MĘŻCZYZNA,
KTÓRY ROZPŁYNĄŁ SIĘ
W POWIETRZU
MAJ SJOWALL
PER WAHLÓÓ
Przekład
HALINA THYLWE
&
AMBER
Redakcja stylistyczna Dorota Kielczyk
Projekt graficzny serii Małgorzata Foniok
Projekt graficzny okładki
Małgorzata Foniok
Zdjęcie na okładce
Getty Irnages/Flesh Press Media
Skład
Wydawnictwo Amber
Jerzy Wolewicz
Druk
Drukarnia Naukowo-Techniczna
Oddział Polskiej Agencji Prasowej SA, Warszawa, ul. Mińska 65
Tytuł oryginału
Mannen som gick upp i rok
Copyright © Maj Sjówall and Per Wahlóó 1966. Published by arrangement
with Salomonsson Agency. Ali rights reserved.
For the Polish edition
Copyright O 2008 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
For the Polish translation Copyright © by Halina Thylwe
ISBN 978-83-241-3399-4
Warszawa 2009. Wydanie I
Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o. 00-060 Warszawa, ul. Królewska 27 teł.
620 40 13, 620 81 62
Rozdział 1
Pokój był mały i obskurny. Okno bez zasłonek wychodziło na ogniotrwałą
ścianę szczytową, gdzie straszyły przerdzewiałe elementy zbrojeniowe i
spłowiała reklama margaryny Pellerina. Środkową szybkę w lewym
skrzydle okiennym zastępował krzywo przycięty płat tektury. Tapety,
których kwiatowy deseń ledwie przebijał spod sadzy i pleśni, tu i ówdzie
odstawały od zmurszałej zaprawy; w kilku miejscach ktoś próbował je
przykleić taśmą samoprzylepną i papierem pakowym.
W pokoju był piec, sześć mebli i jeden obraz. Pod piecem stało kartonowe
pudło z popiołem i powgniatany aluminiowy kociołek do gotowania kawy.
Na łóżku, usytuowanym nogami do pieca, zalegała
dziesięciocentymetrowa warstwa starych gazet, podarta pikowana kołdra i
pasiasta poduszka. Obraz, który przedstawiał nagą blondynę przy
marmurowej balustradzie, wisiał na prawo od pieca, dzięki czemu osoba
leżąca na łóżku mogła go oglądać tuż przed zaśnięciem i tuż po obudzeniu.
Ktoś ołówkiem powiększył kobiecie sutki i narząd płciowy.
Pod oknem był okrągły stół i dwa krzesła w stylu windsor-skim -jedno bez
oparcia. Na blacie stały między innymi trzy butelki po wermucie, jedna
butelka po oranżadzie i dwie filiżanki po kawie. Wokół przewróconej
popielniczki poniewierały się pety, kapsle, zużyte zapałki, upaprane kostki
cukru, otwarty scyzoryk
i kawałek kiełbasy. Na zniszczonym linoleum leżała trzecia, stłuczona
filiżanka po kawie i trup mężczyzny.
Najprawdopodobniej to on za życia upiększył obraz i zalepił tapetę taśmą i
papierem pakowym. Miał złączone nogi, łokcie przyciśnięte do żeber i
ręce tuż przy twarzy, w obronnym geście. Był w trykotowym podkoszulku,
postrzępionych spodniach i dziurawych wełnianych skarpetach. Głowę i
jedną drugą tułowia przygniatał kredens. Obok ciała leżało trzecie krzesło
o zakrwawionym siedzeniu i z wyraźnymi odciskami dłoni na oparciu.
Podłoga była usłana odłamkami szkła - z drzwiczek kredensu i połowy
butelki po winie, której górna część, zasnuta powłoką zakrzepłej krwi i
zaopatrzona w białą obwódkę, wieńczyła stertę brudnych gaci pod ścianą.
Niemal perfekcyjne zdjęcie, zrobione policyjnym aparatem o
szerokokątnym obiektywie, przy sztucznym świetle, z niebywałą ostrością
uwydatniało najdrobniejsze szczegóły.
Martin Beck odłożył fotografię i szkło powiększające, wstał i podszedł do
okna. Szwedzkie lato. Nietypowe, bo ciepłe. Na trawniku w
Kristinebergsparken opalały się w bikini dwie dziewczyny. Leżały na
plecach; rozrzuciły nogi, rozpostarły ramiona. Chude, to znaczy szczupłe,
mogły sobie na to pozwolić. Kiedy przyjrzał im się uważniej, stwierdził,
że je zna. Pracowały w jego biurze. Czyli było już po dwunastej. Pewnie
rano włożyły opala-cze, bawełniane sukienki i sandałki, a w porze lunchu
zdjęły sukienki i rozłożyły się na trawie w parku. Praktycznie.
Z niechęcią pomyślał o rychłej przeprowadzce do nowej komendy w
okolicach Vastberga Alle - ruchliwej, hałaśliwej prze-lotówki.
Usłyszał za plecami odgłos otwieranych drzwi. Nie odwracając się,
wiedział, kto wszedł do pokoju. Stenstróm, ich najmłodszy nabytek.
Następnemu pokoleniu policjantów śledczych przypuszczalnie w ogóle nie
przyjdzie do głowy, żeby pukać.
- No i co? - zapytał Martin Beck.
- Na razie nic - odparł Stenstróm. - Byłem tam kwadrans temu, wciąż
zaprzecza.
Martin Beck usiadł za biurkiem i jeszcze raz przyjrzał się fotografii z
miejsca zbrodni. Na suficie, nad łóżkiem zawalonym gazetami, podartą
pikowaną kołdrą i pasiastą poduszką widniał ślad po niegdyś wilgotnej
plamie. W kształcie konika morskiego. Przy odrobinie dobrej woli można
by się doszukać podobieństwa do syrenki. Ciekawe, czy mężczyzna
rozciągnięty na linoleum miał równie bujną wyobraźnię.
- Ale to bez znaczenia - nadgorliwie dorzucił Stenstróm. -I tak go
zamkniemy na podstawie dowodów rzeczowych.
Martin Beck zbył tę uwagę milczeniem i wskazał na plik raportów, które
Stenstróm położył na biurku.
- Co to jest?
- Protokoły przesłuchań z Sundbybergu.
- Zabieraj tę makulaturę. Od jutra jestem na urlopie. Daj to Kollbergowi.
Albo komu ci się żywnie podoba.
Martin Beck poszedł z fotografią piętro wyżej i otworzył drzwi do pokoju
Kollberga i Melandera.
Tutaj było dużo cieplej; pewnie dlatego, że pozamykali okna i zaciągnęli
zasłonki. Kollberg i podejrzany siedzieli nieruchomo po obu stronach
biurka. Wysoki Melander stał przy oknie, z fajką w zębach, z założonymi
rękami, i nie odrywał wzroku od podejrzanego. Na krześle obok drzwi
czuwał klawisz. Miał na sobie spodnie od munduru i błękitną koszulę. Na
prawym kolanie leżała służbowa czapka. Nie licząc szelestu obracających
się szpul magnetofonu, w pokoju panowała cisza. Martin Beck zatrzymał
się za Kollbergiem. Milczał. O szybę tłukła się osa. Kollberg zdjął
marynarkę i rozpiął kołnierzyk. Mimo to koszula na plecach była mokra
od potu. Ciemna plama niespiesznie zmieniała kształt, rozpełzała się po
kręgosłupie.
Po drugiej stronie biurka siedział niski łysawy mężczyzna. Niechlujnie
ubrany, zaciskał na poręczy krzesła zniszczoną dłoń; pod resztkami
poogryzanych paznokci widniały czarne obwódki. Chorobliwie
wymizerowaną twarz znaczył wyraz rezygnacji. Lekko drżała mu broda,
oczy miał zmętniałe, załzawione. Zalkał, po policzkach spłynęły dwie łzy.
- No tak - ponuro odezwał się Kollberg. - Więc waliłeś go w głowę
butelką, dopóki się nie rozbiła.
Mężczyzna przytaknął.
- Potem, kiedy leżał na podłodze, okładałeś go krzesłem. Ile razy go
uderzyłeś?
- Nie wiem. Niedużo. Ale sporo.
- No właśnie. A potem przewróciłeś na niego kredens i wyszedłeś. Co w
tym czasie robił Ragnar Larsson? Nie próbował się włączyć, nie próbował
cię powstrzymać?
- Nie. Nic nie robił. Wisiało mu to.
- Nie kłam.
- Spał. Urżnął się w trupa.
- Mów głośniej.
- Zasnął na łóżku. Nic nie widział, nic nie słyszał.
- A jak się zbudził i przejrzał na oczy, to poszedł na policję. No dobrze, na
razie wszystko jasne. Tylko jednego nie rozumiem. Dlaczego? Przecież
tego dnia w piwiarni spotkaliście się pierwszy raz w życiu.
- Bo wyzywał mnie od pieprzonych nazistów.
- Każdy policjant słyszy to kilka razy w tygodniu. Tabuny ludzi
wymyślało mi od nazistów, gestapowców albo jeszcze gorzej, ale nigdy
nikogo z tego powodu nie zabiłem.
- Powtarzał raz po raz: „pieprzony nazista, pieprzony nazista, pieprzony
nazista", i kwiczał jak świnia. I tak bez końca. No i śpiewał.
- Śpiewał?
- No. O Hitlerze. Zęby mnie wkurzyć. Drażnił się ze mną.
- Yhm. A nie sprowokowałeś go do tego?
- Powiedziałem, że moja matka była Niemką. Ale na samym początku.
- Zanim zaczęliście pić u niego w.domu?
- Tak. Wtedy powiedział, że to nieważne, jaką ma się matkę.
- I kiedy chciał pójść do kuchni, wziąłeś butelkę i rąbnąłeś go od tyłu,
tak?
- No.
- Upadł?
- Jakby przyklęknął. Pociekła mu krew. Powiedział: „Teraz dostaniesz za
swoje, ty pierdolony nazistowski pokurczu".
- I biłeś go dalej?
- Miałem... pietra. Był ode mnie większy i... pan nie wie, jakie to
uczucie... wszystko wiruje, mieni się w oczach... nie panowałem nad sobą,
nie wiedziałem, co robię.
Mężczyźnie spazmatycznie drgały ramiona.
- Dzisiaj to wszystko. - Kollberg wyłączył magnetofon. -Dajcie mu coś do
jedzenia i poproście lekarza o pigułki nasenne.
Klawisz wstał, włożył czapkę i wyprowadził zabójcę, chwytając go za
ramię.
- Do jutra - dodał Kollberg, co nieco roztargniony, bo właśnie zapisywał
na kartce: „Przyznał się ze łzami w oczach". - Przy-jemniaczek, nie ma co.
- Wcześniej pięć razy skazany za pobicie - powiedział Me-lander. - Za
każdym razem wszystkiemu zaprzeczał. Świetnie go pamiętam.
- Rzekła chodząca kartoteka - skwitował Kollberg, po czym dźwignął się
z krzesła i spojrzał na Martina Becka. - Co ty tu jeszcze robisz? Spadaj na
urlop i pozwól, że sami się zajmiemy przestępczością wśród niższych
warstw społecznych. Gdzie się wybierasz? Na archipelag?
Martin Beck skinął głową.
- Pochwalam - oznajmił Kollberg. - Niektórzy najpierw lecą do Mamai,
smażą się na cacy, a potem wracają do domu, żeby się gotować w ukropie.
Super. I nie masz tam telefonu?
- Nie.
- Wspaniale. Teraz zamierzam wskoczyć pod prysznic. A ty zmykaj.
Martin Beck uznał, że propozycja Kollberga ma swoje zalety. Wyjedzie
dzień wcześniej. Wzruszył ramionami.
- Okej, spadam. Czołem, chłopcy! Do zobaczenia za miesiąc.
Rozdział 2
Sezon urlopowy już się kończył, tonące w sierpniowym upale ulice
Sztokholmu zaczęły się zapełniać ludźmi, którzy spędzili kilka
deszczowych tygodni lipca pod namiotami, w przyczepach kempingowych
lub w pensjonatach. W metrze znów zrobiło się tłoczno, ale o tej porze, w
godzinach pracy, Martin Beck był jednym z nielicznych pasażerów.
Patrząc na przykurzoną zieleń za oknem, cieszył się z wytęsknionych
wakacji.
Jego rodzina wypoczywała już od miesiąca. Tego lata dopisało im
szczęście. Jeden z kuzynów małżonki użyczył im swojego letniego domu
stojącego samotnie na malutkiej wysepce pośrodku archipelagu
sztokholmskiego. Kuzyn wyjechał za granicę, dzięki czemu mogli tu
mieszkać, dopóki dzieci nie będę musiały iść do szkoły.
Martin Beck wszedł do pustego mieszkania, udał się wprost do kuchni i
wyjął piwo z lodówki. Wypił kilka łyków przy zlewie, po czym ruszył z
butelką do sypialni, gdzie się rozebrał do slipów. Z sypialni poczłapał na
balkon. Siedział tam przez chwilę w słońcu, oparty stopami o balustradę, i
sączył piwo. Upał był nie do zniesienia. Kiedy opróżnił butelkę, wrócił do
w miarę chłodnego pokoju.
Spojrzał na zegarek. Statek odpływa za dwie godziny. Tę część
archipelagu obsługiwał stary parowiec, jeden z kilku, które się jeszcze
ostały. Była to, zdaniem Martina Becka, bodaj największa atrakcja
tegorocznych wakacji.
Poszedł do kuchni i wstawił butelkę do spiżarki, wyczyszczonej ze
wszystkiego, co mogłoby się popsuć. Na wszelki wypadek starannie ją
przepatrzył. Potem wyciągnął z gniazdka wtyczkę lodówki, pojemniki z
lodem włożył do zlewu, uważnie się rozejrzał, czy o niczym nie
zapomniał, zamknął drzwi do kuchni i pomaszerował do sypialni, żeby się
spakować.
Większość ekwipunku zawiózł na wysepkę wcześniej, kiedy spędzał tam
weekend. Małżonka wręczyła mu listę rzeczy, które były potrzebne jej i
dzieciom. Upchnął wszystko do dwóch walizek. Ponieważ musiał jeszcze
kupić prowiant, postanowił pojechać na przystań taksówką.
Na statku było dużo wolnych miejsc. Martin Beck odstawił walizki i
karton prowiantu, wszedł na górny pokład i usiadł.
Powietrze rozedrgane upałem. Spłowiała zieleń na placu Karola XII,
oklapnięte flagi na Grand Hotelu. Martin Beck rzucił okiem na zegarek.
Nie mógł się doczekać, kiedy wreszcie wciągną trap.
Ledwie poczuł wibracje w siłowni, wstał i ruszył na rufę. Statek odpływał
od nabrzeża. Martin Beck przechylił się przez re-ling i patrzył, jak śruby
ubijają wodę na zielonkawą pianę. Ochryple rozbrzmiał gwizdek parowy,
kadłub zadrżał, stewa dziobowa zaczęła się obracać w kierunku Saltsjón.
Martin Beck wystawił twarz na orzeźwiającą bryzę. Nagle poczuł się
wolny i beztroski, jak za chłopięcych lat w pierwszym dniu wakacji.
Posilił się w jadalni i usiadł na górnym pokładzie. Biorąc kurs na przystań,
statek minął wysepkę, na której Martin Beck dostrzegł ich chwilową
siedzibę, kilka kolorowych leżaków i małżonkę. Siedziała w kucki na
brzegu i chyba obierała ziemniaki. Podniosła się, pomachała ręką na
powitanie, ale nie był pewien, czy zobaczyła go pod słońce z takiej
odległości.
Dzieci już czekały w łódce. Martin Beck lubił wiosłować i mimo
protestów syna osobiście pokonał dystans dzielący ich od wysepki. Córka
Ingrid, zwana Kruszynką, mimo że za parę dni miała piętnaste urodziny,
opowiadała o jakiejś potańcówce. Jedenastoletni syn, Rolf, który gardził
dziewczynami, triumfalnie obwieścił, że złowił szczupaka. Martin Beck
słuchał jednym uchem, rozkoszując się przejażdżką.
Kiedy zrzucił z siebie miastowe ciuchy, wskoczył do wody, po czym
włożył dżinsy i sweter. Po południu wylegiwał się z małżonką przed
domem, rozmawiał o wszystkim i o niczym i patrzył na słońce, które
zachodziło za najbliższymi szkierami. Wespół z synem zarzucił sieci i
wcześnie się położył.
Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów natychmiast zasnął.
Kiedy się obudził, słońce wisiało nisko. Brodząc w zroszonej trawie,
usiadł na skale przed domem. Zapowiadał się kolejny piękny dzień, choć o
tej porze wcale nie było ciepło. Marzł w piżamie. Szybko wrócił i usiadł
na werandzie z filiżanką kawy. O siódmej ubrał się i obudził syna, który
niechętnie zwlekł się z łóżka. Popłynęli łódką wybrać sieci. Wyłowili
mnóstwo wodorostów. Po powrocie czekało na nich śniadanie.
Po śniadaniu Martin Beck zajął się żmudnym czyszczeniem sieci.
Pomyślał, że o dostawę świeżych ryb powinien zadbać syn.
Prawie kończył, kiedy usłyszał warkot silnika. Mały kuter pruł wjego
stronę. Natychmiast rozpoznał właściciela. To Nygren, ich sąsiad z
pobliskiej wyspy, jedyny dysponent pitnej wody. I telefonu.
Nygren wyłączył silnik.
- Dzwonili do ciebie! - wrzasnął. - Pan Beck ma się błyskawicznie
odezwać! Zapisałem numer!
- Nie przedstawił się?! - odwrzasnął Martin Beck, chociaż się domyślał,
kto go szuka.
- Przedstawił, zapisałem nazwisko. Nie mam czasu na poga-duchy,
spieszę się do Skarholmen. Elsa siedzi w truskawkach, ale drzwi do kuchni
są otwarte.
Nygren uruchomił silnik i stojąc na rufie, odpłynął. Zanim zniknął z pola
widzenia, podniósł rękę w pożegnalnym geście.
Martin Beck patrzył za nim przez chwilę, po czym udał się na pomost,
odwiązał łódkę i powiosłował ku przystani Nygrenów. Jasny gwint,
pomyślał. Cholerny Kollberg, właśnie teraz, kiedy zapomniałem o jego
istnieniu.
W kuchni na bloczku pod wiszącym telefonem zobaczył ledwie czytelne
namiary: „Hammar 54 10 60".
Wybrał numer i gdy czekał na połączenie, opadły go złe przeczucia.
- Hammar, słucham.
- To ja. Co się dzieje?
- Naprawdę bardzo mi przykro, Martin, ale chciałbym, żebyś jak
najszybciej przyjechał. Może będziesz musiał poświęcić resztę urlopu. To
znaczy, przesunąć.... - Hammar umilkł na kilka sekund. -Jeśli zechcesz.
- Resztę urlopu? Nie wykorzystałem nawet jednego dnia.
- Przepraszam, Martin, ale nie mam innego wyjścia. Czy mógłbyś
przyjechać jeszcze dzisiaj?
- Dzisiaj? A co się takiego stało?
- Byłoby dobrze, gdybyś mógł. To ważne. Porozmawiamy, jak
przyjedziesz.
- Statek odpływa za godzinę - powiedział Martin Beck, patrząc przez
upstrzone muszymi odchodami okno na roziskrzoną słońcem wodę. - Co
jest takie ważne? Czy Kollberg albo Melan-der nie mogą...
- Nie. Ty musisz się tym zająć. Zdaje się, że ktoś zaginął.
Rozdział 3
Martin beck otworzył drzwi do gabinetu szefa za dziewięć pierwsza,
dokładnie po dwudziestu czterech godzinach urlopu.
Komisarz Hammar - przysadzisty, o byczym karku i bujnej siwej
czuprynie - tkwił nieruchomo w obrotowym fotelu, z rękami na blacie
biurka, pochłonięty zdaniem złośliwców swoim ulubionym zajęciem, czyli
nicnierobieniem.
- O, jesteś wreszcie - odezwał się cierpko. - Lepiej późno niż wcale. Za
pół godziny masz być w MSZ-ecie.
- W Ministerstwie Spraw Zagranicznych?
- Yhm. Spotkasz się z tym gościem.
Hammar podniósł palcem wskazującym i kciukiem wizytówkę. Trzymał ją
za rożek, jakby to był liść sałaty, na którym przycupnęła gąsienica bielinka
kapustnika. Martin Beck zerknął na nazwisko. Nic mu nie mówiło.
- To ktoś wysoko postawiony - poinformował Hammar. -Ponoć zaufany
człowiek ministra. - Zawiesił głos. - W życiu o nim nie słyszałem.
Hammar miał pięćdziesiąt dziewięć lat, od tysiąc dziewięćset
dwudziestego siódmego pracował w policji i nie cierpiał polityków.
- Nie wyglądasz na wkurzonego - zauważył.
Martin Beck przez moment usiłował dociec, dlaczego nie jest wkurzony. I
doszedł do wniosku, że złość zdominowało totalne zaskoczenie.
- O co właściwie chodzi? - spytał.
- Później o tym porozmawiamy, jak się z nim spotkasz.
- Wspomniałeś coś o zaginięciu.
Hammar z udręczoną miną popatrzył w okno, wzruszył ramionami i
powiedział:
- Wszystko razem to czysty idiotyzm. Szczerze mówiąc, otrzymałem...
polecenie, żeby ci nie udzielać tak zwanych bliższych informacji przed
twoją wizytą w ministerstwie.
- Zaczęliśmy być na ich usługi, czy co?
- Jak wiadomo, to nie jedyne ministerstwo. - Hammar zatopił się we
wspomnieniach, błądził wzrokiem gdzieś po bujnej zieleni za oknem. -
Odkąd tu pracuję, przewalił się przez ten gabinet cały oddział ministrów
zdrowia i opieki społecznej i spraw wewnętrznych. Przytłaczająca
większość wiedziała o policji dokładnie tyle, ile ja wiem o miseczniku
pomarańczowym. Mianowicie tyle, że istnieje. No to cześć!
- Cześć!
Kiedy Martin Beck był już w drzwiach, Hammar wrócił do rzeczywistości.
- Martin?
- Tak?
- Jedno mogę ci powiedzieć. Nie musisz się tego podejmować.
Zaufany człowiek ministra był duży, kanciasty i rudowłosy. Wbił w
Martina Becka wodniste niebieskie oczy, zerwał się z obrotowego fotela i
okrążył połowę biurka, wyciągając rękę.
- Wspaniale - powiedział. -Wspaniale, że mógł pan przyjść. Żarliwie
uścisnęli sobie dłonie. Martin Beck milczał. Mężczyzna znów zasiadł w
obrotowym fotelu, chwycił zgasłą
fajkę i przygryzał ustnik żółtymi końskimi zębami. Odchylił się, wsunął
kciuk do cybucha, zapalił zapałkę, wyjął kciuk, przypalił fajkę i bacznie
przypatrywał się gościowi zza chmury dymu.
- Mówmy sobie po imieniu - zaproponował. - Zawsze od tego zaczynam
poważne rozmowy. Od przejścia na ty. Takjest łatwiej. Jestem Martin.
- Ja też - ponuro skonstatował Martin Beck. - Niestety. To może nieco
komplikuje sytuację.
Mężczyzna lekko się speszył. Obrzucił Martina Becka świdrującym
spojrzeniem, jakby wietrzył jakiś podstęp. Po chwili hałaśliwie się
roześmiał.
- Jasne. Tak. Zabawne. Ha, ha! - Nagle urwał, przysunął do siebie telefon i
nerwowo wciskał jakiś numer wewnętrzny. - Tak, tak, bardzo zabawne. -
W jego głosie nie było śladu rozbawienia.
- Proszę o papiery Alfa Matssona! - krzyknął do słuchawki.
Do gabinetu weszła pani w średnim wieku i położyła na biurku teczkę z
inkryminowanymi papierami. Nawet nie zaszczycił jej spojrzeniem. Kiedy
zamknęła za sobą drzwi, wycelował swój bezosobowy, rybi wzrok w
Martina Becka i powoli otworzył teczkę. W środku była jedna kartka,
usiana ołówkowymi adnotacjami.
- To delikatna i piekielnie nieprzyjemna historia - zaczął.
- Aha. Czyli...?
- Znasz Alfa Matssona? Martin Beck pokręcił głową.
- Nie? Jest dość popularny. To dziennikarz. Przede wszystkim prasowy.
Udziela się w telewizji. Niezły publicysta. Proszę.
- "wysunął szufladę, przepatrzył ją, wysunął następną, w końcu uniósł
podkładkę na biurku i znalazł to, czego szukał. - Nie cierpię bałaganiarzy -
warknął, rzucając nienawistne spojrzenie ku drzwiom.
Martin Beck obejrzał to coś, czyli starannie wypełnioną na maszynie
fiszkę z danymi osobowymi Alfa Matssona. Rzeczywiście był
dziennikarzem, zatrudnionym na etacie w jednym z największych
tygodników, którego Martin Beck nie czytał, ale z wyraźnym niepokojem
nie raz, nie dwa widział u swoich dzieci. Alf Sbcten Matsson urodził się w
Góteborgu w trzydziestym czwartym. Do fiszki przypięto zdjęcie
paszportowe. Martin Beck, lekko przechylając głowę, przyglądał się
młodemu mężczyźnie w okrągłych drucianych okularach, z wąsami i
krótką zadbaną ciemną brodą. Twarz bez wyrazu przemawiała za tym, że
zdjęcie pochodziło z automatu. Martin Beck odłożył fiszkę i spojrzał
pytająco na rudowłosego mężczyznę.
- Alf Matsson zaginął - rzekł rudowłosy z emfazą.
- Aha. I poszukiwania nie przyniosły rezultatu?
- Nie wszczęliśmy poszukiwań. - Zaufany człowiek ministra tępo
wpatrywał się przed siebie. - Nie mamy takiego zamiaru.
Martin Beck nie od razu zrozumiał, że to wodniste spojrzenie świadczy o
stuprocentowej stanowczości. Lekko uniósł brwi.
- Kiedy zaginął?
- Dziesięć dni temu.
Martin Beck nie był zaskoczony. Wcale by się nie zdziwił, gdyby usłyszał,
że chodzi o dziesięć minut albo dziesięć lat. Najbardziej zdumiewało go
to, że siedzi tutaj, a nie w łódce na wodach archipelagu. Zerknął na
zegarek. Jeszcze zdąży na statek.
- Zaledwie dziesięć dni?
Z sąsiedniego pokoju wyszedł jakiś urzędnik i włączył się do rozmowy,
jakby podsłuchiwał pod drzwiami. Pewnie życzliwy opiekun, pomyślał
Martin Beck.
- W tym wypadku to zdecydowanie za długo - oświadczył nowo przybyły.
- Okoliczności są bowiem wyjątkowe. Alf Matsson poleciał służbowo do
Budapesztu dwudziestego drugiego lipca, żeby napisać parę artykułów. W
poniedziałek miał zadzwonić do redakcji i podyktować tekst swojego
cotygodniowego felietonu. Nie zadzwonił. Alf Matsson jest w opinii
kolegów z branży człowiekiem godnym zaufania. Inaczej mówiąc, zawsze
dotrzymuje terminów, nigdy nie nawala. Dwa dni później sekretarz
redakcji zadzwonił do hotelu, w którym Matsson się zatrzymał, i uzyskał
informację, że chwilowo nie ma go w pokoju. Sekretarz zostawił
wiadomość, żeby Matsson natychmiast skontaktował się z redakcją.
Odczekali dwa dni. I nic, cisza. Jego żona, która mieszka w Sztokholmie,
nic nie wie, ale to o niczym nie świadczy, bo się rozwodzą. W sobotę
zadzwonił do nas naczelny tygodnika. W hotelu po raz drugi usłyszeliśmy,
że Matsson się nie pojawił, jego rzeczy ciągle są w pokoju, a paszport w
recepcji. Pierwszego sierpnia, w poniedziałek, nawiązaliśmy łączność z
naszą placówką dyplomatyczną. Nic nie wiedzieli o Matssonie, powę-szyli
tu i tam, węgierska policja nie była zainteresowana. We wtorek odwiedził
nas naczelny tygodnika. Doszło do bardzo przykrej rozmowy.
Rudowłosy przestał grać główną rolę. Niezadowolony, przygryzał ustnik
fajki.
- Otóż to - powiedział. - Cholernie przykrej. - A po chwili dodał gwoli
wyjaśnienia: - To mój sekretarz.
- Tak czy inaczej - podjął sekretarz - w wyniku tej rozmowy nawiązaliśmy
nieformalny kontakt z szefostwem policji, co sprawiło, że pan do nas
przyszedł. Dzień dobry!
Uścisnęli sobie dłonie. Martin Beck wciąż nie potrafił się w tym połapać.
- Chyba nie bardzo rozumiem - rzekł, pocierając nasadę nosa. - Dlaczego
redakcja nie złożyła oficjalnego zawiadomienia?
- Zaraz pan zrozumie. Naczelny i odpowiedzialny wydawca w jednej
osobie nie chce zgłaszać zaginięcia na policji ani prosić o oficjalne
dochodzenie, ponieważ wszystko natychmiast wypłynie na światło dzienne
i trafi do prasy. Matsson jest ich pracownikiem, jego zaginięcie podczas
podróży służbowej tygodnik traktuje - słusznie lub nie -jak newsa. Rzecz
jasna, naczelny niepokoi się o Matssona, ale nie ukrywa, że liczy na scoop,
czyli sensację tej rangi, dzięki której nakład gazety może skoczyć aż o sto
tysięcy egzemplarzy. Jeśli jest pan zorientowany w linii programowej tego
tygodnika, to powinien pan wiedzieć... W każdym razie fakt, że ich
pracownik zaginął na Węgrzech, ani trochę nie pomniejsza wagi tej
wiadomości.
- Za żelazną kurtyną - wtrącił rudzielec grobowym głosem.
- Nie używamy tego określenia... Mam nadzieję, że rozumie pan, co to
oznacza. Nie byłoby dobrze, gdyby wskutek zgłoszenia informacja o
sprawie znalazła się w gazetach, nawet jeśli zostałyby zachowane rozsądne
proporcje i poprzestano by na faktach. Ale gdyby tygodnik zatrzymał to
wyłącznie dla siebie, żeby następnie wykorzystać do własnych, hm,
opiniotwórczych celów, to niech mnie dunder... mogłoby to zaszkodzić
naszym dwustronnym stosunkom, które od lat budujemy z ogromnym
nakładem sił i środków. Naczelny przyniósł nam w poniedziałek kopię
artykułu, przeczytaliśmy go z wątpliwą przyjemnością. Publikacja byłaby
pod pewnymi względami równoznaczna z katastrofą. Chcieli to zamieścić
w najbliższym numerze. Musieliśmy wykorzystać nasze talenty
perswazyjne i odwołać się do norm etycznych, żeby zapobiec tej
publikacji. W konsekwencji naczelny postawił nam warunek: Jeśli do
końca przyszłego tygodnia Matsson nie da znaku życia albo my go nie
znajdziemy, to... hm, cóż, wóz albo przewóz.
Martin Beck pocierał czoło.
- Gazeta prawdopodobnie bada tę sprawę na własną rękę. Sekretarz
popatrzył rozkojarzonym wzrokiem na przełożonego, który teraz kopcił
jak komin.
- Odniosłem wrażenie, że panowie dziennikarze się nie przemęczają.
Chyba na razie sobie odpuścili. Poza tym guzik ich obchodzi, gdzie
Matsson się podziewa.
- Wygląda na to, że zaginął - powiedział Martin Beck.
- Tak. To bardzo niepokojące.
- Przecież nie rozpłynął się w powietrzu - wtrącił rudowłosy.
Martin Beck oparł lewy łokieć o krawędź biurka i przycisnął pięść do
nasady nosa. Obraz parowca i wysepki zmętniał, odpłynął w siną dal.
- Jaka jest moja rola? - zapytał.
- To był nasz pomysł, ale oczywiście nie wiedzieliśmy, że padnie akurat
na pana. Sami tego nie rozwikłamy, a już na pewno nie w dziesięć dni.
Cokolwiek się stało, jeśli Matsson z jakiegoś powodu się ukrywa albo
uległ nieszczęśliwemu wypadkowi, albo spotkało go coś innego... to
zadanie dla policji. Chodzi mi o to, że może się go podjąć wyłącznie
zawodowiec. Dlatego absolutnie nieoficjalnie skontaktowaliśmy się z
najwyższym szefem. I ktoś tam pana polecił. Teraz musimy wiedzieć, czy
zechce się pan zająć tą sprawą. Pana obecność tutaj świadczyłaby o tym,
że można będzie pana wyłączyć z dotychczasowej służby. Martin Beck
zdławił śmiech. Dwaj urzędnicy ministerialni patrzyli na niego z surowymi
minami. Przypuszczalnie doszli do wniosku, że nie zachował się
właściwie.
Sekretarz wzruszył ramionami.
- Proszę tam pojechać. Poszukać go. Może pan wyruszyć jutro. Wszystko
jest załatwione dzięki naszym kanałom. Będzie pan czasowo wpisany na
naszą listę płac, ale bez podania oficjalnych obowiązków. Naturalnie
pomożemy panu na wszelkie możliwe sposoby. Jeśli pan zechce, może się
pan na przykład skontaktować z tamtejszą policją - albo nie. I, jak
wspomniałem, może pan polecieć już jutro.
Martin Beck myślał przez chwilę.
- Jeśli w ogóle, to pojutrze.
- Dobrze.
- Po południu dam odpowiedź.
- Tylko proszę się zbyt długo nie zastanawiać.
- Zadzwonię za godzinę. Do widzenia.
Rudowłosy zerwał się z fotela, grzmotnął Martina Becka w plecy lewą
ręką, a prawą wyciągnął na pożegnanie.
- Cześć, Martin! Pokaż, co potrafisz. To ważne.
- Owszem, nawet bardzo - przytaknął sekretarz.
- Wolelibyśmy nie mieć na karku nowej afery Wallenberga - dodał
rudzielec.
- Mieliśmy o tym nie wspominać - zauważył z rezygnacją sekretarz.
Martin Beck skinął głową i wyszedł.
- I co, pojedziesz? - spytał Hammar.
- Sam nie wiem. Nie znam języka.
- Nikt go u nas nie zna. Sprawdziliśmy. Poza tym można się z nimi
dogadać po niemiecku i po angielsku.
- Dziwna sprawa.
- Głupia sprawa - uściślił Hammar. - Aleja wiem coś, o czym nie wiedzą
ci z ministerstwa. Mamy jego dossier.
- Alfa Matssona?
- Tak. Było w trzecim wydziale. W tajnej szafie.
- W kontrwywiadzie?
- Yhm. Wydział bezpieczeństwa Głównego Zarządu Policji. Zajmowali
się nim trzy miesiące temu.
Przerwał im ogłuszający łomot do drzwi. Po chwili Kollberg wetknął
głowę i zdębiał na widok Martina Becka.
- Co ty tu robisz?
- Jestem na urlopie.
- Szemrane konszachty, co? Czy mam się oddalić równie cicho i
niepostrzeżenie, jak się pojawiłem?
- Owszem - odparł Hammar. - Chociaż nie. Mam dosyć szemranych
konszachtów. Wejdź i zamknij drzwi. - Wyjął z szuflady biurka archiwalną
teczkę. - Skończyło się na rutynowym prześwietleniu, nie podjęto dalszych
kroków. Ale jest tu to i owo, co mogłoby się przydać komuś, kto będzie się
zajmował tą sprawą.
- Co wy, u licha, knujecie? - Kollberg nie krył zdumienia. - Założyliście
siatkę agenturalną?
- Siedź cicho albo fora ze dwora! - zniecierpliwił się Martin Beck. -
Dlaczego kontrwywiad interesował się Matssonem?
- Ludzie z paszportówki mają swoje dziwactwa. Na przykład na
Arlandzie* prowadzą rejestr wszystkich pasażerów latających do tych
krajów europejskich, gdzie trzeba mieć wizę. Jakiś bystrzak przejrzał te
wykazy i uznał, że Matsson podróżuje bez umiaru. Warszawa, Praga,
Budapeszt, Sofia, Bukareszt, Konstanca, Belgrad. Wiza tu - wiza tam.
Dlatego wydział bezpieczeństwa zdecydował się na dyskretny rekonesans.
Odwiedzili redakcję jego gazety, porozmawiali, zadali parę pytań.
- I co usłyszeli?
- Że wszystko się zgadza. Alf Matsson często korzysta z paszportu. A niby
czemu miałby nie korzystać? Jest znawcą problematyki
wschodnioeuropejskiej. Koniec kropka. Ale coś da się wyłuskać.
* Arianek - port lotniczy pod Sztokholmem (wszystkie przypisy
tłumaczki).
Przeczytajcie te wypociny. Możecie tu zostać. Ja zbieram się do domu, a
wieczorem idę do kina na Bonda. Cześć!
Martin Beck otworzył akta personalne i przystąpił do lektury. Skończył
pierwszą stronę i podał ją Kollbergowi. Kollberg chwycił kartkę
opuszkami palców i położył ukośnie przed sobą. Martin Beck spojrzał na
niego pytająco.
- Potwornie się pocę - wyjaśnił Kollberg. - Nie chcę zapaskudzić ich
tajnych papierów.
Martin Beck pokiwał głową. On pocił się tylko wtedy, kiedy dopadało go
przeziębienie.
Najbliższe pół godziny spędzili w milczeniu.
W dossier nie było nic szczególnie interesującego, ale sporządzono je z
niezwykłą starannością. Alf Matsson nie urodził się wGoteborgu w 1934,
tylko wMólndalu w 1933. Od 1952 pracował w prasie regionalnej, był
reporterem rozmaitych dzienników, trzy lata później przyjechał do
Sztokholmu i zaczął uprawiać dziennikarstwo sportowe. W tym
charakterze często wyjeżdżał za granicę. Między innymi był na igrzyskach
olimpijskich w Melbourne w 1956 i w Rzymie w 1960. Jego ówcześni
szefowie zgodnie oświadczyli, że jest zdolny, szybki i ma dobre pióro.
Zrezygnował z prasy codziennej w 1961, kiedy się związał z tygodnikiem,
w którym nadal pracuje. W ostatnich czterech latach coraz częściej
interesowały go korespondencje zagraniczne dotyczące najróżniejszych
spraw, od polityki i gospodarki po sport i gwiazdy popu. Miał maturę,
płynnie mówił po angielsku i niemiecku, znośnie po hiszpańsku i jako tako
po francusku i rosyjsku. Rocznie wyciągał nieco powyżej czterdziestu
tysięcy koron. Dwukrotnie żonaty. Po raz pierwszy wszedł w związek
małżeński w 1954 i rok później się rozwiódł. Po raz drugi ożenił się w
1961. Miał dwoje dzieci: córkę z pierwszego małżeństwa i syna z
drugiego.
Z godną pochwały skrupulatnością autor raportu przeszedł do ciemnych
stron Matssona. Zaniedbywał obowiązki alimentacyjne względem córki.
