DOM SPOKOJNEJ STAROŚCI
Kornel Filipowicz
Jabłonie wcześnie tego roku zakwitły. Widać je z okien poprzez czarne pnie i konary
bezlistnych jeszcze drzew. Wygląda to, jakby tam, na końcu parku, gdzie zaczyna się młody
sad, białoróżowa chmura zstąpiła z nieba, aby otulić i osłonić przed mrozem korony jabłonek
ciepłym, puszystym szalem.
Dwaj mieszkańcy piętrowego, pomalowanego na jasnożółty kolor domu, panowie Stanisław
Omulski i Tadeusz Horwat, wyszli na spacer i przemierzali właśnie rozległy, ale niezbyt
przyjemny, bo zdziczały i trochę wilgotny park. Gęsto rosnące stare drzewa rzucały tu zbyt
wiele cienia na trawnik pokryty kępami bluszczu i barwinka. Panowie Omulski i Horwat nie
skorzystali z wygodnych, pustych o tej porze dnia ławek w parku. Dążyli w stronę młodego,'
kwitnącego sadu.
—
Cieplutko dzisiaj — powiedział Horwat.
—
Ale ranki i wieczory jeszcze zimne.
—
To prawda, ranki jeszcze chłodne, ale w południe, jak słońce przygrzeje, czuje się, że
wiosna idzie. Niech pan patrzy, panie Stanisławie, jak tam, w sadzie, ziemia dymi! Parę
takich dni i będzie już zupełnie sucho.
—
Powietrze jeszcze wilgotne, ciężko oddychać — powiedział Omulski. Cierpiał na
astmę, miewał duszności, które ostatnio dały mu się trochę we znaki. Zwolnił więc nieco
kroku przytrzymując za rękaw swego towarzysza. Przeszli przez park i zatrzymali się na
skraju sadu. Kwitnące jabłonie stały w blasku słońca, wyglądały jak bukiety. Nie było wiatru,
panowała ’cisza, w koronach drzew brzęczały pszczoły.
—
O czym to mówiliśmy? -— spytał Omulski.
—
O spodkach latających i kosmicznej armii zbawienia?
—
Tak, ale nie o to mi w tej chwili chodzi.
—
O masonerii?
' — Właśnie. No więc, to się, proszę pana, nie datuje od wczoraj. Oni tę krecią robotę robią
od czasów, kiedy Polska jest Polską.
— Czy to nie przesada? Oni powstali dopiero gdzieś w czasie rewolucji francuskiej.
Omulski nie lubił tego dziada, Horwat był starszy od niego prawie pięć lat, miał obrzydli wy
tik — poruszał bez przerwy ustami, jakby pykał fajkę.
Był poza tym namiętnym plotkarzem i kawalarzem, ale ze względu na swoją przeszłość — za
premierostwa Grabskiego pracował w ministerstwie skarbu — był tu jedynym człowiekiem,
któremu mógł zaufać.
— Nawet grubo przed, ale nie o to chodzi, jak się nazywali. To jest ciągle ta sama mafia,
dążąca nieustannie do tego samego: osłabienia odporności narodu, do rozbicia państwa,
zniszczenia jego strukjtury społecznej, dorobku kulturalnego, zerwania wszystkich więzów,
rozdarcia wewnętrznego, zniszczenia granic, pogrzebania naszej przeszłości i przekreślenia
na zawsze przyszłości. Ja wiem, proszę pana, że pan ma trochę sceptyczny stosunek do
religii...
— Nie — powiedział Horwat niezwykle przytomnie, jeśli zważyć, że już od chwili szedł
z odwróconą głową i z wielkim zainteresowaniem przyglądał się dwom dziewczętom, które
zbliżały się od strony inspektów i niosły w wielkim, płaskim koszu rozsadę. — Nie do religii,
tylko do kleru.
— Tak czy owak — wierzy pan chyba w istnienie i działalność złego ducha, diabła,
demona — obojętne, jak nazwiemy tę siłę, która jest zaprzeczeniem wszystkiego, co jest we
wszechświecie czyste, dobre, szlachetne, wzniosłe?
— Tak, zło niewątpliwie istnieje — odpowiedział Horwat nie przestając obserwować
dziewczęta, które złożyły kosz na ziemi i zabrały się do sadzenia rozsady na długim zagonie,
osypanym białymi płatkami niby śniegiem. —- Siądźmy sobie tu, na słoneczku — dodał i
skierował się w stronę ławki. Omulski podąża za nim i mówi:
— Ta diabelska siła nie darmo od samego Belzebuba, który był kiedyś aniołem,
pochodzi! W ileż postaci potrafi się wcielić!
— A propos wcielić — czy sądzi pan, że diabeł może wejść także na przykład w
księdza? — spytał w zadumie Horwat. Omulski zerknął na niego kątem oka, ale twarz
Horwata była poważna.
— Wejść, wcielić się, czy tylko przebrać się w szaty duchowne? To różne rzeczy —
powiedział ostrożnie Omulski.
— Pytam, bo nie wiem, czy pan słyszał o tym wspólnym nabożeństwie ka- tolicko-
protestancko-żydowskim?
— Nie, coś podobnego?!
— Przy głównym ołtarzu ksiądz katolicki, przy bocznych pastor i rabin.
— Pan ze mnie żartuje...
— Gdzieżbym śmiał. Czytałem w Le Monde, to było gdzieś na południu Francji.
— Oczywiście, jeszcze jedna masońska impreza w tym kraju wielkiej wiary i wielkiego
jednocześnie zepsucia. Straszne. To ich dzieło. A to wszystko po to, aby nas omamić i
oszukać, zasiać wśród nas ziarno nieufności i zwątpienia, poróżnić ludzi między sobą,
odebrać im wiarę i szlachetną prostotę serca i umysłu — zdeprawować, zniszczyć! To oni
karmią nas od wieków słabością i zwątpieniem, fałszywą wiedzą, oszukańczą filozofią,
amoralną etyką, zdegenerowaną literaturą i sztuką, które pchają nas w objęcia grzechu, w
bagno, brud, prostytucję, zbrodnię! — Omulski zakończył to zdanie przyśpieszając kroku i
podnosząc głos, gdyż Horwat zdawał się myśleć o czym innym.
