecham się do swoich myśli: no cóż, nie będę się musiał zmieniać – wracamy na
ziemię, do normalnych wymiarów.
Szara, zgarbiona sylwetka w drucianych okularach; to towarzysz Mydełko z „Końca
Świata” Gałczyńskiego:
Coś tam mruczał pod nosem.
Jakieś tam słowa krztusił.
Kosmos, panie, kosmosem,
A porządek być musi.
Oj musi, musi... Zdzisiek chyba ma rację.
DIRETTISSIMA
I
Dwóch ludzi schodziło powoli na zaśnieżoną taflę stawu. Kilka metrów od brzegu.
– Musimy doprowadzić się do jakiegoś wyglądu! – powiedział wyższy.
Zaczęli więc wytrząsać ukryty w fałdach skafandrów, za skarpetkami, a nawet za
kołnierzem śnieg, ostukiwać zalodzone raki, wykruszać zesztywniała na mrozie rękawice. W
swoich wysiłkach podobni byli do rybaków, zrzucających po sztormie mokrą, przesączoną
zapachem śledzi i wody morskiej odzież.
Po chwili podnieśli plecaki i ruszyli wolno dalej. Ich równy i spokojny krok nie mówił
wiele o minionym, ale wystarczyło popatrzeć na zaczerwienione oczy, na ociężałość ruchów,
na miękkie, bezwolne poruszenia ciała.
Jeszcze tylko kilkadziesiąt schodków dzieliło ich od ciemniejącego na morenie
schroniska. Czekała tam gorąca herbata, miękkie łóżko i tak potrzebny sen.
– Ostatnie podejście – powiedział niższy.
Szli wolno, bardzo wolno, krok za krokiem, czepiając się ciężko poręczy, przystając co
chwilę, by uspokoić szybki oddech.
– Ciekawe, dlaczego nikt nie wyszedł naprzeciw? – mruknął wyższy.
Z westchnieniem ulgi opuścił ostatni stopień. Na ganku stało kilka nieruchomych postaci.
Ciemnowłosa dziewczyna zeszła za schodków niosąc garnek smażonej, wymieszanej z
cukrem owsianki. Reszta obserwowała ich dalej w milczeniu.
Spojrzeli na siebie ze zdziwieniem; nie na takie powitanie liczyli. Wieloletni zwyczaj
nakazywał witać powracających okrzykami, gratulacjami, radością. Mieli przecież poza sobą
Direttissimę Mięguszowieckiego Szczytu – najpiękniejszą zimową drogę w Tatrach.
– Cóż tu u was jak w rodzinnym grobie, Bari zdechł czy co? – próbował zażartować
niższy.
Wyższy przestał jeść i popatrzył uważnie na nieruchome twarze, a potem niższy – jak
zwykle bardziej impulsywny – zapytał przerywanym ze złości głosem:
– Co to WSZYSTKO ma, do cholery, znaczyć?
– Andrzej jest w szpitalu w Krakowie... Nie wiadomo, czy będzie żył... – usłyszeli
odpowiedź.
II
Było to w marcu 1953 roku. Schronisko nad Morskim Okiem nabite do ostatniego
miejsca – a w nim Adam Skoczylas i ja, pełni światoburczych planów. Niepokoiła nas
Direttissima Mięguszowieckiego Szczytu, jedna z najwspanialszych zimowych ścian.
Postanowiliśmy pójść całkiem lekko, bez sprzętu biwakowego i przejść ją w jeden dzień.
Niestety, pogoda nie dopisywała; dwukrotnie wstawaliśmy po ciemku, by spojrzawszy na
termometr – zawrócić do łóżek, dopiero za trzecim razem roziskrzone gwiazdami niebo
upewniło nas, że to ten właśnie, tak oczekiwany dzień.
Początek drogi nie miał właściwie historii. W błękitniejącym powoli, a potem
szarzejącym mroku podchodziliśmy twardym jak beton śniegiem, w który ledwie zagłębiały
się końce raków. Związaliśmy się pod progiem. Kilka wyrąbanych w lodzie stopni otworzyło
ogromne białe pola, zbiegające się hen, wysoko, w półokrągłej kopule szczytowej.
Coraz wyżej i wyżej, z pólka na pólko, z płata na płat. Ukazało się słońce i sypki śnieg
zmienił się w lepką, oblepiającą stopy papkę. Zmniejszyło to znacznie tempo. Zdjęliśmy
skafandry i zostaliśmy już tylko w koszulach. Pot zalewał oczy, słońce odbierało zapał.
Uświadamiałem sobie teraz znacznie lepiej ogrom przedsięwzięcia. Powracały zasłyszane
opowieści o wieloletnich bojach o tę „alpejską” – tysiącmetrową ścianę. Myślałem o wypadku
Abgarowicza w dolnym kominie, jego powrocie następnego roku i śmierci z wyczerpania
niedaleko szczytu...
– Janek! Popatrz! – przerwał mi głos Adama.
Spojrzałem w dół; w śnieżnej, uciekającej białymi płatami pustce, cieniutką niteczką
naszych śladów – pełzły trzy maleńkie kropki.
– To chyba zespół Maciołka? – powiedziałem ze zdumieniem. – Kto tam jeszcze jest?
– Truszkowski i Lenczowski... Nie szkodzi, jak będziemy na zachodzie, oni podejdą
dopiero pod zacięcie – odparł Adam.
Wkrótce zaciemniła widnokrąg niedostępna bariera skalna. W jednym tylko miejscu
przecinało ją skośne, uciekające w prawo załamanie. Było to kluczowe zacięcie –
najtrudniejszy orzech do zgryzienia. Tu miała się zacząć prawdziwa zabawa.
Rąbiąc czekanem stopnie i czyszcząc chwyty, podnosiłem się w górę, a sylwetka Adama
malała w oczach. Wyżej zacięcie pozbawione śniegu, skrzesane gładkimi, źle uwarstwionymi
płytami – stawało całkowicie dęba. W połowie skrzyła się w słońcu stara, wygięta lodowa
igła. Z westchnieniem ulgi wpiąłem do niej karabinek i linę.
– Dociągnij! – rzuciłem zdyszanym głosem.
Wtem świat cały zawirował, usłyszałem metaliczny – z trudem dochodzący do
świadomości brzęk uderzających o siebie haków i dosięgnął mnie potężny cios. Siedziałem
sześć metrów niżej na stromej płycie, z nogami wysoko zadartymi do góry. W tej dziwnej
pozycji utrzymywała mnie napięta jak żyłka wędki lina. W głowie szumiało, a w całym ciele
czułem tępy ból. Tuż pod sobą spostrzegłem Adama...
– No i jak? – zapytał.
– Nic, huczy mi w głowie i boli tyłek. Co się stało?
– Hak wyskoczył. Kiedy leciałeś, spadły ci okulary i czapka, nie wiedziałem, co trzymać!
– To ładnie... W każdym razie dzięki.
– Nie szkodzi. Puścisz mnie?
– Nie, spróbuję jeszcze raz.
Godzinę później skończyłem ten fatalny wyciąg. W głowie cholernie łupało i straciłem
prawie cały zapał. Adam minął mnie i wkrótce łatwym już terenem dotarliśmy do śnieżnej
rampy. Na zachodzie odpoczęliśmy trochę i rozpoczęła się dalsza wędrówka. Czułem się
coraz gorzej, ale z uporem odpędzałem myśl o odwrocie. Około drugiej po południu,
zapadając się w rozmiękłym śniegu, dobrnęliśmy do „Rynny Wawrytki”. Wbijałem
asekuracyjny hak. Silnymi uderzeniami młotka, automatycznie, nie patrząc – wklinowywałem
miękkie żelazo w szczelinę. Nagle coś uderzyło mnie mocno w kolano i nieomal
równocześnie usłyszałem krzyk Adama:
– Eeeej! Oszalałeś? Czemu rzucasz kamieniami...
– Coś ty, zgłupiał? Ja rzucam?
– A kto, Duch Święty?
Rozejrzałem się dookoła i spostrzegłem, że zamiast młotka trzymam w ręce ułamany
drewniany trzonek.
– Jasna cholera... – powiedziałem prawie spokojnie – teraz to jesteśmy załatwieni
dokumentnie...
Kiedy wyrosła przed nami groźba nocy, przyszłość nie wyglądała zbyt różowo. W
wyścigu z uciekającym dniem, śnieżycą lub gdy obezwładnia zmęczenie – trzeba walczyć o
zagrożone istnienie i leży to w prawidłach gry. Ale jeśli do tego wtrąci swoje trzy grosze
przypadek, wtedy pogodny western zmienia się nieoczekiwanie w dramat.
Czułem się źle. Biwak bez sprzętu groził odmrożeniami, a brak młotka zmuszał do
wolnego tempa. Nie można było bić haków, a w zalodzonej rynnie Adam wyrąbywał
czekanem coraz to nowe lśniące przeszkody. Gdyby odpadł, nie utrzymałbym go. Skulony na
małej śnieżnej platforemce znosiłem nieustanny obstrzał kawałków lodu. Byłem zmęczony,
trochę załamany i nie wierzyłem, że skończymy drogę do zmroku. Czas leciał. Śnieg zaczynał
przybierać niebieskawą barwę. Wszystko czerniało w oczach. Adam zniknął za niewielką
przewieszką i usłyszałem jego niewyraźny głos:
– No, tu jest lepiej!
Rzeczywiście, rynna kładła się nieco i ciągnęła łagodnym – z rzadka tylko przerywanym
skałkami – zboczem ku ciemniejącym zerwom, tam, gdzie instynktownie wyczuwało się
szczyt. Zmarznięty, usypiający ze zmęczenia, zrozumiałem, że istnieje jeszcze minimalna
szansa skończenia dziś drogi, a może nawet uniknięcia biwaku. Zrozumiałem, że jeszcze raz
trzeba zapomnieć o bolącej głowie.
– Adam, puść mnie! Ja poprowadzę... – powiedziałem.
Adam popatrzył na mnie z lekkim niedowierzaniem, ale nie zaprotestował. Te
kilkadziesiąt metrów w brudnoszarych półtonach błądziłem prawie po omacku. Stanowisko
założyłem pod małą skałką. Adam doszedł, zostawił plecak i wtopił się w tło dużych,
majaczących już tylko w mroku bloków.
– Na szczycie! – doleciało po chwili. – Choodź!
Na wierzchołku z trudem rozpoznałem jego ślady – zaczął już schodzić. Miałem do niego
pewien żal, że nie poczekał i nie wziął ciężkiego plecaka – przecież czuł się znacznie lepiej
niż ja – ale wiedziałem, że czas już od dawna liczy się nie na minuty, ale na sekundy. Cała
przyszłość zamykała się w pytaniu: czy zdołamy przed nocą dojść do Hińczowej?
Schodziłem wolno, czepiając się niewidocznych już maleńkich chwytów, stawiając nogi
niemal na oślep w mrok i wymacując stopami sypki, usuwający się śnieg. Nie, to po ciemku
nie było wcale takie proste. Nagle noga ześlizgnęła się z niewidocznego oparcia, ciężar
plecaka przeważył ciało i zgięte palce prawej dłoni stały się ostatnią instancją. Spojrzałem
głęboko w mrok; w ulatującej w dół czerni kryło się dwadzieścia, a może dwieście metrów
pustki. Machnąłem nogą do tyłu i raki zagłębiły się w śnieg. Błądząc bezradnie po
oblodzonych skałach ręka znalazła jakiś chwyt. Stanąłem bezpiecznie, oddychając ciężko.
– Adam! Nie ma sensu iść dalej! – zawołałem.
– Chodź! Chodź! Tu jest łatwiej! – doleciało gdzieś spod nóg.
Spróbowałem ponownie i udało się. Byłem już jednak niezbyt przytomny; senne,
oderwane myśli, nieświadome – w poszukiwaniu nikłych stopieńków – nogi. Obudziły mnie
kurczowo zaciśnięte na wąskim gzymsiku palce. W ułamku sekundy zrozumiałem, że teraz
nieodwołalnie polecę. Prawem ostatniej szansy poszukałem na oślep opuszczonego przed
sekundą chwytu. Cierpki smak w ustach, kolorowe, przecinające się koła i poczucie własnej
nierealności. To był kres.
– Adam! Nie dam rady iść dalej!
– Janek! Chodź przynajmniej tu... Mam dobre miejsce na biwak.
To trwało chwilę. „A jednak razem będzie nam cieplej – myślałem – poza tym w plecaku
mam trochę jedzenia i kocher, muszę się tym podzielić...”
– Ściągaj! – zawołałem. – Spróbuję!
Maleńka, ubita nogami płasienka śnieżna i my, przywiązani do haków. W dole błyszczy
schronisko nad Morskim Okiem. Jest jeszcze wcześnie, wpół do dziewiątej, a niebo bez
jednej chmurki zapowiada mroźną noc. Siedzę na śniegu, oparty o niską skalną ściankę, z
nogami w pustym plecaku. Od południa – Adam usiłuje gotować herbatę, od północy –
namacalne urywa się pół metra w prawo i migoce gdzieś tam ponad kilometr w dole, nikłymi
punkcikami okien. „Tylko nie zasnąć! Tylko nie zasnąć”! – myślę, kiedy znużona głowa
opada.
Mróz chwyta coraz większy, a wystawiony spod czapki koniuszek ucha daje znać o tym
przykrym pieczeniem. Bezskutecznie próbujemy śpiewać, a rozmowa ogranicza się do
retorycznych zapytań i odpowiedzi:
– Śpisz?
– Yhmm...
– Popatrz! Popatrz! – woła nagle Adam.
Podnoszę z wysiłkiem powieki i widzę, jak w Morskim Oku gaśnie na chwilę i zapala się
znowu światło. Powtarza się to trzy razy.
– Dają znaki – mówi Adam. – Do nas?
– Eee... Chyba nie.
Ale jak mimo to jest nam przyjemnie, że tam w dole mruga schronisko, że w jadalni przy
stolikach siedzą koledzy – rozmawiają...
Z pola, zacierając zmarznięte ręce wchodzi Czesiek Łapiński i mówi: „Pogoda jest
murowana – tylko nie wiadomo jeszcze jaka”!
Ktoś pyta: „Ile stopni mrozu, panie Cześku?”
„W tej chwili mamy szesnaście... Ale tym na Direttissimie daje w kość, co?”
I wszyscy kiwają głowami i zastanawiają się, co trzeba będzie jutro zrobić, jeśli nie
wrócimy...
– Janek! Herbata! – z rozmyślań wyrywa mnie głos Adama.
Herbata jest zaledwie letnia, bez smaku, ale przyjemne ciepło rozchodzi się po ciele.
Patrzę w dół; schronisko jest już ciemne. „No, minęło chyba sporo czasu” – myślę. Rany
Boskie! Dopiero piętnaście po dziesiątej – podpowiada fosforyzująca tarcza zegarka.
Piętnaście po dziesiątej. To znaczy, że siedzimy tu nie wieczność, a tylko czterdzieści pięć
minut! Od dołu powoli sztywnieją mi nogi. I tak wytrzymać jeszcze siedem godzin to
przecież zupełnie niemożliwe. Znów opadają mnie majaki, dreszcze coraz silniej wstrząsają
ciałem. Zapadam jakby w spirytystyczny trans, nie bardzo wiedząc, gdzie jestem i co się ze
mną dzieje. Co jakiś czas dochodzi mnie rozdygotany głos Adama:
– Janek, śśpisz?
– Yhmm – mruczę, broniąc się przed narastającą sennością. Na miłość Boską! Nie
zasnąć! Nie zasnąć!
Wydaje mi się, że ktoś coś do mnie mówi, wirują jakieś kółka, dmie zimny, przejmujący
wiatr. Daleki głos wzbrania mi surowo, kiedy chcę się napić gorącej herbaty, a potem jest już
całkiem ciemno.
Budzę się, gdy szarzeje. Adam leży nieruchomo, wciśnięty pod skałę, nie wiem, dlaczego
wydaje mi się, że zamarzł.
– Adam! Adam! – szarpię go za rękę. Otwiera oczy.
– Coo?
– Już jasno, trzeba iść!
Nie jest to łatwe. Spodnie przymarzły mu do śniegu, nie można ich oderwać, a
zesztywniała nogi nie chcą zrobić kroku. Mamy jednak cholerne szczęście.
Tylko jeden uskok i łagodne zbocze oddzielało nas od przełęczy, wczoraj zabrakło
dosłownie dwudziestu minut. Zjazd na spodniach z Hińczowej rozgrzewa nieco. Na Galerii
Cubryńskiej spostrzegamy niezbyt wyraźny – trawersujący z północnej ściany – sznureczek
śladów.
– Popatrz! – pokazuję mu ruchem głowy. Adam wzrusza ramionami...
– Diabli wiedzą... – mruczy.
Jeszcze jeden zjazd mrocznym Mnichowym Żlebem, rozmiękły śnieg pod Cubryną i
ukazuje się Morskie Oko. Nad brzegiem długo doprowadzamy do porządku postrzępione
skafandry i spodnie.
– Musimy wkroczyć do schroniska w pełni formy i chwały – żartuje Adam.
I wtedy dopiero nastąpiło drugie w tym dniu przebudzenie...
III
– O czym myślisz? – zapytał mnie Andrzej Truszkowski, leniwie podkurczając długie jak
u źrebaka kończyny. Z trudem mieścił się w fotelu.
Byliśmy jego gośćmi; ruchliwy jak żywe srebro, o chudej, złośliwej twarzy Staszek
Worwa, ja i Zbyszek Jaworowski alias „Baca”. Zbyszek, ze swoim stale błąkającym się po
ustach lekko obleśnym uśmieszkiem, potrafił w ciągu jednego wieczoru kilkakrotnie zmienić
zdanie. Teraz miał poważny kłopot; nikt nie chciał z nim polemizować. Siedzieliśmy w
mrocznym, nieco staroświeckim pokoju, gawędząc przyjaźnie.
Nie miałem ochoty na rozmowę. Ślizgałem się wzrokiem po meblach i obrazach, by
wreszcie przez otwarte drzwi – zobaczyć w drugim pokoju coś, czego w żaden sposób nie
mogłem zrozumieć. „Co to może być? – myślałem. – Ryngraf? Podkowa?”
Ale to nie było to. Dopiero jaśniejsze pasmo na ciemnej czuprynie Andrzeja –
naprowadziło mnie na ślad. O mało nie krzyknąłem ze zdumienia; nigdy nie przypuszczałem,
że znalazł i powiesił sobie nad łóżkiem ten kawałek metalu!
Z zalewu natarczywych obrazów wyrwał mnie dopiero jego głos. Odpowiedziałem trochę
nieprzytomnie:
– Myślałem o tych historiach sprzed dwóch lat... Cholernie mi było głupio...
– Aha... – uśmiechnął się Truszkowski. – Niech was diabli! Mogliście przynajmniej
krzyknąć!
– Wołanie nie dałoby nic... – mruknąłem pod nosem.
– Słuchaj, Andrzej – poprosił Worwa – opowiedz, jak to właściwie było.
– Niestety, wiem niewiele więcej... Zacząłem się wspinać w zacięciu, wbijałem hak i...
nagle zrobiło mi się ciemno. Resztę znam już tylko z opowiadań Maciołka. Podobno
poleciałem i dyndałem nieprzytomny na haku. Nie odpowiadałem na wołania. Władek
doszedł i próbował cucić. Było mi niedobrze, bolała głowa i nikt nie wiedział, o co chodzi.
Wtedy Adaś Lenczowski nadepnął nogą – tu wzrok jego powędrował przez otwarte drzwi –
na to...
– Zaczęliście odwrót?
– Tak, oczywiście. Byłem niezbyt przytomny, choć mogłem jeszcze iść. Krzyczeliśmy –
bez skutku. W Morskim Oku wezwano karetkę – czułem się jeszcze nieźle, dopiero w
Krakowie stwierdzono włamanie czaszki i konieczność natychmiastowej operacji. Całe
szczęście – zażartował – że trafiło to moją „delikatną główkę”, i to ubraną w gruby wełniany
beret...
– Czy nie uważacie – powiedziałem po chwili – że jest to jeden z najdziwniejszych
wypadków? Kiedy Adam krzyknął: „Czemu rzucasz kamieniami?” i gdy zobaczyłem, że
zamiast młotka trzymam w ręce kawałek ułamanego trzonka – nigdy, nawet w koszmarnym
śnie nie wpadłbym na pomysł, że odłamana głowica poleci ukosem po zachodzie taki kawał
drogi, ni z tego ni z owego zboczy w dół, wpadnie w zacięcie i palnie Andrzeja w głowę...
Truszkowski siedział w zamyśleniu.
– Wiesz co? – zapytał. – Nieraz zastanawiałem się, skąd wziąłeś ten młotek.
– Nie wiem. Znalazłem go w „Dolinkach”, jakieś pół roku przed wypadkiem...
– Gdzie?
– W Karniowicach, koło „Okrętu”.
Staszek Worwa i Zbyszek słuchali z widocznym zainteresowaniem.
– Kiedy to mogło być? – zapytał Worwa.
– Bo ja wiem... Ale poczekaj! To była niedziela i kończył się kurs. W takim razie chyba
październik.
Staszek potrząsnął przecząco głową:
– Szkoda – powiedział – a już myślałem...
– No, ulżyj sobie – zaśmiał się Zbyszek. – Nie widzicie, że nie opowiadał już od
dziesięciu minut?
Staszek poprawił się wygodnie w fotelu.
– Andrzej Nunberg – zaczął – pożyczył kiedyś ode mnie lodowy młotek. Wtedy, jak mieli
jechać z Woźniakiem do Francji...
– A Nunberg nie miał swojego młotka? – przerwałem.
– Miał, ale do Francji to chciał mieć elegancki! Nie przeszkadzaj! Jak wiecie, do Francji
nie pojechali i zamiast tego poszli na Słowację. Z początkiem września Jurek, przyjęty
właśnie na medycynę – nie zjawił się na uczelni. Rodzina zaalarmowała Klub i ToPR. Byłem
wtedy w „Moku”. Zaczęliśmy przeszukiwać doliny. Ja z Olkiem i „Szlachetnym” poszliśmy
do Kaczej.
Koło koleby rdzewiał przewrócony kocher. Obok oparta o kamień, do połowy napełniona
bańka z benzyną. W kolebie plecaki i kartka:
11.VIII.1949 r.
Wychodzimy na środek wschodniej ściany Rumanowego Szczytu 6.00
Jerzy Woźniak
Andrzej Nunberg
Wszystko, niestety, stało się jasne; właśnie 17 sierpnia załamała się pogoda. Pamiętacie
ten śnieg? W pełni lata kilka dni zimy. Zaskoczeni przez śnieżycę, lekko ubrani, bez jedzenia
– nie mieli szans.
Po paru dniach znaleźliśmy Jurka. Leżał w żlebie bez butów i liny. Głowiliśmy się, co to
może znaczyć? Cóż, Andrzej chyba umarł pierwszy, a Jurek miał na tyle sił, że chciał
wycofać się samotnie. Skała była zalodzona, więc próbował w skarpetkach... Nunberg zniknął
bez śladu... We wrześniu poszukiwanie przerwała zła pogoda, dopiero z końcem października
wyruszyła druga wyprawa. Położenie Jurka w żlebie wskazywało, że odpadł jakieś sto,
dwieście metrów powyżej, gdzieś w okolicy Gankowej Przełęczy – było jasne, że Nunberg
zamarzł na biwaku. Pamiętam, czwartego dnia szukałem z Karolkiem Jakubowskim właśnie
koło Gankowej Przełęczy. Był brzydki, mglisty dzień i cholernie zimno. Już miałem
zaproponować powrót, kiedy bardzo blisko usłyszeliśmy wołanie: „Jeeest! Znaleźliśmy!”
Głos dochodził zza małego żeberka, jakieś dwie długości liny poniżej przełęczy.
Wyszedłem na nie i trochę w prawo zobaczyłem coś w rodzaju malej grotki. Nie było nikogo,
ale zrobiło mi się cholernie głupio; grota była do połowy zamurowana kamieniami.
Krzyknąłem na Karola, żeby popuścił linę. W środku stali nieruchomo Strzeboński i
Hajdukiewicz. Był półmrok; pod ścianą siedział Nunberg.
Musiał umrzeć już pierwszej nocy. Siedział z podkurczonymi nogami, wsparty plecami o
skałę, a na kolanach leżał zardzewiały lodowy młotek. Myślałem, że to mój – więc go
wziąłem...
– Nie rusza się rzeczy nieboszczyka... – wtrącił Truszkowski.
– Nosiłem go w „Dolinki” – ciągnął Staszek. – Miałem dziurawy plecak, któregoś dnia mi
wypadł... Ale to było w czerwcu – dodał z przekonaniem.
– Dlaczego w czerwcu? – zdziwił się Zbyszek.
– Bo Olek Rokita poszedł wtedy zobaczyć pogrzeb kardynała Sapiehy. Kiedy wróciłem
ze skałek – miał całą gębę w bandażach; drapał się na mur na Wawelu i ktoś mu spuścił na łeb
cegłę...
Patrzyliśmy na zardzewiałą głowicę, zawieszoną pod obrazkiem Madonny. „Stary młotek
– myślałem – ktoś chodził z nim jeszcze przed wojną”... Wtedy spokojnie odezwał się
Zbyszek:
– Pamiętacie „Wannę Afrodyty” przy górnej ścieżce do Karniowic? Tam w czerwcu 1953
roku znalazłem młotek. Taki jak ten. Nikt się do niego nie przyznawał, więc zostawiłem go u
„baby”. Leżał przez całe lato i dopiero na jesieni przypomniałem sobie o nim.
Wspinałem się wtedy z Jasiem Słupskim, właśnie koło „Okrętu”. Robiłem cholernie
kruchą przewieszkę – na samych łapach – maleńkie chwyciki. Miałem jeszcze jakieś pół
metra do świetnej „klamy” – tylko się dobrze wyciągnąć – kiedy poczułem, że coś mnie
trzyma. „Lina!!!” – wrzasnąłem.
„Masz luz...” – zawołał Słupski.
Zerknąłem bokiem w dół; młotek wypadł z kieszeni i zaczepił dziobem pod przewieszką.
Był przywiązany sznurkiem do pasa. Głupia historia – nie mogłem się schylić, a palce
zaczynały wysiadać. Szarpnąłem się rozpaczliwie w górę i wtedy wyjechała mi noga...
Zdążyłem tylko wrzasnąć: „Lecę”! – i gruchnąłem w dół...
Pamiętam, że potwornie dźwięczało żelazo, potem silne szarpnięcie, wstrząs i uderzenie.
Hak wytrzymał, ale nogami palnąłem w ziemię. Zerwałem się i zaraz usiadłem, klnąc z bólu.
Coś nawaliło w prawej kostce.
– ..... ten młotek! – powiedziałem; odwiązałem go i wyrzuciłem w krzaki.
Wolno wstałem i z drugiego pokoju przyniosłem twardą, metalową głowicę. Zacząłem
obracać ją w rękach. Nic ciekawego – w jednym tylko miejscu – na oprawie trzonka – rdza
była jakby lekko zaklęśnięta...
– Miał wybity monogram? – zapytałem Staszka.
– Nie...
– No to nie ten, tu coś jest...
Poskrobałem scyzorykiem. Spod kilku opadłych, rdzawych łusek wyłoniły się dwie małe
literki: A.N. – ANDRZEJ NUNBERG.
Walczyć i cierpieć przez trzy dni wśród szalejącej burzy i
niesłychanych wysiłków – oto do czego jest dziś zdolny człowiek w
wysokich górach. To właśnie ma wartość w naszych oczach. Ani
jednak Eiger, ani Walker nie są rewolucją w alpinizmie i nie będzie
żadnego kroku naprzód w technice alpinistycznej, póki nie zatriumfuje
się – nad zachodnią ścianą Dru.
Lucien Devies
Prezes Międzynarodowej Unii Alpinistycznej
BIWAK NA WIELKIM WOZIE
Staszek Biel nadszedł przed chwilą z Chamonix z resztą sprzętu. Ociera pot z czoła i
przeklina drogę. Jesteśmy w komplecie. Siedzimy u stóp ściany. Wszystko zakrywa mgła.
Czesio Momatiuk, w swoim czerwono-białym swetrze, wypróżnia plecak i po raz nie wiem
który, przelicza haki. Monotonne dzwonienie żelastwa zaczyna mnie denerwować.
– Dałbyś spokój, Momo! – mówię. – Liczyliśmy je dziesięć razy...
– No to co – mruczy. – Zajmij się lepiej biwakiem.
Mgły wokół nas nabierają różowej barwy, na moment stają się popielate, potem
niebieskie, wreszcie z powrotem różowe. Ukazuje się płat czystego błękitu i jakieś ciemne
grzbiety. Haki nadal monotonnie szczękają o kamienie.
– Patrzcie! – odzywa się nagle Staszek jakoś dziwnie cicho.
Odwracam się w kierunku jego ręki: mgły rozsunęły się, a nad naszymi głowami –
zakrywając pół nieba – zawisła trójkątna ściana. Nisko stojące słońce oblewa ją czerwonym
blaskiem. Gładkie, kilkusetmetrowe płyty zamknięte ciemnymi barierami przewieszek. Rude
plamy, seledynowy ślad jakiegoś gigantycznego obrywu. Wysoko, trochę w prawo nad
pionową wstęgą kuluaru – las postrzępionych iglic, igliczek i turni. To Flammes de Pierre –
płomienie z kamienia. Wzrok z przerażeniem ślizga się po niedostępnych, uciekających w
górę zerwach. Żadnych widocznych możliwości przejścia, żadnej nadziei.
– Tak! – mówię sam do siebie. – A więc tak wygląda z bliska zachodnia ściana Dru...
Zapada już zmierzch, kiedy poniżej nas ukazują się jacyś ludzie.
– No to cześć! Będziemy mieli towarzystwo...
Jest ich dwóch. Im bliżej podchodzą, tym bardziej sylwetki wydają się znajome.
– Jak Boga kocham! To Kuchař i Koupal! – wykrzykuje Staszek.
Kuchař i Koupal, nasi czescy przyjaciele, uczestnicy wielu tatrzańskich wypraw.
– Na zdar! – wołają.
– To już pech – żartujemy – tak mało mamy Tatr, żeby tu się spotkać?
Idą też na zachodnią Dru.
Pierwszy raz w życiu śpię wyżej od wierzchołka Gerlachu. W dole hen, hen, pod nogami,
różnokolorowe światełka Chamonix: zielone, czerwone, niebieskie... Widać jadące auta.
Nie mogę uwierzyć, że niepokojący, nigdy naprawdę na serio nie brany projekt staje się
faktem. Przychodzą wspomnienia lat dawnych; bajka o szklanej górze zasłyszana w
dzieciństwie, rozmowy w Morskim Oku o legendarnym problemie zachodniej Dru i
nieprawdopodobna wieść o jej zdobyciu, wreszcie książka Magnone’a „La Face W des Drus”.
Pamiętam, jak z wypiekami na twarzy słuchaliśmy tłumaczącego jej treść Marka
Stefańskiego. Groźne momenty stawały przed oczyma jak żywe: fatalny zjazd Dagory’ego,
odwrót w burzy śnieżnej Berardiniego i Vignesa – całe trzynaście lat bezprzykładnych
zmagań, nie mających równych w historii alpinizmu. Przypominają mi się słowa Magnone’a,
kiedy po kilku latach daremnych ataków na zachodnią Dru zdobył z Terrayem arcytrudny
szczyt patagoński Fitz Roy: „W tym momencie wróciła mi wiara, że zwycięstwo nad Dru leży
w możliwościach ludzkich”. Ściana zachodnia broniła się, jak mogła: niedostępnością, złą
pogodą, kamiennymi lawinami... ale ludzie byli silniejsi. 18 lipca 1952 roku Magnone,
Berardini, Dagory i Lainé – po ośmiu dniach cyrkowych akrobacji – ściskali sobie ręce na
szczycie.
Szklana góra staje się słynna na całym świecie, ale poddaje się tylko najlepszym. Leseure
(zdobywca południowej ściany Aconcagui), Couzy (zdobywca Makalu), Brown (zdobywca
Kanteschenjungi) – to nazwiska kolejnych szczęśliwców. Ostatnim, szóstym z kolei, był
Herman Buhl – najlepszy alpinista świata. My chcemy dokonać przejścia siódmego. Czy to
nie za wiele?
Ostry dźwięk budzika przecina niespokojny sen. Otwieram oczy i widzę gwiazdy. Jest
jeszcze ciemno, co nie przeszkadza stwierdzić, że na niebie nie ma żadnej chmurki. Stało się.
W nerwowym pośpiechu pakujemy graty, jemy śniadanie i ruszamy.
Przed chwilą wyruszyli Czesi. Jako zespół dwójkowy, a więc szybszy – pójdą pierwsi.
Schodzimy po omacku na lodowiec, a potem zaczynamy wznosić się trójkątnym stożkiem aż
pod stromy próg, rozpoczynający kuluar. Majaczą tam sylwetki Kuchařa i Koupala.
Nagle słyszę za sobą głosy. Nie chcemy wierzyć uszom. Momo też przystaje i wbija
wzrok w ciemność. Błyszczą latarki – jedna, dwie, trzy, cztery!
– Staszek, prędko! – wołam. – Idą też na Dru!
Trzy zespoły nad nami to oczywiście większe niebezpieczeństwo. Rozpoczyna się
regularny wyścig.
Pod progiem, na ostrej grańce śnieżnej, stoi jeden Czech, drugi znika właśnie w kuluarze.
Wiążemy się na gwałt. Kiedy doganiają nas Francuzi, powstaje tłok; nie ma mowy o
asekuracji. Niestety, na trójkę tylko Staszek Biel ma raki i czekan – idzie też pierwszy. Robi
się galimatias z trzech lin. Pionową dwudziestometrową ścianką rusza drugi z Francuzów, a
za nim Momo, Kuchař i ja... Mijamy próg. Lodowy kuluar staje dęba i osiąga nachylenie
ponad 50°. Na przestrzeni dwustu metrów trwa szaleńcza gonitwa, na której wspomnienie
jeżą mi się włosy na głowie. Dziewięciu ludzi, poplątane liny, lecące kamienie i bryłki lodu.
Tempo, tempo – wyzwiska, klątwy. Nikt nikogo nie rozumie, okrzyki mieszają się z
odgłosami bicia stopni, ktoś krwawi śnieg skaleczoną ręką.
– Co robicie? Co robicie? Pozooor!
– Attention, attention! Pieerre!!
– Uważajcie, do jasnej cholery, przecież nas pokatrupicie!
Jest jeszcze szaro, może wpół do piątej, a tempo ani na chwilę nie słabnie. Zdaję sobie w
pełni sprawę, że to szaleństwo. Jeden fałszywy krok i cała dziewiątka nie ma żadnych szans
ocalenia. Próbuję dogadać się z Francuzami. Na próżno. Nikt z nich nie mówi po angielsku
ani po niemiecku, a nasz zasób słów francuskich niewiele wybiega poza bien i pas bien.
Wtem tknięty nową myślą wskazuję ręką na coraz bliższy środek ściany i wołam:
– Face West Dru?
– Non, non, L’Épéron Bonatti! – odkrzykują.
– Niech was krew zaleje...
Wrogość przechodzi w ogólne rozbawienie. Cała gonitwa zbyteczna. Francuzi idą na
Filar Bonattiego i nie będziemy sobie przeszkadzali. Puszczamy ich przodem, a sami
skręcamy w lewo.
Skaliste ścianki tarasów w zupełności usprawiedliwiają swoją złą opinię. Nie dziwi mnie
już, że po obrywie były przez rok niedostępne. Nigdy, w najbardziej nawet kruchych ścianach
tatrzańskich, nie czułem takiego lęku. Nieustannie wyrastają piramidy spiętrzonych na sobie
bloków wysokości trzypiętrowej kamienicy, trzymające się jakimś dziwnym zrządzeniem
losu. Przywołuję na pomoc wszystkie umiejętności techniczne i lawiruję delikatnie, by nie
naruszyć ich wątpliwej równowagi.
Wkrótce zaczyna się pionowa część ściany. Ostrzeliwany przez Kuchara zrąbywanym ze
skały lodem, dochodzę gładkim zacięciem do siedzącego w pętelkach Koupala i od tej chwili
żegnamy się z ziemią na trzy dni. Skała ucieka gdzieś w głąb, pod nogami mam tylko
powietrze, a w odległości kilku kilometrów maleńkie pudełeczka hotelu w Montanvers.
Jednym z najtrudniejszych miejsc drogi jest Rysa Vignesa, odchylająca się w tył do
pionu, błyskająca niebieskawym lodem. Trzeba się zdecydować na ryzyko przejścia piętnastu
metrów bez haka. Zjawia się strach. Odpadnięcie – bardzo prawdopodobne – grozi czymś
mglistym, nie uświadomionym, o czym się niechętnie myśli... Wiem jednak, że to dopiero
początek drogi. Jak podziała moja rejterada na towarzyszy? Jeśli dzisiaj się waham, co będzie
za dwa dni?
Ruszam w górę. Gwałtowne tętno, ręce i nogi jakby wrastały w najmniejsze szczeliny.
Staję na maleńkim stopieńku.
Nie chcę tu opisywać palców zaciśniętych na nikłym chwycie, zaklinowanej stopy, którą
łapał kurcz, ani myśli – jakie przebiegały przez głowę. Żadne, nawet najlepsze opisy nie
potrafią oddać takich chwil. Co wtedy czułem? Niewiele, nie było na to czasu. Wiedziałem,
że nie wolno mi spaść, i nie spadłem... to prawie wszystko. A jednak jak daleko od tego
lakonicznego stwierdzenia do tamtych minut!
Idę dalej. Komin przysłania niebo ciemnym okapem, sceneria nieprawdopodobna. Gdyby
nie dochodzący gdzieś z góry dźwięk haków, myślałbym, że zabłądziłem. Przewieszka za
przewieszką, rysa za rysą, trawersy na rękach, pustka pod nogami. Kuluar głęboko w dole, do
niedawna tak stromy, przypomina teraz równy stół. Godziny za godzinami, lina za liną, ściany
nie ubywa.
„Jak to dobrze w Tatrach – myślę. – Planuje się jakąś osławioną drogę, o której wiadomo,
że ma dwa niezwykle trudne miejsca. Kiedy zbliżamy się do nich, nogi same zaczynają drżeć;
wbijamy na wszelki wypadek hak i zduszą na ramieniu atakujemy. Potem zadowoleni i
szczęśliwi wracamy do schroniska, opowiadamy niestworzone historie o »auserach« i
»korbach«, chodzimy w aureoli co najmniej przez trzy dni i odpoczywamy. Śmiać mi się chce
– po czym?”
Mam już dość. Jestem głodny, słabnę wyraźnie. Wołam do Cześka:
– Momo, zmienisz mnie?
Gdzieś z uciekającego w głąb komina dolatuje niewyraźna odpowiedź:
– Idź jeszcze... Ja jutro robię zacięcie!
Nagle przemyka po mnie cień. Instynktownie pochylam głowę. Nie, to nie kamień.
Podnoszę oczy i w odblaskach niskiego już słońca widzę dwa czarne ptaki. Bezszelestnie, nie
poruszając skrzydłami, zataczają wolne kręgi. Z dziobów wydobywa się posępne krakanie.
Przychodzi mi na myśl panakmicicowa kompania, wisielcy i kruki, piosenka o żołnierzu
rozdziobanym przez wrony. Czyżby zły omen? Może załamanie pogody?
Patrzę na horyzont, ale nic – chmur ani śladu. Mimo to czuję się jakby w pułapce. Z dołu
dolatują niezbyt wybredne wiązanki skierowane w stronę wrończyków i ich rodzin. Widać nie
tylko ja jestem uczulony. Nad głową zawisa mi teraz czterdziestometrowa zupełnie gładka
ściana. Środkiem biegnie kilka pogiętych haków. W lewo ucieka głęboki komin, zamknięty
potężnym dachem. „Aha! To nieudana próba Vignesa” – myślę. Pomiędzy obutymi w
wibramy stopami dostrzegam kuluar. Wydaje się taki bliski, prawie wierzyć się nie chce, że
dzieli mnie od niego ponad pół kilometra.
Nagle buntuję się przeciwko dalszemu nadstawianiu karku. Ja już swoją część na dzisiaj
na pewno dawno odwaliłem.
– Momo, ściągam cię. Twoja kolej!
Siedzimy ze Staszkiem w pętelkach na płycie, z wdzięcznością przyjmując ciepłe
promienie słońca. Nad nami Czesiek pracowicie pnie się w górę. Zmęczeni i otępiali
wypoczywamy bez słowa. Nagle powietrze przecina ostry krzyk:
– Uwaga!
Przytulamy się do ściany. Przeciągły świst i kilkanaście lodowych bryłek rozpryskuje się
o płytę.
– Cholera! – klnie Staszek, pocierając uderzone ramię. Zaczyna się nieustanne
bombardowanie. Zadzieramy do góry nosy, by w ostatnim momencie wykonać gwałtowny
unik – potem nad głowy wędruje plecak. Sto metrów nad nami słońce nagrzało jakiś lodowy
żlebik, który tak nieprzyjemnie daje znać o sobie. Niestety, to tylko preludium słonecznych
figli. Ze zdumieniem stwierdzam, że zaczyna padać deszcz.
– Widziałeś kiedy deszcz z niebieskiego nieba? – pytam.
– Nie – odpowiada Staszek. – Nic nie rozumiem. To ulewa!
Rzeczywiście, na przekór słońcu leje jak z cebra, po piętnastu minutach jesteśmy
przemoczeni do nitki. Bombardowanie nie ustaje, toteż nie możemy wychylić się spod
plecaka, by zbadać przyczynę tego meteorologicznego fenomenu.
– Momo! – woła Staszek. – Co jest z tym deszczem, do cholery?!
– Może Czesi odkręcili kurek? – dorzucam.
Z niewyraźnych pokrzykiwań Momy wynika, że też jest mokry, czuje się niewyraźnie i
pragnie, by nie zawracać mu głowy. Poza tym trzeba już chyba nic nie wiedzieć, by się
dziwić, że na zachodniej ścianie, wieczorem, leci woda z lodowatych platforemek...
Słońce zaszło, zaczyna chwytać mróz. Biel wystartował w górę do tego mitycznego
miejsca, gdzie podobno będzie można usiąść. Minęła ósma. Noc zbliża się szybko. Zapadam
w przerywaną dreszczami drzemkę. W ciemnościach jedzie w górę plecak – ostatnia moja
nadzieja. „Chyba zostanę tutaj i bez sprzętu na głodno zamarznę” – myślę. Z ponurych
rozważań wyrywają mnie dochodzące jakby z zaświatów głosy:
– Mooożesz iść! Chooodź!
Biwakujemy na oblodzonej, opadającej w dół półeczce skalnej. Ma około metra
szerokości i pokrywa ją śnieg. Możemy siedzieć z wyprostowanymi nogami, wystającymi już
jednak poza krawędź. Biel ubrany we wszystkie swetry idzie do środka, my w kurtkach
puchowych – na boki. Liny pod siedzenie, plecaki pod nogi, łapczywe połknięcie ostatnich
pomarańcz, czekolada, mleko w tubie, a potem beznadziejne wpatrywanie się w ciemność,
rozważania, ile czasu pozostało do rana, wspomnienia innych podobnie sympatycznych
biwaków. Staszek nie może sobie znaleźć miejsca i potwornie się wierci. Po każdym jego
gwałtowniejszym ruchu zawisam na linie, a światełka Chamonix lśnią gdzieś prawie pod
nogami. Gramolę się więc z powrotem i mimo protestów wywalczam maleńki kawałeczek
miejsca. Wywiązują się wtedy takie oto rozmówki:
– Co robisz, idioto?
– Jak to, co robię, poprawiam się.
– A czy musisz mnie przy tym zrzucać z półki?
– E tam zrzucać, zaraz zrzucać, sam spadłeś!
– O, znowu! Siedźże, do jasnej cholery, spokojnie!
– Kiedy marzną mi nogi...
– Gówno mnie to obchodzi. Teraz zwal i plecak! Jak ci się nie podoba, to idź na sam
skraj, zobaczysz, jak to przyjemnie dyndać nad Chamonix...
– Stu-stu-stulcie gę-gęby... Spać nie można – włącza się nagle Momo, kłapiąc zębami jak
potępieniec.
Jest to tak komiczne, że zły humor pryska i obaj ze Staszkiem musimy się uśmiechnąć.
– Czesiołek, uważaj, żebyś nie zgubił sztucznej szczęki!
– Czy mogę zapytać, co się lordowi śniło?
Pogwarki wypełniają jakiś czas, ale noc spędzona na wysokości trzech tysięcy metrów, w
mokrych ubraniach, na śniegu – jest potwornie długa. Milkniemy, choć o spaniu nie ma
mowy. Na wpół przytomny zachowuję jeszcze tyle świadomości, żeby stukać nogą o nogę,
kiedy zaczynam tracić czucie. Mimo woli przykuwają wzrok migocące światełka Chamonix.
Staram się zgadnąć, które z nich może należeć do naszej ulubionej kafejki.
Przychodziliśmy tam często przed wyprawą na Dru i wrzucając 20 franków do grającej szafy
słuchaliśmy „Petite Fleur”.
Coś zamrugało w oddali. Wytrzeszczam oczy; to Wielki Wóz jedzie gdzieś tam sobie nad
horyzontem. Do tej pory trzeba było zawsze zadzierać głowę, by go zobaczyć, tym razem –
toczy się nisko w dole, zawadzając tylnymi kołami o zbyt wysoki łańcuch górski. Zaczynam
rozmyślać, w jaki sposób przedostanie się przez zagradzający mu drogę szczyt, gdy Biel
wydaje z siebie dziwne dźwięki, skręca się i rozkręca jak pękająca sprężyna, a ja konstatuję z
przykrością, że znowu wiszę nad blednącymi światłami Chamonix...
Kiedy ruszamy dalej – jest jeszcze prawie szaro. Ściana w cieniu, temperatura poniżej
zera. Do boju wysłaliśmy Staszka. Po ekwilibrystycznych popisach na półokrągłej
przewieszce, niknie za załomem. Długo leci zrąbywany lód. Wreszcie z niewyraźnych
okrzyków domyślam się, że mam iść. Przewijam się pod potężnym dziobem skalnym do
stromego lodowego komina. Podziwiam robotę Staszka: przejść bez czekana i raków dziesięć
metrów o takim nachyleniu – to nie bagatelka. Drogę zamyka przewieszka. Nie wygląda
groźnie, ale Staszek, zyskując na wysokości, odchyla się ponad dwa metry od pionu. Teraz
musi wejść na płytę. Parę szybkich ruchów, dźwięk haków i ostre szarpnięcie liny: poleciał!
Nie daje za wygraną. Chwyta hak ręką i ponownie próbuje. Pełne napięcia chwile: już,
już znajduje oparcie dla nogi i... jasna cholera! Odpada.
Jest uparty. „Tym razem się uda” – myślę. Urywany oddech zagłusza nawet brzęczenie
żelaza, ale ręka trzyma już niewielki chwyt. Niestety, brakuje sił. Oddech coraz słabszy, palce
się rozginają...
Wiem, że nie potrafi już wrócić. Chwyta rękami napiętą jak struna linę i woła zduszonym
głosem:
– Popuszczaj prędko! Popuść!
Lina zaklinowana karabinkami luzuje opornie. Dopiero silne wahnięcia przynoszą efekt.
Staszek dotyka nogami śniegu i siada, łapiąc powietrze jak wyjęta z wody ryba. Jest zupełnie
wyczerpany. Ściągam Cześka.
– Spróbujesz? – pytam.
Momo bez słowa wchodzi na przewieszkę. Wbija hak, a potem gramoli się na płytę. Jest
już w łatwiejszym terenie.
Kiedy dochodzę do niego, stoi na wierzchołku potężnej turni i z wyraźnym niepokojem
przygląda się gładkim, zamkniętym w górze przewieszkami płytom. Po raz pierwszy tego
dnia dosięgają nas promienie słońca. Mamy przed sobą Dziewięćdziesięciometrowe Zacięcie,
lśniące czerwonymi odblaskami. To kluczowy odcinek drogi. Wpatruję się uważnie i w
dwóch przypominających bloki skalne ciemnych plamach poznaję czeskich przyjaciół. Wiszą
prostopadle nad naszymi głowami i wyglądają zupełnie nieprawdopodobnie. Dodatkowej
niesamowitości dodaje lina wybiegająca pod kątem prawie prostym w bok. Czesiek patrzy z
powątpiewaniem:
– Nie wiem, czy dam radę... – wzdycha.
Wysmukły, przyklejony do ściany blok, „odstrzelona świeca”, jak ją nazywa przewodnik.
Wygląda łatwo, Momo wspina się szybko, nie zdejmując puchowej kurtki. Niedaleko końca
kurtka zaczepia o ostre krawędzie, a Czesiek utyka. Jest w trudnej sytuacji, nie może wbić
haka, a wiadomo, że długo tak nie ustoi. Teraz on z kolei sapie jak astmatyczna lokomotywa.
Z rozprutej puchówki pierze, jak śnieg, leci na wsze strony świata.
– Co jest? – wołam.
– Nic... Uważaj, zaraz spruję!
– Nie wygłupiaj się!!! – krzyczę.
Nie wiem, co robić, kątem oka obserwuję coraz bardziej niespokojne ruchy Cześka. „Jak
zleci, gotów wyrwać słaby hak” – myślę.
Trwa to długo. Ciągle oczekuję strasznego, strącającego nas w dół szarpnięcia, gdy pełne
ulgi sapnięcie i głos w innej już tonacji donosi:
– Uff, mam go!
Ostrożnie wychylam głowę. Czesiek, stojąc w niesamowitym rozkroku, wpina w stary
hak karabinek...
Resztę dnia, bo tak długo to trwało, trudno opisać dokładnie. Po kilku godzinach
obojętnieję zupełnie. Nie bardzo wiem, gdzie góra, gdzie dół, czy ściana jest przewieszona,
czy nie, czy trudno, czy niebezpiecznie. Można się zastanawiać, bać, martwić, szukać innych
rozwiązań tylko do pewnej granicy. Potem działamy jak w transie. Ciało oddaje wszystkie
siły – cały zapas doświadczeń i energii – wyłącznie walce o zachowanie istnienia. Nie ma tu
miejsca na jakieś uboczne myśli. Największym przeciwnikiem, prócz skały, jest teraz upał.
Zaschnięte gardło, ociekające potem ciało. Przed oczyma latają barwne płaty, w bolącej
czaszce kłębią się nie powiązane myśli. Zacięcie wydłuża się w nieskończoność. Chwila,
kiedy oderwaliśmy się od stałego gruntu, wydaje się niesłychanie daleka.
Wtem rozpalone płyty odbijają ostry dźwięk. Na wpół przytomny unoszę leniwie głowę –
czarne ptaki znowu zataczają kręgi. Jest ich coraz więcej: już pięć czy sześć pełni swój
koszmarny dyżur. Jedno ptaszysko przelatuje między Czesławem i Staszkiem. Spoglądam w
dół i widzę, jak pod nogami kręci się inne. „Psiakrew – myślę – żeby je pokręciło...”
Ma się już ku wieczorowi, kiedy osiągamy płytę, skąd trzeba wykonać słynne, tyle lęku
budzące wahadło. Skosem w dół wisi stara, zniszczona lina, znikając gdzieś w przyciągającej
z magnetyczną siłą pustce. Nie widać nic, ale podświadomie czuje się ośmiusetmetrową
próżnię, dzielącą nas od żlebu. Trzeba jednym wahnięciem przelecieć nad nią na półeczkę
poza gładziutką płytą.
Pierwszy rusza w nieznane Czesław, za nim Staszek. Z niewyraźnych okrzyków
wnioskuję, że wszystko jest w porządku. Sam mam teraz zaufać starej linie. Patrzę na nią
nieufnie; wisi tu nie wiadomo od kiedy, spłukana deszczami i zetlała, co będzie, jeśli pęknie
pod moim ciężarem?
– Uważajcie! – wołam. – Jak trzaśnie, lecę czterdzieści metrów!
– Nie trzaśnie... – dodają mi otuchy.
– Dobrze wam mówić!
– To wepchnij linę w karabinek...
Płyta nie ma chyba więcej jak piętnaście metrów, dwa razy dłuższa lina asekuracyjna
powinna wystarczyć. Na samych rękach przesuwam się nad kilometrową pustką, balansując
do poziomego pęknięcia. Nic z tego! Lina się kończy...
– Luz!!! – krzyczę.
Uwięziony w miejscu, trzymam się tylko rękami. Nogi bezskutecznie szukają
stopieńków.
– Puśćcie linę!!! – wrzeszczę.
Nie ma innej rady. Czesiek rozwiązuje się, otwiera rękę i... koniec liny wyfruwa w
powietrze! Po kilku chwilach lęku docieram do półeczki. Poczciwa, wysłużona lina
wytrzymała.
* * *
Przełykamy resztki jedzenia. Niebo świeci jak choinka. Cienie na horyzoncie układają się
w dalsze plany. Światełka Chamonix zniknęły zasłonięte załamaniem północnej ściany.
Trochę poniżej wyrasta fantastycznie postrzępiony las; to Flammes de Pierre. Rozmowy się
nie kleją. Zmęczenie wychodzi z każdego mięśnia. Otacza nas dalej ogromna ściana, nie
kończące się pasma gór, trwamy w centrum wrogiego obszaru. Nie nastraja mnie to jednak
czarno; mimo że jestem zmęczony i nie wiem, co przyniesie jutro, za nic nie zgodziłbym się
znaleźć z powrotem w przytulnym namiociku w Chamonix de Praz. Myślę o niewolnikach
wygodnych łóżek, szklanych domów i nowoczesnych miast.
Ile spraw łączy się tam w dole, od ilu czynników jesteśmy zależni; od złego humoru
szefa, od opryskliwego konduktora w tramwaju, podartych butów, elektrowni, przypalonego
mleka. To wszystko, te drobne i większe, na pozór nie tak ważne sprawy decydują o naszym
szczęściu. W Chamonix, w Warszawie lub w Montrealu musimy słuchać, lawirować i
rezygnować. Ale walka o zachodnią Dru to sprawa wyłącznie pomiędzy naszym zmęczeniem
i lękiem – a górami. Kiedy zejdziemy w doliny, celnikowi może nie spodobać się mój
zegarek, a rodzinie na przykład prezenty. Ale to nastąpi dopiero potem, za dwa dni, za
miesiąc...
Dobrze po północy drzemkę przerywają dreszcze i chóralne szczękanie zębami. Nie ma
rady – starym, dobrze wypróbowanym w Tatrach zwyczajem płyną w ciemność słowackie i
góralskie piosenki...
Wydzieramy się, ile sił w płucach. Nie jest to może piękne, ale jest nam cieplej.
To znów biorą górę liryczne nastroje. Myślę o kimś tam daleko, oddzielonym
dziesiątkami miast, tysiącami kilometrów szyn... Co w tej chwili robi – czy śpi? A może nie,
może myśli o mnie?
Ciężko jest po dwóch dniach nieustannego ryzyka i tropikalnego upału. Trudno wciągnąć
na odmrożone nogi wibramy, spakować plecak i wyplątać popuchniętymi palcami
przymarzniętą do śniegu linę. Każdy ruch wydaje się nieprawdopodobieństwem. Poruszam
się powoli, podświadomie oszczędzając resztki sił. Najchętniej siadłbym tu i został. Ale
gdzieś tam w środku inny głos tłumaczy, że jeszcze nie czas.
Dziś znowu na mnie kolej. Siłową rysą dochodzę do wielkiej depresji, jedynego słabego
punktu skalnej barykady. Pierwszy raz od dwóch dni tracę z oczu kuluar. Jest nie mniej
trudno, ale to, że pod nogami mam wreszcie coś konkretnego – a nie pustkę – napełnia
otuchą. Idę w górę. Mokro, mało miejsc na haki – kitka razy grozi lot. Ściągam Staszka i już
chcę powiedzieć, że nie mogę dalej, ale mi wstyd, że jestem taki słaby. „Jeszcze jeden
wyciąg” – postanawiam. Potem kryzys mija. Ale i trudności rosną. „Teraz tylko wytrzymać i
nie robić jakiegoś głupstwa w ostatniej chwili...” – myślę.
Zyskujemy na wysokości, a północnej ściany jak nie było, tak nie ma. Widnokrąg
powiększa się gwałtownie. Ukazuje się miasteczko i biała nitka szosy łączącej Chamonix z
Chamonix de Praz, wreszcie lasek, za którym kryje się nasz obóz. Potem wszystko znika za
załomem i musimy pogodzić się z myślą, że dopiero po przewinięciu za kant zobaczymy
namioty.
A ściana jakby zawzięła się na nas – nie ma końca. Znów – staję dęba, znowu kruche
przewieszki, mokre płyty, trawersy nakryte ciemnymi okapami. Ale wpadłem już w rytm i
wiem, że nie spocznę i nie polecę, póki nie dojdę do kantu. Około dwunastej poskręcany drut
– chyba rekwizyt z pierwszego przejścia – daje znak, że północna ściana tuż, tuż...
Od wyraźnie łatwiejszego terenu oddziela mnie wielka, wymyta przewieszka z kilkoma
słabo tkwiącymi hakami. W moim postępowaniu następuje zabawny zwrot. Do tej pory
używałem starych baków bez sprawdzania; nie pozwalał na to czas. Obecnie sytuacja się
zmieniła. To ostatnia przeszkoda i gdyby coś teraz miało się stać – byłby to wyjątkowy pech.
Wyjmuję nową „łyżkę” i za chwilę czysty dźwięk uderzanej młotkiem stali powraca odbitym
od ścian echem. Kilka metrów gimnastyki na pętelkach – całe ciało ucieka do tyłu i... teren się
kładzie. Ściągam Staszka, krótki, łatwy trawers...
– Jestem na północnej! – wesoły okrzyk leci w mroki zachodniej ściany.
Widzę rozległą dolinę, zbocza Flegere, Brévant i nasz obóz: maleńkie zielone kółeczko w
ciemnej oprawie, nakrapiane żółtymi, niebieskimi i czerwonymi punkcikami. Szara, prawie
niewidoczna kropka to namiocik mój i Cześka. Patrzę na nią z pewnym rozczuleniem.
Zaczynam wierzyć, że niedługo tam wrócę i wygodnie wyciągnę się na dmuchanym
materacyku.
Słońce. Robi się weselej i raźniej. Do szczytu ma być tylko kilka łatwych wyciągów liny.
Siadam, czekając na towarzyszy i rozklejam się zupełnie.
Po godzinnym odpoczynku ruszamy dalej; jedna, druga, trzecia długość liny i
zlodowaciałe śnieżne pólko. Wyczuwa się bliskość szczytu. Przy Potężnym bloku – nowa
niespodzianka. Na pierwszy rzut oka widać, że trawers, który nas czeka, będzie wysoko
nadzwyczaj trudny. Oglądam się w tył. Powietrze parne, niespokojne, rozłożyste cumulusy
zapowiadają burzę. Budzi się niepokój. Nie ma żartów. Burza tutaj to klęska. A zatem trzeba
raz jeszcze wziąć się w garść!
Triumfalne: „Jestem!” rozchodzi się na północ i południe.
Zejście tonie w mgłach, nie widać nawet na pięćdziesiąt metrów. Stary hak pokazuje
kierunek zjazdu. Spływam w mgłę i ląduję na gładkich płytach. Niedaleko tkwi inny
zardzewiały „wycior”. W kłębowisku pod nogami przejaśnia się na moment. Widzę
nieprzyjemną otchłań, wymyty komin i kiepskie perspektywy na przyszłość. Zjazd jest
fatalny; kręcę się w kółeczko, lina tnie niemiłosiernie, na dobitek przelatują koło mnie
ogromne lodowe bryły, strącone z góry. Dotykam nogami śliskiej, nachylonej płyty i dopiero
wbiwszy hak, jako-tako staję. Nade mną Momo wiruje jak bączek puszczony ręką dziecka, a
pode mną... nie, to niemożliwe!
Mgły ustępują na chwilkę i otwiera się przerażająca pustka...
Nagle wydaje mi się, że – daleko w dole – słyszę niewyraźne głosy. Krzyczę w mgłę, z
dala nadchodzi słaby odzew, a w okienku, utworzonym na moment, ukazują się drobne
postacie.
Krzyczymy teraz obaj z Cześkiem. Postacie zatrzymują się, zadzierają głowy:
– Non, non! Pas bien! Pas bien! – dolatuje z głębi.
Próbujemy ich pytać po francusku i angielsku, ale jedyną odpowiedzią na te poliglotyczne
wysiłki jest żałosny przeciągły okrzyk:
– Pas bien! Pas bien! L’Épéron Bonatti! L’Épéron Bonatti!
Ciarki przechodzą nam po skórze, tylko tego brakowało, żeby zacząć zjeżdżać Filarem
Bonattiego...
Jak się dostać do drogi zejściowej? Wycinamy długi trawers w prawo i stajemy na małej
platforemce nad nowym urwiskiem. Zrzucamy linę. Nie widać, czy dosięga. Siedzimy w
kucki nad mlecznobiałą pustką, czekając na moment przejaśnienia.