Pierwsza żona nazwała go moczymordą i brutalem. W nawiasie widniała
uwaga, że jej opinia wydawała się mało wiarygodna. Istniały jednak
pewne przesłanki pozwalające wysnuć wniosek, że Alf Matsson nadużywa
alkoholu. Jeden z byłych kolegów oświadczył, że „Alf jest sympatyczny,
ale jak się upije, nikt nie może z nim wytrzymać". Znalazło to swoje
potwierdzenie na piśmie. W nocy, w Trzech Króli, w 1966 chłopcy z
patrolu w Malmó zawieźli go na oddział ratunkowy tamtejszego szpitala,
ponieważ podczas kłótni w domu niejakiego Bengta Jonssona, u którego
się zatrzymał, oberwał nożem w rękę. Zajęli się tym kryminalni, ale
skończyło się na niczym, bo Matsson nie chciał wnieść oskarżenia.
Ponieważ policjanci Kristiansson i Kvant zeznali, że Matsson i Jónsson
byli pod wpływem alkoholu, akta sprawy trafiły do kartoteki gminnej
komisji do walki z alkoholizmem.
W butnej w tonie ocenie naczelnego tygodnika, redaktora Erikssona,
Matsson jest „wybitnym znawcą Europy Wschodniej" (jakby to miało
jakieś znaczenie) i szefostwo redakcji nie widzi powodów, dla których
miałoby zdawać policji dokładniejszą relację ze swojej reporterskiej
działalności. Matsson „bardzo się interesował problematyką
wschodnioeuropejską, siedział w tym, często składał własne propozycje,
wielokrotnie wykazał się ambicją, rezygnując z urlopu i poświęcając - bez
dodatkowego wynagrodzenia - czas wolny na zbieranie materiałów do
reportaży, których tematyka była mu szczególnie bliska".
Ktoś, kto wcześniej czytał to dossier, też wykazał się ambicją,
podkreślając ostatnie zdanie na czerwono. Chyba nie Hammar. Nie zwykł
bazgrolić w nie swoich raportach.
Z uważnej lektury opublikowanych tekstów Matssona wynikało niezbicie,
że niemal wszystkie traktowały o gwiazdach sportu (wywiady i reportaże),
gwiazdach filmowych i najróżniejszych formach rozrywki.
- Wyjątkowo nieciekawy człowiek - powiedział Kollberg, kiedy dobrnęli
do końca.
- Ale jest pewien osobliwy drobiazg.
- Chodzi ci o to, że zaginął?
- Tak.
Minutę później, kiedy Martin Beck wybrał numer ministerstwa, Kollberg
lekko zbaraniał.
- Czy to ty, Martin? Cześć, Martin, mówi Martin. - Martin Beck słuchał
przez chwilę ze zbolałą miną. - Tak, jadę.
Rozdział 4
To była stara kamienica bez windy. W bramie na liście lokatorów
nazwisko „Matsson" widniało na pierwszym miejscu. Kiedy Martin Beck
wdrapał się po stromych schodach na piąte piętro, brakowało mu tchu i
serce tłukło się jak oszalałe. Zanim zadzwonił, odczekał dobrą chwilę.
Otworzyła mu drobna blondynka. W spodniach i bawełnianym sweterku.
Miała zacięty grymas wokół ust. Martin Beck dałby jej plus minus
trzydzieści lat.
- Proszę wejść - powiedziała, szerzej uchylając drzwi.
Przed godziną rozmawiali przez telefon. Rozpoznał jej głos.
W dużym przedpokoju pod ścianą stał tylko wysoki taboret z surowego
drewna. Z kuchni wyszedł paroletni chłopczyk. W rączce ściskał
nadgryzione ciastko. Stanął na wprost Martina Becka i wyciągnął lepką
dłoń.
- Cześć!
I natychmiast wbiegł do dużego pokoju, gdzie radośnie gruchając,
wgramolił się na jedyny wygodny fotel. Głośno zaprotestował, kiedy
kobieta zabrała go stamtąd, przeniosła do sąsiedniego pomieszczenia i
zamknęła drzwi.
Potem usiadła na kanapie i zapaliła papierosa.
- Chciał mnie pan spytać o Alfa. Czy coś mu się stało? Martin Beck po
chwili wahania usadowił się w fotelu.
- Nic mi o tym nie wiadomo. Po prostu od paru tygodni nie daje znaku
życia. Nie odezwał się do redakcji ani, jak rozumiem, do pani. Czy nie wie
pani, gdzie mógłby być?
- Nie mam pojęcia. Nie dziwi mnie, że nie odezwał się do mnie. Ostatnio
zajrzał tutaj cztery tygodnie temu, przedtem nie miałam od niego
wiadomości od miesiąca.
Martin Beck spojrzał ku zamkniętym drzwiom.
- A synek? Czy nie ma...
- Odkąd nie mieszkamy razem, Alf nie wykazuje szczególnego
zainteresowania synem - odparła z goryczą. - Co miesiąc przysyła nam
pieniądze. Ale tak powinno być, prawda?
- Czy dobrze zarabia w gazecie?
- Tak. Nie wiem, ile, ale zawsze ma dużo pieniędzy. I nie jest skąpy. Ani
razu nie zostawił mnie bez gotówki, mimo że sporo wydaje na restauracje,
taksówki i tak dalej. Niedawno podjęłam pracę, coś tam zarabiam.
- Kiedy się rozwiedliście?
- Nie mamy rozwodu. Jeszcze nie. Wyprowadził się osiem miesięcy temu.
Znalazł sobie mieszkanie. Ale on bardzo rzadko bywał w domu, więc nie
odczułam większej różnicy.
- Ale chyba zna pani jego zwyczaje? Z kim się spotyka, gdzie chodzi...
- Już nie. Prawdę mówiąc, nie wiem, co robi, czym się zajmuje. Przedtem
najczęściej spotykał się z kolegami dziennikarzami. Przesiadywali w
restauracji Pod Cynowym Pucharem*. Ale dokąd teraz chodzi - nie mam
pojęcia. Może znalazł sobie inne miejsce. Tę restaurację chyba
zlikwidowali albo gdzieś przenieśli. - Zgasiła papierosa, podeszła do
drzwi, nasłuchiwała, po czym cicho je otworzyła, weszła, szybko wróciła i
równie cicho je zamknęła. - Śpi.
- Uroczy chłopaczek - powiedział Martin Beck.
- Tak, uroczy - przyznała i na chwilę umilkła. - Czy Alf nie jest służbowo
w Budapeszcie? Coś takiego obiło mi się o uszy. Może tam został. Albo
pojechał gdzie indziej.
* Restauracja Tennstopet -jedna z najstarszych w Sztokholmie, otwarta w
1867, klasyczny wystrój, szwedzka kuchnia.
- A zdarzało mu się to wcześniej podczas podróży służbowych?
- Nie - odrzekła po namyśle. - Alf nie jest zanadto porządny i dużo pije,
ale kiedy byliśmy razem, nigdy nie zaniedbywał pracy. Bardzo pilnował
tego, żeby oddawać teksty w terminie. Często zarywał noce, byle tylko
zdążyć na czas. - Popatrzyła na Martina Becka; po raz pierwszy w jej
spojrzeniu pojawił się cień niepokoju. - To rzeczywiście dziwne, że nie
skontaktował się z redakcją. A jeśli naprawdę coś mu się stało?
- Czy nie przychodzi pani na myśl, co mogłoby mu się stać?
Pokręciła głową.
- Nie.
- Wspomniała pani, że dużo pije. Jak często?
- Od czasu do czasu. Ostatnio, zanim się wyprowadził, nierzadko wracał
do domu pijany. Jeśli w ogóle wracał.
Wokół jej ust Martin Beck znów dostrzegł zacięty grymas.
- Ale to nie miało wpływu na jego pracę?
- Nie. Jeśli nawet, to minimalny. Odkąd zaczął pracować w tygodniku,
często dostawał specjalne zlecenia: reportaże z podróży, korespondencje i
takie tam. A jak był w kraju, miał mało zajęć i dużo wolnego czasu.
Właśnie wtedy pił. Potrafił siedzieć w knajpie i chlać kilka dni z rzędu.
- Tak, rozumiem - powiedział Martin Beck. - Czy mogłaby pani wymienić
nazwiska jego kompanów do kieliszka?
Wymieniła trzy, kompletnie mu nieznanych dziennikarzy. Zapisał je na
rachunku za taksówkę, który znalazł w wewnętrznej kieszeni.
Spojrzała na niego.
- Myślałam, że policjanci zawsze mają przy sobie małe notatniki w
czarnych okładkach. Ale pewnie takjest tylko w książkach i na filmach.
Martin Beck wstał.
- Czy mógłby pan do mnie zadzwonić, gdyby się pan czegoś o nim
dowiedział?
- Naturalnie. - "Wychodząc do przedpokoju, zapytał: - Przepraszam,
powiedziała pani, że gdzie on teraz mieszka?
- Na Fleminggatan. Pod trzydziestym czwartym. Ale tego nie
powiedziałam.
- Czy ma pani klucz do jego mieszkania?
- O, nie. Ani razu tam nie byłam.
Na drzwiach wisiał kawałek tektury z nazwiskiem MATS-SON,
wypisanym czarnym tuszem. Standardowy zamek nie sprawił Martinowi
Beckowi najmniejszych kłopotów. Świadomy przewinienia służbowego,
wszedł do środka. Na wycieraczce w przedpokoju, pod otworem na listy,
leżało trochę reklam, pocztówka z Madrytu od niejakiej Bibban, angielski
magazyn motoryzacyjny i rachunek za prąd w wysokości dwudziestu
ośmiu koron i czterdziestu pięciu óre.
Na mieszkanie składały się dwa przestronne pokoje, kuchnia i ubikacja.
Nie było łazienki, były za to dwie duże szafy. I duchota.
W większym pokoju, od ulicy, stało łóżko, szafka nocna, regały na książki,
niski okrągły stół ze szklanym blatem, dwa fotele, biurko i dwa krzesła.
Na szafce był adapter, a niżej, na półce - stos płyt. Martin Beck przeczytał
nazwę zespołu na pierwszej okładce: „Blue Monk". Nic mu nie mówiła.
Na biurku leżała ryza papieru maszynowego, gazeta z dwudziestego lipca,
rachunek za taksówkę opiewający na sześć koron i pięćdziesiąt óre z datą
osiemnastego lipca, słownik niemiecko-szwedzki, lupa i odbite na ksero
pismo z jakiegoś klubu młodzieżowego. Poza tym był aparat telefoniczny,
książki telefoniczne i dwie popielniczki. Szuflady biurka zawierały stare
numery gazet, zdjęcia do fotoreportaży, rachunki, kilka listów, pocztówki i
kopie maszynopisów.
W pokoju od podwórza stała wąska kozetka przykryta bla-doczerwoną
narzutą, krzesło i taboret służący jako stolik nocny. W oknie nie było
zasłon.
Martin Beck otworzył drzwi do szaf W jednej zobaczył prawie pusty
worek z brudnymi ciuchami, a na półkach koszule, swetry i bieliznę
osobistą, część z nienaruszonymi banderolami
z pralni. W drugiej wisiały dwa tweedowe blezery, ciemnobrązowy
flanelowy garnitur, trzy pary spodni i palto. Trzy wieszaki były puste. Na
podłodze stały ciężkie brązowe półbuty na gumowych podeszwach, lżejsze
czarne, buty z cholewami i śniegowce. Na górze leżała spora walizka.
Martin Beck wszedł do kuchni. W zlewie nic, na suszarce dwa kieliszki i
kubek. W spiżarce kilka butelek po winie i dwie konserwy. Martin Beck
pomyślał o swojej spiżarce, którą niepotrzebnie tak starannie posprzątał.
Jeszcze raz obszedł mieszkanie. Łóżko posłane, popielniczki czyste,
nigdzie paszportu, pieniędzy, książeczek bankowych, niczego
wartościowego w szufladach biurka. W ogóle nie znalazł nic, co
świadczyłoby o tym, że Alf Matsson był w domu po wyjeździe do
Budapesztu dwa tygodnie temu.
Martin Beck opuścił mieszkanie Matssona, postał przez chwilę na pustym
postoju taksówek przy Fleminggatan, ale jak zwykle w porze lunchu
wszystkie były zajęte, po czym wsiadł do tramwaju na Sankt Eriksgatan.
Parę minut po pierwszej wszedł do restauracji Pod Cynowym Pucharem.
Ani jednego wolnego stolika. Załatane kelnerki nie zwracały na niego
uwagi. Nigdzie nie rzucił mu się w oczy kierownik sali. Udał się do pubu,
z drugiej strony szatni. Jakiś grubas w manczesterowej marynarce zebrał
swoje gazety i wstał od okrągłego stołu przy drzwiach. Martin Beck usiadł
na jego miejscu. Tutaj też kłębiło się od gości, ale kilkoro już płaciło.
Zamówił u starszego kelnera kanapkę i piwo, wymienił nazwiska trzech
dziennikarzy i spytał, czy nie ma tu przypadkiem któregoś z nich.
- Redaktor Molin jest tam, dwóch innych dzisiaj nie widziałem. Pewnie
wpadną trochę później.
Martin Beck poszedł za wzrokiem kelnera. Przy stole siedziało pięciu
mężczyzn w średnim wieku. Rozmawiali. Każdy z dużym kuflem piwa.
- Który z panów to redaktor Molin?
- Ten z brodą - powiedział kelner i wrócił do swoich zajęć.
Martin Beck popatrzył na mężczyzn z lekkim zakłopotaniem. Trzech miało
brody.
Kiedy kelnerka przyniosła mu kanapkę i piwo, zdążył spytać:
- Czy wie pani, który z mężczyzn przy tamtym stole to redaktor Molin?
- Wiem. Ten z brodą. - Widząc jego spłoszone spojrzenie, zerknęła na
mężczyzn i dodała: - Siedzi przy oknie.
Martin Beck bardzo wolno konsumował kanapkę i sączył piwo. Redaktor
Molin zamówił jeszcze jeden kufel. Martin Beck czekał. Lokal pustoszał.
Po krótkiej chwili Molin osuszył kufel i znów dostał pełny. Martin Beck
zjadł kanapkę, dopił piwo, poprosił o kawę i czekał.
W końcu brodaty mężczyzna spod okna wstał i ruszył w kierunku szatni.
- Czy pan redaktor Molin? - zagaił Martin Beck, kiedy mężczyzna mijał
jego stolik.
Mężczyzna przystanął.
- Momencik - powiedział i wyszedł. Chwilę później był z powrotem.
- Czy my się znamy?
Martina Becka owionął jego ciężki oddech.
- Nie, jeszcze nie - odparł. - Może zechciałby się pan do mnie przysiąść
na kufelek piwa. Mam jedno pytanie.
Nie najlepiej się wyraził. Na kilometr zalatywał gliną. Ale poskutkowało.
Molin usiadł. Faliste ciemnoblond włosy sczesywał na czoło, miał
wypielęgnowaną rudawą brodę i wąsy. Wyglądał na trzydzieści pięć lat.
Był dość otyły.
Przywołał kelnerkę.
- Stina, przynieś mi grubasa.
Dziewczyna pokiwała głową i spojrzała na Martina Becka.
- Dla mnie to samo.
Grubasem okazał się pękaty kufel, dużo większy od zwykłego, prostego,
który Martin Beck zamówił do kanapki. Molin pociągnął tęgi łyk i wytarł
wąsy chusteczką.
- No tak. To o czym chciał pan ze mną rozmawiać? O lękach na kacu?
- Nie. O Alfie Matssonie. Jesteście dobrymi przyjaciółmi, prawda? -
Martin Beck znów nie był zadowolony z doboru słów, więc się poprawił: -
Kumplujecie się?
- Jasne. Co z nim? Jest panu dłużny pieniądze? - Molin popatrzył na
Martina Becka z podejrzliwością i butą. - Jeśli tak, to pragnąłbym z całą
mocą podkreślić, że nie prowadzę biura egzekucyjnego.
Martin Beck musiał uważać na każde słowo. Poza tym Molin to
dziennikarz.
- Nie, nic nie jest mi dłużny.
- To czego pan chce od Alfa?
- Znamy się od dawna. Pracowaliśmy w tej samej... pracowaliśmy razem
lata temu. Przed kilkoma tygodniami przypadkiem się spotkaliśmy,
obiecał, że coś dla mnie zrobi, i do tej pory się nie odezwał. Opowiadał o
panu, więc pomyślałem, że może pan wie, gdzie go znajdę.
Ciut zmęczony tym oratorskim popisem, Martin Beck łapczywie napił się
piwa. Pan redaktor nie był gorszy.
- O kurde, więc jesteś starym kumplem Alfa. - Molin przeszedł na ty. - Też
się zastanawiałem, gdzie go wcięło. Chyba siedzi na Węgrzech. Bo gdyby
był w Sztokholmie, na pewno by tu zajrzał.
- Na Węgrzech? A co on tam robi?
- Coś skrobie dla swojej gazetki. Powinien już wrócić. Mówił, że wybywa
na dwa, trzy dni.
- Widziałeś go przed wyjazdem?
- Jasne. Poprzedniego dnia. Najpierw byliśmy tutaj, a wieczorem
odwiedziliśmy parę innych miejsc.
- Ty i on?
- Yhm. Ijeszcze kilka osób. Nie bardzo pamiętam, kto. Na pewno Pelle
Kronkvist i Stickan Lund. Zdrowo się urżnęliśmy. Aha, byli jeszcze Ake i
Pia. Znasz Akego?
- Akego? Nie, którego Akego?
- Gunnarssona.
Mołin odwrócił się i popatrzył na stół, przy którym do niedawna siedział.
Dwóch mężczyzn zdążyło już wyjść. Dwaj pozostali w milczeniu
pochylali się nad kuflami piwa.
- Jest tam. Ten z brodą.
Trzeci brodacz opuścił lokal, więc nie było cienia wątpliwości, który to
Ake. Wyglądał całkiem sympatycznie.
- Nie - powiedział Martin Beck. - Chyba go nie znam. Gdzie pracuje?
Mołin wymienił tytuł, który Martinowi Beckowi kompletnie nic nie
mówił, ale sądząc z nazwy, podejrzewał, że chodzi o jakiś magazyn
motoryzacyjny.
- Równy gość. Wtedy też się zalał w trąbę. Co u niego rzadkie, bo ma
cholernie mocną głowę.
- I od tamtej pory go nie widziałeś?
- Co to za jakaś pieprzona odpytywanka? A nie chciałbyś wiedzieć, jak ja
się czuję?
- Chciałbym. Jak się czujesz?
- Parszywie. Kac. Stany lękowe.
Nalana twarz Molina sposępniała. Jednym haustem, jakby zamierzał
unicestwić ostatnie przebłyski radości z ziemskiego bytowania, opróżnił
grubasa, wyjął chusteczkę i - z maślanymi oczami - otarł pianę z wąsów.
- Powinni serwować piwo w kuflach dla wąsatych. Ostatnimi czasy
obsługa spsiała. - Pan redaktor milczał przez chwilę. - Nie, nie widziałem
Alfa od dnia wyjazdu. Pamiętam, że w barze Opera oblał grogiem jakąś
panienkę. I dzień później, bladym świtem, poleciał do Budapesztu.
Bidulek. Zaliczył pół Europy na bani. Nie zazdroszczę. Mam nadzieję, że
nie leciał SAS-em.
- I od tamtej pory nie dał znaku życia?
- Nie zwykliśmy korespondować, kiedy wyjeżdżamy służbowo -
obwieścił Mołin. - W jakiej ty właściwie gazecie pracujesz? Dla
niemowlaków? To co, jeszcze po grubasie?
Po pół godzinie i dwóch grubasach Martinowi Beckowi udało się uwolnić
od redaktora Molina, któremu na do widzenia pożyczył dziesięć koron.
Opuszczając lokal, usłyszał za plecami:
- Fia, przynieś mi grubasa.
Rozdział 5
Poleciał turboodrzutowym iljuszynem 18 Czechosłowackich Linii
Lotniczych. Maszyna ostrym łukiem poszybowała nad Kopenhagą,
Saltholm i połyskującym w słońcu Sundem.
Martin Beck siedział przy oknie, w dole widział Ven: nisze abrazyjne,
kościół i malutki port. Nim samolot skierował się na południe, zdążył
zauważyć holownik okrążający pirs.
Radość, jaką zazwyczaj sprawiały mu podróże, skutecznie przyćmiło
rozczarowanie z powodu zmarnowanego urlopu. Poza tym małżonka nie
chciała zrozumieć, że nie miał zbyt dużych możliwości wyboru.
Poprzedniego wieczoru rozmawiał z nią przez telefon, próbując jej to
wyjaśnić, ale nie bardzo mu się udało.
- Masz w nosie mnie i dzieci - powiedziała. - Czy nie ma innych
policjantów? Czy to zawsze ty musisz brać wszystko na siebie?
Usiłował ją przekonać, że wolałby być z nimi na archipelagu, ale nic do
niej nie trafiało. Nie mówiąc o tym, że zawodziła ją logika.
- Ty będziesz się świetnie bawił w Budapeszcie, kiedy my będziemy tkwić
na szkierze, odizolowani od świata.
- Nie lecę tam dla przyjemności.
- Akurat!
Skończyło się na tym, że odłożyła słuchawkę w połowie zdania. Wiedział,
że z czasem się uspokoi, ale już do niej nie zadzwonił.
Teraz, na wysokości pięciu tysięcy metrów, opuścił oparcie fotela, zapalił
papierosa i wyparł myśli o szkierach i rodzinie na dno świadomości.
Podczas międzylądowania na Schónefeld w hali tranzytowej wypił piwo.
Zwrócił uwagę na markę. Radeberger. Smakowało wybornie. Nie widział
jednak powodu, dla którego miałby zapamiętać tę nazwę. Kelner mówił po
niemiecku z berlińskim akcentem. Martin Beck słabo go rozumiał. Z
niewesołą miną, zastanawiał się, co będzie dalej.
W koszu przy wejściu leżały niemieckie broszurki. Wziął pierwszą z
brzegu, żeby zabić czas czytaniem. I przy okazji odświeżyć znajomość
języka.
Broszura, dzieło niemieckiego stowarzyszenia dziennikarzy, traktowała o
koncernie Springera, jednym z największych wydawców gazet i czasopism
w RFN, i jego szefie, Axelu Springerze, niegdyś żurnaliście Goebbelsa.
Były tutaj przykłady nazistowskiej polityki wydawnictwa i wypowiedzi
kilku czołowych współpracowników o równie niechlubnej przeszłości.
Kiedy wywołano jego lot, okazało się, że bez szczególnych kłopotów
przeczytał niemal całą broszurkę. Wsunął ją do kieszeni i wszedł na
pokład.
Godzinę później samolot miał kolejne międzylądowanie. Tym razem w
Pradze, którą Martin Beck od lat pragnął zwiedzić. Niestety, mógł
podziwiać wieże kościołów, mosty i Wełtawę tylko z powietrza, ponieważ
przerwa w podróży była zbyt krótka, by zdążył dotrzeć do miasta i wrócić
na lotnisko.
Jego rudowłosy imiennik z ministerstwa przepraszał za dosyć długi lot na
trasie Sztokholm - Budapeszt, ale Martin Beck nie miał nic przeciwko
międzylądowaniom, mimo że w Berlinie i Pradze zobaczył wyłącznie
porty lotnicze i hale tranzytowe.
Nigdy nie był w Budapeszcie i kiedy samolot wystartował ponownie,
przejrzał parę folderów, które dostał od rudzielca. Wjed-nym, o geografii
Węgier, przeczytał, że Budapeszt liczy dwa miliony mieszkańców.
Ciekawe, jak mu się uda odszukać Alfa Mats-sona, gdyby ten postanowił
się tam zaszyć na dobre.
Odtworzył w pamięci wszystko, co o nim wiedział. Nie było tego
przesadnie dużo, ale na dobrą sprawę nie musiał wiedzieć więcej.
Przypomniał mu się komentarz Kollberga: „Wyjątkowo nieciekawy
człowiek". Dlaczego ktoś taki jak Alf Matsson chciałby zniknąć?
Oczywiście jeśli zniknął z własnej woli. Kobieta? Mało prawdopodobne,
żeby dla kobiety rzucił dobrze płatną pracę, którą w dodatku lubił. Co
prawda, jeszcze się nie rozwiódł, ale mógł robić, co mu się żywnie
podoba. Miał mieszkanie, posadę, pieniądze i przyjaciół. Trudno było
znaleźć sensowny powód, dla którego chciałby się dobrowolnie tego
wszystkiego pozbawić.
Martin Beck wyjął kopię danych osobowych z wydziału bezpieczeństwa.
Alf Matsson stał się obiektem zainteresowania policji, bo często jeździł do
państw bloku wschodniego. „Za żelazną kurtyną" -jak powiedział
rudowłosy urzędnik. Był przecież reporterem, więc co w tym dziwnego, że
preferował wypady do Europy Wschodniej? Gdyby nawet coś przeskrobał,
po co miałby znikać? Wydział bezpieczeństwa przeprowadził rutynowe
rozpoznanie i zamknął sprawę. Mówiąc o „nowej aferze Wallenberga",
człowiek z ministerstwa miał na myśli komunistyczną czystkę. Kollberg,
gdyby tam wtedy był, pewnie by powiedział, że ktoś się naoglądał za dużo
filmów z Jamesem Bondem.
Martin Beck złożył kopię i wsunął ją do teczki. Spojrzał w okno.
Rozgwieżdżone niebo. W dole jasne kropki wiosek i miasteczek i sznur
światełek przy drogach.
Może Matsson się rozpił, ma gdzieś gazetę i całą resztę i odezwie dopiero
wtedy, kiedy będzie musiał, kiedy spłucze się do nitki i dopadnie go
poczucie winy. Nie, to też mało prawdopodobne. Czasami się upijał, ale
nigdy w trupa i nigdy kosztem pracy.
Może odebrał sobie życie, padł ofiarą nieszczęśliwego wypadku, wleciał
do Dunaju i utonął albo ktoś go zabił dla pieniędzy. Czy to bardziej
prawdopodobne? Nie. Gdzieś kiedyś przeczytał, że ze wszystkich stolic
świata Budapeszt ma najniższy poziom przestępczości.
Może Matsson siedzi sobie teraz w hotelu i je kolację, dzięki czemu on
jutro będzie mógł wrócić na zasłużony urlop.
Zapaliły się tabliczki świetlne: No smoking. Pkasefasten seatbelts. I to
samo po rosyjsku.
Kiedy samolot przestał kołować i zgasły silniki, Martin Beck pokonał
pieszo krótki odcinek dzielący pasażerów od hali przylotów. Mimo późnej
pory było ciepło.
Dość długo czekał na torbę, swój jedyny bagaż, prędko się za to uporał z
formalnościami paszportowymi i celnymi. Przeciął olbrzymią halę okoloną
wianuszkiem sklepów i wyszedł przed budek. Do miasta było chyba
daleko; widział tylko światełka lotniskowe.
Dwie starsze panie wsiadły do jedynej taksówki stojącej na pobliskim
placyku. Trochę sobie poczekał na następną i kiedy przejeżdżali przez
przedmieścia i ciemne dzielnice fabryczne, poczuł głód. Miał nadzieję, że
zje w hotelu, choć znał tylko jego nazwę i wiedział, że właśnie tam
mieszkał Alf Matsson, zanim zniknął.
Dotarli do centrum. Szerokie ulice, przestronne place. Mało ludzi i latarni.
Przez chwilę sunęli szeroką aleją handlową, z oświetlonymi witrynami
sklepów, po czym zanurzyli się w węższe, ciemniejsze zaułki. Martin Beck
nie miał zielonego pojęcia, w jakiej części miasta się znajduje, i uparcie
wypatrywał rzeki.
Taksówka zatrzymała się przed wejściem do hotelu. Martin Beck lekko się
pochylił, przeczytał lśniącą czerwienią nazwę i dopiero wtedy zapłacił.
Chyba dość dużo - przeszło setkę w miejscowej walucie. Nie pamiętał
kursu forinta do korony, ale podejrzewał, że nie był wysoki.
Drzwi taksówki otworzył starszy, siwowąsy mężczyzna w zielonej liberii i
wziął jego bagaż. Martin Beck poszedł za nim. Minąwszy obrotowe drzwi,
znalazł się w wielkim holu. W lewym rogu była recepcja. Recepcjonista
mówił po angielsku. Martin Beck zostawił paszport i spytał, czy mógłby
zjeść kolację. Mężczyzna wskazał na przeszklone drzwi, poinformował, że
jadalnia jest otwarta do dwunastej, po czym podał klucz czekającemu tuż
obok windziarzowi, który wziął torbę Martina Becka i ruszył do windy.
Rozklekotany dźwig powolutku zawiózł ich na pierwsze piętro. Pewnie
był równie wiekowy jak obsługujący go staruszek. Martin Beck usiłował
go uwolnić od swojego bagażu. Niestety, bez powodzenia. Poszli długim
korytarzem, dwa razy skręcili w lewo, w końcu mężczyzna zatrzymał się
przed ogromnymi, podwójnymi drzwiami, otworzył je i wniósł torbę do
środka. Pokój miał co najmniej cztery metry wysokości. Stały w nim duże
mahoniowe meble. Martin Beck zajrzał do łazienki; pojemna wanna,
staroświeckie krany, prysznic. Położył się na łóżku. Bardzo wygodne i
bardzo skrzypiące. Wysokie okna, wewnętrzne okiennice, ciężkie białe
firany. Otworzył okiennice i wyjrzał. Ciut niżej paliła się gazowa latarnia,
rzucając żółtozielony blask. Daleko zobaczył światła i dopiero po dłuższej
chwili zorientował się, że od świateł dzieli go rzeka. Otworzył okno i
wychylił się. Kamienna balustrada, na niej donice z kwiatami, wjej obrębie
- rzęsiście oświetlone - stoły i krzesła. Kapela grała walca Straussa.
Między hotelem a rzeką biegła ulica, przecięta szynami tramwajowymi,
przy której rosły drzewa i płonęły gazowe latarnie, na nabrzeżu stały ławki
i donice z kwiatami. Po prawej i po lewej dostrzegł mosty. Zostawił okno
otwarte i zszedł na kolację. Za przeszklonymi drzwiami był hol, a w nim
głębokie fotele, ławy i lustra na dłuższej ścianie. Dwa schody w górę
prowadziły do jadalni; w głębi siedzieli muzycy, których słyszał u siebie w
pokoju. W przeogromnej jadalni rzucały się w oczy dwie mahoniowe
kolumny i balkon na trzech ścianach, wysoko pod sufitem. Przy drzwiach
stało trzech kelnerów w brunatnych marynarkach z czarnymi wyłogami.
Ukłonili się i chóralnie go powitali. Czwarty kelner, który natychmiast
podbiegł, wskazał mu stolik blisko okna i kapeli.
Martin Beck długo wertował menu, zanim znalazł niemiecką wersję.
Chwilę później pochylił się nad nim siwowłosy kelner o wdzięcznej
fizjonomii boksera.
- Very gutfiszsupe, gentleman - powiedział.
Martin Beck natychmiast się zdecydował na zupę rybną.
- Barack? - spytał kelner.
- A co to jest? - odparł pytaniem Martin Beck po niemiecku i po
angielsku.
- Very gut aperitif.
Martin Beck wypił aperitif o nazwie barack. Kelner wyjaśnił mu, że
barack palinka to węgierska morelówka.
Zjadł czerwoną zupę rybną, porządnie przyprawioną papryką.
Rzeczywiście była pyszna.
Zjadł cielęcinę w ostrym sosie paprykowym z kartoflami i wypił butelkę
czeskiego piwa.
Kiedy na koniec wypił kawę i jeszcze jeden kieliszek palinki, zmogła go
senność i poszedł prosto do swojego pokoju.
Zamknął okno i okiennice i położył się do łóżka. Zaskrzypiało.
Wdzięcznie skrzypi, pomyślał i zasnął.
Rozdział 6
Martina becka obudziło chrapliwe wycie. Kiedy gwałtownie mrugał
oczami w półmroku, żeby dojść do siebie, wycie powtórzyło się dwa razy.
Przewrócił się na bok i sięgnął po zegarek leżący na nocnej szafce. Za
dziesięć dziewiąta. Łoże zaskrzypiało dostojnie. Może kiedyś wydawało z
siebie równie majestatyczne odgłosy pod ciężarem Conrada von
Hótzendorfa. Przez okiennice sączyło się światło. W pokoju było bardzo
ciepło.
Podniósł się, poszedł do łazienki i niemal jak każdego ranka, kasłał dobrą
chwilę. Potem wypił łyk wody mineralnej, włożył szlafrok, odemknął
okiennice i otworzył okno. Różnica między ciemnością pokoju i
oślepiającym blaskiem na zewnątrz była porażająca. Widok również.
Poniżej, z północy na południe spokojnie płynął Dunaj, wprawdzie niezbyt
niebieski, ale szeroki, imponujący i niewątpliwie piękny. Po drugiej stronie
wznosiły się dwie łukowate góry, jedna zwieńczona pomnikiem, druga -
zamkiem opasanym murem. Na zboczach nieśmiało przycupnęły domy
mieszkalne, dalej niebieszczyły się wzgórza usiane willami. A więc to była
ta słynna Buda, serce kultury środkowoeuropejskiej. Martin Beck
podziwiał panoramę, wsłuchując się w szepty wiatru historii. Tam
Rzymianie założyli wspaniałe Aąuincum, stamtąd artyleria Habsburgów
obróciła Peszt w gruzy w okresie walk niepodległościowych w 1849, tam
faszyści Szalasiego i oddziały SS lejtnanta Pfeffera-Wildenbrucha jeszcze
przez miesiąc, na przedwiośniu 1945, bronili się z bezsensownym
heroizmem, o czym opowiadał mu nie bez dumy pewien leciwy
strzałokrzyżowiec, którego spotkał w Szwecji.
Przy nabrzeżu cumował biały parowiec kołowy z czeską, niebiesko-biało-
czerwoną flagą smętnie zwisającą w upale i turystami opalającymi się na
pokładowych leżakach. A zbudził go jugosłowiański holownik kołowy,
wolniutko sunący w górę rzeki. Był duży i stary, miał dwa asymetrycznie
nachylone kominy i ciągnął za sobą sześć załadowanych barek. Na
ostatniej zobaczył linę rozciągniętą od sterówki do małego dźwigu
usytuowanego między lukami. Młoda kobieta w chustce i kombinezonie
roboczym jakby nigdy nic wyjmowała z koszyka dziecięce ubranka i
starannie je rozwieszała, nie zwracając uwagi na uroki nadbrzeżnych
bulwarów. Po lewej cieszył oczy most łukowy, długi, smukły, prowadzący
ku górze, na której stał odlany z brązu posąg kobiety trzymającej nad
głową liść palmowy. Po moście jeździły samochody, autobusy i tramwaje,
roiło się od pieszych. Holownik dopłynął do mostu po prawej, co
obwieścił ochrypłymi rykami, informując, ile ciągnie za sobą barek, i
pochyliwszy kominy ku dziobowi i rufie, wśliznął się pod niskie
sklepienie. Pośrodku brał kurs na nabrzeże malutki parostatek, który
zakończył manewr, przybijając z milimetrową perfekcją do pontonowego
pomostu. Nieprzebrane mnóstwo ludzi zeszło na ląd i tyle samo weszło na
pokład.
Było ciepło, ale nie parno. Słońce świeciło w najlepsze. Martin Beck
wychylił się, wędrował wzrokiem z północy na południe i myślał o tym,
czego się dowiedział z folderu, który przejrzał w samolocie.
„Budapeszt jest stolicą Republiki Węgierskiej. Powstał w roku 1872 z
połączenia trzech miast: Budy, Pesztu i Obudy, założonej w pobliżu ruin
Aąuincum, stolicy rzymskiej prowincji Panonia. Obecnie Budapeszt liczy
blisko dwa miliony mieszkańców i składa się z dwudziestu trzech
dzielnic".
Niewątpliwie wielkie miasto. Martin Beck przypomniał sobie klasyczny
komentarz legendarnego Gustafa Lidberga z 1899 roku, kiedy w pościgu
za fałszerzem pieniędzy Skogiem zszedł na ląd w Nowym Jorku: „W tym
mrowisku jest pan Ktoś, który mieszka Gdzieś".
Tak, Nowy Jork już w tamtych czasach był z pewnością większy od
Budapesztu, ale naczelny detektyw Lidberg miał do dyspozycji tyle czasu,
ile dusza zapragnie. On wyłącznie tydzień.
Martin Beck zostawił historię i komunikację rzeczną swojemu losowi i
skomunikował się z prysznicem. Potem włożył jasnoszare spodnie z
terylenu, luźną koszulę i sandały. Kiedy się krytycznie przyglądał dość
nietypowemu służbowemu wdzianku w lustrze ogromnej szafy, jej
mahoniowe drzwi nagle się otworzyły, przeraźliwie skrzypiąc, jak na
wczesnym filmie Arnego Mattssona. Zanim zdążył zapanować nad
przyspieszonym biciem serca, odezwał się telefon. Krótkie, przenikliwe
dzwonki.
- Jakiś pan do pana. Czeka w holu. Szwed.
- Czy to pan Matsson?
- Tak, tak - potwierdziła radośnie recepcjonistka. Oczywiście, że on,
pomyślał Martin Beck, schodząc po schodach. Jaka misja, taki finał.
Nie był to jednak Alf Matsson, tylko nieskazitelnie ubrany, młody
człowiek z ambasady. Miał na sobie ciemny garnitur, czarne półbuty, białą
koszulę i jasnoszaryjedwabny krawat. Jego spojrzenie spoczęło na
Martinie Becku. Iskierka zdziwienia zapaliła się i zgasła.
- Jak się pan zapewne orientuje, wiemy o charakterze pańskiego zadania.
Chyba powinniśmy o tym porozmawiać.
Usiedli w holu.
- Mają tu lepsze hotele - zaczął człowiek z ambasady.
- Naprawdę?
- Owszem. Nowocześniejsze, tip-top, z basenem.
- Ach, tak.
- I nocne kluby są dużo przyjemniejsze.
- Ach, tak.
- A co do... Alfa Matssona...
Młody dyplomata ściszył głos i rozejrzał się po pustym holu, nie licząc
jakiegoś Afrykańczyka, który spał w przeciwległym kącie.
- Jest coś nowego? - spytał Martin Beck.
- Nie. Nic. Wiemy, że wieczorem dwudziestego drugiego odprawił się na
lotnisku Ferihegy, pierwszą noc spędził who-stelu Ifjusag w Budzie, a
następnego dnia rano przeniósł się tutaj. Mniej więcej pół godziny później
wyszedł, zabierając ze sobą klucz. Od tamtej pory nikt go nie widział.
- Co mówi policja?
- Nic.
- Nic?
- Ci, z którymi rozmawiałem, nie przejawiali tym zainteresowania. Co,
formalnie rzecz ujmując, można zrozumieć. Matsson miał ważną wizę i
zameldował się w tym hotelu. Policja nie widzi żadnych powodów, by się
nim zajmować, dopóki nie skończy mu się przewidziany czas pobytu.
- A nie mógł wyjechać z Węgier?
- Nie, to niemożliwe. Zresztą dokąd by się udał, gdyby nielegalnie
przekroczył granicę? Bez paszportu? Na wszelki wypadek zwróciliśmy się
z takim pytaniem do naszych placówek w Pradze, Belgradzie, Wiedniu, a
nawet w Moskwie. Nic nie wiedzą.
