>>>>>01<<<<<
Dean powoli otworzył oczy. Wyciągnął spod kołdry ramiona i
zaczął się przeciągać, wciąż jeszcze w rozkosznej onirycznej
mgiełce półprzebudzenia. Powieki nad jego zielonymi oczyma
zatrzepotały, po czym rozszerzyły się dziko. Dean zamarł w pół
przeciągnięcia, z rękoma rozrzuconymi na boki i dłońmi
zwiniętymi w pięści, z napiętymi mięśniami grającymi pod skórą
ramion.
– Kur… co… cholera…?! – wymamrotał nieprzytomnie.
– Dean? – powiedział Castiel, nagi, jak go pan Bóg stworzył, i
pochylony niziutko nad poduszką, na której spoczywała głowa
Winchestera.
– Ca… Cass…?! – wychrypiał Dean, wytrzeszczając oczy na
anioła. Przez chwilę patrzyli na siebie, niemal stykając się
nosami; niebiańsko błękitne oczy anioła wlepione z natężeniem w
zielone tęczówki mężczyzny. Oczy Deana uwolniły się wreszcie i
rozszerzając coraz bardziej ruszyły w dół. Castiel opierał ręce po
obu stronach poduszki. Wciągnął głowę w szczupłe ramiona.
Wzrok Deana zjechał po nagiej klatce piersiowej anioła, po jego
brzuchu (oczy Winchestera były teraz tak szeroko otwarte, że
dookoła jego tęczówek widniała szeroka obwódka zaczerwienionej
od snu rogówki), aż do… Dean zamknął oczy tak szybko i mocno,
że jego długie rzęsy wywinęły się pomiedzy fałdami powiek.
– Dean? – powtórzył Castiel. – Dean, co się stało?
Dean absolutnie odmówił ponownego otwarcia oczu, ale zaczął
wykonywać drobne, wężowe ruchy, próbując jakimś cudem
wywinąć się spod osaczającego go, nagiego ciała anioła.
Zatrzymał się nagle i popatrzył w górę nieco przytomniej.
Twarz Castiela była tak blisko jego własnej, że rozmazywała mu
się przed oczyma. Dean szybko uniósł ręce i wsparł je w ramiona
przyjaciela, równocześnie odpychając go od siebie i upewniając
się, że ma do czynienia z cielesną istotą, a nie z upiorem, czy
zjawą ze snu. Jego palce zwarły się na chłodnej, gładkiej skórze,
wyczuły mięśnie i kościec pod spodem. Dean zachłystnął się
powietrzem.
– Ca… Castiel? – wymamrotał. – Cholera, Cass?
– Dean – powtórzył anioł niecierpliwie.
– Cass?!
– To ja.
– Ale… Cass…?!
– Czy wyglądam inaczej? – spytał anioł, zupełnie nie zrażony
monotematycznością ich konwersacji.
– Cass! – wykrzyknął Dean, podrywając się z posłania i
zamykając ramiona wokół szyi anioła w bezmyślnym, szalonym
uścisku.
– Cholera! – zawołał po sekundzie, odpychając Castiela, siadając
na łóżku i owijając się kołdrą w pasie. Bosymi stopami plasnął o
podłogę tuż obok bosych stóp anioła. Wymknął się bokiem na
środek pokoju i zatrzymał, okręcony kołdrą, rozczochrany i z
wyrazem osłupienia na twarzy.
– Chłopie – powiedział z wyrzutem, oskarżycielsko wyciągając
wskazujący palec ku Castielowi, który obrócił się, podążając za
nim spojrzeniem. – Przyzwoitość? Brak… przyzwoitości…?
Castiel przechylił głowę na lewe ramię, rozchylając usta w wyrazie
zdumienia. Jego oczy podążały za Deanem jak bławatne pszczoły
za miodem.
– Co się stało, Dean? – powtórzył.
– Co się…? Co…? – Dean zatrzymał się, żeby wciągnąć głęboki,
rozedrgany oddech. Musiał podeprzeć się pod boki, czując jak
krew odpływa mu od twarzy, a nogi uginają się pod nim miękko.