32
— Może będę miał dzisiaj paczkę od Karola — powiedział Horwat sadowiąc się na
ławce i podciągając spodnie w miejscu, gdzie jego spiczaste kolana nadwerężały
niebezpiecznie materiał. Mrużył oczy i patrzył w stronę budynku mieszkalnego z balkonami,
na których wietrzyła się pościel.
— Listy już były, paczki dopiero o pierwszej — powiedział Omulski i po- cżul ucisk w
sercu na myśl o swoim synu, Władysławie, który był dzieckiem niedobrym a ożenił się, jak
na złość, z kobietą, która miała jeszcze gorszy od niego charakter. Dobrali się jak w korcu
maku. Próbował już na nich różnych sposobów, pisał co tygodnia, potem nie pisał przez całe
długie lata, na koniec obraził się, napisał do nich, że zabrania im pisać i cokolwiek przysyłać,
zabronił im tego, czego nigdy nie robili, i to okazało się najlepszym wyjściem. Oni nie
musieli sobie zaprzątać więcej nim głowy, a on ocalił swój honor. Ciągnął dalej z mocą:
— To oni zatruli serca i dusze ludzkie, pomieszali umysły Husa i Lutra, Woltera i
Rousseau. Ich dziełem jest reformacja i wszystkie rewolucje. To oni przywiedli do upadku
piękną Rzeczpospolitą, sprowadzili na nią rozbiory po to, aby wykrwawić nas w wojnach i
powstaniach, unicestwić nasz naród, naszą religię, język* kulturę!
— Ale dupa! — powiedział nagle Horwat.
— Co pan mówi? — spytał Omulski nieco spłoszony i nie całkiem pewny tego, czy się
nie przesłyszał. Swoją drogą, przyzwyczaił się już był do ordynarności Horwata. Składał to
na karb jego szlacheckiego i ziemiańskiego pochodzenia, oni bywali tacy. Wybaczał mu to,
choć sam tego okropnie nie lubił.
— Nic, powiadam, że jest dobrze zbudowana ta młodsza Pieszczachówna.
Omulski zlekceważył uwagę Horwata i ciągnął dalej:
— Nie potrzebuję panu chyba mówić, do czego masoneria w końcu doprowadziła. To, co
pan widzi teraz dookoła siebie — to jej dzieło!
— Ciągle to od pana słyszę. Ale przecież masonem był Kościuszko i Łukasiński, i
Książę Józef. O! Idzie pani doktor Skołyszewska. Dzień dobrv. pani doktor! — krzvknał
Horwat.
— Chwileczkę, zaraz panu to wyjaśnię — powiedział Omulski. W ich stronę szła doktor
Skołyszewska, z książką w ręku, w lekkim futerku narzuconym na kitel. Uśmiechnęła się i
powiedziała:
— Wygrzewamy się na słoneczku, co? Bardzo zdrowo.
— Wiosna, pani doktor, idzie, wiosna! — powiedział Horwat.
— Wiosna wiosną, ale nie należy przesadzać, jak mówi nasz sympatyczny ogrodnik, pan
Pieszczach. Powietrze jeszcze surowe. Posiedźcie sobie panowie chwilę i wracajcie do domu.
— Tak jest! — powiedział Horwat stukając obcasami. — Pani siądzie koło nas, pani
doktor!
— Dziękuję. Panom to dobrze, możecie sobie próżnować. Ja za kwadrans mam
pacjentów. Wyszłam tylko na chwilę, odetchnąć świeżym powietrzem. Jak tam nóżka?
— Jak rozchodzę, to lepiej. Ale w nocy boli, spać nie daje.
—
Brać reumopirynę, B-complex i popijać tą herbatką. Dałam panu, nieprawdaż? Jakby
nie pomagało, to proszę przyjść, zaaplikujemy coś mocniejszego.
Twórczość nr 4 — 1
33
—
O, to, to! Coś mocniejszego, pani doktor! Naleweczki dobrej na smoro- dyni...
Rydzyków marynowanych...
—
O naleweczce niech pan zapomni. Chociaż — bo ja wiem? — powiedziała doktor
Skołyszewska patrząc na Omulskiego. — Jak tam astma się
spisuje?
K
H . IBH
— Dzisiaj jakby lepiej. Ale przedwczoraj w nocy chciała mnie udusić, oka
nie zmrużyłem.
'
— To węgierskie lekarstwo, które panu dałam — nie pomaga?
— Zażywam, nie pomaga.
—
Niech pan bierze, to świetne lekarstwo. I to drugie, na serduszko, też. I niech pan się
pokaże. Spróbujemy pana odczulić.
—
Co pani doktor chce zrobić panu Omulskiemu?! — wykrzyknął Horwat udając
przestrach.
—
Odczulić. To może być alergiczne. No, bądźcie panowie zdrowi, nie siedźcie długo,
żeby nie było jakiejś biedy!
Kiedy doktor Skołyszewska oddaliła się, Omulski nachylił się do Horwata i powiedział:
—
Nie biorę tych wszystkich świństw, które mi przepisują, wyrzucam do klozetu.
—
Au mnie w szafie to cała apteka. Pewnie, że wolałbym zjeść dziesięć deka świeżutkiej
szyneczki i zakąsić pomarańczą, zamiast tych pigułek, i byłbym zdrowszy. Ale za co? To ich
taniej kosztuje. Szynka idzie do Anglii
i USA za dolary — a nam zostają podroby i pigułki...
—
Panie kochany, to nie o to chodzi, że taniej kosztuje. Idzie o to, żeby nas wytruć,
proszę pana. Wszystko to jest obmyślone i obliczone — powiedział Omulski i zaszedł się
kaszlem. Horwat przypatrywał się Omulskiemu. Obrócił językiem protezę, umocnił ją i
spytał posępnie:
— Myśli pan?