- Zdaniem jego pracodawcy, miał zrobić wywiad z bokserem Laszlo
Pappem i napisać reportaż o muzeum żydowskim.
- Nie spotkał się z bokserem i nie był w muzeum. Przeprowadziliśmy
rekonesans. Wysłał ze Szwecji list do kustosza muzeum, doktora Sosa, ale
się u niego nie pojawił. Rozmawialiśmy z matką Pappa. Nigdy nie słyszała
o Matssonie, a Pappa nie ma w Budapeszcie.
- A gdzie jest jego bagaż? W pokoju hotelowym?
- W hotelu, ale nie w pokoju, który zarezerwował na trzy noce. Na naszą
prośbę dyrekcja nikomu innemu go nie wynajęła i umieściła bagaż w
swoim biurze, za recepcją. Nawet nie zdążył się rozpakować. Pokryliśmy
koszty. - Zamilkł, jakby się nad czymś zastanawiał. - Naturalnie
obciążymy nimi jego pracodawcę.
- Albo uszczkniecie z masy spadkowej denata.
- Tak, jeśli zaszłaby taka potrzeba.
- Gdzie jest jego paszport?
Przedstawiciel ambasady otworzył aktówkę, wyjął z niej paszport i
wręczając go Martinowi Beckowi, sięgnął po wieczne pióro do
wewnętrznej kieszeni marynarki.
- Proszę. Czy zechciałby pan pokwitować?
Martin Beck pokwitował. Mężczyzna schował pióro i pokwitowanie.
- No dobrze. Co jeszcze? Aha, rachunek za hotel. Nie musi pan zaprzątać
sobie tym głowy. Dostaliśmy polecenie, by pokryć pańskie wydatki. Co,
moim zadaniem, wykracza poza ogólnie przyjęte standardy. Powinien pan,
rzecz jasna, otrzymywać diety. Gdyby potrzebował pan gotówki, proszę
się po nią zgłosić do ambasady.
- Dziękuję.
- To chyba już wszystko. Może pan w każdej chwili przejrzeć jego bagaż.
Poinformowałem o tym dyrekcję hotelu. - Mężczyzna wstał. - Dostał pan
pokój Matssona - rzucił mimochodem. - Numer sto pięć, prawda?
Gdybyśmy nie obstawali przy jego rezerwacji, przypuszczalnie
zamieszkałby pan w innym hotelu. Jest środek sezonu.
Zanim się pożegnali, Martin Beck zapytał:
- Jakie jest pana osobiste zdanie w tej sprawie? Gdzie on mógł się
podziać?
Przedstawiciel ambasady popatrzył na niego obojętnie.
- Nawet gdybym miał jakieś osobiste zdanie, wolałbym je zachować dla
siebie. - Umilkł na chwilę. - To bardzo przykre.
Martin Beck poszedł do swojego pokoju. Już był sprzątnięty. Rozejrzał się.
A więc tutaj mieszkał Alf Matsson. Góra godzinę. O znalezieniu
jakichkolwiek śladów jego bytności nie ma co marzyć.
Co robił Alf Matsson przez tę godzinę? Stał przy oknie i patrzył na statki?
Może. Zobaczył kogoś albo coś, co sprawiło, że opuścił hotel w
pośpiechu, zapominając o zostawieniu klucza w recepcji? Całkiem
możliwe. Tylko co takiego zobaczył? Gdyby wpadł pod samochód,
natychmiast by o tym wiedzieli. Gdyby chciał się utopić w Dunaju,
musiałby poczekać, aż się ściemni. Gdyby chciał wyleczyć kaca
morelówką i niechcący wpadł w ciąg, miał szesnaście dni na
wytrzeźwienie. Ale on nie pił, kiedy pracował. W raporcie trzeciego
wydziału znalazła się adnotacja, że Matsson był typem dziennikarza
nowoczesnego, najpierw pracował - szybko i skutecznie - a potem się
relaksował.
Nieprzyjemnie. Bardzo nieprzyjemnie. Nadzwyczaj nieprzyjemnie.
Nieprzyjemnie jak cholera. Prawie do bólu.
Martin Beck położył się na łóżku. Zaskrzypiało. Już nie myślał o
Conradzie von Hótzendorfie. Czy skrzypiało pod ciężarem Alfa Matssona?
Raczej tak. Kto wchodzi do pokoju hotelowego, nie wypróbowując
natychmiast łóżka? No więc Matsson leżał tutaj i patrzył w sufit, czyli
cztery metry w górę. Potem gdzieś poszedł. Nie rozpakował się, nie oddał
klucza. Zniknął. Czy ktoś do niego zadzwonił? Czy otrzymał jakąś
zaskakującą wiadomość?
Martin Beck rozłożył plan Budapesztu i długo go studiował. W końcu
naszła go ochota do działania. Wstał, wsunął plan i paszport do tylnej
kieszeni spodni i zszedł do holu rzucić okiem na bagaż. W recepcji siedział
tęgawy starszy mężczyzna, sympatyczny, zacny i wręcz wzorcowo
układny. Nie, nikt nie dzwonił do pana Matssona, kiedy pan Matsson był
w hotelu. Później, kiedy pan Matsson wyszedł, kilkakrotnie do niego
dzwoniono. Telefony powtarzały się przez parę dni. Czy dzwoniła ta sama
osoba? Nie, różne osoby, pracownicy obsługujący centralę nie mieli w tej
kwestii żadnych wątpliwości. Mężczyźni? Mężczyźni i kobiety, w każdym
razie na pewno jedna kobieta. Czy dzwoniący zostawiali jakieś
wiadomości lub numery telefonów? Nie, nie zostawiali ani nie podawali
numerów telefonów. Potem dzwonili ze Sztokholmu i z ambasady
szwedzkiej. Szwedzi zostawiali wiadomości i numery telefonów. Czy pan
Beck chciałby się z nimi zapoznać? Nie, pan Beck nie chciał. Bagaż
rzeczywiście był w pokoju za recepcją. Maszyna do pisania marki Erika i
żółtobrązowa walizka ze świńskiej skóry z przywiązanym do rączki etui z
wizytówką: „Alf Matsson, reporter, Fleminggatan 34, Sztokholm".
Kluczyk tkwił w zamku. Martin Beck wyjął maszynę z futerału i długo jej
się przyglądał. Doszedł do wniosku, że to erika i zajął się walizką. Choć
walizka wydawała się porządnie i starannie spakowana, Martin Beck miał
dziwne wrażenie, że ktoś ją wprawnie przepatrzył i wszystko poukładał na
swoim miejscu. Na zawartość walizki składały się: koszula w kratę,
brązowa koszula wypuszczana na spodnie, biała koszula popelinowa z
banderolą z pralni, para wyprasowanych jasnoszarych spodni, niebieski
rozpinany sweter, trzy chustki do nosa, cztery pary skarpet, dwie pary
kolorowych slipów, siatkowy podkoszulek i para jasnobrązowych
zamszowych butów. Wszystko czyste. Poza tym był neseser, ryza papieru
maszynowego, gumka do maszynopisów, elektryczna maszynka do
golenia, egzemplarz powieści i ciemnoniebieska plastikowa okładka, jaką
zwykle dają za darmo biura podróży i w której żaden bilet się nie zmieści.
W neseserze znajdowała się woda po goleniu, nierozpakowane mydło,
używana pasta do zębów, szczoteczka do zębów, butelka wody do płukania
ust, tabletki od bólu głowy i opakowanie prezerwatyw. W
ciemnoniebieskiej okładce było pięćset dolarów w banknotach i sześć
banknotów stukoro-nowych. Zaskakująco dużo, ale Alf Matsson lubił żyć
na wysokiej stopie. Martin Beck poukładał wszystko na miejsce najładniej,
jak potrafił, i wrócił do recepcji. Była dwunasta, najwyższy czas, żeby
wyjść z hotelu. Ponieważ wciąż nie wiedział, co mógłby robić, postanowił
się przewietrzyć, na przykład siedząc w słońcu na nabrzeżu. Popatrzył na
klucz do swojego pokoju. Był stary, solidny i okazałyjak cały hotel.
Położył gona kontuarze. Recepcjonista od razu po niego sięgnął.
- To klucz zapasowy, prawda?
- Nie rozumiem.
- Wydawało mi się, że poprzedni gość nie oddał klucza.
- Nie oddał, ale dostaliśmy go z powrotem następnego dnia.
- Dostaliście? Od kogo?
- Od policji, sir.
- Od jakiej policji?
Recepcjonista wyraźnie się zmieszał i wzruszył ramionami.
- Oczywiście od zwykłej policji. Policjant zwrócił klucz portierowi. Pan
Matsson pewnie go gdzieś zgubił.
- Gdzie?
- Tego niestety nie wiem, sir. Martin Beck zadał ostatnie pytanie:
- Czy ktoś oprócz mnie przeglądał rzeczy pana Matssona? Recepcjonista
wahał się przez ułamek sekundy.
- Nie sądzę, sir.
Martin Beck pchnął obrotowe drzwi. Siwowąsy mężczyzna w liberii stał w
cieniu pod baldachimem, z rękoma z tyłu, nieruchomo, jak żywy pomnik
Emila Janningsa*.
- Dwa tygodnie temu policjant wręczył panu klucz do pokoju hotelowego.
Czy pamięta pan tę sytuację?
Staruszek popatrzył na niego pytająco.
- Naturalnie.
- Czy był w mundurze?
- Naturalnie. Przed wejściem zatrzymał się wóz patrolowy, jeden z
policjantów wysiadł i zwrócił klucz.
- Co powiedział?
Portier zastanawiał się chwilę.
- Powiedział: „Przedmiot znaleziony". Chyba tylko tyle.
Martin Beck ruszył przed siebie. Po trzech krokach zorientował się, że
zapomniał o napiwku. Wrócił i położył portierowi na dłoni kilka monet z
lekkiego metalu.
Portier dotknął daszka czapki opuszkami palców prawej ręki.
- Dziękuję, ale to zbyteczne.
- Świetnie pan mówi po niemiecku - powiedział Martin Beck.
* Emil Jannings (1884-1950) -jeden z najwybitniejszych niemieckich
artystów teatru i filmu XX w.
W każdym razie sto razy lepiej ode mnie, pomyślał.
- Nauczyłem się na froncie pod Soczą w tysiąc dziewięćset szesnastym.
Za rogiem hotelu Martin Beck wyjął plan miasta, rzucił nań okiem i
skierował się ku nabrzeżu. W górę rzeki płynął duży biały parowiec
kołowy z dwoma kominami. Przyglądał mu się ze smutkiem.
Coś tutaj nie gra. Coś jest zdecydowanie nie tak. Ale co? Tego nie
wiedział.
Rozdział 7
Była upalna niedziela. Nad zboczami wisiała słoneczka mgiełka. Mnóstwo
ludzi przechadzało się tam i z powrotem po nabrzeżu, mnóstwo ludzi
opalało się na schodach. Tabuny pasażerów stłoczonych na małych
parowcach i w szalupach motorowych, które kursowały w górę i w dół
rzeki, zmierzały do kąpielisk i miejsc rekreacji na łonie natury. Na
przystaniach ustawiały się długie kolejki.
Martin Beck zapomniał, że jest niedziela, i w pierwszej chwili zdumiał się,
widząc taką ciżbę. Wędrując nabrzeżem wraz z innymi, patrzył na
ożywiony ruch na Dunaju. Pomyślał, że zacznie ten dzień od spaceru na
Wyspę Małgorzaty, ale zmienił zdanie, kiedy sobie wyobraził chmary
zalegających tam budapeszteńczyków.
Tłok lekko go irytował, radosne twarze leniuchujących ludzi
sprowokowały do działania. Postanowił udać się do hostelu w Budzie,
gdzie według człowieka z ambasady Matsson spędził pierwszą i może
jedyną noc w Budapeszcie.
Wydostał się z tłumu na ulicę równoległą do nabrzeża, przystanął w cieniu
budynku i rozłożył plan miasta. Długo szukał czegoś o nazwie Ifjusag, ale
bez powodzenia. Rad nierad ruszył na most prowadzący na wyspę i dalej,
do Budy. Rozglądał się za jakimś policjantem - też bez powodzenia. Przy
moście na postoju zobaczył wolną taksówkę.
Kierowca mówił tylko po węgiersku i nie zrozumiał ani słowa, dopóki
Martin nie pokazał mu kartki z nazwą hostelu.
Przejechali przez most, mijając zieloną wyspę, na której pośród drzew
dostrzegł strzelisty strumień wody, potem sunęli ulicą handlową i wreszcie
stromymi zaułkami dotarli do skweru upiększonego współczesną rzeźbą z
brązu, przedstawiającą zapatrzoną w siebie parę.
Tutaj się zatrzymali. Martin Beck na pewno przepłacił, bo taksówkarz
niezwykle wylewnie i kompletnie niezrozumiale mu dziękował.
Niski długi hostel stał tuż przy skwerze, a dokładniej przy szerokiej ulicy,
której część przerobiono na zieleniec i parking. W porównaniu z
okolicznymi kamienicami sprawiał wrażenie nowiutkiego. Zgodnie z
aktualnymi trendami fasadę pokrywały balkony. Do wejścia prowadziły
szerokie schody. Za przeszklonymi drzwiami był jasny kiszkowaty hol,
zamknięty kiosk z pamiątkami, windy, dwa zestawy kanap i foteli i pusta
recepcja. Nigdzie żywej duszy.
Z holu wchodziło się do czegoś w rodzaju salonu - z fotelami i stołami - o
przeszklonej ścianie w głębi. Tutaj też nikogo nie było. Martin Beck
podszedł do przeszklonej ściany. Na trawniku opalało się kilka młodych
osób. Hostel leżał na wzniesieniu, skąd rozciągał się widok na Peszt. Od
rzeki dzieliły go stare, gdzieniegdzie odarte z tynku kamienice. Jadąc
taksówką, widział w nich dziury po pociskach. W holu nikt się nie pojawił,
usiadł więc w salonie i czekał. Niewiele się spodziewał po wizycie w
Ifjusag. Alf Matsson spędził tu tylko jedną noc, latem w Budapeszcie
trudno o wolny pokój, pewnie psim swędem udało mu się coś znaleźć
akurat w tym hostelu. Mało prawdopodobne, żeby ktoś z pracowników
zapamiętał gościa, który przyjechał późnym wieczorem, w pełni sezonu, i
następnego dnia się wyniósł. Zgasił ostatnią florydę i z ponurą miną
spojrzał na opalonych na brąz młodych ludzi, wylegujących się na trawie.
Pomyślał, że to szczyt idiotyzmu uganiać się po Budapeszcie za
kompletnie mu obojętnym człowiekiem. Nie przypominał sobie równie
beznadziejnego i bezsensownego zadania. Z holu dobiegł go odgłos
kroków. Podniósł się z fotela i wyszedł z salonu. Za kontuarem stał młody
mężczyzna. Gapiąc się w sufit i ogryzając paznokieć kciuka, przyciskał do
ucha słuchawkę telefonu. Kiedy się odezwał, Martin Beck przez chwilę
miał wrażenie, że słyszy fiński, szybko sobie jednak uświadomił, że fiński
i węgierski to ta sama grupa językowa. Młody człowiek odłożył słuchawkę
i spojrzał pytająco na Martina Becka, który nie potrafił się zdecydować,
jaki wybrać język.
- Czym mogę służyć? - zapytał młodzieniec, władający ku niekłamanej
uldze Martina Becka perfekcyjną angielszczyzną.
- Chodzi mi o waszego gościa, który nocował tutaj z dwudziestego
drugiego na dwudziesty trzeci lipca. Czy przypadkiem się pan nie
orientuje, kto wtedy pracował w recepcji?
- Niestety, nie pamiętam - odparł recepcjonista, zerknąwszy na kalendarz
ścienny. - To przeszło dwa tygodnie temu. Momencik, sprawdzę. -
Przepatrywał półkę pod kontuarem, po czym wyjął zeszyt w czarnej
okładce i zaczął go kartkować. - Hm, to byłem ja. Zgadza się. Noc z piątku
na sobotę. I ten gość zarezerwował pokój tylko na jedną noc?
- Z tego, co wiem, tak. Oczywiście mógł się tu zatrzymywać wcześniej.
Alf Matsson, szwedzki dziennikarz.
Młodzieniec spojrzał w sufit i ogryzając paznokcie, pokręcił głową.
- Nie przypominam sobie żadnego Szweda. Bardzo rzadko trafiają do nas
Szwedzi. Jak on wygląda?
Martin Beck pokazał mu zdjęcie paszportowe Alfa Matssona.
- Boja wiem - powiedział po namyśle recepcjonista. - Może go widziałem.
Naprawdę nie pamiętam.
- Nie macie książki hotelowej? Listy gości? Młodzieniec wysunął
szufladę z fiszkami. Martin Beck czekał. Chciało mu się palić, przeszukał
kieszenie - i nic.
- Mam - oznajmił recepcjonista, wyjmując fiszkę. - Alf Matsson. Szwed.
Takjakpan powiedział, nocował u nas z dwudziestego drugiego na
dwudziesty trzeci lipca.
- A później?
- Nie. Ale był u nas kilka dni pod koniec maja. Wtedy jeszcze tu nie
pracowałem. Miałem sesję egzaminacyjną.
Martin Beck wziął fiszkę. Alf Matsson mieszkał w hostelu od
dwudziestego piątego do dwudziestego ósmego maja.
- A kto wtedy pracował? Recepcjonista myślał przez chwilę.
- Pewnie Stefi. Albo ten, co był przede mną. Nie pamiętam nazwiska.
- Stefi... Czy on nadal tu pracuje?
- Ona - poprawił go młody człowiek. - To dziewczyna. Stefania. Tak,
pracujemy na zmianę.
- Kiedy ją zastanę?
- Na pewno już jest. To znaczy w swoim w pokoju. Mieszka w hostelu. W
tym tygodniu ma nocną zmianę, więc prawdopodobnie śpi.
- Czy mógłby pan sprawdzić? Jeśli nie śpi, chciałbym z nią porozmawiać.
Recepcjonista wyszedł zza kontuaru.
- Zobaczę, czy jest u siebie. Momencik.
Wsiadł do windy, która zatrzymała się na pierwszym piętrze. Po chwili był
z powrotem.
- Jej współlokator powiedział, że się opala. Zaraz ją przyprowadzę.
Zniknął w salonie i szybko wrócił w towarzystwie niskiej pulchnej
dziewczyny. Miała na sobie sandały i bikini, na które zarzuciła kusą
bawełnianą szmizjerkę. Zapięła ją, zanim podeszła do Martina Becka.
- Przepraszam za kłopot - powiedział.
- Nic się nie stało - odparła Stefi. - W czym mogę pomóc? Martin Beck
spytał, czy pracowała w drugiej połowie maja.
Weszła za kontuar i zajrzała do zeszytu w czarnej okładce.
- Owszem. Ale w ciągu dnia. Pokazał jej paszport Alfa Matssona.
- Szwed?
Nawet nie spojrzała na zdjęcie.
- Szwed - potwierdził. - Dziennikarz.
Patrzył na nią wyczekująco. Zerknęła na podobiznę Matssona i
przekrzywiła głowę.
- Taaak... - powiedziała po chwili, z lekkim ociąganiem. -Chyba go
pamiętam. Najpierw dostał trójkę, a potem przyjechała grupa Rosjan i
musiałam go przenieść. Był wściekły, że w nowym pokoju nie ma
telefonu. Nie mamy telefonów w każdym pokoju. Tak się wykłócał o ten
telefon, że nie protestowałam, kiedy chciał się zamienić pokojami z innym
gościem, któremu telefon nie był potrzebny. - Zamknęła paszport. -Jeśli to
on. Zdjęcie nie jest najlepszej jakości.
- Nie pamięta pani, czy ktoś go odwiedzał?
- Nie, raczej nie. W każdym razie niczego takiego sobie nie przypominam.
- Czy często korzystał z telefonu? A może ktoś do niego dzwonił?
- Wydaje mi się, że kilka razy dzwoniła do niego jakaś kobieta, ale nie
jestem pewna.
Martin Beck zastanawiał się.
- A może coś jeszcze utkwiło pani w pamięci?
- Tylko tyle, że miał maszynę do pisania i fajne ciuchy. Martin Beck
schował paszport do kieszeni i przypomniał sobie, że skończyły mu się
florydy.
- Czy mógłbym u pani kupić papierosy?
- Jasne. Ale są tylko tervy.
- W porządku.
Na szarym opakowaniu był obrazek fabryki z wysokimi kominami. Wyjął
banknot i poprosił, żeby zatrzymała resztę. Potem na bloczku leżącym na
kontuarze napisał swoje nazwisko i nazwę hotelu, wyrwał kartkę i wręczył
ją Stefi.
- Gdyby pani coś sobie przypomniała, proszę zadzwonić. Dziewczyna
spojrzała na kartkę i zmarszczyła brwi.
- Właśnie coś sobie przypomniałam, kiedy pan pisał. Chyba mnie pytał,
jak trafić w takie jedno miejsce na Ujpescie. Ale to
mógł być ktoś inny. Nie jestem pewna. Narysowałam mu plan. - Umilkła. -
Zapamiętałam nazwę ulicy, bo mieszka tam moja ciotka. Numeru nie
pamiętam.
Martin Beck podsunął jej bloczek.
- Czy mogłaby mi pani zapisać nazwę ulicy?
Kiedy wyszedł z hotelu, spojrzał na kartkę.
„Venetianer ut".
Włożył kartkę do kieszeni, zapalił terva i pomaszerował ku rzece.
Rozdział 8
W poniedziałek ósmego sierpnia Martina Becka obudził dzwonek telefonu.
Zaspany, uniósł się na łokciu i przez chwilę po omacku szukał aparatu.
Najpierw telefonistka powiedziała coś, czego nie zrozumiał, a potem
usłyszał znajomy głos:
- Halo?
Martina Becka zamurowało.
- Hop-hop,jesttamkto?
Kollberg odezwał się tak wyraźnie, jakby siedział w sąsiednim pokoju.
- Gdzie jesteś?
- W robocie, rzecz jasna. Już kwadrans po dziewiątej. Tylko mi nie mów,
że się wałkonisz w łóżku.
- Jaką macie pogodę w...
Martin Beck umilkł, porażony głupotą swojego pytania.
- Pada deszcz - nieco podejrzliwie odparł Kollberg. - Ale nie dlatego
dzwonię. Coś ci dolega?
Martiowi Beckowu udało się usiąść na skraju łoża i zapalić węgierskiego
papierosa z obrazkiem fabryki na paczce.
- Nie, nic. O co chodzi?
- Powęszyłem tu i tam i wyszło mi na to, że nieciekawy gość z tego
Matssona.
- To znaczy?
- Jak na mój gust to dupek.
- I dlatego dzwonisz?
- No nie. Ale pomyślałem, że powinieneś o tym wiedzieć. W sobotę nie
miałem żadnych planów, więc poszedłem do ich knajpy Pod Cynowym
Pucharem.
- Tylko nie rzucaj się zanadto w oczy. Oficjalnie nigdy nie słyszałeś o tej
sprawie. I nie wiesz, że tu jestem.
- Masz mnie za idiotę? - obruszył się Kollberg.
- Bardzo rzadko - odrzekł uprzejmie Martin Beck.
- Z nikim nie gadałem. Siedziałem koło tych ludzi i słuchałem. Bite pięć
godzin. Chleją na umór.
Włączyła się telefonistka i powiedziała coś niezrozumiałego.
- Lennart, zrujnujesz budżetówkę. Wyduśże wreszcie tę nowinę!
- No, gadali rozmaite rzeczy o Affem, tak go nazywają, to, sio, owo. Mają
wredny zwyczaj obsmarowywania kolegów za ich plecami. Ledwie któryś
poszedł do kibla, od razu obrabiali mu tyłek.
- Streszczaj się.
- Najgorszy był Molin. I to on powiedział coś takiego, że postanowiłem
do ciebie zadzwonić. Coś cholernie złośliwego, ale może ma rację.
- Skup się, Lennart.
- I kto to mówi? Matsson podobno lata na Węgry jak oszalały, bo ma tam
dziewczynę. Jakąś poślednią gwiazdkę sportu, którą spotkał w
Sztokholmie, jak był dziennikarzem sportowym. Przy okazji jakiegoś
turnieju albo czegoś w tym rodzaju. Wtedy wciąż mieszkał z żoną.
- Aha.
- Mówili, że inne swoje wyjazdy, do Pragi i Berlina, też planował pod nią,
kiedy miała tam te swoje zawody.
- To raczej mało prawdopodobne. Sportsmenki zwykle krótko się trzyma.
- Zrobisz z tym, co zechcesz.
- Dzięki - powiedział Martin Beck bez entuzjazmu. -Cześć!
- Zaraz, jeszcze nie skończyłem. Nie wymienili jej nazwiska, chyba go nie
znają, ale podali tyle szczegółów, że mogłem... Wczoraj też padało.
- Lennart!
- Z wielkim poświęceniem poszedłem do czytelni i cały dzień
wertowałem gazety. Jeśli dobrze wszystko poskładałem do kupy, może
chodzić tylko o jedną dziewczynę, która nazywa się.... Przeliteruję ci.
Martin Beck zapalił lampkę na nocnej szafce i napisał na marginesie planu
Budapesztu: „A-R-I B-Ó-K-K".
- Masz? - spytał Kollberg.
- Jasne.
- Właściwie jest Niemką, ale ma węgierskie obywatelstwo. Nie wiem,
gdzie mieszka, i nie jestem pewien, czy pisownia imienia i nazwiska się
zgadza. Nie jest wybitna, od maja zeszłego roku nic o niej nie napisali.
Pewnie była rezerwowa. W drużynie rezerwowej.
- Skończyłeś?
- Nie. Jego samochód jest na swoim miejscu, czyli na lotniskowym
parkingu na Arlandzie. Opel rekord. Nic nadzwyczajnego.
- Yhm. A teraz skończyłeś?
- Tak.
- No to cześć!
- Cześć!
Martin Beck patrzył tępo na litery. Ari Bókk. Nie przypominały ani
imienia, ani nazwiska. Pewnie namiar był nic niewart.
Wstał, otworzył okiennice i wpuścił lato do pokoju. Widok na Dunaj i
Budę był równie fascynujący jak dwadzieścia cztery godziny temu. Czeski
parowiec kołowy odpłynął, robiąc miejsce motorowcowi z dwoma niskimi
kominami. Też był czeski i nazywał się „Drużba". W hotelowej restauracji,
na zewnątrz, ludzie jedli śniadanie. Było już wpół do dziesiątej. Poczuł się
jak piąte koło u wozu. Szybko uwinął się z poranną toaletą, zabrał plan
miasta i pospiesznie zszedł do holu. Pomyślał, że pośpiech jest bez sensu,
jeśli nie ma się do czego spieszyć. Po chwili bezczynnego stania
wszedł do sali jadalnej, zajął miejsce przy ogromnym otwartym oknie i
czekał na śniadanie. Rzeką przepływały najróżniejsze statki. W górę sunął
duży sowiecki holownik motorowy. Prawdopodobnie z Batumi. Świat
drogi. Kapitan miał białą czapkę. Kelnerzy obsługiwali go jak, nie
przymierzając, Rockefellera. Mali chłopcy kopali piłkę na ulicy. Jakiś
sporawy pies postanowił się do nich przyłączyć, o mały włos nie
przewracając eleganckiej właścicielki, która prowadziła go na smyczy.
Musiała się kurczowo chwycić słupka kamiennej balustrady. Po chwili się
puściła i mocno odchylona do tyłu, pobiegła za swoim zwierzakiem i
chłopcami. Było bardzo ciepło. Dunaj lśnił w promieniach słońca.
Martinowi Beckowi doskwierał brak konstruktywnych pomysłów.
Odwrócił głowę. Gapił się na niego jakiś mężczyzna. Mniej więcej
równolatek, opalony szpakowaty brunet, nos prosty, oczy piwne. Szary
garnitur, czarne buty, biała koszula i szary krawat. Na małym palcu prawej
ręki połyskiwał sygnet. Na stoliku leżał zielonkawy nakrapiany kapelusz z
małym rondem i piórkiem wetkniętym za wstążkę. Przestał się gapić i
popijał espresso.
Martin Beck odwrócił wzrok i zauważył wpatrującą się w niego kobietę.
Młoda piękna Afrykanka, szlachetne rysy, wielkie wilgotne oczy, białe
zęby, smukłe nogi. Miała na sobie srebrne sandałki i obcisłą
jasnoniebieską sukienkę z jakiegoś błyszczącego materiału.
Pewnie przyglądali mu się oboje dlatego, że jest śliczny. Facet - z
zazdrością, a dziewczyna - z kiepsko skrywanym pożądaniem.
Martin Beck kichnął, trzech kelnerów zawołało: „na zdrowie!",
podziękował, wyszedł do holu, wyjął z kieszeni plan miasta i pokazał
recepcjoniście dwa słowa, które mu podyktował Koll-berg.
- Czy zna pan osobę o tym nazwisku?
- Nie, sir. "
- To podobno gwiazda sportu.
- Naprawdę? - Na twarzy recepcjonisty pojawił się wyraz uprzejmego
współczucia; przecież goście mają zawsze rację. -Chyba nie jest zbyt
znana, sir.
- Czy to jest imię męskie, czy żeńskie?
- Ari to imię żeńskie, a dokładniej zdrobnienie od ;,Aranka". Dzieci często
je tak przekręcają. - Recepcjonista przekrzywił głowę i przyglądał się
drugiemu wyrazowi. - Czy to na pewno jest nazwisko, sir?
- Czy mógłbym pożyczyć książkę telefoniczną? Oczywiście nie było
nikogo o nazwisku Bókk. Ale Martin
Beck nie poddał się tak łatwo. Wątpliwa to cnota, bo nie miał pojęcia, co
robić. Sprawdził kilka wersji i uzyskał następujący rezultat: BOECK
ESZTER penzió XII Venetianer ut 6 292-173.
Tknięty pierwszą myślą w tym dniu, wyjął kartkę, którą dostał od
dziewczyny w hostelu. Venetianer ut. To nie mógł być przypadek.
Miejsce wzbudzającego szacunek recepcjonisty zajęła młoda kobieta.
- Co to znaczy? - zapytał.
- „Penzió"? Pensjonat. Czy mam tam zadzwonić? Pokręcił głową.
- Gdzie to jest?
- Na Ujpescie. Dwunasta dzielnica.
- Jak tam dojechać?
- Oczywiście najszybciej taksówką. A normalnie tramwajem, trójką z
placu Marksa, albo statkiem w kierunku północnym. Odpływają sprzed
hotelu.
Statek nazywał się „Uttóró". Rozkosz dla oczu. Mały parowiec opalany
węglem, z wysokim kominem i otwartym pokładem. Kiedy pyrkocząc,
pewnie i spokojnie sunął w górę rzeki - obok parlamentu i zielonej Wyspy
Małgorzaty - Martin Beck snuł filozoficzne rozważania o przekleństwie
motoryzacji. Podszedł do kotłowni i spojrzał w dół. Słup gorącego
powietrza. Palacz miał na sobie tylko kąpielówki. Umięśnione plecy lśniły
od potu. Chrzęściła szufla. O czym myślał w tym piekle?
Najprawdopodobniej o błogosławieństwie motoryzacji, o tym, że siedzi
przy dieslu i czyta gazetę, mając w zasięgu ręki trochę pakuł i bańkę roov.
Martin Beck nadal podziwiał statek, mimo że palacz
pozbawił go odrobiny przyjemności. Podobnie było ze wszystkim innym.
Nie można zjeść ciastka i mieć ciastka.
„Uttóró" płynął obok kąpielisk i parków, mijał chmary kajakarzy i
żeglarzy, za drugim mostem wziął kurs na wąską odnogę rzeki i wydawszy
gwizd triumfu, przybił do przystani na Ujpescie.
Martin Beck zszedł na ląd, odwrócił się i popatrzył na parowiec.
Doskonały kształt i funkcjonalność. Palacz wychynął na pokład, zaśmiał
się do słońca i dał nura do wody.
Dwunasta dzielnica różniła się charakterem od tych fragmentów miasta,
które zdążył już zobaczyć. Przeciął duży pusty plac i podjął dwie nieudane
próby dopytania się o drogę. Mimo mapy, zabłądził, wszedł na podwórze
za synagogą, gdzie przypuszczalnie był żydowski dom starców.
Kruchuteńcy, ci, co przeżyli czasy wielkiego zła, siedzieli w wiklinowych
fotelach w skrawku cienia pod ścianą. Na jego widok przyjaźnie pokiwali
głowami.
Pięć minut później stanął przed dwupiętrową kamienicą numer sześć na
Venetianer ut. Nic nie wskazywało na to, że mieści się tutaj pensjonat. No,
może tylko parkujące tuż obok samochody z zagranicznymi tablicami
rejestracyjnymi.
W holu spotkał kierowniczkę, tęgą kobietę około pięćdziesiątki.
- Frau Boeck?
- Tak. Niestety, mamy komplet - odparła płynną niemczyzną.
- Szukam pani Ari Boeck.
- To moja bratanica. Pierwsze piętro, drugie drzwi po prawej -
powiedziała i odeszła.
No, proszę. Szast-prast i po krzyku. Martin Beck stał przez chwilę pod
wskazanymi, białymi drzwiami. Słyszał, że ktoś jest w środku. Cicho
zapukał i drzwi natychmiast się otworzyły.
- Frdulein Boeck?
Dziewczyna sprawiała wrażćnie kompletnie zaskoczonej. Chyba na kogoś
czekała. Miała na sobie ciemnoniebieski dwuczęściowy kostium
kąpielowy. W prawej dłoni trzymała zieloną gumową maskę do
nurkowania z fajką. Szeroko rozstawiła stopy, lewa dłoń znieruchomiała
na zamku, jakby nagle chwycił ją para-
liż. Krótkie ciemne włosy, wydatne rysy twarzy, gęste czarne brwi, szeroki
prosty nos, pełne wargi. Zdrowe nierówne zęby; dolne przysłonięte
koniuszkiem języka. Zamarła z półotwartymi ustami, jakby chciała coś
powiedzieć. Mierzyła nie więcej niż metr pięćdziesiąt pięć. Silna,
proporcjonalna budowa ciała, umięśnione ramiona, szerokie biodra, dość
wąska talia. Nogi muskularne, małe szerokie stopy, proste palce.
Intensywna opalenizna, gładka i sprężysta skóra, zwłaszcza na brzuchu.
Wygolone pachy. Duże piersi, poniżej jasny meszek, spod gumek na udach
wystawały pojedyncze czarne kręcone włosy. Mogła mieć dwadzieścia
dwa, góra dwadzieścia trzy lata. Choć nie grzeszyła urodą, jeśli przyjąć
utarte kanony piękna, stanowiła w najwyższym stopniu funkcjonalny okaz
rodzaju ludzkiego.
Pytające spojrzenie w dużych piwnych oczach.
- Tak, to ja - odezwała się po dłuższej chwili. - Pan do mnie?
Mówiła po niemiecku tylko ciut gorzej niż stryjenka.
- Szukam Alfa Matssona.
- A kto to jest?
Z jej reakcji zszokowanego dziecka nie potrafił wywnioskować, czy to
nazwisko zrobiło na niej jakieś wrażenie. Całkiem możliwe, że nigdy go
nie słyszała.
- Szwedzki dziennikarz - wyjaśnił. - Ze Sztokholmu.
- Że niby tu mieszka? Teraz nie mamy żadnych Szwedów. Na pewno pan
się pomylił. - Namyślała się, marszcząc brwi. -Ale skąd pan zna moje
nazwisko?
Jej pokój niczym się nie różnił od typowych pokoi w pensjonatach. Na
meblach leżały porozrzucane ubrania. Z tego, co udało mu się zobaczyć,
wyłącznie damskie.
- Matsson dał mi te namiary. To mój dobry znajomy. Spojrzała na niego
podejrzliwie.
- Bardzo dziwne.
Z tylnej kieszeni spodni wyjął paszport Matssona i otworzył na stronie ze
zdjęciem.
Uważnie mu sie przyjrzała.
- Nie. Nigdy go nie widziałam. - Umilkła na moment. -Zgubiliście się?
Zanim Martin Beck zdążył cokolwiek powiedzieć, usłyszał za plecami
ciche kroki i odsunął się. Do pokoju wszedł trzydziesto-paroletni blondyn
średniego wzrostu. Był w kąpielówkach, niezwykle krzepki i równie
wspaniale opalony jak dziewczyna. Stanął za nią i znad jej ramienia z
zainteresowaniem zerknął na zdjęcie Matssona.
- Kto to? - odezwał się po niemiecku.
- Nie wiem. Ten pan stracił go z oczu. Myślał, że tu mieszka.
- Stracił z oczu - powtórzył za nią blondyn. - Niedobrze. I nie ma przy
sobie paszportu. Wiem, jaki to kłopot. W mojej branży...
Dla żartu chwycił gumkę w kostiumie kąpielowym dziewczyny, naciągnął
do oporu i puścił. Trzask! Spojrzała na niego, niezadowolona.
- To co, jedziemy popływać? - spytał mężczyzna.
- Tak. Jestem gotowa.
- Ari Boeck - powiedział Martin Beck. - Znam to nazwisko. Czy pani nie
jest pływaczką?
Miała rozbiegane oczy.
- Już nie.
- Czy nie była pani kiedyś na zawodach w Szwecji?
- Byłam. Raz. Dwa lata temu. Zajęłam ostatnie miejsce. To dziwne, że dał
panu mój adres.
Blondyn popatrzył na nią pytająco. Milczeli. Martin Beck schował
paszport.
- No cóż, do widzenia. Przepraszam za najście. Dziewczyna po raz
pierwszy się uśmiechnęła.
- Do widzenia.
- Mam nadzieję, że znajdzie pan kolegę - powiedział blondyn. - Czy
szukał go pan na kempingach przy łaźniach rzymskich po drugiej stronie
rzeki? Tam jest mnóstwo ludzi. Może się pan przeprawić statkiem.
- Pan jest Niemcem, prawda?
- Tak. Z Hamburga.
Blondyn zmierzwił krótkie włosy dziewczyny. Delikatnie pogłaskała go po
torsie grzbietem lewej dłoni. Martin Beck odwrócił się i odszedł.
W holu nikogo nie było. Na półce za stołem - namiastką kontuaru - leżał
stos paszportów. Na wierzchu fiński, a pod nim dwa w
charakterystycznym kolorze mchu. Niby mimochodem wyjął jeden,
otworzył i zobaczył parę szklanych oczu, które widział na progu pokoju
Ari Boeck. „Tetz Radeberger, pracownik biura podróży, Hamburg, rok
urodzenia: 1935". Najwyraźniej nie zadali sobie trudu, żeby go
okłamywać.
W drodze powrotnej szczęście mu nie dopisało, bo trafił na nowoczesny
statek z zadaszonym pokładem i mruczącym dieslem. Tym razem
pasażerów było niewielu. W najbliższym sąsiedztwie Martina Becka
siedziały dwie staruszki w pstrokatych chustach, z białymi tłumokami.
Pewnie ze wsi. Nieco dalej siedział mężczyzna w średnim wieku, w
brązowym filcowym kapeluszu, z teczką i poważną, urzędniczą miną.