– Chyba dostaje – stwierdza Momo. – Jadę!
Za chwilę dochodzi z dołu:
– W sam raz...
I znowu zabawa w kręćka, potem trawersy po nieprzyjemnym, rozmokniętym śniegu,
nowe zjazdy i wreszcie świeże ślady...
W zupełnym mroku, zasypiając prawie ze zmęczenia, ściągam linę po dwunastym już
chyba zjeździe. Krótki marsz po śnieżnym pólku, załom skalny...
– Ah, camarades!
Na równej platforemce, zapatuleni w płachty i śpiwory, biwakują czterej nieznajomi. Nie
ma czasu ani chęci na szukanie lepszego miejsca. Siadamy ze Staszkiem na lekko
ośnieżonych głazach. Momo wciska się do śnieżnej grotki pod blok skalny. Pożyczamy
menażkę i Czesiek zaczyna topić nad świecą śnieg. Po godzinie przełykamy po raz pierwszy
od kilku dni łyk czegoś ciepłego. Momo zabiera się do topienia drugiej menażki, ale jest już
tak zmęczony, że zasypia, wylewa na siebie wodę i gubi świeczkę.
Trzecia noc jest chyba najgorsza. To nieprzerwane pasmo zaśnięć i przebudzeń, skręcania
się na kamieniach, kopania marznącymi nogami. Momo bredzi coś o Lollobrigidzie, do której
by się przytulił i... usnął. Kłapie przy tym tak zębami, że „Lollobrigida” wymawia chyba
minutę.
Dzień wstaje jasny i chłodny. Okazuje się, że nasi nieznajomi to rywale z kuluaru pod
zachodnią Dru. Na pierwszy rzut oka wyglądają na przeciętnych wspinaczy z Chamonix, ale
kiedy jeden z nich zaczyna wkładać wibramy, maleńkie jak na dziesięcioletnie dziecko,
spostrzegam pomyłkę. Jest to Leseure – zdobywca południowej ściany Aconcagui. Pogodny
blondyn przedstawia się jako Robert Paragot, mający za sobą mityczną Mustagh Tower w
Himalajach, a ogorzały brunet to świetny wspinacz szwajcarski Bron, autor drogi
południowo-wschodnią ścianą na Le Grand Capucin.
Zbieramy się już do odejścia, kiedy następuje coś podobnego do trzęsienia ziemi.
Powietrze przebiega głuchy grzmot, skała drga pod nogami – zgrzyt, swąd, zapach siarki. W
górze urwało się kilka głazów i drogą zejściową toczy się potężna lawina. Przelatuje koło nas,
niknie za krawędzią, a chwilę później hen, hen, głęboko w dole wybuchają gejzery śnieżne.
Stoimy bez słowa – dziesięć minut później, a byłoby po nas.
Jestem już tak wyczerpany, że nie chce mi się zdjąć ponakładanych na noc rzeczy. Słońce
przypieka, a w pół godziny później upał staje się nie do zniesienia. Nie kończące się zjazdy,
ściekający strumykami pot, usta niezdolne do wydania dźwięków – wszystko to czyni z
powrotu jeden koszmar...
W końcu teren się kładzie. Zsuwamy się z gładkich płyt, siadamy bezwładnie, łykamy
śnieg, sypiemy go za kołnierze na głowę. Wleczemy się beznadziejnie w potokach światła,
czekając na zbawczy lodowiec. Czesiek ma flaszeczkę coraminy. Wypijamy ją po połowie.
Skutki są fatalne, stan nasz jest wynikiem głodu, a nie osłabienia serca. Nie możemy już teraz
prawie wcale iść, a puste żołądki bolesnymi skurczami protestują przeciwko chemikaliom.
Tak dobijamy do trawersu pod serakami lodowca Charpoua. Francuzi odsadzili się trochę od
nas, widzimy ich świeży ślad przerywany w dwóch miejscach lawinami... Zbliża się południe,
godziny szczytowego upału. Patrzę na śnieżną ścieżynkę, na wiszące seraki i myślę:
„Niebezpieczeństwo jeszcze nie minęło, trzeba się pospieszyć!”
Krótki bieg stromą flanką, kilka mostów śnieżnych, szczeliny, jazda na butach gładkim
zboczem, niegroźne upadki i zza śnieżnego wzniesienia wyłania się schronisko „Charpoua”.
Przed nimi bezładnie leżące na słońcu postacie...
Owinięci w ciepłe koce szukamy gorączkowo jedzenia. Z resztek mleka w proszku i
odrobiny cukru gotujemy ogromny gar najlepszego napoju, jaki kiedykolwiek miałem w
ustach. Pijemy, pijemy jak bąki...
Na stację kolejki zębatej w Montanvers przyjeżdżają coraz to nowe zastępy turystów na
wieczorne, silne jeszcze słońce. Siedzimy nieruchomo w morzu kolorowych postaci, ze
wstydem zasłaniając dziury w spodniach. Wychudłe, zarośnięte twarze i spalona skóra
wyraźnie kontrastują z nienagannymi w każdym calu przybyszami z dolin. Za ostatnie
wygrzebane gdzieś franki pijemy Coca-Colę.
Nie mogę oderwać wzroku od kropelek rosy i pokrytych parą brzegów szklanki. Coca jest
prosto z lodówki i kiedy w upale ciągnę ją przez słomkę, nie potrafię sobie nawet wyobrazić
istnienia czegoś lepszego. Uśmiecham się; przed dwoma godzinami to samo myślałem o
mleku...
Nie budzimy sensacji; ludzie dookoła to inny świat, świat aut, dansingu, plaży, mówimy
innymi językami, czasem tylko padnie na nas jakieś ukośne spojrzenie i rozbawione
towarzystwo na moment ścisza głosy. Spostrzegam wszystko niewyraźnie, jak przez mgłę.
Kryje się tu jakiś fałsz, coś jest kłamstwem: albo to, co nas otacza, albo – minione trzy dni.
NA LODOWIEC TYLKO Z LASKĄ!
100 FRANKÓW ZAPEWNI Cl BEZPIECZEŃSTWO!
BYĆ W CHAMONIX I NIE WIDZIEĆ LODOWEJ GROTY –
TO BYĆ W PARYŻU I NIE ZOBACZYĆ KATEDRY NOTRE-DAME!!!
Tłumy ludzi tłoczą się przy stromej ścieżce, posłusznie wyciągają z kosza zachwalane
laski, wrzucają monety do puszki i schodzą w dół. Spalinowy motorek turkocze i grota
ukazuje się zwiedzającym w tysiącznych blaskach świateł. Gwar i śmiechy dolatują aż tutaj.
– Zbieramy się... – niechętnie mówi Staszek.
Wolno wstajemy od stolika, podnosimy liny, plecaki i przeciskamy się przez
różnojęzyczny tłum w kierunku stacji. Zatrzymuje nas właściciel hotelu, elegancki, siwy pan.
Pyta o coś, ale rozumiem z tego tylko słowo escalade, pokazuje na liny...
– Face ouest Dru – mówię na wszelki wypadek.
– Anglicy? Niemcy? – pyta.
– Non, non, Polonais...
Na jego twarzy ukazuje się zdziwienie.
– Face nord Dru? – pyta niedowierzająco.
– Non, face ouest – potwierdzam.
– Bien, bien, trés bien... – mówi. Ręką zaprasza nas do środka.
Wchodzimy do zacisznej salki. Za chwilę zjawia się przed nami omszała butelka.
Odmawiamy z prawdziwym żalem, upilibyśmy się nawet naparstkiem. Wino – jak w bajce –
zmienia się na kawę ze śmietanką i rogalikami.
Gospodarz przynosi wielką księgę i prosi o wpisanie. Na poprzedniej stronie autograf i
zdjęcie Bonattiego – po samotnym przejściu filaru. Stawiamy nieco koślawe ze
zdenerwowania podpisy, dziękujemy i wychodzimy na światło. Kolejka odchodzi za kilka
minut. Ostatni rzut oka wstecz...
W lewo nad lodowcem Leschaux góruje potężny masyw Grandes Jorasses ze śmiałym
konturem Filaru Walkera. Nad nim niewyraźny, lekko seledynowy półksiężyc...
Patrzę pytająco na Cześka. Uśmiecham się porozumiewawczo.
SŁOŃCE NAD UŁŁU-TAU-CZANA
Żenia jest średniego wzrostu, ma krępą atletyczną sylwetkę, silny jasny zarost, ściemniałą
od słońca twarz i nerwowe, rozbiegane oczy. Tola – wysoki melancholijny brunet – kiwa się
sennie w półsiedzącej pozycji.
Wpatrzone we mnie badawczo oczy Żeni wyrażają troskę. Uśmiecham się leciutko do
wewnątrz. „Co to za człowiek – myśli na pewno Żenia – niebyt nigdy na Kaukazie, nie zna
naszych gór... Mamy z nimi iść, odpowiadamy za ich bezpieczeństwo... Czy jest ostrożny?
Nie możemy rozkazywać, a tylko proponować, radzić... Ale jeśli coś się stanie? Oj kłopot,
kłopot... Jak z nimi mówić?”
– Pójdziemy razem – przerywa wreszcie milczenie – po zachodniej ścianie Ułłu-Tau-
Czana... to bardzo trudna droga...
– Tak – potwierdzam spokojnie.
– No cóż, trzeba się będzie dobrze asekurować. Jeden, dwa noclegi.
Nie jestem tym zachwycony, północna ściana „Ułłu” ma tylko 1400 metrów wysokości,
powinno się zdążyć w jeden dzień.
– A ja myślę, że zrobimy ścianę w jeden dzień.
W oczach Żeni pojawia się lęk, nawet zaspany Tola przytomnieje.
– O, w jeden dzień jeszcze nikt nie zrobił tej ściany – replikuje Abałakow – pierwsze
wejście zajęło trzy dni.
Tola jak chiński bożek kiwa z powagą głową.
– Tak, wiem – mówię – ale sądzę, że damy radę w jeden dzień.
Wzrok Żeni wyraża nieufność i niechęć. Znów wiem, co myśli: „Narwany cudzoziemiec
– od razu czułem, że będą z nim kłopoty”.
– A byliście już na Kaukazie? – pyta nieufnie.
– Nie, nie byłem – ale chodziłem po Alpach.
– Alpy nie Kaukaz – odpowiada nieco łagodniej – a jakie wejścia zrobiliście?
– Zachodnią ścianę Dru.
– Zachodnią Dru? Naprawdę?
Tola przebudził się już całkiem z drzemki i też wbija we mnie zaciekawione spojrzenie.
Żenia i Tola patrzą już na mnie inaczej. „No, nie jest znowu tak źle – myślą – zachodnia
ściana Dru to jedna z najsłynniejszych na świecie, ten uparty Polak jednak musi umieć się
wspinać...”
– No, dobrze – mówi Żenia – zobaczymy. Ale chyba w jeden dzień nie zdążymy. I
asekuracja musi być solidna – dodaje z nagłym nawrotem niepokoju.
– Oczywiście – uspokajam go i z uśmiechem klepię po ramieniu – Myślisz, że chcę się
zabić?
Tola uśmiecha się z powagą.
Nerwowa atmosfera, grupy i grupki, umawianie się na zespoły, kłopoty z wyborem drogi
i niepewność, czy nas w ogóle puszczą. Nieustanne konferencje Wojsznisa (kierownika naszej
wyprawy) z Malejnowem i Kropfem, sprzeczne wiadomości z pola walki i w tym wszystkim
my – właściwi aktorzy, ostrzący raki, kompletujący sprzęt, aktorzy najistotniejsi – a jednak
zagubieni i postawieni gdzieś na marginesie.
Nasz zespół jest w zasadzie skompletowany; niski, energiczny, o przenikliwym
spojrzeniu Jaś Mostowski, jego nieodłączny towarzysz – czaplowaty Andrzejek Sidwa,
zawsze pogodny Krzyś Berbeka i ja.
Na wieczornej odprawie chmury się rozwiewają; możemy iść, gdzie chcemy, z jednym
zastrzeżeniem – mają nam towarzyszyć dwójkowe zespoły rosyjskie. A więc Żenia i Tola.
Od samego rana trwają przygotowania. Tola przyniósł z położonego powyżej obozu
„Spartak” opis drogi i teraz Żenia cierpliwie przepisuje, a potem wypełnia większą ilość
małych książeczek. Na Kaukazie nie ma przewodników, ale każde wejście musi być opisane,
udokumentowane i zatwierdzone w obozie, do którego należy alpinista. Most tłumaczy z
rosyjskiego na polski, ja kompletuję sprzęt, a Krzysiek i Sidwa pobierają żywność. Żenia –
niezwykle ważny – chodzi teraz z ekierką, wydobył skądś ogromną mapę i wziął się do
rysowania.
W końcu – ostatnia odprawa. Mała sala, wszystkie wyruszające zespoły i komisja
marszrutowa; komendant rejonu Kropf, delegat komitetu kultury fizycznej z Moskwy
Malejnow i jeszcze sześciu czy siedmiu mistrzów sportu. Zaczynają się rozważania,
omawianie, sprawdzanie, dyskusje nad sprzętem i opisem drogi. Biedny Żenia wije się jak
piskorz w krzyżowym ogniu pytań, dlaczego pominął jakiś istotny szczegół na szkicu. Ale
wszystko ma swój koniec, komisja zatwierdza zgłoszone przejścia i kładzie podpisy pod
potężnymi plikami papieru. Czas kontrolny wyznaczono nam na sześć dni. Jeśli po upływie
tego terminu nie zjawimy się w Adył-su, wyruszy akcja ratunkowa. Nie jest to znowu takie
złe, człowiek czuje się pewniej.
* * *
Ciężarówka pędzi nierównymi koleinami nad rwącym potokiem. Wąskie gardło doliny
rozszerza się dopiero gdzieś tam daleko, gdzie majaczy olśniewająco biała Ułłu-Tau-Czana.
Wygląda gorzej niż przeraźliwie. Ogromna, długa na kilka metrów bariera, przysłaniająca
widnokrąg. Nie rozmawiamy o niej, ale jak na komendę powolniejemy. Tymczasem szofer
ciężarówki wyczynia cuda. Zjeżdża z ogromną szybkością ze stromych pagórków, wpada
całym pędem w rzeki, przemyka karkołomnymi wirażami nad ciemnymi kanionami potoku,
zręcznie omija lub hamuje z nagła przed licznymi dziurami. Jestem trochę blady i kurczowo
trzymam się szoferki, ale nie mogę powiedzieć, żeby mi się to nie podobało.
Dolinę Adył-su oddziela od Baksanu 150-metrowy próg skalny. Za pomocą
zaimprowizowanej kolejki linowej wciągnięto tu ciężarówkę, która, uwięziona po wieczne
czasy, pełni wahadłową, monotonną służbę. Nic dziwnego, że szofer zna każdy kamień i
rozwija tempo przyprawiające serca o silniejsze bicie.
W rozbryzgach piany przelatujemy przez jeszcze jedno szerokie rozlewisko potoku.
Nieruchomo zastygłe w narastającym upale, pławi się w wodzie stadko lilorogich mułów.
Niektóre stoją leniwie, zamarłe w jakimś nie dokończonym ruchu z do połowy opuszczonymi
łbami, inne leżą w płytkiej, srebrzystej wodzie – jak ciężkie, brązowe posągi, o wiele
realniejsze niż migocąca w rozedrganym powietrzu Wielka Biała Kraina – czyli po bałkarsku
Ułłu-Tau-Czana.
Auto zatrzymuje się. W niedalekim zagajniku rysują się kontury budynków i rzędy
namiotów; to obóz alpinistyczny „Dżajłyk”. Nie ma nikogo, rozwalamy się w potężniejącym
skwarze pod dającym lekki chłód drzewkiem. Czekamy na szefa służby ratowniczej w Adył-
su, Limorowa. Chciałbym dziś jeszcze rozbić namioty pod ścianą. Żenia, pełen wschodniej
rezygnacji, leży w cieniu i przez na wpół przymknięte powieki uspokaja mnie łagodnie:
– Niczewo, niczewo... Limorow przyjdzie.
Tola i Sidwa śpią. Most nerwowo zagryza wargi, a z miny Krzyśka widać wyraźnie, że
ma wyrobiony sąd o wszystkim. Słońce grzeje, minuty lecą, przemieniają się w godziny – a
Limorow przepadł.
Limorow okazuje się przystojnym, ładnie zbudowanym blondynem – przypomina raczej
germański typ. Idziemy z kurtuazyjną wizytą do oddalonego o dziesięć minut obozu
„Chimik”. Jest późno. Most co chwilę zerka na zegarek.
Kierownik obozu przyjmuje nas w łóżku; zabandażowana głowa i ręka na temblaku,
wesołe oczy. Tydzień temu miał poważny wypadek alpinistyczny. Kiedy wyłuszczamy mu
nasze plany, łapie się jedyną zdrową ręką za głowę:
– A dlaczego Kropf nic mi nie powiedział?
– Jak to nie powiedział? Nie mówił przez radio, że przyjdziemy?
– Tak, ale nie powiedział, że chcecie iść na północną ścianę Ułłu-Tau-Czana...
– No to co z tego?
– Wczoraj skończył się ostatni kurs dla początkujących i siedmiu naszych inspektorów
poszło na tę ścianę...
To trzeba mieć naprawdę cholernego pecha. Pogoda jak drut, jakiej nie było od chwili
przyjazdu, a my siedzimy bezczynnie przy lunecie. Siedem czarnych, nieregularnie
rozmieszczonych na lodowym stoku kropek posuwa się z żółwią powolnością. Sami nie
wiemy, co robić; z nudów wykonujemy piękne portrety osiołków, smażymy się na słońcu i
trawimy czas na bezpłodnych dyskusjach.
Żenia chodzi jak struty. Dzisiaj rano wybuchła wielka kłótnia: iść czy nie iść pod ścianę.
Most i Sidwa buntowali się – Żenia, Limorow i wszyscy obecni przy tym instruktorzy byli
zdecydowanie przeciwni.
– Ściana jest bardzo niebezpieczna – mówili – póki pierwsza partia nie wejdzie na grań
poza turnią zwaną „palcem”, nie możecie zacząć wspinaczki. Każdy strącony z góry kamień
trafi wasz zespół!
– E tam... trele morele – powątpiewał Most.
– Ale jakże wy pójdziecie? – zawodził Żenia. – A jeśli pójdzie lawina, to co wtedy?
Coś trzeba było zdecydować. W gruncie rzeczy Most miał na pewno rację. Linia spadku
kuluaru przebiegała w prawo od drogi po lodowym zboczu. Ale nie chciałem stawiać sprawy
na ostrzu noża...
– Żenia – zapytałem – czy oni dziś dojdą do „palca”?
– Nie wiem... Ale chyba tak...
– Trudno, zostaniemy do jutra w obozie, rano zobaczymy, co dalej – zdecydowałem z
przykrością.
Żenia uśmiechnął się od ucha do ucha:
– Charaszo! Pojutrze ruszamy... pogoda będzie!
Prawdziwa awantura rozpoczyna się dopiero następnego ranka. Okazuje się, że czarne
punkciki nie osiągnęły jeszcze zbawczego „palca”, a dwa z nich widać na skałach dolnej
partii ściany.
– Cholerni „dziadkowie” – denerwuje się Most – dość tej zabawy! Pakujmy graty i
chodźmy...
– Jak długo można tu siedzieć? – zabiera po raz pierwszy głos Sidwa – tam bractwo
wspina się na Uszbie, a my gnijemy w namiotach...
– Janek! Przecież nie możemy iść! Czemu ten Kropf nie dał znać wcześniej... – wtrąca
Żenia.
Pytam Limorowa, co o tym wszystkim sądzi.
– Myślę, że jeszcze jeden dzień musicie poczekać. To bardzo niebezpieczna ściana,
lawiniasta.
– Lawiny lawinami, a potem nie wystarczy nam czasu – przerywa Most.
– Pogadam z Kropfem przez radio, żeby przedłużył o dwa dni czas kontrolny.
– Do diabła z przedłużaniem, chodźmy dziś! – złości się Sidwa.
Jest koło południa. Wokół ani skrawka cienia. Stoimy małą grupką pośrodku obozu i
otacza nas kilku milczących instruktorów. Żenia wyrywa sobie włosy z głowy, reszta nic nie
mówi, ale wyczuwam wrogi nastrój. Mam już trochę tego wszystkiego dość. „Jak trudno się
nam porozumieć – myślę – oni mają swoje święte, od lat ustalone przepisy bezpieczeństwa,
które teraz chcemy złamać. Na dobitek wciągamy ich kolegów w niewyraźną, niemiłą
sytuację. Jeśli coś się stanie, my pojedziemy, na nich się skrupi...
Z drugiej strony pozostało już tylko kilka dni czasu, kilka dni niewiadomej pogody, a nie
mamy żadnej poważnej drogi za sobą. Tam, z południowych dolin Swanecji i z mroźnego
Uszbijskiego Plateau, reszta grupy trawersuje Uszbę – a my tracimy czas na jałowych sporach
i bezsensownym wałęsaniu się po obozie...”
– No więc co? – pyta Most. – Idziemy się pakować?
– A co będzie, jak kto dostanie kamieniem? – rozpaczliwie pyta Żenia.
„Tak, co będzie? – zastanawiam się chwilę. – Jednak i ci milczący Rosjanie mają rację;
nie wolno wbrew radom ludzi znających teren ryzykować życia. Jeśli coś się stanie, nie
będzie dla nas wytłumaczenia”.
– Dziś zostajemy! – mówię – jutro rano ruszamy pod ścianę.
Most kręci sobie kółeczka na czole, Żenia idzie telefonować do Kropfa, a ja jestem zły i
mam wątpliwości.
Wieczorem zjawia się Żenia z bardzo strapioną miną:
– Płocho, pano-o-wie! Widziałem barometr, spadł, pogody nie będzie...
Andrzej Sidwa chichocze szatańsko, zaciera ręce i patrzy na mnie triumfująco, Most klnie
coś pod nosem, a Krzysiek milczy i uśmiecha się jak zwykle. Ale tym razem nawet ja mam
dość:
– Jutro pójdziemy pod ścianę. Potem zobaczymy, co dalej.
Żenia skrobie się w głowę i nieustannie zawodzi:
– Płocho, kak płocho... Pogody nie będzie! Co robić?
Spokojny Tola patrzy to na Żenię, to na mnie.
– No cóż, pójdziemy chyba spać – mówię do Krzyśka.
Zasypiam już, a z drugiego namiotu przebija wciąż smutny sopran:
– Płocho, kak płocho, nie będzie pogody.
I niski, łagodny bas Toli:
– Niczewo, niczewo...
Dwa obozy „Chimik” i „Dżajłyk” zostały już dawno w dole. Kamienista, nie kończąca
się, wyorana lodowcem dolina – to też przeszłość. Z prawej strony przesłania niebo lodowy
ząb Dżigittau, a ostra jak brzytwa, równiutko usypana morena wyprowadza w górę pod
spływającą lodem Ułłu-Tau-Czana. Nawet słynna „Bezingijskaja stiena” nie jest tak
przerażająco stroma i biała. To „stop” natury dla człowieka zamyka drogę, zakrywa niebo i
dzieli świat na dwie części: przed – i gdzieś tam za!
W dole wyschnięte, bez kropelki wody koryto, wyrównane jak gigantyczny stół, smutne
jak turkiestańskie pustynie. Tylko Pusta Dolina w Tatrach – parnym, bezdźwięcznym
południem – mogłaby być jakoś do tego podobna...
Kilka godzin temu drogę zagrodził nam potok; zdjęliśmy buty, przeprawiliśmy się przez
lodowatą wodę i monotonny, uparty, tępo wytrwały rytm nóg zaczął unosić nas coraz wyżej,
od dyszącej żarem pustyni ku chłodnym szczelinom lodowca. Raz, dwa, raz, dwa, nawet
prawie w miejscu, nawet śmiertelnie powoli, byle się nie zatrzymać, byle nie stanąć ani na
sekundę, bo ta sekunda natychmiast niewiadomym sposobem zamienia się w dziesięć minut
odpoczynku.
Rozpierzchliśmy się jak kuropatwy atakowane przez jastrzębia. Jaś Mostowski i Andrzej
dążą prawym brzegiem potoku, Żenia, Tola i Krzysiek wybrali kierunek wprost na strome
czoło lodowca. Ja poszedłem moreną. Raz, dwa, raz, dwa, niesie plecak dobrowolny,
niedoskonały automat – no bo jak można go nazwać doskonałym, jeśli ulega zwykłemu
słońcu?
Lodowiec pod ścianą jest prawie równy, zapora Ułłu-Tau przewraca się na głowę, w
prawo poprzecinany serakami łagodny lej przełęczy Garwacz. Lodowiec jest wklęsły,
poszatkowany setkami głębokich szczelin. Świeży, zakrywający kostki śnieg zdradliwie
maskuje te luksusowe grobowce dla samotnych wędrowców. Wysunięty jak pręt sapera
czekan bada teren i poprzedza każdy krok. W końcu wypukła, podprowadzająca pod samą
ścianę grządka. Tu nie grożą szczeliny, ale też trzeba uważać – skała jest krucha.
Niewielka płasienka; trochę trawy i ziemi, dwa niewysokie kamienne murki. Po
kamykach sączy się kryształowo czysty strumyczek omywając zżółknięte, spalone żarem
badyle traw. Jestem zmęczony, przykładam wargi do zimnej strugi i piję. „Tu zostaniemy, to
dobre miejsce” – myślę. W lodowej niecce wędrują dwie ciemne postacie; Andrzej i Most –
domyślam się. U początku grządki pną się po piargach dalsze trzy cienie – to gromadka Żeni.
Śpię z Mostem i Andrzejem. Drugi namiot okupują Tola, Żenia i Krzysiek. Most ma mały
kieszonkowy budzik; już o wpół do trzeciej podrywa nas natrętne tyrczenie. Wytykamy nose
na pole. Widok nie jest zachwycający; całe niebo pokrywają ciemne, szybko biegnące
chmury. Doliną Adył-su pełzną coraz wyżej mgły. Z przełęczy Garwacz zwisa gęsty, lekko
zagięty w dół język namacalnej, mlecznej cieczy. „Zupełnie jak początek halnego w Tatrach”
– myślę. Chwilami chmury pękają i ukazuje się czarny, srebrno nakrapiany płat nieba, a
nawet pełna tarcza księżyca. Wtedy północna ściana Ułłu-Tau-Czana lśni złowrogo
fluoryzującą poświatą. Patrzymy w trójkę na ten niezwykły widok; widzę twarze Mosta i
Sidwy wykrzywione w jakimś dziwnym grymasie, właściwie każde słowo jest zbędne.
Dookoła unosi się niepokój i jakiś szósty zmysł upewnia nas, że Żenia miał rację...
– No cóż – mówi Most – zjedzmy coś i podejdźmy przynajmniej pod ścianę. Jak zacznie
lać – wrócimy.
Warkot kocherów miesza się z poranną litanią Żeni i ponurymi porykami Toli. Krzyś
Berbeka znosi ze stoickim spokojem wszystkie: „Pogody nie budiet!” „Panowie, płocho, kak
płocho” i... „ja nie idu!”
W końcu gotowe. Sznurujemy namioty, Żenia i Tola w ostatniej chwili biorą swoje
ciężkie śpiwory. My ryzykujemy: trochę jedzenia i kurtki puchowe.
Kluczymy wśród szczelin – jeśli nie liczyć chwilowych księżycowych iluminacji –
zupełnie po ciemku. Skaczemy przez węższe, a na szerokich ciemnych czeluściach
wypatrujemy obejścia lub mosty śnieżne. Pogoda robi się coraz gorsza, chwilami i na
lodowiec wpełzają od dołu tumany astralnej, materializującej się mgły i wtedy niezbyt odległa
już ściana ginie w szarym mroku. Potem mrok jaśnieje, przeciera się, a srebrne światło
ukazuje potężne szczyty i przelewające się wolnym, nieuchronnym ruchem gęste,
brudnoszare mleko. Niebo pokryły teraz maleńkie popielate chmurki. Mętny mrok wchłonął
wszystko, robi się zimno i wilgotno. Nie widać nic, nie wiadomo, gdzie iść. Żenia coś tam
mamrocze pod nosem, przysiągłbym, że „pogody nie budiet”... Patrzę na Krzyśka i
przystajemy jednocześnie.
– Heej, panowie! – wołam do Mosta i Andrzeja.
Niewyraźnie odcinające się we mgle cienie intensywnieją.
– Co jest?
– Nie ma sensu iść dalej, zaraz lunie...
Znów milczenie, widzę ulgę na twarzy Żeni.
– Czuję coś mokrego na twarzy.
– Pada – flegmatycznie stwierdza Andrzej.
Zaczynają ciąć ostre ziarenka lodu, a w kilka minut później małe białe płateczki
zapełniają wolno cały świat. Są wszędzie; w górze, w dole, włażą z oddechem do ust, sypią
się za kołnierze i natychmiast roztapiają przykrym chłodem.
– Sypie jak przed wojną – stwierdza Krzysiek.
Cały dzień leżymy gnuśnie, zapakowani po uszy w śpiwory. Na polu beznadziejna,
wczesnogrudniowa pogoda. Jest prawie ciemno, ostre podmuchy wiatru szarpią namiotem.
Brakuje tylko zeschłych liści jesiennych. Kiedy uchylam małe okienko, drobne mokre płatki
wlatują do namiotu. Jeszcze jeden dzień stracony...
Z twarzy Żeni nie znika napięcie; wie, że nie ma pogody, wie, że bardzo zależy nam na
tej ścianie, i wie też, że na upartego możemy w każdej chwili wstać i pójść.
Żenia jest maszynistą na elektrowozie w Piatigorsku, ma już za sobą ładne drogi i kilka
lat wspinania. Jest kandydatem na mistrza sportu. Północna ściana Ułłu-Tau-Czana może go
bardzo zbliżyć do upragnionego celu, ale ewentualny wypadek przekreśli raz na zawsze jego
szanse... To egzamin – Żenia wie, że nie panuje nad sytuacją, stąd ta widoczna duchowa
rozterka.
Tola to urodzony flegmatyk, flegmatyk tak wielki, że nie ma czasu na przejmowanie się
czymkolwiek. Właśnie wywołał serdeczne wybuchy śmiechu swoim opowiadaniem. Pracuje
jako radiotelegrafista w Smoleńsku, dostał miesięczny urlop, a jest już w Adył-su sześć
tygodni. Wprawdzie Kropf podobno interweniował w jego sprawie, ale Tola, niezbyt pewny,
co z tego wyniknie, na wszelki wypadek siedzi dalej, idzie ze ściany na ścianę i pcha się z
przygody w przygodę. Ułłu-Tau-Czana będzie jego pierwszą wielką drogą. Czy czuje tremę?
Eee, chyba nie, kiwa melancholijnie głową i mówi zaspanym głosem:
– Niczewo... Wsio budiet charaszo...
No i jak tu nie być optymistą mając takich towarzyszy?
Żenia dyktuje mi słowa piosenki, Sidwa i Tola kiwają się sennie, a Krzysiek Berbeka
pewnie śpi samotnie w drugim namiocie. Uchylam wiszącą u wejścia płachtę; nic nie widać –
biało.
* * *
Kiedy rano budzik odbiera nas Morfeuszowi, nic się nie zmieniło. Świeżego śniegu
spadło niewiele, ale oszalałe chmury gania po niebie wiatr, a mgły nie mogą się zdecydować,
w którą stronę rozpocząć marsz.
Nie ma rady, trzeba jeszcze poczekać. Powoli – w obliczu rosnącego brzasku – gotujemy
śniadanie. Raz mży, raz przestaje, w niebie coraz większe dziury. Żenia wylazł z namiotu i
skrobiąc się po kilkudniowym zaroście rozgląda się, coś tam mrucząc pod nosem. Zaczyna
jaśnieć, pogoda niepewna, ale jednak lepsza niż wczoraj. Gdyby tak zostało... Już chyba
czwarta, znikły czarne i granatowe odcienie, wszystko jasnoszare. Snujemy się pośród
namiotów, niezdecydowani, czy wracać do śpiworów, czy... I nagle ten ktoś najmniej
oczekiwany, ten nieobliczalny Żenia rozgląda się już po raz nie wiem który po niebie, drapie
się w brodę i wykrzykuje:
– Pano-o-wie! Pogoda budiet!
Patrzymy po sobie osłupiali, nawet piorun z jasnego nieba nie wywołałby większego
efektu. Stało się coś, na co nikt nie liczył. Skąd, u diabła, Żenia przypuszcza, że będzie
pogoda? Z nieba wcale to nie wynika, ale skoro ten niepoprawny pesymista tak twierdzi...
W kilkanaście minut plecaki są spakowane i zaczynamy bawić się w ciuciubabkę ze
szczelinami lodowca.
Pod ścianą patrzę na zegarek; szósta, pogoda bez zmian, nie pada, powodów do
specjalnych zachwytów nie ma, a jednak nikt nie wątpi, że będzie lepiej. Mamy trzynaście
godzin światła i potężną półtorakilometrową ścianę przed sobą.
Wszyscy poważnieją. Wprost przed moim nosem sterczy lodowy stok o co najmniej 50-
55° nachylenia. Jest tego prawie pięćset metrów – najniebezpieczniejsza część drogi.
Pierwsza lina nie sprawia wielkich trudności; centymetrowa warstewka śniegu zupełnie
wystarcza na przednie zęby raków. Kładę się całym ciałem na stok, w jednej ręce trzymam
dziób czekana, w drugiej ostrze lodowego młotka i na przemian wbijając kolce raków i
uzbrojone ręce – szybko zdobywam teren. Koniec liny. Wyrąbuję czekanem wygodną
platforemkę na dwóch, wbijam długi lodowy hak i daję odpocząć łydkom. Po linie łączącej
mnie z Krzyśkiem pnie się już – jak majtek na maszt – Most. Jeśli mamy zdążyć, musimy iść
tak szybko jak dwójka. Wpadam na trochę szalony pomysł:
– Słuchaj – mówię. – Idę dalej, asekuruj mnie przez hak, a równocześnie ściągaj Krzyśka.
Niech idzie po waszej linie, a zaraz za nim Żenia...
Most patrzy na mnie z wahaniem:
– Sześć osób na jednym haku? A jak polecisz?
– Nie bój się... Nie polecę.
Połowa pola. Nasza szóstka rozciąga się i kurczy jak finiszująca gąsienica. Bolą mnie
ręce i nogi. Mam już trochę dość całej zabawy. Dopiero teraz w pełni zdaję sobie sprawę z
ryzyka; jedno poślizgnięcie i giniemy wszyscy. Lód jest coraz twardszy, kolce raków ledwie
zagłębiają się w stok, a hak nie wytrzyma szarpnięcia ciężkiego, rozpędzonego na lodowej
wyrzutni ciała. Kiedy zerkam w dół, widzę pokracznie rozmieszczone w białym pionie
postacie, nieco przestraszone twarze i wytrzeszczone oczy. Patrzę tęsknie w górę i marzę o
chwili, kiedy wreszcie wbiję jakiś mocny hak w skałę. Bolą i sztywnieją łydki u nóg, ale teraz
zmieniać się w prowadzeniu nie można, muszę doprowadzić ten niesamowity tramwaj do
końca.
Jeszcze jedna, dwie liny – w dole potrzaskany lodowiec, dotąd tak stromy, rozpłaszcza
się, wgłębia i kurczy. „Wygląda jak równy stół – myślę – maleńki, łagodny, zapraszający do
odpoczynku. Ale to było złudzenie...”
Żenia na szkicu drogi wykreślił pięknie czerwonym ołówkiem szlak poprzez ścianę. Idzie
on wprost na czarny, dość jeszcze odległy trójkąt skałek. Do tej pory trzymałem się prawie
wiernie tej czerwonej linii, teraz lód staje się całkiem gładki i nie utrzyma nawet
wyostrzonych raków. Nieco w lewo ma barwę ciemniejszą, to wczorajszy śnieg przymarzł
cienką warstwą. Zbaczam i raki zagłębiają się mocniej.
– Janek! Co ty robisz? Abałakow szedł w prawo, gdzie leziesz?! – dolatuje gdzieś z głębi
sopranik Żeni.
Nie odpowiadam. Wiem, że nie wolno mi spaść i wszystko poświęcam tej myśli, tym
czterem ostrzom z metalu, które zagłębione tylko koniuszkami trzymają moje ciało i życie
całej szóstki w równowadze. Nie mogę sobie pozwolić na pogawędki z Żenia.
– Janek! Co ty robisz? Oszalałeś? – dochodzi wciąż z dołu. Jeszcze pięć metrów do
stanowiska, wołanie Żeni zaczyna mnie denerwować. Nowe krzyki ucisza nawet Tola:
– Cicho bądź! Nie widzisz, że on jest teraz w trudnym miejscu?
Podminowany oczekiwaniem, kończę wbijać hak asekuracyjny. „Niech on się tylko
jeszcze raz odezwie...”
– Janek! Dlaczego...
Nie daję mu skończyć:
– Cicho bądź! Zobaczysz, jak tu przyjdziesz.
Na ścianie grobowa cisza. Wszyscy milcząco uznają prawo prowadzącego do zostawienia
go w spokoju. Słyszę, jak Most mówi cicho do Żeni:
– Widzisz, trzeba ci było?
Nietrudny żleb zamyka ściana gładkich, czarnych skał, u ich podnóża przytłoczona
ogromem i niedostępnością przycupnęła maleńka platforemka o wklęsłym dnie. Tu zwykle
nocowały wszystkie zespoły; jakieś murki z kamieni, na honorowym miejscu solidna,
hermetycznie zamknięta metalowa puszka. W środku masa papierów, niektóre w formie
małych książeczek. Ostatnia to wizytówka naszych „dziadków” sprzed czterech dni. Żenia
natychmiast wyciąga z głębin skafandra potężny plik kartek i upycha w blaszance z miną,
jakby odprawiał jakieś misterium.
– To bardzo ważna puszka – mówi. – Po przejściu ściany każdy wrzuca tam kartkę ze
swoim nazwiskiem.
Z dalszych wywodów wynika, że na grani jak na grani – może być rozmaicie, ale
wizytówka w środku ściany to dowód niezbity.
Wąskim kominem skalnym pnie się w górę Most. Zmieniliśmy kolejność; idziemy z
Krzyśkiem w ostatniej dwójce. Jest wpół do dwunastej, połowę drogi mamy za sobą. Żenia
zagaduje:
– Janek, zdążymy?
– Pewnie, że zdążymy – uspokajam go.
Most pięknie przewinął się trudnym kominem, teraz po linie łączącej go z Sidwą rusza
Żenia, Tola i reszta – na samym końcu ja z ciężkim plecakiem. Nie ułatwia on wspinaczki,
toteż z łezką w oku myślę o zmienności losów na tym najpiękniejszym ze światów; leader –
jeszcze przed chwilą, teraz wlokę się w ogonie kawalkady.
Nad kominem początkowo jest łatwo, ale wnet wyrasta skalista, krucha turnia – to chyba
ten osławiony „palec”. Most zamiast trawersować, wspina się ścianą czołową i utyka. To
woda na młyn Żeni, który przejawia coraz więcej aktywności, a do Mosta żywi niezbyt
przyjacielskie uczucia. Nim dochodzimy z Krzyśkiem, swoim zwyczajem oświadcza: – Nu,
kuda on idiot? Płocho! – i zaczyna wspinać się, wycinając jakiś wariant. Podkute tricuniami
buty zgrzytają przeraźliwie, krzesząc pęki iskier. Patrzymy na siebie z Krzyśkiem;
– Ty – mówi Krzysiek – a może by to wszystko obejść?
Strome zbocze nie wygląda miło, ale Krzysiek świetnie chodzi w lodzie. Nie waham się
ani chwili:
– Jasne, idź!
Za „palcem” omijamy trawersami kilka ogromnych postrzępionych turni i oczom ukazuje
się niezwykły widok: wysoko w górze stromy filar kończy się dalekim jeszcze szczytem.
Księżycowato wygięta, cienka jak ostrze żyletki grań śnieżna wybiega półłukiem spod
naszych nóg. Jest bardzo długa, a jej gładkie, zielonkawo migoczące zbocza kończą się aż tam
w dole, gdzie lodowiec ma wielkość pocztowego znaczka. Z wrażenia robi się zimno, choć
ukośne promienie uchodzącego za granie słońca grzeją jeszcze przyjemnie. Po raz pierwszy
mam czas spojrzeć na niebo; jest niebieskie, nie wiem nawet, kiedy zniknęły te wszystkie
mgły i morza chmur. Hen, w dolinie cofają się ostatnie tylne straże niepogody. Krzysiek
uśmiecha się:
– Chyba zrobimy Żeni kawał i zdążymy... – mówi.
Kończymy jeść powyciągane z plecaka wiktuały, patrząc z podziwem i lękiem na
niecodzienne, jedyne w swoim rodzaju widowisko. Cała karawana jest już znowu w przodzie,
tylko my jakoś nie możemy się pozbierać. Ta piękna, tak prosta w liniach kompozycja,
stwarzana przez ludzi, naturę, ruch i namiętność alpinistyczną, jest nietrwałym, niestety,
dziełem sztuki. Jasna, zielonkawa, wygięta w łuk klinga grani wsparta o silniejszy ciemny
akcent szczytowy, niebieskie, prawie granatowe niebo i cztery nieregularne sylwetki znaczące
srebrzysty, iskrzący śnieg łańcuszkiem śladów. Burza zatarła już nawet wspomnienie o
naszych poprzednikach. Patrzymy długą chwilę na ten powstający na naszych oczach szkic i
dopiero głos Krzyśka wyrywa mnie z zamyślenia:
– Chodź, zostaniemy zbytnio w tyle...
Grań kończy się przysadzistym, podobnym do renesansowej wieży kościoła filarem, a
rozliczne małe ostrogi i turniczki przywodzą na myśl barokowy przepych. Z lewej strony
biegnie stromy, lodowy żleb. Jasne barwy grani przechodzą w ciemny kontur szczytu bez
zapowiedzi, jakby ucięte wielkim, przytłaczającym ciężarem. Kiedy wtapiamy się w cień,
Żenia, Tola i Sidwa siedzą ściśnięci jak kury na grzędzie w małej skalnej grotce. Most zniknął
już za skalnym załomem, lina znieruchomiała i zaległa cisza. Żenia, do znudzenia
powtarzający swoje „zdążymy – nie zdążymy”, jest ciągle w stanie wzmożonej pobudliwości
w przeciwieństwie do oklapniętego Toli. Prawdę mówiąc to i ja jestem już solidnie zmęczony
tym sprinterskim tempem. Żenia nie może usiedzieć na tyłku:
– Co on tam robi?
Nim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, straszliwe zgrzyty tricuni mącą chwilowy spokój.
Patrzę z lękiem, jak przytrzymuje się liny Mosta, który może jeszcze nie ubezpiecza. Za
chwilę znika i znów powraca cisza. Ale nie na długo; dobiegają nas podniecone – absolutnie
niezrozumiałe głosy...
– Heej, Most! – krzyczę – co jest?
Żadnej odpowiedzi, tylko coraz wyraźniejsze nieartykułowane wrzaski.
– Asekuruj – mówię do Krzyśka – muszę zobaczyć, co się tam dzieje...
Gdy wychylam głowę, awantura jest właśnie w stadium pełnego rozkwitu. Most i Żenia
stoją naprzeciwko siebie, wymachują rękami i kłócą się, zapomniawszy o całym świecie.
Przez długą chwilę nie mogę absolutnie pojąć, o co im chodzi; jak dwa zacietrzewione koguty
wykrzykują rozmaite zdania aż do ochrypnięcia. Mam wielką ochotę roześmiać się, ale jestem
już na to zbyt zmęczony – kłótnia w tym miejscu, o tej porze, kiedy do zmroku pozostaje nie
więcej jak godzina? Most i Żenia kłócą się o młotki. Tak, o młotki! Nie wiem, jak do tego
doszło, może to był tylko pretekst, fakt – że w tej chwili prawią sobie wiele uprzejmości
wyłącznie w odniesieniu do dwóch masywnych kawałków żelaza na drewnianych trzonkach.
Obaj twierdzą, że ich młotek jest ostatnim krzykiem techniki, natomiast młotek oponenta jest,
delikatnie mówiąc, do niczego.
Most wygłasza długą orację, z której jasno i niezbicie wynika, że jedyną czynnością, do
której nadaje się niewątpliwie młotek Żeni, jest klepanie babci po pośladkach.
Żenia uważa, że długi dziób młotka Mosta może posłużyć w sposób absolutnie genialny
do dłubania sobie w rozmaitych zakątkach ciała, niestety inne zastosowanie jest pokryte dla
niego mgłą tajemnicy, a już zupełnie nie może zrozumieć, co Most robi tym młotkiem w
górach.
Słucham tego lekko ogłupiały, a próby przerwania dyskusji dają tylko ten skutek, że obaj
biorą mnie na świadka.
– Janek, powiedz – zwraca się do mnie z teatralnym gestem Żenia – on mówi, że tym
młotkiem – tu z wyrzutem unosi w górę obrażony eksponat – można najwyżej tłuc kamienie
na drodze...
– Ten dureń – replikuje Most – w życiu nie widział jeszcze porządnego młotka. No,
powiedz sam, jak można czymś takim jak to, co on trzyma w ręce, a czego nigdy nie
ośmieliłbym się nazwać inaczej jak tłuczkiem do kartofli, rąbać stopnie?
Ponure, dobiegające z dołu okrzyki – doprowadzają mnie do przytomności. Rany Boskie!
Siedzę tu już ładnych kilka minut i na dole zdążył powstać zupełnie niezły i nawet dość
zharmonizowany chórek;
– Co się tam, do cho-le-ry, dzie-je!
Schodzę niżej, wychylam się za filarek i wołam:
– Krzysiek, choodź!
– Co się stało? – to jego pierwsze, nieco zdyszane słowa.
Milcząc pokazuję rozgadanych i rozgestykulowanych przyjaciół. Krzysiek przysłuchuje
się chwilę z natężoną uwagą i powoli na twarz wypełza mu wyraz zaniepokojenia. Patrzy na
mnie i zakreśla pytająco kółko na czole. Zaczynam się cicho śmiać. Krzysiek przygląda się
jeszcze chwilę i też wybucha śmiechem. Żenia i Most milkną w połowie zdania...
– No, może maleńki pojedynek na młotki? – doradzam.
– Albo na czekany – proponuje Krzysiek.
Twarz Żeni mięknie i rozjaśnia się:
– Nu, Jan – mówi do Mosta – tak my duraki...
Śmiejemy się wszyscy.
– Wot pan-o-wie! – przypomina sobie nagle Żenia. – Płocho! Nie zdążymy!
* * *
Kiedy ściskamy sobie ręce, ostatnie promienie słońca oświetlają wierzchołek. Żenia
oczywiście pędzi do puszki i wypełnia ją następną porcją papierów. Zaczarowana bariera
Ułłu-Tau za nami! Toniemy w oceanie masywów, horyzont zalegają setki, tysiące szczytów.
Daleko na wschodzie błyskają lodowe pancerze, to przysadziste, potężne i z lekka samotne
jak rosochate wiekowe dęby Dych-Tau i Szchara – pięciotysięczne olbrzymy. W dole
śródgórski lodowiec Legzyr, potworny smok o dziesiątkach odnóg, ze skórą pofałdowaną
niezliczonymi szczelinami, najeżoną kolcami seraków i lodowych wież. Myślę, że gdyby ktoś
tu zabłądził, pułk wojska miałby co robić przez ładnych kilka miesięcy. Żenia pokazuje w
kierunku Szchary:
– Bezingijskaja stiena! – mówi.
Niebo nakrapiane bladymi gwiazdami, bez jednej chmurki. Słońce niknie i zaczyna
chwytać mróz. „No, dopiero w nocy będzie polka” – myślę. Trzeba szukać miejsca na biwak.
Żenia odrzuca od siebie czekan i haki, mówi, że będą mołnje i graza, i gromy, i Pan Bóg wie,
co jeszcze...
– Zwariował – mruczy Most – niebo czyściutkie, skąd tu burza.
Ale dla świętego spokoju schodzimy kilkadziesiąt metrów na południe i oczyszczamy z
głazów małą – zawieszoną nad przepaścią platforemkę. Mieścimy się z trudem, Żenia i Tola
w śpiworach idą na skraj. Zapada mrok, nie jest zimno, ale męczy nas pragnienie. Po
wysączeniu ostatnich kropli z prawie pustej manierki, zapadamy w półsen.
Jest cholernie niewygodnie, rano kości mam obolałe, jakbym grał w rugby.
Powrót to nieskończony koszmar grani. Grani poukładanych na sobie, od lat tylko
czekających na poruszenie przez wędrowca głazów, cienkich, porozłamywanych łupków,
których z powodzeniem można by użyć na sztuczne lodowisko, grani – gdzie każdy chwyt
wyzwalał mniejsze lub większe lawinki kamienne. Był to prawie niewyobrażalny szczyt
kruchości! A poza tym grań rozciągała się jak z gumy; mijały godziny, słońce dowiercało się
świderkiem do mózgu, a przed nami wyrastały coraz to nowe, nie nazwane wierzchołki,
każdy ponad 4200 metrów i znów w górę, i w dół – beznadziejna huśtawka bez końca. Skały,
śnieg, znów skały. Żenia przystawał przy każdej wybitniejszej kupie kamieni i szukał puszki,
a jeśli znajdował – natychmiast wypełniał ją papierami.
Nad którymś szczycikiem krąży stadko wrończyków alpejskich do złudzenia
przypominających kawki. Kiedy się zbliżam, podlatują w górę i z przeraźliwym krakaniem
pikują jak oryginalne niemieckie sztukasy. Czekam z zimną krwią, co z tego wyniknie... Tak,
to bluff! Dwadzieścia centymetrów nad głową podrywają się pionową świecą w górę. Mimo
woli oddycham z ulgą. Ostatni wlecze się Tola Fiodorow, jego też opadają wrończyki. Cicho
klnąc pod nosem, zaczyna wymachiwać czekanem. W podartym skafandrze, z niekształtnym
plecakiem na grzbiecie, wygląda jak pokraczna czarownica z Disneyowskiej „Śnieżki”.
Po kilku godzinach nieskończonego falowania dochodzimy do małej przełączki. Stromy
lodowy żleb opada na południe, wprost w cielsko Legzyrskiego Smoka. Nagle wyostrzoną
grań zamyka wysmukła, niedostępna turnia. W ścianie nad żlebkiem wisi hak z pętelką
gotową do zjazdu. Żenia – chyba trochę pod wpływem słońca – urządza nową scenkę.
Kategorycznie oświadcza, że droga na pewno biegnie żlebem w dół. On w każdym razie
zjeżdża... Ogromny, zryty jakby przez jakieś gigantyczne bombardowanie kosmiczne
lodowiec Legzyr to pułapka bez wyjścia. Ale Żenia nie daje się przekonać.
Idziemy dalej, Krzysiek wynajduje łatwy trawers – obejście po lewej turni, Żenia z
uporem wykrzykuje, że ponieważ jest hak – należy zjeżdżać! Na szczęście Tola nie jest tak
bezwolny, jak można by sądzić:
– Żenia – mówi. – Ja idę z nimi.
Żenia, coś tam jeszcze mamrocząc, podąża za swoim partnerem.
Z przełęczy Garwacz idzie już łatwo. Zjazd na spodniach, bieg górnym lodowcem pod
ścianą, namiot, śpiwory, herbata. Jesteśmy z Krzyśkiem pierwsi, potem nadciąga Żenia z
Tolą, na końcu Sidwa i Most. Teraz dopiero ściskamy się i całujemy z dubeltówki. Most i
Żenia potrząsają dłońmi, aż trzeszczy w stawach. Drobne urazy idą w kąt – te dwa dni
połączyły nas mocnymi więzami.
Potok wezbrał tak bardzo, że z trudem przeprawiamy się przez żółtą, dziko rwącą wodę.
Nie obywa się bez kąpieli. Żenia jest w swoim żywiole, stąpa pewnie po oślizłych
kamieniach, przenosi plecak Mosta i podtrzymuje Sidwę. To naprawdę fajny chłopak...
Blisko obozu „Dżajłyk” słońce nie jest już tak mordercze, męczące południa minęły.
Idziemy ścieżynką wśród wysmukłych drzewek i niskich krzewów. Trudno zebrać myśli;
trochę smutno, że już po wszystkim. Jeszcze tylko szaleńcza jazda ciężarówką, zejście z
„Doktorskiego Pieriewału”, oczekiwanie w kłębach kurzu szerokiej doliny Baksanu i
przywitają nas luksusowe wille Adył-su. Potem jeden, dwa dni i z wyładowanej po brzegi
ciężarówki pomachamy ręką kaukaskim szczytom. Cholernie smutno. Oto już widać placyk
do siatkówki, gdzie kilka dni temu w zapale gry rozbito mi okulary, a przez krzewy
przeglądają wielkie czteroosobowe namioty.
Zbliżamy się powoli; budynki i postacie rosną w oczach. Siatkarze przerywają grę, patrzą
na nas, spacerujące grupki też przystają, pokazują palcami i coś mówią. Robi mi się nieswojo;
co znowu? Czy naruszyliśmy jakiś zwyczaj? A może wypadek? Zachrypnięty głośnik
obozowy zaczyna się krztusić. Nic nie rozumiem. Długi, okorowany pień drzewa zaprasza do
odpoczynku.
– Poczekajcie chwilę – mówi Żenia, zrzuca plecak i wolno idzie w kierunku zabudowań.
Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki – wszyscy znikają.
– Co się tu dzieje? – pytam Toli.
Tola pochyla zmęczoną głowę i wzrusza ramionami.
Wraca Żenia, niedbałym ruchem przerzuca plecak przez ramię i nawołuje nas gestem
ręki. Podnosimy się niechętnie. Przy namiotach pustka, ani śladu człowieka.
Na placu apelowym koło jadalni stoi wyprężony mur. Jest ich kilkuset. Nikt nawet nie
drgnie. Na przedzie jasnowłosy Limorow. Przechodzimy przed frontem i ustawiamy się
naprzeciwko. Żenia występuje krok naprzód i staje przed Limorowem. Zaczynam rozumieć.
Patrzę na setki błyszczących oczu, na zastygłe nieruchomo postacie. Nie wiem, co nastąpi za
chwilę, ale nie potrafię długo wytrzymać tego napięcia. Żenia wyprężony jak struna melduje o
zdobyciu ściany. Limorow ściska mu rękę, potem odwraca się do honorowego szpaleru:
– Na cześć zdobywców Północnej ściany Ułłu-Tau-Czana, fizkult!
– Priwiet!!!
– Fizkult!
– Priwiet!!!!
– Fizkult!
– Priwiet!!! Priwiet!!! Priwiet!!!
Grzmot głosów wstrząsa powietrzem i trochę ogłusza. Nie wiem, jak się zachować, i stoję
nieruchomo z głupawym uśmiechem. Nagle kordon pęka; gwar okrzyków, zdań, słów... W
jednej sekundzie otacza mnie kilkudziesięciu młodych ludzi, ściskają mi ręce i nim potrafię
cokolwiek powiedzieć, wylatuję w powietrze. „Niech żyje! Hurra!” – rozrywają mi bębenki.
Jak bym nic nie ważył, wylatuję wysoko w górę i spadam na dziesiątki mocnych rąk. „Rany
Boskie – myślę w ułamkach sekund – w ręce mam czekan, na grzbiecie plecak i nie osłonięte
raki. Rany Boskie, jeszcze kogoś skaleczę!” Próbuję coś powiedzieć, ale to na nic, wybuchy
entuzjazmu nie ustają, toteż szybuję w górę, aż zaczyna mi się kręcić w głowie. Dookoła
fruwają Żenia, Tola i Krzysiek, i Sidwa... Hałas taki, że zaczynam zatracać poczucie
realności. Wreszcie znów upragniona ziemia – staję na rozchwianych nogach. Otacza mnie
przyjazna, wesoła gromada, klepią po ramionach, po plecach, ściskają ręce. Przez tłum
przepycha się ogromny bukiet kwiatów. Nie, to nie bukiet – to młoda dziewczyna. Feeria
zapachów i barw. Trzymam ten bukiet w ramionach i mamroczę coś pod nosem, coś, co ma
być podziękowaniem. Dziewczyna śmieje się i całuje mnie w policzek. Nadbiega druga i
nieomal ginę w kwietnym potopie. Oglądam się: Żenia, Most i inni wyglądają jak kwietne
klombiki ogrodów Semiramidy. Ktoś przynosi garnek wspaniałego, zimnego kompotu. Piję
łapczywie kilka szklanek. Czuję wielką radość. Wspominam powrót po mojej pierwszej
wielkiej drodze do schroniska w Morskim Oku... Lewa połać Kazalnicy... Jak nas wtedy
witano, choć nie tak licznie i barwnie. Ładna blondyneczka podaje mi rękę i patrząc prosto w
oczy mówi:
– Gratuluję... z całego serca!
Kazalnica, czerwone płyty Petit Dru, śnieżne zbocza Ułłu-Tau, Czesiek Momatiuk, Tola,
Most – mieszają się w jakiejś oszalałej lawinie. Twarze, śnieg, zamierzchłe i nowe fragmenty
kręcą się w kółko, zmieniają, tasują jak zaczarowana talia kart. Jestem szczęśliwy jak nigdy.
Ściskam dłoń dziewczyny, coś tam mruczę i chowam twarz w niebieski bukiet
niezapominajek.
Tylko one zobaczą tych kilka słonych kropel...
ŚLADAMI GORNEJ INDYJKI
Nikt jej nie zna i nikt o niej nic nie wie, nikt jej nie widział, nie wiadomo nawet, czy
naprawdę istnieje, ale jeśli nocą zniknie ci sprzed namiotu menażka, na wspinaczce pęknie
młotek albo nagle koło głowy warknie kamień – wiedz, że to sprawa Gornej Indyjki.
Gornaja Indyjka mieszka w krainie wiecznych śniegów, tam gdzie niebo nawet w
najjaśniejszy dzień jest czarne, nad horyzontem drga półokrągły pas powietrza i widać tak
wiele, że stale oscylujesz między wzruszeniem – że dane ci jest więcej niż innym – i lękiem,
że dzięki temu spostrzegasz lepiej, jak maleńkim pyłkiem jesteś w oceanie nieskończoności,
Spotkaliśmy ją w Bezindze, okrążyły nas jej ślady zapisując nietkniętą kartę śniegów, a kiedy
burza zmusiła nas do odwrotu – łańcuszek tropów niknął w mgłach kryjących bliski szczyt.
Dlaczego Gornaja Indyjka? Jasio Surdel nazwał ją prościej: Ptica. Po powrocie do bazy
pytaliśmy wszystkich, opisywaliśmy wielkie trójpalczaste ślady, ale nikt nie potrafił nic
powiedzieć. Przypuszczano, że to orzeł, który złamawszy skrzydło upodobał sobie piesze
wędrówki, albo struś w podróży dookoła świata.
Oczywiście tych tłumaczeń niepodobna było brać serio. Dopiero „radist” – człowiek,
który zawsze wiedział i potrafił wszystko, odparł bez wahania:
– To Gornaja Indyjka...
– Co?
– Gornaja Indyjka. Ona chodzi po śniegu, zawsze w stronę szczytów.
– A co ona robi?
– A nic, je trawę i kamienie...
I tak zostało, Gornaja Indyjka, symbol tego, co w górach nieznane i tajemnicze. Gornaja
Indyjka, która je trawę i kamienie, płata niesamowite psoty i wałęsa się tam, gdzie żaden
porządny ptak nigdy by tego nie zrobił. Wabią ją bezdroża śnieżne pod szczytami kaukaskich
olbrzymów, gdzie trzeba oddychać za każdym małym kroczkiem, a serce bije coraz szybciej.
Dzięki niej góry są piękniejsze, a życie ciekawsze.
Jeśli kiedyś hen, hen, wysoko – dobrze ponad pięć tysięcy metrów – gdzie nie dochodzi
żaden dźwięk, nie latają nawet ptaki, a życie zamarło w letargu pod lodowym pancerzem,
zobaczysz na śniegu równy sznur wielkich ptasich śladów, wiedz, że to szlak Gornej Indyjki –
rodzaj siostry himalajskiego Yeti.
– Dych-Tau to dumny szczyt! Nieprzystępny i bardzo niebezpieczny – powiedział
Malejnow.
Siedzieliśmy na progu namiotu. Obóz zaległa cisza. Ci, którzy powrócili z wspinaczek,
spali ciężkim, głębokim snem. Czasem tylko przewracali się na bok, wzdychając i jęcząc, lub
wydawali głośne, nieartykułowane okrzyki.
Inni – ci, co mieli dopiero wyjść – leżeli na wznak, nieruchomo, z szeroko otwartymi
oczyma.
Myśleli o dziewczynach, rodzinnym mieście, gdzie nocą pachną kwiaty i drzewa, o
swoich kolegach, rodzinie... Gorączkowo, po raz chyba tysięczny rozważali szczegóły
taktyczne planowanej drogi; co jeszcze wziąć i co można zostawić...