— Czy myślę! Dobryś pan! — Omulski śmiał się i kaszlał.
—
Jasne, że nas oszukują i okradają. Ja powinienem mieć w tej chwili emerytury 500
złotych przedwojennych. Liczmy tylko dziesięć razy.
—
Co pan mówi, dziesięć razy?! Niech pan sobie przypomni, ile kosztowały trzewiki,
koszula, materiał na ubranie. Dwadzieścia razy! — wykrzyknął Omulski z rozpaczą,
uprzytomniwszy sobie, że jego przedwojenne dorywcze zarobki, to tu, to tam, nie dawały mu
żadnych uprawnień emerytalnych. Cudem boskim dostał te 500 złotych renty inwalidzkiej.
—
Ale mieszkania były drogie, ja na Traugutta miałem, nic nadzwyczajnego, trzy pokoje
z kuchnią i łazienką, i płaciłem 180 złotych. I to się nazywało tanio. No więc ja bym się
zgodził mieć teraz te swoje 5 000 złotych. Psu drogi bym nie pokazał. A tak co? Dziadostwo
— powiedział Horwat.
Omulski wykaszlał się, wytarł chusteczką oczy i doprowadził do porządku nos. Powiedział:
— Dziadostwo, oszustwo, złodziejstwo.
—
A propos oszustwo — przypomniałem sobie coś, co może pana zainteresować. Bywa
pan czasem w kościele przy ulicy Polnej?
—
Św. Józefa? Dawno nie byłem, to daleko. Chodzę przeważnie do św. Barbary.
34
Horwat rozejrzał się dookoła, potem przysunął się do Omulskiego i począł mu szeptać na
ucho:
—
Tam w głównym ołtarzu jest, a raczej był, obraz przedstawiający Chrystusa w
Ogrojcu...
—
Dlaczego pan mówi — był? Widziałem go na Boże Narodzenie, jak chodziłem oglądać
szopki betleemskie.
—
Właśnie — powiedział Horwat tajemniczo, ale przerwał, aby zająć się swoją protezą.
— To co jest z tym obrazem?
—
Cholera, źle mi zrobili protezę. Żeby ich szlag trafił. Złodziejstwo na każdym kroku.
Otóż, proszę pana, ten obraz — /to już, podobno, nie ten.
— Co pan mówi? Nie rozumiem!
— No więc, ja się na tym nie znam, ale mówiono mi, że to kopia.
— A co się stało z oryginałem?
Horwat zamilkł i zapatrzył się na dziewczęta, które sadziły flance i posuwały się z wolna w
ich stronę. Nagle jakby ocknął się, przysunął się bliżej Omulskiego i przesłaniając ręką usta
szepnął mu na ucho:
— Podobno sprzedany został potajemnie do Ameryki, za dolary.
— Kto sprzedał?
—
Pan się pyta, kto? Nie wiem. Może ci sami, którzy sprzedają za dolary szynkę, miód,
grzybki marynowane — bo ja wiem, co jeszcze? Podobno nawet krew do transfuzji! —
powiedział Horwat głośno, wzruszył ramionami i odwrócił głowę.
Zaiste, to już trzeba daleko posuniętego otępienia starczego, aby świętokradztwo traktować
na równi z eksportem szynki i grzybków w occie! Ale Omulski nie dał po sobie poznać, jak
głęboko wstrząsnęło nim to, co usłyszał. Siedział w milczeniu i czuł, jak ogarnia go znów to
dawne, młodzieńcze podniecenie, które ożywiało niegdyś jego wszystkie myśli i czyny i niby
psu myśliwskiemu, bez wytchnienia i odpoczynku, kazało tropić, węszyć, gnać, ścigać
wroga. Potem, po chwili, nawiedziło go jeszcze coś bardzo wzruszającego: poczuł się .trochę
tak, jakby był starym żołnierzem, o którego służbie i czynach przypomniano sobie nareszcie
gdzieś tam, na górze: Omulski! Jestem, na rozkaz! I oto stare, puste, wyjedzone przez gorzką
bezczynność serce żołnierza napełnia się znów prawdziwą, żywą krwią i zaczyna bić nie-
spokojnie w oczekiwaniu na to, co jest jedynym i najwyższym celem człowieka: działanie,
czyn!
Zapewne, Omulski ufał Horwatowi — ale nie na tyle, aby mu się zwierzać ze swoich
najgłębszych przeżyć. Powiedział więc tylko, dla niepoznaki:
— Okropne czasy!
2
Tego samego dnia zaraz po obiedzie, nie skończywszy nawet deseru, kompotu z suszonych
śliwek, ruszył Omulski do miasta. Spory kawał drogi do tramwaju, najpierw aleją
kasztanową, potem szosą, przebył nie wiedząc nawet kiedy. Wsiadł do tramwaju przednim
pomostem, ale miejsce dla inwalidy było zajęte. Siedziała na nim dziewczynka w wysokiej,
puchatej czapie. Omulski powiedział:
35
—
Panienka wstanie. To jest miejsce dla mnie.
Dziewczynka wstała niechętnie, z obrażoną miną, a jakaś pani, widocznie
jej matka, powiedziała:
—- Starszy człowiek, a pcha się tak na dziecko.
Dziecko ma młode nogi, może sobie postać. Jak będzie mieć tyle lat i to, co ja mam poza
sobą, to będzie tutaj siedzieć.
___________ Tak źle pan jej życzy? Chodź tu, do mamusi, na kolanka — powiedziała
pani.