Wysoki gość w niebieskim garniturze niemrawo strugał jakiś kijek. Tuż
obok wyjścia stał umundurowany policjant. Pojadając obwarzanki z
papierowego rożka, od czasu do czasu zamieniał kilka słów z niskim,
dobrze ubranym mężczyzną - łysym, z czarnym wąsikiem. Poza tym
płynęła młoda para z dwójką uroczych dzieci. To wszystko.
Martin Beck z ponurą miną lustrował współpasażerów. Jego ekspedycja
okazała się porażką. Nic nie przemawiało za tym, żeby Ari Boeck mijała
się z prawdą.
W głębi duszy przeklinał swój niedorzeczny odruch, który skłonił go do
podjęcia się tego bezsensownego zadania. Miał minimalne szanse, żeby się
z nim uporać. Był wyjałowiony z pomysłów. Nawet gdyby je miał,
brakowałoby mu środków do wprowadzenia ich w czyn.
Najbardziej dręczyło go to, że wcale nie kierował się impulsem. Po prostu
zareagował jak rasowy policjant. Z tego samego powodu Kollberg
poświęcił swój czas wolny. To coś w rodzaju choroby zawodowej, która
zmuszała go do przyjmowania wszystkich zadań i stawania na głowie,
żeby się z nich jak najlepiej wywiązać. Wrócił do hotelu kwadrans po
czwartej. Sala jadalna była zamknięta. Przepadł mu lunch. Udał się do
swojego pokoju, wziął prysznic i włożył szlafrok. Łyknął whisky z butelki,
którą kupił w samolocie. Ohyda. Poszedł do łazienki i umył zęby. Potem
wychylił się przez okno i z łokciami na szerokim parapecie patrzył na
statki. Nie sprawiło mu to jednak szczególnej przyjemności. Poniżej, w
restauracji siedział pasażer, którego widział w drodze powrotnej z Ujpestu,
ten w niebieskim garniturze. Na stoliku stało piwo. Wciąż strugał kijek.
Martin Beck zmarszczył brwi i wyciągnął się na skrzypiącym łożu.
Jeszcze raz przeanalizował sytuację. Prędzej czy później będzie musiał
skontaktować się z policją. Nader wątpliwe przedsięwzięcie, nikomu by
się nie uśmiechało; jemu też.
Resztę czasu, jaki mu pozostał do kolacji, przeleniuchował w fotelu w
holu. Naprzeciwko siedział szpakowaty mężczyzna z sygnetem na małym
palcu, czytał jakąś węgierską gazetę i popijał kawę. Ten sam, który
wpatrywał się w niego przy śniadaniu. Martin Beck długo mu się
przyglądał. Szpakowaty nie zwracał uwagi na otoczenie.
Martin Beck zjadł zupę pieczarkową i jakąś okoniowatą rybę z Balatonu i
przepłukał gardło białym winem. Muzycy grali Liszta, Straussa i różne
inne kawałki tej samej klasy. Wyśmienita kolacja ani trochę nie poprawiła
mu humoru. Kelnerzy uwijali się koło ponurego gościa jak profesorzy
medycyny koło chorego dyktatora.
Kawę i koniak wypił w holu. Mężczyzna z sygnetem wciąż czytał gazetę.
Obok stała szklanka kawy. Po kilku minutach zerknął na zegarek, obrzucił
Martina Becka przelotnym spojrzeniem, złożył gazetę i wstał.
Martin Beck miał z głowy kontakt z policją. Sami się zgłosili. Dzięki
dwudziestotrzyletniemu doświadczeniu potrafił rozpoznać policjanta po
chodzie.
Rozdział 9
Mężczyzna w szarym garniturze wyjął z górnej kieszonki marynarki
wizytówkę i położył ją na krawędzi stołu. Martin Beck rzucił na nią
okiem, unosząc się z fotela. Zobaczył tylko imię i nazwisko: Vilmos
Szluka.
- Czy mogę się przysiąść?
Mężczyzna mówił po angielsku. Martin Beck skinął głową.
- Jestem z policji.
- Ja też - powiedział Martin Beck.
- Domyśliłem się. Kawy?
Martin Beck znów skinął głową. Ledwie policjant podniósł dwa palce,
kelner natychmiast przyniósł dwie szklanki kawy. To najwyraźniej naród
kawoszów.
- Jak rozumiem, prowadzi pan tutaj pewne poszukiwania. Martin Beck
milczał. Potarł nos i zastanawiał się. Oczywiście
był to odpowiedni moment, żeby powiedzieć: „Ależ skąd, przyjechałem
turystycznie, próbuję się tylko spotkać z przyjacielem". Pewnie tego po
nim oczekiwano.
Szluka się nie spieszył. Z wyraźną przyjemnością sączył któreś z rzędu,
podwójne espresso. Ciekawe, które. Martin Beck trzy razy tego dnia
widział go z kawą w ręku. Mężczyzna był uprzejmy, ale formalny. Za
przyjaznym spojrzeniem krył się profesjonalizm.
Martin Beck wciąż myślał. Mimo że to policjant, nie ma na świecie
takiego prawa, które nakładałoby na każdego obywatela obowiązek
mówienia policji prawdy i tylko prawdy. Niestety.
- Tak - odparł. - Zgadza się.
- Czy logicznie rzecz biorąc, nie powinien się pan zwrócić z tym do nas?
Martin Beck wolał nie udzielać odpowiedzi.
- Zęby zapobiec nieprzewidzianym skutkom pańskiego dochodzenia
-wyjaśnił Szluka po dwusekundowym milczeniu.
- Nie otrzymałem oficjalnego polecenia.
- A my nie otrzymaliśmy zgłoszenia. Jedynie ogólnikowe zapytanie.
Inaczej mówiąc, nic się nie stało.
Martin Beck duszkiem wypił kawę. Była niesamowicie mocna. Zanosiło
się na dużo nieprzyjemniejszą rozmowę, niż przypuszczał. Ale tak czy
inaczej nie widział żadnego powodu, by w holu hotelowym pouczał go
jakiś policjant, który nawet nie raczył się wylegitymować.
- Co nie przeszkodziło wam w przeszukaniu rzeczy Alfa Matssona -
powiedział na chybił trafił.
- Nic mi o tym nie wiadomo - ostro skwitował Szluka. - Czy mogę
zobaczyć pańską legitymację?
- A ja pańską?
W piwnych oczach mężczyzny dostrzegł zmianę. Nie był groźny. Wsunął
rękę do wewnętrznej kieszeni marynarki, wyjął portfel i szybko,
nonszalancko otworzył. Martin Beck nawet nie spojrzał i pokazał swoją
odznakę, przypiętą do kółka na klucze.
- To nie ma żadnej wartości - powiedział Szluka. - Takie plakietki można
u nas kupić w sklepie z zabawkami.
Była w tym jakaś racja, nie chciało mu się dyskutować i wyjął dowód
osobisty.
- Proszę. Mój paszport jest wrecepcji. Szluka długo i wnikliwie lustrował
dokument.
- Jak długo zamierza pan tu zostać? - zapytał, zwracając dowód.
- Mam wizę ważną do końca miesiąca.
Szluka po raz pierwszy się uśmiechnął. Ale nie z serca. Łatwo było się
domyślić, co ten uśmiech oznacza. Potem dopił kawę i zapiął marynarkę.
- Nie będę panu przeszkadzać, nawet gdybym mógł. Jeśli dobrze
zrozumiałem, pańskie działania mają mniej lub bardziej prywatny
charakter. Zakładam, że w żadnym stopniu nie będą zagrażać
suwerenności naszych obywateli.
- Przecież może mnie pan nadal śledzić. Szluka spojrzał na niego chłodno
i z odrazą.
- Co pan tu właściwie robi?
- A jak pan myśli?
- Nie wiem. Przecież nic się nie stało.
- Nie licząc tego, że zaginął człowiek.
- Kto tak twierdzi?
- Wobec tego powinien się pan zwrócić do właściwych władz z żądaniem
oficjalnego wyjaśnienia sprawy.
Martin Beck zabębnił palcami o blat stołu.
- Nie ulega wątpliwości, że ten człowiek zniknął.
Szluka najwyraźniej zamierzał odejść. Siedział sztywno w fotelu, z prawą
dłonią na poręczy.
- Czyli, jeśli dobrze zrozumiałem, twierdzi pan, że nikt nie widział tego
mężczyzny w hotelu w ciągu ostatnich dwóch tygodni. Ma ważne
pozwolenie na pobyt i może bez przeszkód podróżować po naszym kraju.
Obecnie gościmy kilkaset tysięcy turystów, wielu z nich nocuje w
namiotach albo śpi we własnych samochodach. Ten mężczyzna może
przebywać w Szegedzie lub w Debreczynie. Mógł pojechać nad Balaton,
żeby odpocząć i zażyć kąpieli.
- Alf Matsson nie przyjechał tu po to, żeby zażywać kąpieli.
- I co z tego? Tak czy inaczej dostał wizę turystyczną. Dlaczego miałby,
jak to pan określił, zniknąć? Czy zabukował na przykład bilet powrotny?
Ostatnie pytanie było godne zastanowienia. Sposób, wjaki Szluka je zadał,
wskazywał, że zna odpowiedź.
- Chwileczkę - powiedział Martin Beck, widząc, że jego rozmówca
podnosi się z fotela. - Chciałbym jeszcze pana o coś zapytać.
- Proszę. Co chce pan wiedzieć?
- Alf Matsson, wychodząc z hotelu, zabrał ze sobą klucz do pokoju.
Następnego dnia umundurowany policjant zwrócił klucz. Skąd policja go
miała?
Szluka wpatrywał się w niego co najmniej przez piętnaście sekund.
- Na to pytanie, niestety, nie mogę odpowiedzieć. Zegnam! Żwawym
krokiem przeciął hol, odebrał z szatni zielonkawy
nakrapiany kapelusz z piórkiem i dobrą chwilę trzymał go w ręku, jakby
się nad czymś zastawiał. W końcu się odwrócił i podszedł do Martina
Becka.
- Pański paszport. Proszę.
- Dziękuję.
- Nie było go w recepcji. Dokonał pan, jak to się mówi, błędnej oceny
sytuacji.
- Owszem.
Nie dostrzegł w zachowaniu mężczyzny niczego zabawnego, nawet nie
podniósł głowy. Szluka nie ruszał się z miejsca.
- Co pan sądzi o tutejszych posiłkach?
- Nie narzekam.
- Bardzo mnie to cieszy.
Węgierski policjant chyba naprawdę tak myślał. Martin Beck spojrzał na
niego.
- Widzi pan - powiedział Szluka gwoli wyjaśnienia - obecnie nie dzieje się
u nas nic szczególnie dramatycznego ani bulwersującego jak w pańskim
kraju albo w Londynie, albo w Nowym Jorku.
Kombinacja była nieco szokująca.
- Dawniej działo się aż nadto - kontynuował z poważną miną. - Teraz
chcemy spokoju, interesują nas inne rzeczy. Choćby jedzenie. Ja na
przykład zjadłem na śniadanie cztery plasterki słoniny i dwa sadzone jajka,
na lunch - zupę rybną, panierowanego
karpia i apfelstrudel na deser. - Zawiesił głos, zadumał się. - Oczywiście
dzieci nie lubią słoniny. Rano, zanim pójdą do szkoły, jedzą bułki z
masłem i popijają je czekoladą.
- Aha.
- Tak. A wieczorem będę jadł sznycel cielęcy z ryżem w sosie
paprykowym. Nieźle, prawda? Czy miał pan okazję skosztować naszej
zupy rybnej?
- Nie.
Owszem, skosztował już pierwszego wieczoru, ale nic do tego
węgierskiemu glinie.
- A powinien pan. Koniecznie. Tu, w hotelu, jest dobra. Ale lepszą podają
U Matyasa, parę kroków stąd. Warto się tam wybrać. Świetne miejsce dla
wszystkich obcokrajowców.
- Aha.
- Ale nie będę ukrywał, że znam inny lokal, gdzie serwują jeszcze
smaczniejszą zupę rybną. Najlepszą w Budapeszcie. Na Lajos ut. Rzadko
tam zaglądają turyści. Niebo w gębie! Równie pyszna jest tylko w
Szegedzie.
- Aha.
Szluka wyraźnie się ożywił, zdając tę kulinarną relację. Nagle się
opamiętał i spojrzał na zegarek. Pewnie pomyślał o sznyclu cielęcym.
- Czy zdążył pan poznać Budapeszt?
- Trochę. To piękne miasto.
- Prawda? Czy był pan w kąpielisku Palatinus?
- Nie.
- A warto. Warto! Jutro się tam wybieram. Może chciałby się pan
przyłączyć?
- Czemu nie.
- Wspaniale. O drugiej przed wejściem. Do zobaczenia!
- Do zobaczenia.
Martin Beck siedział w fotelu i myślał. Rozmowa była nieprzyjemna i
niepokojąca. Nagła zmiana w zachowaniu Szluki nie miała żadnego
znaczenia. Dopiero teraz czuł, że coś jest nie tak. I że jest coraz bardziej
bezsilny.
O wpół do dwunastej hol i sala jadalna zaczęły pustoszeć i Martin Beck
udał się do swojego pokoju. Kiedy się rozebrał, postał przez chwilę w
otwartym oknie, wdychając ciepłe powietrze. Rzeką płynął parowiec
kołowy, rzęsiście oświetlony czerwonymi, zielonymi i żółtymi
lampionami. Na rufie tańczyli pasażerowie, nad wodą niosły się urywane
dźwięki muzyki.
W restauracji na zewnątrz hotelu siedziało trochę ludzi. Między innymi
wysoki trzydziestolatek o ciemnych falistych włosach. Przed nim stało
piwo. Niebieski garnitur zmienił na jasnoszary.
Martin Beck zamknął okno, położył się i pomyślał, że tutejsza policja
wydaje się bardziej zainteresowana nim niż Alfem Matssonem.
Długo nie mógł zasnąć.
Rozdział 10
Martin beck siedział przy kamiennej balustradzie przed hotelem i jadł
późne śniadanie. To był jego trzeci dzień w Budapeszcie i zapowiadała się
równie upalna, piękna pogoda.
Prócz niego kilka stolików dalej siedziało jakieś starsze małżeństwo. Na
ulicy i nabrzeżu kłębiły się tłumy, przeważnie matki z dziećmi, pchające
niskie białe wózki o opływowych kształtach, które przypominały malutkie
czołgi.
Nigdzie nie zauważył wysokiego bruneta z kijkiem, co bynajmniej nie
musiało oznaczać, że przestali go pilnować. Mieli dużo ludzi i
zmienników.
Kelner zaczął uprzątać jego stolik.
- Fńihstiick nichtgut? - zapytał, patrząc ze smutną miną na talerzyk z
nietkniętą salami.
Martin Beck zapewnił go, że śniadanie było pyszne. Kiedy kelner odszedł,
wyjął z kieszeni widokówkę, którą kupił w hotelowym kiosku.
Przedstawiała parowiec kołowy płynący w górę Dunaju, z mostem w tle.
Kioskarka nakleiła mu znaczek i zaczął się zastanawiać, do kogo napisać.
W końcu zaadresował kartkę do Gunnara Ahlberga z komendy policji w
Motali i skreślił kilka słów.
Poznał Ahlberga dwa lata temu, kiedy w Kanale Gotajskim znaleziono
zwłoki kobiety. Podczas półrocznego śledztwa zaprzyjaźnili się i od tamtej
pory pozostawali w kontakcie
Ściganie mordercy stało się wówczas dla niego sprawą osobistą. Nie tylko
z racji swojego zawodu przez długie miesiące nie mógł myśleć o niczym
innym.
A teraz tkwi w Budapeszcie i nie potrafi wykrzesać z siebie choćby
iskierki zainteresowania zleconym mu zadaniem. Czuł się kretyńsko
bezużyteczny. Od spotkania ze Szluką dzieliło go kilka godzin i jedyną
sensowną rzeczą, jaka przyszła mu do głowy, było wrzucenie widokówki
do skrzynki. Wkurzyło go pytanie węgierskiego policjanta, czy Matsson
zarezerwował bilet powrotny. Dlaczego on sam wcześniej o tym nie
pomyślał? Na planie miasta odszukał biuro linii lotniczych. Było przy
placu blisko hotelu. Wstał, przeciął salę jadalną i hol, wrzucił kartkę do
czerwonej skrzynki wiszącej na zewnątrz przy drzwiach wejściowych i
ruszył ku centrum.
Na rozległym placu panował ożywiony ruch. Wokół były sklepy i biura
podróży. W knajpce na świeżym powietrzu siedziało sporo ludzi
popijających kawę przy stolikach. Obok zauważył schody prowadzące w
dół. Na tabliczce widniał napis „Fóldałatti". Uznał, że chodzi o toalety.
Ponieważ zdążył się spocić, postanowił się nieco odświeżyć przed wizytą
w biurze linii lotniczych. Przeszedł na drugą stronę ulicy i udał się do
podziemi tuż za dwoma mężczyznami zaopatrzonymi w aktówki.
Znalazł się na najmniejszej stacji metra, jaką kiedykolwiek widział. Na
peronie stała biało-zielona drewniana budka z okienkiem. Niskie
sklepienie podtrzymywały dekoracyjne żeliwne filary. Lilipucie wagony,
jak z wesołego miasteczka, niewiele miały wspólnego z funkcjonalnym
środkiem komunikacji. Przypomniał sobie, że budapeszteńskie metro jest
najstarsze w Europie.
Kupił bilet i wszedł do drewnianego wagonika, w którym równie dobrze
mógł jechać Franciszek Józef, kiedy otwierał kolej podziemną u schyłku
dziewiętnastego stulecia. Wagonik się zapełnił, drzwi się zamknęły i
ruszyli.
Pośrodku czworo głuchoniemych - trzej mężczyźni i kobieta - prowadziło
ożywioną rozmowę w języku migowym. Na trzeciej stacji wysiedli, wciąż
zawzięcie gestykulując.
Zanim wagonik ponownie się zapełnił, Martin Beck zauważył zwróconego
ku niemu profilem mężczyznę. Siedział w drugim końcu. Opalony brunet.
Natychmiast go rozpoznał. Tym razem był w zielonej koszuli, rozpiętej
pod szyją, i nie miał kijka, z którego najwidoczniej nic nie zostało po
wczorajszym struganiu. Nagle kolejka wynurzyła się z tunelu, zwolniła i
zatrzymała w parku, opodal wielkiego stawu połyskującego w słońcu.
Wszyscy wyszli. Pewnie stacja końcowa.
Wysiadł ostatni i rozejrzał się za brunetem. Zniknął bez śladu.
Do parku prowadziła szeroka aleja, kusząca miłym cieniem. Martin Beck
darował sobie wycieczkę w nieznane, przyjrzał się rozkładowi jazdy i
doszedł do wniosku, że na trasie plac - park kursuje tylko jedna kolejka i
że następna będzie za kwadrans.
O wpół do dwunastej dotarł do biura linii lotniczych Malev. Ponieważ
wszystkie stanowiska, obsługiwane przez pięć dziewcząt, były zajęte,
usiadł przy oknie wychodzącym na ulicę i czekał.
Wracając z pętli przy parku, nie zauważył wprawdzie bruneta o falistych
włosach, ale podejrzewał, że nadal kręci się gdzieś w pobliżu. Ciekawe,
czy będzie go śledził podczas spotkania ze Szluką.
Przy kontuarze zwolniło się krzesło. Dziewczyna po drugiej stronie,
brunetka, miała misternie upięte loki na czubku głowy. Sprawiała wrażenie
energicznej; paliła papierosa z jaskrawoczerwonym filtrem. Martin Beck
wyłuszczył sprawę. Czy dziennikarz szwedzki Alf Matsson zabukował lot
do Sztokholmu albo gdziekolwiek indziej po dwudziestym trzecim lipca?
Dziewczyna poczęstowała go papierosem i zaczęła przeglądać papiery.
Chwilę później podniosła słuchawkę, z kimś porozmawiała, pokręciła
głową i spytała o coś koleżankę. Parę minut po dwunastej wszystkie
koleżanki przepatrzyły swoje wykazy i wyfiokowana brunetka
poinformowała go, że Alf Matsson nie dokonał rezerwacji na żaden
samolot wylatujący z Budapesztu. Martin Beck wrócił do swojego pokoju,
otworzył okno i popatrzył na gości konsumujących lunch, z którego
zrezygnował. Nie zauważył wysokiego mężczyzny w zielonej koszuli.
Przy jednym ze stołów sześciu trzydziestolatków piło piwo. Coś go
zastanowiło, podszedł do telefonu i zamówił rozmowę ze Sztokholmem.
Potem wyciągnął się na łóżku i czekał.
Po kwadransie rozbrzmiał dzwonek i usłyszał głos Kollberga:
- Czołem! Jak leci?
- Kiepsko.
- Znalazłeś tę panienkę?
- Tak. Pudło. Nie zna go. Obłapiał ją jakiś jasnowłosy mięśniak.
- Krótko mówiąc, Alf Chwalipięta. Zdaniem jego tak zwanym kumpli,
lubił się przechwalać.
- Masz dużo pracy?
- Ani-ani. Jeśli chcesz, mogę powęszyć.
- Chcę. Dowiedz się, jak się nazywają ci faceci przesiadujący Pod
Cynowym Pucharem i co to za jedni.
- Okej. Coś jeszcze?
- Bądź ostrożny, bo prawdopodobnie wszyscy są dziennikarzami. Trzymaj
się! Właśnie wybieram się na basen ze Szluką.
- Koszmarne imię. Nie mogłeś poszukać sobie innej, z ładniejszym?
Słuchaj, Martin, sprawdziłeś, czy zabukował bilet powrotny?
- Cześć!
Martin Beck odłożył słuchawkę, wyjął z torby kąpielówki, zrolował z
hotelowym ręcznikiem i poszedł na przystań.
„Obuda" straszył paskudną nadbudówką, ale miał tę zaletę, że był szybszy
od innych statków opalanych węglem.
Zszedł na ląd poniżej wielkiego hotelu na Wyspie Małgorzaty, ruszył
alejką w głąb i błyskawicznie znalazł się pod rosłymi cienistymi
drzewami. Minął soczyście zielony trawnik i korty tenisowe i już był na
miejscu.
Szluka stał przed wejściem z aktówką w ręku. Identycznie ubrany jak
poprzedniego dnia.
- Przepraszam, że musiał pan na mnie czekać - odezwał się Martin Beck.
- Dopiero co przyszedłem.
Zapłacili i udali się do szatni. Łysy staruszek w białym podkoszulku
przywitał się ze Szluką i otworzył dwie szafki. Szluka wyjął z aktówki
parę czarnych kąpielówek, pospiesznie się rozebrał i nie bez pedanterii
powiesił garderobę na wieszaku. Mimo że Martin Beck miał na sobie
zdecydowanie mniej odzieży, w tej samej sekundzie włożyli kąpielówki.
Szluka wziął aktówkę i pierwszy opuścił szatnię. Martin Beck poszedł za
nim, trzymając w ręku zrolowany ręcznik.
Mnóstwo opalonych ludzi. Naprzeciwko szatni był okrągły basen z
fontannami. Dzieci z piskiem wyskakiwały spod strzelistych strumieni,
żeby natychmiast pod nie wskoczyć. Po jednej stronie basenu był mniejszy
basen, do którego schodziło się po schodkach, po drugiej -większy, z
czystą zieloną wodą, ciemniejszą pośrodku, gdzie pluskali się i pływali
reprezentanci wszystkich pokoleń, starzy i młodzi. Pomiędzy basenami
wiły się alejki wyłożone kamiennymi płytkami.
Szluka i Martin Beck minęli większy basen, za którym wznosiły się
arkady. Z głośników ktoś coś obwieścił i ludzie rzucili się w kierunku
schodków mniejszego basenu. Gdyby Martin Beck nie wziął przykładu ze
Szluki i się nie usunął, niechybnie zostałby stratowany. Spojrzał pytająco
na węgierskiego kolegę.
- Sztuczne fale - wyjaśnił Szluka.
Mały basen przypominał puszkę sardynek. Dwie olbrzymie pompy
spiętrzały wodę, ławica ludzi kołysała się na wysokich falach, piszcząc z
zachwytu.
- Może chciałby się pan pohuśtać? - zapytał całkiem poważnie Szluka.
- Nie, dziękuję.
- Ja często się kąpię w źródłach siarkowych. To znakomity relaks.
Źródło biło z kamiennego kopca pośrodku owalnego brodzika,
ocienionego po części arkadami. Wyglądał jak labirynt, jego
mury wznosiły się parędziesiąt centymetrów nad powierzchnią, tworząc
oparcie kamiennych foteli, na których można było usiąść, z wodą sięgającą
brody.
Szluka wszedł do basenu. Oczywiście z aktówką. Ciekawe, czy nigdy się z
nią nie rozstaje, pomyślał Martin Beck, czy zapomniał ją zostawić w
szatni. Nic jednak nie powiedział i ruszył za nim.
Opary zalatywały siarką. Szluka dobrnął do arkad, odłożył aktówkę i
usiadł. Martin Beck usadowił się tuż obok, w wygodnym kamiennym
fotelu o szerokich poręczach, kilkadziesiąt centymetrów poniżej lustra
wody.
Szluka położył głowę na oparciu i zamknął oczy. Martin Beck przyglądał
się otoczeniu.
Po przekątnej jakiś blady chudy mężczyzna huśtał na kolanach tłustą
blondynę. Oboje nie spuszczali z oczu małej dziewczynki, która pluskała
się tuż obok z gumową obręczą na brzuchu.
Piegowaty malec w białych kąpielówkach powoli ciągnął krzepkiego
młodzieńca za duży palec u nogi. Młodzieniec leżał na plecach, splótł
dłonie na brzuchu i patrzył w niebo.
Na krawędzi basenu stal wysoki opalony brunet o falistych włosach. Miał
błękitne kąpielówki, których nogawki przywodziły na myśl krótkie
kalesony. Pewnie to kalesony, pomyślał Martin Beck. Może powinienem
go uprzedzić, że wybieram się na basen, zdążyłby polecieć do domu po
kąpielówki.
- Klucz leżał na schodach przed komendą policji - odezwał się Szluka, nie
otwierając oczu. - Znalazł go tam nasz człowiek.
Martin Beck spojrzał na niego, zaskoczony. Siwe włosy na opalonej klatce
piersiowej kołysały się w zielonkawej wodzie jak wodorosty.
- Skąd się tam wziął?
Szluka odwrócił głowę i popatrzył na niego spod na wpół przymkniętych
powiek.
- Pewnie pan nie uwierzy, ale naprawdę nie wiem.
Z basenu, gdzie włączono sztuczne fale, dał się słyszeć przeciągły ryk
zawodu. Finito. Większy basen znów cieszył się powodzeniem.
- Wczoraj nie chciał pan powiedzieć ani słowa o kluczu -skonstatował
Martin Beck. - Dlaczego mówi pan o tym teraz?
- Bo wszystko opacznie pan interpretuje, a poza tym mógł pan zasięgnąć
języka gdzie indziej. Dlatego uznałem, że będzie lepiej, jeśli usłyszy to
pan ode mnie.
- A czemu mnie śledzicie? - spytał po chwili Martin Beck.
- Nie wiem, o czym pan mówi.
- Co pan jadł na lunch?
- Zupę rybną i karpia.
- I apfelstrudel?
- Nie, poziomki z bitą śmietaną, posypane cukrem pudrem. Pychota.
Martin Beck rozejrzał się. Nigdzie krótkich kalesonów.
- Kiedy znaleźliście klucz?
- Po południu dwudziestego trzeciego lipca.
- Czyli tego samego dnia, kiedy zniknął Alf Matsson. Szluka wyprostował
się, spojrzał na Martina Becka, po czym
sięgnął po aktówkę, wyjął ręcznik, wytarł dłonie, potem wyjął teczkę i
zaczął ją przeglądać.
- Coś tam sprawdziliśmy - powiedział - mimo że nie zwrócono się do nas
z oficjalną prośbą. -Wyciągnął jakiś papier. - Nadajecie tej sprawie
przesadnie duże znaczenie. Czy Alf Matsson jest kimś ważnym?
- Tylko w tym sensie, że zaginął w niewytłumaczalny sposób. Uznaliśmy,
że to wystarczy, by się dowiedzieć, co mu się przytrafiło.
- A co przemawia za tym, że coś mu się przytrafiło?
- Nic. Ale nie ulega wątpliwości, że go nie ma. Szluka zerknął na kartkę.
- Według informacji z urzędu celno-paszportowego żaden obywatel
szwedzki o imieniu Alf i nazwisku Matsson nie wyjechał z Węgier po
dwudziestym drugim lipca. Poza tym zostawił paszport w hotelu, a bez
paszportu nie mógłby opuścić kraju. Nikt odpowiadający mu rysopisem
nie trafił w tym okresie do szpitala ani do kostnicy. Bez paszportu Matsson
nie mógł się
zatrzymać w żadnym innym hotelu. Tak więc wszystko wskazywałoby na
to, że pański rodak z jakiejś przyczyny postanowił jeszcze przez jakiś czas
zostać na Węgrzech. - Szluka schował papier do teczki i zamknął aktówkę.
-Jest tutaj nie po raz pierwszy. Może mieszka u przyjaciół, których poznał
wcześniej. Szluka usiadł wygodnie.
- Dlaczego miałby wyjść z hotelu i nie dać znaku życia? -odezwał się po
chwili Martin Beck. - Nie ma żadnego racjonalnego powodu.
Szluka wstał i sięgnął po aktówkę.
- Dopóki ma ważne pozwolenie na pobyt, niczego więcej nie mogę zrobić.
Martin Beck też wstał.
- Proszę zostać - powiedział Szluka. - Na mnie, niestety, już czas. Ale
może znowu się spotkamy. Do widzenia.
Uścisnęli sobie dłonie. Martin Beck patrzył za nim, jak brodzi z aktówką
w garści. Nie było po nim widać, że wcina na śniadanie cztery plasterki
słoniny.
Kiedy zniknął z pola widzenia, Martin Beck przeniósł się do dużego
basenu. Wysoka temperatura i opary siarki pozbawiły go energii. Popływał
przez chwilę w przyjemnie chłodnej wodzie, a potem, susząc się w słońcu,
obserwował dwóch śmiertelnie poważnych mężczyzn w średnim wieku,
którzy stali w płytszej części basenu i rzucali do siebie czerwoną piłkę.
Wrócił do szatni. Czul się nieswojo. Po rozmowie ze Szluka nie był ani na
jotę mądrzejszy.
Rozdział 11
Po kąpieli upał już tak nie dokuczał. Martin Beck nie widział powodów,
dla których miałby się przemęczać. Wolno spacerował alejkami po
rozległym skwerze, często się zatrzymywał i rozglądał. Nigdzie nie
dostrzegł ogona. Może doszli do wniosku, że jest niegroźny, i przestali za
nim chodzić. Chociaż w takim tłumie trudno zauważyć jakąś konkretną
osobę, nie wiedząc przy tym, jak ona wygląda. Dotarł do wschodniej
części wyspy i brzegiem ruszył do miejsca, gdzie przybijały statki, którymi
do tej pory miał okazję płynąć. Chyba nawet zapamiętał nazwę przystani:
Casino. Na skarpie stały ławki, na których czekało niewielu pasażerów.
Wśród nich jedna z nielicznych osób, które poznał w Budapeszcie -
dziewczyna z Ujpestu, płochliwa Ari Boeck w przeciwsłonecznych
okularach, sandałkach i białej sukience na ramiącz-kach. Czytała jakąś
niemiecką książkę, obok na ławce leżała nylonowa siatka. W pierwszej
chwili chciał ją minąć, ale szybko zmienił zdanie.
- Dzień dobry! - przywitał się, podchodząc do niej. Podniosła wzrok znad
książki i popatrzyła na niego obojętnie.
- Ach, to pan? - Uśmiechnęła się. - Znalazł pan kolegę?
- Nie. Jeszcze nie.
- Myślałam o tym, kiedy pan wczoraj poszedł. Nie mam pojęcia, dlaczego
podał panu mój adres.
- Ja też tego nie rozumiem.
- Długo się zastanawiałam. - Zmarszczyła brwi. - Nie mogłam zasnąć.
- Tak, to bardzo dziwne.
(Ani trochę, panienko, istnieje całkiem naturalne wytłumaczenie. Po
pierwsze, nie dał mi żadnego adresu. Po drugie, wyglądało to
prawdopodobnie tak: Zobaczył cię na zawodach pływackich w
Sztokholmie, wpadłaś mu w oko, pomyślał, że chętnie by cię... I tak dalej.
A kiedy pół roku później przyjechał tutaj, dowiedział się, gdzie mieszkasz,
ale nie miał czasu cię odwiedzić.)
- Nie usiądzie pan? Taki upał zwala z nóg.
Przesunął jej siatkę i usiadł. Rozpoznał ciemnoniebieski kostium
kąpielowy i zieloną maskę do nurkowania. Poza tym miała zwinięty biały
ręcznik frotowy i olejek do opalania.
(Martin Beck - urodzony detektyw o wybitnych zdolnościach
spostrzegawczych, pochłonięty bezsensownymi obserwacjami i ich
zapamiętywaniem do ewentualnego wykorzystania w przyszłości - pada
ofiarą pomroczności jasnej.)
- Pan też czeka na statek?
- Tak. Ale chyba płyniemy w różne strony.
- Nie mam żadnych planów. Wracam do domu.
- Była pani na basenie? (Sztuka wnioskowania.)
- Jasne. Czemu pan pyta? (No właśnie, czemu?)
- A gdzie jest pani boyfriend?
(Co mnie to obchodzi? Ech, rutyna przesłuchującego.)
- Tetz? Wyjechał. Poza tym to nie jest mój boyfriend.
- Ach, tak.
(Szczyt błyskotliwości.)
- Po prostu znajomy. Od czasu do czasu zatrzymuje się w pensjonacie.
Jest sympatyczny.
Wzruszyła ramionami. Popatrzył na jej stopy. Nic się nie zmieniło. Były
małe, szerokie, o prostych palcach.
(Martin Beck, niewzruszony jak skała, bardziej się interesował rozmiarem
kobiecego buta niż kolorem kobiecych sutek.)
- Aha. I teraz wraca pani do domu. (Metoda na wyczerpanie.)
- Tak, taki miałam zamiar. Latem niewiele jest zajęć. A pan co będzie
robił?
- Nie wiem. (Nareszcie szczera prawda.)
- Czy oglądał pan panoramę spod pomnika Wolności na Górze Gellerta?
- Nie.
- Całe miasto widać jak na dłoni.
- Aha.
- Wybierzemy się tam? Może będzie jakiś przewiew.
- Czemu nie.
(Przecież zawsze można prowadzić rozpoznanie.)
- No to wsiądziemy na ten statek. Popłynąłby pan nim tak czy inaczej.
Statek „Ifjugarda" był tej samej konstrukcji co parowiec, którym płynął
poprzedniego dnia. Różnił się jedynie wentylatorami i usytuowaniem
komina; ten był bliżej rufy.
Stanęli przy relingu. Szybko, z prądem wzięli kurs na most Małgorzaty.
- Jak ci na imię? - spytała, przechodząc na ty, kiedy wpłynęli pod most.
- Martin.
- A mnie Ari, co dziwnym trafem wiedziałeś od samego początku.
Zbył milczeniem jej uwagę.
- Co znaczy „Ifjugarda"? - zapytał po chwili.
- Młody gwardzista.
Spod pomnika Wolności rzeczywiście rozciągał się piękny widok na całe
miasto. I był przewiew. Przybili do końcowej stacji, przed sławnym
hotelem Gellert, przeszli kawałek ulicą Beli Bartoka i wsiedli do autobusu,
który w żółwim tempie, powarkując, dowiózł ich na szczyt wzgórza.
Zatrzymali się na nasypie przy cytadeli powyżej pomnika. W dole
rozpościerało się miasto; setki tysięcy okien połyskiwało w
popołudniowym słońcu. Stali tak blisko siebie, że kiedy się poruszyła,
delikatnie go musnęła. Przyłapał się na tym, że po raz pierwszy od pięciu
dni nie myśli wyłącznie o Alfie Matssonie.
- Tam jest muzeum, w którym pracuję - powiedziała. - Zamknięte w lecie.
- Aha.
- A tak w ogóle studiuję na uniwerku.
- Aha.
Wracali pieszo krętą ścieżką oplatającą zbocze, przeszli przez duży nowy
most i znaleźli się w pobliżu jego hotelu. Słońce stoczyło się za góry na
północnym zachodzie, na Dunaju usiadł łagodny ciepły zmierzch.
- I co teraz? - zapytała Ari Boeck, kiedy maszerowali nabrzeżem.
Lekko ujęła go pod ramię i frywolnie kręciła biodrami.
- Możemy porozmawiać o Alfie Matssonie - odrzekł Martin Beck.
Obrzuciła go pełnym wyrzutu spojrzeniem, ale w sekundę później
uśmiechnęła się.
- Dobrze. Czemu nie. Jaki on jest? Czy spodobałby mi się, gdybym go
poznała?
- Nie sądzę.
- Dlaczego go szukasz? Jesteście przyjaciółmi?
- Nie, skądże. Po prostu... znam go.
Teraz miał niemal stuprocentową pewność, że mówiła prawdę i wątpliwy
trop, który zaprowadził go na Ujpest, okazał się fałszywy. Ale nie ma tego
złego, co by na dobre nie wyszło.
Uwiesiła mu się na ramieniu i szła zygzakiem, kręcąc całym ciałem.
Minęli hotel, zbliżali się do rzęsiście oświetlonego parowca, który widział
na rzece poprzedniego wieczoru. Pasażerowie właśnie wchodzili na
pokład.
- Co to za statek? - zapytał.
- „Szabadsag", czyli „wolność". Odbywa rejsy w świetle księżyca, opływa
Wyspę Małgorzaty i wraca. Trwa to mniej więcej godzinę i prawie nic nie
kosztuje. Popłyniemy?
Ledwie znaleźli się na pokładzie, statek odbił od brzegu i z cichym
pluskiem ruszył ciemnym korytem rzeki. Ze wszystkich rodzajów
skonstruowanych do tej pory statków o napędzie mechanicznym żaden nie
dorównywał gracją parowcom kołowym.
Patrzyli na nabrzeże. Ari przytuliła się do niego i teraz bardzo wyraźnie
poczuł coś, na co wcześniej zwrócił uwagę: Nie miała biustonosza.
Na rufie grała nieduża kapela, część pasażerów tańczyła.
- Chcesz zatańczyć? - zapytała.
- Nie.
- W porządku. Mnie też to nie bawi. Ale - dodała po chwili -jak trzeba,
mogę.
- Ja też.
Statek minął Wyspę Małgorzaty i Ujpest, zawrócił i bezgłośnie sunął na
południe, z prądem rzeki. Ustawili się za kominem i chwilę patrzyli w dół
przez świetliki. Silnik pracował rytmicznie, lśniły miedziane rury, uderzył
ich ciepły, przemieszany z ropą strumień powietrza.
- Byłaś już kiedyś na tym statku?
- Tak, wiele razy. Nie ma lepszego sposobu na spędzenie upalnego
wieczoru w mieście.