Kiwały się sennie sylwetki długouchych osiołków. Niektóre leżały bezwładnie,
zmordowane trudami dnia, inne stały wyprostowane przez długie minuty bez ruchu, by nagle
strzepnąć uchem lub nerwowo zamieść ogonem. Nagle przerwał ciszę opętańczy,
beznadziejnie smutny ryk, konający powoli w jakiejś cmentarnej czkawce. Ryk osła,
najbiedniejszego stworzenia pod słońcem, stworzenia bez żadnych praw, które nic nie
rozumie, niczego nie oczekuje i żyje tylko po to, by na jego grzbiet spadały ciosy, a na
pośladki kopniaki.
Za linią oddzielającą światło od ciemności czerniało kilka namiotów Akademii Nauk.
Tylko stamtąd dochodziły jeszcze odgłosy życia. Czerwone, skaczące wysoko, nieustannie
zmieniające swój kolor, kształty i jasność płomienie oświetlały wianuszek otaczających
ognisko postaci. Dołem po bujnej trawie nadbiegały silniejsze lub słabsze podmuchy pieśni.
Głosy dziewcząt przeciągały w nieskończoność zakończenia strofek.
Było to dwadzieścia cztery lata temu. Pierwsza polska wyprawa w Kaukaz; Bezinga,
Szchara, Ułłu-aus-baszi i Dych-Tau, niepokonany Dych-Tau, zawsze pechowy dla Polaków.
Pierwszy atak odparł śnieżycą, za drugim razem osłabł Chwaściński. Czas uciekał, a
jedyny jeszcze w formie Ostrowski – nie miał partnera. „Może jakiś Rosjanin będzie miał
ochotę” – pomyślał.
W obozie Misses-kosz trafił na smutną wiadomość. Na miękkiej zielonej łączce ciemniał
w ziemi nowy podłużny otwór. Milcząca gromadka z czekanami w rękach żegnała
towarzysza. Grób tonął w barwach; pęki ogromnych kremowobiałych rododendronów o
ciężkim, duszącym zapachu, ostry błękit niezapominajek, dyskretny, jedyny w swoim rodzaju
fioletoworóżowy odcień storczyków, pęki rumianków, kaczeńców i delikatnych
bladoliliowych dzwonków... Grzało słońce, kilkadziesiąt pogrążonych w zadumie,
milczących, odurzonych zapachem kwiatów postaci – stało bez ruchu. Do Ostrowskiego,
który trzymał się nieco z boku, podszedł młodziutki, szczupły blondynek – nie miał chyba
nawet dwudziestu lat...
– Wy chcecie robić Dych-Tau?
– Tak...
– Pójdę z wami.
Nieco później kierownik obozu poprosił Ostrowskiego na bok:
– Wiecie, kto to jest?
– Nie, nie wiem...
– Alosza Malejnow, brat tego, co się zabił.
W dwa dni później spychali śnieżne, wyszlakowane przez Mummery’ego pola w dół i
przybliżali trójkątną piramidę szczytu. Ostrowskiemu nie było wesoło. Iść w kilka dni po
wypadku, jakby w odwet z bratem zabitego – nie jest przyjemnie. Bał się, że Alosza wspina
się w nerwowym szoku, nie zdając sobie sprawy z niebezpieczeństw. Ale milczący blondynek
o spokojnej twarzy dzielnie dotrzymywał kroku. Minął dzień, noc i schowany w pięknej skale
komin wyprowadził ich na wierzchołek turni. Wszystko opadło w dół; granie, szczyty, śniegi,
łańcuchy górskie i hen, hen na horyzoncie dwa śnieżnobiałe stożki Elbrusa. To był szczyt...
Męski uścisk dłoni i serdeczny pocałunek zastąpiły niepotrzebne słowa.
Minęło dwadzieścia cztery lata. Wiktor Ostrowski pisze listy z dalekiej Argentyny i
tęskni do maleńkich granitowych Tatr, do skrzesanych szarych turni, do słodkiego zapachu
ziół w południowych godzinach Pustej Dolinki, zapachu przywodzącego na myśl złote włosy
Marzeny Skotnicówny. Zasłużony Mistrz Sportu Alosza Malejnow siedzi koło mnie na progu
namiotu. Wiem, o czym myśli.
„Awstrijska Nocziowka” wita nas grzmotem seraków. Głuche dudnienie ciężko
naładowanych pociągów, suchy trzask walonego wichurą drzewa. Niebo i słońce zakrywają
maleńkie pierzaste chmurki. Rozbijamy obóz wyraźnie zmartwieni; Mur Bezingijski, zbocza
Szchary, Dżangi i Katyn-Tau – drżą od lawin. Jest bardzo ciepło, w górze niewątpliwie
panuje inwersja.
– Z Dych-Tau nici... – bąka Jasio Surdel, marszcząc czoło i wykrzywiając usta.
– W najlepszym wypadku wytrzyma dwa dni – mówi Bronek.
– Kontrolny czas mamy do czwartku?
– Tak, za cztery dni musimy być z powrotem, mają przyjść sprawdzić.
– Czekać nie możemy, bo diabli wezmą Szcharę.
– Przynajmniej się wyśpimy – mówi Surdel.
Rankiem budzi nas lekka burza. Trochę grzmi, wiatr posypuje śnieżkiem, a niebo tonie w
mgłach. Ale seraki uciszyły się i pochłodniało. Leżymy w śpiworach milcząc, pełni
zniechęcenia; czy po to ociekaliśmy cały dzień potem, nosząc namioty, sprzęt i żywność –
żeby teraz zabawiać się we wczasy! Niech diabli porwą ten cholerny pech alpinistyczny;
kiedy jest ochota, nie ma gór, po których można by chodzić, kiedy są góry – nie ma pogody, a
kiedy jest i pogoda, to albo brak partnera, albo następuje tysiąc innych nieprzewidzianych
okoliczności...
Koło dziesiątej zaczyna się troszkę wypogadzać, śnieg przestaje padać, chwilami nawet
pokazuje się słońce. Wiecznie pełen entuzjazmu Bronek namawia Jasia na „maleńki
rekonesansik”. „Żeby wypatrzyć dojście pod filar” – mówi. Na polu polepsza się wyraźnie,
ale górą dmie potężny wiatr. Niepokój w powietrzu trwa, nie – z tego pogody być nie może...
Bronek i Jasiek wracają radośni jak szczygiełki.
Najdalej za trzy godziny rozbijemy namiot nad wielkimi polami śnieżnymi u stóp filaru –
mówią. Ma tam być „dziecinnie łatwo”.
– Chodźmy zaraz – proponują – na lekko, z szturmowym namiocikiem, rano zobaczymy,
co dalej. W razie niepogody zawsze się zejdzie...
Jestem pełen sceptycyzmu. Bo to się zawsze tak zaczyna – jak w piosence – myślę –
mówi się rekonesans, jutro zobaczymy, oczywiście zejdziemy, ależ przy takiej pogodzie to
nonsens... A potem jest się wysoko, ostre, mroźne powietrze przepływa przez płuca, śnieg jest
twardy, skała lita, śnieżne pola i grządki zaczynają uciekać w dół, kłaniają się co niższe
szczyty. Wtedy wbrew rozsądkowi macha się ręką na wszystko i mówi: „jakoś to będzie” i...
ładuje w kabałę.
Potem na odmianę siedzi się szczękając zębami na jakiejś wąskiej półeczce, rozciera
marznące nogi, wtula w biwakową płachtę, okrywa kapturem głowę, wpatruje w wirujące
śniegowe płatki lub zacinający strugami deszcz i powtarza w myśli: „Ty idioto! Po coś tu
lazł? Przecież było zupełnie jasne, że to się tak skończy...
Tak, alpinizm to sytuacja, z której nie ma wyjścia; nie można z nim wytrzymać, ale bez
niego jeszcze trudniej. To jak niezbyt udana miłość...
Toteż, choć z ciężkim sercem, godzę się pójść wyżej. Wiem dobrze, czym to pachnie. Oni
są młodsi, kochają głuchą, nie znającą przeszkód miłością, głuchą na głos rozsądku, która
pragnie tylko jednego: być stale blisko przedmiotu swojego uwielbienia. Oni są
usprawiedliwieni, ale co mam powiedzieć ja – stary osioł?
A jednak czasami zdarza się maleńki cud; znów jest upalnie, na niebie płaty błękitu, tylko
nogi, zapadające w rozmiękły śnieg, nie pozwalają ulegać bez reszty złudzeniom. Nie
wychodzi się w trzy godziny tysiąc metrów z ciężkim plecakiem, po absolutnych bezdrożach.
Szutrowiska, lodowiec, morena, wreszcie stromy, lawiniasty żleb i wielkie pole w jednej
trzeciej ściany. Serce bije szybko, koszule mokre od potu, nogi dziwnie ociężałe i niechętne.
Ogromne śnieżne pole – nad nim czerwony, zawisający jak znak zapytania filar Dych-Tau.
Jego strzelisty uskok zapowiada trudności najwyższego stopnia. Słońce zachodzi, czerwone
niebo zwiastuje wiatr, a ciemne, gęste zwały chmur nad Szcharą i delikatna pajęcza mgiełka,
przez którą ledwie przebijają wschodzące gwiazdy – wróżą jeszcze gorzej. Ostatnie blaski
czerwonej kuli polewają Dych-Tau krwistą poświatą.
Zostaję z tyłu. Wyciągam aparat, żeby zrobić kilka zdjęć. Bronek rusza w górę. Po chwili
Jasio Surdel idzie w jego ślady. Idą, idą, bez końca, nogi Bronka zapadają się coraz głębiej – a
maleńka wyniosłość u stóp filaru – tam gdzie chcemy rozbić namiot, oddala się jak pustynny
miraż. Wreszcie Bronek, który kraje jasną płaszczyznę równym tempem, staje na chwilę. Za
jego plecami Surdel udaje, że też odpoczywa – nie ma wcale zamiaru wziąć się do torowania.
Bronek odsapnął i znów rusza w górę. Pod koniec jest nieco stromiej – nagle zaczyna go
wodzić. „Zupełnie jakby był zdalnie kierowany” – myślę. Równy szereg czarnych otworków
po stopach gnie się w bok półłukiem, a potem wraca do pierwotnego kierunku, by
natychmiast odbić w drugą stronę i rozsypać się w chaotycznych serpentynach. „Jest już
porządnie zmęczony – myślę – trzeba iść, zostałem zbyt daleko”...
Namiocik rozbijamy w zmierzchu. Niebo jest zdumiewająco pogodne, ale mróz dalej nie
chwyta. Kończę wypakowywać plecaki, kiedy woła mnie Jasiu Surdel:
– Janek, chodź tu... Popatrz, co to takiego?
Odpowiedź nie jest prosta. Na śniegu ciemnieją ślady jakiegoś wielkiego ptaka. Są bardzo
duże – większe od męskiej dłoni – trójpalczaste, odległe jeden od drugiego o ponad metr.
Zaczynają się gdzieś w dole, przechodzą obok naszego namiotu i równiutkie jak sznurek dążą
prosto w czarny kontur skalistych baszt...
– Bronek, chodź zobaczyć...
Pochyleni w trójkę nad prawie niewidocznymi w ciemności tropami, tworzymy dość
śmieszne konsylium.
– To mi się wcale nie podoba – dąsa się zabawnie Surdel – po co ta Ptica łazi koło
namiotów? Jeszcze w nocy poprzecina sznurki.
– Dziwne – mówi Bronek – pierwszy raz słyszę o takim ptaku...
– A może to taki kaukaski Yeti? – lękliwie rozważa Surdel.
– Abominable snowman?
– Co?
– Przerażający człowiek śnieżny...
– Chodźcie, chodźcie do namiotu – ja wracam na „Awstrijską Nocziowkę” – gorączkuje
się na wpół serio Kurdel – żeby nawet tutaj nie mieć spokoju...
Bronek uśmiecha się złośliwie:
– Dobra, ale zanim wrócisz, ugotuj herbaty.
Godzinę później wychodzę z namiotu. Wypogodziło się zupełnie, ale ten cholerny śnieg
nie marznie – trzeba coś postanowić, nad Szcharą nieruchomo wiszą kłęby chmur...
– Zastanów się – mówię – od dziś trzeciego dnia wieczór musimy być z powrotem.
Widzieliście filar, na pewno będzie cholernie trudny, ze sprzętem trzeba by go robić dwa dni,
więc jest szansa wrócić. Ale nie ma cudów, jeśli pogoda wytrzyma jutro, to i tak będzie
dobrze...
Jasio mruczy coś pod nosem o pierońskiej Pticy, która jest wszystkiemu winna, a Bronek
odpowiada po namyśle:
– Trzeba iść bez sprzętu!
– Ja bez kurtki nie idę! – mówi Surdel. – Ptica tylko na to czeka.
– A jak pogoda się załamie? – pytam.
– Uciekać w dół!
– Widzę tylko jedną możliwość – mówię. – Po pierwsze musimy iść maksymalnie
szybko, po drugie nie wolno nam biwakować. Rano zjemy śniadanie, wyjdziemy o czwartej
kompletnie bez niczego, tylko trochę jedzenia i kocher. Jeśli pogoda zepsuje się, wracamy od
razu. Jak wyjdziemy na szczyt – dobrze, jeśli nie – punktualnie o czwartej rozpoczynamy
odwrót. Całkiem ciemno robi się dopiero około dziewiątej, pozostaje pięć godzin na zejście.
To powinno wystarczyć...
– A Ptica? – ględzi sennie Surdel.
– No to ty zostaniesz w namiocie, a my pójdziemy we dwójkę!
– Chałę! Sam nie zostanę, zadziobałaby mnie na pewno.
Wychodzimy o szarówce. Śnieg w nocy jednak przymarzł. W górę idą tajemnicze ptasie
tropy. Jasio Surdel przeklina pod nosem, dowodząc, że wszelkie ptactwo jest najlepsze na
półmisku z brusznicami albo w potrawce z ryżem, ale nie, jak się pęta nie wiadomo po co pod
nogami.
Potem zaczyna się prawdziwy filar. Słońce bierze się do swojej destrukcyjnej roboty,
nagrzewa błyskawicznie czerwone skały jak ściany kotłowni i nurkujemy w normalne takimi
razy piekło. Jedno, co muszę przyznać – wspinaczka jest naprawdę piękna. Czuję się
doskonale: lita skała, dobre chwyty, potężny kilometrowy bastion nie zdobytej twierdzy i my
kluczący, wynajdujący słabe punkty, misterne przejścia pomiędzy najeżonymi, ostrymi jak
tysiące włóczni i szabel głazami, pomiędzy gładkimi, zlewanymi gorącą oliwą płytami,
pośród maszyn oblężniczych i piramid ogromnych, przygotowanych do zepchnięcia na głowy
śmiałków kamieni, czekających tylko na jedno drgnięcie ręki. Pomaga nam doświadczenie i
jakiś nieuchwytny szósty zmysł, trafnie decydujący, którą z kilku możliwości należy wybrać.
Czas ucieka, ale ucieka i skała, wycinamy na niej wolty, spiralki i zygzaki, grań
szczytowa ciemnieje w oczach i wyłaniają się coraz to inne niewidoczne przed chwilą
szczegóły. Jakby uruchomiono jakąś gigantyczną zapadnię, prawie pięciotysięczny Mizirgi i
Pik Puszkina wciąż zapadają się w dół. Nie wiem, ile lin zrobiliśmy, może trzydzieści, może
czterdzieści, może jeszcze więcej, wijemy się nieustannym wężowym ruchem w górę,
wciskamy się w każdą wyraźniejszą depresję ściany, w każdy komin i załamanie. Dziś nie ma
na nas sposobu, wiedzeni nieomylnym instynktem od razu znajdujemy właściwie
rozwiązanie, na które kiedy indziej trzeba by poświęcić wiele godzin.
Dwa miejsca były skrajnie trudne. Trzeba zawierzyć końcom palców, podeszwie wibramu
opartej bokiem na gładkiej płycie, nie myśleć o tym, że szara, wąska wstążka pod nogami to
trzykilometrowej szerokości lodowiec i co może się stać, jeśli uderzę o granitowe, czerwono
lśniące poniżej płyty. Myślenie o tym nie ma sensu, bo jaki inaczej sens miałoby opuszczenie
wczesnym rankiem ciemniejącego na śnieżnym polu namiotu?
Pod samym szczytem baszty dostaliśmy się w pułapkę; nad głowami zwisają ogromne,
pomarańczowe, wybiegające daleko w przestrzeń nosy skalne. Tu zamki, mury i blanki są
bezbłędne, bez żadnej luki. Ale od czego szósty zmysł? Wąskie, ledwo dostrzegalne pęknięcie
pozwala uciec w lewo, na stronę śnieżnego kuluaru, i tam znów wolno posuwać się przez
ukryte przejścia, tajne korytarze, brać szturmem co mniejsze murki pomimo ołowiu –
wylewanego przez słońce na głowy atakujących.
– Jasiek! Janek! Popatrz do żlebu! – słyszę z dołu głos Surdla.
Mimo dość znacznej odległości niepodobna wątpić, łańcuszek trójpalczastych śladów
ciągnie środkiem żlebu, mija nas i ginie tam, gdzie coraz bardziej przybliża się postrzępiona
grań.
I jakby na jakieś dziwne hasło, wszystko zaczyna się nagle psuć; spostrzegam, że jest
parno, wał chmur z Dżangi, który pojawił się nie wiadomo kiedy, pełznie już w dolinę i
zakrywa lodowiec, szczyt Dych-Tau i Mizirgi tonie chwilami we mgle, a stromy żlebik, który
miał nas chytrze wyprowadzić na szczyt baszty, zagradzają przewieszone lodospady. Czuję
się zmęczony i zniechęcony. Patrzę na zegarek – druga godzina. Po raz pierwszy tego dnia
spływa na mnie przeczucie klęski.
Lodospady i skałki w lewo okazują się niedostępne. Musimy wrócić i spróbować
szczęścia w innym miejscu. Tym razem lepiej. Najprzód pionowa, a potem przewracająca się
w przód Ścianka, wprowadza nas do wnętrza twierdzy. Zwycięstwo jest już pewne, ciągniemy
w górę z lotną asekuracją, klucząc pomiędzy łatwymi turniczkami. Grań szczytowa jest na
naszej wysokości, Mizirgi trochę w dole, Pik Puszkina mniej więcej na równi – to znaczy, że
przekroczyliśmy mityczną granicę pięciu tysięcy metrów. Do szczytu tak niedaleko. Ale gdzie
to właściwie jest? Słońce i ostatni skalny odcinek kryją mgły, ale mimo mlecznego filtru, pali
równie silnie. Ciężar gatunkowy nóg i ciała powiększa się z minuty na minutę, a w skroniach
pulsuje ból. Dych-Tau nie potrafił nas załamać trudnościami, więc teraz próbuje znużyć
przestrzenią. Z przerażeniem stwierdzam, że właściwie jest mi obojętne, czy wyjdę na szczyt,
czy zejdę w dół, że chwilami posuwam się jak automat, bez żadnej myśli...
Jakieś małe skromne skałki, Bronek utyka, pada na kolana i trwa tak dysząc ciężko. Jasio
Surdel, związany w środku, w przypływie desperacji zaczyna iść w odwrotnym kierunku,
ciągnąc moją linę. Siedzę na śniegu, przed oczyma latają mi kółka. Nie potrafię się skupić,
wiem, że coś muszę powiedzieć, że coś zaraz muszę zrobić, ale nie bardzo wiem co. A poza
tym, czy warto? Gdzie my właściwie jesteśmy? Bronek coś woła. Surdel chodzi tam i z
powrotem pod skalnym uskokiem, a przecież trzeba iść w prawo, tam, gdzie w
postrzępionych zębach widnieje mała szczerbinka. Z wysiłkiem podnosząc się na nogi i na
czworakach, wbijając od czasu do czasu młotek w twardy śnieg, docieram do szczerby. Lina
mnie trzyma, odwracam się i krzyczę na Bronka, który ciągle próbuje trawersu w drugą
stronę...
Siedzimy na szczycie małej turniczki, w górę podnoszą się lekko ośnieżone pola i
rozrzucone łagodnie skałki. Pik Puszkina już w dole. Dookoła szczyty, granie, w górze od
czasu do czasu na jasnym tle majaczy jakiś ciemniejszy kształt, to chyba wierzchołek. Na
skale widnieją wyraźne ślady po wbijanych hakach, no tak – tu wyprowadza żleb, którym
Mummery, a potem Ostrowski i Malejnow prowadzili zwycięski atak. Nowa droga lewym
filarem została zrobiona, ale jeszcze szczyt... Trzeba koniecznie wyjść na szczyt... Trochę w
lewo na śniegu wyraźnie odciśnięte trójkątne tropy – to znowu Ptica... Nie mówię o tym. Coś
trzeba robić, patrzę na zegarek. Czwarta, a więc musimy zaczynać odwrót.
– Hej, wstawajcie, wracamy!
– Wyjdźmy jeszcze na następną turniczkę – mówi schrypniętym głosem Bronek.
Surdel milczy.
Wiem, że Bronek nie ma racji. Nie wolno iść wyżej, ale szczyt tak blisko. O rzut
kamieniem. No, na ten następny pagórek z głazów nie będzie przecież trudno. Podnoszę się z
wysiłkiem i zaczynam iść. Co chwila przystaję. Z tyłu nie skoordynowanymi, chropowatymi
serpentynami wloką się Jasiek z Bronkiem. Oczy pieką od słonego potu, wlokę się
bezsensownie. Boże – jak długo to trwa. W żaden sposób nie jestem zdolny do logicznego,
uporządkowanego myślenia i to mnie najbardziej martwi. Wiem, że robię coś, czego nie
powinienem... Jak długo to trwa, jeszcze dwadzieścia, jeszcze dziesięć metrów...
Wdrapuję się na skałki. Wiatr rozwiewa na moment mgły, wszystko jest w dole, grań
szczytowa opada i w lewo, i w prawo, przed nami łagodny śnieg, z którego kilkadziesiąt
metrów wyrasta monolityczny skalny obelisk. Nawet nie sto metrów. Musimy tam wyjść,
żeby nie wiem co, to najwyżej pół godziny, trzy kwadranse... Jakby wtórując moim myślom
rozlega się głos Bronka:
– No, chodźmy...
Chyba rzeczywiście chodźmy, ciało jak z platyny. Pewnie, że chodźmy, tylko jak zmusić
nogi do zrobienia kroku? Świat znów skrywa się w mgłach i zaczyna prószyć śnieżek. Jestem
bez kurtki, w wełnianej koszuli i skafandrze, przebiega mnie pierwszy dreszcz. Patrzę na
zegarek; dochodzi piąta, ostatnie sto metrów szliśmy prawie godzinę... Przytomnieję prawie
całkiem czyśmy wszyscy poszaleli? Wejście na wierzchołek w tym tempie zajmie co najmniej
godzinę, a nie wiadomo, czy już nie jest za późno, by wrócić...
– Bronek – mówię – musimy wracać...
– Jeszcze kawałeczek – odpowiada z uporem.
Jest nas dwóch; jeden zgadza się z Bronkiem – to, żeby stanąć na szczycie jest dla niego
droższe ponad wszystko, nie chce słyszeć o tym, że te kilkadziesiąt łatwych już metrów nie
ma wielkiego znaczenia, że to właściwie czysta formalność... W głowie pulsuje nieustanny
rytm: szczyt, szczyt, na szczyt! Ale jest i drugi, który już teraz marznie i powoli zamiera w
podmuchach nocy, przeklinając własną głupotę. Jest i ten drugi, który wie, że gór jest wiele i
wiele szczytów, na które można jeszcze wejść, który boi się już teraz powrotu, bo wie, że nie
będzie on prosty – tylko Bronek ma czekan i raki... Nie jesteśmy już sprawnym
mechanizmem, działamy tylko na zasadzie odruchów i przebłysków świadomości. Trzeba
koniecznie przerwać ten stan – bo tak właśnie ponosi się klęski.
Patrzę na chwilę przytomnym wzrokiem dookoła: prószy śnieżek, Surdel bezładnie na
wpół leży na kamieniu i trzęsie się z zimna. Bronek: zwarta, krępa sylwetka; trzyma się ręką
za czoło i uparcie patrzy w górę. Zaczynam myśleć o namiociku u stóp filaru, gdzie czekają
kurtki puchowe, ciepłe śpiwory. O namiociku, który można szczelnie zamknąć i stopniowo
ogrzewać własnymi oddechami, by wreszcie utonąć w ciepłym, dobrym trwaniu, kiedy
człowiek wie, że istnieje, że nie jest głodny ani spragniony, że nie jest mu zimno i nic mu nie
dolega i samo takie istnienie wydaje się największym szczęściem. Samo trwanie, niechęć do
zrobienia jakiegokolwiek ruchu, samo trwanie i odradzanie własnej osobowości w cieple
rozchodzącej się gorącą falą od przełyku aż po koniuszki palców herbaty, trwanie w ciężarze
własnych nóg i ciała.
Otrząsam się z myśli; już, już mam coś powiedzieć, kiedy spostrzegam na śniegu
ciemniejsze miejsca i milknę bez słowa. My musimy wracać, ale i tu pod samym
wierzchołkiem ściga nas tajemnica. Na wysokości pięciu tysięcy stu metrów ptak zwyciężył
nas ostatecznie, obszedł filar żlebem i równiutkim, spokojnym krokiem pomaszerował prosto
na szczyt, którego możemy się tylko domyślać w gęstniejących z każdą minutą chmurach.
– Schodzimy z lotną – mówię. – Jasiek, wstawaj! Bronek idzie ostatni...
Niżej, u wylotu żlebu, znów na chwilę wychodzi słońce. Jesteśmy dalej rozbici,
rozkojarzeni, jakbyśmy wygrzebali się właśnie spod wielkiej lawiny. Tu trzeba coś wymyślić;
śnieg jest twardy i my z Jasiem bez czekana i raków nie zejdziemy. Bronek upiera się, żeby
iść całkiem w prawo, tam gdzie widnieją strome śnieżne pola – ale wiem, że to szaleństwo. Z
pewnością jest lawiniasto, poza tym jedne raki i czekan na trójkę to trochę za mało. No i nie
trafimy do namiotu...
– Rozpleciemy pojedynczo zjazdówkę – mówię do Bronka – i dowiążemy asekuracyjną.
To nam da sto metrów liny. Umocujemy na sztywno, zejdziemy jak najprędzej z
„Kiszkantem”, a potem zza jakiegoś bloku zaasekurujemy ciebie.
Rozplątywanie trwa strasznie długo, lina plącze się i zwija, znów posypuje śnieżek i
zacina wiatr. Surdel kiwa się sennie i nic nie mówi, my z Bronkiem gorączkowo pracujemy
palcami. Skończyła się walka o szczyt, ale nie skończył się odwrót. Boję się spojrzeć na
zegarek.
Na szczęście powrót nas konsoliduje; automatycznie powtarzane ruchy i szybka utrata
wysokości dotlenia zmęczony mózg. Głowy przestają boleć, idziemy coraz szybciej i
sprawniej. To już nie jakiś bezsensowny instynktowny ruch, to znów zawody równych
partnerów – wyścig o noc.
Sto, dwieście, trzysta, czterysta metrów w dół. Śnieg jest twardy, Bronek musi bardzo
uważać schodząc, a i my ostrożnie przesuwamy za skalnymi blokami linę. Sypie śnieg, wiatr
wyje, ale nam to specjalnie nie przeszkadza – złapaliśmy drugi oddech. Gdy żleb staje się
zbyt stromy, uciekamy w skałki na prawo. Jakiś czas schodzimy równocześnie z lotną, potem
wolny zjazd w powietrzu, potem znowu żleb i w dole zaczynają majaczyć wielkie białe pola,
gdzie czeka namiot. Już się zmierzcha...
– Ale nas wykończyła ta wysokość – mówi Bronek – nawet Elbrus nie dał mi tak w
kość...
– Tak, po raz pierwszy pięć tysięcy metrów, to jak bariera dźwięku dla lotnika – dodaję.
– A Ptica to ma tlenowy aparat, co? – pyta Surdel. – Tam, skąd zaczęliśmy wracać,
widziałem jej ślady. Nie chciałem was straszyć, to nie mówiłem.
Patrzę na Bronka i uśmiechamy się równocześnie...
W dole przykre lodowe progi, zrzucam linę i startuję. Trzymam się mocno rękami,
zsuwam się, spadam, zjeżdżam na boku, byle prędzej. Potem Surdel. Tylko Bronek schodzi
ostrożnie; rąbie czekanem stopnie i uważnie stawia raki.
Myślę, że alpinizm ma wiele wspólnego z wojną; i tu, i tam wszelkie klituś-bajduś,
wszelkie pozy i miny idą w kąt, tu nie da się wykręcić językiem. Przychodzi mi na myśl
zdobywca Everestu, maleńki Reist – jeden z najlepszych himalaistów szwajcarskich. Na oko
wygląda jak zatabaczony buchalter: zgarbiony, łysy, szary.
Tu nie można wykpić się pięknymi frazesami, atletyczną budową czy doskonałymi,
elektryzującymi słuchaczy opowiadaniami. Tu nie pomoże nawet wdzięk osobisty. To jest
może dobre w schronisku, gdzie w pięknym swetrze można głosić swoje przewagi, ale tu –
kiedy naprawdę bliski jest drugi brzeg, stajesz przed towarzyszami nagle nagi, nic nie możesz
ukryć i wszystko wychodzi na jaw...
Tu każdy z nas jest sam sobie generałem, sam decyduje o atakach i odwrotach, o
kawaleryjskich szarżach i tylko do siebie, do nikogo więcej, może mieć pretensje. To bardzo
ważne, chyba najważniejsze – ta wolność wyboru, oceny i niezależności od idiotycznych
pomysłów innych.
I w alpinizmie, i na wojnie giną najlepsi przyjaciele i koledzy – i nie wolno, nie trzeba o
tym myśleć – choć przecież nie można zapomnieć. Są nieustannie z nami, choć już ich nie
ma, i wracają wciąż we wspomnieniach, fotografiach i wieczornych gawędach.
Ich brak, nieobecność, pokrywa się sztuczną hałaśliwą wesołością albo jawnie
naciągniętym cynizmem, lub sztucznym demonstracyjnym smutkiem. Nic z tego nie jest
całkowicie prawdą, to są tylko indywidualne próby ukrycia wobec innych i wobec samego
siebie. W takich chwilach schronisko pełne jest podskakujących, usiłujących przebrać się jak
najlepiej pajacyków i szarlatańskich popisów brzuchomówców. Ale choć wszyscy wiedzą, że
to maskarada, bawią się dalej, muszą się bawić, by zyskać na czasie i przypadkiem nie
zobaczyć własnej pobladłej twarzy w lustrze...
Po co to wszystko? Bo ja wiem, może choćby i po to, by doczekać takiej jak ta chwili,
kiedy w zapadającym mroku, w walce o noc – żyje się naprawdę! Kiedy kosztem uporu i
determinacji możliwość osiągnięcia namiotu staje się prawie realna. Kiedy wszystko jest
prawdziwe, nie stroi się do siebie grymasów i jeśli Surdel mówi, że się boi – nie żartuje.
Śmiertelnie zmęczonego człowieka nie stać na kłamstwa i kłamstewka.
Znów zjazd; jest całkiem ciemno, pola śnieżne tuż, tuż. Wiem, że tam dotrzemy. Pada
śnieg, ale wiatr ustał – jakoś dziwnie cicho. Lina się kończy, kucam za wielkim głazem,
okręcam ją dookoła i krzyczę:
– Jasiek, możesz iść!
Zasypiam prawie za blokiem. Z góry słyszę głosy, lecą kawałeczki lodu, gwiżdżą w
powietrzu, szemrzą po twardniejącym z każdą chwilą śniegu. Czuję na linie ciężar, Surdel już
jest gdzieś blisko.
Wtem dociera do mnie rosnący ostry krzyk, odgłos głuchego uderzenia i zupełnie blisko
ochrypłe wycie odzieranego ze skóry goryla.
– Jasiek! – krzyczę przerażony. – Co jest?
Jakieś pojękiwania, pomruki, bełkotliwe przekleństwa i głos:
– Ta pieprzona Ptica urwała mi tyłek!!!
Kiedy wyłania się z mroków, nie potrafię powstrzymać śmiechu. Przestraszona twarz,
nieco kulejący krok i powiewające swobodnie koło kolan – jak wystrzępiona makatka –
prawie całkowicie oderwane siedzenie od spodni.
– Kto cię tak oskalpował? – pytam krztusząc się.
– Ta Ptica przypieprzyła mi w tyłek kamieniem...
Ostatni zjazd. W dole, sto metrów pod nami, czeka namiot. Nie widać go, ale wiemy, że
jest. Jesteśmy bardzo zmęczeni, od chwili wyjścia minęło już prawie siedemnaście godzin.
– Wiecie co – mówię – nie ma sensu, żeby Bronek schodził teraz po ciemku. Na zjazd
liny nie starczy. Przywiążę ją na sztywno – rano się odczepi...
Ostatnie sto metrów jest trudne; często tylko zaciśnięte na linie palce utrzymują ciało.
Koniuszek liny dotyka lekko opadającego w dół śniegu. Kilkadziesiąt kroków, śnieg skrzypi,
słyszę głosy i majaczy ciemniejszy kontur. Bronek i Jasiek już rozsznurowują wejście.
Opatulam się w kurtkę, zrzucam buty, włażę do śpiwora, gryzę kawałek suchej kiełbasy i
zapadam w rozkoszne odrętwienie. Po ciele rozchodzi się ciepło i rozklejam się pomiędzy
jawą a snem. Na wpół przymknięte oczy i przytępiony zmysł słuchu wnioskują, że
niezawodny Bronek rozpala juvel. Więc nie ominie nas rozkosz herbaty. Patrzę na zegarek –
dwadzieścia po dziesiątej.
Niech mi nikt nigdy nie opowiada, że na wysokości czterech tysięcy metrów śpi się źle.
Jeszcze nie zdążyłem dobrze przełknąć ostatniego łyku, kiedy zapadam w kamienny sen.
Zbudził mnie huk, przytłumiona mieszanina dźwięków, świstów, wibrujących drgań i
szelestów, ale dominującą nutę wiódł regularny głośny łopot – jakby stado wielkich ptaków
uderzało szybko skrzydłami. Spałem tak głęboko, a zmęczenie było tak silne, że jeszcze
chwilę nie otwierałem oczu. Dopiero rosnące hałasy i potężny bliski grzmot zmąciły błogie
poczucie bezpieczeństwa. Poderwałem głowę. W namiocie unosił się lekki srebrzysty pył i
niewidocznymi prawie kryształkami chłodził przyjemnie twarz. Monotonny huk wypełniał
wnętrze, a masywne aluminiowe maszty wyginały się na wszystkie strony. Dach i boczne
ściany falowały uderzane ze straszną siłą, a namiot drżał, jakby za chwilę miał unieść się w
powietrze. Odruchowo chwyciłem za maszt. Z śpiworu wyzierało zaspane jeszcze, ale już,
nieco przestraszone oko „Kiszkanta”. Chwilę nikt nic nie mówił; przylegaliśmy całym ciałem
do podłogi trzymając maszty, jakby czując, że lada moment możemy ulecieć w powietrze i
zatrzymać się dopiero na lodowcu Dych-Tau, czterysta metrów niżej.
Widziałem rozmaite burze i wiatry. Na grani Kotyszkiczau w Bułgarii, żeby odetchnąć
swobodnie, trzeba było co chwilę zasłaniać twarz grubymi rękawicami. Lina, sztywno napięta
półłukiem w powietrzu, odrywała nogi od ziemi, a wiatr wciskał razem z oddechem maleńkie
kryształki śniegu, powodując ataki kaszlu...
Ale coś takiego spotkało mnie po raz pierwszy; jakby potężna ręka uchwyciła z góry
namiot palcami i potrząsając nim teraz z bezsilną wściekłością, powoli odrywała od śniegu.
Na polu diabły bawiły się w berka. Od czasu do czasu rozlegał się daleki grzmot i ciągnął
długim, prawie nie zanikającym echem. „Gdyby nie śnieżyca – myślałem – ten grzmot
trwałby wiecznie”.
– Ładnie byśmy wyglądali! – powiedział cicho Surdel.
– Kompletne urwanie... – dodałem – jak my zejdziemy?
– Żeby tylko nie za szybko... – zauważył Surdel.
I znów leżymy w milczeniu, licząc, że może się trochę uciszy. Ale gdzie tam! Cóż,
przyszło to – co przyjść musiało, to, co dawało delikatnie znać o sobie od kilku dni. „No tak –
pomyślałem – pogoda nie budzi żadnych wątpliwości”.
– Bronek, jesteś koło wyjścia, zobacz, co się dzieje na polu – powiedziałem.
Bronek zaczął rozsznurowywać wejście, a potem delikatnie rozchylił...
Rozszalały świsty tysiąca fałszywych piszczałek i gwizdów ogłuszył bębenki i do
namiotu wtargnęła biała śmierć! Mleczny tuman zawirował między nami napełniając płuca i
oczy.
– Zamykaj, idioto! – ryknęliśmy nieomal równocześnie.
Bronek zaczął gwałtownie stulać wyrywające się z rąk jak żywe płachty i wreszcie,
oddychając z trudem, zasznurował.
– Zupełny koniec świata!
– Co robimy?
– Trzeba zwijać interes i wiać!
– Oszalałeś? Chcesz wyjść na dwór?
– A co, mamy czekać, aż nas zmiecie?
– Gdzie jest menażka? – zapytał Bronek.
– Jaka menażka? – zapytał Bronek.
– Stała tu przed sekundą, przy wejściu...
– Jak stała, to musi być.
– Nie ma. Chyba wiatr ją porwał...
– Jak otworzyłeś?
– E tam wiatr, żaden wiatr, Ptica! – powiedział Surdel. – Widziałem, wpadła do namiotu,
porwała menażkę i uciekła...
– Ptica, nie Ptica, pakujmy graty i wiejmy!
– A lina? – zapytał Bronek.
Zamilkliśmy wszyscy. Rzeczywiście, sto dziesięć metrów liny zawieszonej na skalnych
progach i żlebkach. Od razu grzmoty stały się bliższe i głośniejsze...
– Trzeba iść po linę... – powtórzył Bronek.
Patrzyliśmy po sobie w milczeniu i po chwili stało się jasne, że nikt dobrowolnie nie
pójdzie...
– Grajmy w marynarza – zaproponował Surdel.
– Może w coś innego – powiedziałem – w kończenie wyrazów albo... – (nigdy nie miałem
do tej gry szczęścia).
– Nie, w marynarza – zaproponował Bronek.
Podnieśliśmy się do połowy. Nieustanny łopot ogromnych ptasich skrzydeł i orkiestra
zbuntowanych instrumentów muzycznych podkreślały dramatyczność sytuacji. Nigdy nie
widziałem ludzi w takim napięciu przygotowujących się do tak niewinnej gry.
– Uwaga! – powiedziałem – liczymy od Bronka w lewo.
Znów chwila milczenia.
– No, trudno... Raz, dwa, trzy!!!
Ręce uniosły się w górę; wyciągnąłem jedną otwartą dłoń, Bronek po dwa palce w lewej i
prawej, „Kiszkant” dłoń i dwa palce.
– Cztery, siedem, pięć, razem szesnaście. Trzy, sześć, dziewięć, dwanaście...
Bez słowa wylazłem ze śpiwora i zacząłem wciągać buty.
– Włóż raki – doradził Bronek.
– A coś ty myślał, że boso pójdę? – odburknąłem.
Nic nie widać. Idę lekko w górę. Świeżego śniegu spadło niewiele i natychmiast zwiewa
go wiatr. Ślady nikną w sekundzie. Za każdym krokiem wbijam głęboko czekan i walcząc z
wiatrem opieram się na nim całym ciężarem. Po chwili spostrzegam coś ciemnego; to
pierwsze niezbyt strome skałki – u ich podnóża zmarznięta lina.
Wspinam się w górę powoli i rozważnie. Wiatr zsypuje na głowę małe pyłówki tak, że
twarz jest stale mokra. Niepotrzebne okulary idą do kieszeni – zalepia je śnieg. Po
okolicznych turniach biją już pioruny.
W prawo podnosi się wąska półka śnieżna, u jej krańca ciemny, skalny blok. Tu
umocowaliśmy linę. W górze znajdowało się ujście żlebu, a trochę dalej w prawo filar. Ale
teraz mogę się tylko tego domyślać – nie widać nawet na metr. Śnieg, śnieg, śnieg,
oblepiający, wypełniający wszystko śnieg i układający z niego łamigłówki wiatr. Trudno
rozplątać przedziwne węzły i supełki, grube, wełniane rękawiczki wędrują w dół i muszę co
chwila chuchać w palce.
Ostry, suchy trzask, usłyszany, a właściwie wyczuty jakby w samym sobie, wyzwala
błyskawiczny refleks odskoku. Z mgły i nieskończenie przetaczających się nawzajem
piorunowych ech wyłaniają się jakieś warkoty, trzaski, świsty i głuche pacnięcia. Na śniegu
pojawiają się czarne smugi. Chwilę temu jeszcze ich nie było. A więc lawiny kamienne...
Znów dosięga mnie strach; nie mam ochoty wracać, wyjść spod osłaniającej mnie skały na
otwarte strome żlebki, ryte lecącymi z góry głazami. „A jednak trzeba tam zejść – myślę – to
jak matematyczne równanie; muszę dotrzeć do namiotu uwzględniwszy, że śnieg, mgła, że
lecą kamienie, strome oblodzone skałki... Czy znajdę rozwiązanie?”
Kiedy sznurowałem za sobą płachtę, plecaki były już prawie spakowane.
– No i jak? – zapytał Bronek.
– Myślałem, że to w ciebie strzeliło – dorzucił Surdel.
Zacząłem zwijać olodzoną linę.
– Coś ty taki mało rozmowny? – zdziwił się Surdel.
– Masz szczęście! – powiedziałem do Jasia.
– Dlaczego?
– Nie ma już śladów Pticy koło namiotu: wymazał je wiatr.
TWARZ SZCHARY
To już naprawdę koniec; zrzucamy z westchnieniem ulgi potężne plecaki na ziemię i
walimy się na miękki kobierzec kwiatów. Wnikamy powoli w ciepłą woń ziół, słodki zapach
wrzosów i rozgrzaną słońcem macierzankę... Stąd do bazy jest już tylko pół godziny drogi, i
to cały czas w dół. Zdejmujemy mokre od potu koszule, przegrzane upałem spodnie,
rozsznurowujemy buty, wytrząsamy kamyczki i żwir ze skarpet... Słońce, chociaż nisko,
grzeje jeszcze mocno. Wyciągnięty na sprężynującej jak materac trawie, mieszam w menażce
kwasek cytrynowy i rozgniatam łyżką niezbyt chętnie rozpuszczający się cukier. Obok
Bronek i Janek Surdel trzymają w pogotowiu plastykowe rurki i pożądliwie wpatrują się w
chłodny płyn.
Wątłą ścieżką od lodowca nadciąga grupa alpinistów. Z daleka wyglądają jak nieludzko
obładowane wielbłądy, lecz kiedy wynurzają się z labiryntu moreny lodowca, poznajemy
przyjaciół z Moskiewskiej Akademii Nauk. Siadają obok nas. Z uznaniem patrzymy na ich
plecaki i częstujemy lemoniadą.
– Gdzieście byli?
Okazuje się, że na Gestoli. W sumie trzy dni. Gestola to taki klasyczny treningowy trakt;
zawsze w Bezingi zaczyna się od tej góry.
Podnoszę się z ziemi. U końca łączki dostrzegam jakieś skupiska kwiatów, pagórki, jakby
ogródki z kamieni; to przecież Misses-kosz, cmentarzyk alpinistów...
– Idę oglądać cmentarzyk – rzucam przez ramię i ostrożnie, wybierając bosymi nogami
równe miejsca, schodzę łączką nieco w dół.
Stoi tu kilkanaście nieregularnych kamieni, niekiedy bezładnie poprzewalanych na bok. U
ich stóp, obok pęków świeżo narwanych niezabudek leżą wieńce dawno zwiędłych już
kwiatów. Imiona, daty, napisy...
Oto grób Koli Tumanowa, który zginął wraz z towarzyszami zeszłego roku w zejściu z
Dych-Tau. Obok kamień nagrobny Malejnowa z 1935 roku. Historię wielu, wielu lat ludzkich
wysiłków i tragedii, zamkniętą na małym skrawku łąki, otwiera zagubiony całkiem wśród
kamieni, zarośnięty trawą i kwiatami grób bez żadnego napisu, To podobno mogiła Austriaka
z tysiąc osiemset któregoś roku.
– Panowie! Obiad na stole – głos Bronka wyrwał mnie z kompletnego odrętwienia.
Dochodziło południe; siedzieliśmy w niedbałych pozach, udając sami przed sobą, że
zajmujemy się czymś pożytecznym. Bronek Kunicki – zgrabny, o nieco dziecinnej twarzy
brunecik, gotował coś na juvelu, uciekając przed słońcem pod ogromny kamień. Janek Surdel
oddawał się kontemplacji, a rozrzucone w nieładzie przybory do szycia miały świadczyć o
tym, że to tylko chwilowy odpoczynek po ciężkiej pracy. O sobie wolałbym nie mówić;
ślęczałem już chyba z pół godziny nad wyciekającym z wielkiego płatu śniegu małym
strumyczkiem i z tępą miną pocierałem aluminiową menażkę.
Żeby to wszystko zrozumieć, trzeba pojechać na Kaukaz i pobiwakować kilka dni na
lodowcu Bezingi. Upał przekracza tu wszelkie wyobrażalne pojęcia. Promienie słoneczne
odbijające się ze wszystkich stron, od lodowca i białych, prawie dwukilometrowej wysokości
ścian – tworzą jakąś sieć, pułapkę bez wyjścia, w której biedny alpinista miota się bezradnie,
a w końcu zrezygnowany pogrąża się w absolutną negację wszystkiego.
Wypłukałem menażkę i wolno powlokłem się w kierunku „jadalni”. Rozłożeni wygodnie
na kamieniach – pamiętających jeszcze czasy Maksa Bauera krzesłach – popijaliśmy przez
plastykowe rurki chłodny, słodkawo-kwaskowaty płyn. Kęsy baraniny z trudem przechodziły
przez gardło.
– Gdzie oni mogą teraz być? – spytał Janek Surdel.
– Diabli wiedzą, wczoraj koło czwartej widziałem ich pod tą śnieżną grańką – pokazał
palcem Bronek.
Przysłoniłem ręką oczy:
– No, ale popatrz, na polu śnieżnym pod serakami widać wyraźne ślady... A dalej jest
raczej łatwo...
– Dobra! W takim razie dlaczego nie widać ich na podszczytowych polach?
Mijał już czwarty dzień, odkąd zespół Jurka Krajskiego rozpoczął północny filar Szchary,
jedną z najtrudniejszych kaukaskich dróg. My schodziliśmy wtedy w śnieżycy z Dych-Tau.
Doskonale pamiętam moment powrotu na „Awstrijską Nocziowkę”.
Sznurki namiotu – magazynu przykrytego centymetrową warstwą świeżego śniegu –
zupełnie poluzowały. Lodowiec zasnuły zwały mgły, a z nieba posypywała rzadka lodowa
krupa.
Patrzyliśmy na siebie uradowani, że udało się nam w porę uciec. Przemoczeni, zmarznięci
zaczęliśmy rozbijać drugi namiot. Wtem przyszło mi do głowy, żeby zaglądnąć do magazynu.
Długo rozsznurowywałem zaciśnięty węzeł „rękawu polarnego”... W mroku, na puszkach z
mlekiem bielała mała karteczka:
„Awstrijska Nocziowka” 11.VII.
Wychodzimy na północny filar Szchary 4.30
Jurek Krajski
Staszek Kuliński
Antek Gąsiorowski
Milcząc spoglądaliśmy – dwa kilometry przez lodowiec, gdzie z kotłujących mgieł,
wynurzały się co sekundę majestatyczne lodowe blanki i ciemne skały. Tam – od porannej
zamieci – tkwiła gdzieś trójka naszych kolegów.
– Pewnie zjadą – przekonywał Bronek.
– To zależy, jak wysoko wyszli, może przeczekują niepogodę – dodał Surdel.
Rankiem, kiedy pokazało się słońce, wywlekliśmy się z mokrych śpiworów i rozpoczęło
się suszenie gratów. Wkrótce nie można było prawie poruszać się w plątaninie
porozwieszanych lin, schnących skarpetek i koszul. Bronek tradycyjnie zabrał się do
pichcenia śniadania. Janek reperował rozwalone na Dych-Tau kamieniem spodnie, a ja
zacząłem robić przegląd magazynu. Słońce grzało coraz mocniej, mgły kręciły się
bezustannie.
Wyniki remanentu były raczej opłakane. Okazało się, że mamy 10 puszek nie nadającego
się do gotowania ryżu, natomiast ani jednej konserwy i ani kawałka chleba. Rada była jedna –
wrócić do bazy po żywność i odłożyć następną wyprawę o co najmniej dwa dni. Gdy
obwieściłem niemiłą wiadomość, Bronek spokojnie zapytał:
– A pająka widziałeś?
– Jakiego pająka?
– Tego, co tam siedzi. Dziś rano był tam taki drań, ale uciekł i ukrył się w puszkach z
mlekiem...
– Brr! Niech cię diabli... Gdybym wiedział, nigdy bym tam nie właził...
Następne pół godziny poświęciliśmy zbiorowej, nieco już sadystycznej improwizacji na
temat pająków, a tego w magazynie w szczególności. Dociekaliśmy, jaki to pająk; Janek
Surdel twierdził, że wielki jak pięść, włochaty brazylijski ptasznik. Ja opowiadałem o
„czarnej wdowie” z Kolumbii, której ukąszenie jest zawsze śmiertelne, a Bronek dorzucał
szczegóły o mitycznych kolorowych pająkach tropikalnych. W efekcie wprowadziło to stan
zbiorowej histerii i patetyczne oświadczenia zarzekające się przed wstępem do namiotu.
Podczas tej ożywionej wymiany poglądów zerkałem na odsłaniający się nieco w dolnych
partiach filar Szchary. Bardzo jeszcze nisko na dolnym polu śnieżnym dostrzegłem maleńką
czarną kropkę. Kropka wolniuteńko przesuwała się w kierunku ciemnych skałek.
– Popatrzcie na dolne pole pod zachodem Tomaska – zauważyłem niby to obojętnie.
– Gdzie? Gdzie? Pokażcie – zainteresował się Jasio Surdel.
– Jest i drugi, widzę nawet linę – rzeczowo stwierdził Bronek.
– Ależ strasznie powoli idą, nie dojdą dziś do rampy.
– Mają świeży śnieg i ciężkie plecaki.
– No, panowie, nie ma rady, musimy zagrać w marynarza, kto pójdzie do bazy po żarcie.
Surdla posłać nie można, bo i tak nic nie załatwi, więc albo ja, albo ty, Bronek...
Dwadzieścia kilometrów po lodowcu tam i z powrotem, i to jeszcze z plecakiem, to raczej
żadna atrakcja...
– Mój dis, twoje par.
– Raz, dwa, trzy. Pięć i dwa – razem siedem. Niech to szlag trafi, ma się to szczęście do
marynarza...
Była to już moja druga „wygrana” w ciągu ostatnich dwu dni.
Na ogromnym, stromym polu śnieżnym, oświetlonym silnie słońcem, widać było już trzy
czarne punkty.
– Kopią się po kolana...
– Dlaczego nie idą prędzej, przecież musi być cholernie lawiniasto?
Niespodziewanie włącza się Surdel:
– Janek, wiesz co? Ja chyba pójdę, w obozie kupimy sobie papierosików...
– A może byś tak sam poszedł, co?
– Nie, niee... Sam to się boję. Mogę zabłądzić. Zresztą po lodowcu łażą Yeti, Ptice... Ale
z tobą to pójdę... Zapalimy sobie papierosika i wreszcie zjem jakiś uczciwy obiad.
Kiedy zbiegaliśmy kilkukilometrową, ostrą jak brzytwa moreną w dół, ostatnia ciemna
kropka znikała dopiero z lodowego pola...
W bazie przywitano nas gromkim „Urra!”, ale już następne pytanie brzmiało:
– Czemuście tak wcześnie przyszli?
– Bo nie starczyło prowiantów.
– Jak to? Przecież wzięliście cały prowiant na dziesięć dni.
Ni stąd, ni zowąd wypaliłem:
– Tak, ale u nas w magazynie siedzi pająk i nikogo nie puszcza.
– Jaki pająk?
Opowiedziałem więc nieco zmodyfikowaną historię o pająku, który siedzi na puszkach z
mlekiem i warczy. Popatrzono na mnie jak na lekko stukniętego faceta, ale otaczająca mnie
gromadka powiększyła się o kilka osób...
– No i co chcecie teraz zrobić?
– Zobaczymy. Przyszliśmy po nowy prowiant, może pająk za kilka dni sobie pójdzie.
– A jak nie pójdzie?
– To zostawimy namiot. Co mamy robić?
Wieczorem czekała nas jeszcze jedna niespodzianka – w namiocie na moim łóżku leżała
dubeltówka. Okazało się, że to Luba – magazynierka z dolnej bazy – idąc po ciemku wzięła
dla ochrony przed wilkami strzelbę. Luba była ładna i miła i zupełnie zawojowała serce
naszego Jasia.
Skoro świt – zbudził mnie straszny huk i po chwili do namiotu wkroczył triumfalnie
Surdel, niosąc rozniesioną śrutem puszkę po konserwach...
– Z pięćdziesięciu metrów w sam środek! – oświadczył prężąc dumnie pierś.
Skutki nie dały na siebie czekać. Kiedy po kilku godzinach konferencji z buchalterem
udało mi się dopełnić wszystkich biurokratycznych formalności i otrzymać asygnatę na
żywność – okazało się, że Janek zniknął jak kamfora. Chodziłem po obozie klnąc z cicha pod
nosem.
O istocie rzeczy uświadomił mnie dopiero stary „radist”, śmiejąc się ironicznie:
– A, kolega? Panienku wział i paszoołł...
Wywołało to pewne napięcie stosunków towarzyskich i w rezultacie spóźniony wymarsz.
Gnaliśmy jak wariaci, żeby ujść przed nocą. Już zupełnie po ciemku zobaczyliśmy maleńki
ogienek juvela, na którym Bronek gotował herbatę.
– No, jesteście. Myślałem, że już nie przyjdziecie.
– Dokąd doszedł Krajski?
– Przed samym zachodem słońca widziałem ich poniżej bariery. Jutro powinni skończyć.
– W takim razie pójdziemy pojutrze. To nie powinno trwać dłużej jak dwa dni.
Rankiem, od chwili wygramolenia się z namiotów, zerkaliśmy na prostopadłą, kończącą
się pod ogromną barierą seraków ścianę. Tam tkwiły gdzieś zagubione, niedostrzegalne może
gołym okiem skupienia czerni, które w tej chwili ruszały się, mówiły i przybliżały ku sobie
ostateczny cel – szczyt. Tak dotrwaliśmy do obiadu...
– Muszą być cholernie zmęczeni – w przerwie pomiędzy jednym a drugim kęsem
baraniny powiedział Bronek.
– Nic się nie martw, i nas to nie minie.
– Są! Są! – przerwał mi okrzyk Jasia Surdla.
– Gdzie?
– Nad barierą seraków, blisko szczytu.
Trzeba było długą chwilę przyzwyczajać wzrok do blasku. Rzeczywiście, kiedy mrużyło
się oczy w szparki – można było rozróżnić trzy niewidoczne prawie, maleńkie kropki. W
pierwszym momencie wyglądały na nieruchome, ale kiedy wpatrzyło się uważniej, widać
było minimalny ruch – jak u dużej wskazówki na zegarze.
Kończyliśmy śpiesznie jeść, zerkając niespokojnie na punkciki, które pełzły, bez końca.
Popychaliśmy je nieledwie wzrokiem i wreszcie, kiedy już traciliśmy nadzieję, że kiedyś
może ustanie ten niezwykły marsz – stopiły się z granatowym niebem...
– Zaraz będą na szczycie – powiedział Bronek.
– Strzelimy im rakietę? – zapytałem.
– Dobra.
Wziąłem z namiotu rakietnicę, nabiłem i uderzyłem o kamień; prosto jak świeca
poszybowała w niebo zielona rakieta, żeby wiedzieli, że ktoś o nich myśli, że cieszymy się
razem z nimi, że nie są sami...
Minęła już dawno szósta, minęła ósma, a my ciągle zamiast spać, pakowaliśmy plecaki,
gotowaliśmy i rozmawialiśmy raczej o wszystkim innym niż o jutrzejszej wspinaczce...
Myślałem o tym, jaka okaże się twarz Szchary. Dla Krajskiego była przychylna, czy tak
będzie i teraz? Wiem o Szcharze wiele, znam jej historię, doceniam trudności i
niebezpieczeństwa... ale twarzy jeszcze nie znam... W starej krakowskiej kawiarni
„Ratuszowa”, jeśli siedzi się w dolnej sali, do której zbiegają z góry strome, częściowo
zasłonięte schody – myśli się podobnie... Kiedy ktoś schodzi, najpierw ukazują się nogi,
potem płaszcz, żakiet, torebka, teczka, ręce... Już rozpoznaje się szczegóły, wiadomo, że to
może ktoś znajomy, ale pewności nie ma – nie widać jeszcze twarzy. Ukazuje się ona dopiero
w ostatniej chwili. Tak samo jest tutaj... Wiem już wiele, ale czy twarz będzie taka, jak
myślę? Tego dowiemy się dopiero jutro... pojutrze... Żeby poznać twarz Szchary, trzeba
przemierzać podszczytowe bariery seraków...
Idź raczej, miła tych gołębi śladem.
Co są wierności najtkliwszej przykładem.
– Dałbyś, do diabła, spokój – zaśpiewaj lepiej „Cardasika” albo „Policjanta” – przerywa
mi Jasio Surdel. Aha, więc i oni są zdenerwowani.
Przestaję na chwilę myśleć o twarzy, ale natychmiast zjawiają się inne refleksje. Ze
zdumieniem spostrzegam, jak atrakcyjną przyszłość mam przed sobą. Już za tydzień będę
leżał na piaseczku w Soczi i pływał, pływał w morzu aż do zupełnego wyczerpania. Potem
Kraków, umówiona wyprawa w nieznane z dziewczyną, na której mi bardzo zależy; ot, tak po
prostu, jak zawsze myślałem: wysiąść sobie z autobusu, tam gdzie szosa z Głodówki skręca
ku Łysej Polanie, i pójść hen przed siebie w lewo, między pagórki, kopki zboża, laski i
samotne domy, gdzie wiadomo, że płyną małe strumyczki, gdzie wieczorami można pić
kwaśne mleko, piec przy ogniu ziemniaki i spać na sianie... Iść bez zegarka, kalendarza,
zostać tak długo, jak długo będziemy mieli ochotę: dzień, dwa lub dwie godziny. Tak, byłoby
fajnie! Potem Tatry, wspinaczki we wrześniowym, niezbyt upalnym słońcu...
Potem zima, sylwester gdzieś w górach... E, do diabła, gdzie mi tam do zimy! Nagle z
całą bezwzględnością wiem, że to pisanie listów na piasku. Wszystko, dosłownie wszystko
musi ustąpić i trwać w zawieszeniu przed tym jednym pięknym i groźnym słowem: Szchara.
Najgorsza jest zawsze noc przed wczesnym wyjściem. Człowiek przewraca się z boku na
bok, usiłując zasnąć, a przez głowę przelatują porwane strzępy myśli... wyobraża sobie, co
będzie robił jutro o tej samej porze, co za dwa dni i gdy już całkiem traci nadzieję,
niespodziewanie zasypia. Ale jest to raczej półsen, niespokojny film, składanka z
pomieszanych obrazów.
Wspinam się jakimś lawiniastym polem, lecą lodowe bryły – jedna prosto na mnie –
uskakuję i wpadam do szczeliny napełnionej zimną wodą, nagły dreszcz, ciemność, namiot,
fosforyzująca tarcza zegarka i nieubłagane cyfry; dziesięć po drugiej, jeszcze pięćdziesiąt
minut. Bronek przewraca się niespokojnie w śpiworze i mruczy:
– Co się stało?
– Nic, nic, śpij, jeszcze czas...
Leżę i patrzę w ciemność, na polu jasno, księżyc chyba już zaszedł, ale gwiazdy. Wtem
głuchy, rosnący huk – lawina seraków. O tej porze? Ładna historia... Jeszcze pół godziny, tak
mi się strasznie nie chce wychodzić z ciepłego śpiwora i ubierać, ale wiem, że nie ma
odwrotu, coś się już stało, trzeba przez to przebrnąć, zacisnąć zęby i jak najprędzej...
Niech to diabli, jednak drzemałem: dziesięć po trzeciej! Szarpię Bronka za ramię!
– Bronek, Bronek!