Tramwaj jechał brzydkimi pustaciami, zatrzymywał się na przystankach, młodzi ludzie
stojący koło kiosków dopijali szybko piwo, doganiali tramwaj i wskakiwali na stopnie. Potem
zaczęły się pojawiać walące się, podparte drewnianymi przybudówkami rudery, otoczone
czarnymi poletkami ogrodników. Na zagonach pracowali ludzie, zagrabiali, siali, wysadzali
rzędami sałatę. Robili to z wielkim pośpiechem, jakby w strachu przed inwazją wielo-
piętrowych punktowców, które w niespodziewanych miejscach wyrastały spod ziemi jak
grzyby, roztrącały domy, waliły je w gruz, podnosiły z wnętrza ziemi góry żółtej gliny i
pokrywały nią czarną, urodzajną glebę. Potem tramwaj przejechał szlaban kolejowy — i
zaczęło się nagle miasto. Omulski patrzył przez okno, ale nie widział tego, co było na
zewnątrz, poza nim samym, gdyż cała jego uwaga skierowana była do wnętrza jego ciała, w
miejsce, które było gdzieś w pobliżu serca. Wśród obcych ludzi, zajętych swoimi sprawami,
zachowujących się czasem jakby byli niespełna rozumu, tłoczących się, śpieszących gdzieś
nieprzytomnie, nie domyślających się niczego — ten stary człowiek wiózł przez całe miasto
ukrytą w sobie wielką tajemnicę, która wstrząsnęłaby nimi do żywego, gdyby ją znali.
Na przeciwległym końcu miasta, tam gdzie stara jego część przechodzi w przedmieście,
przy spokojnej ulicy stoi kościół, nie zabytkowy, ale bardzo ozdobny i dobrze utrzymany.
Zbudowali go mieszkańcy tej dzielnicy, drobni rzemieślnicy i kupcy w czasach, kiedy
ludziom się dobrze jeszcze wiodło. Omulski zbliżał się do kościoła z ciężkim sercem, szedł
coraz wolniej. Minęli go ksiądz i zakonnica, otoczeni gromadką dziewczynek. Dziewczynki
były bardzo starannie ubrane i uczesane, niosły w rękach książeczki do nabożeństwa. Był
właśnie okres rekolekcji i spowiedzi. „Mój Boże — myślał Omulski — oto zbliża się pora, w
której Chrystus uklęknie w Ogrojcu, oprze swoje zmęczone, śmiertelne, ludzkie ciało o głaz i
będzie czuwał i modlił się do Ojca, aby mu użyczył swojej boskiej mocy do przetrzymania
ciężkich chwil, które nadchodzą. Zaprawdę, będzie trzeba nadludzkich sił, aby znieść
cierpienia, które mu będą zadawali ludzie!” Omulski zwolnił kroku, zasapał się. Na dworze
chmurzyło się i ściemniało. Niebo pokryło się czarnymi, idącymi nisko obłokami. Pusty,
zamieciony świątecznie dziedziniec kościelny wydawał się bardzo biały. Drzewa miały
czystą i gładką, jakby wyszorowaną szczotkami korę, ich gałęzie ozdobione były drobnymi,
jasnozielonymi listkami. Wyglądały uroczyście jak bukiety we flakonach. Drzwi kościoła
były szeroko otwarte, ale Omulski nie wszedł do środka. Obszedł kościół, usiadł z boku, pod
drzewem, na wąskiej, kamiennej ławeczce i pomyślał, że oto jeszcze raz przychodzi mu
stanąć oko w oko z tym samym wrogiem, z którym walczył i szamotał się przez całe swoje
życie. Był to ten sam szatan, który przed pół wiekiem z górą uwijał się już raźno w
niepozornym, wytar-
36
tym tużurku socjalisty. Miał z nimi do czynienia wtedy na każdym kroku, w szkole, fabryce,
w biurze. Ten sam czort nawiedzał potem także i tych w maciejówkach, i całe to dobrane
towarzystwo prezydentów, ministrów, baronów i dyrektorów, Żydów, komunistów i
masonów, ich żony i kochanki. A ostatnia wojna — czyż nie była walką szatanów
zmagających się ze sobą
0
panowanie nad światem? Czyż nie należało ich pozostawić sobie samym, a potem
zwycięzcę, osłabionego walką — zepchnąć do piekieł, aby nareszcie zatryumfować mogła
miłość i prawda? Ale prawdzie nie było danym zwy-
*■
ciężyć. Zbyt wielu z tych, którzy powinni byli wraz z całym diabelskim na
rodem zginąć — ocalało. Przetrwali, na wschodzie, na zachodzie, i u nas, w jakichś norach i
zakamarkach, odżyli i zaczęli znów swoją niszczycielską działalność. Po tej i po tamtej
stronie. Ileż ludzi dało się po raz nie wiadomo już który w historii świata nabrać na fałszywe
słowo! Ale on, Omulski, poznawał ich od razu i nigdy się nie mylił; poznawał ich nie po tym,
co mówili, ale po — żeby tak powiedzieć — cuchnącym siarką oddechu, który wychodził z
ich ust, gdy znów powtarzali słowa: równość, wolność, sprawiedliwość — ba!, ośmielali się
nawet wypowiadać słowo: niepodległość! Poznawał ich, gdy wołali: prawo dla Murzynów!
tolerancja dla wszystkich religii i wyznań! Wolność ludziom podbitym! Pokój! Pokój! Pokój!
Mój Boże, strach o tym pomyśleć — a jeśli poprzedni nasz Ojciec Święty, ten uśmiechnięty
staruszek, który przybrał sobie imię najmłodszego z apostołów? Jeśli
1
w jego duszy, może jeszcze za młodu, zagnieździł się niepostrzeżenie dla
otoczenia — sam książę piekieł?! Byli przecież tacy nieszczęśnicy wśród jego poprzedników!
Omulski poczuł dreszcz przebiegający po grzbiecie. Wstał i szybko skierował się do kościoła,
aby czym prędzej umaczać palce w święconej wodzie i odpędzić myśl, którą mógł
podszepnąć mu przecież sam czort!
v
Obejrzał się nawet dokoła siebie, jakby spodziewał się go gdzieś tu w pobliżu
zobaczyć — umykającego i chowającego się za gruby pień drzewa. Ale środkiem dziedzińca,
w stronę plebanii, szły tylko dwie zakonnice, szarytki, jedna z nich trzymała w ręku czarną
torbę, taką, w jakiej noszą bańki do stawiania chorym.