Na dobrą sprawę nie wiedział, ani kim ona jest, ani czy mu się podoba. I to
go wkurzało. Nie licząc wszystkiego innego.
Minęli ogromny gmach parlamentu, nad środkową kopułą połyskiwała
mała czerwona gwiazda, prześliznęli się pod mostem, tym z dużymi
kamiennymi lwami, i przybili tam, skąd wypłynęli.
Schodząc po trapie, Martin Beck omiótł spojrzeniem nabrzeże. Pod
latarnią przed kasą biletową tkwił wysoki brunet. Włosy zaczesał gładko
do tyłu. Znów włożył niebieski garnitur. Gapił się na nich. Po kilku
sekundach odwrócił się i zniknął za niskim budynkiem poczekalni. Ari
poszła za spojrzeniem Martina Becka i nagle lewą dłonią ujęła go za prawą
rękę. Delikatnie.
- Widziałaś tego faceta? - zapytał.
- Tak.
- Znasz go? Pokręciła głową.
- Nie. A ty?
- Nie. Jeszcze nie.
O dziwo, Martin Beck poczuł głód. Zrezygnował z lunchu, niedługo
skończą serwować kolację.
- Chciałabyś coś zjeść?
- Gdzie?
- W hotelu.
- A wpuszczą mnie w tym stroju?
- No pewnie.
Mało brakowało, by dodał, że nie są w Szwecji. Sporo ludzi siedziało w
sali jadalnej i na zewnątrz, przy balustradzie. Wokół lamp tańczyły roje
muchówek.
- To komary - powiedziała. - Nie tną. Jak znikają, kończy się lato.
Wiedziałeś o tym?
Jedzenie jak zwykle było pyszne, a wino wyborne. Ari pochłonęła
wszystko z młodzieńczą łapczywością, po czym znieruchomiała i słuchała
muzyki. Przy kawie zapalili i napili się likieru wiśniowego o smaku
czekolady. Gasząc papierosa w popielniczce, niby przypadkiem musnęła
opuszkami palców jego prawą dłoń. Po chwili powtórzyła ten manewr, a w
sekundę później poczuł jej stopę na swojej kostce. Najwyraźniej zrzuciła
sandałki.
Potem cofnęła stopę i rękę i poszła do toalety.
Martin Beck w zamyśleniu masował czoło palcami prawej dłoni, po czym
pochylił się nad stołem i podniósł siatkę, którą położyła na sąsiednim
krześle. Wsunął rękę do środka, rozwinął kostium kąpielowy i starannie go
obmacał. Materiał był suchuteńki, nawet na szwach i przy gumkach. Mało
prawdopodobne, by w ciągu ostatniej doby miał cokolwiek wspólnego z
wodą. Zrolował kostium i odłożył nylonową siatkę na miejsce. Przygryzł
kostkę palca wskazującego. Oczywiście nie musiało to o niczym
świadczyć. Poza tym wciąż zachowywał się jak idiota.
Ari wróciła, usiadła, uśmiechnęła się do niego, założyła nogę na nogę,
zapaliła papierosa i słuchała wiedeńskich melodii.
- Jakie to piękne - odezwała się po dłuższej chwili.
Skinął głową.
Sala zaczęła się wyludniać, kelnerzy rozmawiali w grupkach. Muzycy
zakończyli koncert, grając Donauwellen. Spojrzała na zegarek.
- Będę się zbierać do domu.
Intensywnie się zastanawiał. Na piętrze było coś w rodzaju nocnego klubu
jazzowego, ale serdecznie nie znosił takich lokali, i tylko niecierpiące
zwłoki sprawy służbowe mogłyby go tam zwabić. Może to jest taka
sprawa?
- Jak się dostaniesz do domu? - spytał. - Statkiem?
- Nie, ostatni już odpłynął. Sprzed hotelu mam tramwaj. Tak jest szybciej.
Myślał dalej. Sytuacja była wbrew pozorom dość skomplikowana. Nie
wiedział, dlaczego. Postanowił nic nie robić. Muzycy zgięli się w pokłonie
i wyszli.
Znów spojrzała na zegarek.
- Pójdę już.
Recepcjonista ukłonił się im w holu, portier z szacunkiem wyprowadził
ich przez obrotowe drzwi.
Stali na chodniku. Była ciepła noc. Ari podeszła pół kroku bliżej,
odwróciła się do niego, wsunęła kolano między jego nogi, wspięła się na
palce i pocałowała. Czuł jej piersi, brzuch, udo.
- Aleś ty wysoki. -Jeden zwinny ruch i znów stała na chodniku kilka
centymetrów od niego. - Dziękuję za dzisiejszy dzień. Do zobaczenia!
I poszła. Odwróciwszy głowę, pomachała mu prawą ręką. Siatka z
przyborami do kąpieli obijała się o lewą nogę.
- Cześć! - powiedział Martin Beck.
Wrócił do holu, wziął klucz i poszedł do pokoju. Było duszno, natychmiast
otworzył okno. Potem zdjął koszulę i buty, ruszył do łazienki i opłukał
twarz i tors zimną wodą. Czuł się jak skończony idiota.
- Z całą pewnością mam nie po kolei w głowie - mruknął. - Dobrze, że
nikt mnie nie widzi.
W tym momencie rozległo się ciche pukanie do drzwi, opadła klamka i
weszła Ari.
- Wśliznęłam się ukradkiem.
Szybko i bezszelestnie zamknęła drzwi, zrobiła dwa kroki, rzuciła siatkę
na podłogę i wyskoczyła z sandałków Wpatrywał się w nią. Oczy jej
zmętniały, jakby zasnuły się błoną, pochyliła się ze skrzyżowanymi
ramionami, chwyciła za dół sukienki i jednym zręcznym ruchem zadarła ją
pod szyję. Nie miała nic pod spodem. To go raczej nie zaskoczyło. Chyba
zawsze opalała się w tym samym, dwuczęściowym kostiumie, bo od
ciemnobrązowej skóry wyraźnie odcinały się kredowobiałe pasy na biuście
i podbrzuszu. Miała równe krągłe piersi o dużych jasnoczerwonych
cylindrycznych sutkach, które przywodziły na myśl znaki nawigacyjne. W
prostokąt białej skóry wpisywał się duży czarny trójkąt gęstych kręconych
włosów, nastroszonych, jakby były naelektryzowane. Okolice sutek były
okrągłe i jasnobrązowe. Wyglądała jak pokolorowany geometryczny
ludzik.
Przygnębiające lata w obyczajówce uodporniły Martina Becka na tego
typu prowokacje. Nawet jeśli w dosłownym tego słowa znaczeniu nie była
to prowokacja, uznał, że dużo łatwiej sobie z tym poradzi niż z sytuacją
sprzed pół godziny w sali jadalnej.
Szybko położył dłoń na jej ramieniu.
- Chwileczkę.
Nieco opuściła sukienkę i popatrzyła na niego zamglonym wzrokiem,
jakby kompletnie nic nie rozumiała. Uwolniła lewą rękę, chwyciła go za
prawą dłoń i powoli wsunęła między swoje uda; była nabrzmiała, otwarta.
Na palcach poczuł ciepłą wilgoć.
- Weź mnie - powiedziała dziwnie bezradnie, nieobecna duchem i ciałem.
Martin Beck wyrwał się, otworzył drzwi na korytarz i przemówił
poprawną, szkolną niemczyzną:
- Proszę się ubrać.
W pierwszej chwili kompletnie ją zamurowało, jak wtedy, kiedy zapukał
do jej pokoju na Ujpescie. W drugiej - zrobiła, o co prosił.
Włożył koszulę i buty, podniósł z podłogi jej siatkę i chwyciwszy
dziewczynę za ramię, sprowadził do holu.
- Niech pan zadzwoni po taksówkę - zwrócił się do recepcjonisty.
Przyjechała niemal natychmiast. Otworzył drzwiczki i chciał pomóc jej
wsiąść, ale gwałtownie zaprotestowała.
- Zapłacę za kurs - powiedział.
Spojrzała na niego. Po zmętniałej błonie nie było śladu. Pacjentka
wyzdrowiała. Czyste ciemne oczy ziały nienawiścią.
- Obejdzie się - warknęła. - Jedziemy! Zatrzasnęła drzwiczki i taksówka
ruszyła.
Martin Beck rozejrzał się. Było już dobrze po północy. Poszedł na nowy
most, opustoszały, nie licząc kilku nocnych tramwajów. Pośrodku się
zatrzymał i oparł o balustradę. Popatrzył na czarny bezgłośny nurt rzeki.
Było ciepło, pusto i cicho. Idealne miejsce do rozmyślań, gdyby tylko
wiedział, o czym. Chwilę później wrócił do hotelu. Ari Boeck zgubiła
papierosa z czerwonym filtrem. Leżał na podłodze. Podniósł i zapalił.
Ohyda. Wyrzucił go przez okno.
Rozdział 12
Kiedy zadzwonił telefon, Martin Beck siedział w wannie.
Przespał śniadanie, przed lunchem udał się na spacer po nabrzeżu. Słońce
prażyło niemiłosiernie, nawet nad wodą powietrze ani drgnęło. Kiedy
wrócił do hotelu, miał zdecydowanie większą ochotę na kąpiel niż na
posiłek. Uznał, że lunch może poczekać, i zanurzył się w wannie. Wtedy
rozbrzmiały krótkie dzwonki telefonu.
Owinął się kąpielowym ręcznikiem, wyszedł z łazienki i podniósł
słuchawkę.
- Czy pan Beck?
- Tak.
- Proszę wybaczyć, że nie wymieniam pańskiej funkcji, ale jak pan
zapewne rozumie, chodzi wyłącznie o... no, powiedzmy, o zachowanie
środków ostrożności.
Dzwonił młody człowiek z ambasady. Martin Beck był ciekaw, wobec
kogo te środki ostrożności, ponieważ w hotelu i u Szluki wiedzieli, że jest
policjantem.
- Oczywiście - odpowiedział.
- Co słychać? Czy poczynił pan jakieś postępy? Martin Beck zsunął
ręcznik i usiadł na łóżku.
- Nie. - Umilkł na moment. - Rozmawiałem z tutejszą policją.
- To, moim zdaniem, nader nierozsądne posunięcie.
- Możliwe. Ale nie miałem wyjścia. Skontaktował się ze mną niejaki
Vilmos Szluka.
- Major Szluka? Czego chciał?
- Niczego nie chciał. Z grubsza powiedział mi to samo co panu. Że nie ma
powodu, by się zajmować tą sprawą.
- Rozumiem. I co pan teraz zrobi?
- Zjem lunch.
- Mam na myśli tę sprawę.
- Nie wiem.
- W razie czego wie pan, gdzie zadzwonić - skwitował młody mężczyzna
po dłuższej przerwie.
- Tak.
- Dowidzenia.
- Dowidzenia.
Martin Beck odłożył słuchawkę, wyciągnął korek z wanny, ubrał się,
zszedł na dół, usiadł pod markizą na zewnątrz hotelu i zamówił lunch.
W cieniu markizy też był nieznośny upał. Jadł wolno i dużymi łykami
popijał zimne piwo. Miał nieprzyjemne wrażenie, że jest obserwowany.
Nie zauważył wprawdzie wysokiego bruneta, ale mimo to czuł, że ktoś nie
spuszcza go z oka.
Przyjrzał się klienteli. Towarzystwo w tym samym składzie, przeważnie
obcokrajowcy, przeważnie goście hotelowi. Dobiegały go strzępy rozmów
prowadzonych najczęściej po niemiecku i węgiersku, ktoś mówił po
angielsku, ktoś inny w bliżej mu nieznanym języku.
Nagle za plecami bardzo wyraźnie usłyszał:
- Chrupki chleb.
Odwrócił się. Pod oknem siedziały dwie panie. Szwedki. Nie miał cienia
wątpliwości.
- Naturalnie. Nigdy się z nim nie rozstaję - odezwała się jedna z nich. -1
zawsze zabieram papier toaletowy, bo za granicą często go brakuje.
- Tak - przyznała druga. - Pamiętam, jak kiedyś w Hiszpanii...
Martin Beck, niezainteresowany wsłuchiwaniem się w tę typowo
szwedzką konwersację, skupił się na namierzeniu ewentualnego ogona.
Początkowo podejrzewał mężczyznę w zaawansowanym średnim wieku,
który od czasu do czasu zerkał przez ramię w jego stronę. Ale ten po
chwili wstał, wziął na ręce kosmatą psinę, która siedziała mu na kolanach,
i zniknął za rogiem hotelu.
Zanim Martin Beck zjadł lunch i wypił filiżankę mocnej kawy, nastało
późne popołudnie. Mimo upału ruszył ku centrum, usiłując unikać
nasłonecznionych miejsc. Dowiedział się, że od komendy dzieli go
zaledwie kilka przecznic.
Na schodach, gdzie zgodnie z tym, co powiedział Szluka, miał leżeć klucz
do hotelu, stał policjant w niebieskoszarym mundurze i ocierał pot z czoła.
Martin Beck okrążył komendę i wrócił do hotelu inną drogą, z tym
samym, nieprzyjemnym uczuciem, że jest obserwowany.
Zaskakujące doświadczenie. Od dwudziestu trzech lat to on śledził
podejrzane indywidua. Dopiero teraz poczuł na własnej skórze, czym to
sieje. Co znaczy taka obserwacja, kiedy najmniejszy gest jest pod kontrolą,
kiedy ktoś bez przerwy czai się w pobliżu, śledząc każdy jego krok.
Martin Beck zaszył się w hotelowym pokoju. Usiadł przy stole, żeby na
piśmie podsumować to, co wie o tak zwanej sprawie Alfa Matssona. I nic.
Podarł kartkę na strzępy i spuścił je w toalecie. Jego wiedza była żałosna.
Nie musiał się wysilać, żeby zachować ją w pamięci. Byle krewetka by
zapamiętała.
Zachodzące słońce zabarwiło Dunaj na czerwono, zmierzch szybko i
niepostrzeżenie ustąpił aksamitnej ciemności, której towarzyszyły
pierwsze podmuchy chłodniejszego powietrza.
Martin Beck stał w oknie i patrzył na taflę wody marszczoną lekką bryzą.
Na chodniku pod drzewem ktoś stał i palił. W ogniku papierosa dostrzegł
twarz wysokiego bruneta. W pewnym sensie mu ulżyło, wyzbył się
niemiłego uczucia, że nie zna dnia ani godziny.
Włożył garnitur i zszedł na kolację. Nie spieszył się. Zanim wrócił do
pokoju, wypił dwie palinki.
Po wieczornej bryzie nie było śladu, czarnej tafli Dunaju nie marszczyły
fale, duchota dawała się we znaki nie tylko w pokoju.
Martin Beck nie zamknął okiennic, rozsunął zasłony, rozebrał się i położył
na skrzypiącym łożu.
Rozdział 13
Koszmarny upał zwykle staje się nie do zniesienia po zachodzie słońca.
Ktoś, kto przywykł do wysokich temperatur, rutynowo zamyka okna i
okiennice i zaciąga zasłony. Martin Beck, jak większość mieszkańców
Północy, nie miał o tym pojęcia. Rozsunął zasłony, otworzył okno na
oścież i wyciągnięty na łóżku, czekał w ciemnościach na miły chłodek.
Nie doczekał się. Zapalił nocną lampkę i próbował czytać. Z miernym
skutkiem. Miał wprawdzie proszki nasenne, ale wolał ich nie brać.
Poprzedniego dnia nic nie wskórał, najwyższy czas, żeby dać z siebie
wszystko. Gdyby połknął proszki, całe przedpołudnie miałby z głowy.
Wyszedł z łóżka i usiadł przy otwartym oknie. Żadnej różnicy. Nic, śladu
podmuchu. Miasto wydawało się pogrążone w śpiączce, obezwładnione
upałem. Po drugiej stronie rzeki pojawił się samotny żółty tramwaj.
Powoli potoczył się po moście Elżbiety, stukot kół niósł się echem nad
wodą. Mimo odległości Martin Beck widział, że nie siedzi w nim ani jeden
pasażer. Dwadzieścia trzy godziny wcześniej stał na tym moście,
zastanawiając się nad dziwnym spotkaniem z dziewczyną z Ujpestu.
Niezłe miejsce. Wciągnął spodnie i sweter i wyszedł z pokoju. W recepcji
ani żywej duszy. Ktoś odpalił silnik zielonej skody i z wyraźną niechęcią,
niespiesznie, skręcił za róg hotelu. Pewnie jakaś para kochająca się w
samochodzie. Nic nowego. Ruszył nabrzeżem, minął kilka cumujących
statków i pomnik Petófiego i wszedł na most. Równie opustoszały jak
poprzedniej nocy, ale - w odróżnieniu od wielu ulic - jasno oświetlony.
Zatrzymał się pośrodku, oparł łokcie na balustradzie i spojrzał w dół. Pod
mostem przepływał holownik. Na długiej linie ciągnął cztery długie barki,
złączone w pary; prześliznęły się cichutko, bez świateł, ciut ciemniejsze
niż smolista noc. Przeszedł kilka metrów. Odgłos jego kroków odbił się
słabym echem gdzieś na moście. Martin Beck powtórzył manewr i znów
odpowiedziało mu echo. Jakby nieco spóźnione. Znieruchomiał i przez
chwilę nasłuchiwał. Cisza. Szybko przeszedł około dwudziestu metrów i
gwałtownie się zatrzymał. Znowu to samo. Spóźnione echo? Najciszej jak
umiał, przeciął jezdnię i torowisko i odwrócił się. Nic. Żadnego ruchu. Z
Pesztu wjechał na most tramwaj, uniemożliwiając mu dalsze obserwacje.
Czyżby nabawił się manii prześladowczej? Kto miałby dość energii i
środków, żeby go śledzić o tej porze? Z pewnością tylko policja. Czyli
problem z głowy. Chyba że...
Tramwaj minął go z turkotem, kiedy dochodził do drugiego brzegu,
poniżej Góry Gellerta. W wagonie siedział samotny pasażer; przytulił
twarz do szyby i spał z otwartymi ustami.
Martin Beck ruszył po schodach w dół. Z coraz cichszego turkotu wyłowił
dźwięk zatrzymującego się gdzieś w pobliżu samochodu. Nie potrafił
jednak ustalić ani odległości, ani kierunku.
W gęstych ciemnościach szybko pomaszerował nabrzeżem na północ. Po
chwili przystanął, odwrócił się, znieruchomiał i nasłuchiwał. Nic.
Najprawdopodobniej na moście nikogo nie było. Ale... gdyby ktoś go
śledził z drugiego brzegu, mógł zejść od północnej strony; od południowej
z całą pewnością zszedł tylko on.
Z oddali dobiegły go skąpe odgłosy ruchu ulicznego. W najbliższym
otoczeniu panowała absolutna cisza. Martin Beck uśmiechnął się w
ciemnościach. Wiedział, że nikt za nim nie idzie. Zaczęło go to bawić.
Chciał, żeby po drugiej stronie byłjakiś zdezorientowany bliźni. Na pewno
nie wróci tą samą drogą, nie przejdzie przez most i nie zbiegnie ze
schodów od południa. Pod
mostem były dwie równoległe ulice, ta bliżej rzeki wznosiła się półtora
metra nad nabrzeżem, które schodkowo opadało ku wodzie. Ulice
przedzielał niski murek. Kawałek dalej, w podstawie mostu majaczył tunel
dla pieszych. Ewentualny ogon - zakładając, że znał się na rzeczy - nie
mógł z niego skorzystać, bo jego sylwetkę wydobyłoby z mroku
wpadające od tyłu światło. Pozostawało mu tylko jedno wyjście: obejść
podporę szerokim łukiem, pokonać wszystkie rampy i zejść na brzeg
kilkaset metrów dalej. To wymagało czasu. Nawet gdyby puścił się pędem.
Śledzony, w tym wypadku policjant śledczy Martin Beck ze Sztokholmu,
zdążyłby się ulotnić w dowolnie wybranym kierunku.
Ale prawdopodobieństwo, że ktoś go śledzi, równało się zeru. Martin Beck
od początku zamierzał wrócić do hotelu, kierując się na północ, do
najbliższego mostu. Zaprzestał rozglądania się w bezpiecznych
ciemnościach i niespiesznie ruszył przed siebie. Wybrał ulicę bliższą rzeki,
przeszedł pod mostem i powędrował wzdłuż murka. W Dunie, na
przeciwległym brzegu, paliło się tylko w dwóch oknach. To był jego
pokój. Przysiadł na murku i zapalił papierosa. Przy ulicy stały wielkie
kamienice z przełomu XIX i XX wieku. Przed nimi parkowały samochody.
Wszystkie okna były pozamykane i ciemne. Martin Beck siedział
nieruchomo i wsłuchiwał się w ciszę. Choć sobie tego nie uświadamiał,
wciąż miał się na baczności.
Po drugiej stronie ulicy zawarczał uruchamiany silnik. Obrzucił
spojrzeniem parkujące samochody, ale nie udało mu się zlokalizować
źródła dźwięku. Silnik pracował na wolnych obrotach. Mniej więcej po
trzydziestu sekundach Martin Beck usłyszał odgłos wrzucanego biegu i
zobaczył zapalające się światła postojowe. Pięćdziesiąt metrów od niego,
opuszczając gęsty mrok, stoczył się z chodnika jakiś wóz i bardzo wolno
sunął wjego kierunku. Ciemnozielona skoda. Chyba już gdzieś ją widział.
Była coraz bliżej. Martin Beck ani drgnął i śledził ją wzrokiem. Kiedy
niemal się z nim zrównała, kierowca zaczął skręcać w lewo, jakby chciał
zawrócić. Ale tego nie zrobił, tylko wolniusieńko ruszył prosto na niego.
Wątpliwe, by zamierzał go rozgnieść, nie z taką
prędkością, nie wspominając o tym, że Martin Beck w ułamku sekundy
mógł spuścić nogi po drugiej stronie murku. W skodzie był tylko
kierowca, jeśli - rzecz jasna - nikt nie leżał na tylnym siedzeniu.
Martin Beck spokojnie zgasił papierosa i z niekłamaną ciekawością
patrzył, co się stanie. Zielona skoda zatrzymała się trzy metry od niego,
prawe przednie koło wturlało się na krawężnik. Na parę sekund kierowca
włączył długie światła, po czym otworzył drzwi i stanął na chodniku.
Mimo oślepiających sztuczek, Martin Beck natychmiast go rozpoznał.
Wysoki brunet z zaczesanymi do tyłu włosami. Nic nie trzymał w
dłoniach. Podszedł krok bliżej. Silnik mruczał. Nagle Martin Beck coś
zarejestrował. Nie był to ani cień, ani obcy dźwięk, raczej prąd powietrza
gdzieś za plecami. Tak ulotny, że gdyby nie wyjątkowo cicha noc, nigdy
by go nawet nie przeczuł.
Teraz już wiedział, że numer z samochodem miał odwrócić jego uwagę od
kogoś, kto bezszelestnie podkradł się pod murek od nabrzeża. W tym
momencie uzmysłowił sobie z niebywałą ostrością, że nie chodzi o żadne
śledzenie, że żarty się skończyły. Ktoś dybał na jego życie, zaplanował to z
zimnym wyrachowaniem.
Martin Beck słabo sobie radził w walce wręcz, ale miał fantastyczny
refleks. Ledwie wyczuł leciutki podmuch, wtulił głowę w ramiona, zaparł
się prawą stopą o murek, odwrócił i błyskawicznie uchylił. Ramię, które
miało się zacisnąć na jego szyi, trafiło go w nasadę nosa i ześliznęło po
czole. Owionął go ciepły oddech zaskoczonego napastnika i mignęło mu
przed oczami ostrze noża, który chybił celu. Upadł na plecy, boleśnie
uderzając lewym barkiem o bruk, i wykonał półobrót, żeby jak najszybciej
wstać. Na tle gwiaździstego nieba dostrzegł na murku dwie postaci, chwilę
później tylko jedną i kiedy podnosił się z kolan, nożownik znów
zaatakował. I znów chybił. Sekundę później Martin Beck chwycił go za
przegub prawej dłoni. Dość nieudolnie, ale nie dawał za wygraną, bo miał
pełną świadomość, że to jego jedyna szansa. Błyskawicznie wstali.
Napastnik był niższy, acz bez porównania lepiej umięśniony. Martin Beck
odruchowo zastosował archaiczny chwyt, którego się nauczył w szkole
policyjnej, ale zabrakło mu odwagi, by puścić nadgarstek, wskutek czego
obaj wylądowali na ziemi i potoczyli się po skarpie ku nabrzeżu. Martin
Beck odzyskał władzę w lewym ramieniu i chwycił napastnika za przegub
lewej dłoni. Niestety, mięśniak okazał się silniejszy. Potężny kopniak w
głowę przypomniał mu o fizycznej i liczebnej przewadze przeciwników.
Leżał na plecach, wyczuwając pod stopami pierwszy schodek. Nożownik
ciężko dyszał. Zalatywał potem, wodą po goleniu i jakimiś pastylkami
odświeżającymi. Powoli zaczął uwalniać prawą rękę...
Martin Beck pomyślał, że to już koniec. Pulsującą mgłę przecinały
błyskawice, serce rozrastało się w nieskończoność jak nabrzmiały krwią
balon, który niebawem eksploduje. I ból głowy. Miażdżący, rozsadzający. I
wrzaski, trzaski, i powódź światła - niweczącego wszystko i wszystkich.
W ostatnim przebłysku świadomości pomyślał, że z niewiadomej
przyczyny umrze na brzegu obcej rzeki w obcym kraju jak Alf Matsson.
Resztkami sił chwycił obiema dłońmi prawy nadgarstek napastnika, odbił
się stopą od ziemi, uderzył głową o drugi schodek i pochłonęła go
ciemność. Kiedy otworzył oczy sto lat później -tak mu się przynajmniej
wydawało - tonął w powodzi światła. Leżał na plecach, z prawym uchem
przyciśniętym do bruku. Jego wzrok padł na wypucowane półbuty, które
przesłaniały mu widok. Odwrócił głowę i spojrzał w niebo.
Pochylał się nad nim Szluka, w szarym garniturze i żałosnym myśliwskim
kapelutku.
- Dzień dobry.
Martin Beck wsparł się na łokciach. Snopy światła rzucały dwa
radiowozy: jeden stał na nabrzeżu, drugi pod murkiem na jezdni. W
odległości trzech metrów od Szluki zobaczył policjanta w czapce z
daszkiem, czarnych skórzanych butach z cholewami i gołębim mundurze.
Z czarną pałką w prawej dłoni przyglądał się jakiemuś osobnikowi, który
leżał na plecach tuż obok jego stóp. Osobnik nazywał się Tetz Radeberger
i swego czasu bawił
się gumką kostiumu kąpielowego Ari Boeck. Teraz stracił przytomność, na
czole i jasnych włosach czerwieniła się krew.
- A co z tym drugim? - spytał Martin Beck.
- Postrzelony - odparł Szluka. - Ma się rozumieć, delikatnie, w łydkę.
Niektórzy mieszkańcy okolicznych domów otworzyli okna i z niekłamaną
ciekawością patrzyli na nabrzeże.
- Proszę się nie ruszać - powiedział Szluka. - Zaraz będzie karetka.
- Nie ma takiej potrzeby.
Martin Beck dźwignął się na nogi. Dokładnie w trzy minuty i piętnaście
sekund po tym, kiedy poczuł na karku podmuch powietrza.
Rozdział 14
Niebiesko-biała warszawa rocznik 1962 z niebieskim kogutem na dachu
jechała pustymi ulicami na urywanym, rzewnym sygnale. Na białym pasie
na przednich drzwiach widniało słowo RENDÓRSEG, czyli „policja".
Martin Beck siedział z tyłu obok umundurowanego policjanta, Szluka z
przodu, koło kierowcy.
- Dobrze pan sobie poradził - odezwał się Szluka. - To groźni młodzi
ludzie.
- Kto unieszkodliwił Radebergera?
- Siedzi koło pana.
Martin Beck odwrócił głowę. Piwnooki policjant z małym czarnym
wąsikiem patrzył na niego ze współczuciem.
- Mówi tylko po węgiersku - dodał Szluka.
- Jak się nazywa?
- Foti.
Martin Beck wyciągnął dłoń.
- Dziękuję, Foti.
- Porządnie mu przyłożył. Nie było czasu na cackanie się.
- Dobrze, że byliście pod ręką.
- Zawsze jesteśmy pod ręką - odparł Szluka. - Tylko nie w dowcipach
rysunkowych.
- Mają metę na Ujpescie. W pensjonacie przy Yenetianer ut.
- Tak, wiemy. - Szluka milczał przez chwilę. - Jak pan ich poznał?
- Za pośrednictwem Ari Boeck. Matsson pytał o jej adres. Była kiedyś w
Sztokholmie na zawodach pływackich. To mógł być jakiś trop. Dlatego ją
odwiedziłem.
- Co powiedziała?
- Że studiuje na uniwersytecie i pracuje w muzeum. I nigdy nie słyszała o
Matssonie.
Dojechali do komendy na Deak Ferenc Ter. Warszawa skręciła na
wybetonowany dziedziniec i zaparkowała. Martin Beck poszedł ze Szluka
do jego służbowego pokoju. Był przestronny, jedną ścianę pokrywała
mapa Budapesztu, poza tym niewiele się różnił wystrojem od pokoju
Martina Becka w Sztokholmie. Szluka odwiesił kapelusz myśliwski i
wskazał na krzesło. Już otwierał usta, żeby coś powiedzieć, kiedy
zadzwonił telefon. Podszedł do biurka i podniósł słuchawkę. Zalał go
potok słów. Długo to trwało. Szluka odpowiadał monosylabami, wreszcie
popatrzył na zegarek, wygłosił pełną irytacji perorę i się rozłączył.
- Żona - mruknął i stanąwszy tyłem do gościa, studiował na mapie
północne dzielnice Budapesztu. - Policjant to nie jest zawód. Ani
powołanie. To przekleństwo. - Po minucie odwrócił się i dodał: -
Naturalnie wcale tak nie myślę... Jest pan żonaty?
- Tak.
- No to pan rozumie.
Umundurowany policjant przyniósł na tacy dwie filiżanki kawy. Napili się.
Szluka spojrzał na zegarek.
- Robimy tam teraz przeszukanie. Niedługo powinien być raport.
- Jakim cudem byliście pod ręką? - zapytał Martin Beck.
- Zawsze jesteśmy pod ręką - odpowiedział Szluka identycznie jak w
samochodzie i uśmiechnął się. - Bo wspomniał pan coś o śledzeniu.
Oczywiście to nie my pana obserwowaliśmy. Niby czemu?
Martin Beck z pewnym zażenowaniem potarł nos dłonią.
- Ludzie wyobrażają sobie nie wiadomo co - podjął Szluka. - Ale pan jest
policjantem, więc zaczęliśmy śledzić tego, który
pana śledził. Jeśli dobrze pamiętam, Amerykanie nazywają to bac-ktailing.
Wczoraj po południu nasz człowiek zauważył, że chodzi za panem dwóch
mężczyzn, i od razu wszczął alarm. To tyle.
Martin Beck pokiwał głową. Szluka przyglądał mu się z namysłem.
- Mimo to wszystko potoczyło się tak szybko, że ledwie zdążyliśmy. -
Szluka dopił kawę i ostrożnie odstawił filiżankę. -Back-tailing... Czy był
pan w Ameryce?
- Nie.
- Ja też nie byłem.
- Współpracowałem z nimi w pewnej sprawie dwa lata temu. Z gościem,
który nazywał się Kafka.
- O, po czesku.
- Amerykańska turystka została zamordowana w Szwecji. Paskudna
historia. Skomplikowane śledztwo.
Szluka milczał przez chwilę.
- I jak poszło?
- Dobrze.
- Ja tylko czytałem o amerykańskich policjantach. Mają dziwaczną
strukturę organizacyjną. Trudno się w tym połapać.
Martin Beck przytaknął.
- I mnóstwo pracy - kontynuował Szluka. - W Nowym Jorku w ciągu
tygodnia jest tyle zabójstw, co u nas w całym kraju przez rok.
Do pokoju wszedł umundurowany funkcjonariusz z dwiema gwiazdkami
na naramiennikach. Coś omówił ze Szluka, zasalutował Martinowi
Beckowi i wyszedł. W tym czasie, kiedy drzwi były otwarte, korytarzem
przeszła Ari Boeck w towarzystwie policjantki. Nie licząc chusty, miała na
sobie tę samą, białą sukienkę i sandałki co przedwczoraj. Obrzuciła
Martina Becka przelotnym pustym spojrzeniem.
- Na Ujpescie nic ciekawego - poinformował Szluka. - Teraz
demontujemy samochód. Zabiorę się do nich, jak tylko Radeberger się
ocknie, a tego drugiego opatrzą. Wielu rzeczy wciąż nie rozumiem. -
Zawahał się. - Ale wkrótce wszystko się wyjaśni.
Zadzwonił telefon. Martin Beck wyłowił z rozmowy tylko dwa znane mu
słowa: Sved i Svedorszdg, czyli „Szwed" i „Szwecja".
- To musi mieć jakiś związek z pańskim rodakiem Matssonem -
powiedział Szluka, odłożywszy słuchawkę.
- Naturalnie.
- Dziewczyna pana okłamała. Nie studiuje i nie pracuje w muzeum.
Praktycznie nic nie robi. Zawiesili ją wprawach zawodniczki drużyny
pływackiej, bo się obijała.
- Na pewno jest jakiś związek.
- Tak, ale gdzie? Cóż, pożyjemy, zobaczymy.
Szluka wzruszył ramionami. Martin Beck zrobił kilka skrętów tułowia.
Bolały go barki i ręce, z głową też nie było najlepiej. Czuł ogromne
zmęczenie, nie potrafił zebrać myśli, ale nie chciał wracać do hotelu.
Znów odezwał się telefon. Szluka słuchał, marszcząc brwi. Po chwili się
rozchmurzył.
- Coś drgnęło - powiedział. - Coś znaleźliśmy. Fróbe, ten wysoki, doszedł
do siebie. Zaraz się przekonamy... Pójdzie pan ze mną?
Martin Beck z wysiłkiem dźwignął się z krzesła.
- A może powinien pan odpocząć?
- Nie, nie.
Rozdział 15
Szluka usiadł za biurkiem i splótł dłonie. Przy jego prawym łokciu leżał
paszport w zielonej okładce.
Wysoki mężczyzna naprzeciwko miał podkrążone oczy. Martin Beck
domyślał się, że ostatnio mało spał. Wyprostowany jak struna, patrzył na
swoje ręce.
Szluka dał znak stenografowi ruchem głowy i zaczął przesłuchanie.
- Imię i nazwisko?
Mężczyzna podniósł wzrok i popatrzył na Szlukę.
- Theodor Fróbe.
- Data i miejsce urodzenia?
- Dwudziesty pierwszy kwietnia tysiąc dziewięćset trzydzieści sześć,
Hanower.
- Obywatel Niemieckiej Republiki Federalnej. Miejsce zamieszkania?
- Hamburg, Hermannstrasse dwanaście.
- Zawód?
- Pilot wycieczek. Pracownik biura podróży.
- Zatrudniony?
- W biurze podróży Winklers.
- Adres w Budapeszcie?
- Pensjonat na Ujpescie, Venetianer ut sześć.
- Co pan robi w Budapeszcie?
- Jako przedstawiciel biura podróży, obsługuję grupy przyjeżdżające do
Budapesztu i opuszczające Budapeszt.
- Tej nocy pan i mężczyzna o nazwisku Radeberger zostaliście schwytani
na gorącym uczynku podczas napaści na innego mężczyznę na Groza Peter
Rakpart. Obaj byliście uzbrojeni i waszym celem było okaleczenie go lub
pozbawienie życia. Zna pan tego mężczyznę?
- Nie.
- Czy widział go pan wcześniej? (Cisza.)
- Proszę odpowiedzieć!
- Nie.
- Wie pan, kim on jest?
- Nie.
- Nie zna go pan, nie widział go pan wcześniej i nie wie pan, kim on jest.
Dlaczego na niego napadliście?
(Cisza.)
- Proszę wyjaśnić, dlaczego na niego napadliście!
- Po... potrzebowaliśmy pieniędzy i...
- I?
- I zobaczyliśmy go na nabrzeżu...
- To kłamstwo. Niech pan mnie nie okłamuje, nie radzę. Napad był
zaplanowany, mieliście broń. Poza tym to nieprawda, że nie widział go pan
wcześniej. Śledził go pan od przeszło dwóch dni. Dlaczego? Proszę
odpowiedzieć!
- Pomyliliśmy go z kimś innym.
- Z kim?
- Z takim jednym, co...
- Co co?
- Był nam winien pieniądze.
- Dlatego pan go śledził i zaatakował?
- Tak.
- Ostrzegałem. Kłamstwo nie popłaca. Dobrze wiem, kiedy pan kłamie.
Czy zna pan Szweda o nazwisku Matsson? Alf Mattson?
- Nie.
- Pańscy przyjaciele, Radeberger i Boeck, mówią co innego.
- Znam go bardzo słabo. Nie zapamiętałem nazwiska.
- Kiedy ostatnio widział pan Alfa Matssona?
- Chyba w maju.
- Gdzie?
- Tutaj, w Budapeszcie.
- I od tamtej pory pan go nie widział?
- Nie.
- Trzy dni temu ten mężczyzna był w pensjonacie i pytał o Alfa Matssona.
Od razu zaczęliście go śledzić i tej nocy chcieliście go zabić. Dlaczego?
- Nie chcieliśmy go zabić!
- Dlaczego?
- Nie chcieliśmy go zabić!
- Ale na niego napadliście, prawda? I mieliście nóż.
- Tak, ale to była pomyłka. Przecież nic mu się nie stało. Nie jest ranny.
Nie ma pan prawa tak mówić.
- Odjak dawna zna pan Alfa Matssona?
- Mniej więcej od roku.
- Jak się poznaliście?
- U wspólnej znajomej z Budapesztu.
- Jak ona się nazywa?
- Ari Boeck.
- Często się pan z nim spotykał?
- Niezbyt często. Widziałem go kilka razy.
- Za każdym razem w Budapeszcie?
- Nie. W Pradze. I w Warszawie.
- I w Bratysławie?
- Tak.
- I w Konstancy? (Cisza.)
- Czy tak?
- Tak.
- Jak to jest, że spotykaliście się w tych miastach, w których żaden z was
nie mieszka?
- Dużo podróżuję. Taki mam zawód. On też często jeździł. I tak wyszło.
- Po co się spotykaliście?
- Przyjaźnimy się.
- Mówi pan, że wciągu roku widzieliście się co najmniej pięć razy w
różnych miastach, bo jesteście przyjaciółmi. Chwilę wcześniej powiedział
pan, że zna go bardzo słabo. Dlaczego nie chciał się pan przyznać do tej
znajomości?
- Bo się zdenerwowałem tym wypytywaniem. I jestem potwornie
zmęczony. W dodatku boli mnie noga.
- Aha, jest pan potwornie zmęczony. Czy Tetz Radeberger brał udział w
tych spotkaniach z Alfem Matssonem?
- Tak, pracujemy w jednym biurze i razem jeździmy.
- A dlaczego, pana zdaniem, Radeberger też nie od razu się przyznał do
znajomości z Alfem Matssonem? Czy i on był potwornie zmęczony?