– Co się stało, Cass?! Skąd ja mam, kurwa, wiedzieć, co się
stało?!
Jakaś idea zaświtała w głębi jego zaszczutych oczu i smagnął się
znienacka otwartą dłonią w policzek. Rozległo się bardzo donośne
klaśnięcie. Dean jęknął, zatoczył się, omal nie wypuszczając z rąk
kołdry, uchwycił ją w ostatnim momencie i podciągnął aż pod
pachy.
– To nie jest sen – poinformował go Castiel.
– Czuję, że, cholera, nie jest! – wrzasnął Dean. Na jego policzku
pojawił się wyraźny, czerwony zarys palców. – Nie mogłeś
powiedzieć wcześniej? …Auu…?
– Dean…
– Nie deanuj mi tu! To… nie jest… zdrowe! Nie! To nie jest
normalne! Chłopie… Ty… To… Chcesz mnie zabić, czy co?!
– Nigdy nie pragnąłem twojej śmierci – odparł zaskoczony anioł,
robiąc krok w jego stronę. Dean odskoczył wdzięcznie.
– I to! – wrzasnął, celując palcem nieco poniżej talii Cassa. – To…
To jest detal, który naprawdę mógł pozostać owiany tajemnicą!
Castiel zatrzymał się i powiódł wzrokiem w dół własnego ciała, od
klatki piersiowej po bose palce stóp. Podniósł na Deana jasne
oczy pod uniesionymi w zdumieniu brwiami.
– Moja nagość jest ci wstrętna? – wyszeptał.
– Twoja… nagość… nie jest… – Dean zaplątał się w słowach jak w
kołdrze. Znów musiał zaczerpnąć długi, drżący oddech. –
Wstrętna – dokończył bohatersko. – Ale to nagość! Cass… Nagość!
Jak „brak okrycia wierzchniego”? Jak „bez portek”?
– Och, nie! – sarknął natychmiast, widząc jak usta Castiela
otwierają się do odpowiedzi. – Tylko mi nie mów, że w tym stroju
przekraczamy bramy Niebios, czy coś w tym rodzaju! Naprawdę…
Cass… Nie!
– Dean – wtrącił Castiel z ułamkiem uncji zniecierpliwienia w
głosie. – Czy musimy dyskutować o mojej… O moim braku
portek?
– Nie musimy! – wrzasnął Dean. Rozejrzał się dziko, porwał z
fotela własne, skołtunione jeansy i cisnął nimi w anioła. –
Zaprawdę, nie musimy! Więc się okryj!
Zorientował się, że popada w biblijny ton, zatrzasnął usta i
osunął się ciężko na fotel, spowity w kokon kołdry.
– Nie, poważnie, włóż to – jęknął. – I daj mi moment. Sekundkę.
Castiel wciągnął portki na gołe ciało i zamaszyście podciągnął
rozporek. Jeansy zsunęły mu się luźno z pasa, ale przynajmniej
zawisły na biodrach. Castiel poruszył nimi nieznacznie.
– To nie jest wygodne – powiedział.
– Się z tym pogódź – burknął Dean.
– Mogę dostać jakąś bieliznę?
– Chryste Panie i wszyscy anieli! – wrzasnął Dean. – Koniec!
Kropka! Ubrałeś się! Koniec z tym! Teraz gadaj!
– O czym?
– O czym?! O czym?! Cass, ostatnim razem, kiedy cię widziałem,
eksplodowałeś pod wodą! Lewiatany rozdarły cię na atomy! Wiesz,
co z ciebie zostało?! Prochowiec!
– Masz mój prochowiec? – zainteresował się Castiel.
Dean zacisnął na moment powieki i policzył do dziesięciu, nie
próbując nawet ukrywać, że to robi. Poruszając wargami odliczył
wspak do zera i ponownie otworzył oczy.
Anioł stał nadal pośrodku pokoju motelowego, w opadających
jeansach, ze zgarbionymi ramionami, a po jego klatce piersiowej i
ramionach pełzało zmiennobarwne światło neonu zza okna.