Omulski wszedł, przeżegnał się wodą święconą i zaraz za drzwiami, na wprost ołtarza,
ukląkł. Pochylił głowę, potem ją podniósł i popatrzył na obraz. W kościele było mroczno, ale
boczne okna i cztery palące się na ołtarzu świece rzucały nieco światła. Stąd, z daleka,
wydawało, się, że Chrystus w Ogrojcu jest Chrystusem prawdziwym, tym samym, który był
tutaj dawniej. Klęczał wspierając się rękami o głaz, głowę miał podniesioną, oczy wpatrzone
w niebo. Dookoła była noc, w ciemnościach ledwie rysowały się sylwetki drzew ogrodu
Getsemane. Gdzieś w dole migotały żółte światła Jerozolimy. Było cicho. Nie, nie było
cicho, bo Omulski w tej chwili przypomniał sobie opowiadanie pewnego natchnionego
katechety szkolnego, który odbył pielgrzymkę do Ziemi Świętej: „W nocy zapada chłód,
rozgrzane za dnia cyprysy wydzielają teraz przecudną woń, i grają cykady...” Omulski prze-
żegnał się jeszcze raz, wstał i szedł powoli, zbliżając się do ołtarza. Ukląkł, złożył dłonie i
oparł je na balustradzie. Miał teraz przed sobą ołtarz, a ponad nim wznoszący się obraz,
wielki, podłużny, otoczony grubą, półkolistą u góry, bogato złoconą ramą. Patrzył wiodąc
wzrokiem po obrazie i w miarę obejmowania całości — czuł, jak jego własne ciało
pokrywało się stopniowo gę-
37
sią skórką, krew uciekała, a serce napełniało się uczuciem żalu i gniewu.
Zaczął drżeć cały i dygotać. Zacisnął powieki, aby nie widzieć, i powtarzał w myśli:
człowieku, uspokój się, opanuj się, nie daj się niczym zasugerować ani zwieść pozorom!
Trwał tak dosyć długą chwilę i wyglądał na człowieka pogrążonego w modlitwie. Odzyskał
nieco spokoju i przestał drżeć. Powiedział sobie: a teraz otwieram oczy i patrzę świeżym
wzrokiem, przytomnie — i co widzę?
Nie było żadnych wątpliwości: obraz był falsyfikatem! To nie był ten dawny, stary,
ciemny obraz, pokryty patyną lat, jakby przesłonięty delikatnym, utkanym z czasu i
odległości woalem. Ten — połyskiwał świeżą, jaskra-
a wą farbą,
niczym jarmarczny bohomaz. A Chrystus? Nie był już Chrystusem.
Kim więc był, kogo przedstawiał? Tamten, dawny, prawdziwy Chrystus, miał piękną twarz,
szlachetną i natchnioną, okoloną kasztanowymi włosami, jego usta zdawały się poruszać i
szeptać: „Ojcze, jeśli chcesz, to oddal ten kielich ode mnie, wszakże nie jako ja chcę, ale jako
Ty...”. Ten Chrystus nie był synem Boga — był po prostu Żydem, Żydem o wyraźnie
semickich rysach twarzy, wydawał się samym wyglądem szydzić z religii chrześcijańskiej i
naigrawać z uczuć ludzi wierzących!
Omulski nie patrzył więcej na obraz. Zamknął oczy i myślał: „Boże, dlaczego akurat
mnie to spotkało? Dlaczego ja mam być tym, przed którym odkryłeś rąbek okrutnej prawdy i
kazałeś mu jej dalej dochodzić? Dlaczego znów ja? Nałożyłeś wielki ciężar na mnie, na plecy
starego już człowieka.
Ale widocznie taka jest Twoja wola, uważasz, że mogę się jeszcze na coś przydać, że mogę
jeszcze zrobić coś dobrego na tym świecie!”
Przez kościół, stukając głośno obcasami po posadzce, kroczył kościelny.
Wszedł do zakrystii, potem wyszedł z niej z gasielnikiem w ręku, dygnął przed sakramentem
świętym, przeszedł na drugą ątronę ołtarza i począł gasić świece. Omulski miał do czynienia
w życiu z wielu kościelnymi, zawsze
* mierzili go
swoim ordynarnym albo nonszalanckim zachowaniem się w kościele — ale ten tu okazywał
już zupełny brak szacunku dla miejsca, które obsługiwał, przeszedł wszystkich, jakich
Omulski w życiu widział. Przemógł w sobie wstręt do tego prostaka, zachowującego się jak
parobek w stajni, i zagadnął:
— Piękny teraz ten obraz, odnowiony, tak błyszczy...
— Ano, daliśmy do odmalowania, bo już świństwa było na palec grubo.
Prawie cztery miesiące trzymali, ale zrobili nawet ładnie — kościelny wyrzekł te słowa tak
głośno, że aż echo zadudniło na chórze.
Omulski poczuł drżenie brody, wiedział, że jest to u niego oznaka wielkiego
zdenerwowania, ale udało mu się jakoś zapanować nad sobą, gdyż uprzytomnił sobie, że
wymaga tego dobro sprawy. Zamienił się więc w detektywa i spytał po chwili niewinnie, a
chytrze:
— To pewnie jakiś artysta malarz odnawiał ten obraz?
—
Eee, nie. Spółdzielnia, panie, spółdzielnia — kościelny dygnął znowu przed
tabernakulum, przeszedł na drugą stronę ołtarza i zgasił pozostałe świece.