- Nie wiem.
- A czy wie pan, gdzie obecnie przebywa Alf Matsson?
- Nie mam pojęcia.
- Powiedzieć panu?
- Tak.
- Ani myślę. Od ilu lat jest pan zatrudniony w biurze podróży Winklers?
- Od sześciu.
- Czy to dobrze płatna posada?
- Nieszczególnie. Ale kiedy wyjeżdżam, mam darmowe utrzymanie.
- Czyli pensja nie jest wysoka?
- Nie jest. Ale jakoś sobie radzę.
- I to jak.
- Co pan ma na myśli?
- Tysiąc pięćset dolarów, osiemset trzydzieści funtów i dziesięć tysięcy
marek zachodnioniemieckich. To dużo pieniędzy. Skąd pan je ma?
- Nic panu do tego.
- Proszę odpowiedzieć na pytanie i zmienić ton.
- Nic panu do tego, skąd mam pieniądze.
- Najwyraźniej przeceniłem pański poziom umysłowy, ale nawet ktoś tak
mało pojętny jak pan powinien wiedzieć, że najmądrzejsze wyjście z
sytuacji to udzielanie odpowiedzi na pytania. Skąd ma pan te pieniądze?
- Za dodatkową pracę. Długo je ciułałem.
- Co pan konkretnie robił?
- Różne rzeczy.
Szluka popatrzył na Frobego, wysunął szufladę, wyjął owinięty folią i
taśmą samoprzylepną pakiecik o wymiarach dwadzieścia na dziesięć
centymetrów i położył na blacie biurka, nie spuszczając wzroku z
przesłuchiwanego, który udawał, że nic nie widzi. Fróbe otarł pot z nasady
nosa.
- Tak, różne rzeczy - powiedział Szluka. - Na przykład parał się pan
przemytem i sprzedażą haszyszu. Opłacalne zajęcie, ale na krótką metę,
panie Fróbe.
- Nie wiem, o czym pan mówi.
- Czyżby? Nigdy nie widział pan tego pakietu?
- Nie. Niby gdzie miałem go widzieć?
- Ani piętnastu innych, schowanych w drzwiach i siedzeniach samochodu
Radebergera?
(Cisza.)
- To spory pakiecik. Rzadko mamy do czynienia z haszyszem, więc nie
jestem na bieżąco z cenami. Ile by pan za to dostał?
- Nie wiem, o czym pan mówi.
- Z pańskiego paszportu wynika, że często jeździ pan do Turcji. W tym
roku był pan aż siedem razy.
- Winklers organizuje wycieczki do Turcji. Jako pilot, muszę tam jeździć
dość często.
- A panu w to graj. W Turcji haszysz jest stosunkowo tani i łatwo
dostępny, prawda, panie Fróbe?
(Cisza.)
- Nic nie mówiąc, sam pan sobie szkodzi. Zebraliśmy dowody i mamy
świadka.
- Ten pieprzony dupek puścił farbę!
- Owszem.
- Obesrana szwedzka świnia!
- Niechże pan sobie wreszcie uświadomi, że pańska taktyka jest guzik
warta. No, dalej, panie Fróbe! Chcę wiedzieć wszystko: nazwiska, daty,
liczby. Może pan zacząć od początku. Od kiedy przemyca pan narkotyki?
Fróbe zamknął oczy i spadł z krzesła. Martin Beck zauważył, że zanim
znieruchomiał na podłodze, zamortyzował upadek dłonią.
Szluka skinął na stenografa; ten zamknął zeszyt i błyskawicznie się ulotnił.
- Blefuje - skonstatował Martin Beck. - Nie zemdlał.
- Wiem - powiedział Szluka. - Ale pozwolę mu odetchnąć. - Podszedł do
Frobego i trącił go stopą. - Niech pan wstanie!
Fróbe nie zareagował. Drgały mu powieki. Szluka otworzył drzwi na
korytarz, coś tam krzyknął, wszedł policjant i chwycił Frobego za ramię.
- Dosyć froterowania podłogi, Fróbe. Na pryczy będzie panu wygodniej.
Fróbe wstał, obrzucił Szłukę urażonym spojrzeniem i kulejąc, poczłapał za
policjantem.
Martin Beck odprowadził go wzrokiem.
- Co z jego nogą?
- Nic poważnego - powiedział Szluka. - Rana postrzałowa. Rzadko
strzelamy, ale jeśli musimy, jesteśmy skuteczni.
- Przemycał haszysz. Ciekawe, jak go załatwili.
- Alfa Matssona? Spokojnie, prędzej czy później wszystko wyśpiewają.
Chwila oddechu dobrze im zrobi. - Szluka usiadł za biurkiem. - Panu też.
Martin Beck padał z nóg.
- Niech pan wraca do hotelu i utnie sobie drzemkę - powiedział Szluka. -
Zaraz pana odwiozą. Zadzwonię później.
Martin Beck nie protestował. Pożegnał się i kiedy zamknął za sobą drzwi,
usłyszał, że Szluka rozmawia z kimś przez telefon. Wyszedł na ulicę.
Radiowóz już czekał.
Rozdział 16
Sprzątaczka zrobiła swoje, zgasiła światło i zamknęła okiennice.
Martinowi Beckowi nie chciało się ich otwierać. Już wiedział, że na ulicy
nie stoi wysoki brunet i nie patrzy wjego okno. Zapalił górne światło i
rozebrał się. Bolała go głowa i lewe ramię. Przejrzał się w dużym lustrze
na drzwiach szafy. Nad prawym kolanem miał solidnego siniaka, lewy
bark był granatowy i spuchnięty. Przesunął dłonią po głowie; na potylicy
wyczuł obrzęk. Innych obrażeń nie zauważył.
Łoże kusiło miękkością i przyjemnym chłodem. Zgasił światło, położył się
na plecach i wpatrując się w półmrok, próbował myśleć. Po chwili
przekręcił się na bok i zasnął.
Kiedy obudził go dzwonek telefonu, była druga po południu.
- Spał pan? - zapytał Szluka.
- Tak.
- To dobrze. Może pan do nas wpaść?
- Mogę. Teraz?
- Wyślę po pana samochód. Będzie za pół godziny. W porządku?
- Tak. Zejdę za pół godziny.
Wziął prysznic, ubrał się i odemknął okiennice. Oślepiło go ostre słońce.
Popatrzył na drugi brzeg Dunaju. Ostatnia noc wydawała się odległa i
nierzeczywista.
W samochodzie siedział ten sam kierowca co przed południem. Martin
Beck odszukał pokój Szluki, zapukał, otworzył drzwi i wszedł.
Szluka siedział przy biurku, na którym leżał plik papierów i stała
nieodzowna filiżanka. Skinął głową, wskazał na krzesło, które wcześniej
zajmował Frobe, podniósł słuchawkę, rzucił kilka słów i odłożył ją na
widełki.
- Jak pan się czuje? - spytał, patrząc na Martina Becka.
- Dobrze. Przespałem się. Co nowego?
Policjant przyniósł dwie kawy, postawił je na biurku, zabrał pustą filiżankę
i wyszedł.
- Już wszystko jasne. - Szluka wziął do ręki plik papierów. - Mam to tutaj
czarno na białym.
- A co z Alfem Matssonem?
- To jedyny znak zapytania. Nie udało mi się niczego ustalić. Uparcie
utrzymują, że nie wiedzą, gdzie on jest.
- Ale był w ich siatce?
- W pewnym sensie. Był jednym z pośredników. Siatkę zorganizowali
Frobe i Radeberger. Dziewczyna służyła im tylko jako coś w rodzaju
skrzynki kontaktowej. Boeck... jak ona ma na imię?
Szluka wertował papiery.
- Ari - podpowiedział Martin Beck. - Aranka.
- Tak, Ari Boeck. Frobe i Radeberger przemycali haszysz z Turcji, jeszcze
zanim ją poznali. Wygląda na to, że obaj mieli z nią romans. Po pewnym
czasie postanowili ją wykorzystać w inny sposób i powiedzieli jej o
przemycie. Przystała do nich i odkąd się przeprowadziła na Ujpest, obaj u
niej przemieszkują. Chyba jest puszczalska.
- Chyba tak.
- Radeberger i Frobe jeździli do Turcji jako piloci wycieczek. W Turcji
załatwiali haszysz, który jest tam stosunkowo tani i łatwo dostępny, i
przemycali go na Węgry. Niewiele ryzykowali, zwłaszcza że pilotując
grupy, między innymi troszczyli się o bagaże wszystkich uczestników. Ari
Beck kontaktowała się
z pośrednikami i pomagała w sprzedaży towaru w Budapeszcie.
Radeberger i Fróbe zbywali haszysz dilerom w krajach, do których
wyjeżdżali służbowo, takich jak Polska, Czechosłowacja, Rumunia i
Bułgaria.
- Alf Matsson był jednym z nich?
- Tak, Matsson był dilerem - przytaknął Szluka. - Mieli też innych, którzy
przyjeżdżali z Anglii, Niemiec i Holandii albo tutaj, albo do innego
państwa bloku wschodniego. Płacili Radeber-gerowi i Fróbemu w
zachodniej walucie - w funtach, dolarach i markach zachodnioniemieckich
- zabierali haszysz i sprzedawali u siebie.
- Wszyscy dobrze na tym wychodzili, z wyjątkiem tych, którzy kupowali i
zażywali to świństwo. Dziwne, że tak długo bezkarnie uprawiali ten
proceder.
Szluka podniósł się, podszedł do okna, złożył dłonie na plecach, popatrzył
na ulicę i wrócił za biurko.
- Nie - powiedział - to wcale nie jest dziwne. Dopóki nie handlowali
narkotykami u nas albo w innym socjalistycznym państwie, tylko
sprzedawali je pośrednikom z Zachodu, mogli liczyć na bezkarność.
Ponieważ w krajach kapitalistycznych panuje przekonanie, że z bloku
wschodniego nie ma czego przemycać, kontrole na granicach są
praktycznie żadne. Gdyby próbowali znaleźć popyt na swój towar tutaj,
szybko by wpadli. Zresztą to by się im nie opłacało, woleli zarabiać w
zachodniej walucie.
- Na pewno nieźle się obłowili.
- Owszem. Dilerzy też nie mogli narzekać. Dość sprytnie to urządzili.
Gdyby nie zaczął pan szukać Alfa Matssona, dużo czasu by upłynęło,
zanim byśmy ich namierzyli.
- Co mówią o Alfie Matssonie?
- Że był ich dilerem w Szwecji. W ciągu roku kupił od nich sporo
haszyszu. Twierdzą, że ostatni raz widzieli się z nim w maju, kiedy
przyjechał do Budapesztu po kolejną partię. Dostał mniej, niż chciał, i
dosyć szybko odezwał się do Ari Boeck. Umówili się na spotkanie prawie
trzy tygodnie temu, ale się z nimi nie skontaktował. To, co ukryli w
samochodzie, czekało właśnie na niego.
- Może się z jakiegoś powodu pokłócili i Matsson zagroził, że ich wyda -
odezwał się po namyśle Martin Beck. - Spanikowali i pozbyli się go. Tak
jak ostatniej nocy próbowali się pozbyć mnie.
Szluka milczał.
- Tak to się odbyło - cicho, jakby do siebie powiedział Martin Beck.
Szluka wstał i przechadzał się po pokoju.
- Też tak myślałem.
Szluka zatrzymał się przed mapą.
- A teraz co pan myśli? - zapytał Martin Beck. Szluka odwrócił się do
niego.
- Sam nie wiem... Czy mógłby pan porozmawiać z Radeber-gerem, z
którym pan się bił? Jest gadatliwy i chyba... takie odniosłem wrażenie...
zbyt ograniczony, żeby dobrze kłamać. Chciałby go pan przesłuchać?
Może będzie pan miał więcej szczęścia niż ja.
- Tak, chętnie go przesłucham - odparł Martin Beck.
Rozdział 17
Tetz Radeberger wszedł do pokoju. Ubrany był tak jak poprzedniego
wieczoru: obcisły podkoszulek, cienkie spodnie z terylenu z gumką w
pasie i lekkie, tekstylne buty na gumowej podeszwie. Strój zabójcy.
Zatrzymał się przy drzwiach i ukłonił. Towarzyszący mu policjant trącił go
w plecy.
Martin Beck gestem wskazał krzesło po drugiej stronie biurka. Tetz
Radeberger usiadł. W jego niebieskich oczach malowało się wyczekiwanie
i niepewność. Na czole miał plaster, a nieco wyżej, u nasady blond
włosów, siny obrzęk. Poza tym nic mu nie dolegało; wydawał się zdrowy,
silny i dość obojętny.
- Porozmawiamy o Alfie Matssonie - zaczął Martin Beck.
- Nie wiem, gdzie on jest - odparował Radeberger.
- Możliwe, ale mimo to porozmawiamy o nim.
Szluka przygotował magnetofon. Stał na biurku z prawej strony. Martin
Beck wcisnął klawisz. Radeberger czujnie go obserwował.
- Kiedy poznał pan Alfa Matssona?
- Dwa lata temu.
- Gdzie?
- W Budapeszcie. W Ifjusag. To coś w rodzaju hotelu młodzieżowego.
- Jak go pan poznał?
- Przez Ari Boeck. Pracowała tam. Na długo, zanim przeprowadziła się na
Ujpest.
- I co było dalej?
- Nic szczególnego. Theo i ja akurat wróciliśmy z Turcji. Urządzaliśmy
tam wycieczki turystom wypoczywającym w nadmorskich kurortach w
Rumunii i Bułgarii. Mieliśmy ze sobą trochę trawy, którą kupiliśmy w
Istambule.
- Już wtedy przemycaliście narkotyki?
- Tylko troszkę. Na własny użytek. Ale rzadko paliliśmy. Teraz jesteśmy
czyści. - Radeberger zrobił krótką pauzę. - To niezdrowe.
- To po co je kupowaliście?
- Dla panienek. Dobrze im robią. Są... łaskawsze.
- Rozumiem. Ale jaki to ma związek z Matssonem?
- Poczęstowaliśmy go. Nie był zainteresowany. Wolał alkohol. -
Zastanawiał się przez chwilę i dodał naiwnie: - Alkohol też nie jest
zdrowy.
- Sprzedaliście mu narkotyki?
- Nie, daliśmy. Nie mieliśmy tego dużo. Zainteresował się dopiero wtedy,
kiedy się dowiedział, jak łatwo można je kupić w Istambule.
- Czy już wtedy planowaliście przemyt na większą skalę?
- Rozmawialiśmy o tym. Kłopot polegał na wwozie towaru tam, gdzie
opłacało się go sprzedawać.
- Na przykład gdzie?
- W Skandynawii, Holandii, u nas w Niemczech Zachodnich. Celnicy i
policjanci są bardzo czujni, zwłaszcza kiedy się przyjeżdża z Turcji, z
Afryki Północnej albo Hiszpanii.
- Czy Matsson zaproponował swoje usługi?
- Tak. Powiedział, że jak się przyjeżdża z Europy Wschodniej, celnicy
prawie nigdy nie sprawdzają bagaży, szczególnie jak się przylatuje
samolotem. My mogliśmy bez trudu ściągnąć towar z Turcji na przykład
tutaj, bo pilotowaliśmy wycieczki, ale nic więcej. Za duże ryzyko. Tu nie
można sprzedawać. A poza tym się nie opłaca. - Radeberger myślał. - Nie
chcieliśmy wpaść.
- Rozumiem. I dogadaliście się z Matssonem?
- Tak. Miał niezły pomysł. Mieliśmy się spotykać w różnych miejscach,
które pasowałyby Theo i mnie. Zawiadamialiśmy go i przyjeżdżał tam
służbowo, żeby coś napisać dla swojej gazety. To była dobra przykrywka.
- Jak wam płacił?
- Gotówką, w dolarach. Plan był świetny i tamtego lata rozbudowaliśmy
naszą siatkę, skaptowaliśmy innych dilerów, Holendra, którego
poznaliśmy w Pradze, i...
To była działka Szluki.
- Gdzie spotkaliście się z Matssonem następnym razem? -spytał Martin
Beck.
- W Konstancy, w Rumunii, trzy tygodnie później. Poszło jak po maśle.
- Czy była z wami panna Boeck?
- Ari? Nie, po co?
- Ale wiedziała, czym się zajmujecie?
- Coś tam wiedziała.
- Ile razy spotkaliście się z Matssonem?
- Dziesięć, może piętnaście. Wszystko dobrze się układało. Zawsze płacił
tyle, ile chcieliśmy, i sam sporo na tym zarabiał.
- Jak pan myśli, ile?
- Nie wiem, w każdym razie był przy forsie.
- I gdzie teraz jest?
- Nie mam pojęcia.
- Na pewno?
- Na pewno. Widzieliśmy się w maju, kiedy Ari przeprowadziła się na
Ujpest. Zatrzymał się w hostelu. Jak dostał przesyłkę, powiedział, że ma
większe zapotrzebowanie, i znowu umówiliśmy się tutaj dwudziestego
trzeciego lipca.
- I?
- Przyjechaliśmy dwudziestego pierwszego. W czwartek. Ale on się nie
pojawił.
- Był w Budapeszcie, przyleciał dwudziestego drugiego wieczorem. Rano
dwudziestego trzeciego wyszedł z hotelu. Gdzie mieliście się spotkać?
- Na Ujpescie. U Ari.
- To znaczy, że był tam dwudziestego trzeciego przed południem.
- No przecież mówię, że nie. Nie przyszedł. Czekaliśmy, ale nie przyszedł.
Dzwoniliśmy do hotelu, nie było go.
- Kto dzwonił?
- Ja, Theo i Ari. Na zmianę.
- Dzwoniliście z Ujpestu?
- Nie. Z różnych miejsc. Powtarzam: on nie przyszedł. Czekaliśmy na
niego.
- A więc twierdzi pan, że po przyjeździe do Budapesztu nie spotkał się
pan z Matssonem.
- Tak.
- Załóżmy, że w to wierzę. Nie spotkał się pan z Matssonem. Co nie
znaczy, że Fróbe albo Boeck nie nawiązali z nim kontaktu, prawda?
- Nie. Wiem, że nie.
- Skąd ta pewność?
Na twarzy Radebergera pojawił się wyraz desperacji. Obficie się pocił. W
pokoju było bardzo ciepło.
- Proszę posłuchać - powiedział. - Nie wiem, w co pan wierzy, ale ten
gość, który mnie przesłuchiwał, myśli, że sprzątnęliśmy Matssona. A niby
czemu mielibyśmy to zrobić? Przecież zarabialiśmy na nim kupę szmalu.
- Czy płaciliście pannie Boeck?
- Tak. Dostawała swoją dolę. Wystarczająco dużo, żeby nie musiała
pracować.
Martin Beck długo mu się przyglądał.
- Zabiliście go?
- Przecież powiedziałem, że nie. - Głos Radebergera przeszedł w falset. -
Czy gdybyśmy go zabili, siedzielibyśmy tutaj przez trzy tygodnie z
towarem?
- Lubiliście Alfa Matssona? Radeberger miał rozbiegane spojrzenie.
- Proszę odpowiadać na pytania.
- Jasne.
- Panna Boeck powiedziała na przesłuchaniu, że pan i Theo Fróbe nie
znosiliście Matssona.
- Kiedy pił, był nieprzyjemny. Gardził nami tylko dlatego, że... jesteśmy z
Niemiec. - Popatrzył błagalnie na Martina Becka, licząc na zrozumienie. -
A to chyba niesprawiedliwe, prawda?
Zapadła cisza. Tetz Radeberger wiercił się na krześle i nerwowo
wyłamywał palce ze stawów:
- Nikogo nie zabiliśmy. Nie jesteśmy tacy.
- Ostatniej nocy próbowaliście mnie zabić.
- To co innego - ledwie słyszalnie powiedział Radeberger.
- Słucham?
- To była nasza jedyna szansa.
- Jaka szansa? Na stryczek? Na dożywotnie więzienie? Radeberger
spojrzał na niego z rezygnacją w oczach.
- Przypuszczalnie was to czeka - zauważył uprzejmie Martin Beck. - Czy
siedział pan już kiedyś w więzieniu?
-Tak. W kraju.
- Co miał pan na myśli, mówiąc, że pozbawienie mnie życia było waszą
jedyną szansą?
- Nie rozumie pan? Jak pan przyszedł do pensjonatu z paszportem
Matssona, myśleliśmy, że on nie mógł przyjechać i wysłał pana, ale pan
nic o tym nie wspomniał, zresztą w ogóle pan jakoś nie pasował. Czyli
Matsson wpadł i wszystko wygadał. Ale nie wiedzieliśmy, kim pan jest.
Byliśmy w Budapeszcie od dwudziestu dni, towar czekał, zaczęliśmy się
denerwować, bo po trzech tygodniach trzeba przedłużyć pozwolenie na
pobyt. Dlatego Theo poszedł za panem, a...
- A?
- A ja rozkręciłem samochód i schowałem towar. Theo nic nie wskórał,
więc ustaliliśmy, że Ari wszystkiego się dowie. Następnego dnia Theo
pojechał za panem do tego kąpieliska, zadzwonił stamtąd do Ari i Ari na
pana czekała. Potem Theo zobaczył pana na basenie w towarzystwie tego
gościa, zaczął go śledzić i okazało się, że to glina, bo wszedł do komendy.
No i sprawa była
jasna. Przez całe popołudnie i wieczór nic się nie działo. Uznaliśmy, że
pan jeszcze nic nie powiedział, bo inaczej dorwałaby nas policja.
Wieczorem Theo pojechał do miasta, żeby sprawdzić, czy jest pan z Ari.
Zobaczył was na przystani przed hotelem. Ari wróciła późno w nocy.
- I czego się dowiedziała?
- Nie wiem, ale coś musiało być na rzeczy, bo powiedziała tylko:
„załatwcie tę świnię jak najszybciej" - i zamknęła się w swoim pokoju.
Była wkurzona.
- Ach, tak?
- Następnego dnia mieliśmy się na baczności. Byliśmy w koszmarnej
sytuacji, musieliśmy pana uciszyć, zanim o wszystkim doniósłby pan
policji. Nie mieliśmy takiej szansy i prawie straciliśmy nadzieję, kiedy
nagle wyszedł pan w nocy z hotelu. Theo ruszył za panem pieszo, a ja
wskoczyłem do samochodu i przejechałem przez Dunaj mostem
łańcuchowym. Potem się zmieniliśmy, bo Theo zabrakło odwagi. Poza tym
jestem silniejszy. Dbam o swoje ciało. - Umilkł na chwilę, po czym
błagalnie, jakby się usprawiedliwiał, dodał: - Nie wiedzieliśmy, że pan jest
policjantem.
Martin Beck się nie odezwał.
- Jest pan policjantem?
- Tak. Wróćmy do Alfa Matssona. Powiedział pan, że poznała was panna
Boeck. Czy oni długo się znali?
- Niezbyt. Ari była w Szwecji z grupą sportowców na zawodach
pływackich i tam go poznała. Potem już nie mogła pływać i on ją
odszukał, kiedy tu przyjechał.
- Czy Matsson i Ari Boeck są przyjaciółmi?
- Jasne.
- Czy współżyją ze sobą?
- Chodzi panu o to, czy ze sobą śpią? No pewnie.
- Czy pan też sypia z Ari Boeck?
- Oczywiście. Jak tylko najdzie mnie ochota. Theo też. Ari to
nimfomanka. Nic się na to nie poradzi. Jasne, że Matsson z nią spał, kiedy
tu przyjeżdżał. Raz pieprzyliśmy się z nią we trzech. Ari nie ma
zahamowań. Poza tym jest uczynna.
- Uczynna?
- Zrobi wszystko, o co sieją poprosi. Trzeba ją tylko od czasu do czasu
przelecieć. Ja teraz rzadko korzystam. Częste bzykanie nie wychodzi na
zdrowie. Za to Theo używa, ile wlezie. Dlatego na nic innego nie starcza
mu siły.
- Czy nigdy nie pokłócił się pan z Matssonem?
- O Ari? Nie ma o co.
- A w innych sprawach?
- Nie w interesach. Był dobry.
- A o coś innego?
- Kiedyś tak się stawiał, że musiałem mu dołożyć. Oczywiście był pijany.
Ari się nim zajęła i się uspokoił. Stare dzieje.
- Jak pan myśli, gdzie on teraz może być? Radeberger potrząsnął bezradnie
głową.
- Nie wiem. Gdzieś w mieście.
- Czy nie spotykał się tutaj z innymi ludźmi?
- Przyjeżdżał, dostawał towar i płacił. No i pisał dla picu jakiś artykuł,
żeby wszystko grało. Wracał po trzech albo czterech dniach.
Martin Beck przyglądał się mężczyźnie, który chciał go zabić.
- To chyba wystarczy - zdecydował po chwili i wyłączył magnetofon.
Radebergerowi wyraźnie coś leżało na sercu.
- Co do tej ostatniej nocy... Czy mógłby mi pan wybaczyć?
- Nie, nie mógłbym. Zegnam.
Dał znak policjantowi, ten wstał, chwycił aresztanta za ramię i
poprowadził do drzwi. Martin Beck popatrzył zamyślony na jasnowłosego
Teutona.
- Chwileczkę, panie Radeberger. Nie chodzi o względy osobiste. W nocy
usiłował pan zamordować człowieka, żeby ratować własną skórę.
Zaplanowaliście to morderstwo najlepiej, jak umieliście, i nie wasza w tym
zasługa, że plan się nie powiódł. To nie tylko zabronione, to narusza
podstawowe prawo do życia. Dlatego nie podlega wybaczeniu. Tylko tyle.
Niech pan o tym pomyśli.
Martin Beck cofnął taśmę, włożył ją do kasety i poszedł do Szluki.
- Przypuszczalnie ma pan rację. Chyba go nie zabili.
- Tak, na to wygląda - przyznał Szluka. - Zaczęliśmy poszukiwania pełną
parą.
- My też.
- Czy nadal działa pan nieoficjalnie?
- Nic mi nie wiadomo, żeby coś się zmieniło. Szluka podrapał się po
karku.
- Dziwne - powiedział.
- Co takiego?
- Że nie możemy go namierzyć.
Pół godziny później Martin Beck wrócił do hotelu. Podawano już kolację.
Nad Dunajem zapadał zmierzch, na drugim brzegu majaczyły schody i
kamienny murek.
Rozdział 18
Martin Beck zdążył się przebrać i już miał schodzić do jadalni, kiedy
zadzwonił telefon.
- Ze Sztokholmu - poinformowała telefonistka. - Redaktor Eriksson.
Zapamiętał to nazwisko; kwieciście wymowny szef Alfa Matssona,
naczelny postępowego tygodnika. Usłyszał nabzdyczony głos:
- Jak mniemam, komisarz Beck. Mówi redaktor naczelny Eriksson.
- Policjant śledczy. Mężczyzna zignorował poprawkę.
- Jak komisarz zapewne rozumie, wiem o pańskiej misji. To mnie ją pan
zawdzięcza. Poza tym mam dobre układy w ministerstwie.
Co było do przewidzenia, jego okropny imiennik nie potrafił utrzymać
języka za zębami.
- Jest pan tam?
- Jestem.
- Może wyrażajmy się nieco oględniej, jeśli wie pan, co mam na myśli.
Najpierw muszę zapytać, czy znalazł pan osobę, której szukacie.
- Matssona? Jeszcze nie.
- Żadnego, choćby najmniejszego tropu?
- Żadnego.
- To niebywałe.
- Yhm.
- Cóż, jakby to ująć... Jaki zastał pan... klimat?
- Jest ciepło. Poranki bywają mgliste.
- Słucham? Mgliste poranki? Aha, chyba rozumiem. No tak. W każdym
razie nie możemy już dłużej brać tego na nasze sumienie. Stała się rzecz
niesłychana, otwierają się straszne perspektywy. Czujemy się osobiście
odpowiedzialni za Matssona. To jeden z naszych najlepszych
pracowników, wspaniały człowiek, uczciwy do szpiku kości i lojalny. Jest
w moim sztabie od paru lat, więc wiem, o czym mówię.
- Gdzie?
- Słucham?
- Gdzie jest?
- W moim sztabie. Tak to nazywamy. Sztab redakcyjny. Zatem wiem, co
mówię. Całkowicie za niego ręczę, a to sprawia, że ciąży na mnie ogromna
odpowiedzialność.
Martin Beck próbował sobie wyobrazić, jak też wygląda redaktor
Eriksson. To prawdopodobnie gruby, zadufany w sobie kurdupel o
świńskich oczkach i z rudą brodą.
- Dlatego podjąłem dzisiaj decyzję o publikacji naszego pierwszego tekstu
o sprawie Alfa Matssona w najbliższym numerze. W ten poniedziałek, bez
dalszej zwłoki. Nadszedł właściwy moment, żeby zainteresować tym
opinię publiczną. Chciałem jedynie usłyszeć, czy nie wpadł pan na jego
trop.
- Niech pan sobie weźmie ten tekst i... - Martin Beck powstrzymał się w
ostatniej sekundzie. - I wyrzuci go do kosza -dodał po chwili.
- Że co? Co pan powiedział? Nie rozumiem.
- Proszę przeczytać jutrzejsze gazety - burknął Martin Beck i odłożył
słuchawkę.
Ta rozmowa pozbawiła go apetytu. Nalał sobie whisky, usiadł i rozmyślał.
Był w złym humorze, bolała go głowa, a poza tym zachował się
nieuprzejmie. Ale nie nad tym się zastanawiał.
Alf Matsson przyleciał do Budapesztu dwudziestego drugiego lipca.
Widzieli go ludzie z kontroli paszportowej. Pojechał taksówką do hostelu
Ifjusag, gdzie spędził jedną noc. Musiał go obsłużyć ktoś w recepcji.
Następnego dnia rano, w sobotę dwudziestego trzeciego, taksówką udał się
do hotelu Duna, gdzie spędził pół godziny, "wyszedł stamtąd około
dziesiątej przed południem. Zauważył go personel recepcji.
I od tamtej chwili nikt Alfa Matssona nie widział ani z nim nie rozmawiał.
Zostawił tylko jeden ślad - klucz do pokoju hotelowego, który zdaniem
Szluki znaleziono na schodach komendy.
Jeśli przyjąć, że Frobe i Radeberger mówią prawdę, Matsson nie pojawił
się w umówionym miejscu na Ujpeście, czyli nie mogli go porwać ani
zabić.
Alf Matsson z niewiadomego powodu rozpłynął się w powietrzu.
Zebrany materiał był wyjątkowo skąpy, ale tylko takim dysponował.
Z całą pewnością pięć osób, które można uznać za świadków, miało
kontakt z Alfem Matssonem na węgierskiej ziemi: kontroler paszportów,
dwóch taksówkarzy i dwoje recepcjonistów.
Gdyby nieoczekiwanie coś mu się stało, gdyby na przykład został
napadnięty albo porwany, gdyby dostał pomieszania zmysłów albo zginął
wskutek nieszczęśliwego wypadku, zeznania tych świadków nie miałyby
żadnej wartości. Ale gdyby zniknął z własnej, nieprzymuszonej woli, ich
spostrzeżenia dotyczące jego wyglądu i zachowaniu byłyby przydatne w
śledztwie.
Martin Beck osobiście rozmawiał z dwojgiem hipotetycznych świadków.
Biorąc pod uwagę problemy językowe, nie był pewien, czy wszystko
dobrze zrozumiał. Nie mógł zlokalizować taksówkarzy i kontrolera; nawet
gdyby ich odszukał, przypuszczalnie by się z nimi nie dogadał.
Miał więc do dyspozycji paszport i bagaż Matssona. Nic mu nie mówiły.
Podsumowanie wypadło żałośnie, zdziałał tyle, co nic, dochodzenie
utknęło w martwym punkcie. Jeśli zaginięcie Matssona
miało jakiś związek z kontrabandą- co najbardziej prawdopodobne -
Szluka prędzej czy później wszystko wyjaśni. W takiej sytuacji on, Martin
Beck, najlepiej wesprze węgierską policję, wracając do kraju, gdzie
włączy do sprawy wydział narkotykowy, który pomoże rozwikłać
szwedzki wątek tej afery.
Martin Beck powziął decyzję i natychmiast przystąpił do działania.
Najpierw zadzwonił do eleganckiego młodzieńca z ambasady.
- Czy udało się go panu znaleźć?
- Nie.
- Inaczej mówiąc, nic nowego?
- Matsson przemycał narkotyki. Jest poszukiwany przez węgierską
policję. My będziemy go ścigać przez Interpol.
- Wyjątkowo nieprzyjemna sytuacja.
- Tak.
- A co to oznacza dla pana?
- Wracam do Szwecji. Jeśli to możliwe, już jutro. Prosiłbym o pomoc w
tej sprawie.
- Nie będzie łatwo, ale zrobię, co się da.
- Proszę zrobić, to bardzo ważne.
- Zadzwonię jutro rano.
- Dziękuję.
- Mam nadzieję, że miło pan spędził te dni w Budapeszcie.
- Tak, bardzo miło. Do widzenia. Potem zadzwonił do Szluki.
- Jutro wracam do Szwecji.
- Ach, tak. Szczęśliwej podróży.
- Dostaniecie raport o wynikach naszego dochodzenia.
- A wy nasz. Wciąż nie namierzyliśmy Matssona.
- Dziwi to pana?
- Bardzo. Szczerze mówiąc, nigdy dotąd czegoś podobnego nie
doświadczyłem. Ale szybko się z tym uwiniemy.
- Sprawdziliście kempingi?
- Sprawdzamy. To dość czasochłonne. Poza tym Fróbe próbował odebrać
sobie życie.
-1?
- Naturalnie bez powodzenia. Grzmotnął głową w ścianę i nabił sobie
guza. Umieściłem go na oddziale psychiatrycznym. W ocenie lekarza ma
skłonności maniakalno-depresyjne. Nie wiem, czy dziewczyna też nie
powinna tam trafić.
- ARadeberger?
- Jest spokojny. Zapytał, czy w więzieniu jest sala gimnastyczna. Jest.
- Mam prośbę.
- Słucham.
- Wiemy, że od piątku wieczorem do sobotniego przedpołudnia Matsson
zetknął się w Budapeszcie z pięcioma osobami.
- Recepcjoniści, taksówkarze i...?
- Kontrola paszportowa.
- Na swoje usprawiedliwienie mam tylko to, że od trzydziestu sześciu
godzin nie byłem w domu. Rozumiem, że trzeba ich przesłuchać.
- Tak. Wypytać o wszystko, co zapamiętali. Co powiedział, jak się
zachowywał, jak był ubrany.
- Jasne.
- Czy mógłby pan przesłać protokół w wersji niemieckiej albo angielskiej
pocztą lotniczą do Sztokholmu?
- Teleks jest lepszy. Ale może się z tym uporamy, zanim pan stąd
wyjedzie.
- Wątpię. Przypuszczalnie będę miał samolot o jedenastej przed
południem.
- Słyniemy z błyskawiczności. Zeszłej jesieni małżonka ministra handlu
padła ofiarą złodzieja torebek koło Stadionu Ludowego. Kiedy przyjechała
do nas taksówką, żeby to zgłosić, zguba już na nią czekała w dyżurce. To
nasza specjalność. Zobaczymy, co się da zrobić.
- Dziękuję. I do widzenia.
- Do widzenia. Szkoda, że nie zdążyliśmy się spotkać na mniej oficjalnym
gruncie.
Po krótkim namyśle Martin Beck zamówił rozmowę ze Sztokholmem.
Czekał dziesięć minut.
- Lennart wyjechał - powiedziała żona Kollberga. -Jak zwykle nie
wspomniał, dokąd się wybiera. Służbowo, to wszystko. Wróci w niedzielę.
Trzymaj się. Cholerna policja!
Pozostał Melander. Tym razem połączenie zajęło tylko pięć minut.
- Cześć! Nie przeszkadzam?
- Właśnie się położyłem.
Melander słynął z doskonałej pamięci, dziesięciogodzinnego snu i
osobliwej zdolności do uporczywego przebywania w toalecie.
- Czy jesteś wprowadzony w sprawę Matssona?
- Jasne.
- Dowiedz się, co robił wieczorem w przeddzień wyjazdu. Ze
szczegółami. Jak się zachowywał, co mówił, jak był ubrany.
- Teraz?
- Nie, może być jutro. -Aha.
- No to cześć!
- Cześć!
Martin Beck zakończył sesję telefoniczną, wziął papier i długopis i zszedł
na dół.
Bagaż Alfa Matssona nadal stał w pomieszczeniu za recepcją.
Zdjął pokrywę maszyny do pisania, wkręcił papier i napisał: „Przenośna
maszyna do pisania Erika. Zółtobrązowa walizka ze świńskiej skóry,
stosunkowo nowa".
Otworzył walizkę, położył zawartość na blacie i pisał dalej:
„Koszula w czarno-szaro-białą kratę
Brązowa koszula noszona na spodnie
Biała koszula z popeliny, świeżo wyprana, pralnia Metro na Hagagatan
Jasnoszare gabardynowe spodnie, wyprasowane
Trzy chustki do nosa, białe
Cztery pary skarpet, brązowe, granatowe, jasnoszare, bordowe
Dwie pary kolorowych slipów w zielono-białą kratkę
Siatkowy podkoszulek
Para jasnobrązowych zamszowych butów".
Przyglądał się ponuro jakiejś kaftanopodobnej części garderoby. Po chwili
wyszedł z nią do recepcji, gdzie siedziała urocza, przemiła dziewczyna:
niewysoka, zgrabna, o smukłych palcach, ładnych łydkach i kostkach i
długich udach. Na łydkach dostrzegł kilka ciemnych włosków. Żadnych
pierścionków. Patrzył na nią, błądząc myślami gdzie indziej.
- Jak to się nazywa? - zapytał.
- Blezer dżersejowy.
Zastanawiał się. Dziewczyna poczerwieniała, przesunęła się na skraj
kontuaru, obciągnęła spódniczkę, poprawiła biustonosz i pas do pończoch.
Nie miał pojęcia, dlaczego.
Usiadł przy maszynie i napisał:
„Granatowy blezer z dżerseju
58 kartek papieru maszynowego A4
Gumka tuszowa
Golarka elektryczna Remington
Powieść Nocny wędrowiec Kurta Salomonsona*
Neseser
W neseserze:
Woda po goleniu Tabac
Mydło, nierozpakowane
Tubka pasty do zębów Sąuibb, używana
Szczoteczka do zębów
Płyn do ust Vademecum
Magnecyl z kodeiną, opakowanie nienaruszone
Granatowa plastikowa okładka
500 $ w banknotach dwudziestodolarowych
600 Skr. w banknotach stukoronowych, nowa emisja
Spisane na maszynie Alfa Matssona".
* Nattoandraren (1960).
Wszystko spakował, złożył wykaz i wyszedł. Recepcjonistka spojrzała na
niego speszona. Wyglądała jak pierwiosnek:
Udał się do sali jadalnej na spóźnioną kolację. Wciąż nieobecny myślami.
Kelner postawił przed nim na stole szwedzką flagę. Maestro zagrał mu nad
lewym uchem Ach, Varmlandio przecudna*. Na nic nie zwracał uwagi.
Wypił kawę jednym haustem. Nie czekając na rachunek, zostawił
czerwony banknot stuforintowy, poszedł na górę i położył się.