Bronek, niezbyt przytomny, coś tam mamrocze, ale posłusznie siada i zaczyna szukać na
oślep skarpetek. Ze śpiwora Surdla dochodzą głuche mruknięcia, potem kilka nagłych
podskoków i zwinięty w paragraf odwraca się do mnie tyłem.
Jestem już zdecydowany by wstać, Bronek majstruje koło juvela i nieco złym głosem
nawołuje:
– No chodźcie, chodźcie, już późno...
Wychylony do połowy ze śpiwora tarmoszę dalej nieprzytomnego Janka. Z wściekłością
człowieka zmuszonego do przykrej, a nieuniknionej czynności odgrywam się na nim za cały
świat, Szcharę i przeklęty los alpinisty:
– Kurdel! Kurdel! Wstawaj, do cholery, wiesz, która godzina? Wstawaj, bo cię wycisnę
ze śpiwora. Słyszysz!
Kilka nieartykułowanych pomruków i obok mnie siada zaspana, trąca oczy pięścią postać:
– Zaraz, zaraz, chwileczkę, muszę przecież włożyć skarpetki i zapalić papierosika...
– Jak ja ci dam papierosika, to cię szlag trafi!
– Chodźcie, do diabła, śniadanie gotowe – nawołuje Bronek.
– „Kiszkant”, zrywam z ciebie śpiwór!
– Zaraz, zaraz, daj spokój, o już idę, przecież widzisz, że kończę papierosika, no już, już...
aaaaa!!!
Kiedy go puszczam, przestaje wrzeszczeć. Siedzi dalej bez ruchu i patrzy przed siebie.
Macham z rezygnacją ręką i wyłażę na pole.
Milcząc przechodzimy dziesiątki zmarzniętych szczelin. Jest prawie jasno – bezingijskie
niebo świeci miliardami gwiazd. Mróz... Pod rakami chrobocze lód – śnieg trzyma nawet na
zupełnie cienkich mostkach. Krok za krokiem, średnie, równe tempo i filar Szchary – jak w
zbliżeniach filmowych – rośnie w oczach... Wchodzimy w dolny kocioł. Pojawiają się strome
ścianki, bariery seraków – i głębokie, ziejące lodem szczeliny... Zyskujemy na wysokości, nie
widać już przytulnego namiociku po drugiej stronie lodowca, zniknął gdzieś w mrokach,
uciekł w głąb. Pod lodową ścianką ciemna pieczara, dookoła wiele zdeptanych śladów; tu
biwakował Krajski. Niebo szarzeje, robi się cieplej, czas ucieka. Prędzej, żeby wejść w
wielkie pole śnieżne jeszcze przed słońcem, uciec jego promieniom i bombardowaniu
lodowymi bryłkami. Seraki w górnym kotle na szczęście milczą. Już prawie dwie godziny od
wyjścia. Trawersuję pod ogromnymi lodowymi nosami na skalny stopień. Przede mną
przerażająco gładkie pole lodowe, uciekające w górne zerwy. Ale już w tej sekundzie
wychodzi słońce. Za moment ogarnia mnie przyjemne ciepło, a blask od śniegu razi w oczy.
Pierwszy wyścig przegrany...
Idę cały wyciąg liny w górę. To szczery lód, trzymają tylko przednie zęby raków, a ja nie
mam nawet griveli. Jesteśmy już wszyscy na polu, asekuracja słaba. Czuję, że za chwilę raki i
ostrze czekana nie utrzymają mojego ciężaru i zjadę w dół, zagarniając ze sobą resztę. A więc
hak.
Wtem gwizd; z góry przelatuje kilka lodowych bryłek, jedna uderza mnie boleśnie w
rękę. Aha! Zaczyna się! Jak zazdroszczę Bronkowi motocyklowego hełmu, którym okrywa
głowę. Jeszcze dwie długości liny, trochę lepiej, uciekam w skałki na prawo, potwornie
krucho, ale mimo to bezpieczniej. Wreszcie jakaś uczciwa grańka i pierwsze dobre
stanowisko.
O jedenastej w południe odpoczywaliśmy na niespodziewanie znalezionej, biwakowej
platformie. Mieliśmy za sobą pięć godzin strachu, wysiłku, pięć godzin morderczego słońca,
bolących głów, haków, chwytów, czekanów i Bóg wie czego jeszcze – fakt, że mieliśmy tego
absolutnie dość. Niestety, nie była to nawet jedna trzecia... Potworny upał odbierał zdolność
rozsądnego myślenia. Postanowiliśmy poczekać trochę i zwilżyć gardła herbatą. Bronek
toczył wojnę z nieposłusznym juvelem, ja usiłowałem zmusić się do zrobienia mu zdjęcia,
kiedy na nie kończącej się – opadającej z wierzchołka Szchary ku przełęczy Dychni-ausz –
grani zejściowej, kątem oka zobaczyłem coś, co od razu poderwało mnie na nogi:
– Patrzcie!
Wyglądało to przerażająco; trzy maleńkie, poruszające się równocześnie punkciki i
żyletka ostrogi śnieżnej. W tej chwili punkciki bez widocznej przyczyny opuściły się w naszą
stronę. Pod nimi ciągnęła się półkilometrowa ściana, zakończona labiryntem seraków. Jeden
nieuważny krok i...
– Po cholerę oni tam lezą? – denerwuje się Bronek.
– Heeej! Halloo! Juuuureek! Juuuureeek! – wrzeszczy Surdel.
– Daj spokój, i tak nas nie usłyszą. No cóż... Chyba też pójdziemy. Asekurujcie!
Niespodzianka, chociaż stała się wyczuwalna już po południu – kiedy bezingijskie
szczyty oglądane dotąd z zadartą do góry głową nagle zaczęły patrzeć nam w twarz, a potem
zapadać się w dół – przyszła w całej okazałości, gdy o szóstej wieczorem dotarliśmy do
drugiego biwaku zespołu Jurka Krajskiego. Godzinę przedtem widzieliśmy ich po raz ostatni.
Całkiem w dole, na płaskich, stąd prawie kopulastych serakach, w terenie bezpiecznym już i
łatwym – wlokły się trzy postacie połączone cienką niteczką liny. Co chwilę zatrzymywały
się na długo, zapadając w rozmiękły śnieg...
Oni byli już dobrzy. Razem z nadciągającym zmrokiem uciekali z potężnego państwa
Szchary, uciekali zmęczeni, ale nie tknięci. Krzyczeliśmy do nich ze skalistych turniczek...
Przystawali, podnosili w górę głowy, ale nas nie widzieli. Potem zniknęli w ciągnącym od
dołu mroku. Za dwie godziny będą leżeć w ciepłych śpiworach w naszym namiocie, a
muzyka warczącego juvela dorówna najwspanialszym koncertom...
Przed nami wyrósł niespodziewanie poważny problem. Stała się rzecz niewiarygodna, w
ciągu niecałego dnia wyszliśmy wyżej niż inne zespoły w dwa dni. Ale prawie 5000 metrów
wysokości, kilkanaście godzin słońca i najcięższych wysiłków zrobiły swoje. Serce biło
szybko i nogi niezbyt nadążały za resztą ciała. Trzeba było powziąć decyzję, czy biwakować
tu, w dobrym miejscu, czy iść dalej, próbując skończyć w jeden dzień...
– Co robimy? – zapytałem. – Jeśli przejdziemy seraki, to na szczyt możemy wyleźć nawet
po ciemku.
Bronek i Surdel zmęczeni i apatyczni nie mieli sprecyzowanego zdania. Pomyślałem o
niedawnej wyprawie na Dych-Tau, gdzie ryzykowaliśmy znacznie więcej, i... wolno
powlokłem się dalej. To był niewątpliwie błąd. Gdy słońce zaszło, natychmiast chwycił ostry
mróz. Przemoczone spodnie zesztywniały, nogi marzły, a przepocone koszule dały znać o
sobie dreszczami. Stało się jasne, że na szczycie dziś nie będziemy. Ogarniała nas senność i
zupełne zobojętnienie. Żeby zdobyć się na cokolwiek, nawet na kilka kroków, trzeba było
dużego wysiłku woli. Staliśmy wtedy na cienkiej lodowej grańce, tak cienkiej, że nogi
obejmowały ją jak boki konia, nieco wyżej wrastała ona w nachylone skaliste pole, nad
którym wisiała bariera seraków. Nie pozostało nic innego, jak próbować wyrąbać platformę
pod namiot, licząc na to, że w nocy nie będzie wiatru. Silniejszy jego podmuch zmiótłby nas
razem z namiotem...
Trudno jest zmusić się do wysiłku, kiedy człowiek ma dość, kiedy jest zmarznięty, śpiący
i głodny, a tu żądają od niego, żeby poszedł zrobić to czy tamto. Z obu stron grańki, te głupie
1500 metrów niżej mruga lodowiec Bezingi, na przestrzeni kilku metrów leżą dwa plecaki,
poplątane liny, haki, a trzech śmiertelnie zmęczonych ludzi, kręci się bez asekuracji po
lodowych stokach. Jest już całkiem ciemno. Janek Surdel skarży się, że odmraża nogi i rusza
się jak mucha w smole, potem nagle ogarnia go amok i tnie z pasją czekanem, nie
oszczędzając nylonowej liny Bronka. Jest głuchy na wszelkie perswazje i z trudem go
odciągamy. Miejsca jest tak mało, że kiedy jeden rąbie, drugi tylko nogami może wygarniać
śnieg, a trzeci stoi nieruchomo i marznie. Trwa to chyba ze dwie godziny. W końcu rozbijamy
namiot – znów muszę wyleźć kilka metrów wyżej i umocować go do czekana. Gorzej jest z
bocznymi sznurkami... Chodzę po stoku i wpycham je w śnieg – obciążając „żelazem”.
Przytupuję nogą i śnieg marznie. Do ostatniego sznurka przywiązuję lodowy młotek.
Znikamy w przytulnym wnętrzu.
Na polu jest prawie jasno, bezingijskie niebo rozświetlają gwiazdy, księżyc wyolbrzymia
barierę seraków i potężną kopułę szczytową. W środku nie jest wygodnie, ale na pewno
cieplej. Wkładamy suche skarpetki i zapinamy namiot. Niestety, nie ma co zrobić z mokrymi
spodniami i od nerek ciągną dreszcze. Podkładamy pod siebie liny, plecaki, byle tylko
odgrodzić się od lodu. Śpiworów nie zabraliśmy, bo i tak worki ważą sporo. Zaczynają się
kłopoty z gotowaniem. Woda wrze tu już w temperaturze około 85 stopni, w każdym razie
trzeba kilkakrotnie dłużej grzać baraninę, a kasza w ogóle nie chce się gotować...
Tak mija noc, na gotowaniu, ciągłych kurczowych dreszczach, zmianach pozycji, kiedy
podmaka i zimno dociera do ciała. Kurdel odwraca się gwałtownie i mokrym szorstkim
skafandrem przejeżdża mi po spalonej słońcem twarzy. Wybucham natychmiast:
– Leżże, do jasnej cholery, spokojnie... Rzuca się kretyn jak węgorz w garnku!
– Co ci się nie podoba? Jeszcze nie jestem w parku sztywnych, to się muszę ruszać.
– Jak ja ci się poruszam, to zaraz będzie spokój!
– No, no, nie bądź taki mądry...
– Dajcie spokój – cedzi flegmatycznie przez zęby Bronek.
– Panowie, a wiecie co? Ja sobie zapalę papierosika, może potem prędzej zasnę...
Kurdel podnosi się do połowy i zaczyna gdzieś szperać, a potem zapach dymu rozchodzi
się po namiocie. Jest mi tak cholernie zimno, że dźwigam się też i mruczę:
– Nie bądź świnia, daj pociągnąć...
Rano jesteśmy tak zmarznięci, że czekamy na słońce. Z pierwszymi promieniami
otwieramy namiot i jakoś dziwnie spokojniejemy. Zawisamy dziwnie nad ogromną
dwustronną pustką, naprzeciwko Dych-Tau, a w dole wstążeczka lodowca. Wczorajsze
chwile, kiedy goniliśmy bez asekuracji dookoła namiotu, należą bezpowrotnie przeszłości;
kucamy zbici w grupkę i nikt nie kwapi się wyjść na zewnątrz. Kiedy wyciągam uwiązany
wieczorem do linki lodowy młotek, okazuje się, że w nocy zginął w tajemniczy sposób jego
stalowy dziób. Żelazo jest równo odpęknięte, a w śniegu ani śladu brakującego kawałka...
– Ptica go wtroiła! – mówi nieufnie Kurdel. Kiwamy głowami; ani chybi Gornaja
Indyjka.
Bronek Kunicki zrobił ze stanioli po czekoladzie małego ptaszka – teraz właśnie puszcza
go w dół. Ptaszek zatacza półłuk, wyprostowuje swój lot, znów skręt i tak dalej, i tak dalej...
Wstrzymując oddech wpatrujemy się w mały migocący punkcik, który spokojnie szybuje
w dół. On uświadamia nam naprawdę, gdzie jesteśmy, on budzi uśpiony instynkt
samozachowawczy... Jeszcze widać ptaszka, jak migoce w blaskach słońca, ale wiemy o tym,
że już dawno stracimy go z oczu, że może będziemy już pod szczytem, a on będzie sobie
leciał i leciał. A może naprawdę porwie go wiatr i zaniesie hen, daleko, ku słonecznej, ciepłej
Swanecji?
Bariera seraków. Tego miejsca bałem się najwięcej... Ukryty pod ogromnym głazem nie
mogę zdecydować, którą z dwu konieczności wybrać: czy oblodzoną – trudniejszą i dłuższą
skałę, czy iść bezczelnie pod samymi lodowymi nosami.
– Idź pod serakami, nic ci nie będzie – namawia Kurdel.
– Przelecisz szybko – dorzuca Bronek.
Dobrze im mówić, kiedy siedzą bezpiecznie...
Startuję jak z katapulty, w niesłychanym napięciu nerwowym. Nie patrzę w górę, każda
sekunda jest droga, a tu jest tak trudno, że trzeba wbijać haki.
Potem lodowa bariera; pionowa ścianka podcięta szczeliną o ciemnym, niewidocznym
dnie, rozmiękły od słońca most śnieżny, poodpękane bryły. Nowa zwłoka; trzeba wbić czekan
jako asekurację i jedyny pewny chwyt. Nerwowe, szybkie ruchy. No, udało się.
Ale sprawa nie jest jeszcze wygrana. W oślepiającym tropikalnym słońcu wiszą
kompleksy serakowych barier. Na miłość Boską – wyjść jak najprędzej z tego przeklętego
kręgu! Trawersuję pod lodowymi olbrzymami; delikatny mostek śnieżny i stroma twarda
ścianka. Nagle, już u góry, coś odrywa mnie w powietrze i ciągnie w dół. Szczęściem zęby
raków nie puszczają. Łapię zachwianą równowagę, wbijam dziób czekana i opieram się na
nim całym ciężarem.
Seria silnych, wyrywających szarpnięć! Przez otępiałą głowę przelatują nerwowe myśli!
„Lawina? Chyba nie... Polecieli we dwóch?” Odwracam w bok głowę i krzyczę:
– Co się tam, do cholery, dzieje?
– Kurdel wpadł do szczeliny i wychodzi po linie, trzymaj się sztywno! – odpowiada
spokojny głos Bronka.
Jeszcze trochę labiryntu i pola szczytowe o podbiegunowej scenerii. Tu niezgodnie z
umową, przejmuję od Janka plecak i idę na końcu. Wleczemy się w piekielnym korowodzie,
prawie ślepi od światła, w czarnych okularach, nie rozróżniając odległości. Śnieg rozmiękły
niewiele powyżej kostek, od czasu do czasu szczeliny. Już ponad 5000 metrów. Oddech,
krok, oddech, krok...
Plecak ciąży jakby z żelaza. Niebo czarne, zaczynamy się o coś kłócić z Bronkiem.
Kroki... kroki, kroki, czas dłuży się nieskończenie, Kurdel przystaje, potem znów człapie.
Nie mówimy do siebie, otępiali, śpiący. Nerwowo zerkam na zegarek – już koło pierwszej.
Trawersiki, prosto w górę – krok, oddech, krok, oddech...
Na grań wychodzimy niespodziewanie. Rozwiązujemy się. Kilkadziesiąt metrów dalej
wyrasta najwyższy punkt – wierzchołek.
Nawis szczytowy to jakiś upiorny sen z bajek Grimma; dwudziestometrowy,
abstrakcyjny, wymodelowany w śniegu kształt nie wydaje się prawdą, lecz majakiem
zmęczonego umysłu. Zimny wiatr i kilka stopni mrozu, Zrzucamy plecaki i z lękiem
wychodzimy na ten śnieżny dziw. Widać cały Kaukaz, setki, tysiące szczytów. Na horyzoncie
poniżej nas, niegroźne, wielkie cumulusy – jakby dziecko puszczało mydlane bańki... Po
południowej stronie zielono i łagodnie, dalekie doliny, miasteczka – to zagubiona wśród gór
legendarna Swanecja. Jak na złość urywa mi się film w aparacie; siadam i zmartwiałymi
palcami usiłuję założyć nowy.
Tam, gdzie szczyty gubią się na tle granatowego nieba, drga potężny półkolisty pas
powietrza innej, jaśniejszej barwy.
– Stąd jednak widać, że ziemia jest okrągła – mówi Janek Surdel. Rzeczywiście, widać.
– Mam pierońsko zaschnięte gardło – ugotujemy sobie herbaty.
– Pamiętacie, jak pomogło wczoraj?
– No tak, ale jest późno, trzecia, możemy nie zdążyć...
– Po odpoczynku pójdziemy szybciej.
– No dobra, pijemy.
– Jeśli zajdziemy dzisiaj, to czas przejścia będzie rewelacyjny... Malejnow obliczał na
trzy dni...
– Co się dziwisz? Abałakow robił cztery, Tomaschek i Muller pierwsze przejście – sześć
dni. Najlepszy jeszcze czas mieli zeszłego roku Band i Harris – trzy dni.
– Ten Band i Kanczendzongi?
– Ten sam, był tu z Huntem...
– Ile było w ogóle przejść?
– My mamy szóste, o cały dzień krócej.
– Nie mów hop.
Odpoczynek pomógł; idziemy dalej. Ale grań pokazuje, co potrafi. O solidnej asekuracji
nie może być mowy. Teraz zrozumiałem w pełni, dlaczego Rosjanie gratulują sobie dopiero
po powrocie do schroniska. Lodowiec rośnie w oczach, bezingijskie szczyty wystrzelają w
górę, ale do momentu, kiedy można sobie powiedzieć: „Uff! Po wszystkim” – brakuje jeszcze
trochę.
Niżej i niżej, rozróżniamy już morenę, gdzie kryje się namiot, ale słońce nisko nad
widnokręgiem razi w oczy. Ruszamy się jak w zwolnionym filmie, automatycznie. Rozmowy
ograniczają się do: „Ściągnij, asekuruj, Bronek – czekaj, uważaj...”
Kilka kamyków wystaje z śniegu, każę Kurdlowi asekurować Bronka i schodzę w dół.
Janek rusza się leniwie, siedzi na wpół przytomnie na kamieniu i ściąga bez sensu linę
palcami. Gdyby Bronek poleciał... to koniec. Koniec wszystkich trzech. Trójka ludzi, nawet
bardzo zmęczona, musi sobie ufać, zależą jeden od drugiego, nie wolno o tym zapominać.
Wracam
– Ty... Jak asekurujesz?
– Nie krzycz!
– Przecież możemy wszyscy zlecieć!!
– Nie krzycz!
– Zamknij gębę, bo dostaniesz czekanem! – bełkocę wściekły, prawie nieprzytomny ze
złości. To Surdel jest winien za upał, zmęczenie, za odmawiające posłuszeństwa nerwy.
Nieco ogłupiały Bronek słucha tego dialogu i apatycznie mówi:
– Dajcie spokój, słońce zachodzi...
Obaj przytomniejemy i pogodzony sznureczek trzech postaci znów płynie w dół. Ostatnie
pole – 400 metrów śniegu o nachyleniu 55 stopni i bezpieczny dolny kocioł Szchary.
Schodzimy najpierw z asekuracją, potem wszyscy naraz, byle prędzej. Twarzą do ściany w
głębokim, klejącym nogi śniegu, niezliczone ilości kroków. Jesteśmy w połowie. Nie mogę
zrozumieć, dlaczego pole nie wyjeżdża. Myślę o tym i z zadowoleniem konstatuję: „Jeszcze
nie... jeszcze nie”. W Tatrach nigdy bym po takim śniegu nie chodził, a tu zimno... Jak ktoś
obserwujący bezpiecznie całe wydarzenie z boku, myślę: „Dlaczego lawina nie idzie?”
Jeszcze sto metrów – nie można tego wytrzymać do końca.
– Zjeżdżamy! – wołam, siadam na spodnie, nabieram szybkości i po kilku chwilach jadę z
całą dużą lawinką śniegu. Oj, coś za szybko...
– Hamujcie! – krzyczę.
Wbijam się w śnieg nogami i czekanem, czuję na plecach coraz silniejszy ucisk, ale
zwalniam. Jadę w lawince zakryty po pas. Mija mnie w pędzie Janek Surdel...
– Hamuj! – ryczę mu w ucho.
A potem następuje silne, przełamujące w pasie szarpnięcie, jakaś siła wyrywa mnie, tracę
równowagę i jadę głową w dół walcowany przez śnieg. To koniec... Błyski przelatują mi
przez głowę: jednak lawina. Opanowuje mnie rozpacz i wściekłość: cholera, już prawie w
domu, w ostatniej chwili... Zaczynam walczyć wściekle, bez wiary w powodzenie, rzucam się
jak ryba, hamuję czekanem, staram się obrócić nogami w dół i nagle czuję, że tempo zwalnia.
Rzeka śniegu nieruchomieje, staję.
Siedzę zagrzebany po pas w niewielkiej lawince. Niedaleko grzebie się mimowolny
sprawca zamieszania – Jasio Surdel. Nie hamował, nygus i najechał nogami na moją linę.
Bronek zagrzebany tak, że ledwie wystaje mu głowa, wyciąga zza skafandra aparat i chce
robić zdjęcia.
– Daj spokój – wołam – wiejmy z tego lawinowego poligonu!
Wygrzebujemy się i schodzimy bezpiecznym już szlakiem. Mamy szczęście; wszędzie
dookoła zwaliska świeżych lawin...
W zupełnym mroku wleczemy się lodowcem. Nie chce się nam rozwiązać, niesiemy więc
nawinięte na siebie liny. Nie rozmawiamy – jesteśmy zbyt zmęczeni. Nie mam świadomości,
że ta chwila jest realna, nie jestem w stanie cieszyć się, że już po wszystkim. To jeden sen; i
ten wielki księżyc, który wylazł zza przełęczy Zannerin i oświetla drogę, i to, że jest ciepło.
Wszystko sen... Co chwilę ktoś zapada aż po pachwinę w miękki śnieg... Długo, długo tkwi
nieruchomy – reszta pochodu jak kamienne posągi zastyga w zaczętym ruchu – potem wolno
wyciąga nogę, posągi drgają i wloką się dalej.
Wszystkie myśli, wszystkie pragnienia są tak ubogie, tak zwierzęce. Gdzie te opisywane
radości, stany intelektualnego zachwytu, zadowolenie z własnego hartu i „męstwa”, te
klasyczne: „aleśmy zakosili!” To może jest dobre w Tatrach, ale tu tego nie ma... Tu jest
senne poczucie własnego istnienia, tęsknota za ciemnym wnętrzem namiotu, za spokojem,
ciepłem herbaty i śpiworami... Więcej nic nie istnieje... może się zjawi potem...
Wpadam w trans marszu, idziemy jak automaty, na wpół śpiąc, rozłazimy się w morenach
lodowców Bezingi i Dych-Tau, kluczymy po kamieniach i szczelinach. Idziemy wszyscy
razem i każdy osobno...
W poświacie księżyca otwiera się widok na głęboką dal lodowca Bezingi. Czarna morena
ucieka w dół prostą linią. Idziemy dalej...
– Hej, panowie! To chyba coś za daleko – głos Bronka przerywa bezmyślne człapanie.
Rzeczywiście – za daleko. Wracamy z wolna, klucząc wśród kamieni i żwiru. Jakiś
ciemny kształt, który wzięliśmy przedtem za głaz, to nasz namiot, mityczny magazyn z
pająkiem. Walimy się ciężko na ziemię, długo rozplątujemy z lin, ściągamy raki. Jesteśmy
głodni, ale nie chce się nam przejść kilku kroków i uruchomić juvel. Zmuszam się jeszcze raz
do wysiłku, rozbijam z Surdelem namiot, a Bronek gotuje herbatę. W głowie pustka. Gdyby
ktoś mnie zapytał, ile jest sześć razy sześć, nie wiedziałbym. Księżyc świeci jak idiota,
potężny filar Szchary i cały nieprawdopodobny mur bezingijski lśni metalowym światłem.
Trudno uwierzyć w realność zmysłów, które twierdzą, że byliśmy tam jeszcze kilka godzin
temu...
Na wpół leżę przed namiotem i wiem tylko tyle, że ten tępawy kadłub, który coś tam
czuje, to chyba Jan Długosz, który, nie wiadomo dlaczego i po co, znajduje się w jakimś
dziwnym miejscu.
– Janek, herbata – trąca mnie w ramię Bronek. Wciągam przez rurkę gorący płyn i wraz z
nim budzi się życie. Nieco przytomnieję. Obok mnie Surdel ciągnie herbatę, aż gra mu w
płucach i prawie się dusi z braku tchu. Nie ma czasu na refleksje, zamykam oczy jak pijący
gołąb i wciągam, wciągam, w siebie ciepło. Słychać głośne siorbanie – Bronek przechyla
menażkę, rurki biją się w jednym kącie... Niestety to już koniec.
Jasio Surdel nagle odzyskuje mowę:
– Do diabła z tym całym alpinizmem, wiecie! Ile się przez to traci, co się człowiek
nawygłupia, wymarznie, nanosi tego pierońskiego plecaka... U mnie w domu teraz tyle
owoców; śliwy, wiśnie, a truskawki? Leżałbym sobie na słoneczku, paliłbym papierosika, a
nie tutaj trząść przez całe życie portkami! Ostatni raz jadę, powiadam wam, ostatni raz!
Leżę spokojnie na boku i nie protestuję. Ma chłopak rację, pogrzałoby się na piaseczku,
popływało w morzu... Ma rację, wszyscy mają rację. Ten alpinizm to naprawdę idiotyczny
pomysł... zawsze mówiłem.
WIELKI MNICH
Na Aiguille du Midi ogarnia nas wiatr.
Upalne słońce uśpiło moją czujność, tam na dole, przy muzyce, w półmroku kafejki –
wszystko wydawało się łatwe i proste. Błękitna woda basenu kąpielowego, brązowe, zlane
potem ciała przesłoniły wizję dygocących sylwetek na maleńkich platforemkach zachodniej
ściany Dru.
Jak można uwierzyć w grozę Alp, kiedy się leży wyciągniętym na gorącym betonie, nad
kryształowo czystą wodą „pisciny”? Zimny wiatr na Aiguille du Midi odarł mnie ze złudzeń;
Czesiek z chorą jeszcze nogą i ja, który formę szlifowałem na żaglówkach i piaskach plaży w
Międzyzdrojach – to przecież szaleństwo!
– Ubieraj raki! Na co czekasz? – gniewnie mruczy Czesiek, mocujący się od dłuższej
chwili z paskami.
Wiem, o co chodzi; też jest niespokojny i robi wszystko, by nie padło jakieś niepotrzebne
pytanie. Ale i ja wiem o tym; rozsądek i lęk chodzą czasami dziwnie w parze i nie zawsze
można odróżnić ich oblicza.
– No cóż, idziemy! – mówię z westchnieniem, wiążę na plecach linę i podnoszę czekan z
ławki.
W białym kotle Przełęczy Południowej jest trochę cieplej. Sznureczek odciśniętych w
miękkim śniegu śladów podprowadza nas pod zerwy Mont Blanc du Tacul. Ogromny
mroczny serak zwisa nad uciekającym zawrotnie w górę kuluarem Gervasuttiego, obok w
słońcu błyszczą czerwone płyty i dziesiątki ostrych, filigranowych igliczek.
– Filar Boccalattiego! – mówi Czesiek – ostatnia wielka droga Orłowskiego i Wawutka...
– To jednak jest ładne – odpowiadam. W górze nad głowami pionowy uskok
wypolerowany czerwonym szkliwem.
– Tam zginął Gervasutti.. – dorzucam.
Plecak zaczyna ciążyć, nogi zapadają się coraz głębiej. Na moją głowę siadają dwa
maleńkie krasnoludki, ujmują młoteczki w dłonie i zaczynają stukać po skroniach.
– Boli cię głowa? – pytam.
– Trochę... – odpowiada niechętnie.
Stromy, niespodziewanie spiętrzony kuluar – już nawet przednie zęby raków nie chcą
wchodzić w chropowaty, twardy lód.
– Uważaj! – woła bacznie obserwujący mnie Czesiek – jak wyjedziesz...
Rzeczywiście, nie ma nawet czym asekurować, wzięliśmy tylko jeden czekan, dopiero
wklęsły – jak fajansowy talerz – kociołek mógłby wyhamować nasz pęd.
Za progiem jest już trochę lepiej; miękki, do połowy łydek śnieg pozwala na szybsze
tempo. Kociołek u podnóża ściany ciemnieje i znika, a nad głowami – po drugiej stronie żlebu
– rosną urwiste, groźnie wychylone turnie Trójzębu. Zdejmuję raki i zaczynam trawersować
olodzonymi skałkami ku skalnej półce.
– To chyba tu – mówię – są stare puszki po konserwach i zbiorniczek butanowy.
Tak, to tu; półeczka jest wąska, pochyła i zasłana głazami. Układamy jakoś kamienie i
rozkładamy się do spania. Jest już ciemno. Cholerne krasnoludki pastwią się bezlitośnie nad
moją głową – gdyby nie ten pulsujący w skroniach ból, czułbym się nieźle. Włazimy do
jednej nogi słonia
*
; jest tak ciasno, że można tu tylko leżeć na boku. Najwyższy czas
ugotować coś i spróbować zasnąć. Podaję Cześkowi kocher.
– Jasny piorun – wykrzykuje nagle Momo – masz zapałki?
– Nie – odpowiadam spokojnie. – A bo co?
– To gówno będziemy pili, nie herbatę!
Teraz dopiero czuję zaschnięte podniebienie i wiem, jak mi się chce pić. Mam ochotę
płakać ze złości. Piękny butanowy kocher, trzy pełne zbiorniczki, dookoła śnieg, a my przez
całą noc i jutrzejszy dzień będziemy odruchowo poruszać zesztywniałym językiem w
zgęstniałej ślinie. Co za pech, co za cholerny pech!
– To tylko nam mogło się przytrafić! – mruczy Momo. – Nie przyznamy się chyba
nikomu...
– Oczywiście... oszalałeś! Nie daliby nam spokoju do końca życia...
– Psiakrew! Zawsze śmiałem się z wiary, jak chowali zapałki w rozmaitych
pudełeczkach, prezerwatywach, jak motali to wszystko w zapasowe gacie, teraz wcale mi nie
do śmiechu...
– To wina tego, że nikt z nas nie pali... Palaczowi nie mogłoby się to przytrafić!
– Widzisz, a mówią, że tytoń szkodzi...
– Pieprzyć! Wcale mi się nie chce pić.
– Mnie też nie, zresztą ta herbata to lura.
– Pewnie! Jakoś wytrzymamy.
– Ale do tych zapałek nie przyznajemy się?
– Zwariowałeś? Nie ma mowy.
– Trzeba będzie wyrzucić ze dwa zbiorniczki butanu, żeby się nie kapnęli.
– I ze dwie zupy, no i herbatę. Aaa... pieprzyć! Dobranoc.
– Świst.
* Rodzaj śpiwora sięgającego do piersi.
Na wschodzie zaczyna już trochę jaśnieć, kiedy Czesiek podrywa się do połowy:
– Słyszysz?
Mam zupełnie dość; pragnę tylko, by ten stan odrętwienia i zawieszenia w czasie trwał
jak najdłużej.
– A co niby mam słyszeć? – mruczę gniewnie. – Daj mi święty spokój, śpij!
– Ktoś tu idzie...
– Ksiądz, patyk, dupa, sałata...
Ale rzeczywiście z ciemności dochodzi jakby skrzypienie śniegu.
– Gdzie oni mogą iść? – rozważa Momo.
– O tej porze tylko na wschodnią ścianę...
– Tyy! Będą zapałki!
Jak niewiele potrzeba do szczęścia; nagle otwiera się niebo, uporczywie patrzę w
ciemność, czując już słodkawocierpki smak w gardle. W szarym półmroku majaczą jakieś
ciemne cienie:
– Hej! Heej! Camarades, camarades! Dokąd idziecie?
Postacie zatrzymują się i usiłują wypatrzyć nas na tle ciemnych skał.
– Hallo! Face est, Bonatti.
– Macie zapałki?
Cienie zbliżają się i stają nad nami. To Włosi. Dwóch młodych chłopców. Rozmawiając,
nerwowo rozpalamy kocher. To ich pierwsza wielka droga. Pytają nas, czy puścimy ich
przodem.
Si, si – oczywiście. Między nami mówiąc, bardzo się cieszę, na takiej ścianie zawsze
przyjemniej we czterech. Ale najważniejsze to herbata. Woda zaczyna kipieć. Postanawiamy
odczekać ze dwie godziny, żeby nie rzucali nam na głowę kamieni.
Kiedy jesteśmy gotowi, świeci słońce i robi się ciepło. Jednodniowe przejście z
obciążeniem nie byłoby możliwe, toteż Czesiek wraca kilkanaście metrów do żlebu i puszcza
plecak z gładkich olodzonych płyt. Rozlega się świst:
– O rany – mówi – rozpirzył się!
Rzeczywiście; hen, na dole, w śnieżnym kociołku, wolno hamuje plecak. Obok pędzą po
śniegu rozmaite czarne punkty, jeden śmiesznie podskakuje na nierównościach – to na pewno
menażka...
Czuję się dobrze, krasnoludki poszły sobie do wszystkich diabłów, jest ciepło, lekkie
wibramy kleją się do suchej skały, jakbym miał przyssawki. Pod piętami na śniegu pojawiają
się jacyś ludzie.
– To Bonatti – mówi Czesiek. – Włosi mówili, że miał przyjść zobaczyć, jak im idzie...
Walter Bonatti, najlepszy alpinista na świecie, pierwszy zdobywca tej drogi – żałuję, że
nie mogę poznać go osobiście.
Nawoływania Włochów brzęczą ciągle w powietrzu, znak, że nie oddalili się zbyt daleko.
Kiedy mijam załom ściany, spostrzegam jednego.
– Hallo! Comment ça va? – wołam zdziwiony.
– Trés difficile! Bardzo trudno! Schodzimy – odpowiadają łamaną francuszczyzną.
Wpinam linę do starego haka i wołam do Momy:
– Włosi się wycofują, chodź prędko!
Znów trzeba odczekać, zanim z góry spłynie drugi Włoch. Nie cieszy mnie to. Zostajemy
sami na trudnej, niebezpiecznej ścianie, bez sprzętu biwakowego, spóźnieni o dobre trzy
godziny. Bardzo wysokie słońce grzeje jak na Saharze. Zastanawiam się, czy jeszcze raz nie
rozważyć wszystkiego. Czesiek ze swoją nie wyleczoną nogą nie jest w pełni sił, na mnie
spada obowiązek prowadzenia.
Robi się lekki wrzask; Bonatti widząc niezwykłe manewry pyta, co się tam dzieje.
Kwartet w pięknej mowie cezarów ogłusza mnie nieco, ale i tak aż nazbyt wyraźnie słyszę
słowa Cześka
– Na co czekasz? Idź!
Wpinam ławeczkę w pierwszy hak i ruszam bez słowa: „Też znalazł się kozak” – myślę.
Włosi przerywają dyskurs i przyjaźnie machają rękami.
– Bonne chance! Ciao!
– Ciao.
Kilka godzin później jesteśmy już wysoko, mamy za sobą wiele lin podciągu na
odchylonych, nakrywających okapami ścianach, znikły w dole trójkątne, jakby wyrąbane
ogromnym toporem zacięcia i odstrzelone, przyklejone cudem do gładkiej skały głazy. Już
troszeczkę zdążyliśmy przyzwyczaić się do niezwykłej scenerii czerwonych płyt, do tego, że
tylko czasami można stanąć na obu nogach, a tak wisi się na delikatnych metalowych
pętelkach wprost nad wklęsłym dnem śnieżnego kociołka. Bonatti pozbierał nasze
porozrzucane po śniegu graty i ułożył je w plecaku. Włosi już zeszli, teraz wszyscy razem
opalają się na śnieżnej trybunie – u stóp ściany. Z góry wyglądają jak spłaszczone, wtopione
śnieg skupienia czerni. Od czasu do czasu drgają, mimo że nie ma wiatru. Metr nade mną
bardzo wywieszony balansuje Czesiek, dochodzę do jego nóg.
– Co dalej? – pytam.
– Próbuj trawersu w prawo.
Czekając na kogoś przed domem – często skracałem sobie czas wspinaczką w wyobraźni:
„Tak, teraz w górę rynną, w prawo gzyms, na okno, dalej balkon i między kolumienką a
murem, po rzeźbie – znowu na rynnę i...” – tam gdzie dach stykał się pod kątem prostym ze
ścianą, kończyło się wszystko. Dach wybiegał parę metrów w powietrze i tylko jakiś
piorunochron mógłby uratować sprawę. „Dalej nie da się...” – myślałem smutnie. Tak jest i
teraz; w wielkim murze nad naszymi głowami tylko w jednym miejscu widnieje niewyraźne
pęknięcie i coś jakby mała platforemka. To pierwszy biwak Bonattiego – myślę – cholernie
nisko.
Trochę powyżej Momy tkwi stary hak.
– Ty, a może to tam? – pytam.
– Może...
Wspinam się po jego ciele, staję na najwyższym szczebelku ławeczek i wyciągając się na
końcach palców dostaję się do haka. Za chwilę jestem pod samym okapem...
– Tu się chyba w ogóle nie da wyjść – mówię.
Momo milczy, ale w jego milczeniu czuję napięcie. Znajduję minimalne zaczepy na
opuszki palców i na chwilę utrzymują mój ciężar. Od pęknięcia dzieli mnie piętnaście
metrów. Stopieniek za stopieńkiem, zagłębienie za zagłębieniem – dłonie i stopy kleją się do
nierówności skały. Wolnym, niewidocznym prawie, a jednak płynnym ruchem przesuwam
ciało w bok. Pod piętami zaczyna się powietrze, a gdzie się kończy – wolę nie patrzeć. Nie
myślę o niczym, metr... dwa metry... dziesięć metrów... Coraz dalej od ostatniego haka.
Ogarnia mnie strach:
– Uważaj! – ostrzegam Cześka.
Jeszcze tylko dwa metry do kantu, coraz trudniej, żadnego chwytu. Wychylam się na
maleńkim chwyciku i zaglądam za krawędź. Niedaleko wisi schowana w głębi nylonowa
pętla. Dosięgnąć ją to niemożliwość, musiałbym mieć rękę pół metra dłuższą. Próbuję
wszystkiego, w końcu muszę się cofnąć...
– Jeszcze spróbuję – uspokajam Cześka.
Ale to na nic, z rozpaczą widzę, że tego miejsca nie przejdę. Nie przejdę, bo po prostu jest
nie do przejścia. Jestem zrozpaczony, ale skupiony i zawzięty, pozostaje jedna jedyna szansa:
skoczyć do pętli! Rozważam ją na zimno; wybrzuszona skała odepchnie mnie. Zaglądam
jeszcze raz za krawędź. Daleko w dole spostrzegam inny stary hak – a więc to jednak nie
tędy.
Powrót jest trudniejszy, dwa razy jakoś w ostatniej chwili utrzymuję równowagę. Czesiek
patrzy mi w oczy.
– Co robimy? – pyta.
– Jak to co? – mówię. – Asekuruj, idę dołem!
W niewiele chwil potem stoimy na maleńkiej platforemce nad pierwszym murem
przewieszek. Z dołu dochodzą okrzyki. Włosi pozbierali manatki i zabierają się do odejścia.
Machają rękami i krzyczą.
Czarny sznureczek postaci przesuwa się od lewej ku prawej stronie śnieżnego kociołka, a
w końcu znika z pola widzenia. Zostajemy sami, zupełnie sami i czujemy to doskonale.
Patrzymy na siebie niepewnie. Jest późno, ostatni czas wrócić, ale podjąłem już decyzję.
– Asekuruj – mówię – trzeba lecieć ekspresem!
Czesiek uśmiecha się i mruży oczy.
To, co nastąpiło później, było też całkiem inne. Dotąd trwały pierwsze rundy walki
bokserskiej, kiedy przeciwnicy badają się jeszcze. Teraz – przemierzaliśmy linę za liną
szybciej niż kiedykolwiek. Ciała windowały się mozolnie w górę i odchylone w tył
przebywały okapy, sufity skalne, gładkie ścianki i zacięcia. Kiedy drogę zagradzały misterne,
długie trawersy, zawsze jakoś w ostatniej chwili znajdowało się ujście z pułapki. To, co
spotkało nas na Grand Capucin, było, jak powiedziałem, czymś nowym. Na ścianach
kaukaskich olbrzymów był to raczej wyścig z wysokością i przestrzenią, wyścig polegający
na pokonaniu wielkich odległości. Tylko na zachodniej Dru wisiało się czasami długo
pomiędzy niebem a ziemią. Tutaj wisiało się stale. Stanowiska na ławeczkach, kiedy nawet
nogi nie dotykają ściany, należały do reguły. Nie spotykało się miejsc, gdzie można by stanąć
wygodnie i patrząc w dół zobaczyć wreszcie solidną skalną półkę zamiast coraz to większej
otchłani. Godziny mijały, uciekały długości liny, gdzieś w dole znikały przewieszki, trawersy
i ścianki, ale w górze – jak obrazki w kalejdoskopie – wciąż i wciąż pojawiały się nowe,
trudniejsze. Wyzbyliśmy się już lęku i tremy. Początkowo delikatnie stawaliśmy w
ławeczkach, bacząc na każdy gwałtowniejszy ruch. Teraz z pośpiechem zapinaliśmy
karabinki. Skakaliśmy ciężko po metalowych szczebelkach i szliśmy prędko, bardzo prędko...
Ale ściana nie chciała się poddać. Powoli męczyły się mięśnie, znużenie brało górę i
krótkie chwile odpoczynku przyjmowaliśmy z ulgą. Ściana zastosowała powolną taktykę
przeczekania ataku. Trzeba przyznać, że dobra to była taktyka.
Nie wiem, ile lin zrobiliśmy tego popołudnia, w każdym razie wiele. Nie potrafiłem już
sam przeprowadzić wszystkiego i Momo zmieniał mnie od czasu do czasu. Instynkt mówił
mi, że jest późno. Niestety, szczyt tonął w oceanie przewieszek i jak daleko – tego nie
wiedział nikt. Bałem się, że jesteśmy dość nisko i zaczyna grozić biwak.
– „Królu, donieśli Włosi, że się na coś zanosi”... – zamruczałem pod nosem.
– Niby na co?
– „Zanosi się wyraźnie”...
– Ale na co?
– Na biwaczek...
– Wypluj to albo odpukaj w nie malowane drzewo.
Postukałem palcem w stary, tkwiący w szczelinie kołek.
Słabo wbite haki wyginały się i drżały pod nogami. Gorzej było w kominie. Klinowałem
kolana i plecy, uporczywie wyrąbując stopieńki lodowym młotkiem. Trzy, pięć, dziesięć
metrów – kilkoma szybkimi ruchami wyłażę na wielką, zaśnieżoną półkę.
– No i jak tam? – pyta Czesiek.
– Sam zobacz!
Sześćdziesięciometrowa, wyrywająca się na nas ściana. „To na pewno Wielki Mur” –
myślę. Od północy wieje mrozem, ogarnia mnie zniechęcenie.
– No, Czesiek, twoja kolej – mówię.
Słońce nisko, od prawej strony podwiewają chłodki. Robi się zimno; nadlatują obietnice
wieczoru. Przedsmak biwaku.
Z wielką niechęcią opuszczam pierwsze – od wielu godzin – miejsce, gdzie można stać
tak wygodnie. Czesiek wisi na ławeczkach akurat w połowie. Z górnej, pokrytej śniegiem
płyty ścieka po niewielkich przewieszkach wytapiana słońcem woda. Mimo „antydeszczu”
nogi i spodnie przemakają zupełnie. „Tak samo było przed biwakiem na Dru” – myślę. Słońce
chowa się za kopułę szczytową, ogarnia mnie cień. Nie mam już żadnych złudzeń, wiem, że
biwak jest nieunikniony.
– Czesiu?
– Co?
– Coś mi się wydaje...
– Odpieprz się, idioto!
Niestety, to nie żart. To smutna prawda. Ściana wygrała pierwszą rundę. Teraz my, drżąc
na śnieżnej platformie przez pełne dziesięć godzin, będziemy przetrzymywać ataki chłodu,
wiatru – oszczędzając każdą kalorię ciepła, każdy zbędny ruch, którego jutro może zabraknąć.
Czy starczy nam sił na piekło czerwonych rozpalonych płyt, na wodospady przewieszek, tego
nie możemy być pewni. Pierwsza walka, walka o szybkość – została już przegrana.
Kraina majaków, kraina wolno wlokącej się myśli, przytłumionej, obcej świadomości.
Gdzieś tam, ukryte bardzo głęboko pod pokładami znużenia kryje się przeświadczenie, że
leżę na boku na śniegu pod wierzchołkiem Le Grand Capucin i że w tym samym miejscu
biwakował dziesięć lat temu Bonatti, a po nim inni sławni alpiniści, z których wielu już nie
żyje. To ostatnie przekonanie jest z jakiegoś powodu przykre. Znacznie silniejsza jest
rozpaczliwa pewność, że noc będzie nieskończenie długa, a do świtu jest równie daleko jak
do plecaka u stóp ściany. Do plecaka, w którym jest ciepła noga słonia, dwie kurtki puchowe,
a nade wszystko butanowa maszynka – kres cierpień zaschniętego gardła. Drzemię w
nieświadomym letargu i reaguję jak zwierzę. Przez opary znużenia i poskręcanych myśli bez
sensu – wiem, że mi potwornie zimno w mokre kolana, że drętwieje i boli łokieć, a ostry
kamień ugniata biodro. Wiem, ale nic nie uczynię, żeby to zmienić. Instynktownie, bez
udziału mózgu, stukam końcami butów o siebie. Czesiek niespokojnie kręci się koło ściany...
– Już świta – mruczy.
Wybucham śmiechem.
– Człowieku! Nie ma dziesiątej!
I znów zapadam w pomieszany chaos zwierzęcych rojeń i doznań. Nagle w
znieruchomiałe, ulegające tylko nieskoordynowanym drgnięciom trwanie wkrada się
dzwonek alarmowy. Coś zmusza mnie do nadludzkiego skupienia i uporządkowania myśli.
Budzę się, spostrzegam światełka gwiazd, ciemny kontur bloku, za którym leżę i silną
poświatę księżyca. Coś się stało, ale co? Już wiem; nie czuję lewej nogi. Podnoszę zmęczone
ciało i siadam budząc tym Cześka.
– Czemu się wiercisz?
– Odmroziłem nogę...
Zaczynam wściekle stukać końcem buta o kamień. Odsznurowuję. Zmoknięty węzełek
stop-tout zacina się na amen.
– Masz nóż? – pytam.
– Nie.
W ciemnościach znajduję młotek; wkładam pod sznurek, szarpię raz, drugi... Mocna
nylonowa sznurówka pęka. Zdejmuję but, skarpetki i rozcieram nogę. Biję dłonią po palcach,
aż zjawia się ostry ból. Chwała Bogu, mam teraz zajęcia na dobrą godzinę. Masuję, biję,
wreszcie wkładam palce w suchą rękawiczkę, a dopiero potem mokre skarpety. Po nodze
rozchodzi się przyjemne ciepło.
Szarzeje. Na wschodzie kłębią się szare chmury w fioletowych obwódkach. Błękitne i
żółte pasma wyznaczają horyzont. Patrzę na wpół siedząc, na wpół leżąc, a otępiałe myśli łażą
po głowie. Nagle w chmurach zjawia się akcent różowości. To tylko cień, ale rośnie i znaczy
wszystko lekką pozłotą, jak poblask od dalekiego pożaru. Różowawy blask ciemnieje, robi się
jaśniej, skłębione chmury pękają gwałtownie i ciężko, ciemnoczerwona kula oblewa świat
kolorem skrzepłej krwi. Śnieg i skały jarzą się matowym blaskiem. Jak przez mgłę słyszę głos
Cześka:
– Ubieraj buty, trzeba iść!
Słońce katulka się nisko po horyzoncie. Jest potwornie zimno. Czesiek prowadzi.
Zwężającą się półką obszedł lewo kant, chwycił się pętli i znów pożeglował w powietrzu.
Teraz wisi nad niebieskim, wygiętym śniegiem kociołka. Maleńki czarny punkt, nie większy
niż ślady much na starych tapetach – to nasz plecak. Hen, w górze, nieskończone płyty i ciało
Cześka rozkołysane na aluminiowych szczebelkach.
– Co dalej? – krzyczę.
– Nie widzę... – odpowiada.
Czuję się źle – gorzej niż wczoraj – nie potrafię już chyba prowadzić. Słońce skoczyło
wyżej, robi się gorąco. Zapominam o zimnie, po twarzy ścieka pot. Na głowę siadają
krasnoludki i zaczynają pracować. Ostry ból mąci w głowie. Czesiek ściąga mnie; pnę się z
wysiłkiem metr za metrem, wyłażę na przewieszki i myślę tylko o tym, kiedy spokojnie
zawisnę nad niebieskim kociołkiem. O tym, bym mógł prowadzić, nie ma mowy – to zupełnie
wykluczone. Pot leje się jak z cebra, nie mogę prawie mówić. Czesiek przykrywa dłońmi
głowę.
– Janek... Ja już nie mogę...
– Dobra... Ściągaj!
Wspinam się zupełnie dobrze i szybko, ale wiem, że to łabędzi śpiew, niewiele
wytrzymamy. Mijam kilka przewieszek i maleńki stopieniek na jedną nogę.
– No jak? – woła Czesiek. W górze pomieszany koszmar płyt i przewieszek.
– Co najmniej dwie liny...
Na wpół wisząc, na wpół stojąc, ściągam Momę pod palącymi ciosami słońca. Myśli
rozłażą się, wyłączają spod kontroli. Zasypiam na stanowisku i obawiam się, że nie potrafię
zrobić ani kroku. Czesiek jest blisko, pytam przerywanym głosem:
– Pójdziesz?
I znów jedna lina, potem ja i jeszcze raz Czesiek. Nad nami bezlitosne pasma przewieszek
i czerwonawych płyt. Głowa pęka od bólu, krasnoludki zupełnie oszalały, nie jestem w stanie
myśleć, wiszę otępiały na pętlach, w dole wklęsła, niebieskawa biel, błękitnawy, zapraszający
łagodnymi liniami płócien. Wchłania mnie w siebie. Oczy zatrzymują się na ciemniejszym,
prawie niewidocznym punkciku – powracają zagubione proporcje; tak! To nasz plecak...
Boże! Jak to strasznie wysoko...
Trochę majaczę, chwilami widzę podwójnie, gardło spalone – trudno wydobyć głos. Boję
się, że stracę przytomność. O ratunku nie ma co marzyć, nim ktoś nas usłyszy, nim dostanie
się na górę... Powoli godzę się z tym, ale to rezygnacja, w której tli się iskierka nadziei.
Opieram na rękach głowę i chcę trwać już tak tylko jak najdłużej. Zapadam w półsen, w
odrętwienie. Idąca w górę lina nieruchomieje. Kątem oka widzę pomiędzy nogami
niebieskawy, strasznie daleki śnieg, ale niezbyt w to wierzę; może mi się śni? Może to
nieprawda? Cóż ja bym tu robił tak wysoko?
– Janek! Janeek!
Ktoś mnie woła – ale kto? Ciężko podnoszę znużoną głowę i nieprzytomnie patrzę na
rozpalone płyty. Znów czuję uciskające w uda ławeczki. Więc to nie sen, to prawda.
– Coo? – mówię.
– Jak się czujesz?
– Do...
– Ja też, nie dam rady iść dalej.
Uśmiecham się do własnych niewesołych myśli.
– Trzymaj mocno! – wołam. – Mogę stracić przytomność!
Ruszam w górę tak niesłychanie wolno i ostrożnie, jakbym był ze szkła. Znam te chwile,
kiedy człowiek jest u kresu wytrzymałości. Myśli pracują jasno i dokładnie, idę prawie
wyłącznie na nogach, rękami chwytam tylko równowagę. Teraźniejszość miesza się z
przeszłością. Krasnoludki szaleją po mojej głowie, przełykam źle, w gardle gęsty, klejący
śluz. Przed oczyma czarne płaty. Każdy krok, każde podniesienie ciała kosztuje wiele. Od
Cześka dzielą mnie dwie kilkumetrowe przewieszki. Bardzo wolno wywindowuję się na
pierwszą.
– Słuchaj – odwraca nagle ku mnie głowę – w bok od ciebie w szczelinie jest lód, spróbuj
go wydostać...
Niedaleko w wąskim pęknięciu widać zielonkawy, dość gruby sopel. Ścianka nad nim,
bez żadnych chwytów, nie pozwala palcom utrzymać równowagi. Pod nogami – wklęsła biel
kociołka. Robię krok i o mało nie spadam. Lęk: odjadę od skały dwa metry i co wtedy?
– Nie da się – mówię zmęczonym głosem.
– Ten lód bardzo się przyda – nalega Czesiek.
Wiem, że tak jest. To śmieszne, ale ciepło okazało się groźniejsze niż mróz. Morzy mnie
senność i zaczynam widzieć podwójnie, jestem na dole przy plecaku i wyciągnięty w nodze
słonia gotuję herbatę. Szare pasma zlewają się w jakąś męczącą całość, powieki ciężkie jak z
ołowiu... Przecież nie mogę zasnąć – powtarzam sobie, nie mogę zasnąć – ale dlaczego?
Zmęczony mózg obraca sobie to pytanie w kółko i nie może znaleźć odpowiedzi... Dlaczego?
Aha, to jasne – przewrócę kocher i herbata się wyleje...
– Janek! – słyszę. – Spróbuj jeszcze raz...
Co jeszcze raz? Jaka herbata? Aha, nie herbata, tylko lód, lód... zbawczy lód, troszeczkę
wilgoci, wody. Chłodny okład na rozpalone czoło i wyschnięte włosy. Chłodne krople kapią
za kołnierz i strumyczki wody spływają po plecach. Krtań drga w instynktownych skurczach,
odruchowo przejeżdżam językiem po wargach. Ostry, przeraźliwie słony smak potu!
Otwieram oczy; jaskrawy blask razi zmęczone spojówki, patrzę w dół – drgająca pustka i
biała plama pod nogami.
– Janek! – słyszę jakiś głos z bardzo daleka.
– Spróbuję! Trzymaj mocno...
Uczepiony liny, dochodzę do końca listewki, wychylam się daleko w przód. A teraz
chwila wahania, długi szpagat, wkładam wibram do wąskiego pęknięcia i przenoszę na niego
ciężar ciała. Uff – trzyma. Ale sopel lodu wisi na wysokości stopy, trzeba opuścić się całkiem
nisko. Odpinam ławeczkę podciągową, klinuję stopieniek w szczelinie. Chwytam mocno za
sznurek lewą ręką.
– Popuszczaj! Ale całkiem powoli...
Zniżam się niesłychanie wolno, centymetr za centymetrem cały ciężar ciała wisi na lewej
ręce. Spod stóp przegląda w dole śnieg, teraz tylko wyciągnąć jakoś ten sopel.
Mam go, jest duży i ciężki.
– Gdzie schować? – pytam.
– Włóż za koszulę – radzi Czesiek – nie wypadnie?
– Nieee...
Na piersiach przyjemny chłód, żuję w ustach ułamany koniuszek...
Momo siedzi na maleńkiej platforemce, nogi balansują w powietrzu, na mnie nie ma już
miejsca; na wpół wiszę na haku. Pławimy się w lodzie, wysysamy łapczywie kawałeczki
sopla, na głowie duży kawał lodu, woda chłodnymi strużkami ścieka za kołnierz i po plecach.
Zjawy i plamy przed oczami znikają. Nawet krasnoludki widocznie się zmęczyły, bo
uderzenia młotkiem słabną, a chwilami całkiem zanikają. „Może potrafię poprowadzić” –
myślę. Już mam to powiedzieć, kiedy odzywa się Czesiek:
– Asekuruj – idę dalej!
Cóż, skoro ma tak wielką ochotę, nie można mu jej odbierać.
Wielka, czarna, ociekająca wodą przewieszka. Spadające z góry krople rozpraszają się na
delikatną, tęczowo migocącą mgiełkę. Nurzam twarz w tym ożywczym obłoku. Otwieram
usta – jest tego zbyt mało, by zwilżyć gardło.
W małym pęknięciu zbiera się woda, wpijam wargi w twardy granit i wciągam w siebie
wilgoć. Boże! Jak tego mało, a i to nie mogę wgryźć się ustami w kamień, bo trzeba ściągać
Cześka. Trójkątny czarny okap użycza odrobinki cienia. Lepiej...
Czesiek już jest, pokazuję mu szczelinę. Prawie spychając mnie z małego stopieńka
przywiera do niej całym ciałem. Nie wie, co robi, pragnienie jest silniejsze, ociera suchy
policzek o chropowatą ścianę, zlizuje wilgoć z czarnych porostów, potem znowu ze
zwierzęcą, opętańczą pasją przyciska usta do pęknięcia. Odrywa na chwilę ubabraną ziemią
twarz, patrzy na mnie i znów żarłocznie tuli ją do płyty. Cały świat dla niego zniknął, ma
tylko jedno jedyne pragnienie: zostać tu jak najdłużej.
– Janek, pójdziesz jeszcze? – pyta.
Jak trudno opuszczać to najwięcej upragnione w świecie miejsce, gdzie słońce nie wypala
wnętrzności i można zwilżyć spuchnięty język odrobiną wilgoci...
I znowu ja, i znowu on.
– Czesiek, jak tam?
– A, do diabła, najwyżej wyciąg.
– Jasiek, ile?
– Zaraz zobaczę; no, już powinien być koniec!
Słońce, słońce. Roztopiony ołów, ciężkie głowy, czerwone płyty, krasnoludki.
Lód się skończył, pragnienie, senność, apatia – ale też i coś dziwnego; coś, co nie jest
chyba zupełnie wyczerpanym ciałem, coś, co nie jest nawet silną wolą, ale to coś to chyba
przekora, upór, coś siedzącego tam głęboko, coś obcego, wrogiego pewnie nawet, to coś, co
nie swoim, zachrypniętym głosem na pytanie: „Jasiu, pójdziesz?” – wbrew woli, wbrew chęci
odpowiada: – Dobra, ściągaj!
Nad głową ogromny, żółty szczytowy blok. Wspinam się z wysiłkiem, trochę nerwowo.
Jak koń, przyspieszający przed końcem długiej drogi, pragnę pierwszy zobaczyć stały grunt.
Trawers jest trudny, a najgorsze wyjście na półkę. Stoję już wygodnie, ale to jeszcze nie
szczyt. Gdzieś z bezdennej próżni, którą znowu zaczynam odczuwać, wyłania się głowa
Cześka. Też idzie szybciej niż zwykle. Słychać szczęk ławeczek, gdy ostatnim wysiłkiem
zostawia za sobą przepaść. Widzę jego zaciśnięte na linie palce i zacięty wyraz twarzy; nie
puści, za nic, noga też mu się nie ześlizgnie, gdyby nawet zemdlał lub umarł, też nie puści,
zostanie tak na zawsze przyczepiony napiętymi mięśniami liny. Jesteśmy jednym ciałem,
jednym organizmem, właściwie nie musimy nawet rozmawiać, i tak wiem świetnie, co on
myśli i co trzeba robić.
Wyraźny ból mięśni ud i pachwiny to wina zbyt wielkiego szpagatu. Zamarznięte,
nieporadne w sypkim śniegu ręce odgrzebują ruchome kamyki i na próżno próbują znaleźć
chwyt. Na wysokości twarzy półka pokryta śniegiem, pod skalną ścianką maleńki nawis i
stary, dobry hak. Dalej łatwy śnieżny zachodzik na grań szczytową. Ten hak kończy
wszystko, ale żeby do niego dojść, trzeba wygramolić ciało ze szpagatu. Zamarznięte palce
nie mają chwytu, nogi bolą coraz więcej. Drążę młotkiem otwór i wsadzam rękę po łokieć.