„Spółdzielnia” — pomyślał szyderczo Omulski. Przyszło mu do głowy, że mógłby
zapytać o adres tej spółdzielni pod pretekstem, że ma stary obraz święty, który chciałby
oddać do renowacji, ale w porę się pohamował. Jakąż
38
mógł mieć pewność, że kościelny nie był w zmowie z tą „spółdzielnią", czyli z szajką, która
sprzedała obraz za granicę? Wcale to nie było wykluczone, przeciwnie, bardzo
prawdopodobne. Złożył ręce, ścisnął je mocno i myślał: teraz, gdy nie ma już cienia
wątpliwości, że obraz jest falsyfikatem — trzeba działać bardzo ostrożnie, iść bardzo powoli,
krok po kroku, do prawdy, gdyż wróg jest czujny i jak każda mafia doskonale
zorganizowany. Kościelny zniknął w zakrystii, Omulski klęczał chwilę przed ołtarzem,
potem wstał i nie patrząc na obraz opuścił kościół. Wychodząc przystanął w kruchcie i
przeczytał ogłoszenia tyczące się porządku mszy świętych, spowiedzi i komunii. Były tam
także informacje odnoszące się do pory rezurekcji i nabożeństw świątecznych, ale to go
mniej interesowało.
Na dworze ściemniło się jeszcze bardziej, padał drobny, gęsty i zimny deszcz i w ogóle
bardzo się oziębiło. W oknach plebanii, zasłoniętych białymi firaneczkami, świeciło się już.
Skądś odzywał się ostrym, nieprzyjemnym głosem jakiś ptak. Omulski szedł chwilę piechotą,
minął nawet dwa przystanki tramwajowe, ale chciał się trochę przewietrzyć, bo napadły go
znów duszności. Drobny deszcz zacinał z wiatrem i ściekał mu po twarzy chłodząc
przyjemnie skórę. Omulski myślał bardzo intensywnie o szczegółach akcji, którą miał zamiar
jutro rozpocząć, ale teraz znacznie spokojnieszy niż wtedy, kiedy tu szedł. Pewność, choćby
najstraszliwsza, zawsze jest lepsza od niepewności. Są ludzie, k,tórzy łamią się, gdy
przychodzi im stanąć oko w oko z brutalną prawdą. Ale Omulski, cokolwiek złego mógłby
kto o nim powiedzieć, miał charakter. Zachował też, dzięki Bogu, swoje władze umysłowe,
przytomność i zdolność logicznego myślenia, w stanie przez czas i wiek nie naruszonym.
3
W tę noc Omulski spał źle, właściwie należałoby powiedzieć, że nie spał wcale. Zgasił
światło wcześnie, leżał w ciemnościach, męczyła go astma, miał uczucie, jakby na piersiach
usadowił mu się jakiś ciężar, którego nie może z siebie zrzucić i musi go za każdym
oddechem podnosić do góry. Chwilami udawało mu się zdrzemnąć, ale natychmiast budziło
go chrapanie współloka- tora, Rożkowskiego. Z początku złościło go to trochę, że nie może
zasnąć, ale potem był nawet z tego zadowolony, gdyż mógł przynajmniej spokojnie wszystko
jeszcze raz przemyśleć. Doczekał się świtu przeświecającego przez niebieską zasłonę na
oknie, potem pierwszych dźwięków, dalekiego zgrzytu tramwajów i brzęku baniek z
mlekiem. Wstał wcześnie, a na pytanie Rożkowskiego, który leżał jeszcze w łóżku,
przyglądał mu się z zainteresowaniem
i był ciekaw, dlaczego Omulski wychodzi bez śniadania, odpowiedział:
— Idę do spowiedzi i komunii. Tak, proszę pana, ja nie żyję jak zwierzę, które nie ma
religii i myśli tylko o jedzeniu i spaniu...
— A niech pan nie zapomni też przy okazji wyspowiadać się z tego, że pan niesłusznie
posądza swoich bliźnich o wyjadanie smalcu z garnka, dżemu ze słoika i grzebanie w
wycinkach z gazet, które i tak już mole jedzą...
— To niech pan się spowiada z tego, że pan to robi. Zresztą nie gadam z panem!
39
Ta wymiana zdań wcale Omulskiemu nie zepsuła humoru, owszem, uznał 33 za dobrą
wróżbą, gdyż czuł, że wyszedł z niej zwycięsko, niby harcownik
2
pierwszego starcia przed oczekującą go bitwą. Miał na dzisiaj zaplanowane dwa bardzo
ważne przedsięwzięcia. Ale nie uprzedzajmy wydarzeń.
Omulski schodzi szybko w dół, idzie długim korytarzem w kierunku bramy. Spotyka po
drodze doktor Skołyszewską w towarzystwie dwóch pań. Doktor Skołyszewską jest w kitlu,
na piersiach zwisają jej czerwone rurki od słuchawek. Wszystkie trzy panie rozmawiają z
ożywieniem. Omulski kłania się im. Koło bramy spotyka Horwata, wracającego pewnie z
porannego spaceru. Horwat zatrzymuje go i opowiada, że właśnie pogotowie odwiozło do
szpitala panią Łaszczewską. Prawdopodobnie — jak to nazywa doktor Skołyszewską —
wiosenne zapalenie płuc, a wiadomo, czym to w jej, to znaczy pani Łaszczewskiej, wieku
grozi. Horwat nie chce krakać, ale to się zwykle zapaleniem płuc zaczyna. Omulskiemu udaje
się szczęśliwie pozbyć natręta, który usiłuje mu jeszcze opowiedziać coś pikantnego o pani
Łaszczewskiej. Omulski jej nie znosi. Wydaje mu się obrzydliwa, ma twarz pokrytą czymś w
rodzaju maski zrobionej jakby z różowego gipsu, śmierdzi jakąś okropną mieszaniną perfum
i medykamentów, poza tym naprzykrza się wszystkim swoimi fotosami, przechowywanymi
w wystrzępionym celofanie, a pochodzącymi sprzed pół wieku z czasów, kiedy grywała w
lwowskim teatrze. Omulski idzie kasztanową aleją, rozpina płaszcz i zdejmuje kapelusz.