* Ack Varmeland, du skona - pieśń szwedzka z 1822, oparta na tradycyjnej
melodii ludowej, słowa: A. Fryxell i F.A. Dahlgren.
Rozdział 19
Młodzieniec z ambasady zadzwonił kilka minut po dziewiątej.
- Ma pan szczęście - obwieścił. - Udało mi się zarezerwować jedno
miejsce w samolocie, który wylatuje z Budapesztu o dwunastej. Za
dziesięć druga będzie pan w Pradze, a pięć minut później ma pan samolot
SAS-u do Kopenhagi.
- Dziękuję - powiedział Martin Beck.
- Załatwienie tego w tak krótkim czasie nie było łatwe. Czy mógłby pan
osobiście zgłosić się po bilety w liniach Malevu? Już się z nimi
rozliczyłem, wystarczy tylko odebrać.
- Naturalnie. Bardzo dziękuję.
- Wobec tego szczęśliwej podróży, panie Beck. Miło było pana tu gościć.
- Jeszcze raz dziękuję i do widzenia.
Rzeczywiście, bilety już na niego czekały u ciemnowłosej wyfiokowanej
piękności, z którą rozmawiał trzy dni temu.
Wrócił do hotelu, spakował torbę, posiedział chwilę przy oknie i paląc
papierosa, patrzył na Dunaj. Potem opuścił pokój, w którym mieszkał pięć
dni, a Alf Matsson pół godziny, zszedł do recepcji i zamówił taksówkę. Po
wyjściu z hotelu zobaczył nadjeżdżający z dużą prędkością niebiesko-biały
radiowóz. Zahamował tuż przy schodach, wyskoczył z niego nieznany mu,
umundurowany policjant i błyskawicznie pokonał drzwi. Martin Beck
zdążył zauważyć kopertę w jego dłoni.
Jego taksówka zatrzymała się za radiowozem, siwowąsy portier otworzył
tylne drzwiczki. Martin Beck poprosił go, by chwilę zaczekał, i wszedł w
drzwi obrotowe równocześnie z policjantem, który w towarzystwie
recepcjonisty właśnie wychodził. Recepcjonista gestem wskazał na
policjanta i po kilku obrotach udało im się spotkać na schodach, gdzie
Martin Beck dostał kopertę. Rozdał ostatnie aluminiowe monety
recepcjoniście i portierowi i wsiadł do taksówki.
W samolocie zajął miejsce obok hałaśliwego angielskiego samochwały,
który bryzgając mu śliną w twarz, przytaczał epizody ze swojej nudnej
pracy komiwojażera.
WPradze Martin Beck przebiegł przez halę tranzytową i w ostatniej chwili
wszedł na pokład. Z ulgą zauważył, że nie ma soczyście wymownego
Anglika, i po starcie otworzył kopertę.
Szluka i jego ludzie dali z siebie wszystko, żeby potwierdzić opinię o
błyskawicznym działaniu. Przesłuchali sześcioro świadków i sporządzili
raport po angielsku.
„Streszczenie przesłuchań osób, które miały kontakt z poszukiwanym
obywatelem szwedzkim Alfem Sbctenem Matssonem od chwili jego
wylądowania na lotnisku Ferihegy w Budapeszcie o godzinie 22.15 22
lipca 1966 do jego zaginięcia po opuszczeniu hotelu Duna w Budapeszcie
między godziną 10.00 a 11.00 23 lipca tego samego roku.
Kontroler paszportów Ferenc Havas, który sam pełnił służbę na Ferihegy
w nocy z 22 na 23 lipca 1966, nie przypomina sobie, by widział Alfa
Matssona.
Taksówkarz Janos Lucacs pamięta, że w nocy z 22 na 23 wiózł pasażera z
Ferihegy do hostelu Ifjusag. Zdaniem Lucacsa, mężczyzna miał 25-30 lat,
nosił brodę i mówił po niemiecku. Lucacs, który nie zna niemieckiego,
zrozumiał tylko tyle, że ma jechać do Ifjusag. Wydaje mu się, że
mężczyzna miał walizkę, którą położył obok siebie na tylnym siedzeniu.
Student medycyny Leo Szabo, recepcjonista z hostelu Ifjusag, pracujący
na nocną zmianę z 22 na 23 lipca, przypomina sobie mężczyznę, który
zameldował się późnym wieczorem między
17 a 24 lipca. Wszystko wskazuje na to, że był to Alf Matsson, mimo że
Szabo nie pamięta godziny jego przybycia, nazwiska ani narodowości.
Zdaniem Szabo, gość miał 30-35 lat, dobrze mówił po angielsku i nosił
brodę. Ubrany był w jasne spodnie, niebieską marynarkę, chyba białą
koszulę i krawat. Miał jedną albo dwie walizki. Szabo nie przypomina
sobie, żeby wcześniej widział tego mężczyznę.
Taksówkarz Bela Peter wiózł Alfa Matssona z hostelu Ifjusag do hotelu
Duna rano 23 lipca. Pamięta młodego mężczyznę z brązową brodą, w
okularach, którego bagaż składał się z dwóch walizek, w mniejszej
prawdopodobnie była maszyna do pisania.
Recepcjonista Bela Kovacs z hotelu Duna pobrał paszport Alfa Matssona i
dał mu klucz do pokoju 105 przed południem 23 lipca. Zdaniem Kovacsa,
Matsson miał na sobie jasne, prawdopodobnie szare spodnie, białą
koszulę, niebieską marynarkę i jednokolorowy krawat. I jasny płaszcz na
ramieniu.
Recepcjonistka Eva Petrović z tego samego hotelu widziała Matssona,
kiedy przybył do Duny tuż przed 10 przed południem 23 lipca i wyszedł
mniej więcej pół godziny później. Podała najbardziej szczegółowy rysopis
Matssona i jest pewna wszystkich szczegółów, z wyjątkiem koloru
krawata. Według panny Petrović, Matsson był w tym samym ubraniu.
Średniego wzrostu, oczy niebieskie, włosy ciemne, nosił brodę, wąsy i
okulary w okrągłych drucianych oprawkach. Miał na sobie jasnoszare
spodnie, granatowy letni blezer, białą koszulę, niebieski lub czerwony
krawat, beżowe półbuty. Na ramieniu zauważyła jasnobeżowy popelinowy
płaszcz".
Szluka dopisał kilka zdań od siebie:
„Jak Pan widzi, nie uzyskaliśmy dużo więcej ponad to, co już
wiedzieliśmy. Ani jeden świadek nie przypomina sobie niczego
szczególnego, co Matsson powiedział albo zrobił. Opis jego ubrania w
chwili zaginięcia włączyłem do rysopisu, który rozesłaliśmy po całym
kraju. Gdy tylko pojawią się nowe dane, natychmiast Pana zawiadomię.
Szczęśliwej podróży! Vilmos Szluka".
Martin Beckjeszcze raz przeczytał raport. Zastanawiał się, czy Eva
Petrović to ta dziewczyna, która pomogła mu ustalić nazwę
kaftanopodobnej części garderoby Alfa Matssona.
Na odwrocie raportu napisał:
„Jasnoszare spodnie
Biała koszula
Granatowy blezer
Czerwony albo niebieski krawat
Beżowe półbuty
Jasnobeżowy popelinowy płaszcz".
Wyjął listę zawartości walizki Matssona, przeczytał ją, schował z raportem
do aktówki, odchylił się w fotelu i zamknął oczy. Nie spał, siedział tak do
chwili, kiedy samolot zaczął schodzić przez cienką warstwę chmur, spod
której wyłoniła się Kopenhaga.
Na Kastrup wszystko było po staremu. Długo stał w kolejce, zanim
dobrnął do hali tranzytowej, gdzie przed różnymi kontuarami tłoczyli się
ludzie najróżniejszych narodowości. Wypił w barze kufel tuborga,
zbierając siły do odbioru bagażu, co wymagało nie lada cierpliwości i
samozaparcia.
Dopiero po trzeciej wyszedł z lotniska. Na postoju czekało dużo wolnych
taksówek, włożył torbę do pierwszej, usiadł z przodu i podał kierowcy
adres portu w Dragorze.
Prom, gotowy do odbicia, nazywał się „Drogden" i był wyjątkowo
brzydki. Martin Beck zostawił torbę i aktówkę w kawiarni i wyszedł na
pokład, kiedy prom wziął kurs na Szwecję.
Po upalnych dniach w Budapeszcie bryza na Sundzie wydawała się
chłodna i Martin Beck po chwili wrócił do kawiarni. Na promie było dużo
ludzi, przeważnie kobiety, które wybrały się do Dragoru na duże zakupy.
Przeprawa zajęła niespełna godzinę. W Limhamnie od razu złapał
taksówkę, która zawiozła go do Malmó. Kierowca był rozmowny, mówił
skańskim dialektem, niemal tak samo niezrozumiałym jak węgierski.
Rozdział 20
Taksówka zatrzymała się przed komendą policji na Davidhalls-torg.
Martin Beck pokonał szerokie schody i zdeponował torbę w przeszklonej
dyżurce. Choć był tu parę lat temu, znów zrobiły na nim wrażenie
masywność i majestat budynku, okazałe hole i przestronne korytarze. Na
drugim piętrze stanął pod drzwiami z tabliczką KOMISARZ, zapukał i
wśliznął się do środka. Ktoś kiedyś powiedział, że potrafi stanąć w pokoju,
zamknąć za sobą drzwi i jednocześnie w nie pukać z drugiej strony. Było
w tym ziarenko prawdy.
- Czołem! - powiedział.
W pokoju było dwóch mężczyzn. Jeden, bardzo duży, opierał się o ramę
okna i żuł wykałaczkę. Drugi, wysoki, chudy, z zaczesanymi do tyłu
włosami, o żywym spojrzeniu, siedział za biurkiem. Obaj byli po
cywilnemu. Ten za biurkiem popatrzył krytycznie na Martina Becka.
- Piętnaście minut temu przeczytałem w gazecie, że jesteś za granicą i
roznosisz w pył międzynarodowe siatki handlarzy narkotyków. A teraz tu
wchodzisz i mówisz „czołem". Co to za maniery? Chcesz czegoś?
- Pamiętasz tę historię z nożem w nocy na Trzech Króli? I gościa o
nazwisku Matsson?
- Nie. A powinienem?
- Ja pamiętam - odezwał się ospale mężczyzna pod oknem.
- To Mansson - poinformował komisarz. - Zajmuje się... C ]o ty właściwie
robisz, Mansson?
- Nic. Wybieram się do domu.
- Otóż to, nic nie robi i wybiera się do domu. No, Mansson, co pamiętasz?
- Zapomniałem.
- Czy mógłbyś pomóc w czymś jeszcze?
- Yhm, w poniedziałek. Teraz mam wolne.
- Musisz tak ciamkać?
- Odzwyczajam się od palenia.
- Co pamiętasz o tej aferze z nożem?
- Nic.
- Nic a nic?
- Nic. Backlund nad tym ślęczał.
- I co mówił?
- Nie wiem. Ciężko zasuwał przez kilka dni. I był cholernie skryty.
- Masz szczęście - powiedział komisarz do Martina Becka.
- Bo?
- Bo poznasz Backlunda - wyjaśnił Mansson.
- Otóż to - dodał komisarz. - Backlund jest popularny. Będzie za pół
godziny. Pokój trzysta dwanaście. Weź numerek.
- Dzięki.
- Czy to ten sam Matsson, którego szukacie?
- Tak.
- Jest w Malmó?
- Raczej nie.
- To do bani - ze smutkiem zauważył Mansson.
- Co takiego?
- Wykałaczka.
- No to zapal, do cholery! Nikt ci nie kazał jeść wykałaczek.
- Podobno można dostać smakowe - powiedział Mansson. Martin Beck aż
za dobrze czuł bluesa. Prawdopodobnie coś
popsuło im dzień. Zadzwoniły żony, podkreśliły, że jedzenie się zmarnuje,
i zapytały, czy nie ma innych policjantów.
Zostawił kolegów z ich kłopotami i poszedł do stołówki na herbatę. Wyjął
papiery od Szluki i jeszcze raz przeczytał skromne zeznania świadków.
Gdzieś za jego plecami trwała wymiana zdań.
- Przepraszam, że pytam, ale czy to naprawdę babeczka migdałowa?
- A niby co innego?
- Wygląda na zabytek kultury. Aż szkoda jeść. Muzeum cukiernictwa
byłoby zachwycone.
- Jak się nie podoba, może pan pójść gdzie indziej.
- Na przykład dwa piętra niżej, żeby złożyć doniesienie, że oferuje pan
śmiertelnie niebezpieczną broń. Zamawiam babeczkę migdałową, a
dostaję skamielinę, której powstydziłyby się nawet Szwedzkie Koleje
Państwowe. Ja jestem bardzo wrażliwy...
- Wrażliwy, akurat. Poza tym sam pan ją wybrał. Martin Beck odwrócił
się i spojrzał na Kollberga.
- Cześć.
- Cześć.
Nie wydawali się szczególnie zaskoczeni. Kollberg odsunął nieudany
wypiek.
- Kiedy przyjechałeś?
- Przed chwilą. Co tu robisz?
- Chcę porozmawiać z niejakim Backlundem.
- Ja też.
- Właściwie miałem tu inną sprawę - dorzucił Kollberg gwoli
usprawiedliwienia.
Dziesięć minut później, o piątej, udali się do Backlunda, starszego
mężczyzny o miłej, acz przeciętnej aparycji. Uścisnął im dłonie.
- Ach. Wytworni goście. Ze Sztokholmu. - Odsunął im krzesła i usiadł. -
Proszę, proszę. Czemu zawdzięczamy ten zaszczyt?
- W nocy na Trzech Króli doszło do jakiejś bójki na noże. Został
okaleczony Alf Matsson.
- Tak, zgadza się. Pamiętam tę sprawę. Jest zamknięta. Prokurator
zdecydował o niewnoszeniu aktu oskarżenia.
- Co się właściwie stało? - zapytał Martin Beck.
- Stało, jak stało... Momencik, przyniosę dokumenty.
Backlund wrócił po dziesięciu minutach z kopią zszytego raportu. Był
zdumiewająco obszerny. Przez chwilę go wertował, nie kryjąc
zadowolenia i dumy.
- Zacznijmy od początku - powiedział.
- Potrzebne nam tylko ogólne pojęcie o tym, co zaszło - wtrącił Kollberg.
- Rozumiem. O pierwszej dwadzieścia trzy szóstego stycznia tego roku
policjanci Kristiansson i Kvant, pełniący służbę patrolową na Linnegatan,
otrzymali rozkaz udania się do posesji przy Sveagatan dwadzieścia sześć
w Limhamnie, gdzie jedna osoba doznała obrażeń wskutek cięć nożem.
Policjanci Kristiansson i Kvant przybyli pod wskazany adres około
pierwszej dwadzieścia dziewięć. Zastali tam jedną osobę, która podawała
się za dziennikarza Alfa Sbctena Matssona, pochodzącego ze Sztokholmu i
zamieszkałego na Fleminggatan trzydzieści cztery. Alf Sbcten Matsson
oświadczył, że został pobity i okaleczony nożem przez dziennikarza
Bengta Ei-lerta Jónssona, pochodzącego z Malmo i zamieszkałego na
Sveaga-tan dwadzieścia sześć w Limhamnie. Matsson, który na
zewnętrznej stronie lewego nadgarstka miał zadraśnięcie mniej więcej pię-
ciocentymetrowej długości, został odwieziony przez policjantów
Kristianssona i Kvanta na polikliniczny oddział nagłych wypadków przy
Szpitalu Publicznym, natomiast Bengt Eilert Jónsson został przekazany
policji kryminalnej w Malmo przez policjantów Elofs-sona i Borglunda,
których wezwali policjanci Kristiansson i Kvant. Obaj byli pod wpływem
alkoholu.
- Kristiansson i Kvant?
Backlund obrzucił Kollberga pełnym wyrzutu spojrzeniem i kontynuował:
- Matsson, po opatrzeniu na poliklinicznym oddziale nagłych wypadków
przy Szpitalu Publicznym, również został przekazany policji kryminalnej
w Malmo celem złożenia zeznań. Zeznał, że urodził się piątego sierpnia
tysiąc dziewięćset trzydziestego trzeciego roku w Mólndalu, jest
zameldowany...
- Moment - przerwał Martin Beck. - Nie musimy znać wszystkich
szczegółów.
- Aha. Ale pragnąłbym zauważyć, że niełatwo uzyskać jasny obraz, jeśli
cokolwiek się pominie.
- Czy ten raport daje jasny obraz?
- Mogę odpowiedzieć, że tak i nie. Wersje różnią się między sobą. Dane
dotyczące czasu również. Zeznania świadków są bardzo ogólnikowe.
Dlatego prokurator nie doszukał się podstaw do wniesienia oskarżenia.
- Kto przesłuchiwał Matssona?
- Ja. Przesłuchiwałem go osobiście i bardzo wnikliwie.
- Czy był pijany? Backlund wertował raport.
- Chwileczkę... O, już mam. Przyznał się do spożywania alkoholu, ale w
umiarkowanej ilości.
- Jak się zachowywał?
- Tego nie zanotowałem. Ale Kristiansson i Kvant oświadczyli...
momencik... że szedł dość chwiejnie, mówił spokojnie i nie zawsze
wyraźnie.
Martin Beck się poddał. Kollberg nie dawał za wygraną.
- Jak wyglądał?
- Tego również nie zanotowałem. Jeśli dobrze pamiętam, był schludnie
ubrany.
- Jak to się stało, że oberwał nożem?
- Można by powiedzieć, że przebieg tego zajścia jest niejasny, ponieważ
zeznania były rozbieżne. Jeśli mnie pamięć nie myli... aha, no tak...
Matsson oznajmił, że został skaleczony około północy, natomiast według
Jonssona stało się to nie wcześniej niż po godzinie pierwszej. Bardzo
trudno było uzyskać jasność w tym punkcie.
- Czy on w ogóle dostał w kość?
- Mam tutaj wersję Jonssona. Bengt Eilert Jónsson zeznaje, że on i
Matsson, którego po raz pierwszy spotkał w związku z wykonywanym
zawodem, znali się od blisko trzech lat i że przed południem piątego
stycznia przypadkiem natknął się na Matsso-
na, który zatrzymał się w Hotelu Savoy, i zaprosił go, ponieważ Matsson
był sam, do swojego domu na kolację o godzinie...
- Dobrze, dobrze, ale co powiedział o samej bójce? Backlund poskromił
pierwsze oznaki irytacji. Przerzucił kilka
stron.
- Jonsson zaprzecza, jakoby doszło do umyślnego pobicia, przyznaje
jednak, że mniej więcej kwadrans po pierwszej pchnął Matssona, Matsson
się przewrócił i skaleczył kieliszkiem, który trzymał w dłoni.
- Kieliszkiem? Przecież był draśnięty nożem.
- Ta kwestia została poruszona w poprzednim akapicie... Chwileczkę. Jest.
Matsson oznajmił, że tuż przed jedenastą wdał się w rękoczyny z Bengtem
Jónssonem i że prawdopodobnie wtedy oberwał w lewą rękę nożem, który
zauważył wcześniej w mieszkaniu Jonssona. Sami widzicie. Tuż przed
jedenastą! i kwadrans po pierwszej! Różnica dwóch godzin i dwudziestu
minut! Otrzymaliśmy zaświadczenie wystawione przez lekarza ze Szpitala
Publicznego. Pięciocentymetrowej długości rozcięcie skóry, obfite
krwawienie, krawędzie rany...
Kollberg pochylił się do przodu i wbił wzrok w mężczyznę czytającego
raport.
- To nas nie interesuje. Co ty o tym myślisz? Coś się przecież stało.
Dlaczego? Jak?
Backlund nie krył irytacji. Zdjął okulary i nerwowo je czyścił.
- Stało się i stało się. Wszystko jest tutaj. Starannie spisane i sprawdzone.
Nie wiem, jak mam wyjaśnić tę sprawę, nie referując zebranych
materiałów. Jeśli chcecie, sami je przejrzyjcie. Proszę bardzo.
Położył raport na krawędzi stołu. Martin Beck obojętnie go przewertował i
obejrzał dołączone na końcu zdjęcia kuchni, salonu i kamiennych
schodków. Ładny wystrój i nienaganny porządek. Na schodkach było kilka
ciemnych plamek wielkości jednego óre. Gdyby nie zostały zaznaczone
białymi strzałkami, pewnie nikt by ich nie zauważył. Przekazał raport
Kollbergowi i zabębnił palcami po poręczy krzesła.
- Czy Matsson był przesłuchiwany tutaj? - zapytał.
- Tak, w tym pokoju.
- Pewnie długo rozmawialiście.
- Owszem, złożył szczegółowe zeznanie.
- Jakie sprawiał wrażenie?
Irytacja Backlunda sięgnęła zenitu. Bez przerwy coś przekładał na
pociągniętym pokostem blacie, przesuwał i ustawiał na miejsce.
- Wrażenie, wrażenie. Wszystko jest w raporcie. Już to mówiłem. Poza
tym do zdarzenia doszło w mieszkaniu prywatnym, a potem Matsson nie
chciał złożyć doniesienia. Nie rozumiem, co chcecie wiedzieć.
Kolłberg odłożył raport, w ogóle do niego nie zaglądając, i podjął ostatnią
próbę.
- Chcemy poznać twoją prywatną opinię o Alfie Matssonie.
- Nie mam żadnej - odparł niechętnie Backlund.
Kiedy wyszli, wciąż siedział przy stole, pochylony nad swoimi
protokołami postępowania przygotowawczego. Wyraźnie znie-smaczony.
- No, no - skwitował Kolłberg w windzie.
Bengt Jónsson mieszkał w niedużej parterowej willi z werandą i ogrodem.
Furtka była otwarta, na żwirowej alejce opalony blondyn siedział w kucki
przy dziecięcym rowerku. Tłustymi od smaru rękami próbował założyć
łańcuch. Obok stał mniej więcej pięcioletni chłopczyk z kluczem
francuskim w dłoni.
Kiedy Kolłberg i Martin Beck weszli na posesję, mężczyzna wstał i wytarł
dłonie o spodnie. Mógł mieć około trzydziestki, miał na sobie kraciastą
koszulę, brudne spodnie khaki i saboty.
- Bengt Jónsson?- spytał Kolłberg.
- Tak, to ja.
Mężczyzna przyglądał się im podejrzliwie.
- Jesteśmy z policji kryminalnej ze Sztokholmu - powiedział Martin Beck.
- Chcielibyśmy pana prosić o kilka informacji na temat pana przyjaciela,
Alfa Matssona.
- Przyjaciela - powtórzył blondyn. - Tak bym go nie nazwał. Czy chodzi o
to, co wydarzyło się tej zimy? Myślałem, że to było i minęło.
- Owszem. Sprawa jest zamknięta i nikt nie będzie do tego wracał.
Interesuje nas co innego, mianowicie osoba Alfa Matssona.
- Przeczytałem w gazecie o jego zaginięciu. Podobno był wjakiejś siatce
narkotykowej. Nie miałem pojęcia, że ćpał.
- Nie ćpał, sprzedawał.
- O cholera. Co was interesuje? O narkotykach nic nie wiem.
- Mógłby pan nam pomóc w wyrobieniu sobie opinii o Matssonie -
wyjaśnił Martin Beck.
- To znaczy?
- Wszystko, co pan o nim wie - włączył się Kolłberg.
- Wiem niewiele, mimo że znamy się od trzech lat. Przed tym zajściem
spotkałem go zaledwie kilka razy. Też jestem dziennikarzem, widywaliśmy
się służbowo.
- A czy mógłby pan opowiedzieć, co się właściwie stało zimą? - zapytał
Martin Beck.
- Usiądźmy - zaproponował Jónsson, wchodząc na werandę. Na
werandzie stał stół i cztery wiklinowe krzesła. Martin
Beck usiadł i poczęstował Jonssona papierosem. Kolłberg zerknął
podejrzliwie na krzesło, po czym ostrożnie się na nim usadowił.
Niebezpiecznie zatrzeszczało pod jego ciężarem.
- Jak się pan zapewne domyśla - zaczął Martin Beck - interesuje nas
wyłącznie to, co ma pan do powiedzenia na temat charakteru Alfa
Matssona. Do samej awantury ani my, ani policja w Malmó nie zamierza
wracać.
- Przypadkiem spotkałem Alfa na ulicy. Zatrzymał się w hotelu w Malmó
i zaprosiłem go na kolację. Prawdę mówiąc, nigdy go nie lubiłem, ale był
sam i chciał, żebyśmy poszli razem do knajpy, więc pomyślałem, że będzie
lepiej, jeśli wpadnie do nas. Przyjechał taksówką. Chyba był trzeźwy. No,
prawie... Przy jedzeniu poczęstowałem go sznapsem, a potem słuchaliśmy
płyt, piliśmy gorzałę i rozmawialiśmy. Dosyć szybko się urżnął i... stał się
nieprzyjemny. Tego dnia u żony była jej przyjaciółka
i Alf, ni stąd, ni zowąd, powiedział do niej: „Te, mogę cię prze-
/¦JM
rznąc? .
Bengt Jonsson umilkł. Martin Beck skinął głową.
- Proszę mówić dalej.
- Przyjaciółka żony była oburzona, nie przywykła, żeby mężczyźni tak ją
traktowali. Zona się wściekła, powiedziała Alfowi, że jest chamem, a on
wyzwał ją od dziwek i zachowywał się jak skończony impertynent.
Kazałem mu się zamknąć i panie przeszły do innego pokoju.
Znów umilkł.
- Czy zawsze tak się zachowywał po pijaku? - zapytał Koll-berg.
- Nie wiem. Przedtem nigdy nie widziałem go pijanego.
- Co się wydarzyło potem? - spytał Martin Beck.
- Potem dalej piliśmy wódkę. Ja niezbyt dużo. W ogóle nie czułem się
wstawiony. Za to Alf był coraz bardziej pijany, czkał, bekał, śpiewał i
nagle zwymiotował na podłogę. Zaprowadziłem go do toalety, po chwili
zrobiło mu się lepiej i jakby trochę wytrzeźwiał. Kiedy mu powiedziałem,
że powinniśmy sprzątnąć wymiociny, usłyszałem, że może to zrobić ta
dziwką, z którą się ożeniłem. Wtedy wkurzyłem się nie na żarty i kazałem
mu się wynosić, powiedziałem, że nie chcę go widzieć w moim domu. Ale
on tylko się roześmiał, siedział jakby nigdy nic i bekał. Powiedziałem, że
zamówię mu taksówkę, a on na to, że zamierza zostać, bo prześpi się z
moją żoną. Uderzyłem go. Kiedy wstał i znowu powiedział coś świńskiego
o mojej żonie, uderzyłem go jeszcze raz. Przewrócił się na stół i potłukł
kieliszki. Próbowałem go wyprosić, ale nie chciał się ruszyć. W końcu
żona zadzwoniła po policję, bo zanosiło się na to, że inaczej się go nie
pozbędziemy.
- Skaleczył się w rękę - przypomniał Kollberg. -Jak do tego doszło?
- Zauważyłem, że krwawi, ale uznałem, że to nic groźnego. Poza tym
byłem wściekły i miałem to gdzieś. Skaleczył się kieliszkiem. Przy
upadku. Potem twierdził, że chlasnąłem go no-
żem. Bzdura! Nie miałem noża. Przez resztę nocy przesłuchiwała mnie
policja. Koszmarna historia.
- Czy po tym incydencie spotkał się pan z Alfem Matsso-nem? - zapytał
Kollberg.
- Uchowaj Boże. Ostatni raz widziałem go następnego dnia rano w
komisariacie. Kiedy wychodziłem od tego gliniarza... przepraszam,
policjanta, który mnie przesłuchiwał, sukinsyn siedział na korytarzu i miał
czelność powiedzieć: „Masz jeszcze gorzałę, potem do ciebie pojedziemy i
obciągniemy". W ogóle się nie odezwałem i od tamtej pory go nie
widziałem.
Bengt Jonsson wstał i podszedł do chłopczyka, który uderzał w rower
kluczem francuskim. Kucnął i znów zajął się łańcuchem.
- Nie mam już nic więcej do powiedzenia w tej sprawie -rzucił przez
ramię. - Tak to się odbyło.
Martin Beck i Kollberg podnieśli się i ruszyli do furtki. Jonsson skinął im
głową na pożegnanie.
- Milutki gość z tego naszego Matssona - powiedział Kollberg, kiedy
wracali do Malmó. - Ludzkość nie poniosłaby chyba niepowetowanej
straty, gdyby naprawdę w coś się wpakował. Tylko twój urlop by na tym
ucierpiał.
Rozdział 21
KOLLBERG ZATRZYMAŁ SIĘ W HOTELU SANKT JÓRGEN przy
plaCU Gu-
stawa Adolfa. Zanim tam pojechali, zahaczyli o komendę, skąd Martin
Beck zabrał swój bagaż. W hotelu nie było wolnych pokoi, ale dzięki
perswazyjnym talentom Kollberga coś się znalazło.
Martin Beck ani myślał się rozpakowywać. Zastanawiał się przez chwilę,
czy nie zadzwonić do żony, ale uznał, że jest zbyt późno. Nie byłaby
zachwycona perspektywą wiosłowania w ciemnościach tylko po to, by się
dowiedzieć, że on nie ma pojęcia, kiedy będzie mógł do nich przyjechać.
Rozebrał się i wszedł do łazienki. Stojąc pod prysznicem, usłyszał
charakterystyczny łomot w drzwi. Kollberg. Ponieważ zapomniał wyjąć
klucz, nie minęła sekunda i Kollberg wpadł do pokoju, wywrzaskując jego
imię.
Martin Beck zakręcił prysznic, owinął się ręcznikiem kąpielowym i
wyszedł z łazienki.
- Nagle poraziła mnie niesamowita myśl - powiedział Kollberg. - Pięć dni
temu ominęła cię uczta rakowa. Pewnie na Węgrzech nie załapałeś się na
żadnego skorupiaka. A może mają tam raki?
- Nic mi o tym nie wiadomo.
- No to ubieraj się. Zarezerwowałem stolik.
W sali jadalnej było pełno. Na nakrytym dla nich, narożnym stole już
czekały raki, na talerzach leżały serwetki z czerwonym nadrukiem i
czapeczki. Martin Beck z ponurą miną popatrzył na
swoją. Była z niebieskiej krepiny, a na daszku z papieru glansowa-nego
widniał złoty napis: POLICJA.
Raki były pyszne. Nie zamienili zbyt wielu słów podczas jedzenia. Kiedy
skończyli, Kollberg jak zwykle czuł niedosyt i zamówił befsztyk.
- Wieczorem w przeddzień wyjazdu był w towarzystwie czterech facetów
i jednej babki - powiedział. - Napisałem raport. Mam go na górze w
pokoju.
- Świetnie. Łatwo poszło?
- Tak sobie. Pomógł mi Melander.
- A, Melander. Która godzina?
- Wpół do dziesiątej.
Martin Beck wstał, zostawiając Kollberga sam na sam z befsztykiem.
Melander oczywiście już się położył i Martin Beck cierpliwie przeczekał
kilkanaście dzwonków, zanim usłyszał w słuchawce jego głos.
- Spałeś? - zapytał.
- Tak, ale nic się nie stało. Jesteś w domu?
- W Malmó. Jak ci poszło z Alfem Matssonem?
- Mam to, o co mnie prosiłeś. Chcesz wiedzieć teraz zaraz?
- Tak.
- Chwileczkę. - Melander szybko był z powrotem. - Napisałem raport, ale
zostawiłem go w komendzie. Może uda mi się to odtworzyć z pamięci.
- Na pewno.
- No więc chodzi o czwartek dwudziestego pierwszego lipca. Przed
południem Alf Matsson był w redakcji. W sekretariacie odebrał bilety
lotnicze, a w kasie czterysta koron. Potem poszedł do ambasady
węgierskiej po paszport i wizę. Stamtąd pojechał do domu, na
Fleminggatan, i prawdopodobnie już wtedy spakował walizkę. W każdym
razie zmienił ubranie. Przed południem miał na sobie szare spodnie, szary
dżersejowy sweter, niebieski blezer bez wyłogów i beżowe zamszowe
buty. Po południu i wieczorem był w grafitowoszarym garniturze z
cienkiej flaneli, białej koszuli,
czarnym włóczkowym krawacie, czarnych półbutach i szarobeżo-wym
popelinowym płaszczu.
W kabinie telefonicznej było duszno. Martin Beck wyjął z kieszeni kartkę
papieru i robił notatki.
- Mów dalej.
- Kwadrans po dwunastej pojechał taksówką z Flemingga-tan do
restauracji Pod Cynowym Pucharem, gdzie zjadł lunch w towarzystwie
Svena-Erika Molina, Pera Kronkvista i Pii Bolt. Naprawdę ma na imię
Ingrid, ale mówią na nią Pia. Do jedzenia i po jedzeniu wypił kilka kufli
piwa. O trzeciej Pia Bolt wyszła. Mniej więcej godzinę później, czyli
około czwartej, pojawili się Stig Lund i Ake Gunnarsson i usiedli przy tym
samym stole. Teraz przerzucili się na gorzałę. Alf Matsson pił whisky z
lodem. Rozmawiali głównie w swoim żargonie, ale kelnerka zapamiętała,
że Matsson mówił coś o wyjeździe. Nie usłyszała, dokąd.
- Był pijany?
- Pewnie był, ale niegroźnie. Jeszcze nie. Możesz chwilę poczekać?
Melander znowu się ulotnił. Martin Beck otworzył na oścież drzwi kabiny,
żeby wpuścić do środka trochę powietrza.
- Musiałem włożyć szlafrok - odezwał się po chwili Melander. - Na czym
skończyłem? A, tak, Pod Cynowym Pucharem. O szóstej towarzystwo,
czyli Kronkvist, Lund, Gunnarsson, Mo-lin i Matsson udało się
taksówkami do Złotego Pokoju*. Tam zjedli późny obiad i pili dalej.
Rozmawiali o wspólnych znajomych, o trunkach i dziewczynach. Alf
Matsson był już porządnie pijany i rzucał głośne uwagi pod adresem gości
płci żeńskiej. Między innymi wydarł się do pewnej malarki w średnim
wieku, która siedziała w drugim końcu sali, mówiąc coś w rodzaju: „Masz
kapitalne cycki. Mogę położyć na nich głowę?". O wpół do dziesiątej
wszyscy przenieśli się do baru Opera na wódkę. Alf Mats-
* Den Gyldene Freden - najstarsza restauracja w Sztokholmie, otwarta w
1722 na Starym Mieście; nazwa prawdopodobnie odsyła do rokowań
pokojowych w Szczecinie w 1570.
son pił whisky z wodą sodową. Pia Bolt już tam była i przysiadła się do
nich. O dwunastej Kronkvist i Lund opuścili lokal, trochę wcześniej
wyszła Pia Bolt w towarzystwie Molina. Wszyscy byli pijani. Matsson i
Gunnarsson zostali aż do zamknięcia baru. Obaj okropnie się schlali.
Matsson się zataczał i przystawiał do kobiet. Nie udało mi się dowiedzieć,
co było potem, ale najprawdopodobniej wrócił taksówką do domu.
- Nikt nie widział, kiedy stamtąd odjeżdżał?
- Nie. Ci, z którymi rozmawiałem, nie widzieli. O tej porze większość
gości była mniej lub bardziej wstawiona, a personel spieszył się do domu.
- Dziękuję. Chciałbym cię jeszcze o coś poprosić. Pójdź jutro rano do
mieszkania Matssona i poszukaj grafitowoszarego garnituru, który miał na
sobie tamtego wieczoru.
- A ty tam nie byłeś przed wyjazdem?
- Byłem, ale nie mam twojej pamięci. Kładź się i śpij. Zadzwonię jutro.
Wrócił do Kollberga; ten zdążył pochłonąć befsztyk i jakiś deser, po
którym zostały na talerzyku różowe ślady.
- Wpadł na coś? - zapytał Kollberg.
- Nie wiem. Może.
Przy kawie Martin Beck opowiedział o Budapeszcie, Szluce, Ari Boeck i
jej niemieckich przyjaciołach. Potem pojechali windą na górę i Martin
Beck, zanim udał się do swojego pokoju, wziął od Kollberga maszynopis
raportu.
Rozebrał się, zapalił lampkę nocną, zgasił górne światło, położył się i
zaczął czytać.
„Ingrid (Pia) Bolt, ur. 1939 w Norrkopingu, niezamężna, sekretarka,
mieszkanie własnościowe na Strindbergsgatan 51.
Jest w paczce Matssona, ale niezbyt go lubi i przypuszczalnie nigdy nie
miała z nim romansu. Od roku do niedawna chodziła ze Stigiem Lundem,
teraz chybajest z Molinem. Sekretarka w firmie modniarskiej Studio 45.
Per Kronkvist, ur. 1936 wLulea, rozwiedziony, reporter po-południówki.
Mieszka z Lundem na Sveavagen 88.
Jest w paczce, ale nie przyjaźni się z Matssonem. Rozwiódł się w 1963 w
Lulea, od tamtej pory mieszka w Sztokholmie. Dużo pije, jest nerwowy i
nieopanowany. Głupawy, ale miły. W maju 1965 siedział za jazdę po
pijanemu.
Stig Lund, ur. 1932 w Góteborgu, nieżonaty, fotograf w tej samej
popołudniówce co Kronkvist. Mieszkanie na Sveavagen jest własnością
gazety.
Poznał Matssona w 1960, kiedy przyjechał do Sztokholmu. Często
przebywali razem, ale od dwóch lat widują się tylko dlatego, że chodzą do
tych samych knajp. Małomówny i spokojny, dużo pije i zwykle zasypia
przy stole. Były sportowiec, w latach 1945-1951 specjalizował się w
długich dystansach.
Ake Gunnarsson, ur. 1932 wjakobstadzie w Finlandii. Kawaler,
dziennikarz motoryzacyjny. Mieszkanie własnościowe na Svartensgatan 6.
Przyjechał do Szwecji w 1950. Od 1959 w różnych pismach
motoryzacyjnych i dziennikach. Wcześniej rozmaite zajęcia, m.in. był
mechanikiem samochodowym. Mówi po szwedzku niemal bez obcego
akcentu. Na Svartensgatan przeprowadził się 1 lipca br., przedtem
mieszkał w Hagalund. Na początku września zamierza wziąć ślub z
dziewczyną z Uppsali, która nie jest w paczce. Taki sam znajomy M. jak
ww. Pije, ale znany jest z tego, że nic po nim nie widać. Wydaje się dość
bystry.
Sven-Erik Molin, ur. 1933 w Sztokholmie, rozwiedziony, dziennikarz,
willa w Enskede.
Uważa się za najlepszego przyjaciela Alfa Matssona i obgaduje go za
plecami. Cztery lata temu rozwiódł się w Sztokholmie, od czasu do czasu
widuje się z dziećmi i płaci na nie alimenty. Zarozumiały chwalipięta i
szpaner, zwłaszcza kiedy jest na bani, co często mu się zdarza. Burdy
pijackie w Sztokholmie w 1963 i 1965. Związku z Pią Bolt nie traktuje
zbyt poważnie.