Opieram się na niej, śnieg pęka. Jestem zniechęcony, senny, jeszcze tylko ten jeden, jedyny
wysiłek woli. Wbijam rozpaczliwie dłonie w śnieg, naprężam nogi, ogromnym wysiłkiem
przenoszę ciężar ciała na koniuszki wibramów, środek ciężkości podnosi się trochę w górę –
niewiele, może dwadzieścia centymetrów, ale to wystarcza. Ręce jeszcze trzymają,
zwiększam ich obciążenie, a potem nagły rzut kolanem, kilka gwałtownych ruchów i walę się
bezpieczny w śnieg za nawisem. Wpinam linę w hak. Nie bardzo wiem, co się dzieje – reszta
należy do Cześka...
Pod samym szczytem jest mała platforemka. Stąd łatwo wychodzi się na wierzchołek.
Leżymy pośród bezładu karabinków, haków i porozrzucanych skafandrów. Skośne promienie
słońca straciły już swą śmiercionośną siłę – grzeją przyjemnie. Dookoła sporo śniegu; woda
ścieka strumyczkiem po gładkiej płycie i w łagodnym zagłębieniu na jej środku zbiera się w
głęboką kałużę. Woda jest kryształowo czysta i kiedy zanurzamy w niej twarze, prąd w
gwałtownym wirze podnosi z dna ciężkie okruchy skalne. Maczam suszone jabłka, chowam
w wodę już po raz nie wiem który rozpaloną twarz i piję, piję do utraty tchu. Gdybym mógł,
rozebrałbym się do naga i wykąpał. Jest mi tak dobrze, że nie chcę myśleć o czekającym
zejściu. Już się chyba nigdy stąd nie ruszę.
– Nie idę na szczyt – mówię do Cześka – mam gdzieś!
– Nie wygłupiaj się, to kilkanaście metrów!
Szczyt jest taki jak cała ściana. Ostra płetwa rekina, ostrzejsza niż na Żabim Koniu w
Tatrach. Wprawdzie stanąć tam jest trudno i ryzykownie, ale chcę Cześkowi zrobić
przyjemność i pozuję do zdjęć.
Zjazdy na przełęcz. Trzeci z kolei wolno w powietrzu. Gładka, wypukła płyta, Momo
znika w dole.
– Przygotuj sobie ławeczkę! – woła.
– Po cholerę?
– Zaraz zobaczysz.
Kręcę się dookoła własnej osi i Momo musi przyciągnąć mnie liną. Wisi na pętlach na
mizernym niciku. Zakładam jedną ławeczkę na karabinek, siadam na niej i z góry ściągam
linę – Czesiek trzyma mnie ręką w pasie. Nasze życie zależy od centymetrowego kawałeczka
żelaza wetkniętego w granit.
Na przełęczy zimno, ostry, śnieżny nawis i nie ma gdzie stać. W lewo i w prawo opadają
dwa bardzo strome żleby.
– Którym zjeżdżamy? – pytam.
– Chyba lewym – woła z góry Czesiek.
Ostry trzask i łoskot, z postrzępionych, stojących nad żlebem turni odrywa się kilka
kamieni, lecąc z wysokości porywają za sobą inne i lewym żlebem rusza lawina kamienna.
Patrzymy na groźne widowisko w milczeniu. Potem słyszę zrezygnowany głos Cześka:
– To może jednak prawym...
Zjazdy, zjazdy, zjazdy... Zimno w ręce, marzną nogi, obawa przed kamieniami. Kiedy
kończą się haki, tniemy sznurki od ławeczek na pętle. Dolny, tak upragniony kuluar
niedaleko, ale jeszcze trzeba zjeżdżać. Tu noga nie utrzyma się ani chwili na twardym lodzie,
a poślizgnięcie oznacza koniec. A więc zjazdy, zjazdy z niepewnych haków, kruchych
bloków, z zawęźlonych pętelek, na których może zaciąć się lina. Chcę zostawić karabinki, ale
Czesiek mnie powstrzymuje:
– Już niedługo – mówi – szkoda...
Właśnie teraz ściąga linę; jeden koniec śmiga w górę i nagle... Mocne szarpnięcia nie
przynoszą efektu. Stało się. Chwytamy obaj, pociągamy z całej siły, szarpiemy krótko,
falujemy – na nic. To znaczy, że ktoś będzie musiał wrócić kilkadziesiąt metrów po lodowej
glazurze. To znaczy, że...
– Ja nie pójdę... – mówi szybko Czesiek.
Jest zdenerwowany, trzymane cały czas na postronkach nerwy odmówiły posłuszeństwa.
Jego ciało buntuje się przeciwko wychodzeniu po trzymającej się nie wiadomo na czym linie,
teraz, kiedy łagodny śnieg u podnóża ściany jest tak blisko. Rozmyślam chwilę; jeżeli
odmówię, Czesiek wbrew swojemu przekonaniu, wbrew ochocie – chyba jednak pójdzie. A
wtedy... Jestem dziwnie zobojętniały.
– Dobrze – mówię spokojnie.
* * *
Wspinam się wolniutko, wykorzystując drobne, pozostawione w zjeździe stopieńki,
wystające z lodu kamienie i kamyki. Trzymam się liny delikatnie, obciążając tylko w
ostateczności. Już niedaleko – widzę hak, pętelkę i zaklinowany koniec – ostatnie dziesięć
metrów. Ale tu lód jest najstromszy, bez kamieni i stopni, tu trzeba iść tylko po linie. Boję się
tego momentu; wylatujące łukiem ciało, krótki lot w powietrzu, obijanie o głazy i miękkie
uderzenie w śnieg. Wystukuję młotkiem oparcie dla nóg. „Trzeba spróbować, czy jeszcze
trzyma” – myślę. Robię lekką falę i mocno szarpię. Koniec liny wylatuje łukiem z pętelki i
zwija się w wężyk u moich stóp. Z trudem łapię zachwianą równowagę...
Kiedy wkładamy plecaki i zaczynamy schodzić lodowcem, lekko się zmierzcha. Zostaje
za nami zjazd rozmiękłym żlebem, skok przez szczelinę, kamienna lawinka, ale przede
wszystkim jest plecak z butanowym palnikiem i herbata. Gorąca herbata, najlepszy napój na
świecie.
Rozmiękły, mokry śnieg – sznureczek śladów. Miejscami stają się czarne, wtedy Czesiek,
który idzie pierwszy, przystaje.
– Uważaj, szczelina! – mówi.
Ale potem zaniechamy i tego. Jesteśmy tak zmęczeni, że jak lampka oliwna w
ciemnościach, świeci nam tylko jedna myśl: dojść dziś do schroniska. Zapada zmrok. Gładki
dotąd lodowiec faluje i spiętrza, znak, że bariera seraków blisko. Zasypiam idąc. Nagle ziemia
się kończy, instynktownie rozczapierzam ręce zatrzymuję się na nich. W dole otchłań. „Aha,
wpadłem do szczeliny” – myślę. Czesiek człapie dalej. Nie boję się wcale, nawet go nie
wołam, wbijam w śnieg ręce i wyczołguję się na brzuchu. Ciemno, idziemy jeden za drugim.
Znów czarne ślady.
– Uważaj! – mówi Czesiek.
Przechodzi ostrożnie, ale zapada się jedną nogą. Staram się prześlizgnąć delikatnie
wierzchołkiem, niestety – most pęka. Znów instynkt rozrzuca mi ręce na boki i mogę
podziwiać zielonkawą głębię. Tym razem gorzej; szczelina jest szeroka i boję się nawet
drgnąć, żeby nie załamać wątłych resztek mostku. Nie jest to wesołe, ale gdyby nie lekkie
przymrużenie oka, którym kwituje się nieraz całkiem nawet tragiczne sytuacje, nie można by
chodzić po górach, a co ważniejsze – do nich wracać. Czesiek odwraca głowę:
– Jasiu, opuszczasz mnie? – mówi z uśmiechem.
Widzę, że staje i zaczyna rozwijać linę.
– Cenię twój dowcip – odpowiadam spokojnie – ale pospiesz się, bo będziesz sam wracał
do Chamonix...
KTO WOŁA POMOCY
Wieloletnie tradycje czynią z taternickich sylwestrów niezwykle atrakcyjne widowisko. I
tym razem wszystko zapowiadało się jak najlepiej, schronisko brzęczało jak przepełniony ul i
przygotowania do uroczystego przyjęcia Nowego Roku szły pełną parą.
Zespół malarski dekorował salę balową scenami z intymnych sytuacji życiowych znanych
taterników, trwały próby ad hoc zaimprowizowanej orkiestry jazzowej, a sekcja rytmiczna
wypróbowywała pokaźny asortyment garnków, pralek i innych blaszanych przedmiotów.
Saksofony – z braku oryginalnych instrumentów – zastąpiono butelkami o odpiłowanych
dnach, a trąbki grzebieniami. Światło z okien niknęło pochłonięte kłębowiskiem pędzonych
wiatrem płatków, ale w środku było ciepło i zacisznie. Właśnie imitowałem wibrafon za
pomocą napełnionych wodą kufli od piwa, kiedy przez roześmiane grono przepchnął się
Zbyszek Skoczylas:
– Jurek Hajdukiewicz cię prosi – powiedział.
Na mrocznym półpiętrze koło szafki TOPR czekała milcząca grupa. Nim ktoś się
odezwał, wiedziałem, że stało się coś złego.
– Pójdziesz na akcję? – zapytał Hajdukiewicz.
– Co się stało?
– Czwórka turystów wybrała się na sylwestra do Pięciu Stawów. Około czwartej, podczas
trawersowania poszła niewielka deska śnieżna i zniosła trzy osoby północną ścianą
Świstówki. Jedyny naoczny świadek wypadku, który jakimś cudem ocalał, zaalarmował
schronisko. Pomoc znalazła pod ścianą zwłoki jednej kobiety, a drugą ze złamaną nogą. Do
tej pory nie udało się odnaleźć męża rannej, przysypanego zapewne lawiną.
Wpół do ósmej, dziesięć osób pogrążyło się w ciemności. Co tu dużo mówić, nastroje
były minorowe, mimo woli zjawiały się smętne refleksje, jak się to wszystko skończy, a już
szczególnie przykra była perspektywa marznięcia i kopania się w głębokim śniegu, kiedy tam
bractwo bawi się w najlepsze.
W Dolinie Roztoki minął nas tobogan, z którego popłynęła niewyraźna prośba:
„Znajdźcie mi męża”...
Koło dziesiątej, nieźle zmęczeni, dotarliśmy pod ścianę. Śnieg przestał padać i widmowe
trzystupięćdziesięciometrowe urwisko czerniło się na bladym tle. W bardziej zdeptanym
miejscu leżał sztywny, nieruchomy kształt kobiety. Rozciągnęliśmy się w szeroki wachlarz,
zapaliliśmy pochodnie i milcząca tyraliera zaczęła posuwać się w górę.
Coś strasznego było w tym widoku. Wielkie cienie ślizgały się i spotykały na szklistym
zlodowaciałym śniegu, migocące nieregularnie płomienie kojarzyły się z Dniem Zadusznym.
Nagle ktoś krzyknął:
– Kijek!
Cienie zaczęły się łączyć i zbliżać.
– Kawałek narty!
Światła dążą do jednego punktu.
– Pasek!
Biegniemy już prawie, bojąc się i wiedząc, jaki okrzyk padnie za chwilę...
– Jeest!!!
Wlokąc się noga za nogą wracaliśmy w milczeniu. Przy Wodogrzmotach – za pięć
dwunasta – spotkaliśmy TOPR. Dwanaście uderzeń czekanem w łopatę obwieściło przyjście
Nowego Roku. Narodził się on pod niezbyt szczęśliwą gwiazdą.
Koło trzeciej w szalejącej na nowo śnieżycy dobrnęliśmy do Morskiego Oka. W
rozpalonym na morenie dorocznym zwyczajem ognisku majaczyły błyski ratowniczych
pochodni. Poszedłem spać, lecz sen nie nadchodził.
„Może nie jest to zapowiedź nadchodzących wydarzeń?” – myślałem. Niestety, intuicja
mnie nie zawiodła – rok 1957 był rokiem feralnym.
W usypiającym czujność marcowym słońcu zginęli Jacek Bilczewski i Tadek Korek.
Zgubił ich jeden nieuważny krok. A już w Alpach, w Chamonix, doszła nas wieść o wypadku
Marka Karpińskiego.
Dokładnie w osiemnaście lat po śmierci ojca, w lawinie na zboczach Tirsuli, umierał
Marek samotnie wśród złomisk Spadowej Dolinki...
Wyniki osiągnięte w Alpach zaskoczyły nawet nas samych. Oczywiście już na długo
przed wyjazdem każdy śnił swój „sen o szpadzie”, ale tak na trzeźwo wiadomo, że sny
sprawdzają się rzadko. Żeby w Alpach dokonać przejść światowej klasy, oprócz umiejętności
trzeba mieć jeszcze dużo szczęścia. O powodzeniu decyduje pogoda.
Każde, pozornie niegroźne nawet jej załamanie, niesie z sobą niebezpieczeństwo śmierci.
Z niewinnej chmurki robi się mgła, zaczyna padać deszczyk, zmienia się w śnieg i zanim
zdołamy się oglądnąć – przenosimy się z upalnego, tropikalnego lata w mroźną zimę.
Zmoknięte liny i skafandry sztywnieją na kość, skały pokrywają się lodowym szkliwem i
zupełnie nawet łatwy teren staje się nie do przebycia. Pozostaje tylko jedno wyjście – w dół.
Niestety, i na to zwykle jest za późno. Zjazdy podczas śnieżycy, kiedy odmrożone ręce dają
znać o sobie, a przemoczonym ciałem wstrząsają dreszcze, trwają zbyt długo. Po kilku
godzinach umysł przestaje wysyłać rozkazy, człowiek robi się senny, obojętny, ma tylko dość
nieustannej męki. Zakłada stanowiska zjazdowe byle jak, byle prędzej, lina wyślizguje się ze
zdrętwiałych rąk, jeden moment nieuwagi, drugi... i nazajutrz lub za kilka dni guidowie z
Chamonix patrzą na wzbijający się w górę helikopter, zwiastun nieszczęścia, przypominający
potworną ważkę.
Takie są Alpy. Wybitni alpiniści doskonale znają prawidła gry i ich sukcesy nie są
dziełem przypadku. As nad asy André Contaminé tak tłumaczył tajemnicę fantastycznych
osiągnięć Francuzów:
„Trzeba stale ćwiczyć, utrzymywać się w dobrej formie i czekać na warunki. Jak długo?
O, to zależy... Czasem nawet i kilka lat. Ale kiedy przyjdzie ten tak długo oczekiwany dzień,
że skała jest sucha, a niebo błękitne, wtedy musisz wytężyć wszystkie siły i iść jak
najprędzej”.
My nie mieliśmy takich możliwości, przyjeżdżaliśmy na trzy tygodnie i wszystko
zależało od pogody.
Cóż, kiedy nie było najlepiej: dużo śniegu, warunki na północnych ścianach fatalne, a
prognozy meteorologiczne – niezbyt pocieszające. Ale czas uciekał i trzeba było na coś się
zdecydować. Wbrew ogólnej opinii zaryzykowaliśmy i... udało się. Mało tego, odnieśliśmy
sukcesy na światową miarę.
Jedenastu z naszej dwunastki pokonało zachodnią Ścianę Dru i grań Peterey. Obie te
drogi należą do dziesięciu najwspanialszych w Alpach. Dwunastym był kierownik naszej
grupy Stanisław Groński. Mimo dość zaawansowanego wieku „Mojżesz” znajdował się w
niezłej formie. Niestety, należał do alpinistów, którzy nie umieją wysiedzieć więcej niż trzy
dni w namiocie. A pogoda nie była dlań łaskawa...
Trzy lata temu spotkałem „Mojżesza” podczas sylwestra na Hali Gąsienicowej. Spadło
półtora metra śniegu, ale Groński niezmiennie wybierał się na wspinaczkę. Nie miałem
ochoty, tłumaczyłem, że lawiniasto, że kopny śnieg – nic nie pomogło.
Zbudził mnie o trzeciej, ugotowaliśmy wielki gar owsianki i poszliśmy, kopiąc się w
puchu po uszy. Torowałem szlak. Pod małym, stromym uskoczkiem zapytałem:
– No a teraz?
– Pruj w górę, synu!
Poprułem. Nagle lekki trzask i jadę w białym duszącym chaosie. Słyszę krzyk z tyłu,
śnieg mnie przykrywa i więcej już nic nie widzę. Po chwili lawina staje. Próbuję się poruszyć,
cienka warstwa pęka i głowa wychodzi na światło dzienne. Z pomocą „Mojżesza” jakoś się
wygrzebuję, zadowolony, że teraz nareszcie pójdziemy do domu. Nie zdążyłem się jednak
jeszcze porządnie otrzepać, kiedy usłyszałem:
– Cóż, synu... idziemy dalej!
I poszliśmy.
Taki był „Mojżesz”. Mimo więc nie najlepszej pogody postanowił wybrać się z dwójką
młodych jugosłowiańskich wspinaczy na grań Mont Blanc od Col du Midi. Znał ją już z lat
dawnych i wiedział, że w zasadzie nie przedstawia większego niebezpieczeństwa. Tylko
wejście na Mont Blanc du Tacul stromym, przeciętym dwoma barierami seraków zboczem i
okolice Mount Maudit mogły nastręczać pewne trudności. Dalej – aż do samego szczytu –
grań była szeroka jak grzbiet wieloryba i nawet dla zupełnego analfabety alpejskiego nie
mogła stanowić problemu. Nikt nie żywił najmniejszych obaw, kiedy „Mojżesz” wziął sporo
żywności, sprzęt biwakowy i zapowiedziawszy powrót za cztery lub najdalej pięć dni –
powędrował na kolejkę.
I nam czas mijał szybko; kino, strzelanie do niedźwiedzia, baby-foot, gra w
miniaturowego golfa, piękny basen kąpielowy – wypełniały dzień za dniem. Nasz sukces na
zachodniej ścianie Dru stał się głośny i stąd poznaliśmy Luciena Berardiniego, jej pierwszego
zdobywcę. Lucien szukał partnera na Filar Bonattiego, a ponieważ droga ta interesowała i
mnie, nie trzeba było wielu słów. W drugim zespole mieli iść: Bała, Bilczewski, Pietsch i
Staszek Worwa. Ale żeby zrobić Filar Bonattiego, trzeba przynajmniej trzech, czterech dni
dobrej pogody. Berardini zadzwonił więc do Instytutu Meteorologicznego w Lyonie.
Niestety; nadchodziło załamanie! Działo się to w niedzielę 11 sierpnia po południu.
Umówiliśmy się z Lucienem, że nazajutrz, o ile jeszcze się da, pójdziemy na krótki,
niezwykle trudny Filar Rebuffata na Aiguille du Midi. Gdy wychodziliśmy z kawiarni,
zaczęło padać.
Wracaliśmy ze Staszkiem Worwą w potokach ulewnego deszczu, ciesząc się jak dzieci,
gratulując sobie pięknych wyników i „przeżycia” wyjazdu. Zaczęliśmy się już jednak martwić
o „Mojżesza”. Myśleliśmy, że może zastaniemy go w obozie. Koledzy spali, kiedy
zaglądałem do jego namiotu – był pusty.
Wśród gęstej mgły i zacinającego co chwilę deszczem i śniegiem wiatru siódemka
zakapturzonych postaci pięła się powoli przepaścistą ścieżynką. Był wtorek 13 sierpnia. Cały
wczorajszy dzień zajęły nam telefony do schronisk, przygotowanie akcji i oczekiwanie na
Grońskiego. Niestety, wszelki ślad po nim zaginął. Udało się tylko ustalić, że wyszedł z Col
du Midi dopiero w piątek i że w niedzielę rano nie było go już nigdzie w okolicy Mont Blanc
du Tacul i Mount Maudit. W tym czasie zaobserwowano jedną tylko przelotną burzę, zatem o
ile nie wydarzył się jakiś nieszczęśliwy wypadek, jedyną właściwą szansę znalezienia go przy
życiu stanowiła możliwość, że zaskoczony przez szalejącą od niedzieli po szczytach
nawałnicę, przeczekuje ją w opuszczonym schronisku Vallota.
Wczoraj, w jednej z najbardziej znanych kafejek Chamonix – „La Pontoniére”, urzędował
nasz sztab. Za wąskim stolikiem siedział kierujący akcją Wawrzyniec Żuławski, kierownik
drugiej grupy w Le Bosson – Ryszard Schramm i Berardini, który zaofiarował nam pomoc.
Za szybą wystawową lał coraz większy deszcz i nie ulegało żadnej wątpliwości, że na
szczytach przemienia się w śnieżycę. Schramm przyniósł nową niepokojącą wiadomość.
Trójka Polaków z jego grupy: Mitkiewicz, Stefański i Wilczkowski, zaatakowała w niedzielę
północną ścianę Verte. W momencie rozpoczynającej się zawieruchy widziano ich w dwóch
trzecich ściany. Od tej chwili zniknęli w mgłach i nikt nie miał pojęcia o ich losie. W
schronisku „Couvercle”, dokąd powinni byli zejść, nie zjawili się do tej pory.
Nie minęły nawet dwadzieścia cztery godzinny od czasu, kiedy gratulowaliśmy sobie ze
Staszkiem końca niebezpieczeństw, a sytuacja zmieniła się radykalnie. Sześciu zagubionych
w bezkresnych połaciach śnieżnych kolegów walczyło o życie – i my nie mieliśmy pojęcia,
jak potoczą się dalej nasze losy. Jedno było pewne – jeśli nie chcemy przyjść za późno, nie
można stracić ani chwili.
Musieliśmy podzielić wysiłki; Żuławski pozostał w Chamonix dla koordynowania i (jeśli
do jutra nie będzie żadnej wiadomości) rozpoczęcia akcji na Verte, Berardini z zamiarem
dotarcia do Aiguille du Goûter, przebicia się do Vallota i ewentualnie, o ile się to okaże
możliwe, strawersowania grani Mont Blanc.
Koło południa przy stale pogarszającej się pogodzie dotarliśmy do schroniska „Tête
Rousse”. Z Aiguille du Goûter schodzili ostatni zapóźnieni alpiniści. Wiadomości były bardzo
złe. Koło Aiguille du Goûter wiatr zwalał z nóg i ostatnio nie nocował tam żaden Polak.
Sytuacja stawała się powoli beznadziejna. W obecnym stanie rzeczy nawet dotarcie do
Vallota przedstawiało się problematycznie.
Tak więc postanowiliśmy, że pięciu z nas wróci do Chamonix, by ewentualnie
uczestniczyć w akcji na Verte, a tylko Berardini i ja dotrzemy do Aiguille du Goûter, by jutro,
o ile pogoda się poprawi, spróbować wyżej.
Następną godzinę – bo tak długo to trwało – przypominam sobie bardzo niewyraźnie,
była to walka o każdy nieomal krok, walka z zalepiającym oczy śniegiem, zatykającym
oddech wiatrem, ze zmęczeniem i zimnem. Drogi tej długo nie zapomnę. Kiedy chwyciliśmy
się wreszcie balustrady otaczającej schronisko, wiatr natarł z taką wściekłością, że trzeba było
dobrze zacisnąć dłonie, żeby nie wrócić do Tête Rousse, i to w o wiele szybszym tempie.
– Hallo! Żuławski? Tu mówi Długosz. Dzwonię z Aiguille du Goûter. Warunki potworne,
nie ma mowy o trawersowaniu, spróbujemy jutro dojść do Vallota. Co z tymi z Verte?
Tragicznie?
Lucien zbudził mnie o wpół do trzeciej; poderwałem się i równie prędko opadłem,
uderzywszy głową o górną pryczę. W trosce o jak najlepsze wykorzystanie przestrzeni,
pozostawia się pomiędzy piętrami tak niewielki odstęp, że na łóżko trzeba wczołgiwać się jak
do nory. Kilka minut po trzeciej wyruszyliśmy.
Brnęliśmy po kolana, przemykaliśmy się pod barierami seraków, wreszcie z wierzchołka
Dome du Goûter zobaczyliśmy aluminiowe pudełeczko Vallota. Pół godziny później biliśmy
czekanami po zaśrubowanych mocno okiennicach, kopaliśmy w drzwi, próbując wejść do
obserwatorium.
– Groński! Groński!!! – krzyczał Berardini.
Wszystko na próżno, do zabitego na cztery spusty wnętrza nikt nie mógł się dostać.
Pozostała ostatnia szansa; nowy aluminiowy schron sto metrów wyżej. Krętymi schodkami
wcisnęliśmy się do środka. Panowała cisza, podłoga pokryta była kilkucentymetrową warstwą
niepokalanej białości śniegu.
Silne podmuchy wiatru dawały się coraz więcej we znaki. Lucien, który podczas przejścia
południowej ściany Aconcagui w Andach stracił wszystkie palce u nóg i u lewej ręki –
skarżył się na marznące nogi. Widoczność pozwalała na uważne przepatrywanie grani aż do
Col du Midi. Dążyliśmy na Mont Blanc. Po dość długiej kłótni udało mi się przekonać
Luciena, że należy spróbować trawersowania. Wiedziałem doskonale, że dopóki ktoś tego nie
dokona, nie będzie można mieć pewności co do losów Grońskiego i Żuławski podejmie nowe
próby.
Lucien nie chciał się zgodzić. Twierdził, że nie przejdziemy grani bez biwaku i że po
południu nastąpi nowe załamanie pogody. Ale był też prawdziwym, nieskazitelnym alpinistą;
na moje ponawiane wciąż argumenty, żeby przynajmniej wyjść na Mont Blanc, wzruszył
wreszcie ramionami i odparł krótko:
– Bon, allons!
Cóż, kiedy okazało się, że miał rację. Już pierwszy, tak zwany Garb Wielbłąda, zajął nam
ponad godzinę. Kopaliśmy się miejscami po pas, co kilka kroków zmęczone płuca musiały
wciągać kilkanaście haustów mroźnego, rozrzedzonego powietrza, by można postawić
następny krok. Widok, jaki się nam przedstawił z półokrągłej śnieżnej bałuchy, był
przerażający. Wznosząca się w wielu fantastycznych garbach ku ogromnej lodowej kopule
grań wyglądała jak dziwne zbiorowisko ukośnych nawisów, zębów, ostrych koni śnieżnych,
pionowych ścianek. Wprost nie do wiary, co mogło się stać w ciągu kilku dni z szeroką,
wygodną „autostradą”, wydeptaną przez setki turystów na szczyt. W milczeniu patrzyliśmy na
siebie, a potem Lucien spytał:
– Was I right?
Było to jedno z nielicznych zdań, jakie umiał po angielsku.
– Hallo! Monsieur Żuławski? Mówi Długosz. Tak. Co z tymi na Verte? Spotkaliście ich
na Mer de Glace! Koło piątej? To wspaniale! No i jak się czują? Jak zmartwychwstali? No
tak, pewnie, wcale się nie dziwię... Tak. A jak odmrożenia? Tylko troszeczkę nogi, to
świetnie...
Słuchaj, my doszliśmy prawie pod szczyt Mont Blanc. „Mojżesz” nie dotarł do Vallota,
nie widzieliśmy żadnych śladów. Na grani bardzo niebezpiecznie i lawiniasto. W tych
warunkach nie ma mowy o trawersowaniu. Wydaje się nam, że w tych warunkach trzeba na
razie zakończyć akcję. Groński z pewnością nie żyje, chyba że schronił się do jakiejś kabany i
nie ma siły wrócić. Zaraz macie naradę z francuską służbą ratowniczą? I zdecydujecie... Aha,
dobrze. Co? Rekonesans lotniczy?
Za chwilę zobaczyliśmy maleńki punkcik, który rósł, rósł, aż zmienił się w samolot
Geigera, pilotowany przez słynnego pilota Giroux. Poszybował on nisko, pięćdziesiąt metrów
nad granią Mont Blanc, a potem kładąc się w misterne skręty jeszcze długo zataczał łuki,
kręcił wiraże, aż zaczął się zmniejszać, zmieniać w punkcik i zniknął.
Z dołu podniosły się mgły – przepowiednie Berardiniego spełniały się co do joty. Teraz,
kiedy koledzy z Verte powrócili szczęśliwie, tylko biedny, poczciwy „Mojżesz” tkwił gdzieś
zagubiony w białej pustce. Co chwilę dźwięczał radiotelefon, dzwonili żądni sensacji
dziennikarze, komendant Ecole Militaire, żandarmeria, trzeci Jugosłowianin, który pomagał
nam w poszukiwaniach. Byliśmy zmęczeni i głodni. Żywność skończyła się dawno, a
Żuławski milczał.
– Hallo, Długosz? Mówi Żuławski. Słuchaj, samolot nie znalazł żadnych śladów. Widział
tylko dwa wielkie lawiniska koło Mount Maudit. Ja i sześć osób idziemy dziś na Grands
Mulets i spróbujemy jutro dotrzeć do Vallota przez Grand Plateau. Po co? Bo Groński znał
dawne przejście na Mont Blanc i mógł spróbować schodzić tamtędy we mgle... Tak. Biel,
Warterasiewicz. Utracki i czterech Francuzów jadą na Aiguille du Midi i spróbują
trawersować grań. Chciałbym, żebyście jutro zeszli na włoską stronę przez Dome du Goûter i
zobaczyli, czy Grońskiego nie ma w Gonelli.
Berardini był zdecydowanie przeciwny. Twierdził, że w tych warunkach żadna z
planowanych akcji nie może się udać; ani trawersowanie od Col du Midi, ani próba dotarcia
do Vallota. Uważał też, że nie ma najmniejszego sensu schodzić do Gonelli i potem na włoską
stronę, długą i niebezpieczną po świeżym opadzie drogą, kiedy Grońskiego na pewno tam nie
ma. Jeżeli byłby w Gonelli, to równie dobrze mógłby być wszędzie, w bivacco na
Innominacie lub w Torino. Gdyby we mgle nie mógł trafić na schron Vallota, to jakim cudem
miałby znaleźć szczyt Dome du Goûter i zejście? – Wróćmy do Chamonix – proponował – i
zadzwońmy do biura przewodników w Courmayer, żeby posłali jutro kogoś z dołu do
Gonelli, a jeśli nie będą chcieli tego zrobić – pójdziemy sami...
Berardini miał niewątpliwie rację. Prócz tego zaczynała się na nowo śnieżyca i wyglądało
na to, że jutro w ogóle nie da się wytknąć nosa na pole, ale nie chciałem bez porozumienia z
Wawą zmieniać planu. Niestety, telefon do Chamonix był stale zajęty, potem nie odpowiadał
„l’Hôtel des Alpes”, a kiedy się wreszcie zgłosił, na moje pytanie usłyszałem uprzejmy głos
portiera:
– Monsieur Żuławski? Nie ma go. Poszedł na Grands Mulets...
* * *
W Chamonix obskoczyli nas dziennikarze; pstrykały lampy błyskowe, zadawano nam
setki pytań, niektóre tak idiotyczne, że aż przykro przytaczać. Między innymi pytano mnie,
czy to prawda, że Groński „wybrał wolność”, wysuwano też koncepcję opartą na fakcie, że
„Mojżesz” zabrał ze sobą obozową kasę, że młodzi Jugosłowianie zamordowali go i uciekli z
pieniędzmi do Włoch... i tym podobne bzdury. Byłem zmęczony, wściekły i dzielnie broniłem
się, twierdząc, że nic nie rozumiem, od czasu do czasu wtrącając bezkarnie – dosadne polskie
epitety. Lucien nie mógł się tak łatwo wymigać i trwało dłuższą chwilę, zanim udało się nam
wydrzeć z rąk żądnych sensacji reporterów.
Cała francuska i szwajcarska prasa, jaką przeglądaliśmy jedząc kolację i dzwoniąc do
Courmayer, przynosiła na pierwszych stronach obszerne reportaże z „Tragedii na Mont
Blanc”. Artykuły, rozważania, ba – nawet zdjęcia Grońskiego i Jugosłowian, Bóg wie jakim
cudem zdobyte, wywiady z Berardinim, porównywanie naszego podejścia do Vallota do
szarży pod Somosierrą i tym podobne historie. Po raz pierwszy chyba w życiu pomyślałem z
uśmiechem rozczulenia o naszej kochanej rodzimej prasie, dającej niekiedy drobnym petitem
maleńkie wzmianki o tatrzańskich sukcesach czy tragediach, Po raz pierwszy z uznaniem...
– Monsieur Berardini! Monsieur Berardini, telefon!
I znów okazało się, że Lucien miał słuszność – wczoraj wróciła z Gonelli grupa
przewodników i turystów przebywająca tam od niedzieli. Nikt ostatnio nie schodził z Mont
Blanc, a na całej włoskiej stronie przeglądnięto kabany – bez rezultatu...
* * *
Nie było widać nawet na metr. Poruszając się niezwykle wolno, grzebiąc w sięgającym
miejscami po pachy śniegu, grupa Żuławskiego dotarła do Grand Plateau. Tu, na tej ogromnej
płaszczyźnie pokrytej muldami, nasilenie wichury sięgało zenitu. Trzeba było asekurować się
na sztywno, bo mniejsze – niewidoczne pod śniegiem szczeliny co chwilę dawały znać o
sobie, kiedy nagle ktoś torujący znikał. Dobrze, jeśli zatrzymał się na rozpostartych rękach,
gorzej – gdy trzeba go było wydobywać z próżni, zawieszonego nad niknącą w mroku głębią.
Była już jakaś czwarta po południu. Ponad dziesięć godzin akcji. Co chwilę w brudnoszarą
przestrzeń, nakrapianą migocącymi nieco jaśniejszego koloru płatkami, leciały zachrypnięte
głosy:
– Grooński! „Moojżesz”!
Mgła i wiatr tłumiły dźwięki do tego stopnia, że nie wszyscy uczestnicy rozciągniętej
grupy przez nauszniki i zakapturzone głowy słyszeli okrzyki. Przeszukano dziesiątki szczelin,
zbaczano nieraz bardzo znacznie z drogi, by zaglądnąć – może po raz pierwszy w jej historii –
do jakiejś potężnej kawerny. Na próżno. Mont Blanc nie tak łatwo pozwalał wydrzeć sobie
tajemnicę. „Mojżesz” przepadł bez wieści i śladu.
Mimo nieprzemakalnych skafandrów i gumowych kurtek, wszyscy byli przemoczeni do
nitki i trzęśli się na krótkich postojach jak w febrze. Wawa zbrojny w maleńki radiotelefon o
zasięgu kilku kilometrów usiłował porozumieć się ze swoim przyjacielem Germainem
kierującym akcją od Col du Midi. Nie było to proste, zwykle słychać było tylko trzaski i
niewyraźny zanikający głos.
Wreszcie nastąpił kres nadludzkiej wytrzymałości. Właściwie nikt nie był pewien, gdzie
się znajduje i jak daleko jeszcze do Vallota. Wiatr zasypywał szybko ślady, a jeśli zostało się
kilka metrów z tyłu, już sylwetka poprzednika niknęła z oczu. Nie mogło być mowy o
zagrzaniu się przy herbacie – palniki gasły natychmiast. Zmrok zapadał, trzeba było
powiedzieć sobie, choć z ciężkim sercem, że ta akcja się nie udała.
Wawrzyniec jeszcze raz spróbował nawiązać łączność z Col du Midi; tym razem miał
więcej szczęścia, po kilku trzaskach i nieartykułowanych bliżej dźwiękach zgłosił się Staszek
Biel:
– Hallo! Hallo! Tu Grands Mulets – mówi Żuławski. – Śnieżyca, musimy się cofnąć.
Musimy się cofnąć! Nie znaleźliśmy żadnych śladów. Co u was? Co u was?
– Hallo! Tu „Cosmic”, hallo, hallo, tu „Cosmic”! Słyszę was bardzo słabo. Mówi Biel. Na
Col du Midi szaleje burza. Wiatr ponad sto kilometrów na godzinę... Nie możemy wyjść z
„Cosmica”. Wracamy kolejką do Chamonix. WRACAMY! Dalsza akcja NIEMOŻLIWA...
W piątek wszystkie ekipy powróciły do Chamonix. Francuzi twierdzili, że powinniśmy
zanosić modły dziękczynne, iż akcje prowadzone w tych warunkach nie przyniosły dalszych
ofiar. Lawiny groziły przecież w każdej chwili. Na górze jakby rozszalały się wszystkie złe
moce, huragan nie ustawał ani na moment. Jeśli ktoś żywił jeszcze jakąś nadzieję, stracił ją
chyba bezpowrotnie. Dzisiaj mijał tydzień od chwili wyruszenia Grońskiego z Col du Midi.
Przeżyć tydzień w takich warunkach – to stanowczo ponad siły ludzkie.
„Mojżesz” był postacią prawie mityczną. Wyszedł obronną ręką z setek niebezpieczeństw
i w gruncie rzeczy nikt nie mógł uwierzyć w jego śmierć. Nawet podczas akcji stale byłem
podświadomie przekonany, że to chyba jakieś tragiczne nieporozumienie i dziś czy jutro
„Mojżesz” zjawi się jakimś cudem z włoskiej strony i z swoim nieco zdziwionym uśmiechem
zapyta: „Wyście się o mnie martwili, synowie?”
Co zaszło na grani Mont Blanc, pozostanie na zawsze tajemnicą. Groński wyruszył
dobrze przygotowany i wyposażony, w towarzystwie ludzi obeznanych z górami. Pogoda, nie
licząc jednej przelotnej burzy – przez cały czas była niezła, tak samo twardy śnieg nie
powinien opóźniać tempa. Ryzyko tej eskapady w żadnym wypadku nie przekraczało
normalnie przyjętego, a więc trzeba stanowczo odrzucić hipotezę zabłądzenia, zasłabnięcia, a
nawet lawiny. Pozostaje tylko możliwość wypadku. Musiał on nastąpić najprawdopodobniej
na trudnym lodowym zboczu Mount Maudit – Przeklętej Góry. Jeden fałszywy krok kogoś z
idącej na pewno z lotną asekuracją trójki, a strome zbocza nie dały żadnej szansy na
zatrzymanie się nad krawędzią szczeliny, jakich setki przecinają lodowe zerwy.
Czas już było zakończyć te niebezpieczne i beznadziejne już poszukiwania, tym więcej,
że szanse znalezienia Grońskiego były naprawdę znikome, a odszukanie ciał nie stanowiło
stawki, dla której warto ryzykować życie. Z tego zdawaliśmy sobie sprawę. Zmęczeni i głodni
pragnęliśmy jak najprędzej wrócić do domu. Podobnego zdania byli też Francuzi, toteż w
sobotę koło południa na oficjalnym zebraniu w żandarmerii postanowiliśmy wspólnie
zakończyć akcję. Germain obiecał, że jak tylko warunki trochę się poprawią, wyśle zespół,
który przetrawersuje grań i zbada, czy nic nie pozostało po zaginionej trójce.
Kiedy wracaliśmy do obozu, na zmęczonych twarzach pojawiły się uśmiechy, drugi już
raz w tym tygodniu myśleliśmy, że jest po wszystkim. Myliliśmy się i tym razem – Mont
Blanc miał za mało ofiar – najgorsze miało dopiero nadejść...
Wyjście na łagodną grań, łączącą Mont Blanc du Tacul z Mount Maudit – było tuż, tuż.
Potężna bariera seraków pozostawała powoli w dole. Jeszcze ostatnie metry. Nikt nie
spodziewał się tego, co miało nastąpić za kilka sekund. Jurek Warterasiewicz wbił silnie
czekan w zlodowaciały śnieg i nagle... lód pod nogami zadrgał, głuche tąpnięcie i potężne
lawiny lodowych brył runęły w dół. SERAK!!!!
Ktoś nie oglądający tego na własne oczy nie jest w stanie wyobrazić sobie grozy
widowiska, przy którym lawiny śnieżne przedstawiają się zupełnie niewinnie. Ogromne
lodowe bryły, nieraz kilkunastu ton wagi, toczą się, łamią, pędzą w dół, miażdżąc każdy ślad
życia na swojej drodze.
Trwało to kilka sekund. Z wolna lodowy pył zaczął opadać i zamajaczyły postacie
idących z tyłu Francuzów, chaotycznie rozrzucone po stoku...
– Gdzie Żuławski i Biel?! – krzyknął Leszek Utracki, uświadamiając sobie błyskawicznie
skład ostatniej dwójki.
Najbliższy przewodnik bełkotał coś, wymachując ręką...
Ale jak do tego doszło? Kiedy wczoraj wieczorem przyjechał do naszego obozu trzeci
Jugosłowianin z poleceniem Żuławskiego, aby Biel, Warterasiewicz i Utracki zjawili się zaraz
przy kolejce na Col du Midi – nie chcieliśmy wierzyć... Okazało się, że znaczna poprawa
pogody, jaka nastąpiła po południu, skłoniła komendanta żandarmerii do wysłania czwórki
przewodników na grań. Kiedy Jugosłowianin doniósł o tym Wawie dodając, że sam też idzie
– postawił go w niezwykle trudnej sytuacji. Rozmawiałem z Wawrzyńcem kilka godzin
przedtem i wiem, że nie miał on żadnych złudzeń, ale... czasami dzieją się cuda. Znany jest
przecież wypadek, że zasypany myśliwy żył tydzień pod lawiną. Strasznie trudno jest
postanowić coś w takiej chwili, zwłaszcza jeśli idą Francuzi i młody Jugosłowianin, nie
znający prawie Alp. Czy Polacy, tak dzielnie stawiający czoło przeciwnościom losu w Vallot
i na Grands Mulets, mają zrezygnować z ostatniej szansy?
Takie wątpliwości przebiegały w myślach Wawrzyńca Żuławskiego, kiedy podejmował
swoją ostatnią decyzję.
W restauracji na szczycie Aiguille du Midi było potwornie zimno. Kończyliśmy z
Lucienem śniadanie, a Paragot i Grassin przygotowywali sprzęt. Rozmowa się jakoś nie
kleiła, niechętnym okiem patrzyłem na haki, kołki, ławeczki podciągowe i karabinki
nawlekane przez Roberta na pętlę. Za chwilę mieliśmy iść na drogę Rebuffata, tę samą, na
którą umawiałem się z Berardinim jeszcze przed akcją.
Wczoraj spotkałem ich w Chamonix, nie mieli czwartego partnera, więc nie bardzo
wypadało mi odmówić. Prócz tego zachęciło mnie to, że będąc blisko Żuławskiego dowiem
się, jak przebiegają poszukiwania na grani. Nie byłem już w najlepszej formie i – jakby nie
było – ryzykowałem po raz trzeci w tej wyprawie. Właśnie podnosiłem się od stolika, gdy
usłyszeliśmy półgłosem prowadzoną rozmowę:
– Zginął Polak. O szóstej... Mont Blanc du Tacul.
Zerwaliśmy się z krzeseł i wypadliśmy na pole. W kilka sekund przebiegliśmy most
pomiędzy wierzchołkami, wybiegając na ostrą, opadającą w kierunku przełęczy grań. Trochę
niżej zobaczyłem powoli idących w naszym kierunku czterech Francuzów, a zaraz za nimi
charakterystyczną sylwetkę Jurka Warterasiewicza i Leszka Utrackiego.
Za chwilę słuchałem urywanej relacji Leszka. Stało się to koło czwartej rano. Staszek
idąc w ostatniej dwójce poprawiał coś przy bucie, gdy nagle grunt pod nogami zadrżał,
rozległ się głuchy łoskot i w ułamku sekundy zobaczył walące się lodowe zwały. Jakim
cudem żyje – nie wiadomo. Poczuł uderzenie, zaczął zsuwać się z ogromną szybkością po
stoku, potrącany lodowymi bryłami. Co było potem już nie pamiętał, tylko moment
przełamującego go w pasie szarpnięcia i wrażenie, jakby przetaczał się przez niego cały Mont
Blanc. Kiedy pył się rozwiał, ujrzał pochylające się nad nim twarze i poczuł wewnątrz
okropny ból. Lina kilka metrów niżej ginęła w szczelinie. Tam był Wawrzyniec Żuławski.
Zbite bloki, niektóre ogromnej wagi, zasypały rozpadlinę na głębokość ponad piętnastu
metrów. Francuzi i Polacy spoglądali po sobie bezradnie; nie istniał nawet cień nadziei, że
Wawrzyniec żyje... Co gorsza, trzeba by co najmniej trzydziestu ludzi na pół dnia do
odkopywania, a tu połupane wiszące nad głowami lodowe kamienice groziły w każdej chwili
nową porcją brył. Nie można było tracić ani chwili. Ktoś odciął nożem linę i prowadzony
przez kolegów Staszek zdobył się na nadludzki wysiłek przejścia kilkudziesięciu kroków – by
jak najprędzej wydobyć się z zasięgu seraków.
* * *
Tak zginął Wawrzyniec Żuławski.
Kiedy myślę o nim, przypomina mi się wieczór, gdy poznaliśmy się.
Przy słabym świetle latarki, skuleni na opadającej stromo płycie, przewiązujemy z
Tadkiem Nowickim ciężko rannego Iwańczaka. Bez asekuracji, instynktownie tylko czując
rozpoczynającą się metr niżej przepaść, wsłuchujemy się w ciężki, przerywany oddech i jęki
nieprzytomnego. Tadek trzyma drgający bambus i rzucane konwulsjami ciało; ja szybkimi
ruchami przewlekam linę. Trzeba się spieszyć, każda minuta może decydować ożyciu. Nad
nami Wawa z olimpijskim spokojem przyświeca latarką. Głośny jęk, ruch nieprzytomnego,
zgrzyt kamyków po płycie, zapieram się nogami, trafiam na ruchomy żwir i...
– Trzymaaj!!
Tadek jest na posterunku, za moment pełnię dalej moją nerwową misję. Wreszcie koniec.
– Gotowe?
– Gotowe.
Wawa daje znaki latarką, ujmujemy bambus za końce i ruszamy dalej.
To właściwie byłoby już wszystko. Wkrótce rozpętała się nowa burza i musieliśmy
zrezygnować z prób wydobycia zwłok Żuławskiego. Biel walczył w szpitalu o życie, a my
wyruszyliśmy w drogę powrotną.
Chciałbym jeszcze jasno postawić pewną sprawę, tak głośną u nas w kraju. Rozmaite
sprzeczne ze sobą artykuły prasowe gloryfikowały lub przypisywały Wawrzyńcowi winę za
wypadek na Mont Blanc du Tacul. Przyznaję otwarcie, że tak jak wszyscy chyba koledzy z
mojej grupy, należałem do przeciwników prowadzenia dalszych poszukiwań. Dzisiaj nie
jestem taki pewien. Jeżeli można przypisać Żuławskiemu jakąś winę, to chyba tyle, że nie
dość wyraźnie zaprotestował przeciwko pomysłowi wysłania rekonesansu na grań i nie
wytłumaczył Jugosłowianinowi bezcelowości narażania życia, kiedy naprawdę nie ma
nadziei. Ale z drugiej strony – czy ten niestrudzony uczestnik wypraw ratunkowych mógł
zniechęcać kogoś do jeszcze jednej, beznadziejnej wprawdzie próby odnalezienia przyjaciół?
Niech ktoś inny odpowie na to pytanie. Nie sądźmy, że Wawrzyniec podjął swoją decyzję
z lekkim sercem, znał Alpy jak mało kto i zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństw. Był od
nas starszy i na pewno nie mniej zmęczony poszukiwaniami. Za trudne postanowienie
zapłacił życiem – najwyższą stawką, jaką dysponuje człowiek.
Dyskusje o słuszności czy niesłuszności nie zmienią faktu, że Wawrzyniec ani na krok nie
odszedł od linii, jaką wytyczył sobie w życiu. To, że zaginionym był jego starszy przyjaciel
Groński, nie miało najmniejszego znaczenia. Postąpiłby identycznie w każdym innym
wypadku.
Kiedy będąc w górach usłyszysz ten tak łatwy do odróżnienia, wysoki krzyk człowieka w
śmiertelnym niebezpieczeństwie, nie pytaj: kto woła pomocy?
PIOSENKA BRASSENSA
Dziewiętnasty lipca 1955 roku. Niespokojny sen. Niepewność. Przewracam się z boku na
bok. Budzę się. Jeszcze ciemno. Usiłuję spać. I wciąż natrętne myśli: czy uda się pokonać
przewieszkę? Co jest nad nią? Czy depresja puści?
Psiakrew! Nie mogę myśleć o czymś innym? Że za dwa dni będę leżał na słoneczku,
zadowolony z siebie i całego świata... A co będzie, jeżeli złapie nas deszcz? Nerwy?
Właściwie jestem spokojny, no bo co się może stać? Jesteśmy dobrze przygotowani, najwyżej
znowu nie zrobimy... Myśli stają się wolne i senne; jakieś kino, niedawny film, uśmiechnięta
buzia dziewczęca, wiosna, alpiniada, cztery dni w zawiei śnieżnej... Koszysta, Krzyżne...
No to cześć! Zbudziłem się. Ciemno. Zimno. Momo wstaje – mówi, że już trzecia. Gotuję
herbatę. Siedzę na wpół zgięty, patrząc na szarzejące niebo i monotonnie gwiżdżę dwie
melodie: jedna jest wesoła – druga smutna. Bezskutecznie staram się odpędzić pytanie, którą
z nich będę gwizdał po powrocie.
Południe. Upał. Żar z nieba. Czarna toń pod nami. Znowu te same trawki, trawersy,
przewieszki, półki zbiegające się pod potężnym okapem nad głowami. Ogromna zielona póła;
pachną kwiaty, leżymy wśród wysokich traw, łopianów, nad głowami sterczą wysmukłe
tojady – i podejrzliwie patrzymy w górę. Ruszamy – byle prędzej. Pragnienie; o wodzie na
śmierć zapomnieliśmy. Plecak naładowany sprzętem i jedzeniem daje potwornie w kość –
żeby go jasny szlag trafił! I druga lina, która w końcu okazuje się za krótka. Do diabła z taką
liną – za chwilę spada na piargi, tuż przy brzegu stawu. Czesiek w ślad za nią rzuca sweter,
ale ten ląduje na półce. Podczas trawersu leci mu kapelusz, to nie było w planie, ale jak się
bawić, to się bawić...
Trzynasta trzydzieści. Znowu tak jak przed pięciu laty jesteśmy w nyży. Zmiany prawie
żadne. Pragnienie dokucza coraz bardziej, przewieszka wygląda absurdalnie. Zaczynam
myśleć, jak by się tu wycofać bez zjazdów – co oczywiście jest zupełnym nonsensem. Momo
siedzi na szczycie turniczki i asekuruje. Dwa metry nad nim – podparta małym kamyczkiem –
wisi wyłupująca się ze ściany co najmniej tonowa płyta. Jakby tak poleciała... brr!
Marmolada!
Asekuruję przewieszkę bez wiary w powodzenie, po prostu tylko dlatego, żeby się od
razu nie wycofać. Zawieszony na dwóch wątłych pętelkach – jak pająk – nad Czarnym
Stawem, w pozie, która po dziesięciu minutach wydaje się absolutnie nie do zniesienia,
stukam beznadziejnie młotkiem w stalowe wiertło i całą siłą woli usiłuję powstrzymywać
opadanie zmęczonych rąk. Mijają minuty, dziesiątki minut – wreszcie jest! Z
niedowierzaniem staję na zawieszonej pętelce: i takie coś miałoby mnie utrzymać? A jednak,
wbrew zdrowemu rozsądkowi – nit nie wylatuje. Wzruszam ramionami i zaczynam bić drugi
otwór.
Trwa to jeszcze dłużej, potem wskakuje hak i znów dziurka. Mam zupełnie dość, przez
całe dwie i pół godziny posunąłem się trzy – cztery metry. Ręce jak z waty. Kolej na Momę.
Siedzę skulony na ruchomych głazach i walczę z sennością. Na dobitek boli mnie ząb.
Czesiek stuka i stuka. Jestem zupełnie załamany. W tym tempie nie zrobimy przewieszki
nawet za tydzień. Poza tym nie wystarczy chyba nitów. I jeszcze ten cholerny ząb. Diabli
nadali... Potwornie chce mi się pić. Wyssaliśmy wszystkie nawilgłe mchy dookoła. Momo
odrywa po drodze napęczniałe ściekającą wodą, sprawiedliwie dzieli na pół i rzuca. Co za
smaki Nic to, że w ustach zgrzyta piasek. Nad moją głową, u stóp wiszącego bloku, jest małe
zagłębienie. Wkładam tam etatowy kawałek mchu, który co dziesięć minut nasiąka wodą –
taka wodna klepsydra.
– Poopuuść!
Psiakrew, znowu drzemałem. Momo posunął się naprzód, wbił dwa haki, jest prawie w
połowie przewieszki, ale też ma dość. Zbliża się wieczór. Czas na biwak...
Kromka chleba, ser, odrobina wody z mchu – oto nasza kolacja. Ząb przestaje dokuczać.
Nadzieja wraca.
Wierzchołek turniczki nie ma metra kwadratowego. Wyrzucamy wszystkie sterczące
kamienie. Z piekielnym łoskotem lecą w dół. Ściana drży. Hen, po drugiej stronie stawu –
krętą niteczką ścieżki – wracają do domu na kolację jakieś robaczki.
– Heej! Yueek aubrr! uek aubrr! – to umówiony znak: ryk Iwa. Obstawa czuwa. Jurek
pyta się, co z nami.
– Eounnghh! – leci w przestrzeń ryk tygrysa w naszym wykonaniu, odbija się rykoszetem
od zachodniej ściany Niżnich Rysów i powraca jak echo...
Wszystko w porządku.
Miałem już w życiu wygodniejsze biwaki. Czesiek ma nogi w pętlach, ja trzymam mu
głowę na brzuchu, a nogi wiszą nad Czarnym Stawem z drugiej strony turniczki. On z kolei
uciska mój żołądek. Trochę zimna noc. Niby śpimy – ale nie za bardzo, jakieś majaki, myśli
bez związku i sensu – coś gdzieś, nie wiadomo skąd. Ciągle się poprawiamy, ale delikatnie –
ostatecznie jesteśmy nie byle gdzie. W podświadomości błądzi wrażenie, że jest zimno i
niewygodnie.
Budzi nas prawie równocześnie głuchy pomruk. No, tego jeszcze brakowało – burza!
Grzmot przewala się tysiąckrotnym echem. W nagłym błysku widzę ogromną ścianę Niżnich
Rysów ujętą w ramy przewieszki. Siadamy. Deszcz nic nam tu nie zrobi – ale zawsze.
– Momo, jak walnie w Kazalnicę, to nas nie porazi?
– Coś ty? – odpowiada z niesmakiem.
To dobrze. Można mu chyba wierzyć, bo w „cywilu” jest specem od piorunochronów.
Wyciąga aparat i coś nim majstruje.
– Co robisz?
– Zdjęcia błyskawic, nie widzisz?
„Zakichany fotograf – myślę ze złością – też ma pomysły...” Znowu grzmot – siedzimy
na szczycie turniczki i myślimy o smacznie śpiących w schronisku kolegach.
– Żeby się dranie przynajmniej pobudzili – stwierdza Momo.
– Cholera...
Czesiek wygrzebuje skądś ostatniego papierosa; ma wspaniały smak, zaciągamy się
pomalutku, po kolei – jak fajką pokoju, przy ostatnich pomrukach oddalającej się burzy.
* * *
Jedenasta dwadzieścia. Pada deszcz. Za chwilę pierwsza niewiadoma odkryje swoje
karty. Czesiek jest już na skraju przewieszki, jemu przypadnie zaszczyt wyjrzenia na terra
incognita. Jest ślisko, niezwykle trudno. Mijają ostatnie minuty. Zamieniam się cały w słuch.
– Jak tam wygląda? – nie mogę wytrzymać.
– Zupełnie łatwy teren...
Kiedy i ja mogę to zobaczyć, jest już około trzeciej. Pogoda zepsuła się całkowicie. Pod
nami mgły, mży deszcz. Idziemy w górę – depresji jeszcze nie widać. Trawiasta ścianka na
mokro i piękna szeroka półka. Kwiaty, złocienie, tojady, wysokie trawy. Ale nie ma czasu na
zachwyty. Momo pokonuje stromy próg w deszczu – piękna robota!
Początek depresji. Dwie ryski. Staję w pętli, wyżej już łatwiej. Ha, łatwo, ale za to
krucho, nie ma miejsca na haki. Niech to diabli – gdzie założyć stanowisko? W prawo biegną
łagodne półki, lina się kończy – cóż, Czesiek musi trochę podejść.
Depresja wygląda makabrycznie; nad głowami zamyka się potężne, przewieszone
zacięcie – nie ma mowy. Wycofanie przez lewy filar też wątpliwe, jedyna szansa w prawo!
Jest już późno, szykujemy się do biwaku. Pić... pić! Łażę na czworakach po trawie i jak
pies usiłuję zebrać językiem kropelki deszczu z liści i trawy. Gryziemy jakieś wynalezione
przez Momę łodygi o kwaskowatym smaku. Pić...
Biwak jest dość wygodny, ale ciągle się jakoś staczamy. Lina gniecie mnie w plecy, więc
ją rozwiązuję. Refleksje raczej ponure; nie ma schronienia przed deszczem.
Proszę Ducha Gór, by z tym Śmigusem poczekał do jutra. Jeśliby w nocy lało, rano
będziemy „świetni”, przemarznięci, niezdolni do pokonania dalszych. Bóg wie jakich
trudności. Nim ktoś do nas dojdzie, upłyną przynajmniej dwa dni – a więc?
Zmęczeni, zasypiamy już prawie, kiedy przez mżawkę i zakrywającą wszystko mgłę
zaczynają przebijać jakieś okrzyki. Wloką się nisko i żałośnie jak wycie psa... To „obstawa”
chce się dowiedzieć, gdzie jesteśmy. Jestem tak znużony, że odwracam się na drugi bok i
udaję, że nie słyszę. Momo też ani drgnie – chyba śpi.
Budzimy się o czwartej. Ranek jest mglisty jak i my. Chmurno. W nocy na szczęście nie
lało. Pragnienie. Jem z rozsądku trochę słoniny i idziemy dalej. Wejście na filar jest możliwe
tylko w jednym, jedynym miejscu. Prędzej! Prędzej! Każda minuta może być droga. Gdyby to
coś pomogło, chętnie zawołałbym, żeby mnie stąd zdjęto – mam już zupełnie dość
ekspozycji, kruchości i całej tej trudnej ściany. Ścianki, trawersy, rysy, po pętlach, klasycznie
– byle prędzej, byle zdążyć przed deszczem!
Przewieszki wyrastają jedna na drugiej. Trudności nieustannie rosną. W tej właśnie chwili
wygięta w łuk postać Momo niknie z oczu i tylko ciemne, odcinające się na tle nieba, oparte
na mizernych występach stopy i nerwowy, szybki oddech donoszą o zaciekłej, zaczętej wiele
godzin temu, a nie zakończonej walce. Uświadamiam to sobie w chwili, kiedy tylko uważną
asekuracją i myślami pragnę skierować go w bezpieczne miejsce. Zdaję sobie jak nigdy
przedtem sprawę, że dwójka związana liną stanowi nierozłączną całość! Wiem, że
jakikolwiek wypadek, nawet absolutnie niegroźny dla życia, może być fatalny w tej sytuacji.
Liczymy wyłącznie na siebie i nie wolno nam tego zaufania zawieść.
Jeszcze tylko stopa na tle deszczowych chmur. Nerwowo zaciskam palce na linie i
wsłuchuję się w coraz to szybszy oddech. Tak chciałbym mu w jakiś sposób pomóc, pokazać
stopień lub chwyt, a tu – muszę bezradnie oczekiwać na wynik – będący i dla mnie
wyrokiem. Boję się rzucić stereotypowe: „No i jak tam”? Wiem, że nic bardziej nie złości od
takich pytań nie na czasie.
Na tle ciemnych chmur widzę już tylko potężny dach skalny. Czesiek wyciąga metr, dwa
metry liny. Stuk młotka... Chwała Bogu!
Kluczowe miejsce; trawers techniką hakową po odpękniętym, cudem trzymającym się
bloku. Tym razem ja. Wbijam hak, staję w pętelce – pionowa płytka i szeroka, przecinająca
filar półka. Nade mną gładka ściana, bez wyraźnych rys – nie puści nawet techniką hakową.
Źle... Wyglądam ostrożnie za mały filarek skalny; ciemny granit cofa się gdzieś wstecz,
chowa się sam w siebie i znika. Zostaje pustka, przepływające opary, zamazane, zlewające się
kilkaset metrów niżej w pstrokate plamy – głazy i martwa czerń wody. Dalszy widok zasłania
wielki, ruchomy głaz. Z lękiem zaglądam za krawędź...
To już drugi moment niepewności – o wiele groźniejszy. Ciało ma już za sobą dwa dni
wysiłków, dwa dni słońca, niepokoju i dwa niewygodne biwaki. Teraz, kiedy mży deszcz,
kiedy grozi ulewa, trudno przyjąć do wiadomości klęskę. Takie chwile niekiedy załamują.
Czy nie lepiej usiąść spokojnie i zawołać o ratunek? Ale czasami zmuszają też do ostatniego
wielkiego zrywu.