– Przepraszam, Dean – powiedział cicho. Skrzyżował ręce na
piersi, jakby po raz pierwszy uświadomił sobie jeśli nie
dwuznaczność tej sceny, to przynajmniej jej niezręczność. Nigdy
nie był dobry w detekcji niezręczności. – Nie pomyślałem o tym,
by okryć swój wstyd. Ujrzałem cię na łożu…
– Cass! – sapnął Dean.
– Na… łóżku – poprawił Castiel. – Cię zobaczyłem. Nie wiedziałem
nawet, gdzie jestem. Co się stało, Dean? Jak to zrobiliście?
– Zrobiliśmy co? Kto zrobił?
– Ty i Sam. I może Bobby Singer.
Dean przygryzł wargę i przesunął dłonią po zwichrzonej czuprynie
w tył, aż do karku, na którym zacisnął palce, próbując
powstrzymać narastający w potylicy ból głowy.
– Cass – wyszeptał. – Ty myślisz, że myśmy… Że ja, i Sammy, i
Bobby…? Co? Wskrzesiliśmy cię ze zmarłych?
Castiel zmarszczył brwi i ściągnął wargi w niespokojnym
wyczekiwaniu.
Dean zaśmiał się niewesoło.
– Chłopie, my byśmy nawet nie wiedzieli, od czego zacząć –
powiedział. – Przestań nas przeceniać. Nigdy nam zresztą nie
powiedziałeś, dokąd anioły idą po śmierci.
– Najwyraźniej donikąd – rzucił Cass płaczliwie. – Albo do pokoju
w motelu Silver Pond. – Uśmiechnął się leciutko, z oczyma
błyszczącymi, jakby zaraz miały się z nich polać łzy. – Niczego nie
pamiętam,
Dean.
Chciałbym…
Chciałbym
móc
sobie
przypomnieć… tę siłę… podnoszącą mnie z upadku… ale… nic…
– Ufff – sapnął Dean. Przez chwilę patrzyli na siebie – anioł w
jeansach i człowiek w kołdrze – a potem Dean wybuchnął
śmiechem.
– Cholera, Cass! – zawołał, podnosząc się z fotela i podchodząc do
przyjaciela. Uważając, by nie upuścić kołdry, drugą ręką
grzmotnął go w ramię. – To jest… Niekurwapodobne! Jesteś
niemożliwy, naprawdę, nie wiedziałem, co znaczy słowo „dziwny”,
zanim ciebie nie poznałem, ale nie wiesz nawet, jak cholernie się
cieszę!
– Naprawdę? – Castiel skrzywił się, kiedy pięść Deana wylądowała
na jego ramieniu, ale po sekundzie na jego twarz powrócił wyraz
zakłopotania. – Po tym, co…?
– Rany, Cass, zespół „Wolna Wola” w komplecie! – wykrzyknął
Dean.
– …zrobiłem? – dokończył Castiel. – Po tym, jak upadłem?
Te słowa podziałały na Deana jak kubeł zimnej wody wylanej na
głowę. Uśmiech spełzł z jego warg, a uniesiona do kolejnego,
przyjacielskiego kuksańca ręka opadła.
– Upadłeś?
– Stoczyłem się z hukiem po schodach własnej pychy – oznajmił
Castiel ponuro. – Chciałem zostać bogiem, Dean, pod
nieobecność naszego Ojca. W mej pysze uwierzyłem, że posiadam
moc i mądrość niezbędną, by zasiąć na opustoszałym tronie.
Pojąłem, że Ojciec obdarzył mnie wolą równie wolną, jak wola
ludzi, i swobodą wyboru ścieżki, którą stąpam. Ale, co gorsza,
uwierzyłem, iż mam prawo decydować o swobodzie wyboru
innych istot – ziemskich i niebiańskich.
– Niejasno przypominam sobie, że kazałeś mi przed sobą
uklęknąć – warknął Dean.
– Wiem, to niewybaczalne – szepnął Castiel, opuszczając głowę.
– Eee… – Dean niedbale machnął ręką. – Przynajmniej nie
zrobiłeś sobie ze mnie jakiegoś małpiodupca. Grzecznie mnie
poprosiłeś, żebym ukląkł. A mogłeś połamać mi nogi.