Wczoraj było zimno i padał deszcz, dzisiaj jest ciepło, wygląda na to, że w południe może
być gorąco. Dalszą drogę odbywa, tak jak wczoraj, tramwajem, ale znacznie wygodniej, gdyż
jest pora, kiedy pierwszy poranny szczyt ruchu minął, a do południowego jeszcze daleko. Jest
spokojny, gdyż posiadł pewność, że dąży prostą drogą do celu i że zbliża się do niego.
Świadomość tego czyni go lekkim i wolnym, pozwala nawet zainteresować się rzeczami, na
które wczoraj nie zwracał uwagi. Oto widzi białe baranki z cukru, ozdobione czerwonymi
chorągiewkami, poustawiane na straganach według wzrostu. Jedzie wóz zaprzężony w parę
koni, naładowany skopkami, wiadrami, baliami z białego, surowego drzewa. Za nim drugi,
pełen drzewek i krzewów owocowych. Omulski wysiada z tramwaju i nie śpiesząc się
zbytnio idzie ulicą w stronę kościoła. Na rogu przecznicy prowadzącej w stronę starego
cmentarza pojawiły się dzisiaj stragany z kwiatami i wieńcami, których wczoraj tutaj nie
było. Stoją kobiety z baziami i fiołkami. Jedna z nich, tęga, z czerwoną twarzą, w zielonej
chustce na ramionach, zachęca Omulskie- go do kupna kwiatów dla żony, przyjaciółki, córki
albo wnuczki. Uśmiecha się do niej, kiwa potakująco głową, jakby chciał powiedzieć: —
Dobrze, dobrze, później, jak będę wracał... — i idzie dalej. Na dziedzińcu kościelnym stoi
gromadka dzieci. Dziewczynki są grzeczne, starannie ubrane i uczesane, trzymają się razem;
chłopcy nie mogą ustać spokojnie, jeden z nich podskakuje w górę, jakby go giez uciął,
pędzi, mało że nie przewraca Omulskiego, który zatrzymuje go i odsuwa gniewnie od siebie.
Wchodzi do kościoła, żegna się, przyklęka, ale nie patrzy na obraz. Klęczy chwilę, potem
wstaje i ostrożnie rozgląda się po kościele. Spowiada dwóch księży, obaj nieznajomi. Z lewej
strony starszy, łysy, w okularach. Z prawej siedzi w konfesjonale młody ksiądz, czarny,
chudy, z cienką jak badyl szyją. Omulski nie ma zaufania do tych młodych, wychowanych
już w tym ustroju, podejrzewa ich, że w ten
40
czy inny sposób przystosowali się do wymogów reżymu. Zbliża się do konfesjonału, w
którym spowiada stary ksiądz. Obchodząc konfesjonał, przygląda mu się dyskretnie: ma
szeroką, spokojną, budzącą zaufanie twarz człowieka mądrego i dobrego. Spowiada w tej
chwili młodą kobietę w różowym płaszczu, podnosi na moment powieki, w chwili gdy
Omulski go mija. Omulski klęka po drugiej, wolnej stronie i trwa dosyć długo w oczekiwaniu
na spowiedź. Słychać kaszlnięcia, przeciągły, monotonny szept, potem nastaje cisza i
nareszcie rozlega się stuknięcie, które oznacza, że młodej kobiecie w różowym płaszczu
grzechy zostały odpuszczone. Schyliła się, pocałowała stułę i z pochyloną głową odeszła w
stronę głównego ołtarza, aby czekać tam na komunię, która miała zacząć się o dziesiątej.
Rozlega się szelest otwieranego okienka i Omulski widzi przez kratę zaróżowione ucho i
palce osłaniające śnieżnobiałą chusteczką usta. Omulski był u spowiedzi tydzień temu, nie
ma więc tak wiele do powiedzenia, odprawia to raz dwa, potem robi przerwę, ale tak krótką,
aby ksiądz nie pomyślał, że już skończył, i mówi:
—
Chciałem podzielić się z ojcem duchownym pewną wielką tajemnicą i troską.
— Słucham.
—
Nie wiem, jak rozpocząć, to nieprzyjemna sprawa, gdyż wiąże się z tym właśnie
kościołem.
— Tak? Chwileczkę!
Omulski czuje drgnięcie całego konfesjonału, ksiądz wychylił się i powiedział dosyć głośno
do oczekujących dwóch kobiet: — Proszę, proszę bardzo przejść do księdza Kuryłły, ja będę
za chwilę komunikował! — Dłoń księdza ze złotym zegarkiem na przegubie wysunęła się z
koronkowego rękawa komży i wskazała konfesjonał po drugiej stronie kościoła. Ksiądz roz-
siada się wygodnie, poprawia, odwraca głowę i mówi przez okienko: — Proszę, słucham...
Omulski nie wie, od czego zacząć, jakie ma być to pierwsze słowo, wzdycha, mówi po
prostu:
— Obraz nad głównym ołtarzem, Chrystus w Ogrojcu...
— Tak...
—
Miałem poufną wiadomość od pewnej poważnej, zasługującej na wiarę osoby, że obraz
ten zastał skradziony.
— Jak to, przecież jest?
—
Tak, ale ten, który wisi teraz, jest falsyfikatem. Oryginał został skradziony. Podobno —
dodał Omulski po chwili. Powstrzymał się też od objaśnienia, co z nim się dalej stało.
— Co pan mówi?
— Obraz był niedawno w renowacji, czy tak, proszę księdza?
—
Owszem. Daliśmy do odnowienia, bo był już bardzo zniszczony. Mieliśmy tu trochę
wilgoci. Obraz wrócił do nas dwa tygodnie temu.
—
Proszę księdza proboszcza: ten obraz, który wrócił, nie jest już tym, poświęconym
obrazem — jest tylko jego nieudolną, świętokradczą kopią... — powiedział Omulski
smutnym, ale stanowczym tonem.