* * *
Wyraźna, skośnie idąca w górę półeczka, zanika w stromej, urzeźbionej ściance...
– Żyjemy!
Mamy przed sobą jeszcze kilka lin. Pada deszcz. Trawersuję na ostrze filaru, za chwilę
znowu zobaczę, co nas czeka... Na razie klęczę na malej płasience i nie mogę się podnieść.
Hak sześć metrów w dole.
„Niech to diabli – myślę – jak wstanę, odepchnie mnie i po ptakach! No, ale przecież nie
będę tu klęczał przez tydzień. Leje coraz lepiej – coś trzeba robić”. Pomalutku wstaję na jedną
nogę, chwytam mocno ostre brzegi przewieszki i... Uff! Na razie nie spadłem. Teraz prędko
hak. Ba, ale gdzie? Trawersuję po wąziutkiej listewce na samo ostrze. Jeden krok, dwa, lepszy
stopień i pięć metrów nad sobą widzę ogromne zielone póły – „zupełna krowa”!
Ale jak tam wyjść? Leje deszcz, ciągle nadzwyczaj trudno. Ogarnia mnie rozpacz i złość
Teraz, kiedy droga jest właściwie zrobiona – myślę – na pewno zlecę! Co za pech!”
Znajduję maleńką szczelinkę i wbijam hak zgrabiałymi palcami. Wyłażę na półkę. Mgły
ustępują, znad stawu słyszę okrzyki zaniepokojonych kolegów; sygnalizują – co z wami?
Krzyczymy, śpiewamy wszystkie znane i nieznane piosenki – lewa połać Kazalnicy
zdobyta!
Idziemy z lotną asekuracją łatwym już terenem, po ostrzu leżącego tutaj filaru. Droga
potwornie się dłuży. Coraz to nowe turnie, żleby, trawy i kwiaty. Jesteśmy bardzo zmęczeni i
dręczy nas nieustanne pragnienie. Za pokonanym uskokiem wyrasta nowy, większe stromizny
obchodzimy to z lewej, to z prawej strony – mgła, deszcz i kiedy już całkiem tracę nadzieję,
że ściana kiedyś się skończy – wychodzę na jakiś wzgórek. Z niedowierzaniem patrzę na
biało-zielony znak na głazie i ścieżkę idącą ku Przełęczy pod Chłopkiem. Szczyt.
Po trzech dniach niepokoju i walki leżymy szczęśliwi. Może sobie teraz padać deszcz,
może być burza, nawet śnieg – nikt nie odbierze nam zwycięstwa nad potężną, wyrastającą z
mrocznych wód stawu ścianą.
Tu może należałoby skończyć. Zdobyliśmy jedną z najpoważniejszych dróg tatrzańskich,
ale nikt „nie wisiał na jednym palcu nad bezdenną otchłanią”, nikt nawet nie latał... No cóż,
baliśmy się trochę, tęskniliśmy do śpiworów, schudliśmy po parę kilo i to było wszystko. A
jednak... A jednak za te trzy dni na Kazalnicy oddałbym z chęcią nawet siódme przejście Petit
Dru – najtrudniejszej alpejskiej ściany.
Dobrze jest skomponować utwór muzyczny, zbadać źródła Amazonki i odkryć
prymitywny szczep w górach Nowej Gwinei. Dobrze jest wygrać stumetrówkę i wynaleźć
proch! To jak w piosence Brassensa; można zapomnieć o wszystkim, datę bitwy pod
Waterloo, co napisał Proust, kiedy są imieniny żony... ale nigdy się nie zapomni pierwszej
dziewczyny... Cóż, pewne przeżycia są niepowtarzalne.
Jest już dobrze po południu. Brudne mgły kołowane wiatrem wałęsają się leniwie,
chwilami odsłaniają szczyty i wielkie bloki skalne w Mięguszowieckim Kotle.
Patrzymy na przedziwnie wynaturzone, nieustannie zmieniające się kształty. Mgła wciska
się w załamania ścian, odsłania zlewające się zwykle z tłem turniczki i ostre, zastygłe w
fantastycznych formach grańki. Siedzimy zobojętniali bez ruchu. Obok leżą w nieładzie sterty
karabinków i haków, podarty plecak i poskręcana lina. Nic się nie chce; ani iść, ani siedzieć.
Gdyby nie coraz bardziej natarczywe pragnienie, położylibyśmy głowy na wilgotnych głazach
i usnęli.
Momo w jakiś cudowny sposób znalazł w kieszeni pogniecioną połówkę papierosa.
Wyciągnął zapałki i zaczyna świecić. Nerwowo pociera i łamie o twardy brzeg pudełka kilka
drewienek pod rząd. Zostają dwie, a na końcu jedna. Czesiek przytomnieje – trzyma ją chwilę
w ręce, patrzy na mnie i ostrożnie pocierając mówi:
– Psiakość! Zapali się czy nie? Ja tak nie lubię niepewności...
Wielu radości świata wyrzeknę się z łatwością – ale zabierzcie mi
lęk, a życie stanie się puste, mdłe i zatęsknię za śmiercią!
Lammet
ŚCIANA LĘKU
– Andrzej, uważaj! – wołam z rozpaczą w głosie i odrywam nogę od płyty. Żegnam
ziemię i zaczynam wirować w powietrzu jak bączek.
– Dociągnij jeszcze trochę!
– Dobra – odpowiada. Nic nie pomaga, dalej nie mogę złapać równowagi i kręci mną na
wszystkie strony.
– Mocniej!
– Więcej się nie da, lina klinuje!
Nerwowo wiercę się w ławeczkach, szukając jedną ręką odpowiedniej łyżki do wbicia.
– Uważaj, młotek! – krzyczy Andrzej.
– Coo?
– Młotek ci wypadł...
Rzeczywiście, zwisa na naprężonym sznurku w dół, pokazując prawdziwy kierunek
ziemskiego przyciągania.
Nad głową zamyka się prawie poziomy dach skalny. Dyndam twarzą w górę, w głęboko,
prawie po biodra nasuniętych ławeczkach, i tylko skóra pleców instynktownie wyczuwa te
trzysta – dzielących ją od Mnichowego Żlebu – metrów pustki.
Znalazłem już potrzebny hak; wychylam się jak najdalej do przodu, wtykam go w
szczelinę i zaczynam wbijać. Trwa to długo, mięśnie rąk sztywnieją i uderzenia stają się coraz
słabsze...
Wpinam jakoś karabinek i linę.
– Idę dalej!!
I teraz zaczyna się cyrk. Wyjmuję nogę i wirując na jednej pętli tylko – wieszam wolną
ławkę na górnym haku. Głowę mam w dole i nie mogę włożyć stopy do beztrosko
balansujących metalowych szczebelków. Dosięgam wreszcie i podsuwam pod kolano...
– Dociągnij! – krzyczę.
Łapię ręką za hak – zawisam tylko na niej – chwila wysiłku i siedzę na górnej pętli.
Niestety, sufit zaczyna się zaraz nad moim nosem i nadal muszę pozostawać w niewygodnej,
na wpół leżącej pozycji. Przed oczyma mam lekko uciekającą w górę skałę, z jednym małym
pęknięciem, ono ma mnie doprowadzić do ziemi obiecanej. Oprócz koniecznych ruchów i
wbitego na blachę arsenału pojęć wspinaczkowych – zniknęły wszystkie inne myśli, tyle
tylko, że bolą mnie coraz więcej powyginane kości, jestem zmęczony i chciałbym, żeby ten
dach już się skończył.
– Andrzej! Jak daleko do płyty? – wołam.
– Dwa, trzy metry... Ach, żebyś ty siebie widział!
Nie odpowiadam, wcale nie mam na to ochoty! Nie mam zresztą ochoty absolutnie na
nic; ani na tort czekoladowy, ani na Sophię Loren, ani na milion dolarów. Chciałbym być
tylko dwa metry wyżej! Na skraju okapu widzę już przylepioną w przewieszkach płytę...
– Andrzej – wołam – tam będzie można iść klasycznie!
– Dobra, dobra – odpowiada bez wielkiego przekonania – najpierw wyjdź.
Godzinę później siedzę już prawie wygodnie na pętelkach u stóp płyty. Wiedziałem o niej
dawno i niejedna bezsenna noc obciąża jej sumienie. Z daleka podobna jest do postrachu
brazylijskich rzek – małej rybki piranii. Prawie okrągła, o owalnych, lekko spłaszczonych
końcach, różowo-biało-popielata z dwoma ciemnymi poprzecznymi pręgami – zupełnie jakby
wyjęta z akwarium. Reszta przewieszek jest gładka, skrzesana bez rys i tylko tędy może
biegnąć droga. Ale płytka-pirania, ważąca na pewno dobrze ponad tonę, ma jedną wadę: jest
ze wszystkich stron odpęknięta. Nawet z przeciwległego filaru Cubryny widać głęboko
ciemne szczeliny. Jakim cudem jeszcze się trzyma – nie wiadomo, ale jeden nawet
nieostrożnie wbity hak i requiescat in pace!
Ktoś z moich przyjaciół dowodził, że istnieje, podyktowana stanem nerwów, granica
rozpaczy czy strachu. Myślę, że miał rację; boję się teraz znacznie mniej niż rok temu. Wtedy
mogłem jeszcze nie pójść – a dziś... Lina idzie opornie przez zawiłe kombinacje karabinków.
„Muszę ściągnąć Andrzeja pod przewieszki” – myślę.
– Chodź! – wołam.
– Dobra... likwiduję stanowisko.
Trwa to długo. Wybija haki, przesuwa się wolno trawersem, a w końcu znika z pola
widzenia pod okapem.
Zaczyna być zimno. Czyżby było już tak późno? Niebo poczerwieniało, powietrze
gęstnieje w przedwieczorną mgłę, a słońce chowa się za Wrotami Chałubińskiego.
A więc noc, noc, jakiej nigdy nie miałem i chyba już mieć nie będę. Samotnie, na wątłych
deseczkach na okapie największej ze znanych mi przewieszek.
– Andrzej, będziemy tu biwakować?
– Chyba tak.
– To urządź się jakoś, zjedz i poślij plecak.
– Dobra.
* * *
Zanim spod nóg wyłonił się mały chlebaczek, zdążyłem się zdrzemnąć. Jedzie w górę na
transportowej linie jak dziecięca kolejka linowa.
Kolacja; trochę słoniny, chleb, kawałek suszonej kiełbasy. Wyciągam jeszcze nogę słonia
i plecak wędruje z powrotem. Zdaję sobie sprawę, że w tej niewygodnej pozycji trudno będzie
wytrzymać noc. No cóż, z duszą na ramieniu wbijam delikatnie dwa haki pod płytę i plotę
sobie z liny rodzaj hamaka. Na nogi w ławeczkach naciągam nogę słonia.
Jest połowa października i dość silny mróz, ale gdybym twierdził, że bardzo zmarzłem –
skłamałbym. Jestem w jakimś dziwnym stanie; wiem, że tym razem – to ostateczny
obrachunek...
Trzy lata temu stanęliśmy po raz pierwszy u stóp ściany. Jurek Wala ma
charakterystycznie skrzywioną twarz. Mruży oczy patrząc na wypolerowane płyty...
– To, panie – mówi – beznadziejnie wygląda... Nie wiem, panie, czy damy radę!
Piąłem się wtedy w górę, ku starym zardzewiałym hakom. W dole płynęły mgły, a koło
„Bacówki Jaśka” śpiewali górale. To był mój pierwszy dłuższy podciąg. Haki siedziały źle,
bałem się lotu. A potem zawiśliśmy na pętelkach; nie wiadomo, gdzie góra – gdzie dół,
wychodziłem coraz wyżej – sylwetka Jurka uciekała w głąb, a ja się bałem. Boże! Jak się
bałem.
Dwie małe szare kuleczki, przytulone do pionowej ogromnej ściany, wiszące na kiepskich
sznurkach, kawałkach dykty i żelaznych blaszkach wbitych w minimalne pęknięcia płyty. Nie
podobało mi się to wcale. I Jurek też się chyba nie ucieszył. Komu zresztą mogło się podobać
dyndanie – mając pod piętami trzysta metrów powietrza, a w górze kamienny dach?
Zbliżał się wieczór. Ostatni hak Łapińskiego był najwyżej dwa, trzy metry dalej; strach
przybierając postać rozsądku kusił do odwrotu. I wtedy zobaczyłem pomurnika. Bajecznie
kolorowy ptaszek, trzepoczący skrzydłami jak egzotyczny motyl, przyfrunął, okrążył mnie
kilkakrotnie ciekawie – a potem usiadł obok na płycie. Przeginał główkę i zaglądał mi pod
nogi, jakby chciał podpatrzyć, czym jestem przyczepiony do ściany.
Uśmiechnąłem się – po co? Żebym to ja sam wiedział. Ale strach zniknął, w górę było
jeszcze tylko trzy metry.
Odtąd do uczucia zadowolenia po najpiękniejszej nawet wspinaczce mieszała się nutka
niepokoju. Rok później wróciłem tu znowu i też noc zastała nas przy powrocie. A teraz siedzę
na ławeczkach i dokonuje się coś, i wiem, że teraz stać się już musi. Coś – co było treścią
życia przez ostatnie trzy lata.
Dlaczego nie jestem zdenerwowany i nie rozmyślam lękliwie nad jutrzejszym dniem,
jakby nasze zwycięstwo było już pewne? Dlaczego moja niewygodna pozycja, nawet to, że
mi zimno – wydaje się czym najoczywistszym na świecie? Na okapie istniały tylko ławeczki,
hak i rysa, którą trzeba było iść górę. Znikła przestrzeń, czas, od dziecka wpajane prawa
fizyczne, cały odwieczny porządek. Zostaliśmy razem ze skałą, jacyś wyjęci, wyizolowani z
otoczenia. I tak właśnie jest dobrze...
Stąd odwrotu nie ma... Jakby dla potwierdzenia tej prawdy, patrzę w czarną głębię pod
nogami. Jestem sam, absolutnie sam – na najtrudniejszej drodze życia. Czuję się tak samotny,
że przestaję nawet wierzyć, że Andrzej wisi pode mną na pętelkach. Żeby się o tym
przekonać, wołam w noc – naśladując ryk Iwa:
– Yuek aubrr! Yuek aubrr!!
W dole otwiera się piekło, potężne echa odpowiadają z ciemności głosami potępionych
mar. Ryki przewalają się, odbijają od wąskich ścian i mieszają z dziesiątkami wciąż nowo
powstających ech. Wrażenie jest silne, ale choć sam nastraszony, wrzeszczę raz jeszcze z
jakąś dziką, rosnącą radością:
– Eouunghh!
Spod przewieszki dolatują mamrotane pod nosem klątwy:
– Zamknij gębę! Czyś ty zwariował?
– A bo co?
– Niech cię krew zaleje! Już prawie spałem, kiedy przez twoje kretyńskie wycia
przypomniałem sobie, gdzie jestem. Przestań się drzeć!
Posłusznie przestaję. Gdzieś zza grani wyłazi księżyc, już widać jego rąbek. Naciągam
głębiej czapkę. Powoli rozlewa się mroźne światło; pada na mnie, pełznie po płycie i
rozjaśnia mrok żlebu. Nie można spać w takich warunkach.
Trzeci raz zjawiliśmy się tutaj jakieś dwa i pół miesiąca temu: Momo, Adaś Bilczewski i
ja. Tym razem dobrze przygotowani, ze świetnym sprzętem i w formie. Adaś Bilczewski jest
chyba najbardziej zacięty. Krępa, zgrabna sylwetka, czerwone policzki i lekko wytrzeszczone
z przejęcia oczy...
– Panowie – peroruje zacietwierzony – musimy wkosić, żeby nie wiem co!
A w kilka dni później, z lekka się swoim zwyczajem zacinając, opowiada zasłuchanemu
gronu:
– Eee, ten Mnich to pestka! Ale psy – to była korba!
Czesiek Momatiuk. Jakże często zazdrościłem mu lekkomyślności, gdy bez namysłu
wychodził po tkwiących na słowo honoru hakach, piął się na kruche przewieszki i śliskie
płyty. A jednak na wariancie R – kiedy jako pierwszy człowiek dotarł pod okap i zobaczył, co
nas jeszcze czeka – trzeba było słyszeć jego głos:
– Jest zupełnie francowacie – haki nie siedzą! Jak tylko coś wbiję, natychmiast złażę!
Pierwszego dnia, gdy Czesiek doszedł pod przewieszki, przepędził nas deszcz.
Wytrawersowaliśmy trawiastymi półkami ze ściany i długo, długo po nocy tłukliśmy się po
głazach Dolinki za Mnichem w poszukiwaniu jakiejś koleby. Nie znaleźliśmy.
W szumie wolno padających kropel zwlekaliśmy się do Jaśkowego, maleńkiego szałasu.
Tam, grzejąc się przy watrze, popłakiwaliśmy z dymu pijąc kwaśną żętycę. Bałem się
nadchodzącego dnia – to była moja kolej. Wychodząc ze schroniska zlekceważyłem małe
skaleczenie – teraz dłoń spuchła jak bania i wygląda to bardzo brzydko. Miałem wysoką
gorączkę, ale nie chciałem powiedzieć, że nie pójdę.
Mglistym rankiem rozpoczął się ostatni akt. Mgły wałęsały się nisko – jak zasłona dymna
przed atakiem. Po raz pierwszy pożegnałem wtedy ziemię i nie było mi lekko. A potem lunął
deszcz. Adam wisiał w linii spadku kamiennego dachu i topił się na płytach. Nie było mowy o
dalszej walce – Mnich w pełni wykorzystał swój ostatni atut: pogodę!
Mokrzy, zgnębieni, pobici – wracaliśmy do schroniska, jeszcze po drodze opadły nas
Jaśkowe psy. Ja powędrowałem na tydzień do łóżka i szpikowano mnie penicyliną. Adaś i
Czesiek rozjechali się w różne strony. Pozostała tylko wisząca spod przewieszek lina.
Rano budzę się dość wcześnie, ale czekam na słońce. Powoli krew zaczyna krążyć
szybciej, tają „sople” z nosa i ust i budzi się ochota do dalszej drogi. Znów w górę i w dół
jedzie plecaczek z jedzeniem, potem długo wyplątuję się z hamaka i wreszcie ruszamy.
Jeden z najdziwniejszych momentów, to kiedy Andrzej zaczyna wyłaniać się spod moich
szeroko rozstawionych nóg. Najprzód, gdzieś tam w głębi, ukazuje się jego głowa, a potem,
kiedy przeciska się tuż przy ścianie, odjeżdżam na ławkach coraz dalej w powietrze, tak że
nie dotykam nawet stopami do skały. Wygląda to, jakby niósł mnie na barana – ale oddycham
z ulgą, gdy mnie w końcu mija. Zaraz też wspina się dalej.
I znów płyną minuty, dziesiątki minut, godziny. Patrzę na zwisającą wolno, wybiegającą
w bok – transportową linę, która za każdym zdobytym przez „Picusia” metrem odsuwa się
dalej od ściany... Już nie jestem automatem; spostrzegam i myślę, a to niedobrze – zaraz
pojawi się wyobraźnia i strach. Andrzej zgwałcił przewieszkę, jest w depresji kilka metrów
poniżej okapu.
– No i jak tam? – pytam zaciekawiony.
– Trochę lepiej! Jakieś dwa, trzy metry raczej łatwo, ale wyjście będzie francowate,
cholerne tarcie!
Godzinę później sytuacja jest znów groźna. „Picek” ma ręce na chwytach – ale trzyma go
zacinająca się lina.
– Popuść! Popuść do diabła! – krzyczy.
– Masz kompletny luz – odpowiadam i faluję dla potwierdzenia.
Nic nie pomaga. Andrzej złazi dwa metry w dół, a ja muszę podejść samotnie i wypiąć
zaklinowaną w karabinkach zjazdówkę. „Picek” znów rusza w górę – na tle nieba widzę jego
sylwetkę, potem tylko nogi – wreszcie znika.
– Jak tam? – wrzeszczę.
– Zaraz! Niech zrobię stanowisko...
Po chwili zaczyna stukać młotkiem, co napełnia mnie optymizmem, ale trwa pół godziny.
Nie mogę wytrzymać:
– No i jak tam?
– Raczej fajnie! Gładka płyta, ale niezbyt stroma, w lewo skośna rysa, można po niej
biegać. Potem ostatni pas przewieszek.
– Wysoki?
– Jakieś dwa, trzy metry...
– Nic nie widać?
– Stąd nie.
– No to rób stanowisko!
– Gotowe. Możesz iść!
Moja płytka-pirania ożywa na nowo i nabiera drapieżnych kształtów. Patrzę na nią z
trwogą, a nuż w ostatniej chwili zrobi jakiś głupi kawał?
Najważniejsze, żeby wybić haki. Stukam ostrożnie, boję się ruszyć blok. Wyobraźnia bez
przerwy bombarduje obrazami przeciętej liny, nieomal słyszę huk lecącego kolosa i czuję
zapach siarki. A do diabła!
Ale już lżej! Płyta zostaje w dole, mijam niewielki daszek i... nie do wiary – po raz
pierwszy staję na nogach!
Patrzę w dół i mam wrażenie, że nie jestem normalny; czerwonawe skały przewracają się
dziwnie na boki, absolutny brak punktu odniesienia i horyzontu, lina – która na zasadzie sztuk
fakirów ucieka poziomo w bok, i ja sam, który w tym wszystkim – trochę wprawdzie krzywo
– ale stoję!
Wytykam głowę na okap, Andrzej siedzi na płycie i ściąga z całej siły linę. Świat robi
koziołka i wraca do normalnych wymiarów; jest i horyzont, i pion, i siła ciężkości, która mnie
teraz gwałtownie wciąga z powrotem. Gramolę się na płytę. Wypinając ławeczki rzucam raz
jeszcze okiem na ten dom wariatów; gdyby ktoś mnie tutaj przyprowadził, kazał popatrzeć i
powiedział: „tędy wiedzie droga” – usłyszałby, że jest idiota, mało – założyłbym się bez
namysłu o własną głowę, że to niemożliwe.
W milczeniu długo ściskaliśmy sobie ręce. Ale jeszcze nie czas na gratulacje – niebo
przesłaniają czerwonawe, pochylone ku nam okapy. Widok wcale nieprzyjemny. Idę rysą po
płycie i próbuję przewinąć się za kant – nic z tego! A więc w prawo; krok za krokiem po
nikłych stopieńkach, tam, gdzie przewieszki są najniższe. Płyta jest stroma i gładka – już
ponad piętnaście metrów bez haka...
– Ty, nie wariuj! – woła bacznie obserwujący mnie Andrzej. – Jak zlecisz, wpadniesz pod
okap!
Ma rację. Z trudem złażę i bacznie badam każdy szczegół niewzruszonej, broniącej
wstępu bariery. Stąd nie ma powrotu, musimy przejść – ale czy nie złapie nas druga noc?
Spostrzegam, że niebo znów różowieje i w Żlebie Mnichowym zaczynają się pętać pierwsze
siwe mgiełki...
– Heej! Hej! Hallo! – echa przynoszą kakofonię dźwięków.
Odwracam głowę: naprzeciwko, na ramieniu filaru Cubryny, stoi jakaś dwójka i wydziera
się do nas. Widać ich jak na dłoni.
– Która godzina? – krzyczę.
– Coo?
– Go-dzi-na!
Coś tam odpowiadają, ale echo nie pozwala zrozumieć słów. W końcu wydaje mi się, że
chyba piąta. To by się mniej więcej zgadzało. Jeszcze raz szukam uważnie szczerby w tych
murach obronnych, przepatruję każde załamanie i zagłębienie...
Jest! Maleńka, nakryta niskim okapem nyżka to słaby punkt, ale żeby się tam dostać –
konieczne dwa metry podciągu. Trudno. Wbijam hak, wieszam ławeczki, dostaję do jakiegoś
chwytu i włażę na wariata. Nyżka jest mała – siedzę skulony, o wyprostowaniu nie ma mowy.
Powietrze wyraźnie ciemnieje, najwyżej pół godziny światła. Znów słaby hak na wysokości
piersi – odchylam ciało do tyłu i wstaję. Klinuję zamkniętą dłoń w głębokiej rysie. Rysa jest
za szeroka, koniecznie kolek! Na szczęście mam jeszcze jeden. Wbijam go do końca, zapinam
karabinek, na sekundę maleńkie głazy w Mnichowym Żlebie, żółte płaszczyzny płyt i zielone,
płaskie stąd trawniki wirują przed oczyma.
Jest już ciemno, idę dalej w górę; w mrokach majaczą jakieś wielkie bloki, wtem
spostrzegam nad sobą zardzewiałą lodową igłę... To podszczytowy trawers Paszuchy i
Łapińskiego.
Drapię się na kamienny obelisk i wygodna platforma kończy drogę. Już całkiem ciemno.
Długo wrzeszczę i szarpię linę, zanim Andrzej zrozumie, że ma iść. Potem z dołu dolatują
coraz mocniejsze okrzyki, żebym ściągał.
Cholerna lina znów się zacięła, mdleją mi ręce, nie mam siły jej ściągnąć. Szarpię jeszcze
raz z pasją – no, poszła! Pomału usypiając, automatycznie poruszam rękami, nagle silny
wstrząs podrywa mnie w górę...
– Co jest? – krzyczę.
Dobiegają jakieś klątwy, potem:
– Trzymaj na sztywno! Ściągnij! Trzymaj! – wykonuję te polecenia niezbyt przytomnie,
w końcu Andrzej dochodzi...
– Co się stało? – pytam.
– Lina się zacięła. Wyszedłem na rękach, hak wyskoczył i sprułem.
– Dużo?
– Ze trzy metry...
Siedzimy bez ruchu, nie rozmawiając, w kompletnym otępieniu. To koniec. Zgrzane ciała
stygną powoli i dobiera się do nas mróz. Milczenie przerywa „Picek”:
– Śpimy tu?
Przytomnieję.
– Nie, zostawimy żelazo i poszukamy lepszego miejsca.
– Daj spokój, wspinać się po nocy?
– To całkiem łatwe.
– Jak chcesz... – apatycznie mówi Andrzej.
Zrzucam z siebie młotek, haki, daję mu do asekuracji linę i wspinam się w zupełnych
ciemnościach.
Rozwiązujemy się na przełączce pod południową granią. Szczyt jest dziesięć metrów nad
nami – mamy czas pójść tam jutro. Teraz znaleźć tylko jakieś możliwe miejsce i spać.
Wleczemy się sennie w dół. Mróz chwyta coraz silniejszy, zataczając się, leziemy jak dwie
ostatnie ofermy. Niewidoczny jeszcze księżyc srebrzy wierzchołki Cubryny i
Mięguszowieckiego Szczytu.
Schodzimy do Mnichowych Stawków i kładziemy się na miękką trawę. Otwieramy
młotkiem puszkę wołowiny. Jest zimna jak lód, z trudem przechodzi przez gardło, kuleczki
tłuszczu rozpuszczają się jednak po chwili w ustach i zaspokajają głód. Chce mi się pić.
Księżyc już nas dosięga.
Ta noc jest chyba gorsza od wczorajszej. Dmucha mroźny wiatr i mimo że tulimy się do
siebie jak para kochanków – trzęsę się z zimna.
Rankiem budzą nas dreszcze. Stawki zamarzły, a my i cała trawa pokryci jesteśmy grubą
warstwą szronu. Ruszamy się powoli, niezgrabnie. O jedzeniu wołowiny nie ma mowy – jej
stopień twardości mieści się teraz na pewno gdzieś pomiędzy diamentem a stalą!
W końcu zjawia się słońce. Siadamy w jego promieniach. Ale jest źle, czas mija – a nam
nie chce się ruszyć. Kiedy słońce niknie na dobre – idziemy w górę. Nie rozmawiamy prawie
ze sobą, kuśtykamy noga za nogą, zabieramy sprzęt, włazimy dla zadośćuczynienia na szczyt
i powoli wracamy w dół – ku ścieżce. Jest późno, na pewno dobrze po południu.
Gdy zza zakrętu ukazuje się schronisko, nawet mnie to nie cieszy. Jestem zupełnie
ogłuszony, przytępiały, niezbyt zdaję sobie z tego sprawę, co się ze mną dzieje. Wiem tylko,
że wielki ciężar spadł mi z barków – ale gdyby ktoś mnie spytał o wrażenia z drogi, nie
potrafiłbym powiedzieć nic. No cóż, było trudno, baliśmy się, skończyliśmy.
Schronisko wymarłe, puste. Nikt nie wybiega naprzeciw, nikt nie gratuluje życiowego
sukcesu. No, ale kto to ma zrobić? Połowa października – wszyscy wyjechali. Tylko wielki
bernardyn Bari podchodzi z wolna się przeciągając i macha ogonem.
Na pustym placu autobusowym stoi ostatni autobus. Z werandy zbiega drewnianymi
schodkami kierowca.
– Kiedy odjazd? – pyta Andrzej.
– Już jedziemy, proszę się pospieszyć!
– Janek! Ja jednak pojadę – decyduje się „Picek”, biegnie do kurnika po plecak i za
moment wraca. – Haki i sprzęt podzielimy w Krakowie. Ty kiedy będziesz?
– Nie wiem, może jutro.
– No to cześć – mówi Andrzej i ściska mi rękę.
Zostaję sam. Wolno wyłażę koślawymi szczeblami drabinki do kurnika.
Brnę po kostki w mieszaninie starych, niepotrzebnych nikomu menażek, pustych
konserwowych puszek i wszelkiego rodzaju śmieci. Na półkach poniewierają się góry
płatków owsianych i makaronu, wszędzie stare liny, pętle, a kilkanaście trampek – każda
innej wielkości i koloru – oraz podarta łachmany zalegają brudne sienniki. Wygląda tu jak po
trzęsieniu ziemi. W kącie leży mój śpiwór. Wszyscy opuścili tonący okręt. Zwalam się ciężko
na siennik i właściwie nic mi się już nie chce; ani jeść, ani spać – wiem tylko, że jest mi
smutno.
CZARNY MOTYL
I
Z ciemnych przewieszek kapały krople wody, ale dolinami nadciągał razem z cieniem
chłód. Śnieg skrzypiał ostro pod nartami czwórki podchodzących pod Krzyżne ludzi. Nie
podnosząc wysoko desek, kładli długie, poziome zakosy zostawiając wyraźny, wyrównujący
się dopiero głęboko w dole ślad. Przełęcz migocąca w słońcu była jeszcze daleko, miarowymi
pchnięciami kijków i rytmicznymi posunięciami nart spychali dolinę w dół.
Gonili uciekające słońce, ale cień był szybszy, już ich ogarnął i widać było, że nie opuści
aż do zmroku. Dziewczyna odwróciła głowę:
– Nie idziemy już wyżej, co? Nie chciałabym zbyt późno wrócić, jutro jadę do
Morskiego...
– Yhmm... Nie ma sensu, na nartostradzie będzie i tak ciemno – powiedział Romek.
Zatrzymali się. Chłopcy zapalili papierosy. Cały wysiłek tego dnia był już przeszłością,
zostawała tylko przyjemność zjazdu... Romek rozglądał się dookoła, patrzył na przełęcz, na
lśniące jeszcze w słońcu niewysokie skałki. Ze zdumieniem zauważył trzepoczący pod słońce
niewyraźny płatek czerni. Coś niesamowitego tkwiło w tym maleńkim życiu, balansującym
beztrosko wśród martwoty śniegu.
– Baśka! Baśka! – zawołał. – Popatrz! Czarny motyl!
– Gdzie? – zdziwił się Tadek.
– O tam! – wskazał ręką.
Rzeczywiście. Czarna plamka migotała w promieniach słońca i powoli, powoli, pozornie
bez kierunku wznosiła się ku przełęczy.
– Motyl w zimie? – zdziwiła się Baśka.
– Wiecie, co to znaczy? – zapytał Jurek.
Romek wskazał głową na Baśkę:
– Przestań! Potem nie będzie spała po nocach.
– Dlaczego nie będę spała? To jakiś zły znak?
– Eee tam... Głupie gadanie.
Patrzyli za motylem; już nie było go widać, rozpłynął się w drgającym powietrzu na tle
ciemnych skałek. Pierwszy otrząsnął się Romek – spojrzał na zegarek:
– Wpół do czwartej! No, jedźmy, najwyższy czas...
II
W nagrzanym piecu – jadalni wypełnionej po brzegi – wesoło trzaskał ogień. Roznosiło
nas – co chwilę wybuchały improwizowane zabawy, najgłupszy, nawet dziesiątki razy ograny
pomysł radował i śmieszył; ktoś wyłaził na słup, z kuchni wypadła pani Dziunia i waliła
delikwenta bezlitośnie miotłą po siedzeniu. Był to taki mały teatr na własny użytek; wszyscy
udawali – i pani Dziunia, że się gniewa, i przyłapany, że nie może uciec, i my, że całe to
zajście jest dla nas niesłychaną niespodzianką.
Przy stolikach zasiadały grupy i grupki. Spalone słońcem twarze i pokancerowane ręce
świadczyły o dobrze wykorzystanej pogodzie. Dolatywały okrzyki i fragmenty gęsto
okraszonych „korbami” i „auserami” opowiadań, Wianuszek słuchaczy otaczał narratorów.
Zadawali pytania, wtrącali wykrzykniki lub krótkim śmiechem kwitowali bardziej
humorystyczne momenty akcji.
Nasz stolik nie pozostawał w tyle. Przyjechałem kilka dni temu i los zetknął mnie od razu
z Tadkiem Korkiem, Adasiem i Jackiem Bilczewskim. Znaliśmy się wszyscy od dawna. Z
Adamem wspinałem się sporo. Jego brat, Jacek od czasu do czasu, kiedy zdradził stan
kawalerski, zjawiał się w górach coraz rzadziej. Najczęściej spotykałem Tadka Korka.
Nerwowy, dowcipny, o dużym wdzięku osobistym, mieszkał podobnie jak ja w Krakowie i
był w każdym towarzystwie miłym kompanem. Ostatnio widywałem go zwykle z
ciemnowłosą dziewczyną. Tadek wyglądał na bardzo „zajętego”. Zaraz po przyjeździe,
ledwie zdążyłem zrzucić plecak i przywitać się – poprosił mnie na bok.
– Słuchaj Janek! – powiedział – w sobotę ma przyjechać Baśka, chciałbym przedtem
gdzieś wyskoczyć... Póki jestem „Frei Baron” – dodał z uśmiechem. – Pójdziesz z nami?
Już tego samego wieczoru, leżąc wygodnie w łóżkach, snuliśmy wielkie plany. Ale...
zawsze musi być to „ale”! Adaś dostał telegram z pracy i musiał wyjechać na kilka dni. Nasz
zespół uległ rozbiciu.
Trudno mi dokładnie sobie przypomnieć, co jeszcze wyrabialiśmy tego wieczoru. Były
chyba gremialne śpiewy, tańce przy radiu, wykupywanie fantów i inne mniej lub więcej
szalone zabawy. Pamiętam jednak, że kiedy w pewnej chwili wypoczywaliśmy przy stoliku,
Jacek zapytał:
– Co robimy jutro?
– Musimy poczekać na Adama – powiedziałem.
– No, ale jutro? – wtrącił Tadek. – Tracić taki dzień...
– Wszyscy gdzieś idą – dodał Jacek. – Furmanik i Popko na Tomkowe Igły, Skoczylas z
Walami na wschodnią Mięgusza...
– Na mnie nie liczcie... – powiedziałem.
– Będziesz się opalał? – zdziwił się Jacek.
– Nie wiem... Mam pewien pomysł...
– Na wąskiej skalnej półeczce ukazał się samotny wspinacz... – zaimprowizował
domyślnie Tadek.
Jacek popatrzył pytająco.
– Tak, chciałbym pójść na północną.
– Tobie, zdaje się, króliki w głowie kochają się miłością wzajemną... – zauważył Jacek.
– Rób jak chcesz – mruknął Tadek – ściana jest od dwóch miesięcy nie przetorowana...
– Wiem. Północną znam dobrze. Najgorszy będzie lodospad w kominie...
– Warunki każdego roku są inne, Adam w styczniu musiał iść podciągiem – powiedział
Jacek.
– Jutro na północną idzie takich dwóch chłopaczków z Gliwic – odparłem. – Wyjdę za
nimi o siódmej... Powinienem dogonić ich na lodospadzie. Stopnie będą przerąbane, a jakby
coś nie tego... to się dowiążę.
– Teoretycznie gra – powiedział Tadek. – Ale... samotna wspinaczka jest samotną
wspinaczką... Czy ty czasami nie przesadzasz?
– Bo ja wiem? Ta droga leży w moich możliwościach, jestem w dobrej formie, a takich
warunków nie widziałem od lat...
– No to co, Jacku? My sobie w takim razie każemy północną ścianę Pośredniego
Mięgusza? – zakończył dyskusję Tadek.
Tylko sprawy beznadziejne warte są tego, by o nie walczyć! Każdy prawdziwy alpinista
marzy w głębi serca o wielkiej próbie...
Ale do tego trzeba wiedzieć, kiedy nadchodzi ten jeden wybrany dzień, moment – na
który złożyło się setki, tysiące lat, okoliczności, splotów wydarzeń, przypadków i pomyłek...
Trzeba go dobrze wykorzystać – nie wolno popadać w nałóg.
Rok temu błądziłem w zadymce pod szczytem Niżnich Rysów i stawiałem niezliczone
ilości trudnych kroków. Śnieg zatykał oddech – jedna pomyłka, a coś, co było kiedyś moim
ciałem, leżałoby u stóp ściany. Każde udane postawienie stopy, każdy dobry chwyt wzmagał
lęk. Człowiek od czasu do czasu musi popełnić błąd. Jeśli jest asekurowany – kończy się to
zwykle niegroźnie. Lecz jeśli wspina się sam?
Zbudziło mnie słońce. W pokoju nie było nikogo, zegarek pokazywał siódmą trzydzieści.
„Niech to diabli – ale zaspałem! Już chyba za późno...” Ubrałem się szybko, wziąłem czekan,
raki, rękawiczki, do kieszeni skafandra włożyłem trochę cukierków, suszonych jabłek i w
drogę...
Maleńkie tylne drzwiczki otwarto, ale schronisko jeszcze spało. Ci, co mieli gdzieś iść,
tkwili już dawno w ścianach. Mróz szczypał w uszy, pogoda wymarzona – bez jednej
chmurki. Włożyłem raki i zamierzałem zejść schodkami na staw, kiedy poczułem dziwny
chłód na skroniach. „Psiakrew! Zapomniałem czapki”. Wracałem ostrożnie po schodach,
znów pełen wątpliwości. A może jednak nie iść? Stary taternicki przesąd twierdzi, że nigdy
nie należy wracać.
Postukując czekanem, przecinałem równym krokiem lśniącą taflę. Zamarznięty na
szklankę lód skrzypiał przyjemnie. W połowie zwróciłem uwagę na dziwny stukot lewego
raka. Przystanąłem, jak koń do podkucia podniosłem nogę i – nos wydłużył mi się. Kółeczko
łączące obie części pękło i jasne było, że zupełna kraksa to tylko kwestia czasu. Spojrzałem
na zegarek: ósma trzydzieści – jeśli teraz zawrócę, to już nie pójdę! I wtedy, po raz pierwszy
tego dnia, postąpiłem całkiem niepoczytalnie. „A może się nie rozleci?” – pomyślałem. I
poszedłem dalej.
W połowie dolnego kociołka spojrzałem na widoczny już z dala komin, Z góry bardzo
niezdarnie schodziła dwójka ludzi. Jeden spuszczał właściwie drugiego na linie. Przyłożyłem
dłonie do ust:
– Hej! Czemu schodzicie?
– Jurek zwichnął nogę! Co tu robisz?
– Jak zwichnął?
– Poleciał! Gdzie idziesz?
– Ideę! Zaraz pogadamy...
Zrobiłem może dziesięć kroków, kiedy poślizgnąłem się i tylko wbity dziób czekana
uchwycił równowagę. Przednia część raka zwisała luźno na taśmie obok buta...
Przystanąłem wściekły, wszystko sprzysięgło się przeciwko mnie; zostaję sam na
ogromnej ścianie, w popsutych rakach. Nie wolno mi iść dalej!
Ale rośnie też upór i pragnienie zrobienia tej wspinaczki wbrew całemu światu. Wiem
świetnie, że jeśli teraz zawrócę, już nigdy więcej nie przyjdę tu samotnie. To co robię, jest
szaleństwem, ale...
Wbiłem czekan, przykucnąłem na śniegu i zabrałem się do reperowania raków.
Związałem obie części kilkakrotnie sznurówką i zacząłem przymocowywać do buta.
Siedziało na razie bardzo mocno. Otrzepałem ze śniegu ręce, ubrałem rękawice i ruszyłem w
górę. W kilka minut byłem przy nich.
– Skąd spadłeś, z górnego lodospadu? – zapytałem.
– Z dolnego, wyszedł może metr i spadł – wtrącił Staszek.
– Asekurowałeś z czekana?
– Nie, wbił przedtem hak...
– Dlaczego spadłeś?
– Lodospad cholernie odpycha, wyjechała mi noga.
– A ty gdzie idziesz? – zapytał Staszek.
– Na północną.
– Czyś ty zgłupiał? Popatrz na lodospad, stąd dobrze widać, pierwszy może przejdziesz,
ale drugi?
– Drugi można obejść filarkiem.
– Robiłeś ten filarek?
– Nie.
– No to lepiej daj spokój, on w lecie jest nadzwyczaj trudny...
– Możliwe – powiedziałem – ale podejdę bliżej i zobaczę...
– Tylko nie wyłaź... Nawet jak przejdziesz pierwszy próg, nie zleziesz, on jest zupełnie
przewieszony!
– Dobra. A wy dacie sobie radę?
– Jasne! Coś ty?
– No, to cześć!
– Wracasz zaraz?
– Tak, jeszcze was chyba dogonię.
Dolny lodospad wyglądał paskudnie; Jurek wybił tylko jeden słaby stopień i spadł.
„Gdyby nie ten hak, po którym została w lodzie mała dziurka – pomyślałem – już pewnie obaj
zaliczyliby się do grona aniołków”. Twardy śnieg tworzył idealny tor poślizgowy i kończył
się czterdziestometrowym progiem. Analogia do skoczni była zadziwiająca, tylko że ten skok
byłby na pewno ostatnim w życiu.
Nad sobą miałem gładki, zielonkawy lód. Było tego z osiem metrów; spływał grubymi
wypukłościami, jakby zarośnięte i poskręcane, pokryte grubym szkliwem pnie drzew. U
samej góry nieco się przewieszał. Nie miałem ochoty tak od razu – nawet bez spróbowania –
wracać. „Eee, zobaczę, jak mi pójdzie – pomyślałem – będę wyrąbywać wygodne stopnie i
chwyty, a przy najmniejszych oznakach zmęczenia schodzić z powrotem. W ten sposób dotrę
bezpiecznie do ostatniego lodowego okapu”.
Stojąc pewnie rakami w głębokich stopniach, wkładałem jedną rękę po łokieć w
wyrąbany otwór, drugą – z uporem kułem następny szczebel drabinki. Lód był twardy i ostrze
czekana odłupywało z trudem maleńkie kawałeczki. Kiedy czułem odrętwienie i ból w
mięśniach, schodziłem spokojnie w dół. Trwało to chyba dość długo, rosła drabinka stopni,
im wyżej, tym więcej ciało odchylało się od pionu. W końcu pozostała już tylko przewieszka.
Tu musiałem zaryzykować, dokonać ostatecznego wyboru; iść dalej – czy wrócić?
Decyzja jest zawsze trudna, potem trzeba walczyć do końca. Trzeba zawierzyć rękom cały
ciężar ciała, wystukiwać najdrobniejsze oparcia dla nóg i skrócić do minimum czas, kiedy
wyraźnie czujemy, że grawitacja to nie naukowa fikcja. Na tym właśnie polega mistrzostwo;
tak rozplanować sobie wszystko, żeby ten sam moment zawieszenia w przestrzeni – był krótki
jak błysk oka. Trzeba do tego spokoju, ale i zdecydowania, trzeba ryzykować podciągnięcie
się nawet na niepewnych chwytach. Wahanie może okazać się zgubne.
Moje wrażenia podczas tych kilku metrów były chyba podobne do wrażeń akrobaty przy
salcie.
Prostując się nad pierwszym lodospadem, czułem, że wielka gra rozpoczęła się. Nad
głową kilkanaście metrów lodu spiętrzonego w fantastyczne kształty – przypomina do
złudzenia zamarzniętą fontannę. O przejściu nie można nawet marzyć. W prawo kusi
trawersik na żeberko. „To jedyna droga” – pomyślałem. Trawers nie był trudny, znów
zobaczyłem Morskie Oko, a zaraz blisko morderczy, uciekający ku progowi śnieg. W lewo
odstraszała ciemność za progiem lodospadu. Przytuliłem się do stoku i popatrzyłem w górę.
Żeberko nie pozostawiało żadnych złudzeń, przypominając najgorsze momenty z mojej
wspinaczkowej kariery. Postanowiłem trochę oswoić się z tym widokiem. „Nic nagle, nic
szybko!” – pomyślałem. Zjadłem kilka kostek cukru i próbowałem skierować myśli z
mglistych, nieprzyjemnych refleksji na tematy czysto techniczne. „Jak by tu iść? No tak, dwa
metry przykro w górę, potem chyba dość dobry stopień, a potem – zobaczymy...”
To, co nastąpiło, później, zapamiętam na zawsze jako piękną, klasyczną walkę nie tyle ze
skałą, ile z własną słabością i lękiem. Nigdy chyba mój umysł nie działał tak zimno i
precyzyjnie, nigdy więcej nie miałem wrażenia, że jestem idealnie zrównoważonym
automatem, który świetnie wie, co w danej chwili ma zrobić, i wykonuje to bezbłędnie...
Tylko temu zawdzięczam, że nie spadłem! Proszę wyobrazić sobie ponad dwadzieścia
metrów pionowych prawie, olodzonych skałek, poprzerastanych maleńkimi trawkami. Teren
niewątpliwie krańcowo trudny, a co gorsza – ryzykowny, Przez cały czas ani jednego dobrego
chwytu, na którym mógłbym się – w razie obsunięcia nogi – utrzymać, a wszystkie stopnie
tak niekorzystnie nachylone, że stopę opartą dłużej – łapał skurcz. Kiedy zacząłem
wspinaczkę, nie było już wyboru, każdy mięsień, każda myśl, cały wysiłek woli koncentrował
się już nie na tym, żeby ścianę przejść – ale żeby wyjść metr wyżej!
Wkrótce stwierdziłem, że jest to znacznie więcej, niż chciałem. Na takie ryzyko
świadomie bym nie poszedł, postanowiłem więc, że jeśli przynajmniej raz stanę wygodnie –
zawołam o pomoc. Ale równie dobrze mógłbym pragnąć helikoptera!
Poza tym sama gra zaczynała mnie wciągać. Czułem głęboką radość, że się nie boję, że
nawet w takiej sytuacji potrafię zachować zimną krew. Robiłem wszystko jak ktoś obcy,
niezbyt zainteresowany wynikiem lub jakby pod ścianą rozpięta była siatka ochronna.
Szedłem bardzo wolno, czyściłem długo w lodzie stopnie, wygrzebywałem z trawek
mikroskopijne chwyty, kilkakrotnie przymierzałem się do nowych zmian pozycji, kładłem
nogę, znów ją zdejmowałem i dopiero kiedy byłem absolutnie pewny, że nie spadnę, robiłem
następny krok. Jedno minimalnie złe ustawienie nogi, jedno błędne obliczenie poślizgu lodu,
jedno nieprecyzyjne wyważenie ciała – byłoby nie do naprawienia. Czas przestał istnieć,
pełne dwie godziny przeleciały jak sekunda, zapomniałem o tym, gdzie jestem, kim jestem –
zniknął cały świat, został tylko czterokończynowy automat, który uparcie nie chciał spaść z
kilku chwytów i stopni...
Jeden moment wyrył mi się bardzo wyraźnie w pamięci; opuściłem wtedy dość wygodny
stopień i zastygłem w niebezpiecznej, trudnej pozycji. Delikatnie, żeby nie stracić równowagi,
uderzałem dziobem czekana w zalodzoną trawkę, przygotowując oparcie dla nogi. Wtedy po
raz pierwszy zjawiło się coś nowego.
Czasami na ulicy odwracamy się nagle pod wpływem czyjegoś wzroku albo wchodząc do
ciemnego pokoju czujemy, że ktoś tam jest. Tak i ja po raz pierwszy tego dnia, poczułem coś
koło siebie. Zwykle takie uczucie można logicznie wytłumaczyć – ale to, co owładnęło mnie
stojącego w akrobatycznej pozie na filarku, przyszło chyba zupełnie z zewnątrz. Nie
kojarzyło się z niczym, po prostu coś nieuchronnego stało tuż za moimi plecami...
Popatrzyłem w dół: pięćdziesiąt metrów powietrza, a potem twardy, zawrotnie pędzący
ku progowi stok. To chyba dlatego. Ale nie, najdziwniejsze było przekonanie, ba – pewność,
że to nie chodzi o mnie...
Nie pamiętam poszczególnych chwil, poszczególnych chwytów i stopni. Powoli, bardzo
powoli, zbliżałem się do kantu żeberka. Te kilka kroków trwało długo, ale kiedy po raz
pierwszy od dwóch godzin stanąłem na wygodnej płasience – nie mogłem uwierzyć, że to
prawda. Na razie byłem bezpieczny. Drugi lodospad zostawał w dole. Z lewej strony biegł
gładki, śnieżny żleb. Odcinała mnie od niego stroma, opadająca w dół ścianka. „Niemożliwa
do przejścia” – oceniłem od razu. Dwa metry wyżej zupełnie gładkie żeberko prawie się
przewieszało – tak więc był to kres...
Ogarnęła mnie bezsilna wściekłość. Będą mnie ściągać i szanowni koledzy nie
omieszkają mi zatruć życia co najmniej przez rok. Zresztą to głupstwo, ale do końca
pozostały tylko trzy metry – najgorsze mam za sobą – tylko trzy metry... prawie skoczyć.
„Nie, nie można remisować wygranej partii, trzeba jeszcze raz wziąć się w garść!”.
Spróbowałem schodzić. Dokładnie obejrzałem chwyty, stopieńki i udało mi się zejść
metr. No tak, ale dalej ścianka jest gładka – jak długo można grać va banque? Powiał zimny
wiatr, zgrzane ciało parowało szybko – dygotałem już zupełnie wyraźnie. Zacząłem znów
schodzić, posunąłem się jeszcze w dół, ścianka była tak trudna, że zdjąłem rękawiczki i
cholernie marzły ręce. Jeszcze dwa metry do zbawczego śniegu... Ba, żeby on był miękki, a
nie twardy jak kamień, to bym skoczył i już! Nie, nie wolno – za wielkie ryzyko... Zmarznięte
palce nie czują chwytów – trzeba jeszcze raz wrócić.
Znów stoję na płasience, włożyłem rękawiczki i biję dłońmi o uda rozgrzewając palce.
Łapczywie połykam cukier i suszone jabłka – od razu cieplej! W końcu jestem gotów –
schodzę ścianką bez cienia wątpliwości; wiem, że teraz przejdę! Odchylone do tyłu ciało, raki
zgrzytają po skale, ręce znają już prawie na pamięć drobne chwyciki. Tak... tak – teraz tu! O,
jaki świetny chwyt – żebym to wcześniej wiedział. I wychylenie w tył.
Nie widzę, ile mi jeszcze brakuje i wydłużam nogę do granic możliwości... Wtem czuję
delikatny opór i lekki chrzęst – przenoszę na nią ciężar ciała i rak zagłębia się w śnieg.
Może niełatwo w to uwierzyć, ale kiedy dorwałem się do dobrego firnu – resztę ściany
przeleciałem jak na skrzydłach. Wszystko było dziecinnie proste i biegłem dosłownie w
miejscach, gdzie kiedy indziej skrzętnie bym się asekurował. W pół godziny dotarłem do
siodełka filaru, kwadrans później kończyłem zachód. Dziwna historia: szło mi się doskonale,
nie czułem trudności ani lęku, a jednak niesamowite wrażenie, które opanowało mnie na
żeberku, trwało dalej. Nic z tego nie rozumiałem; niebo było piękne, czasu miałem dość, skąd
więc tak silne pragnienie powrotu i nieustanne napięcie?
Na wierzchołku popatrzyłem na zegarek: dwunasta pięćdziesiąt. Bezskutecznie
usiłowałem odnaleźć puszkę z wizytówkami, rozglądałem się i pokrzykiwałem wokoło, czy
nie zobaczę kogoś w okolicy. Poleżałem trochę na słońcu, ale wciąż byłem nie w sosie.
Czułem się jak człowiek świadomy tego, że za dwa dni czeka go niebezpieczna i bolesna
operacja... Coś gnało mnie w dół – chyba to samo, co zmusza szczury do opuszczenia
mającego zatonąć okrętu!
Słońce na Hińczowej Przełęczy grzało jeszcze silnie, miałem przed sobą tylko iks razy
zrobione zejście i... schronisko. Chyba najwyższy czas pozbyć się głupich obaw. A jednak nie
– jakiś ukryty w mózgu mikrofon powtarzał w kółko: „Jeszcze nie, jeszcze nie koniec –
dopiero jak będziesz szedł po stawie...” Podniosłem się wściekły, wyzywając się w duchu od
starych histeryczek. Postąpiłem krok naprzód... Wtem, wydało mi się, że słyszę jakiś dźwięk.
Odwracam głowę: na tak niedawno opuszczonym szczycie stała czwórka ludzi. Machała
przyjaźnie rękami.
– Heej! – zawołałem.
– Po-czekaj! Zej-dzie-my raa-zem! – doleciały niewyraźne, niesione z dużej odległości
przez wiatr głosy.
Stałem chwilę niezdecydowany. Już, już, miałem wrócić na słońce i usiąść, kiedy owiał
mnie zimny podmuch wiatru. „Eee, to pewnie Adam Skoczylas i bracia Wale” – pomyślałem,
kiwnąłem im tylko ręką i skoczyłem w ciemne gardło żlebu...
* * *
Na Wielkiej Galerii Cubryńskiej stare, zamarznięte ślady zboczyły w przecinający
północną ścianę Mięguszowieckiego Szczytu żleb.
„Może pójść tędy – pomyślałem. – Nie może być chyba zbyt trudny, kilka dni temu
widziałem, jak schodzili nim z lotną asekuracją...”
Nieoczekiwanie dla samego siebie, bez namysłu, pod wpływem impulsu – skręciłem w
nieznaną drogę.
W ciasnym łuku przełęczy, odcinały się wyraźnie na tle nieba ciemne sylwetki...
Zbiegałem małymi kroczkami, cały czas przodem. Nierówno zamarznięte ślady raczej
przeszkadzały. Gwałtowna utrata kilkuset metrów wysokości – podobnie jak w kopalnianej
windzie – zatykała uszy. Przygięty bokiem do stromego stoku, trzymając oburącz czekan i
trącając cały czas dziobem śnieg, zbiegałem w dół. Staw i schronisko rosły w oczach.
Jeszcze jeden żleb i po raz drugi znalazłem się w dolnym kotle północnej ściany. Ostatnie
niebezpieczne miejsce. Trawersowałem wolno, patrząc na uciekający w dół, wyślizgany
śnieg, a potem spojrzałem na dwa olodzone progi, gdzie kilka godzin temu ważyły się moje
losy. Byłem już w linii spadku łagodnego żlebku wyprowadzającego na pola śnieżne pod
Mięguszowieckim Szczytem. Tak, teraz mogłem naprawdę powiedzieć, że już po
wszystkim...
Weranda schroniska wyglądała jak trybuna podczas piłkarskiego meczu. Oczywiście w
tak piękny dzień doturlała się tu jakaś wycieczka.
Kilkanaście osób wyrywało sobie ogromną – wymontowaną kiedyś z niemieckiego
czołgu – lunetę schroniskową.
– O popatrzcie! Popatrzcie! Józek, patrz! Schodzą!
– O! Jedni gonią drugich!
Odwróciłem zdziwiony głowę. W górze poruszały się dość prędko czarne, doskonale
gołym okiem widoczne punkty. Coś jakby lina wlokło się między nimi. „Czemu się nie
rozwiązali, przecież i tak się nie asekurują”? – pomyślałem. Spojrzałem na zegarek: piętnasta
pięć.
W jadalni zatrzymał mnie Czesiek Łapiński:
– Serdecznie gratuluję! Wspaniale, wspaniale! No i jak tam było? Obserwowaliśmy cię
cały czas... Znam te stany emocjonalne – znam... Na lodospadzie siedziałeś długo. Ale potem
szedłeś wspaniale!
– Janek! Jesteś już! – podbiegła do mnie Hanka Skoczylas, żona Adama. – Jeździłam rano
pod Mięguszami. Rany Boskie, jak ty wyglądałeś na lodospadzie! Widziałeś mnie?
– Nie, Haneczko, gdyby nawet przelatywała eskadra latających talerzy, też pewnie bym
się nie odwrócił. Ale chodźmy na słońce, zanim zajdzie.
Wyciągnęliśmy się wygodnie na stosie desek koło płotu.
– No i jak? – spytała tradycyjnie Hanka.
– Wolałbym o tym nie mówić. Może za kilka dni, kiedy ochłonę, znajdę jakiś właściwy
stosunek do tej drogi, w tej chwili, wiesz... jeżeli mam być szczery – to nie powinienem
siedzieć z tobą na tych deskach!
Dziesięć kroków w prawo wycieczka bez przerwy wydzierała sobie lunetę z rąk.
Dochodziły chaotyczne, pomieszane głosy:
– O, o, schodzą!
– Już wychodzą ze żlebu!
– Popatrz! Tamta dwójka dogania pierwszą...
– Gdzie? Gdzie? Dajcie zobaczyć!
– O... jak śmiesznie idą!
Popatrzyłem leniwie. Rzeczywiście, widać było jak na dłoni; cztery czarne punkty
przesuwały się wolno trawersem na początku dolnego kotła.
– Mają przed sobą ostatni niebezpieczny odcinek – powiedziałem – to Adam i Wale?
– Ależ skąd! Ich przecież była trójka...
– No to kto?
– Myślę, że Słowacy – skończyli filar i pewnie Tadek z Jackiem...
– Tadek i Jacek? Przecież oni poszli na Pośredniego?
– A jednak to chyba oni. Nikt więcej się tam nie wspinał...
– Hm... W takim razie musieli pójść gdzie indziej... Już wiem Rozmyślili się pod ścianą i
poszli na Mięguszowiecką Wyżnią. Jasne! Wołali przecież na mnie, a ja ich nie poznałem...
– Taak? A wiesz, ci z Gliwic wrócili dopiero jakieś dwie, trzy godziny temu. Jurek ma
prawdopodobnie pękniętą kostkę, TOPR zwiózł go do Zakopanego... Że ty nie wróciłeś, jak
on spadł!
– Chciałem zobaczyć z bliska lodospad, a potem wiesz... Jedno jest dziwne. Aż głupio o
tym mówić... Wtedy, na filarku, miałem takie cholerne uczucie, że coś stoi mi za plecami.
Myślałem, że jak wrócę, to przejdzie. A teraz – niech krew zaleje – znowu jestem taki jakiś
do niczego.
– Kiedy patrzyłam na ciebie, bałam się, że spadniesz. Dopiero teraz wyłazi z ciebie
zdenerwowanie...
– Tak myślisz? Może masz rację. Kiedy Adam wróci? – popatrzyłem na zegarek. – Jest za
minutę wpół do czwartej.
– Nie wiem, chyba jutro.
Przez cały czas rozmowy dochodziły do nas głosy podnieconej wycieczki. Wyciągnięty w
przyjemnym cieple, z zamkniętymi oczyma, mogłem sobie rozmawiać z Hanką, a i tak
doskonale wiedziałem, co się tam dzieje na ścianie – nieustannie słyszałem pomieszane
okrzyki i komentarze:
– Popatrz, popatrz, idą! O! Ten się wysuwa. Gdzie? Coś się pan tak przypiął do tej
lornetki? O, lina! Wlecze się za nimi...
Na chwilę zamilkliśmy, rozleniwieni skośnymi, słabo już grzejącymi promieniami, głosy
ściemniały i zacząłem rozróżniać poszczególne zdania.
– Staszek! Widzisz, ci, co szli pierwsi, przystanęli, a tamci mijają ich dołem.
– O popatrzcie, popatrzcie, lecą!
– Lecąą!!!
Podniosłem się do połowy i niezbyt dowierzając spojrzałem. Momentalnie zerwałem się
na nogi...