Castiel gwałtownie podniósł głowę i wpatrzył się w oczy Deana
gorejącymi źrenicami.
– Nie rozumiem – wyszeptał. – Nie zasługuję na to, by stać w twej
obecności, Dean.
I z wdziękiem osunął się na kolana.
W takiej to pozie zastał ich Sam, wchodzący do motelowego
pokoju po cichutku i na paluszkach, z kilkoma opasłymi tomami
pod pachą. Ostrożnie zamknął za sobą drzwi i obrócił się, by
ujrzeć półnagiego Castiela klęczącego z pochyloną głową przed
spowitym w zawoje kołdry Deanem; także na pół nagim. Ciężkie
tomy łomotnęły o podłogę.
– O, kurczaki! – powiedział Sam.
– A tyś gdzie się podziewał? – wrzasnął na niego spowity w kołdrę
Dean.
– Cass?! – wydyszał Sammy. – Rany boskie, Cass?!
– Sam – powiedział Castiel żałośnie, nie próbując podnosić się z
podłogi. Ale Sam już pędził do niego; dopadł go w dwóch długich
skokach i z trzaskiem wylądował obok na kolanach. Owinął
ramiona Castiela swoimi długimi rękoma i ścisnął go tak, że
aniołowi na moment zabrakło tchu.
– Castiel – wyszeptał Sam, nie zdając sobie sprawy z tego, że dusi
przyjaciela. Przeniósł na brata spojrzenie pełne największej wiary.
– Dean, jak to zrobiłeś?
Dean skrzywił się niemiłosiernie.
– Co wy, cholera?! – prychnął. – Pogłupieliście?! Co – ja?! Zawsze
– ja! Cokolwiek się dzieje – ja! Ja nic nie zrobiłem! Nie zwalajcie
tego na mnie! Nie zwalajcie na mnie tego całego szajsu! Co?
– Dean… Dean… – Sam przerwał na moment i uwolnił z objęć
trwającego w drewnianym bezruchu Castiela, pozwalając mu
wreszcie zaczerpnąć tchu. – Nie ty, rozumiem. Ale… to kto?
Popatrzył na anioła, który tylko potrząsnął głową.
– On? – szepnął Sam, lekko unosząc głowę i zerkając ku sufitowi.
– Cass twierdzi, że nie – rzucił Dean. – Brak białego światła, glorii
chwały i takich tam różnych. Idę się ubrać.
– Ale… – sapnął Sam.
– Najpierw ubranie – kategorycznie przerwał mu Dean.
– Mogę dostać jakąś bieliznę? – wtrącił się Castiel żałosnym
tonem.
Sam zajrzał w przygnębioną twarz anioła i z uśmiechem ścisnął
dłońmi jego ramiona.
– Pewnie, Cass – powiedział. – Pewnie, że możesz. Dean, twoje
gatki powinny pasować.
– Ty weź mnie nie obrażaj – warknął Dean z łazienki.
Brwi Castiela uniosły się z wyrazie najszczerszego zdumienia.
– Dlaczego on sugeruje niewspółmierność naszych ziemskich
naczyń? – spytał. – Kiedy go obserwowałem, widziałem wszak, że
nasze…
– Oj! Nadmiar informacji, Cass! – Sam podniósł się z podłogi,
ciągnąc anioła za sobą. – Zresztą, to tylko taka gra o przywództwo
w stadzie, rozumiesz? Nie musisz wykładać tematu na stół i
zabierać się za niego z linijką.
– Więc czemu…?
– Bo jest niższy – bardzo cicho szepnął Sam, nachylając się do
ucha Castiela.
– Słyszałem, Sasquatchu! – dobiegło z łazienki.
Sam puścił do Castiela przekorne oczko.
Anioł stał w półmroku pokoju z brakiem zrozumienia i smutkiem
wypisanym na twarzy. Zagubiony jak nigdy dotąd. Niepewny,
czyja ingerencja podniosła go z zatracenia. Coraz bardziej
przekonany, że nie prowadziło to do niczego dobrego.
„Witaj w klubie” – przelotnie pomyślał Sam.