— Coś podobnego! A co się stało z oryginałem?
— Podobno został skradziony.
—- Przez kogo?
41
— Właśnie, proszę księdza. Ale przypuszczam, że po nitce do kłębka nie-
trudno będzie dojść...
, , . ,
, . .
Ksiądz porusza się tak gwałtownie, ze az skrzypi drewno konfesjonału.
Milczy chwilę, potem mówi:
,
—
Dziwne rzeczy. Komu by na tym obrazie zalezało? To obraz niestary,
z połowy XIX wieku, nic nadzwyczajnego.
_ Ktoś miał widocznie interes w tym, proszę księdza...
Ksiądz wyciera głośno nos, odwraca głowę, patrzy chwilę w oczy Omul- skiemu, potem
przesłaniając usta chusteczką, co sprawia, że jego głos brzmi fałszywie, jakby wychodził nie
z ust, ale z brzucha — mówi:
____________ Nie sądzę. Ale gdyby nawet tak było? Cóż na to poradzimy? Pamiętajmy,
że obraz jest zawsze tylko obrazem. Nawet gdyby był dziełem największego artysty —
pozostanie zawsze tylko nieudolnym, przez nasze, ludzkie ręce i niedoskonałą wyobraźnię
uczynionym wizerunkiem... — Ksiądz wytarł znów nos i ciągnął dalej łagodnym, ale bardzo
monotonnym, smutnym głosem: —■ Chrystus jest wszędzie obecny. Od nas samych tylko
zależy, aby wszedł także w nasze serca i umysły. Bóg z tobą. Proszę wracać spokojnie do
swojego domu...
Ksiądz westchnął i zapukał w konfesjonał. Omulski klęczy z opuszczoną głową, czuje,
jak zimny pot zalewa mu czoło i kark, czuje, jakby dotykał gołą piersią lodowatego głazu —
myśli: Szatan jest zimny, a nie gorący! Boże! Jakiż ja jestem głupi! Przecież on jest w
zmowie z nimi, ten człowiek w szatach duchownych, siedzący w konfesjonale — jest po
prostu jednym z nich! Trzeba być idiotą, żeby od razu się tego nie domyślić!
Ten ksiądz i wiele, wiele innych ludzi. Jest ich coraz więcej, bo zło szerzy się jak zaraza,
rozrasta się jak hydra, utniesz jedną mackę, wyrasta dziesięć nowych! Walczyłem całe życie,
poświęciłem wszystko — żonę, dzieci, karierę. Byłem wszędzie, byłem zawsze na pierwszej
linii, walczyłem z czerwonym motłochem na ulicach Warszawy w 1905 roku i byłem na uli-
cach Warszawy w grudniowe dni 1922 roku, kiedy zaprzysięgano świętokradczo tego
frankmasona, wyniesionego oszukańczo na najwyższy stolec Rzeczypospolitej. Moje ręce
mdlały od oklasków i ciskały kamienie, moje gardło ochrypło od okrzyków „Precz!” i „Niech
żyje!”, to moje dłonie składały potem przez dwadzieścia lat w dniu 31 stycznia kwiaty na
grobie tego, który ocalił naród od hańby i z podniesionym czołem stanął naprzeciw plutonu
egzekucyjnego. Klęczałem na -śniegu i w cmentarnej ciszy modliłem się do Boga za jego
duszę. Ale teraz jestem już stary i słaby, nie mam już sił, wszystko skończone. Muszę
milczeć. Muszę tylko mocno zacisnąć usta, żeby do mojego, czystego jeszcze wnętrza nie
wcisnęło się to świństwo, ta hydra, której ramiona, chłodne i śliskie, wchodzą w każdą
szczelinę, pączkują, wypuszczają nowe macki, niszczą i rozkładają wszystko, co w człowieku
jest dobre, piękne, sprawiedliwe.
Wychodzi z kościoła, zataczając się idzie przez pusty dziedziniec, potem ulicą w stronę
przystanku, ale nie wsiada do tramwaju. Idzie dalej ulicą, stąpa ciężko, rozgarnia z trudem
gęste, gorące powietrze. Przystaje opierając się o mur. Myśli: osłabłem, jestem na czczo, nic
od rana nie jadłem, źle tej nocy spałem. Muszę coś zjeść, bo upadnę. Wchodzi do jakiegoś
małego sklepiku, gdzie robotnicy piją na stojąco piwo, kupuje dziesięć deka mortadeli
42
i bułhę, potem skręca na skwerek otoczony żelaznymi barierkami. Rosną tu trzy stare
kasztany, pod każdym stoi ławka. Wszystkie trzy ławki są zajęte, ale na jednej siedzą tylko
dwie panie i jest nieco miejsca. Obok ławki stoi wózek, dziecko bawi się w piasku. Omulski
siada i wygodnie opiera się plecami. Rozpina płaszcz i doznaje wielkiej ulgi, niemal
szczęścia. Panie o czymś ze sobą rozmawiają, słychać bardzo głośny świergot wróbli.
Omulski myśli, że powinien koniecznie coś zjeść, bo opadnie zupełnie z sił, ale kiedy wy-
obraża sobie bułkę z mortadelą, robi mu się niedobrze, ma uczucie, jakby mu ktoś kazał
kąsać własną rękę. Nie będzie więc nic jadł, tylko trochę odpocznie. Przymyka oczy i zdaje
mu się, że jest nie w ogródku, ale jakby gdzieś na dworcu kolejowym, słychać szum, gwar,
szelest kroków, mnóstwo ludzi przechodzi koło niego tam i z powrotem, ale nic go ci ludzie
nie obchodzą. Ktoś mówi z daleka:
—
Panu coś upadło na ziemię. Kładę tu, na ławce, koło pana. Co panu jest? Pan
zasłabł? Trzeba, żeby pan pojechał do domu. Lusia, idź, weź taksówkę. Moja córka odwiezie
pana taksówką do domu...