W pierwszej chwili nie bardzo zdawałem sobie sprawę z tego, co widzę; trzy ciemne
punkty tkwiły bez ruchu, a jeden nabierając prędkości zsuwał się po stoku. Nagle zaczął
zwalniać i powoli znieruchomiał. Odetchnąłem głęboko – lecz w tym samym momencie
ruszył drugi. Pędził coraz szybciej i zbliżał się do pierwszego. Przestałem oddychać, punkty
zetknęły się – na ułamek sekundy znów znieruchomiały, a potem ruszyły razem. Najpierw
wolno jeden koło drugiego, sunęły w kierunku ogromnego, lodowego progu. Coś rzucało się i
kotłowało między nimi, to bezużyteczna już lina. Punkty nabierały szybkości i nieuchronnie
zbliżały się do końca pola. Nie słyszałem nic – ani histerycznie krzyczących na werandzie
kobiet, ani Hanki – biło mi tylko serce! Rozpaczliwie wpatrywałem się w dwa ciemne,
pędzące punkty i całym wysiłkiem woli, aż oczy załzawiły się od tego patrzenia – chciałem je
zmusić do zatrzymania. Czułem się jak w koszmarnym śnie; coś strasznego mnie goni,
brakuje jednego kroku, żeby uciec, a tu nie można. Nie można zrobić tego jednego kroku,
nogi jak z ołowiu, jeden krok... Na miłość Boską, wiem już, że to sen – ale to nic nie pomaga.
Jeden krok... już mnie łapie...
– Nieee! Nieee! – usłyszałem tuż obok, ale jakby z bardzo daleka krzyk Hanki.
Wiedziałem już, że nie zatrzyma ich żadna ludzka siła, że nie pomoże nawet żaden cud,
ale do ostatniej chwili nie chciałem to uwierzyć.
Ujrzałem ich w ogromnym łuku, jak wyrzuceni w powietrze lecieli wysoko w górze. A
potem dwa głuche uderzenia o przeciwległą ścianę żlebu. Odbici od niej skośnie, uderzeni w
bok, lecieli w zwojach liny, nim po raz drugi uderzyli o zamarznięte grudy lawiniska. Zsuwali
się teraz, wylatywali w górę, przetaczali bezwładnie jak szmaciane laleczki. Pęd ich powoli
malał, aż z wolna znieruchomieli – tuż przy ścianie lewego filaru Cubryny...
Staliśmy bez słowa, czekając, że może któryś się poruszy, ale nie...
– Wołaj, kogo się da! – krzyknąłem do płaczącej Hanki. – Ja lecę po apteczkę!
Na werandzie działy się dantejskie sceny, ledwie dostałem się do jadalni. Biegł tu już
Czesiek Łapiński.
– Co się stało?
– Dwójka spadła z dolnego kotła na północnej. Daj mi prędko apteczkę!
W kilka minut później biegliśmy przez staw. Drugie dwa czarne punkty – jakby
sparaliżowane rozegranym na ich oczach dramatem – tkwiły nieruchomo w tym samym
miejscu.
Nie rozmawialiśmy z sobą. Podchodziliśmy w milczeniu i coraz bardziej opanowywał
mnie paniczny lęk. Gdybym mógł – nie szedłbym wyżej! Bałem się tego, co zobaczę za
chwilę.
Minęliśmy małe, zasłaniające widok wzniesienie i trawersem zbliżaliśmy się pod
początek filaru. Szedłem na przodzie z Jasiem Słupskim.
W odległości pięćdziesięciu metrów zobaczyłem nieruchomy, ciemny kształt. Jeszcze
czterdzieści metrów. Jeszcze dwadzieścia i przystanąłem, ciężko łapiąc powietrze... Nie
musiałem już właściwie iść dalej. To był Jacek Bilczewski!
III
Ochrypłe pomruki basetli i gwar niezbyt trzeźwych głosów doskonale odcinały nas do
otoczenia. W probierni wina „Pod Szóstką” przy ulicy Sławkowskiej od dymu papierosów
było aż niebiesko. Do tego napatoczyła się jeszcze cygańska orkiestra.
– Jak to się stało? – zapytała Baśka.
– To wiem od Slamy. Mijali ich dołem. Tadek szedł pierwszy, potknął się i poleciał. Nie
stracił głowy i hamował czekanem. Już się prawie zatrzymywał – kiedy lina szarpnęła Jacka.
Wzięło go na plecy, padł na Tadka i obaj pojechali na próg...
– Dlaczego się potknął?
– Nie wiem... Słyszałem, że miał nawykowe zwichnięcie nogi. Ale to nie mogła być
przyczyna. Po prostu... chwila nieuwagi o sekundę za wcześnie. Najbardziej dziwi mnie to, co
opowiadał Slama; otóż Jacek przez cały czas nawet nie drgnął, nie próbował wbić czekanu ani
nic...
– To wszystko jest straszne; jakieś potknięcie, reakcja – spóźniona o błysk oka i nie ma
już odwołania – koniec.
– Myślałem o tym dużo... Chyba nie wierzę przeznaczenie, złośliwość losu i nieuchronną
konieczność. Ale w tej historii jest tyle niepojętych wydarzeń, że już sam nie wiem, co o tym
sądzić...
– Nie rozumiem...
– Widzisz, człowiek w górach postępuje zwykle w pewien typowy sposób. Po kilku
latach każda sytuacja jest już w zasadzie przewidziana i inne reakcje zdarzają się niesłychanie
rzadko. W ten tragiczny piątek wszyscy zachowywaliśmy się jak pomyleni...
– Jak to?
– Zaczęło się to wcześniej, chyba od tego, że Adam miał przywieźć żonę Jacka do
Morskiego. Skutkiem spóźnień pociągów i innych drobnych wydarzeń, które jeśli chodzi o
nieszczęście, zawsze jakoś się dziwnie spiętrzają – nie mógł po nią wstąpić. Potem ten
telegram z pracy. Znów traf, że ktoś akurat zabrał go z poczty. Albo już pod ścianą; zmiana
drogi na inną – takie decyzje zdarzają się niesłychanie rzadko! Gdyby choć jeden z tych
pojedynczo błahych faktów nie miał miejsca – Tadek i Jacek żyliby jeszcze...
– No, ale to są zwykłe przypadki...
– Tak, ale od tej chwili zaczynamy działać jak lunatycy... Po pierwsze nie potrafię
zrozumieć, jak mogło mi przyjść do głowy, że czterech ludzi, którzy machają rękami i
krzyczą, żebym poczekał – to trójkowy zespół Skoczylasa! Dalej: Jacek znał grań jak własną
kieszeń – dlaczego dał się wyprzedzić Słowakom?
Jedno wydarzenie powodowało drugie, był to jakiś koszmarny łańcuch, a przecież
wystarczyło tylko, żeby jedno ogniwko przebiegło normalnie.
Przez cały czas wspinaczki bałem się czegoś, zwykle w takiej sytuacji wraca się możliwie
najłatwiej – no nie? Z Hińczowej schodziłem może trzydzieści razy, czemu ten jeden jedyny
raz zrobiłem inaczej?
Słowacy nie znali drogi, poszli więc za mną. Liny mieli olodzone, zaciśnięte, dlatego się
nie rozwiązali. Tadek i Jacek wściekli, że dali się wyprzedzić – pogonili za nimi...
Czy to było normalne? Nie szło przecież o żadną stawkę, nie było żadnego, absolutnie
żadnego powodu do urządzania wyścigów, i to przez ludzi bardzo, nawet przesadnie
ostrożnych. A jeśli i tego ci mało, to, na miłość Boską, wytłumacz, dlaczego Jacek w
momencie wypadku stał przez dobre kilka sekund jak sparaliżowany i nawet nie kiwnął ręką?
Przecież wystarczyło wbić tylko czekan!
– No, ale jaki stąd wniosek?
– Nie wiem... Gdyby to był jeden lub dwa fakty, machnąłbym na nie ręką i nawet nie
wspomniał, ale naprawdę trudno skwitować to wszystko powiedzeniem: zwykły przypadek,
zbieg okoliczności... I jeszcze jedno; wciąż mam uczucie, jakbym i ja w czymś zawinił. Bo
przecież byłem znacznie bliższy progu w dolnym kotle niż oni...
– Daj spokój... Co ty jesteś winien, że Tadek się poślizgnął, a Jacek...
– Nie, mnie chodzi o coś innego. Za wiele było tego dnia ludzi w ścianach, za wiele
ryzyka, za wiele brawury. Jedni – jak ja – mieli za wiele szczęścia, może ktoś inny musiał za
to płacić?
– To dziwne – powiedziała Baśka – właśnie tego dnia, kiedy zginął Tadek – byłam z
kolegami na nartach pod Krzyżnem. Już mieliśmy wracać, kiedy ktoś zawołał: „Baśka!
Baśka! Popatrz, czarny motyli” Zrobiło mi się jakoś głupio, a jeszcze Jurek Hoły – znasz go –
zaczął kląć, że to zły omen, i nie chcieli mi powiedzieć, jaki. Wróciliśmy dobrze po piątej. W
domu nie mogłam sobie znaleźć miejsca. Na ulicy spotkałam kogoś z TOPR i powiedział
mi...
Zapadło kłopotliwe milczenie.
– Czy Jurek – zapytałem po chwili – dokończył ci kiedyś tę historię z motylem?
– Nie, nigdy już o to nie pytałam...
– Hm, to może i śmieszne, ale posłuchaj – jest to stara, bardzo stara legenda góralska;
kiedy zimą widzi się czarnego motyla, w tej chwili umiera w górach człowiek.
ŚWIECZNIK FILARU FRENEY
Rozwiązaniem problemu alpinistycznego nazywamy osiągnięcie szczytu, ściany skalnej,
grani, filaru dotychczas nie zdobytych. Ostatnim największym, nie rozwiązanym problemem
Alp był tak zwany Filar Freney w południowo-wschodniej ścianie Mont Blanc. Ściana ta
opada do lodowca Freney trzema filarami, z których dwa, to jest Innominata i filar północny
Freney, zostały już zdobyte. Tylko filar centralny, tak zwany straszliwy Freney, pozostał
niepokonany do 1961 roku.
Zachodzi pytanie, dlaczego właśnie Filar Freney opierał się tak długo? Przyczyn było
wiele; ośmiusetmetrowe żebro skalne, dające początek lodowcowi Freney, można nazwać
klasyczną pułapką, genialnie skonstruowaną przez przyrodę. Trudności wspinaczkowe od
pierwszej chwili są ogromne. Na każdym wyciągu liny spotyka się miejsca nadzwyczaj i
skrajnie trudne. Tak jest przez pierwsze sześćset metrów. Filar coraz bardziej spiętrza się,
staje dęba – gładzizna ścian i trudności rosną, aż nagle, bardzo wysoko, już tylko dwieście
metrów od wierzchołka, piętrzy się gigantyczna wieża skalna – „świecznik”, jak go nazwał
jeden z największych alpinistów świata Bonatti. Skała jest tu gładka i przewieszona –
żadnych widocznych możliwości przejścia. Do tego dochodzą jeszcze utrudnienia wynikające
z dużej wysokości około 4000 metrów n.p.m., a świecznik wyrasta ze ściany na wysokości
4600 metrów.
Dużą trudnością jest dojście pod ścianę. Tak ze schroniska „Gamba” po włoskiej stronie,
jak i ze schronu „Col de la Fourche” we Francji trzeba iść 6 do 7 godzin. Jest to właściwie
wspinaczka po stromych śnieżnych zboczach poprzecinanych barierami seraków. Na koniec
rolę języczka zamykającego drzwi pułapki spełnia pogoda. Po dwóch dniach ciężkiej
wspinaczki – bo tyle trzeba czasu, aby dostać się do podnóża świecznika, następuje moment
krytyczny. Zmęczeni alpiniści nie są w stanie pokonać najwyższych, dzielących ich od
wierzchołka trudności, jeżeli pada śnieg i dmie silny, mroźny wiatr. Ale wycofanie się przez
zejście tą samą drogą jest również nadzwyczaj trudne. Strome zbocza pokryte świeżym
śniegiem grożą w każdej chwili lawinami. Pozostaje czekać lub ryzykować zejście, mając już
tylko minimalnie szanse na ocalenie. Żeby przejść tę drogę, nie wystarczy być nawet
najlepszym na świecie alpinistą, trzeba mieć jeszcze trochę szczęścia.
Jak z powyższego wynika, skala trudności Filaru Freney pod względem technicznym,
jego położenia i warunków klimatycznych była tak ogromna, że poza jedną nieudaną próbą
wejścia, przeprowadzoną w roku 1959 przez Bonattiego i Oggioniego, nie przedsięwzięto do
roku 1961 dalszych ataków. Dopiero, gdy zaczęło braknąć w Europie alpinistycznych
problemów na większą skalę, zaczęto myśleć o ujarzmieniu centralnego Filaru Freney.
W roku 1961 dokonano trzech prób wejścia, z których pierwsza załamała się pod
szczytem na skutek burzy i zakończyła się tragicznie. Z siedmiu najlepszych alpinistów
francuskich i włoskich – zginęło czterech.
Druga próba zakończyła się wycofaniem zespołu francusko-włoskiego (w składzie dwóch
osób) przed osiągnięciem szczytu.
Trzecia próba podjęta przez zespół angielsko – polski, w której uczestniczyłem,
zakończyła się pełnym sukcesem.
Podane poniżej opisy dwu pierwszych prób odtworzone są na podstawie tłumaczeń
reportaży prasowych „Paris Match” i opowiadań pozostałych przy życiu uczestników
wyprawy. Opis trzeciego zwycięskiego ataku podaję na podstawie moich własnych przeżyć.
I. PIERWSZA TRAGICZNA PRÓBA ZDOBYCIA
„STRASZLIWEGO FILARU”
Próba ta była tym bardziej tragiczna, że zespoły wspinaczkowe składały się z najlepiej
wyszkolonych alpinistów i światowej sławy przewodników, posiadały najlepszy sprzęt,
ekwipunek, najlepsze przygotowanie, a czas, w jakim się miała odbyć ta wyprawa, zdawał się
wybrany w jak najodpowiedniejszym momencie. Wszyscy czterej Francuzi, to jest Piotr
Mazeaud, Antoni Vieille, Robert Kohiman i Robert Guillaume zaliczali się do czołówki
francuskich wspinaczy i byli nadzieją alpinizmu francuskiego. Na czele zaś tych zespołów
stanął, przez przypadkowe spotkanie w schronisku, najwybitniejszy znawca Mont Blanc i
bezsprzecznie najlepszy w tym czasie alpinista, „nadczłowiek” (jak go nazywają w
Chamonix), Walter Bonatti. Towarzyszyli mu: doskonały przewodnik Włoch Andrea Oggioni
i klient turysta Gallieni.
Oczekując w schronisku na Col de la Fourche całkowitego rozpogodzenia, zamiast
wyruszyć w niedzielę 10 lipca 1961 roku rano, wyruszono tego dnia w nocy. Tych kilka
godzin zadecydowało potem o losach wyprawy.
Pierwszą, mroźną, lecz pogodną noc spędzili na biwaku już w skale Freney, po przeszło
dwudziestogodzinnym marszu i wspinaczce. Na biwaku gotowano jeszcze herbatę, ostatni raz
w ciągu tej całej ośmiodniowej przygody.
W poniedziałek 11 lipca o świcie Bonatti uzgadnia skład zespołów wspinaczkowych,
które natychmiast wyruszyły. Pierwszy zespół w składzie Bonatti, Oggioni i Gallieni, drugi –
Kohiman i Mazeaud, Guillaume i Vieille stanowili trzeci zespół. Wspinaczka postępuje
bardzo sprawnie i szybko, osiągnąwszy bazę wyznaczonego punktu do końcowego ataku
około południa, zamiast o godzinie czternastej, jak przypuszczano. Zostaje jeszcze do
pokonania końcowy, najtrudniejszy, osiemdziesięciometrowy odcinek drogi.
Zauważyli już wtedy na niebie kilka chmur nadciągających od zachodu, ale nie
przejmowali się tym zbytnio z uwagi na wysokość, na jakiej się znajdowali; byli bowiem
pewni, że przed nadejściem burzy osiągną szczyt. Bonatti wyznacza na prowadzenie
najlepszych wspinaczy skalnych, to jest Kohlmana i Mazeauda. Rozpoczynają atak, jeszcze
odcinek najtrudniejszy – przewieszona, gładka turnia z litej skały. Potem pozostaje już tylko
wyjście na grzebień prowadzący na wierzchołek Mont Blanc.
Do wspinającego się pierwszego zespołu dołączają pozostałe. W pełnej akcji chwyta ich
gwałtowna nawałnica. Chronią się, jak mogą, między bardzo nieliczne w tym miejscu załomy
skalne. Burza śnieżno-gradowa rozszalała się w całej pełni. Temperatura zaczęła spadać.
Zapadła decyzja – „trzeba biwakować”.
Mazeaud, kiedy znalazł się w szpitalu po zakończeniu akcji, opowiadał reporterom o tym
tragicznym wydarzeniu:
„To była najpiękniejsza droga w Europie – straszliwy Filar Freney. Ponad 4500 metrów
nad poziomem morza – cudowna wspinaczka, nikt jeszcze tego nie dokonał. Pomyślcie!
Sześćsetmetrowa ściana skalna z przejściami o trudności ponad 5+. Byliśmy przygotowani
bardzo dobrze.
Nawałnica nadciągnęła niespodziewanie, tak jak zawsze w górach, gdy zjawia się od
strony zachodniej. Najpierw chmury koloru atramentu, a potem zaraz falami śnieg i grad na
zmianę. W tym momencie byliśmy niecałe 800 metrów od wierzchołka. Z drugiej strony była
już francuska strona Mont Blanc, zwyczajne zejście, „droga dla krów” i schronisko! A więc
nie było kwestii wycofywania się – przede wszystkim dlatego, że z Filaru Freney tak jak i z
północnej ściany Eigeru nie ma innej drogi wycofania, jak tylko ucieczka naprzód, w górę. Z
nas wszystkich Kohlman był najlepszym wspinaczem skalnym. Bonatti, który znał jego
zadziwiające wyczucie równowagi, zaproponował nam objęcie prowadzenia. I wtedy nastało
piekło! Dookoła nas nie kończące się grzmoty i za każdym razem, gdy trzeba było wbić hak
w ścianę, byliśmy wstrząsani wyładowaniami elektrycznymi. Na szczęście były one słabe, a
nasze mokre ubrania były dobrymi przewodnikami, co uchroniło nas od porażenia na miejscu.
Lecz Kohlman wystawiony był na cierpienia nie do opisania: był głuchy, a aparat, który
miał umieszczony w uszach, spełniał rolę piorunochronu. Widziało się olbrzymie niebieskie
płomienie wchodzące do jego głowy, a wychodzące przez rękę lub nogę. Piotruś wbijał haki
w ścianę wśród przerażających błyskawic i woni ozonu. W końcu odwrócił się do mnie, z
twarzą zniekształconą przez rozpacz. Był u kresu wytrzymałości nerwowej, zamroczony od
wyładowań elektrycznych. Noc zapadała.
Na wezwanie Bonattiego zeszliśmy aż do maleńkiego występu skalnego, który
ochrzciliśmy później „biwakiem świecznika”, i zdecydowaliśmy tam właśnie spędzić noc.
Przypuszczaliśmy, że burza o tej porze roku nie trwa dłużej niż jeden lub dwa dni – byliśmy
tego pewni.
To było we wtorek w nocy. W piątek rano tkwiliśmy jeszcze ciągle w tym samym
miejscu. Ale teraz, przemoczeni aż do kości, zmrożeni przez wiatr, załamani psychicznie
przez szalejącą burzę. Zapasy żywności – przewidziane na pięć dni – kończyły się. W tych
warunkach nie było możliwości przejścia w kierunku szczytu. Trzeba było zdecydować się na
najgorsze, to znaczy na zejście w dół”.
Wracając do reszty zespołów – sytuacja na biwaku we wtorek w nocy przedstawiała się
następująco:
Włosi – Bonatti, Gallieni i Oggioni urządzili sobie biwak na małej półce skalnej, Francuzi
zaś na dwóch innych występach skalnych. Włoski biwak z jednej strony, francuskie z drugiej,
nie były dla siebie nawzajem widoczne. Na biwaku włoskim nie rozmawiano między sobą,
słyszano tylko jęki wywołane niewygodną pozycją, zimnem i duszącym kaszlem,
powodowanym przez rozrzedzone powietrze. Z biwaku Francuzów dochodziły podobne
odgłosy.
I tak przeszła noc. Skoro świt, wychylając głowy z namiotów zauważyli z przerażeniem
duże ilości śniegu, który spadł nocą. Francuzi byli prawie całkiem zasypani.
Członków wyprawy opanowało jednak po chwili uczucie szczęścia: tak duże ilości śniegu
i silny mróz były przecież oznakami pogody! Zaczęto prędko zwijać biwaki i
przygotowywano się do wyruszenia i pokonania ostatniego etapu drogi.
Zjedzono trochę szynki, trochę pieczeni i marmolady, nie udało się jednak zapalić ognia i
stopić śniegu na zagotowanie herbaty. W namiocie brakowało tlenu, a na zewnątrz szalał
wicher uniemożliwiający wszelkie próby.
Nagle nawałnica powraca ze zdwojoną siłą...
Trzeba było znowu szukać schronienia pod namiotem. Siedzenie w kucki, z opieraniem
się o plecy towarzysza, na przestrzeni, która z trudem tylko pomieścić by mogła jedną osobę,
stało się nie do zniesienia.
Kręgosłup zdawał się rozpadać w kawałki.
W środę wieczór śnieg pada coraz gęstszy. Wiatr dmie z zachodu: znak, że burza jeszcze
się nie skończyła.
Uczestników wyprawy męczy okropne pragnienie, które usiłują gasić przez jedzenie
śniegu. Robią małe kulki, które skubią bez przerwy zębami. Myśli biegną do kurka od
wodociągu, który po odkręceniu daje tyle wody, ile się pragnie – a tu trzeba prawie umierać z
pragnienia wśród tak olbrzymiej ilości śniegu.
Tak mija środa, nastaje noc – czwartek – sytuacja bez zmiany. Nadchodzi piątek, świt.
Burza szaleje w dalszym ciągu – nic już nie widać. Chmury i śnieg łączą się jakby w jeden
mur. Nie ma nadziei, aby się uratować idąc w górę – zapasy żywności się skończyły, trzeba
zjeżdżać z powrotem. Demontuje się wszystko, pozostawiając trochę sprzętu i lin. Zejście
rozpoczyna Bonatti, przygotowując trasę dla towarzyszy, którzy pójdą za nim, Mazeaud ma
się opiekować potrzebującymi pomocy. Na końcu zespołu doświadczony Oggioni będzie
ściągał liny i sprzęt.
Punktualnie o godzinie szóstej rano Bonatti zjeżdża po linie w szarugę i burzę, nie
wiedząc, dokąd dojedzie. Wydaje się, że jest w morzu wichru. Musi zwracać uwagę na każdy
szczegół, musi starać się rozpoznać każdy załom skalny. Wzywa bezustannie swoich
towarzyszy – krzycząc w straszliwej zawiei – aby rozpoczynali zjazd.
Lina drga... upływa długa chwila... Ciemna plama pojawia się blisko Bonattiego; to
Mazeaud!
Wezwania do pozostałych powtarzają się rytmicznie. Zjazd trwa. Zbliżają się coraz
bardziej do podstawy filaru. Są przemoczeni i przemarznięci. Według odgłosów lawin i
lecących kamieni orientują się, że znajdują się już u podstawy filaru. Jest późna południowa
pora. Trzeba przygotować biwak na przełęczy Col de Pétérey, która tworzy podstawę filaru.
Przed zapadnięciem nocy z piątku na sobotę po dwunastu godzinach zjazdu i po
ściągnięciu lin odnajdują się wszyscy uczestnicy wyprawy. Kohlman czuje się najgorzej.
Pokazuje palce swoich rąk: są zupełnie sine. Aby je rozmasować, Bonatti podaje manierkę
spirytusu denaturowatego, którego wcale nie użyto. Kohlman podnosi ją i zaczyna pić,
myśląc, że to likier. Bonatti wyrywa mu manierkę, z której jednak Kohlman przełknął kilka
łyków. Czy jest to już początek zaczynającego się szaleństwa?
Noc jest ciemna, rozpętało się istne piekło: wszyscy drżą z zimna, jęczą, wiatr wyje, śnieg
pada coraz gęstszy.
Sytuacja staje się rozpaczliwa. O godzinie trzeciej trzydzieści w sobotę rano Bonatti i
towarzysze porzucają niewygodne legowisko. Ruszają dalej w szalejącej burzy. Zdaje się, że
wszyscy względnie dobrze znieśli straszny biwak. Bonatti nie ma już potrzeby pocieszać
towarzyszy, zaufali mu w zupełności. Musi ich doprowadzić całych i zdrowych do jedynej
drogi wybawienia, to jest do trudnego przejścia Skał Grübera.
Trzeba dojść do schroniska „Gamba” przed wieczorem, inaczej będzie to całkowita
zagłada wszystkich uczestników wyprawy.
Są wszyscy uwiązani na jednej linie: Bonatti, Oggioni, Gallieni, Mazeaud, Kohlman,
Vieille i Guillaume.
Bonatti skraca drogę przez galeryjkę, ażeby dojść do Skał Grübera. Udaje mu się to, woła
na pozostałych – przechodzą jeden za drugim, ale gdy przychodzi kolej na Vieille’a,
wykazuje on oznaki całkowitego wyczerpania. Pada i podnosi się bez ustanku. Guillaume,
który jest przy nim, popycha go, zabiera jego plecak, który pozostawia na stoku, ale Vieille
jest głuchy na nawoływania.
W tym czasie Bonatti przygotował pierwszy z bardzo długich zjazdów na ścianach Skał
Grübera. Niebo rozpogodziło się – ale nie na długo. Pozostali członkowie wyprawy zachęcają
Vieille’a, który jeszcze nie przeszedł przez galeryjkę.
Na zapytanie Bonattiego, dlaczego nie schodzą – pada odpowiedź: „Vieille jest
umierający”... Całą grupę, która zebrała się wokół niego, ogarnia odrętwienie. Vieille leży jak
ciemny, bezwładny tłumok na śniegu... Jest przywiązany do skał i owinięty w płachtę, w
obronie przed atakiem kruków. Mija jeszcze kilka – może kilkadziesiąt minut, teraz jest już
pewne, że Vieille nie żyje. Nic nie słychać, tylko szum wiatru; śnieg zaczyna prószyć na
nowo. Ta powolna agonia Vieille’a, nie zakłócona żadnym głosem ludzkim, jest straszna.
Ciało jego zostaje tu, ułożone i starannie uwiązane do haków wbitych w skałę. Pozostaje też
plecak Gallieniego pełny zbędnych już rzeczy.
Nie słychać ani słowa skargi. Jest dziesiąta rano. Bonatti i Mazeaud uświadamiają
Kohlmana o grozie położenia, błagają, aby się nie załamywał i zebrał wszystkie siły do
przezwyciężenia ostatniego odcinka. Kohlman wstrząśnięty do głębi – płacze... Zaczyna się
zjazd. Nikt nie chce się poddać, walczą.
Na szczęście chmury zaczynają się podnosić w górę. Widoczność poprawia się, co
pozwala pewniej wchodzić w labirynt szczelin prowadzących na przełęcz Innominaty,
ostatniej trudnej przeszkody na drodze do ocalenia!
Bonatti czuje, że to już koniec. Umiera ze zmęczenia, jest załamany psychicznie, drży z
zimna, ale nie poddaje się. Sznur sylwetek ludzkich wydłuża się. Prawie od godziny Oggioni
ugina się pod wysiłkiem, jakiego wymaga każdy niemal krok. Nie ma już swojego plecaka,
gdyż powierzył go Gallieniemu. Staje się jasne, że w tych warunkach z trudnością będzie
można osiągnąć za dnia podstawę Innominaty.
Zostaje tylko jedna możliwość – ci, którzy będą jeszcze wystarczająco silni, muszą jak
najszybciej sprowadzić pomoc, gdyż w ten sposób istnieje możliwość uratowania reszty.
W końcu osiągają podstawę przełęczy. Idąc za Bonattim pokonali Skały Grübera, przeszli
we mgle i w burzy śnieżnej między szczelinami lodowca Freney. Trwało to całe dwanaście
godzin.
Są wyczerpani, zmarznięci – u kresu sił. Śmierć Vieille’a ciążyła prawie na każdym
kroku – mimo to koronkowe zręby Innominaty na tle ognistego nieba były dla nich wyrazem
nadziei.
Do pokonania pozostało jeszcze osiemdziesiąt metrów wspinaczki na prawie prostopadłej
ścianie skalnej, a z tyłu za nią schronisko „Gamba”: OCALENIE!
– Za godzinę będziemy w schronisku „Gamba”! – woła Bonatti. Było to około godziny
siódmej wieczorem. Gdy wszedł w ścianę i zaczął wbijać razem z Gallienim pierwsze haki,
było już dobrze ciemno.
Mazeaud pospieszył za nim, ale zaledwie zaczął wspinaczkę, usłyszał przeraźliwe krzyki
Oggioniego, który został z Kohlmanem i Guillaumem u stóp urwiska.
– Robert! Robert! Odszedł! Uciekł! – wołał Oggioni.
I rzeczywiście Robert Guillaume zniknął. Robert, najspokojniejszy, najbardziej odporny z
wszystkich! Robert – zwycięzca filaru Aiguille du Midi, ściany północnej Rekina, Robert,
który zrobił pierwsze zimowe przejście filaru Bonattiego! Robert – największa nadzieja
alpinizmu francuskiego!
Wszystko, co po nim zostało, to było echo śmiechu odbijające się od skał w szalejącej
wichurze... oszalał!!!
Dłuższe szukanie go wśród śniegu i nocy nie zdałoby się na nic. Powracają więc do
podstawy Innominaty, gdzie wzdłuż ściany wisiała już pięćdziesięciometrowa lina założona
przez Bonattiego.
Była ósma wieczór. Pierwszy miał rozpocząć wspinaczkę Oggioni. W tym momencie
spojrzenia Mazeauda i Kohlmana skrzyżowały się – we wzroku tego ostatniego wyczytać
można było uczucie nienawiści, jakim obdarzył swego najlepszego przyjaciela.
On także zaczął już tracić zmysły. Z uszu jego znikł aparat, rozbity, zagubiony w
nawałnicy. Pogrążony w swojej głuchocie, z głową roztrzęsioną przez wyładowania
elektryczne, przypuszczał, że towarzysze chcą go zostawić własnemu losowi.
Piotruś, „święty górski” – jak go nazywano, który oddawał zawsze swoją kurtkę puchową
najbardziej zmarzniętemu, chleb swój najbardziej zgłodniałemu, Piotruś, który był
najlepszym wspinaczem skalnym!
W pewnej chwili Piotruś rzucił się błyskawicznie do liny. Nie widziano jeszcze nigdy tak
nadzwyczajnego wyczynu. Kohlman wyczerpany, wspinający się po linie, bez wytchnienia, z
szybkością nie do opisania, i to przez całą długość pięćdziesięciometrowego pionu skalnego.
Oggioni i Mazeaud, patrząc z przerażeniem na niego, wtedy właśnie uświadomili sobie
jego szaleństwo.
Po dłuższej chwili usłyszeli głos Bonattiego: prosił on Mazeauda, aby pomógł
Oggioniemu związać się, gdyż chciał go podciągnąć. Jednak Oggioni z nogami
okaleczonymi, bezwładnymi, nie potrafił się już utrzymać przy ścianie. Gallieni chce mu
pomóc. Oggioni nie może mimo to ruszyć z miejsca, do którego dotarł. Na nic wszelka
zachęta. Odpowiada tylko od czasu do czasu jękiem, jak ogłupiały w śmiertelnej trwodze. Jest
zawieszony na karabinku zaczepionym o wbity w ścianę hak. Powinien go odczepić i
pozwolić podciągnąć się wyżej. Nie ma jednak sił, jest już zanadto wyczerpany.
Po sprawdzeniu, że Oggioni jest dobrze utwierdzony, Gallieni odczepia linę. Wraz z
Bonattim chcą jak najprędzej dotrzeć do schroniska po pomoc. Wołają jeszcze na Mazeauda:
– Zostań z nim! Opiekuj się nimi Będziemy w „Gamba” za godzinę! Zaraz przyślemy
pomoc!
Śnieg padał ciągle. Mazeaud i Oggioni biwakują więc siódmy raz. Aby się uchronić przed
wiatrem, ukryli się za załomem ściany i związali liną przytwierdzając ją za pomocą
karabinków do haków wbitych w ścianę.
Nie chcąc usnąć, zaczęli ze sobą rozmawiać, jak umieli: jeden kilka słów po francusku,
drugi po włosku.
Oggioni pochodził z Piedmontu, był jednym z najlepszych przewodników na świecie.
Najlepszy znawca Dolomitów, zwycięzca sławnego filaru du Broudillard. Przez przyjaźń dla
Bonattiego rzucił wszystko i zamieszkał w Courmayer du Mont-Blanc. Ale tego wieczoru
Oggioni nie opowiadał o górach. Mówił o swoich rodzinnych okolicach, o Monzie. Około
godziny pierwszej w nocy Oggioni zaczyna majaczyć. Mówi o słońcu i najpiękniejszym
wspomnieniu swego życia: zatoce Portofino, gdzie niebo jest nieskończenie niebieskie, woda
bardzo spokojna.
Milknie... głowa jego opada łagodnie na ramię towarzysza; fosforyzująca tarcza zegarka
wskazuje godzinę drugą piętnaście w nocy.
Odciągając rękaw wiatrówki, aby zobaczyć godzinę, Mazeaud odnosi wrażenie, że stracił
czucie w palcach. To samo, gdy zaczyna uderzać jednym butem o drugi. Ponadto zdaje mu
się, że mózg mu drętwieje, jakby ulegał zamrożeniu. Wola jego coraz bardziej zanika...
usypia.
W tej samej chwili budzi go straszna świadomość! Leci w dół! To nie był sen, hak, do
którego byli przywiązani, wyskoczył! Lecieli w przepaść przewalając się przez siebie. W
końcu gwałtowne szarpnięcie! Ocaleni.
Mazeaud powrócił z daleka, z bardzo daleka...
Potem stwierdzono, że drugi koniec liny rozwijał się bardzo szybko przesuwając się przez
zawieszony na drugim haku karabinek. Ocaliło ich jednak ich własne niedbalstwo,
niedopuszczalne w innych warunkach, gdyż przy zakładaniu biwaku – na skutek zmęczenia
nie rozplątali liny. Dzięki temu utworzył się węzeł tak duży i silny, że zaklinował się w
karabinku. Ten szczęśliwy zbieg okoliczności sprawił, że Mazeaud jeszcze dzisiaj żyje.
O godzinie piątej trzydzieści rano nadeszła pomoc pod przewodnictwem Gidona Ulysee i
zastała Mazeauda wraz ze zwłokami Oggioniego wiszących jeszcze w ścianie. Wisieli tak trzy
godziny na mrozie, w ciągle padającym śniegu!
Co do losów pozostałej trójki, to jest Bonattiego, Kohlmana i Gallieniego – to w czasie
kiedy na ścianie Innominaty rozgrywała się powyżej opisana tragedia, podążali oni do
schroniska „Gamba”. Dla pewności wiążą się jedną liną. W chwilę później są już na przełęczy
i zaczynają zjazd po oblodzonym i urwistym zboczu. Zjazd ten odbywa się na linie, którą
zapewne poprzedniego dnia przygotowała i pozostawiła poszukująca ich ekspedycja
ratunkowa. Kohlman zaczyna być niebezpieczny – zjeżdża wisząc na linie całym ciężarem,
nie posługując się przy tym rakami. W następnych odcinkach zjazdu muszą już korzystać z
własnego sprzętu. Zaczyna się to samo: Kohlman na końcu liny zaczyna robić wagę – Bonatti
nie może go dogonić. Piotruś zaczyna szaleć. Prośby, błagania i groźby nie skutkują.
Mówi słowa bez związku, gestykuluje – zwariował. Tego, co mówi, nie można w żaden
sposób zrozumieć. Na szczęście kończą już zjazd.
Tymczasem Gallieni gubi rękawiczkę; schyla się wsuwając jednocześnie rękę do
wiatrówki, chce ją zagrzać. Kohlman rzuca się na niego, popycha go, Gallieni upada i stacza
się po pochyłości, w końcu wstaje.
Kohlman z kolei rzuca się na Bonattiego, ten uskakuje; Kohlman upada, stacza się i rani.
A nawałnica szaleje. Jest noc, śnieg pada, sytuacja jest rozpaczliwa.
Kohlman oszalał. Wstaje i próbuje znowu rzucić się na któregoś ze swoich towarzyszy.
Ponieważ jest uwiązany w środku, Bonatti i Gallieni ratują się w ten sposób, że ciągną linę –
każdy w swoją stronę, co uniemożliwia Kohlmanowi dalsze ataki, lecz uniemożliwia też i
dalsze posuwanie się naprzód. Każda stracona minuta przyspiesza tragiczny koniec całego
zespołu i tych, których pozostawili w ścianie.
Nie ma innego wyjścia – trzeba linę rozwiązać i w ten sposób uwolnić się od Kohlmana;
węzły są jednak zamrożone, a oni nie mają noży. Utworzone przez węzły kółka liny w pasie
starają się siłą przeciągnąć przez biodra, rozdzierając ubrania aż do wełnianej bielizny. Udaje
im się to bez zwrócenia uwagi Kohlmana. Uciekają staczając się w śnieg, po pochyłości...
Są przekonani, że zdołają sprowadzić pomoc na czas, bo Kohlman nie mając możliwości
stoczenia się w przepaść jest na razie bezpieczny. Tymczasem pomoc nadeszła w ostatniej
chwili, kiedy Piotruś oddawał już ostatnie tchnienie, i znalazła go leżącego z głową w śniegu
o 200 metrów od schroniska.
Bonatti i Gallieni tymczasem pokonali ostatnie 400 metrów dzielących ich od schroniska,
do którego zdołali dotrzeć tylko dlatego, że Bonatti znał tę okolicę jak swój własny dom.
Kręcą się wokoło schroniska, bijąc pięściami w okna. W końcu znajdują drzwi, otwierają:
wnętrze schroniska, słabo oświetlone małym światełkiem, wypełnione jest śpiącymi ludźmi.
Przeskakują przez kilku, nie poznając nikogo. W pewnym momencie ktoś woła:
– Walter, to ty?
Są otoczeni ze wszystkich stron, ściskają ich i całują.
Jest trzecia rano, niedziela, 17 lipca 1961 roku, kiedy ekspedycja ratunkowa wyruszyła ze
schroniska „Gamba”. Uratowano tylko Mazeauda. Ciała wszystkich pozostałych członków
wyprawy zostały odnalezione. Pozostało raptem przy życiu tylko trzech członków wyprawy:
Bonatti, Gallieni i Mazeaud. Czterech zginęło – Vieille, Guillaume, Oggioni i Kohlman.
II. DRUGA PRÓBA
Pierre Julien – uczestnik wyprawy – opisuje w miesięczniku „La Montagne” z
października 1962 roku drugą próbę wyjścia na Filar Freney mniej więcej w ten sposób:
Wszyscy obecni pamiętają jeszcze pierwszy atak włosko-francuski (Bonatti – Mazeaud) i
jego tragiczne zakończenie. Pozostanie to na zawsze jedną z kart największych tragedii
alpejskich.
Nikt nie wątpi, że gdyby nie zła pogoda, wartości techniczne zespołów francusko-
włoskich doprowadziłyby do pomyślnego wyniku tego przedsięwzięcia.
Doszedłem do wniosku, że Filar Freney przedstawia głównie trudności techniczne, które
w pierwszym rzędzie muszą być pokonane.
Zwłaszcza wszystkie drogi dojścia do podstawy filaru są długie, trudne i bardzo
niebezpieczne. Wszystko jedno, czy punktem wyjściowym będzie schronisko „Gamba”, czy
też „de la Fourche”, to jest przez pokonanie zbocza północnego przełęczy Pétérey, czy z
wierzchołka Mont Blanc, przy zjeździe z wyżej położonej grani de Pétérey – zawsze będzie
potrzeba wielu godzin ciężkiego i trudnego wysiłku, aby osiągnąć bazę (punkt wyjściowy)
tego filaru.
Drugim elementem trudności, z jakim należy się przede wszystkim liczyć, są nagłe
załamania pogody i szalejące burze, tak częste w tym rejonie.
W dniu 30 lipca 1961 roku, korzystając z międzynarodowego zebrania alpinistów w
Ecole Nationale w Chamonix, dokonałem z uczestnikiem tego zebrania Piussim (alpinistą
włoskim o wielkiej sławie w Dolomitach) pierwszego przejścia w łańcuchu górskim Fis.
Realizację tego przedsięwzięcia zawdzięczaliśmy jednemu z pięknych dni, tak rzadkich w
tym sezonie.
Po ukończeniu tej wspinaczki zaczęliśmy myśleć o wyruszeniu na podbój innych
szczytów. I wtedy Piussi wyjawił mi swoje pragnienie zespolenia naszych umiejętności i sił
dla zdobycia centralnego Filaru Freney.
Z uwagi jednak na mój zawód przewodnika i profesora ENSA i z tym związane liczne
zobowiązania chcieliśmy dokonać tego przejścia w jak najkrótszym czasie. Skorzystaliśmy
więc z helikoptera przeznaczonego do transportowania materiałów dla przyszłego schroniska
na szczycie du Goûter.
I tak w sobotę 5 kwietnia 1961 roku o godzinie siódmej trzydzieści Piussi i ja
wylądowaliśmy na szczycie Mont Blanc. Wszystko zdawało się uśmiechać do nas: piękna,
ustalona pogoda, warunki wspinaczkowe w górach doskonałe.
Zjazd z grani Pétérey bez przeszkód, chociaż wyposażenie i sprzęt, jaki wzięliśmy ze
sobą, bardzo nam ciążyły.
O godzinie dziesiątej trzydzieści byliśmy na przełęczy de Pétérey, gdzie wykorzystaliśmy
jedną godzinę dla obserwacji ściany filaru w celu ustalenia różnych możliwości ataku.
O godzinie jedenastej trzydzieści przekraczamy granicę 3960 metrów. Mamy pewne
trudności z powodu topniejącego śniegu, w którym zapadamy się po kolana. Trwa to aż do
zaatakowania pierwszych skał. Wspinamy się bardzo wolno, przeszkadza nam śnieg, który w
wielkich ilościach spadł w ubiegłych dniach.
O godzinie piętnastej znajdujemy wygodne miejsce na biwak. Rozciągamy płachtę
biwakową i postanawiamy zatrzymać się na noc.
O piątej rano wyruszamy, obserwując z niepokojem wielkie chmury, które zaczynają
pokrywać szczyt Mont Blanc. Po pokonaniu bardzo trudnego komina natrafiamy na rodzaj
groty skalnej, którą przeznaczamy na bazę wyjściową (grota znajdowała się o dwie długości
liny od biwaku Bonattiego).
W nocy zepsuła się pogoda. Nie załamuje to nas i skoro świt ruszamy w dalszą drogę; nie
bez emocji odnajdujemy ślady biwakowania zespołów Bonatti-Mazeaud.
Począwszy odtąd zaczyna się nieznane. Śnieg zaczyna padać – mgła gęstnieje, wieje
bardzo gwałtowny wiatr. Nie jest to dobry znak, ale myśleliśmy, że mimo tej pogody są
jednak możliwości wytrwania w dalszej wspinaczce. Jesteśmy już tak blisko celu! Atakujemy.
Piussi rozpoczyna techniką podciągową – wbija haki na długość liny – dochodzę do niego,
druga długość kończy się przewieszką. Piussiemu brakuje sprzętu, żąda abym go dostarczył,
posyłam wszystko, co posiadam, uwiązane jak na łańcuszku. Przy przeciąganiu przez małą
przewieszkę łańcuch klinuje i podczas ciągłych prób podciągania i holowania liną karabinek
otwiera się i cały sprzęt spada w przepaść.
Robimy bilans tego, co nam pozostało: około dziesięciu karabinków, pięć-sześć haków,
trzy kołki drewniane. Co począć? Zawrócić? Czy próbować dalej? Decydujemy się na to
drugie. Piussi ponawia wspinaczkę... Lecz wkrótce czujemy się zwyciężeni, nie mamy sprzętu
i nie jesteśmy w stanie go odzyskać! Musimy zawrócić.
Tymczasem wiatr wieje coraz silniej. Odzyskawszy kilka haków wbitych przy pierwszej
długości liny, rozpoczynamy krzyżową drogę odwrotu... przez zjazdy na linach po
zlodowaciałych skałach. Zjazd trwa do godziny dziewiętnastej. Śnieg nie ustaje... Proponuję
biwak na przełęczy de Pétérey, ale Piussi cierpi od odmrożeń, obawiam się, że jeszcze jedna
noc więcej może być brzemienna w gorsze następstwa. Decydujemy się na jak najszybsze
zejście, aby znaleźć się możliwie najprędzej w schronisku „Gamba”. W nocy zjeżdżamy ze
Skal Grübera z wielkimi trudnościami; zgubiliśmy nasze czekaniki, więc robimy to bardzo
wolno, mając tylko kieszonkową latarkę elektryczną i młotek, jedyne narzędzie, jakie nam
pozostało do niepewnej asekuracji.
O godzinie pierwszej w nocy jesteśmy na lodowcu Freney. W labiryntach utworzonych
przez szczeliny lodowcowe kierujemy się do przełęczy Innominaty. O godzinie trzeciej
trzydzieści rano osiągamy przełęcz, a o czwartej trzydzieści jesteśmy już w schronisku
„Gamba”.
Nie jesteśmy zawiedzeni. Niepowodzenie czy sukces, wszystko jedno. I niepowodzenie
staje się częścią „powodzenia” i będzie odskocznią dla nowej próby.
Czy mieliśmy prawo pokusić się – razem z Piussim – o zdobycie filaru, i to w kilka dni
po dramacie? Tak! Sto razy tak!
Najpiękniejszy hołd, jaki można złożyć ofiarom, jest iść ich drogą. Wejść jako pierwszy
czy drugi – to nie ma znaczenia. Należy próbować przejść, aby następni mogli wejść z kolei.
III. SPOD PÓŁNOCNEJ ŚCIANY EIGERU
NA ŚWIECZNIK FILARU FRENEY
Do Grindelwaldu wyjechaliśmy 17 lipca 1961 roku z zamiarem wejścia na północną
ścianę Eigeru. W skład ekipy wchodzili: Stanisław Biel, Czesław Momatiuk, Jan Mostowski i
ja. Otrzymaliśmy wizy miesięczne. Niestety Szwajcaria powitała nas fatalną pogodą, a trzeba
wiedzieć, że deszcz i śnieg prawie z góry przekreślają możliwość pokonania północnej ściany
Eigeru.
Na stosowną chwilę trzeba czekać czasem całymi tygodniami. Klimatyczne okolice
Grindelwaldu charakteryzują się najgorszą chyba pogodą w całych Alpach, a większość
tragedii na Eigerze (dotychczas zginęło 19 alpinistów) wydarzyła się podczas śnieżycy. Mało
tego! Nie ma prawie udanego przejścia bez choćby chwilowego załamania się pogody. Klimat
okolic Eigeru jest atlantycki, wiatry wieją przeważnie w kierunku zachodnim, powodując
wielkie spiętrzenie powłoki chmur, wilgoć i częste zmiany. Skutki nie dają na siebie czekać,
stwarzając typowy dla tej okolicy klimat, przejawiający się przede wszystkim we mgle,
wilgoci, deszczu i śniegu na zmianę, w zależności od wiatru i temperatury powietrza. W
takich warunkach trudności łatwych nawet dróg w ścianie Eigeru zwiększają się niesłychanie,
a sprawność tracącego ciepło ciała maleje z każdą chwilą. Nie ma tu jakichś karkołomnych
technicznych akrobacji w najwyższej skali, ale za to niebezpieczna ciężka wspinaczka, często
bez należytej asekuracji.
Przy tym wielkim niebezpieczeństwem są lawiny kamienne. Cała dolna partia ściany jest
na nie narażona, a szczególne nasilenie lawin kamiennych Eigeru nie jest dziełem przypadku.
To wynik wietrzenia skał i geologicznej budowy ściany, a zwłaszcza olbrzymich różnic
temperatur między dniem a nocą. Po nocnym wypromieniowaniu powierzchniowa warstwa
skał osiąga wczesnym rankiem temperaturę poniżej zera, żeby w kilka godzin później pod
działaniem promieni słonecznych podskoczyć nawet do 50 stopni. Groźnym również
czynnikiem jest mróz. Woda zostaje wessana przez delikatne jak włoski rysy, a przemiana jej
w lód – połączona ze zwiększeniem objętości do 9% prowadzi do zmiany rys w większe
szczeliny, powstające przeważnie przy nagłych zmianach temperatur, wywołują gwałtowne,
podobne do eksplozji wybrzuszenia i wyłamania się pojedynczych kamieni, a czasem całych
bloków lub lawin kamiennych. Z nieopisaną siłą wylatują głazy jak wyrzucone z katapulty i
staczając się w dół porywają ze sobą wszystko. Niekiedy pojedynczy kamień jest jak strzał z
ukrycia, odbijając się od płyt i przewieszek leci z ogromną siłą po torze, którego nie da się
nigdy obliczyć.
Północna ściana Eigeru łączy ze sobą wszystkie rodzaje wietrzenia. Na Eigerze
reprezentowane są wszystkie formacje geologiczne – począwszy od trzeciorzędu aż do
systemu terceńskiego – i występuje niesłychana obfitość minerałów, co oczywiście nie
sprzyja spoistości skał. Z tych więc powodów alpinista, ryzykujący przejście na Eigerze, musi
wybrać właściwy moment, który jest trudny, prawie niemożliwy do ustalenia – dlatego tutaj
trzeba mieć przede wszystkim szczęście. Zginąć na tej ścianie może najlepszy i najlepiej
wyszkolony alpinista porwany przez lawinę lub ugodzony kamieniem, podczas gdy drugi,
nawet słabszy technicznie, przejść ją może w odpowiednim momencie bez szwanku. Próby
zaś przejścia ściany w czasie niepogody z góry są skazane na niepowodzenie.
Na uchwycenie właściwego momentu do rozpoczęcia wspinaczki czekaliśmy moknąc w
zaciekających namiocikach na placu campingowym w Grindelwaldzie, przeglądając
nadesłane z Anglii gazety, pełne zdjęć i opisów tragedii na Filarze Freney. Trzech Francuzów
i jeden Włoch zginęli. Nie mogłem uwierzyć, że Robert Guillaume, z którym tak wesoło
żartowałem rok temu w Ecole w Chamonix, Robert, ten najlepszy z najlepszych, olśniewający
talent, autor pierwszego zimowego przejścia filaru Bonattiego na Dru – już nie żyje.
23 lipca rozpogodziło się trochę. Wyruszyliśmy z Cześkiem Momatiukiem na rekonesans
– na szczyt Eigeru, drogą przez jego zachodnią flankę. Doszliśmy do Alpiglen. Zatrzymała
nas niepogoda. Nocowaliśmy w schronisku i ponieważ nic nie wskazywało na to, że nastąpi
jakaś zmiana, wstaliśmy następnego dnia dosyć późno. Tymczasem powitało nas słońce!
Wyruszyliśmy więc z Alpiglen dopiero o godzinie jedenastej, a o drugiej weszliśmy na
zachodnią flankę Eigeru. Szliśmy pod górę co sił, tak że za cztery godziny byliśmy już na
wierzchołku. Jest to najłatwiejsze wyjście na Eiger, zdobyte jeszcze w 1856 roku przez
Charlesa Barringtona: przewodnika Almena i Bohrena. Nie ma w nim problemów, jest jednak
niebezpieczne o tyle, że wymaga ciągłej uwagi. Droga ciągnie się poprzez liczne dolomitowe
stopnie pokryte ruchomym gruzem skalnym i przy każdym nieostrożnym stąpnięciu nietrudno
o wypadek. Jest to tak zwana droga dachówkowata: mokre łupki, sypiące się przy każdym
dotknięciu.
Wejście na szczyt Eigeru wynagrodziła nam piękna panorama Alp bermeńskich: widok
na Mönch, a zwłaszcza słynny z piękności Jungfrau. Dalej masywy Fiescherhornu, Ochsa i
Finsterhornu. Na wierzchołku Eiger dął silny, zimny i przenikliwy wiatr.
Ruszyliśmy z powrotem tą samą drogą, zbaczając z niej jednak od czasu do czasu i
skracając ją. W pewnym momencie zauważyliśmy na kamieniach krew, a potem grupę
schodzących ludzi. Była to ekipa ratunkowa niosąca zwłoki zabitego alpinisty austriackiego,
który wczoraj wieczorem spadł schodząc z wierzchołka. Poślizgnął się na górnym polu,
zaczął koziołkować i kiedy wylądował kilkanaście metrów niżej... już nie żył.
27, 28, 29 lipca. Deszcz nie ustaje, odwiedzamy Austriaków.
30 lipca. Idziemy do kawiarni „Die Spinne” gdzie wieczorem produkuje się Kurt
Neuhaus, pianista i akordeonista. Po części koncertu złożonej z Liszta i Chopina przyszła
kolej na muzykę lekką. Wtedy na salę weszli dwaj Anglicy Chris i Don (których znaliśmy z
widzenia) oraz Amerykanka Ann. Niepodobna było nie zwrócić na nich uwagi. Szczególnie
maleńki Don – sięgający Ann ledwo do ramienia, w zniszczonym swetrze, wytartych,
potarganych dżinsach i rozsznurowanych tenisówkach – przyciągał wzrok. Właśnie zagrano
walca... Chris porwał Ann w tan, ale był to chyba pierwszy walc w jego życiu! W fokstrocie
wystąpił Don. Był dobrym tancerzem, ale kiedy nurkował pod ramieniem Amerykanki i ze
śmiertelnie poważną miną okręcał ją dookoła siebie – niepodobna było utrzymać powagi. W
sumie uznaliśmy ich za kandydatów do następnej tragedii na Eigerze.
1 sierpnia. Znowu leje. Chcemy znaleźć się bliżej północnej ściany i przenosimy się do
Alpiglen.
Rozbijamy namioty na „łączce straceńców”, tuż obok namiotu Anglików, nazwanego
przez nas „chatką-szmatką”, podartego, bez podłogi, zaciekającego deszczem.
Wieczorem w schronisku Don Whillans przysiadł się do naszego stolika. Początkowo
zbywałem go monosylabami, ale kiedy zaczął wyliczać swoje drogi w Chamonix, zmieniłem
oczy w filiżanki! Nazwy zdobytych przez niego szczytów jak Walker, zachodnia ściana Dru,
Filar Bonattiego, Grand Capucin, Masherbrunn i Trisul w Himalajach – płynęły bez
mrugnięcia powieką. Chris Bonnington miał niewiele mniej w Alpach, ale za to Annapurnę II
i IV oraz Nuptse w Nepalu. Jako psycholodzy ponieśliśmy klęskę, a jako alpiniści
skurczyliśmy się do mikroskopijnych karzełków.
3 sierpnia. Rozpogodziło się. Idziemy do Grindelwaldu – decydujemy się następnego dnia
rano zaatakować północną ścianę Eigeru. Nie mogę sobie znaleźć miejsca. Błądzę z kafejki
do kafejki, których jest cztery na krzyż, palę papierosy, piję rozmaite wymyślne napoje i tracę
franki w grającej szafie. 6 sierpnia o godzinie czwartej trzydzieści rano Anglicy Don i Chris
rozpoczynają atak i wchodzą na północną ścianę Eigeru. Jest piękna pogoda. O jedenastej
rano oba nasze zespoły: Biel-Mostowski i ja z Cześkiem Momatiukiem wchodzą z kolei w
ścianę. Warunki wspinaczkowe stają się z chwili na chwilę coraz trudniejsze. Pod wpływem
wysokiej temperatury i świecącego słońca śnieg i lód topnieją gwałtownie. Od czasu do czasu
słychać grzmot spadających lawin kamiennych i śnieżnych, połączony ze świstem
przelatujących w powietrzu pojedynczych kamieni. Spotykamy wycofujących się Anglików.
Don Whillans w kaszkiecie leniwie paraduje pośród gradu kamieni.
– Do you have some cigarettes? – woła do mnie z daleka.
Bezceremonialnie dzieli się zawartością mojego pudełka pół na pół.
– Nie masz hełmu? – dziwię się.
Don wypuszcza kłąb dymu.
– Mam, ale nie lubię nosić – mówi – wspinaczka jest bardziej podniecająca.
Wtedy polubiłem go naprawdę.
Idziemy dalej – wspinaczka staje się coraz bardziej niebezpieczna. Coraz więcej lawin,
coraz więcej odbijających się od ścian i przewieszek „fruwających kamieni”. Przed
Schwieriege Riss (Trudna Rysa) Jaś Mostowski gubi plecak, który spada w przepaść. Zespół
Biel-Mostowski musi się wycofać.
Godzina szesnasta – dochodzimy do Trudnej Rysy; płynie nią nie strumyczek, ale potok
wody, przechodzimy z trudem, woda zalewa nas – jesteśmy całkiem przemoczeni. Wspinamy
się jednak dalej licząc na to, że jeszcze dzisiaj sforsujemy trawers Hinterstoissera. Staje się to
jednak niemożliwe, co chwilę lecą nim lawiny – cały trawers pod ciągłym ostrzałem kamieni,
próba przejścia w tych warunkach musi się skończyć tragicznie. Postanawiamy biwakować
pod ścianą Rote Fluh – ściana ta, nachylona, zabezpiecza nas przed gradem kamieni. Liczymy
na to, że w nocy przyjdzie mróz i będziemy mogli nad ranem pokonać trawers.
Niestety, zachodni wiatr przynosi coraz silniejsze fale ciepłego powietrza. Ze ściany
spływa woda jak z wodospadu Niagara. Słychać grzmot przelatujących wokół nas i nad nami
lawin śnieżnych i kamieni.
5 sierpnia. Jesteśmy przemoczeni do kości. O siódmej rano wycofujemy się, zjeżdżając ze
ściany.
6 sierpnia. Alpiglen – znów pada deszcz.
Postanawiamy razem z Anglikami założyć „1961 Polish-English Eiger Expedition”.
Wprawdzie pieniędzy nie mieliśmy, lecz zostało jeszcze trochę jedzenia. Anglicy czekali
na pieniądze – musieliśmy ich dożywiać. Ale co sześć twarzy do miski – to nie cztery, nastały
chude dni.
8 sierpnia. Burza od rana. W południe Czesiek Momatiuk idzie na grzyby. Już przedtem
zauważyliśmy, że grzybów tu nikt nie je, podobnie jak w Anglii. Trudno przejść się parę
kroków po lesie, żeby nie potknąć się o grzyba. Zaczęliśmy żyć rydzami.
9 sierpnia. Znowu pada. Mimo że głód zagląda nam w oczy, Don nie chce się przekonać
do grzybów. Siedzi w namiocie w kucki, przypatrując się, jak smażymy rydze.
– Cholerne grzyby! – klnie i z zainteresowaniem przenosi wzrok po naszych
zadowolonych twarzach, szukając oznak zbliżającej się „śmierci”. Chris spogląda na
smakowite rydze i głód walczy w nim z obawą.
Wyciągnąłem ku niemu patelnię. To jednak ponad jego siły:
– Yes, thank you – odparł i zaczął jeść ze smakiem. Na twarzy Dona malowała się
wzrastająca pogarda.
– Przeklęty głupcze! – zaklął i wypluł daleko zwisający z ust niedopałek papierosa.
10 sierpnia. Idziemy zbierać grzyby. Na obiad znowu rydze, tym razem na margarynie.
Don siedzi w kucki i daremnie wypatruje trucizny na naszych twarzach.
– Don? – wyciągnąłem ku niemu patelnię.
Bez słowa wziął łyżkę i zabrał się do jedzenia. Opróżnił patelnię, zapalił playersa i
skrzywił się, co miało oznaczać uśmiech.
– Mogę jeszcze? – zapytał. Gdy skończył, podniósł odłożonego papierosa i zaciągnął się
głęboko.
– Bloody mushrooms! Przeklęte grzyby! – mruknął i otarł usta wierzchem dłoni.
Po obiedzie poczłapaliśmy do schroniska, by zasiąść przy stoliku, patrząc na szachownicę
Grindelwaldu.
Don pogrzebał po swoich dziurawych kieszeniach i wydobył ostatnie pięć franków.
– Bier – mruknął niechętnie. Sączyliśmy piwo, przyglądając się ciemniejącym powoli nad
Kleine Scheidegg chmurom.
– Przepraszam, czy panowie byli dwa dni temu na Eigerze? – przed nami stał lekko
szpakowaty mężczyzna.
– Yes – mruknął Don.
– Panowie pozwolą, że się przedstawię. Jestem Victor Stoll. Czy mogę na chwileczkę
przysiąść?
– Yes – powiedział Don.
– Obserwowałem panów, kiedy robiliście dwa dni temu Eiger. Czy to pan szedł na
drugiego przed trawersem Hinterstoisera?
– No. Chris – burknął Don.
– Ależ pan ma wspaniałą kondycję – powiedział do Chrisa Stoll. – Nigdy nie
przypuszczałem, że można wspinać się w tym tempie, i to z plecakiem. Chciałbym panom
powiedzieć, że od kilku lat prowadzę akcje ratunkowe na Eigerze i do tej pory ściągnąłem już
pięciu ludzi... Ostatnio ciało Longhiego. W tej chwili dysponuję sześcioma – ośmioma
ratownikami, więc gdyby coś, nie daj Boże, się przytrafiło, mogę zagwarantować pomoc...
Ale nie dłużej jak jakieś dwa tygodnie, później będę musiał wyjechać.
– Nie przypuszczam, żebyśmy zostali tu dłużej jak kilka dni – odparłem.
– O, dlaczego? – zdziwił się Stoll. – Wiem, że panowie chcecie robić tę ścianę, i zresztą
w związku z tym mam małą prośbę: od roku 1957 poszukuję ciał Nothdurfta i Mayera. Dwa
tygodnie temu wyszedłem przez okno kolejki na pierwsze pole lodowe i na jego lewym
krańcu – sto metrów w dole – zobaczyłem zielony skafander. To był na pewno skafander
Nothdurfta. Niestety, nie mogłem wówczas do niego dotrzeć, a później zakrył go śnieg.
Chciałem panów prosić o szczególne zwrócenie uwagi na okolicę „Pająka” i „Trawersu
bogów”, sądzę, że ciała Nothdurfta i Mayera tam gdzieś właśnie tkwią...
– Kto finansuje te poszukiwania? – zapytałem. – Rząd niemiecki, a może Schweitzer
Alpen Club?
– Nie – uśmiechnął się Stoll – utrzymuję się z reportaży, ze zdjęć, a te poszukiwania to
moja prywatna sprawa. Wiecie, panowie, znam osobiście matkę Nothdurfta. Ona miała dwóch
synów: pierwszy zginął na froncie wschodnim, drugi na Eigerze. Kiedy byłem u niej w
Monachium, błagała mnie na wszystko, żeby przynajmniej ten jeden syn spoczął przy niej w
rodzinnym grobie. Dałem słowo, że go znajdę... Gdy rozgrywała się ta cała tragedia – ciągnął
Stoll – przyjechał też ociemniały ojciec Nothdurfta, stał tam na Kleine Scheidegg pod
hotelem, a przewodnik patrzył na ścianę i mówił, co widzi, kiedy burza cichnie.
Byliśmy głęboko poruszeni.
– Jak pan sądzi, co się z nimi stało? – zapytałem.
– Widzi pan, jest sześć teorii – odparł Stoll. – Większość z nich sprowadza się do tego, że
zmyliwszy drogę odpadli od ściany lub tkwią jeszcze pod wierzchołkiem. Świadczy o tym
zielony skafander na pierwszym polu... Mówią też – zastrzegam się, że w to nie wierzę – że
Corti zepchnął ich w dół z ostatniego biwaku. Niektórzy przypuszczają, że udało im się zrobić
ścianę, ale nie osiągając szczytu zaczęli schodzić z grani Mitteleggi. Przy tej śnieżycy
wszystko było możliwe... Wiadomo, jak można się czuć po sześciu biwakach, ktoś się
poślizgnął... i – tu zrobił wymowny gest.
– Nie wiem, czy będziemy mogli panu pomóc – powiedział Chris. – Nie mamy już
żywności ani pieniędzy i jeśli pogoda w ciągu dwóch lub trzech dni nie dopisze, musimy
wracać do Chamonix.
– Zróbcie tylko tę ścianę, a otworzę przed wami najlepsze hotele w Grindelwaldzie! –
powiedział Stoll.
Popatrzyłem na Chrisa zdumiony. Don skrzywiony niemiłosiernie wypluł playersa.
– Przeklęta pogoda! – zaklął.
– Ja jestem też alpinistą – dodał szybko Stoll – i chętnie wam pomogę, to dla mnie
naprawdę głupstwo, musimy przecież jakoś iść sobie na rękę... Nie macie jedzenia? Nie
szkodzi. Nie macie pieniędzy? Będą pieniądze. Nigdy nie darowałbym sobie, gdyby tak
doskonali alpiniści musieli zrezygnować z Eigeru wskutek tak niepoważnych powodów.
Teraz niestety muszę już panów opuścić, ale już rano będę z powrotem. A więc do jutra...
Siedzieliśmy przez chwilę lekko oszołomieni.
– Co myślisz o tym człowieku? – zapytał Chris.
– Nie wiem – odparłem z wahaniem – wygląda dość sympatycznie.
– Nie wierzę mu – przerwał Don – jest zanadto gładki! Jedzenie i pieniądze możemy
wziąć, ale nic mu nie dawać i nic nie mówić: żadnych informacji. Cholerny facet! – zaklął z
przekonaniem.
11 sierpnia. Cały wieczór, pół nocy i ranek rozmyślaliśmy: przyjdzie – nie przyjdzie. W
leniwych promykach słońca rozpalałem butan, kiedy wracając z rannego mycia Most zawołał:
– Hej, chłopaki, idzie!
Tym razem było ich dwóch: Stoll i jakiś dostatnio ubrany przewodnik o nienagannym
oksfordzkim akcencie. Na plecach nieźle wyładowane plecaki.
– Hallo, boys, wie gehts? – zapytał Stoll.
Z „chatki-szmatki” zaczął się gramolić Don. Ponieważ nie miał śpiwora, spał zawsze w
pełnym rynsztunku i butach. Chris siedział nadąsany i tarł pięściami oczy. Stoll podszedł do
nas i opróżnił plecak: miał tego sporo. Sześć kilowych konserw – wołowina z ryżem. Małe
oczy Dona rozszerzyły się nieco, oblizał się ze smakiem.
– Cholerne mięso! – zaklął.
Wkrótce na „łączce straceńców” rozbito trzeci namiot.
– Zostaniemy tu kilka dni – powiedział Stoll.
Staliśmy małą grupką rozmawiając o wszystkim i o niczym.
– No cóż, pójdziemy chyba do schroniska – powiedziałem – może przyszły jakieś listy.
– Świetnie, idziemy także – przytaknęli Anglicy.
– Chwileczkę – zatrzymał nas Stoll. Wyciągnął z kieszeni gruby portfel, a z niego dwa
nowiutkie banknoty Bank of Swiss. – Panów jest razem sześciu, proszę, oto sto pięćdziesiąt
franków, jeśli będzie trzeba, znajdzie się i więcej.
Zrobiło mi się głupio, jednak należało się dowiedzieć, za co sprzedawaliśmy dusze.
– Bardzo dziękuję – powiedziałem – ale przecież nie możemy przyjąć tak od pana
pieniędzy. W jaki sposób będziemy mogli się zrewanżować?
– To dla mnie naprawdę drobiazg – odparł Stoll – jest mi miło, że mogę panom pomóc.
Zresztą jeśli już o to chodzi, to ewentualnie jedno głupstewko. Kiedy będziecie w ścianie,
zrobicie na pewno jakieś zdjęcia, chętnie odkupiłbym kilka klatek dla swoich osobistych
celów. Mogę zresztą wywołać panom bezpłatnie filmy i wykonać odbitki, mam kontakty z
kilkoma redakcjami, tak że to żaden kłopot.
„Aha, wylazło szydło z worka” – pomyślałem. Nagle jak Filip z konopi wyrwał się Most.
Słuchał już od dłuższego czasu i nie chwytał chyba wszystkiego:
– Ja mam jeden film z próby, mogę go panu dać!
– Zamknij się, idioto! – zawołałem po polsku.
– Dlaczego? Nie chcę od nikogo żadnych pieniędzy za darmo!
Don wyglądał, jakby go za chwilę miała trafić apopleksja, wygrażał za plecami Stolla
pięścią, ale było już za późno.
– Pan ma jakiś film? Niech go pan pokaże – powiedział słodziutko Stoll. – Wywołamy,
zrobimy odbitki, może coś się tam wybierze.
Most przyniósł film, a Stoll przy ogólnym milczeniu schował go do kieszeni.
– Jutro wieczór będą zdjęcia – powiedział.
Gdy Stoll z towarzyszem znikli z łączki, rozpętało się piekło, trwające z małymi
przerwami aż do zmroku. Anglicy klęli jak szewcy, a w szczególności z Dona sypały się
wszystkie bloody bastard, bloody dog, bloody fool – jak z rozprutego worka. Jeśli kiedyś
wierzyłem w małomówność Anglosasów, to teraz miałem sposobność przekonać się, jak to
wygląda.
Don i Chris pogrążyli się w nieprzerwanej dyskusji, kto to jest Stoll. Po co mu te zdjęcia?
I jak na to zaradzić? Wyglądało to o tyle nieprzyjemnie, że my, Polacy, mogliśmy zrobić ze
zdjęciami rzeczywiście niewiele, natomiast Anglicy właśnie odebrali telefon od
korespondenta „Daily Mail”, który chciał zamówić ekskluzywny ilustrowany reportaż o
pierwszym angielskim przejściu Eigeru. Chris twierdził, że jest to co najmniej dwieście
funtów – suma nieomal astronomiczna. Jeśli więc Stoll opublikuje fotografie w szwajcarskich
– lub co nie daj Boże angielskich – gazetach, to z pieniędzy nici.
Tłumaczyłem, że konserwy i sto pięćdziesiąt franków to jednak konkret, a zrobienie
Eigeru i dwieście funtów – niepewna przyszłość. Jeśli pogoda się nie poprawi, straci na tym
tylko Stoll, a zresztą wcale nie wiadomo, czy on rzeczywiście jest aż tak chytry, może
naprawdę chce nam pomóc?
– Tak – mówił Don – lecz jeśli Stoll jest przedstawicielem Międzynarodowego Koncernu,
to co? Wtedy leżymy za kilka groszy!
– No, nie jest znowu tak źle – dowodziłem – Stoll twierdził, że potrzebuje tych zdjęć do
swoich osobistych celów. Bez zgody Mosta nie może ich opublikować. Kiedy przyniesie
odbitki, można mu je zawsze odebrać.
Tej myśli – jak zbawienia – uczepił się Don. Tak, oddamy mu pieniądze i konserwy, a
zabierzemy z powrotem film. Popatrzyłem na niebo, gdzie szykowała się nowa burza, i
powiedziałem po polsku do Cześka:
– Róbmy prędko obiad, zanim Don każe zwracać konserwy.
Poglądy naszej czwórki były jednakowe: Stoll nie jest chyba taki zły i do tej sprawy nie
powinniśmy się wtrącać. Z wyraźnym żalem wręczyłem wszystkie pieniądze Donowi.
– Don – powiedziałem – jesteś wodzem wyprawy, a ten business jest waszym
businessem! Róbcie, jak chcecie, z tym, że wy będziecie prowadzić pertraktacje ze Stollem.
My nie chcemy mieć z tym nic wspólnego.
– Dobra – odparł Don i niedbale schował sto pięćdziesiąt franków do kieszeni.
Kiedy wieczorem wlazłem przez wąski otwór do namiotu, Czesiek leżał wyciągnięty na
wznak jak basza i palił cygaro – „Boca Junior”!
– A to co znowu? – zapytałem. Czesiek pokazał palcem.
– To dla ciebie...
Na moim śpiworze leżała paczka kentów.
– Stoll przyniósł – powiedział na mój pytający wzrok. – Ten cholerny Stoll przyniósł nam
wszystkim prezenty. Mnie cygara, bo wie, że nie palę papierosów, tobie – kenty, które tak
lubisz, a tu jest jeszcze piernik z rodzynkami i butelka oryginalnej „Polish Vodka”. Most i
Biel, jako niepalący, dostali to samo plus pomarańcze, a Anglicy playersy, „Scotch Whisky” i
piernik...
– A zdjęcia?
– Będą jutro.
– Gdzie oni teraz są?
– Pytlowali tu chyba z dwie godziny, a potem Stoll zabrał ich na kolację do
Grindelwaldu... Może nie trzeba będzie oddawać tych franków? – zapytał z nadzieją. – Na
wszelki wypadek zjadłem pół piernika i wypaliłem trzy cygara...
– Słusznie, ale obawiam się, że nie znasz Dona. Wypijmy lepiej zdrowie tego cholernego
Stolla!!
Tu wznieśliśmy toast za pomocą ćwiartki „Polish Vodka”, nie wiadomo dlaczego made in
Finland.
W nocy zbudziła mnie głośno prowadzona po angielsku rozmowa:
– Sam nie wiem, co o nim myśleć – mówił Chris – raz czuję do niego sympatię, raz
wydaje mi się, że to aferzysta. Raz chciałbym mu dać te zdjęcia, a raz odebrałbym mu
wszystko i postał do „Daily Mail”, co tu robić?
– Myślę, że to gładki facet – powiedział Don.
12 sierpnia. Koło południa zjawił się Stoll: przyniósł nam pięknie wywołany film,
kilkanaście odbitek dużego formatu. Wręczył to wszystko Mostowi i oświadczył, że reflektuje
na dwa zdjęcia. Oddaliśmy film i odbitki Donowi, wyjaśniając, że jest on naszym
pełnomocnikiem. Stoll odszedł z Anglikami na bok i znów zaczęły się nie kończące się
rozmowy, a my tymczasem dematerializowaliśmy prędko piernik.
– O co właściwie chodzi Donowi? – zapytał Most. – Czy on całkiem zgłupiał?
Stoll zaprosił Anglików na obiad, a potem pił z nimi cały wieczór w Alpiglen.
– No i coście zadecydowali? – zapytałem rano.
– Don jest zdania, że trzeba oddać prezenty, pieniądze i zabrać filmy. Dekobra z „Daily
Mail” znowu telefonował. Stoll przyznał się, że jest korespondentem „Blicka” z Zurychu i
kiedy wejdziemy na Eiger, chce te zdjęcia opublikować...
– No to co? Skąd wiesz, że zrobimy Eiger, a zresztą wam chodzi o angielskie gazety...
– Tak, ale Stoll ma dziwny zegarek, który pokazuje lata, miesiące, kwadry księżyca,
długość dnia i jeszcze kilka innych rzeczy, mówił, że kupił go w USA, kiedy był
korespondentem „Swiss Press” w Hollywood – on jest na pewno przedstawicielem
Międzynarodowego Koncernu Prasowego..
Wzruszyłem ramionami.
– Koniec pięknych dni – powiedziałem do Momy – sto pięćdziesiąt franulów diabli
wzięli, jutro idziemy na rydze...
– Bloody fool Don – zaklął zabawnie Staszek Biel.
Słońce grzało już mocno, kiedy zjawił się Stoll. Jakby przeczuwając, co za chwilę nastąpi
– nie miał zbyt wesołej miny. Z „chatki – szmatki” wylazł Don objuczony konserwami i nie
dojedzonym piernikiem. Rozmawiali dość długo. Stoll wykonywał dziwne ruchy rękami,
jakby się od czegoś odżegnywał. Opalaliśmy się, siedząc na materacykach i było nam
głupio...
W końcu uścisnęli sobie ręce i Don wrócił z puszkami do namiotu.
– Może się pogodzili? – zapytał Staszek Biel.
– Wątpię – odparł Momo – po prostu Stoll nie przyjął z powrotem prezentów...
Od Alpiglen nadszedł drugi przewodnik, powoli spakowali namiocik, włożyli na grzbiet
plecaki i zaczęli schodzić ku kolejce.
– Grüss Gott! – powiedzieli przechodząc obok.
– Grüss – odpowiedzieliśmy.
Don przyczłapał do naszej grupki. Schodząc w dół przydeptywał tenisówkami
sznurowadła. Był bardzo zadowolony.
– Stoll nie wziął prezentów i nie chciał przyjąć pieniędzy – relacjonował – mówił, że
jemu nie są potrzebne, a nam się przydadzą. Ledwie mu je na siłę wepchnąłem. Bloody man!
– dodał z przekonaniem.
14 sierpnia. Przybyło pod ścianę czterech Niemców. Jemy znowu grzyby. Dziś
narąbaliśmy w schronisku drzewa. Dostaliśmy za to obiad.
15 sierpnia. Spadł na Eigerze śnieg do wysokości 1800 metrów.
16, 17 sierpnia. Mijają znowu deszczowe dni i coraz bardziej pleśniejemy w namiotach.
Eiger ukazuje nam niezmiennie pobielane oblicze i powoli umierają w nas resztki nadziei.
I wtedy przyszła wiadomość o następnym ataku na centralny Filar Freney. Pierre Julien,
jeden z najlepszych alpinistów francuskich, profesor ENSA, i Ignatio Piussi – Włoch równie
znany w Italii. Próba była przeprowadzona z wielkim rozmachem; przylecieli pod ścianę
helikopterem, zaopatrzeni w najbardziej nowoczesny sprzęt, ale po trzech dniach wspinaczki
musieli się wycofać, zgubiony plecak przekreślił ich szanse. Ściana jeszcze raz okazała się
silniejsza. Filar Freney – ostatni wielki problem Alp – urósł do zagadnienia najwyższej wagi.
Kto następny? – zapytywali wszyscy w Chamonix i Courmayer, pewni, że jest to sprawa
wyłącznie francusko-włoskiej rywalizacji. Czy jeszcze w tym roku? Chyba nie – zastanawiała
się prasa. Kto będzie zwycięzcą w tej ostatniej wielkiej rozgrywce? Czy Bonatti – najlepszy
alpinista na świecie, czy doskonali Francuzi, a może znów ściana?
I wtedy narodził się szalony pomysł; nasza wytrzymałość psychiczna pod Eigerem
osiągnęła kres.
18, 19 sierpnia. Dziś znowu Eiger ukazał swoją twarz, pokrytą półmetrowym białym
pudrem. Popatrzyliśmy na siebie.
– Wracam do domu – powiedział Czesiek i dodał żartem: – Pisze mi żona, że dzieci jedzą
kit z okien! Muszę więc jechać.
– My z Bielem spróbujemy szczęścia w Zermatt – mruknął Mostowski.
– Jedziemy do Chamonix, może... – nie sprecyzował dokładnie zbyt śmiałego zamysłu
Bonnington: – Jedziesz z nami?
– Jadę – powiedziałem bez chwili namysłu.
I tak zaczęła się nasza wielka przygoda.
Z wyjazdem było trochę kłopotu... Termin ważności wizy szwajcarskiej już się kończył...
nie miałem ponadto wizy francuskiej. Trudności te rozwiązała wspaniale przemiła
Amerykanka Ann, mówiąc:
– Nie martw się, wszystko się jakoś ułoży... Zawiozę was do Chamonix moim
samochodem.
Serce mi się ściskało, gdybym żegnał się z Cześkiem Momatiukiem, drogim przyjacielem
i współtowarzyszem prawie wszystkich wspinaczek w ostatnich latach. Szkoda, że nie jedzie
z nami. Załadowaliśmy się do samochodu. Ulokowano mnie na tylnym siedzeniu.
Na granicy francuskiej Ann podjechała prosto pod posterunek z przygotowanym
paszportem amerykańskim w ręku. Uśmiechnęła się czarująco, robiąc przy tym „oko” do
strażników. Do samochodu zbliżyli się: żandarm francuski i celnik – uśmiechając się do niej z
zachwytem w oczach. Poczęstowała ich papierosami. Widząc paszport amerykański i
angielski trzymany przez Bonningtona, żandarm powiedział tylko:
– Merci! – nie zwracając przy tym na mnie żadnej uwagi.
– N’avez-vous rien á déclarer? (czy nie macie nic do oclenia?)
– Rien du tout (nic) – odpowiedziała Ann błyskając w uśmiechu zębami.
– Eh bien, partez, madame.
Odetchnąłem z ulgą... byłem na ziemi francuskiej.
Przyjechaliśmy do Chamonix – pada silny deszcz. Nie możemy nigdzie dostać
mieszkania. Pełny sezon, wszystko zajęte.
Mieliśmy namioty, ale rozbijać je podczas deszczu, i to w nocy, na kamiennych placach,
byłoby dla nas zbyt przykre.
Dzwonię do moich znajomych, wszystko na próżno. Usiłuję połączyć się z dyrektorem
ENSA – niestety, nie ma go. W końcu proszę znajomego profesora tej szkoły Juliena o
pomoc.
Nie udaje mu się wyszukać dla nas odpowiedniego noclegu, chcąc jednak ułatwić
znalezienie jakiegoś locum, dzwoni raz jeszcze do hotelu. Nie ma miejsca, ale zgadzają się
przenocować nas w salonie recepcyjnym – na dywanie.
20 sierpnia. Świeci słońce – pogoda wspaniała. Jadąc do Chamonix ułożyłem z
Anglikami plan: było nas trzech – do takiego przedsięwzięcia brakowało nam jeszcze
czwartego partnera. Ponieważ znałem bardzo dobrze jednego z uczestników drugiej wyprawy
Juliena, który zeszłego roku w Chamonix proponował mnie i Momatiukowi wspólną
wspinaczkę, wpadłem na pomysł dokooptowania go. Znał doskonale ścianę, warunki
wspinaczkowe, teren, orientował się, jakiego sprzętu potrzeba, a my wiedzieliśmy tylko
jedno, że istnieje taki filar, że trzeba go zdobyć – i nic więcej...
Wybrałem się więc do niego i przedstawiłem naszą propozycję: ustosunkował się do nas
po koleżeńsku, opowiadał o swojej próbie, pokazywał fotografie, przedstawiał trudności i
udzielił informacji, jaki sprzęt będzie nam potrzebny.
Odmówił nam jednak uczestnictwa, wymawiając się tym, że w tej chwili warunki
wspinaczkowe na tym filarze są nieodpowiednie, jest za dużo śniegu, że może za kilka dni...
Poza tym obowiązki w szkole nie pozwalają mu na to. Jak się potem okazało, nie było to
zgodne z prawdą. Chciał nas po prostu zniechęcić do tej próby.
Wszystkie gazety w Chamonix rozpisywały się w dalszym ciągu na temat centralnego
Filaru Freney: czy możliwy jest do rozwiązania ten ostatni wielki problem alpinizmu?
Nie wyczuwaliśmy jednak wśród miejscowych alpinistów specjalnego zainteresowania.
Brak było wiadomości o organizowaniu jakiegoś zespołu dla dokonania tego przedsięwzięcia.
Zastanawiało nas tylko, czy rzeczywiście szczytowe trudności są nie do pokonania i czy w
chwili obecnej warunki wspinaczkowe są nieodpowiednie. Tymczasem problem ostatniego
partnera został rozwiązany. Poznaliśmy Anglika Jana Clough, dobrego alpinistę, który
dołączył do naszej trójki.
Biorąc pod uwagę to wszystko, co powiedziałem przed chwilą, Bonnington i Clough
zdecydowali się iść na trening w pobliskie góry, a z próbą wejścia na centralny filar zaczekać
jeszcze kilka dni...
Ja z Whillansem mieliśmy podobne zdanie – postanowiliśmy jednak zaczekać na miejscu.
21 i 22 sierpnia. Tymczasem piękna pogoda trwa nadal. To nas niecierpliwi... Drugiego
dnia przychodzi do mnie Whillans i mówi:
– Słuchaj, John, to może nasza ostatnia szansa tego roku, pogoda trwa, może się wkrótce
załamać. Chodźmy!
– Tak jest – zgadzam się. – W najgorszym wypadku zrobimy rekonesans, zbadamy teren i
ustalimy najlepszy czas do wspinaczki.
23 sierpnia. Nie mieliśmy pieniędzy na zakup odpowiedniej ilości sprzętu.
Spodziewaliśmy się lada dzień przesyłki pieniężnej, na którą czekali Anglicy. Znano nas
jednak dobrze w Chamonix i wiedziano, że idziemy na filar. Sklep sportowy bez kłopotów i
poręczeń wydał sprzęt na kredyt. Pozostała jeszcze kwestia kołków. Udałem się do nie
koronowanego króla Chamonix pana Franco. Wręczył nam kartki, na podstawie których
otrzymaliśmy kołki i prawo przejazdu kolejką. Nie odmawiają nam niczego – idziemy
przecież na filar, a to tutaj zobowiązuje – bo Chamonix żyje górami i z gór, a wspinaczka to
sport najwyższej klasy. Alpiniści otaczani są tu powszechnym szacunkiem i podziwem.
Po południu 23 sierpnia wyjeżdżamy kolejką na Aiguille du Midi, pogoda fantastyczna,
plecaki są dość ciężkie, w granicach po 15 kilo na osobę. W dwie godziny docieramy do
schroniska „Col de la Fourche”, położonego na wysokości 3600 metrów. Jest to jak gdyby
maleńkie blaszane pudełeczko o wymiarach dwa na trzy metry, zawieszone na stalowych
linach nad przepaścią. Prowadzi do niego droga dostępna tylko dla wytrawnych wspinaczy.
Wchodzimy do środka przez klapę w dachu. W schronisku przyczaił się niepokój. Na
jednej z ostatnich stron schroniskowej książki ciemnieje napis: „Central Pillar of Freney” 10
lipca 1961. Obok nazwisk: Kohlman, Vieille, Guillaume i Oggioni. Ktoś – znacznie już chyba
później postawił ołówkiem małe niezdarne krzyżyki. „To one wysyłają fale niepokoju. Tylko
Bonatti, Gallieni i Mazeaud wyszli cało” – myślę.
Dołem ponad podłogą wałęsają się cienie, miejscami gęstnieją – i wtedy wydaje mi się, że
widzę młodzieńczy uśmiech Guillaume’a. Ta maleńka blaszana klitka założona jest
plecakami, mokrymi butami, naręczami lin i czekanów. W kącie leży stara zapomniana
czapka. „Dlaczego nikt jej nie wyrzuci?” – zastanawiam się, choć znam odpowiedź: może to
ostatni ślad po kimś, kto tak niedawno śmiał się, czuł i kochał, a dziś jest już tylko kupką
bezkształtnej masy o przykrym zapachu.
Biwakko ma dwa metry na trzy w dwóch poziomach, a śpi tu czternaście osób. Jest tak
ciasno, że nawet oddychać trudno. Leżę z Donem „na waleta” skurczony jak powyrywane
sprężyny, z bokiem przebitym ramą łóżka. Pierwsze piętro zajmują Włosi: dwie amazonki,
trzech guidów i kilku wolnych strzelców. Zaraz... zaraz, jakie było to wypalone na czekanie
nazwisko? – usiłuję sobie przypomnieć. Ghigo, Ghigo – mój otępiały mózg bezradnie obraca
ten wyraz w kółko. Ghigo... Ghigo... kiedyś coś takiego słyszałem, ale gdzie? Nagle błysk: no
tak, oczywiście, jak mogłem zapomnieć! Bonatti i Ghigo – pierwsze wejście na wschodnią
ścianę Le Grand Capucin, pierwszy wielki sukces Waltera.
Nagle tupot nóg po blaszanym dachu: czternastu sennych ludzi pojękuje i klnie z cicha
przez sen. Znowu ktoś. Gdzie się zmieści? Stukanie do drzwi. Jestem najbliżej, ale nie chce
mi się ruszyć. Na dworze przytłumione głosy i nowy łoskot. Don dźwiga się do połowy.
– Open the door... – mówi.
Podnoszę się z wysiłkiem, złażę na podłogę i odciągam zasuwkę. W przeraźliwym świetle
księżyca migają ciemne postacie i lśnią białe zęby. Jest ich dwóch: w rękach krótkie
czekaniki, na głowach jasne motocyklowe kaski odbijają księżyc. „Niemcy” – myślę.
– Parla Italiana? – pyta jeden z nich.
Ktoś z góry mruczy po włosku, z czego wynika, że chciałby wiedzieć, z kim na
przyjemność.
– Walter – mówi miękko zapytany.
– Walter? – słyszę zachwyt w głosie. Włosi podrywają się na pryczy i zaczyna się
błyskawiczna wymiana zdań. „Walter” – myślę – a więc tak, tak wygląda Walter Bonatti,
najlepszy alpinista na świecie”. I on stale powraca do tego pechowego schroniska. Usiłuję
przypatrzeć mu się dobrze w mroku, ale to nie tak łatwo. Jest średniego wzrostu, krępy, o
miłym uśmiechu. Czy będzie tu spać?
– No, no... bella luna, bella luna... – powtarza kilkakrotnie.
Kiedy zamykam drzwi, słyszę jeszcze zgrzyt raków na stromym śniegu i migają mi
światełka latarek. Dziesiąta godzina wieczór. Bonatti poszedł na Mont Blanc.
A potem zaczął się koszmar wstawania, ubierania, udręka ściszonych głosów, warkot
kocherów, trzaskanie zamykanych drzwi. Na polu było ciepło, bardzo ciepło, a lawiny
seraków grzmiały groźnie na lodowcach Brenvie i Freney. Byliśmy zmęczeni, rozbici,
wyczerpani psychicznie. Zbyt wielu zmarłych stało wkoło nas. Zbyt wiele pragnień ludzkich
znalazło tu swój kres: prawie fizycznie czuło się napór silnych indywidualności, które
spędziły tu ostatnią noc. To męczyło, przytłaczało.
Gdy zaczęliśmy się zbierać, szarzało. Schronisko było prawie puste. Hen, na lodowcu i
wzgórze na filarze Brenvie migotały świętojańskie robaczki latarek – to nasi nocni
towarzysze rozpoczęli nowy dzień. Z nami pozostało już tylko dwóch młodych Niemców z
Frankfurtu; 23 i 24 lata – przeczytałem później w książce – południowa ściana Mount Maudit.
„Tyle lat wspinania mają przed sobą” – pomyślałem z zazdrością. Gdy mrok zaczął wyraźnie
rzednąć – i oni opuścili blaszane pudełeczko.
– Aufwiedersehen! – powiedział jeden z uśmiechem.
– Bonne chance – dodał drugi.
Śnieg mienił się już wszystkimi odcieniami – od zielonego po złoty.
Col de Pétérey, na którą mieliśmy wyjść, groziła wyszczerzonymi kłami seraków.
Wysoko w górach pionowe pola śnieżne oświetlało słońce. Don nie miał ochoty iść.
– Już późno – mówił – śnieg jest za miękki.
Pomyślałem o śmiertelnej zabawie na Innominacie zeszłego roku i wzdrygnąłem się na
samo wspomnienie.
– Tak, Don ma rację, wtedy tylko cudem skończyło się dobrze. No, ale może to naprawdę
ostatnia szansa? Jak ciężko coś zadecydować, przecież ta nieprawdopodobna pogoda nie
może dłużej trwać... Eee, do diabła!
– Ja mogę iść – powiedziałem.
– Ja też – mruczy gniewnie Don.
Zarzucamy na grzbiet plecaki i wychodzimy przed schronisko. Na Brenvie trwa igraszka
czarnych punktów: dwa docierają już pod szczyt Mont Blanc, znacznie niżej, pod potężną
barierą seraków, pełznie sznur postaci...
– To Ghigo ze swoją kompanią – mówi Don.
Zbocza Col de Pétérey lśnią złowrogo. Patrzymy na nie urzeczeni: tak chyba patrzy mały
ptak w oczy węża.
Z zamyślenia wyrywają nas głosy, niechętnie odwracamy głowy. Na grani Mount Maudit
dwie sylwetki kopią się strasznie powoli ciężkim śniegiem. Wielkie plecaki przesłaniają
postacie.
– Powoli idą – mówi Don.
– Za późno wyszli – dodaję. „Jak i my” – dorzucam w myśli.
Col de Pétérey odstrasza i przyciąga. W białym świetle dnia niepokój rozwiał się i znikł,
cienie rozproszyły się i schronisko dodaje otuchy.
– No to co? Idziemy?
– Idziemy, wszystko jedno!
Zamykam drzwi. Jeszcze jedno spojrzenie w tył na grań. Zdziwienie: grań jest pusta.
Gdzie Niemcy? Sznur śladów urywa się przy ciemnych skałkach.
– Trzeba zobaczyć – mówi Don.
Zdejmujemy plecaki i podchodzimy kilkanaście metrów nad biwakko.
Białe zbocze Mount Mudit przecina delikatny tor lawinowy, idę za nim oczyma. Na dnie
Vallé Blanche leżą nieruchome postacie. Patrzymy na siebie z Donem w milczeniu. „Dwa
nowe krzyżyki w książce” – myślę bezradnie...
Trzeba zawrócić i zawiadomić pogotowie ratunkowe o wypadku! Teraz przy słońcu
przejście przełęczy może się skończyć tragicznie. Jeśli zaś przeczekamy do nocy, stracimy
dzień. Zabraknie nam żywności w czasie wspinaczki.
– Wracamy do Chamonix? – pytam.
Don Whillans potakuje głową.
O naszym przedsięwzięciu prasa francuska, interesująca się żywo każdą nową inicjatywą
w rejonie Mont Blanc, zamieściła następującą wzmiankę:
„Le Dauphine Libéré” z piątku 25 sierpnia 1962 roku:
Atak na Filar Freney (w tym wypadku szło o rekonesans), Chamonix, 24 sierpnia:
Niektórzy dziennikarze podali wczoraj do wiadomości, że jeden alpinista angielski i
jeden alpinista polski (bez wymienienia nazwisk) rozpoczęli atak na Mont Blanc poprzez
Filar Freney.
Wyjaśniamy natychmiast, że chodziło tu o alpinistę polskiego Jana Długosza z
Krakowa oraz alpinistę brytyjskiego Donalda Whi Hansa. Obaj byli w pełni
predestynowani do sukcesu w tym przedsięwzięciu. Długosz jest doskonale znany w
Chamonix przez zdobycie zachodniej Ściany Dru w roku 1957 razem z Bielem i
Momatiukiem, jak również przez pokonanie wschodniej ściany Le Grand Capucin w
ubiegłym sezonie. Brał też udział w poszukiwaniach mających na celu odnalezienie ciała
swego ziomka i przyjaciela profesora Żuławskiego, pochłoniętego przez szczelinę na
szczycie Mont Blanc du Tacul.
Don Whillans jest autorem czwartego wejścia na Petit Jorasses – zachodnią ścianę –
z Ice Brownem i Joe Smithem w roku 1958, szóstego wyjścia na Dru przez filar
Bonattiego z Bonningtonem i 23 wejścia an Grandes Jorasses przez filar Walkera.
Doniesienie, że obaj alpiniści rozpoczęli już wspinaczkę, było przedwczesne, zrobili
bowiem rekonesans i po spędzeniu jednej nocy w biwakko na Col de la Fourche
powrócili do Chamonix.
26 sierpnia, niedziela, po południu.
Pogoda jest piękna – nie ma na co czekać.
Z Chamonix wyruszamy, ale już w zespole czteroosobowym: Bonnington, Whillans,
Clough i ja. W poczekalni kolejki linowej mającej nas przewieźć na Aiguille du Midi
spotykamy trójkę znanych alpinistów francuskich: René Demaissona i profesorów ENSA
Poillet-Villarda i wspomnianego już kilkakrotnie Juliena.
Wiozą ze sobą ogromne plecaki, z których malowniczo zwisają pęki kołków, haki i liny.
Wszelkie pytania są właściwie zbędne.
– Idziecie we trójkę? – pytam.
– Nie, w Torino czeka na nas Piussi – odpowiada Demaisson.
W schronisku na Col de Fourche jest tym razem mniej ludzi.
Otwieram książkę: obok nazwisk dwóch Niemców z Frankfurtu widnieją dwa krzyżyki
zakreślone czyjąś ręką. Nie jestem zadowolony, gdy Whillans wpisuje do książki nasze
nazwiska, podając jednocześnie cel wyprawy ze znakiem zapytania.
Kładziemy się spać... Niestety, nie na długo: około godziny dziesiątej wieczorem budzą
nas kroki na dachu schroniska. Przez uchyloną klapę wchodzi dwóch mężczyzn w białych
kaskach na głowach.
Siadają przy stoliku, na którym leży książka, otwierają, czytają, potem coś wpisują.
– Czy chcecie położyć się spać? Zrobię wam miejsce.
– Nie, dziękujemy, wstąpiliśmy tylko na chwilę, aby odpocząć. Zaraz ruszamy w dalszą
drogę.
W chwilę później wychodzą. Jakiś Amerykanin, który spał na górnej pryczy, woła:
– To był Bonatti, poznałem go!
Zrywam się, otwieram książkę: pod naszymi nazwiskami widnieje podpis: Walter
Bonatti. Nic więcej.
Podchodzę szybko do drzwi, uchylam je. Widzę, że Bonatti idzie nie na Mont Blanc, ale z
powrotem w kierunku schroniska „Torino”. Zrozumiałem, o co chodziło: słynny Włoch
przeczytał, że idziemy na Freney. Nie mógł się z tym pogodzić. Za dużo dał z siebie w
dwukrotnej walce o jego zdobycie. Wraca więc do „Torino” szukać partnera do tej niezwykłej
wspinaczki! To była jego ostatnia szansa!
Parę dni później okazało się, że tak było istotnie. Bonatti, który ze swoim klientem miał
iść w góry, przeczytawszy w książce schroniska o celu naszej wyprawy, zrezygnował z
zarobku i zszedł tej samej nocy w dolinę, aby znaleźć odpowiedniego partnera do ataku na
Freney. Udało mu się nawet odszukać jednego ze swoich stałych współtowarzyszy, Antonia
Piussi, niestety był on umówiony z Francuzami, których spotkaliśmy w kolejce. W ten sposób
sławny Bonatti przegrał wyścig o zdobycie Filaru Freney.
27 sierpnia, godzina jedenasta wieczorem. Ze schroniska startujemy tym razem o
godzinie jedenastej w nocy. Przechodzimy przez szczyt lodowca Brenvy, kuluar wiodący do
przełęczy de Pétérey. Śnieg i lód odbijają silne światło księżyca... jest przeraźliwie jasno.
Kiedy wchodzimy w cień, oświetlamy drogę lampami czołowymi. Odczuwam jakieś
niesłychane zespolenie naszej czwórki z przyrodą. My i ten krajobraz to jedno. Słychać tylko
uderzenia czekanów... W jednej ręce każdy z nas trzyma igłę lodową (długi, cienki hak), w
drugiej rodzaj specjalnego krótkiego czekana; na nogach raki. Ściana, po której się wspinamy,
jest prawie pionowa.
28 sierpnia.
Na Col de Pétérey jesteśmy o świcie. Niebo zaczyna różowieć. Przed nami wystrzelają
hen, ku niebu, filary Freney: ciemnoczerwona masa skalna pożyłkowana śniegiem. Odległość
od podstawy filaru wynosi jeszcze około 800 metrów.
Zdejmuję buty i rozcieram palce, bałem się, że je odmroziłem. Gotujemy herbatę, musimy
się rozgrzać w oczekiwaniu, aż słońce oświetli naszą ścianę!
O godzinie siódmej rano opuszczamy przełęcz i przez pola lodowe idziemy aż do
podstawy Filaru Freney. Widzimy, jak naszym śladem podąża pod górę czterech ludzi... To
zespół francusko-włoski. Godzina ósma rano: rozpoczynamy wspinaczkę na filar. Ograniczę
się w opisywaniu technicznych problemów. Powiem krótko: wszystko na tym filarze jest w
skali najwyższej trudności. Przed nami kominy skalne, urwiste szczeliny, przewieszki. Na
każdej długości liny są miejsca skraj nie trudne. Poza tym daje się we znaki wysokość. Na
4500 metrów n.p.m. powietrze jest bardzo rozrzedzone. No i plecaki strasznie ciągną do tyłu.
Co gorsza, pogoda zaczyna się psuć. Pojawiają się chmury. Przesłaniają słońce. Francuzi,
którzy w godzinę po nas weszli na przełęcz, przestraszyli się tych chmur i postanowili
poczekać. Rozbili namioty i przyglądają się naszej wspinaczce.
Wspinamy się w zespołach. Obie dwójki niezależnie od siebie. Whillans z Bonningtonem
w pierwszej, ja i Clough w drugiej. Chwilami zmieniamy się. Dwójka Anglików jest
wspaniała, fachowcy to niesłychani. Od wielu lat nie robią nic innego, mają świetnie
opanowaną wspinaczkę z plecakami. Ale ich system nie bardzo mi odpowiada. Prawie wcale
nie wbijają haków, natomiast w wielu miejscach używają nylonowych pętelek, które
zarzucają na kamienie.
Wspinam się jako pierwszy w drugiej dwójce. Ponieważ maksymalnie chcieliśmy
zmniejszyć ciężar sprzętu, zabraliśmy dwa młotki do wbijania haków. Jeden ma pierwszy z
Anglików, wbija on tylko rzadko haki, drugi młotek do wbijania haków ma ten Anglik pode
mną. Nie mogę więc wbijać dodatkowych haków, a ponieważ drugi Anglik z pierwszej
dwójki zabiera pętelki nylonowe, jesteśmy, praktycznie biorąc, pozbawieni asekuracji.
Trochę się na to buntuję i zaczynam dobijać „prywatne” haki używając jako młotka
ciężkiego haka lodowego.
Tempo jest niesłychanie szybkie, wyczerpujące. Najlepszy dowód, że pod wieczór, koło
szóstej, docieramy do biwaku Bonattiego. W jednym dniu robimy tyle, co inne zespoły robiły
w dwa dni. Biwak wywiera na mnie przygnębiające wrażenie. Są to wąskie półeczki, na
których najwyżej po dwie osoby mogą siedzieć, ale nie leżeć. I tam przez kilka dni tkwiło
siedem osób z Bonattim. Zostały ślady ich pobytu – to jest właśnie bardzo przykre. Jakby
cmentarzysko. Dużo starych haków, zardzewiały kocher, kawałki odzieży, menażka z resztką
jedzenia, jedna rękawiczka. Widać, że wielu ludzi siedziało tu w najcięższych warunkach.
Wieczorem ukazuje się pierwszy helikopter. Przelatuje koło nas, robi kilka okrążeń i
odlatuje... To jest przyjemne. Jakiś znak, że nie jesteśmy sami na tym filarze. Praktycznie nie
ma to wielkiego znaczenia, ale nie tylko rzeczy praktyczne się liczą.
Siedzimy po dwóch w jednej płachcie biwakowej. Ja z Clough, 5 metrów poniżej, w bok,
Bonnington z Whillansem. Nasza półeczka jest nachylona, częściowo pokryta śniegiem i
lodem, ciągle zsuwamy się po niej. Płachta biwakowa to rodzaj pokrowca z nylonu. Kiedy się
w niej siedzi i oddycha, jest mokro, bo para się skrapla. Trudno jest w takich warunkach
mówić o spaniu. A jesteśmy zmęczeni, bo to już druga noc.
Przywiązani jesteśmy do haków wbitych w ścianę. Po chwilach drzemki stwierdzamy, że
się zsuwamy, i nogi z płachtą wiszą nad przepaścią. Nagle łapie mnie kurcz w nodze. Przykre,
bo wiem, jakie trudności czekają mnie jutro. Na szczęście kurcz mija bez następstw.
Tego dnia prasa zamieszcza taką wzmiankę: „Le Dauphine Libéré 28 sierpnia 1961 roku.
W natarciu na Mont Blanc
Kilka dni temu w artykule opublikowanym przez pewien dziennik paryski słynny
przewodnik alpejski Gaston Rebuffat oświadczył, że zna tylko około dwudziestu
alpinistów, którym zdobycie Freney może się udać. Bonnatti, Mazeaud i jego towarzysze
byli wliczeni między nich. Można zaliczyć tu również trzech przewodników francuskich
René Demaisona, Pierre Juliena i Yves Poillet-Villarda, ich towarzysza włoskiego
Ignacio Piussi, dwóch alpinistów angielskich Chrisa Bonningtona i Dona Whillansa,
którzy rzucili się razem z nimi na zdobycie Filaru Freney. Ich kwalifikacje świadczą o
tym dobitnie. Nie znamy jeszcze dokładnie klasy obu alpinistów polskich, którzy też
wzięli udział w tej wyprawie. Wiadomo tylko, że jeden z nich. Jan Długosz, zrobił trudne
wejście na Dru ścianą zachodnią i wschodnią ścianę Le Grand Capucin.
Burza zaskakująca brutalnie między 4000 a 4800 metrów nie przebacza, zwłaszcza
jeżeli na tej wysokości musi być stosowana technika podciągowa. Właśnie przez burzę, a
nie przez góry zostali zwyciężeni Mazeaud i Bonatti.
Jeżeli pogoda się utrzyma, przypuszczamy, że nic nie przeszkodzi alpinistom w
odniesieniu zwycięstwa.
Jakkolwiek by się rzecz miała, obserwator, który wszedł w niedzielę między godziną
szesnastą a siedemnastą na wierzchołek Mont Cherny zaopatrzony w silny teleskop, w
czasie kiedy była jeszcze doskonała widoczność, nie zauważył żadnego z alpinistów.
Może szukał ich za wysoko? W każdym razie Demaisson, Julien, Poillet-Villard i Piussi
opuścili w niedzielę rano schronisko „Torino”. Piussi przybył późno w sobotę i był
bardzo zmęczony, co zmusiło go do kilku godzin odpoczynku nie przewidzianego w
programie.
Anglicy i Polacy, jak wiemy o tym dzisiaj, wyjechali tymi samymi wagonikami
kolejki linowej na Aiguille du Midi w sobotę po południu, ale nie mając spotkania na Col
de Géant udali się prawdopodobnie prosto do biwakka na Col de la Fourche.
W takim wypadku mogli oni znacznie wyprzedzić zespół francusko-włoski.
28 sierpnia. Rano ładna pogoda. Niebo bez jednej chmurki. Francuzi zwinęli już namioty.
Chcą za wszelką cenę uczestniczyć w przejściu Freney. Wchodzą w wielki śnieżny żleb po
prawej stronie filaru i tą łatwiejszą drogą zaczynają szybko podchodzić do nas. Jakieś 100
metrów pod nami trawersują w filar, omijając w ten sposób całą jego dolną trudną część.
Ostatecznie mają prawo tak postąpić, gdyż Julien i Piussi w czasie drugiej próby – drogę
przez dolną część filaru już przebyli.
Zaczynamy wspinaczkę na najtrudniejszy odcinek Filaru Freney. Turnia nad nami nie jest
zachęcająca. Lita, bez możności obejścia, strasznie trudna. Whillansjako pierwszy ją atakuje,
bez plecaka, łącząc wspinaczkę klasyczną z podciągową. Kiedy skała jest tak gładka, że nie
ma na niej oparcia ani dla rąk, ani dla nóg, jedyną możliwość wyjścia daje wbijanie haków w
szczeliny i zawieszanie pętelek nylonowych. Na nich się staje. Ten sposób jest bardzo
męczący i wspinanie powolne.
Żeby dojść do widocznego wyżej komina, trzeba pokonać najpierw dwie duże
przewieszki. To są takie fragmenty ścian, które odchylają się od pionu w kierunku
wspinających się. Jakby rodzaj dachu. Walczy się tam o każdy metr. Whillans przechodzi w
ten sposób jedną długość liny, to jest około 40 metrów, następnie ściąga do siebie
Bonningtona i wspina się dalej. Bonnington czeka w tym czasie siedząc na ławeczce
zwieszonej na hakach wbitych w ścianę. Whillans pokonuje obie przewieszki i znajduje się u
wejścia do komina. Wtedy właśnie następuje najdramatyczniejszy moment naszej wyprawy,
spotęgowany jeszcze tym, że pierwszy z podchodzących od dołu Francuzów jest już blisko,
około 300 metrów pod nami.
Whillans jest chyba najlepszym wspinaczem, jakiego znam. Kiedy stwierdza, że
posługiwanie się techniką hakową w kominie potrwa zbyt długo, decyduje się na rozwiązanie
klasyczne – z pomocą tylko własnych rąk i nóg. Wspina się dość szybko jakieś 8 metrów, ale
dalej trudności się zwiększają. Usiłuje jeszcze wbić hak. Utrzymuje się przez dłuższą chwilę
dosłownie na jednym palcu w jakiejś szczelinie skalnej, ale wszystko ma swoje granice.
Widzimy najpierw, jak Whillans wylatuje z komina i leci w powietrze w przepaść. Dziwnym
ruchem rozkłada ręce, jak przy skoku do wody, i przelatuje tak około 15 metrów w dół.
Oczekuję katastrofy... Znając Anglików wiem, że biją mało haków. Na szczęście hak
wytrzymuje. Następuje szarpnięcie i Whillans zawisa w powietrzu 2-3 metry od ściany.
Bonnington rzuca mu linę i przyciąga do siebie.
Widząc to Francuzi krzyczą:
– To jest zła droga! Źle idziecie! Kominem nie ma przejścia! Idźcie w lewo!!
Ale wiemy już, że to, co pokazywał na zdjęciu Julien, inaczej wygląda w rzeczywistości,
na ścianie, z bliska. Teraz Bonnington z kolei zaczyna forsować komin. Chce pożyczyć kilka
kołków od Francuzów.
Julien odpowiada:
– Tędy nie przejdziecie, będziemy biwakować na waszym miejscu, a jutro pójdziemy w
lewo. Mamy tylko 20 kołków, też mało.
Bonnington przechodzi komin w ciągu dwóch godzin. Wychodząc z najtrudniejszego
miejsca w kominie na łatwiejsze, Bonnington zaczepia spodniami o występ skalny. Szarpie... i
rozdziera kieszeń. W przepaść leci mu portfel. Całe nasze pieniądze, te, na które
oczekiwaliśmy w Chamonix 50 funtów, czyli 150 dolarów. Dość dużo, ale na Bonningtonie
nie robi to żadnego wrażenia. Spadły – to trudno. W takich momentach ludzie są zupełnie
niewrażliwi na sprawy materialne, które na dole są najważniejsze. Bonnington woła, że jest w
łatwiejszym terenie i że dalsza droga nie będzie już taka trudna.
Francuzi zmieniają wtedy front. Julien pyta, czy nie chcemy kołków. Demaisson uzgadnia
z nami, że nie będą rywalizować w ścianie i że stanowimy jedną międzynarodową
ekspedycję. Oni jutro wejdą po naszych linach. Jak zresztą może być inaczej między
przyjaciółmi? Cieszy mnie, że możemy im być pomocni.
Bonnington zgadza się, aby Francuzom zostawić linę na najtrudniejszym odcinku.
Wciągamy podaną nam linę i umocowujemy ją na górze. Holujemy plecaki i sami wspinamy
się nad komin.
Nadchodzi noc. Przez cały pracowity dzień zrobiliśmy dwie długości liny, to jest 60 do 70
metrów.
Na górze nie ma jednak miejsca na biwak, Bonnington robi trawers i o 15 metrów niżej
znajduje platforemkę. Zostawiamy sprzęt i zjeżdżamy do niego. O spaniu nie ma mowy. Bez
przerwy zsuwamy się po nachylonej platformie. Gotujemy przez prawie całą, już trzecią noc,
jedzenie. Głównie płyny. Organizm w czasie dnia traci moc wody przy tak dużym wysiłku, a
ciężkie pożywienie jest nieprzyswajalne. Na poprzednich biwakach jedliśmy i piliśmy
gotowaną zupę, herbatę z cukrem, do gorącej wody wciskaliśmy też kondensat mleka z tuby,
trochę suszonego mięsa, pikantne rybki. Na tym biwaku nasze zapasy są na ukończeniu.
Pijemy już tylko gotowaną wodę z cukierkami, bo cukier się skończył.
W nocy rozmawiamy, usiłujemy opowiadać sobie jakieś kawały, nawet próbujemy
śpiewać. Ale jest to raczej krzyk dla rozgrzewki, a nie śpiew.
A oto wypowiedzi prasy z dnia 29 sierpnia 1961 roku. „Le Progres”:
PIĘKNA POGODA SPRZYJA ZESPOŁOM. KTÓRE WYRUSZYŁY
NA PODBÓJ FRENEY
(Filar powinien zostać zwyciężony dzisiaj wieczór. Od naszego specjalnego
korespondenta). Chamonix 28 sierpnia.
Tajemnica unosi się nad Filarem Freney i najbardziej fantastyczne wieści krążą w
dolinie. Czy nie zapewniano w Chamonix, że dwóch Anglików zabiło się na skutek
odpadnięcia? Czy nie podawano jako pewnik, że Walter Bonatti – otoczony nimbem
przewodnik włoski i jeden z autorów tragicznej próby – także wyruszył do tego szturmu,
który oby był ostateczny. W Courmayer inna wiadomość: dwóm Polakom udało się
osiągnąć pod koniec popołudnia szczyt trudności.
Jedno jest pewne: szef przewodników z Courmayer doniósł nam, że jeden z jego
ludzi. Louis Claret około dziesiątej trzydzieści obserwował zgrani koło Tour Ronde
wspinaczkę alpinistów. Mieli oni być na wysokości jednej trzeciej filaru.
Co wiemy naprawdę? Nic więcej, niż to, co podaliśmy tutaj. W sobotę po południu
trzech profesorów l’Ecole NSA: Pierre Julien, René Demaisson i Yves Poillet-Villard
wsiadło do wagonika kolejki linowej na Aiguille du Midi, która poprzez Vallée Blanche
zawiozła ich na Col du Géant. Towarzyszyli im himalajczycy brytyjscy Don Whillans i
Chris Bonnington. Był również w drodze zespół polski prowadzony przez Jana Długosza.
29 sierpnia. Z pierwszym brzaskiem rozpoczynamy dalszą wspinaczkę. W tym momencie
ukazuje się Piussi i pyta, czy możemy zostawić im jakieś liny. Mają trudności z
przeciąganiem plecaków. Nie chcą też wchodzić bez asekuracji. Mamy cztery liny, to jest
dwie liny po 40 metrów na każdą dwójkę. Do wierzchołka turni jest jeszcze 3 długości liny
bardzo trudnej wspinaczki, ale po wczorajszej wydaje to nam się już łatwe. Oddajemy im
więc jeszcze po dwie liny.
Chcę tu zaznaczyć odnośnie wczorajszej i dzisiejszej wspinaczki, że w kluczowej partii
Filaru Freney nie ma w ogóle stopni ani chwytów. Pionowe partie skalne przebywamy przy
pomocy techniki podciągowej, stojąc na małych ławeczkach zawieszonych na wbitych w
szczeliny hakach, mając pod nogami kilkusetmetrową próżnię. Dochodzą do tego trudności
związane z oblodzeniem i niebezpieczeństwem spadających kamieni. A jednocześnie rośnie
przecież zmęczenie – bo do ogólnego wyczerpania dołączają się tu dolegliwości wywołane
zmniejszonym ciśnieniem atmosferycznym.
Na wierzchołek turni Bonnington wchodzi o dziewiątej rano. Potem Whillans, a ja i
Clough znajdujemy się już pod szczytem. Wtedy zaczyna się historia z samolotami. Najpierw
nadlatuje helikopter. Krąży koło nas zupełnie blisko, 20 metrów. Widzimy dokładnie pilota i
reportera, który robi zdjęcia. Początkowo było to nawet przyjemne, później zaczyna być
niebezpiecznie. Helikopter nadlatuje prosto na filar i w ostatniej chwili robi unik ku górze.
Latają też ciągle dwa małe samoloty. Wspinaczka nadal jest niebezpieczna, a łomotanie
samolotów denerwuje. Może zdarzyć się katastrofa już po pokonaniu głównych
niebezpieczeństw i trudności. To by było głupie. Na wierzchołku filaru wypoczywamy
chwilę. Z turni zjeżdżamy blisko 20 metrów na grań du Brouillard, aby tą granią dojść do
szczytu Mont Blanc. Nie jest to trudne wtedy, kiedy grań jest jeszcze w cieniu. Ale o godzinie
jedenastej operuje słońce, warstwa śnieżnego śniegu leży na lodzie i bez przerwy przechodzą
małe lawinki śnieżne. Mogą pociągnąć w dół.
Bonnington i Whillans twierdzą, że asekuracja i tak na nic się nie przyda, zwijają linę i na
los szczęścia, po wariacku, idą do góry. Ja i Clough idziemy wolniej, bijąc haki; uważamy, że
po takiej ciężkiej i trudnej wspinaczce nie ma sensu ryzykować. Ten ostatni odcinek
pozostanie mi w pamięci! Jest łatwiejszy od poprzednich i nie stanowiłby żadnego problemu
na początku wspinaczki, ale po trzech nie przespanych nocach i trzech dniach kolosalnego
wysiłku, trudno się skoncentrować, a jestem do tego zmuszony, bo jeden nieuważny krok
może mieć tragiczne następstwa.
Na szczyt wychodzimy o godzinie dwunastej, o pół godziny później od pierwszej pary
(Francuzi o cztery godziny później). Czeka tam już fotoreporter z „Le Progrés” z wielką
butelką szampana. Anglicy udzielili już wywiadu. Nie umie ani słowa po angielsku, miał więc
trudności w dogadaniu się z Anglikami, którzy z kolei nie znają francuskiego. (Jak się później
okazało, reportaż w gazecie się ukazał, a Anglicy łapali się za głowy czytając to, czego nie
powiedzieli).
W pewnym momencie na szczycie Mont Blanc rozlega się piekielny hałas przelatującego
bardzo blisko odrzutowca. Oczywiście nie zdajemy sobie z tego sprawy, że właśnie ten
odrzutowiec w chwilę później przetnie linę kolejki w Chamonix i że w tym momencie
rozgrywa się nowa katastrofa na Mont Blanc, która zwróci ponownie uwagę całego świata na
tę górę. Fotoreporterzy (a było ich już w tej chwili trzech) sprowadzają nas w dół. W
schronisku „Aiguille du Goûter” dowiadują się o katastrofie kolejki i gonią za większą
sensacją.
Turyści w schronisku „Vallota” i „Aiguille du Goûter” serdecznie nam gratulują, częstują
herbatą, owocami. Przewożą nas tramwajem do Chamonix, które kilka dni żyło filarem i z
uwagą śledziło wspinaczkę. Otaczają nas zaraz tłumy turystów – Anglików i Amerykanów,
gratulują nam i zapraszają do restauracji. Obwożą autami itp. Na znak żałoby z powodu
katastrofy kolejki linowej miejscowe czynniki odwołują oficjalne przyjęcie przygotowane dla
nas w Chamonix.
30 sierpnia. Francuzi zapraszają nas na uroczyste przyjęcie w ENSA. Dyrektor Franco
składa nam oficjalne gratulacje w imieniu rządu francuskiego. Wznoszą nasze zdrowie
szampanem. Zapraszają naszą czwórkę do uczestnictwa w ekskluzywnym klubie
alpinistycznym „Groupe de Haute Montagne”, do którego należy 100 najlepszych alpinistów
w świecie: Bonatti, Hilary, Tensing i im podobni. Następnie uczestniczymy w konferencji
prasowej w „Hôtel d’Angleterre”, gdzie podają czarną kawę i wino. Wymieniamy autografy.
Zdarza się tu zabawna historia – podchodzi do nas dyrektor hotelu (który po przyjeździe
naszym do Chamonix wobec braku miejsca w pokojach zaproponował nam nocleg w salonie
na dywanie, z czego naturalnie skorzystaliśmy). Wręcza Bonningtonowi prospekt hotelowy z
planem pokoi. Przy jednym apartamencie postawił krzyżyk z napisem: „Tu spała królowa
Wiktoria”, a drugi krzyżyk tam, gdzie zaznaczony jest salon: „a tu na podłodze CHRISTIAN
BONNINGTON”. Uśmialiśmy się przy tym serdecznie.
31 sierpnia. I znów wywiady i gratulacje, i owacje nie znanych nam prostych ludzi. Nie
przyjmują od nas pieniędzy za śniadania i obiady w kafejkach, a najszczęśliwszy był chyba
redaktor, Polak Teddy Wowkonowicz, który znosi nam plik gazet i przedstawia mnie
wszystkim słynnym osobistościom w Chamonix.
O tym wydarzeniu prasa francuska zamieszcza najrozmaitsze sprzeczne ze sobą
reportaże. Cała Francja chciała, aby filar zdobyli Francuzi, i kiedy przyszła wiadomość, że
czterech ludzi jest na wierzchołku Mont Blanc, a pilot widział tam rzekomo Juliena, wiele
gazet podaje, że Francuzi są pierwsi, a tylko kilka przedstawia sytuację zgodnie z prawdą.
Potem dopiero wyjaśniają, że wspinaczka dokonana została przez zespół
międzynarodowy składający się z Anglików, Polaków i Francuzów. Zamieszczają nasze
fotografie.
Wielu żałowało razem z nami, że nie pozwolono Bonattiemu, Mazeaud i Gallieniemu
dokończyć zdobycia, które rozpoczęli, aby w ten sposób oddać hołd ich czterem
towarzyszom, którzy zniknęli w burzy na zboczach Filaru Freney, pokonanego aż do
ostatnich 80 metrów od wierzchołka.
I jestem pewien, że jeżeli tego wieczoru radość zapanowała w małej kolonii brytyjskiej
Chamonix, łzy płynęły w małym domku w Courmayer, jak również w jednym paryskim
mieszkaniu. Łzy płynęły z oczu Waltera Bonatti, człowieka, który „wynalazł” ten filar, który
chciał go pierwszy zdobyć, który narażał tam swoje życie, i takie same łzy płynęły z oczu
Pierre Mazeaud, jego towarzysza w tej przygodzie wymagającej w ostatnich latach
największej odwagi, a mającej zakończyć się okrutnym dramatem. Małe łzy żalu, nie większe
od tych, jakie opłakują przyjaźń lub miłość utraconą.
(Rozdział nie dokończony przez autora)