Wpaczce są poza tym: Krister Sjóberg, rysownik, Bror Forsgren, z
reklamy, Lena Rosen, dziennikarka, Bengt Fors, dziennikarz, Jack
Meredith, operator filmowy, i kilka mniej lub bardziej drugoplanowych
osób. Tamtego wieczoru nikogo z nich nie było".
Martin Beck wyszedł z łóżka i przyniósł kartkę, na której robił notatki w
trakcie rozmowy z Melanderem.
Zanim zgasił lampkę, przeczytał wszystko jeszcze raz: raport Kollberga i
swoje bazgroły.
Rozdział 22
W SOBOTĘ TRZYNASTEGO SIERPNIA BYŁO SZARO I
WIETRZNIE. Samolot
Metropolitan do Sztokholmu zmagał się z przeciwnym wiatrem.
O tej porze wczorajsze raki miały przykry posmak, lurowata kawa w
tekturowych kubkach serwowana przez linie lotnicze nic nie pomogła.
Martin Beck oparł czoło na wibrującej szybie i patrzył na chmury.
Chwilę później postanowił zapalić. Ohydny smak. Kollberg, który czytał
„Sydsvenska Dagbladet", łypnął z odrazą na papierosa. Chyba też nie czuł
się najlepiej.
Minęły równo trzy tygodnie, kiedy Alf Matsson był widziany po raz
ostatni - w holu hotelu Duna w Budapeszcie. Kapitan poinformował, że w
Sztokholmie jest pochmurno, mży i temperatura wynosi plus piętnaście
stopni.
Martin Beck zdusił papierosa w popielniczce.
- Wszystko już jasne w sprawie tego zabójstwa, którym się zajmowałeś?
- Yhm.
- Żadnych wątpliwości?
- Żadnych. Z psychologicznego punktu widzenia nic ciekawego, jeśli to
miałeś na myśli. Obaj urżnęli się jak świnie. Ten, co tam mieszkał, zaczął
się czepiać, ten drugi się wpienił i rąbnął go butelką. Potem się
przestraszył i przyładował mu jeszcze dwadzieścia razy. Przecież o tym
wiesz.
- Ale co było potem? Nie próbował się z tego wywinąć?
- Próbował. Wrócił do domu, spakował swoje zakrwawione ciuchy,
skołował pół litra denaturatu i usiadł pod skanstull-skim mostem.
Wystarczyło tam pojechać i go zgarnąć. Najpierw wszystkiemu
zaprzeczył, a potem się rozbeczał. - Kollberg umilkł na moment. - Ma
wariackie papiery. Skanstullski most. Myślał, że policja tam nie zajrzy. W
każdym razie bardzo się starał. - Kollberg opuścił gazetę i spojrzał na
Martina Becka. - Otóż to. Bardzo się starał.
Co powiedziawszy, wrócił do lektury.
Martin Beck zmarszczył czoło, wyjął raport Kollberga i czytał go raz po
raz, dopóki nie zaczęli schodzić do lądowania. Schował maszynopis i
zapiął pasy. Kilka nieprzyjemnych minut - kołysanie, niewidzialna
zjeżdżalnia, ogrody, dachy domów, dwa podskoki na betonie - i oddech
ulgi.
Czekając na bagaże, zamienili kilka zdań.
- Wybierasz się na archipelag dzisiaj wieczorem?
- Nie. Poczekam.
- Śmierdząca sprawa.
- Tak - przyznał Martin Beck.
- I cholernie 'wkurzająca. - Na traneberskim moście Kollberg dodał: - Ale
najbardziej wkurza mnie to, że bez przerwy o tym myślimy. Matsson to
kawał łajdaka. Gdyby naprawdę zaginął, zrobiłby dobry uczynek. Jeśli dał
nogę, ktoś go prędzej czy później dopadnie. To nie nasza broszka. A gdyby
przypadkiem gdzieś mu się zeszło z tego padołu, guzik nas to obchodzi.
Dobrze mówię?
- Dobrze.
- Ale gdyby cięgiem był zaginiony, myślelibyśmy o nim latami. Kurde
flak!
- Logiki w tym za grosz.
- Co racja to racja.
W komendzie panował dziwny spokój. Ale przecież była sobota i pełnia
lata. Na biurku Martina Becka leżało kilka nieistotnych listów i kartka od
Melandera: „Czarne półbuty. Stare. Od dawna nienoszone. Nigdzie
ciemnoszarego garnituru".
Za oknem wiatr czochrał korony drzew i mżył drobny kapuśniaczek.
Pomyślał o Dunaju, parowcach i prądzie powietrza znad nasłonecznionych
gór. O walcach wiedeńskich. Ciepłych nocach. Moście. Nabrzeżu.
Ostrożnie dotknął guza na karku i usiadł za biurkiem.
Wszedł Kollberg, zerknął na liścik od Melandera i podrapał się po
brzuchu.
- A jednak nas to obchodzi.
- Chyba tak. - Martin Beck zastanawiał się chwilę. - Czy musiałeś oddać
paszport, kiedy byłeś w Rumunii?
- Tak, policja zabrała nam paszporty na lotnisku, a po tygodniu
odebraliśmy je w hotelu. Mój przeleżał się kilka dni dłużej. To był duży
hotel. Co wieczór policjanci podrzucali tego od metra.
Martin Beck wybrał numer telefonu.
- Budapeszt dwa, dziewięć, osiem, trzy, jeden, siedem, z majorem
Vilmosem Szluką. Tak, major S-z-1-u-k-a. Nie, na Węgrzech.
Podszedł do okna i patrzył na deszczyk. Kollberg siedział w fotelu dla
gości i oglądał paznokcie. Dopóki nie zadzwonił telefon, żaden się nie
odezwał ani nie poruszył.
W słuchawce dał się słyszeć fatalny niemiecki:
- Major Szluka zaraz będzie.
Echo kroków w komendzie przy Deak Ferenc Ter i głos Szluki:
- Dzień dobry. Jaka pogoda w Sztokholmie?
- Deszcz i wiatr. Zimno.
- A u nas ponad trzydzieści stopni. Trochę za ciepło. Właśnie wybierałem
się do kąpieliska Palatinus. Coś nowego?
- Jeszcze nie.
- To tak jak u nas. Jeszcze go nie znaleźliśmy. Mógłbym w czymś pomóc?
- W sezonie turystycznym chyba się zdarza, że cudzoziemcy gubią swoje
paszporty, prawda?
- Niestety. Zawsze są z tym problemy. Ale na szczęście to nie moje
zmartwienie.
- Mógłby pan sprawdzić, czy jakiś obcokrajowiec nie zgłosił zaginięcia
paszportu w Ifjusag albo w Dunie po dwudziestym pierwszym lipca?
- Oczywiście. Ale, jak wspomniałem, to nie moja działka. Czy mogę dać
odpowiedź o piątej?
V - Proszę dzwonić o każdej porze. I jeszcze jedno.
- Tak?
- Jeśli ktoś zgłosił zgubę, czy udałoby się panu dowiedzieć, jak ta osoba
wygląda? Taki ogólny rysopis.
- Odezwę się o piątej. Do usłyszenia.
- Do usłyszenia. Mam nadzieję, że zdąży się pan wykąpać. Martin Beck
odłożył słuchawkę. Kollberg popatrzył na niego
podejrzliwie.
- Wykąpać?
- W źródłach siarkowych. Siedzi się w nich po szyję na marmurowych
ławach.
- Ach, tak. - Kollberg podrapał się po głowie. -A więc w Budapeszcie miał
na sobie niebieski blezer, szare spodnie i brązowe buty.
- I płaszcz.
- A w walizce był niebieski blezer.
- Tak.
- I szare spodnie.
- Tak.
- I brązowe buty.
- Tak.
- A wieczorem w przeddzień wyjazdu był w ciemnym garniturze i
czarnych butach.
- I w płaszczu.
- Ale ani butów, ani garnituru nie ma w jego mieszkaniu.
- Nie ma.
- Jasny gwint!
- Yhm.
Zmienił się nastrój, wzrosło napięcie. Martin Beck wygrzebał z szuflady
biurka zapomnianą, wysuszoną na wiór florydę i zapalił.
Podobnie jak kolega z Malmó próbował rzucić palenie, ale ka pół
gwizdka.
Kollberg ziewnął i spojrzał na zegarek.
- Pojedziemy coś przekąsić?
- Czemu nie.
- Pod Cynowym Pucharem?
- Tak.
Rozdział 23
Wiatr osłabł, kapuśniaczek w Vasaparken spokojnie kropił na stoiska z
loterią fantową, karuzelę i dwóch policjantów w czarnych pelerynach.
Karuzela była w ruchu, na pomalowanym blaszanym koniu siedziała
dziewczynka w czerwonym plastikowym płaszczyku i czerwonej
plastikowej chustce. Kręciła się w deszczu z poważną miną, ze wzrokiem
utkwionym przed siebie. Opodal pod parasolem stali jej rodzice i smętnym
spojrzeniem omiatali wesołe miasteczko. Intensywnie pachniały liście i
mokra zieleń. Było sobotnie popołudnie, lato w pełni.
W restauracji naprzeciwko parku dał się słyszeć jedynie kojący szelest
popołudniowych gazet, czytanych przez parę starszych stałych gości, i
stłumiony odgłos strzałek, trafiających w tarczę w sąsiednim
pomieszczeniu. Martin Beck i Kollberg. usiedli w pubie kilka metrów od
stołu, który zwykle okupował Alf Matsson i jego koledzy po fachu. Teraz
nikogo przy nim nie było, pośrodku stała szklanka z czerwoną kartką.
„Rezerwacja". Pewnie zawsze tam stała.
- Już po lunchu - powiedział Kollberg. - Za jakąś godzinę znowu zaczną
się schodzić. Wieczorem będzie taki ścisk i ochlapywanie bliźnich piwem,
że nawet mysz się nie prześliźnie.
Otoczenie nie zachęcało do pogłębionych dywagacji. Jedli w milczeniu.
Za oknem siąpiło szwedzkie lato.
Kollberg opróżnił kufel piwa, złożył serwetkę i wytarł usta.
- Czy trudno tam przekroczyć granicę bez paszportu? - spytał.
- Dosyć. Podobno jest dobrze strzeżona. Nieobeznany cudzoziemiec
raczej nie ma szans.
- A wyjeżdżając legalnie, trzeba mieć wizę w paszporcie?
- Tak. I pozwolenie na opuszczenie kraju. To taka luźna kartka, którą się
dostaje przy wjeździe i oddaje na granicy przy wyjeździe. Poza tym policja
wbija stempel z datą wyjazdu tuż obok wizy. Zobacz.
Martin Beck wyjął paszport z wewnętrznej kieszeni marynarki i położył na
stole.
- I jeśli ma się wizę i pozwolenie na wyjazd - powiedział Koll-berg,
oglądając stemple - to można przekroczyć dowolną granicę?
- Masz pięć krajów do wyboru: Czechosłowację, Związek Radziecki,
Rumunię, Jugosławię i Austrię. I możesz się tam dostać, jak chcesz -
samolotem, pociągiem, samochodem, statkiem.
- Statkiem? Z Węgier?
- Dunajem. Z Budapesztu w kilka godzin dopływasz wodolotem do
Wiednia albo Bratysławy.
- Albo pedałuję na rowerze, zasuwam na piechotę, płynę wpław, galopuję
konno albo się czołgam - uzupełnił Kollberg.
- Tak. Pod warunkiem, że zgłosisz się na przejściu granicznym.
- Do Austrii i do Jugosławii nie trzeba wizy?
- To zależy, jaki się ma paszport. Jeśli szwedzki, niemiecki albo włoski -
nie trzeba. Na węgierskim można jeździć bez wizy do Czechosłowacji i
Jugosławii.
- Mało prawdopodobne, żeby z tego skorzystał.
- Yhm.
Pili kawę. Kollberg zawzięcie studiował stemple w paszporcie Martina
Becka.
- Duńczycy nic ci nie wbili na Kastrup.
- Nie.
- Czyli nie ma żadnego dowodu, że jesteś w Szwecji.
- Nie ma. Tylko taki, że tu siedzę.
Od pół godziny zaczęli się schodzić goście i szybko zabrakło wolnych
stolików. Przy tym z czerwoną kartką usiadł jakiś trzy-dziestokilkuletni
mężczyzna, zamówił piwo i przeglądał gazetę. Od czasu do czasu
nerwowo zerkał ku wejściu, jakby na kogoś czekał. Brodaty, w okrągłych
szkłach w masywnej rogowej oprawie, miał na sobie tweedowy blezer w
brązową kratę, białą koszulę, brązowe spodnie i czarne buty.
- Kto to jest? - spytał Martin Beck.
- Nie wiem. Wszyscy wyglądają jednakowo. Poza tym niektórzy wpadają
sporadycznie.
- W każdym razie to nie Molin, bo zdążyłem go poznać. Kollberg zerknął
na mężczyznę.
- Może Gunnarsson.
- Nie - odparł po namyśle Martin Beck. - Jego raz widziałem.
Do pubu weszła rudowłosa, względnie młoda kobieta. W ceglanym
sweterku, tweedowej spódnicy i zielonych pończochach. Zlustrowała
lokal, potarła nos i usiadła przy stole z czerwoną kartką.
- Siemasz, Pelle - powiedziała.
- Siemanko.
- Pelle, czyli Per Kronkvist - wyjaśnił Kollberg. - A ta panna to Pia Bolt.
- Dlaczego ci wszyscy faceci są brodaci?
Martin Beck skonstatował to po dłuższym namyśle, jakby od dawna
nurtował go ten problem.
- Może mają sztuczne brody - zasugerował Kollberg i spojrzał na zegarek.
- Żeby grać nam na nerwach.
- Wracamy - zdecydował Martin Beck. - Zawiadomiłeś Sten-stróma?
Kollberg skinął głową. Wychodząc, usłyszeli Kronkvista, przywołującego
kelnerkę:
- Hej, dziewucha! Daj malucha! Trochę ludzi się roześmiało.
W komendzie panowała grobowa cisza. Stenstrom siedział w rejestracji i
stawiał pasjansa.
Kollberg popatrzył na niego spod oka.
- Wcześnie zaczynasz. Ciekawe, co będziesz robił na stare lata.
- To samo co teraz. Będę myślał, po co tu siedzę.
- Sprawdzisz alibi kilku osób - powiedział Martin Beck. -Lennart, daj mu
listę.
Stenstrom dostał listę i pobieżnie ją przejrzał.
- Teraz?
- Tak, dzisiaj wieczorem.
- Molin, Lund, Kronkvist, Gunnarsson, Bengtsfors, Pia Bolt. Bengtsfors?
A to kto?
- Błąd maszynowy - burknął Kollberg. - Powinno być „Bengt Fors". „T"
sprzęga się z „s".
- Dziewczynę też mam sprawdzić?
- Tak, jeśli cię to bawi - powiedział Martin Beck. - Siedzi Pod Cynowym
Pucharem.
- Mogę otwarcie z nimi rozmawiać?
- Czemu nie. Rutynowe dochodzenie w sprawie Alfa Mats-sona. Wszyscy
już wiedzą, o co chodzi. A co nowego w wydziale narkotyków?
- Skontaktowałem się z Jacobssonem - odparł Stenstrom. -Szybko się z
tym uwiną. Narkomani od razu zaczęli sypać, jak tylko usłyszeli, że
Matsson przepadł bez śladu. Coś mi przyszło do głowy. Matsson
sprzedawał towar między innymi kompletnie zdegenerowanym ćpunom,
zdzierał z nich skórę...
Stenstrom umilkł.
- No, co ci przyszło do głowy? - zapytał Kollberg.
- Czy nie mogło być tak, że któryś z tych kantowanych nieszczęśników
miał go po dziurki w nosie?
- Mogło - przyznał Martin Beck.
- Zwłaszcza w kinie - dorzucił Kollberg. - W Ameryce. Stenstrom schował
listę do kieszeni i wstał.
- Czasem nawet u nas może się wydarzyć coś nowego - rzekł z urazą,
kierując się ku drzwiom.
- Owszem, może - zgodził się Kollberg. - Tylko zapomniałeś, że Matsson
zapodział się na Węgrzech, dokąd pojechał po więcej towaru dla swoich
kantowanych nieszczęśników. Spadaj!
Stenstrom zmył się.
- Byłeś złośliwy - zauważył Martin Beck.
- To niech ruszy mózgownicą.
- Właśnie to zrobił.
- Tere-fere.
Martin Beck wyszedł na korytarz. Stenstrom wkładał płaszcz.
- Obejrzyj ich paszporty. Stenstrom pokiwał głową.
- Nie jedź sam.
- Bo co? Są groźni? - zapytał zjadliwie.
- Rutyna.
Martin Beck wrócił do Kollberga. Milczeli, dopóki nie zadzwonił telefon.
Martin Beck podniósł słuchawkę.
- Połączenie z Budapesztem zostało przesunięte z siedemnastej na
dziewiętnastą - poinformowała telefonistka.
- To nie jest przyjemne - odezwał się po chwili Kollberg.
- Fakt - przyznał Martin Beck. -1 nie będzie.
Bez wdawania się w dyskusję wiedzieli mniej więcej, co się stało i co się
stanie.
- Dwie godziny - powiedział Kollberg. - Rozejrzymy się?
- Tak.
Wjechali na Vasterbron. Sobotni ruch zelżał, most świecił pustkami.
Prawie. Wyprzedzili jakiś niemiecki autokar. Martin Beck zauważył, że
turyści wstają z miejsc i patrzą na mieniący się srebrzyście Riddarfjarden i
spowite w dżdżystej mgiełce kontury Sztokholmu.
- Tylko Molin mieszka za miastem - skonstatował Kollberg. - Zaczniemy
od niego.
Minęli Liljeholmsbron i zamglone Arstafaltet, z Sockenvii-gen Kollberg
skręcił w wąską uliczkę wijącą się między willami, chwilę błądził,
wreszcie trafił i jadąc w żółwim tempie, odczytywał numery na furtkach.
- O, tutaj. Molin mieszka po lewej. Wchodzi się z tej strony.
Prawdopodobnie kiedyś był to dom jednorodzinny. Teraz go podzielili,
drugie wejście jest od tyłu.
- Kto mieszka w drugiej części? - zapytał Martin Beck.
- Emerytowany celnik z żoną.
Przed willą zobaczyli duży zdziczały ogród, w którym rosły sękate
jabłonie i gąszcz krzaków owocowych. Ale żywopłot był zadbany i
siatkowa furtka świeżo pomalowana na biało.
- Spory ogród - zauważył Kollberg. - Guzik widać. Chcesz się trochę
poprzyglądać?
- Nie, jedź.
- No to teraz do Gunnarssona. Svartensgatan sześć. Nynasvagen dojechali
na Sódermalm i zaparkowali na Mo-
sebacketorg. Stara kamienica z dużym wybrukowanym podwórkiem była
tuż przy placu. Gunnarsson zajmował trzecie piętro, okna jego mieszkania
wychodziły na ulicę.
- Niedawno się tu wprowadził - powiedział Martin Beck, kiedy odjeżdżali
z Mosebacketorg.
- Tak, pierwszego lipca.
- Przedtem mieszkał w Hagalund. Wiesz, gdzie? Kollberg zatrzymał się na
czerwonym świetle przy kościele Jakuba i kiwnął głową w stronę dużych
okien baru Opera.
- Może teraz wszyscy tam siedzą. Z wyjątkiem Matssona. Hagalund? Tak,
pamiętam adres.
- To dobrze. Ale najpierw pojedź Strandvagen, chciałbym popatrzeć na
statki.
Pojechali Strandvagen. Martin Beck patrzył na statki. Przy nabrzeżu
Blasieholm cumował duży biały jacht dalekomorski z amerykańską flagą
na rufie, a koło DjurgSrdsbron kołysała się polska łódź motorowa,
wciśnięta między dwie alandzkie szkuty.
Przed bramą domu Pii Bolt na Strindbergsgatan jakiś chłopczyk w
kraciastym owerolu i zydwestce jeździł tam i z powrotem czerwonym
piętrowym autobusem z plastiku, wydając odgłos przypominający warkot
silnika. Kiedy zahamował, żeby przepuścić Koll-berga i Martina Becka,
zawarczał trochę ciszej i mniej rytmicznie.
W bramie Stenstróm z ponurą miną czytał listę Kollberga.
- Po co tu sterczysz? - zagaił Kollberg.
- Nie ma jej. Pod Cynowym Pucharem też jej nie było. Zastanawiam się,
co dalej. Jeśli macie ochotę mnie zmienić, chętnie wrócę do domu.
- Spróbuj w barze Opera - podsuflował Kollberg.
- Dlaczego jesteś sam? - zapytał Martin Beck.
- Rónn wróci lada moment. Poszedł do ciotki z kwiatami. Ma urodziny,
mieszka tuż za rogiem.
- Jak idzie?
- Sprawdziliśmy Lunda i Kronkvista. O północy przenieśli się z baru
Opera do Hamburger Bórs*, spotkali tam dwie znajome dziewczyny i o
trzeciej nad ranem wylądowali w domu jednej z nich. - Stenstróm zajrzał
do notatek. - Nazywa się Svensson, mieszka na Sagavagen na Lidingó.
Zostali tam do ósmej rano, potem pojechali taksówką do roboty. Od
pierwszej po południu do piątej siedzieli Pod Cynowym Pucharem, skąd
wyprawili się do Karlstadu, żeby zrobić jakiś reportaż. Innych jeszcze nie
zdążyłem sprawdzić.
- Jasne, rozumiem. Pracuj dalej. Będziemy na komendzie po siódmej.
Zadzwoń, jeśli skończysz o sensownej porze.
Ruszyli do Hagalund. Deszczyk przybrał na sile. Kiedy Kollberg
zahamował przed niską, trzypiętrową czynszówką, gdzie jeszcze dwa
miesiące temu mieszkał Gunnarsson, woda strumieniami spływała po
szybach, ciężkie krople ogłuszająco bębniły w dach samochodu.
Podnieśli kołnierze płaszczy i wbiegli do bramy. Na drzwiach na drugim
piętrze była wizytówka przypięta pinezkami. Nazwisko zgadzało się z
tym, które zobaczyli na tabliczce w bramie. Wizytówka i tabliczka różniły
się odcieniem bieli od pozostałych.
Wrócili do samochodu, objechali budynek i zatrzymali się od frontu.
Gunnarsson przypuszczalnie zajmował pokój z kuchnią.
* Ekskluzywny lokal rozrywkowy, w którym od 1956 występują znani
artyści i satyrycy.
- Dwa okna - powiedział Kollberg. - To mi wygląda na kawalerkę.
Przeprowadził się do większego, bo będzie się żenił.
Martin Beck patrzył w deszcz. Chciało mu się palić, przemarzł. Po drugiej
stronie ulicy było pole i zalesiony pagórek. Na polu wznosił się nowiutki
wieżowiec, tuż obok stawiano następny. Najpewniej cały teren zaroi się od
identycznych domów. Z nieciekawej czynszówki, w której mieszkał
Gunnarsson, rozciągał się przynajmniej miły dla oka widok. Teraz nic po
nim nie zostanie.
Pośrodku pola zobaczył zwęglone resztki wiejskiej zagrody.
- Pożar?
Kollberg pochylił się nad kierownicą i zmrużył oczy.
- Stara chałupa. Widziałem ją zeszłego lata. Wspaniała, drewniana, ale
opuszczona, nikt tam nie mieszkał. Myślę, że sfajczyli ją strażacy. No
wiesz, w ramach ćwiczeń. Podpalają i gaszą, podpalają i gaszą, i tak w
kółko, dopóki nie sfajczą do imentu. Szkoda chałupy. Ale muszą być
działki pod nowe domy. - Spojrzał na zegarek i włączył silnik. - Zbierajmy
się, jeśli mamy zdążyć na tę twoją pogawędkę.
Deszcz zalewał przednią szybę, Kollberg musiał prowadzić ostrożnie. W
drodze na komendę nie odzywali się do siebie. Kiedy wysiedli z
samochodu, była za pięć siódma i zdążyło się ściemnić.
Telefon zadzwonił punktualnie o siódmej. Niesamowite. Faktycznie,
niesamowite.
- Gdzie, do cholery, jest Lennart?! - powiedziała żona Koll-berga.
Martin Beck przekazał słuchawkę i starał się nie słuchać wyjaśnień kolegi.
- Tak, niedługo przyjdę... Tak,, za krótką chwilkę...Jutro? Nie bardzo...
Martin Beck czmychnął do toalety, skąd wyszedł dopiero na dźwięk
odkładanej słuchawki.
- Powinniśmy mieć dziecko - skonstatował Kollberg. - Biedactwo, siedzi
sama w domu i czeka na mnie.
Pobrali się zaledwie pół roku temu, wszystko się jeszcze jakoś ułoży.
Chwilę później odezwał się Szluka.
- Przepraszam, że musiał pan czekać. W sobotę trudniej o kontakt z
ludźmi. W każdym razie miał pan rację.
- Co do paszportu?
- Tak. Belgijski student zgubił paszport w hostelu Ifjusag.
- Kiedy?
- Na razie nie możemy tego ustalić. Przyjechał w piątek po południu
dwudziestego drugiego lipca. Alf Matsson zgłosił się tego samego dnia
wieczorem.
- To by się zgadzało.
- Prawda? Kłopot polega na tym, że ten młody człowiek, Roeder, jest na
Węgrzech pierwszy raz i nie zna naszych procedur. Uznał za rzecz
oczywistą, że paszport odbiera się dopiero w momencie opuszczania
hotelu. Ponieważ miał rezerwację na trzy tygodnie, w ogóle o tym nie
myślał i poprosił o paszport dopiero w poniedziałek, czyli tego samego
dnia, kiedy się poznaliśmy. Był mu potrzebny do załatwienia bułgarskiej
wizy. To naturalnie jego wersja.
- Może być prawdziwa.
- Oczywiście. W recepcji są przekonani, że Roeder wziął paszport
następnego dnia rano, czyli dwudziestego trzeciego, kiedy Matsson
przeniósł się z Ifjusag do Duny i przepadł bez wieści. Roeder przysięga, że
nie brał paszportu, a personel jest absolutnie pewien, że paszport leżał w
jego przegródce w piątek wieczorem, powinien go zatem odebrać w sobotę
rano. Takie są procedury.
- Czy ktoś z pracowników pamięta, że dostał go z powrotem?
- Nie. Nie można tego od nich wymagać. O tej porze roku często mają po
pięćdziesiąt paszportów dziennie i tyle samo wydają. Poza tym kto inny
sortuje je wieczorem i wkłada do przegródek, a kto inny wydaje
następnego dnia.
- Czy widział pan Roedera?
- Tak. Został w hostelu. Ambasada załatwia mu powrót.
- No i jak? Jest podobny?
- Ma brodę. Sądząc z fotek, nie są zbyt podobni. Ale rzadko
przypominamy siebie na starych zdjęciach paszportowych. Równie dobrze
ktoś mógł w nocy ukraść jego paszport. Nic prostszego. Recepcjonista jest
sam, czasami musi się odwrócić albo na chwilę wyjść. A kontrolerzy nie
mają czasu na studiowanie twarzy, kiedy przez granicę przelewają się
tłumy turystów. Jeśli pański rodak wziął paszport Roedera, równie dobrze
mógł na nim wyjechać z Węgier. - Szluka milczał przez chwilę. - W
każdym razie ktoś to zrobił.
Martin Beck wyprostował się.
- To pewne?
- Tak. Otrzymałem wiadomość dwadzieścia minut temu. Mamy
zezwolenie Roedera na wyjazd. Odebrała je policja graniczna w
Hegyeshalom w sobotę po południu dwudziestego trzeciego lipca. Od
pasażera pociągu ekspresowego Budapeszt - Wiedeń. Pasażerem nie mógł
być Roeder, bo wciąż u nas jest. - Szluka zawahał się. - Znaczyłoby to, że
Matsson nie opuścił Węgier.
- Nie - powiedział Martin Beck. - On tam w ogóle nie był.
Rozdział 24
Martin Beck źle spał i wcześnie się obudził. Mieszkanie w Bagarmossen
wydawało się nijakie, bez wyrazu, wszystkie dobrze mu znane sprzęty ani
go ziębiły, ani grzały. Wziął prysznic. Ogolił się. Wyjął odprasowany szary
garnitur. Ubrał się z niezwykłą starannością. Wyszedł na balkon. Nie
padało. Spojrzał na termometr. Szesnaście stopni. Jak na słomianego
wdowca przystało, zjadł obrzydliwe śniadanie (popił sucharki herbatą) i
czekał.
Kollberg był o dziewiątej w towarzystwie Stenstróma. Pojechali na
komendę.
- Jak poszło? - zapytał Martin Beck.
- Tak sobie. - Stenstrom wertował notatnik. - Molin pracował w sobotę. To
pewne. Siedział w redakcji pd ósmej rano. W piątek nie ruszał się z domu,
odsypiał trudy pijackiej nocy. Trochę się poprztykaliśmy o to spanie.
Powiedział, że nie spał, bo miał doła. „Nie wiesz, pędraku, co to znaczy
mieć doła i leżeć w wyrze z lękościskiem? Nadajesz się na policjanta, bo
ni cholery nic nie rozumiesz". Zapisałem słowo w słowo.
- A niby czemu miał lękościsk? - zapytał Kollberg.
- Chyba sam tego nie wiedział. Nie pamiętał, co robił w nocy z czwartku
na piątek. I wcale się tym nie przejął. W ogóle był okropnie bezczelny i
nabzdyczony.
- Dalej - przynaglił go Martin Beck.
- Niestety, wczoraj się pomyliłem, mówiąc, że Lund i Kron-kvist są
czyści. Okazało się, że na Lidingó z dziewczynami pojechał nie Kronkyist,
tylko Fors. Za to Kronkvist pojechał z Lun-dem do Karlstadu. Nie w
piątek, tylko w sobotę. Trochę to zagmatwane, ale nie wydaje mi się, żeby
Lund kłamał, kiedy podawał pierwszą wersję. Nie bardzo pamiętał. On i
Kronkyist byli najbardziej pijani z całej paczki. Lundowi wszystko się
pomieszało. Fors był przytomniejszy i wyjaśnił mi, co i jak. Ledwie
przyjechali do mieszkania panny Svensson, Lundowi urwał się film i cały
piątek miał z głowy. W sobotę rano zadzwonił do Forsa, który go stamtąd
zabrał, i poszli do knajpy. Do baru Opera, nie do restauracji Pod Cynowym
Pucharem, jak myślał Lund. Kiedy Lund coś przekąsił i wypił dwa piwa,
przejrzał na oczy, wrócił do domu, zabrał sprzęt fotograficzny i pojechali z
Kronkvistem do Karlstadu. Kronkyist był wtedy u siebie.
- A co robił wcześniej?
- Leżał w domu, czuł się pod psem. Pewne jest tylko to, że był tam w
sobotę o wpół do piątej po południu.
- Sprawdziłeś?
- Tak. Wieczorem przyjechali do hotelu w Karlstadzie. Kronkyist też
cierpiał na lękościsk. Tak mi powiedział. A Lund powiedział, że na nic nie
cierpiał, bo za dużo wypił. Aha, Lund nie nosi brody. Zapisałem to.
- Aha.
- Gunnarsson miał lepszą pamięć. W piątek siedział w domu i pisał. W
sobotę był w redakcji przed południem i wieczorem, żeby oddać różne
artykuły.
- Wiesz to na sto procent?
- Tego bym nie powiedział. Redakcjajest duża, nie znalazłem nikogo, kto
by to potwierdził. W każdym razie na pewno podrzucił jeden artykuł, ale
mógł to zrobić rano albo wieczorem.
- Paszporty?
- Zaraz. Pia Bolt też była dość przytomna. Ale nie chciała powiedzieć,
gdzie spędziła noc z czwartku na piątek. Odniosłem wrażenie, że z kimś
się przespała i wolała nie mówić, z kim.
- To całkiem prawdopodobne - przyznał Kollberg. - W koń cu był
czwartek i w ogóle.
- Co masz na myśli? - zapytał Stenstróm.
- Nic. Może numerek nie był popisowy.
- Dalej - powiedział Martin Beck.
- W sobotę od jedenastej przed południem była u mamy. Dyskretnie
sprawdziłem. A teraz paszporty. Molin nie chciał mi pokazać. Powiedział,
że nie będzie się legitymował we własnym domu. Lund ma prawie nowy
paszport. Jest fotografem i dużo jeździ. Ostatni stempel przybili mu na
Arlandzie szesnastego czerwca. Wracał z Izraela. Chyba się zgadza.
- Nie chciał pokazać paszportu - wtrącił Kollberg. - I położyłeś uszy po
sobie?
- Pia Bolt dwa lata temu była tydzień na Majorce. I to wszystko.
Kronkyist ma stary paszport. Wygląda jak główka kapusty, jest pobazgrany
i zniszczony. Ostatni stempel przystawili mu w maju w Góteborgu, kiedy
przyjechał z Anglii. Gunnarsson też ma stary paszport, ale w ciut lepszym
stanie. Są tam stemple z Arlandy, wyjazd siódmego maja i powrót
dziesiątego maja. Powiedział, że był w zakładach Renault w Billancourt.
Francuzi najwyraźniej nie stemplują paszportów.
- Tak, to prawda - wtrącił Martin Beck.
- Wszystkich nie zdążyłem przepytać. Krister Sjóberg był w domu z
rodziną, mieszka w Alvsj6. Meredith to Amerykanin, w dodatku kolorowy.
- Możemy go olać - powiedział Kollberg. - I tak nie moglibyśmy go
przyskrzynić, boby nas hipisi obdarli ze skóry.
- Głupi jesteś.
- A to mi nowina! Myślę, że nie musisz kontynuować.
- Tak - zgodził się Martin Beck. - To nam wystarczy.
- Wiecie, kto to jest? - zapytał Stenstróm.
- Tak nam się przynajmniej wydaje.
- Kto?
Kollberg przeszył Stenstróma wzrokiem.
- Ruszże mózgownicą, człowieku. Czy to Alf Matsson był w
Budapeszcie? Czy Matsson wziąłby z sobą tyle szmalu na towar i zostawił
wszystko w walizce w hotelu? Czy Matsson podrzuciłby klucz pod drzwi
komendy policji? Powinien ją raczej omijać szerokim łukiem, prawda?
Dlaczego Matsson w ogóle miałby w taki sposób aranżować własne
zniknięcie?
- No tak.
- Dlaczego Matsson miałby jechać na Węgry w niebieskim blezerze,
szarych spodniach i zamszowych butach z bardzo podobnym kompletem
ciuchów spakowanych w walizce? Gdzie się podział ciemny garnitur,
który włożył w przeddzień wyjazdu? Nie ma go ani w walizce, ani w jego
mieszkaniu.
- Okej, to nie był Matsson. Więc kto?
- Ktoś, kto miał okulary i płaszcz Matssona i nosił brodę. Kto był ostatnio
widziany z Matssonem? Kto nie ma alibi do soboty wieczór? Kto z tej
paczki był na tyle trzeźwy i inteligentny, żeby coś takiego sprokurować?
Zastanów się.
Stenstróm milczał ze śmiertelnie poważną miną.
- Coś mi przyszło do głowy. - Kollberg rozłożył na stole plan Budapesztu.
- Spójrzcie. Tu jest hotel, a tu Dworzec Centralny czy jak mu tam.
- Nyugati Palyaudvar. Dworzec Zachodni.
- Niech ci będzie. Gdybym miał pójść z hotelu na stację, wybrałbym tę
drogę, czyli obok komendy policji.
- Owszem, ale doszedłbyś do niewłaściwego dworca. Pociągi do Wiednia
odjeżdżają z Keleti, ze Wschodniego.
Kollberg w milczeniu studiował mapę.
Martin Beck rozłożył odbitkę planu Solnej i kiwnął głową na Stenstróma.
- Pojedziesz do komendy na Solnej i poprosisz chłopców, żeby odgrodzili
ten teren. Są tam szczątki spalonego domu. Dobijemy niebawem.
- Teraz zaraz?
- Tak.
Stenstróm wyszedł. Martin Beck wygrzebał papierosa, palił w milczeniu i
popatrywał na siedzącego nieruchomo Kollberga.
- W drogę - powiedział, gasząc peta.
Kollberg szybko prowadził wyludnionymi w niedzielę ulicami. Kiedy
przejeżdżali przez Vasterbron, spomiędzy gnanych wiatrem chmur
wyjrzało słońce i lekka bryza zmarszczyła wody Riddarfjarden. Martin
Beck obrzucił roztargnionym spojrzeniem grupkę jolek. Opływały boję w
zatoce przy Ralambshov.
Zaparkowali w tym samym miejscu co poprzedniego dnia.
Kollberg pokazał na stojącą opodal czarną lancię.
- To jego wóz. Pewnie jest w domu.
Przecięli na ukos Svartensgatan i otworzyli drzwi. Owionęło ich rześkie,
wilgotne powietrze. W milczeniu weszli po wysłużonych schodach na
czwarte piętro.
Rozdział 25
Drzwi otworzyły się natychmiast.
Mężczyzna miał na sobie szlafrok i kapcie. Wydawał się kompletnie
zaskoczony.
- Przepraszam - powiedział. - Myślałem, że to moja narzeczona.
Martin Beck od razu go rozpoznał. To jego pokazał mu Molin Pod
Cynowym Pucharem dzień przed wylotem Matssona do Budapesztu.
Szczera, sympatyczna twarz. Łagodne spojrzenie niebieskich oczu. Dobrze
zbudowany. Tylko broda i średni wzrost upodabniały go do belgijskiego
studenta Roedera i Alfa Matssona.
- Jesteśmy z policji. Nazywam się Beck. A to policjant śledczy Kollberg.
Sztywno i uprzejmie przywitali się skinieniem głowy.
- Kollberg.
- Gunnarsson.
- Czy możemy wejść na chwilę? - zapytał Martin Beck.
- Naturalnie. O co chodzi?
- Chcielibyśmy porozmawiać o Alfie Matssonie.
- Wczoraj był u mnie w tej samej sprawie inny policjant.
- Tak, wiemy.
Ledwie Martin Beck i Kollberg przekroczyli próg mieszkania, w ich
zachowaniu zaszła wyraźna zmiana, której nie byli świadomi. Napięcie i
niepewność zastąpiły rutynowy spokój i stanów- \
czość, świadczące o tym, że wiedzą, co się stanie, bo często doświadczali
czegoś podobnego.
Przeszli przez mieszkanie, nie mówiąc ani słowa. Było jasne i przestronne,
urządzone z dobrze przemyślaną dbałością, acz nie do końca.
Rozstawienie nowiutkich mebli nasuwało skojarzenia z aranżacją wystroju
sklepowej witryny.
Okna dwóch pokoi wychodziły na ulicę, okno sypialni i kuchni na
podwórze. W łazience, której drzwi stały otworem, paliło się światło.
Kiedy zadzwonili, mężczyzna najwyraźniej zajmował się poranną toaletą.
W sypialni były dwa szerokie łóżka. Na nocnej szafce obok tego, na
którym ktoś niedawno leżał, stała do połowy opróżniona butelka wody
mineralnej, szklanka, dwa słoiczki tabletek i zdjęcie w ramce. Poza tym w
sypialni był fotel na biegunach, dwa stołki i toaletka z szufladkami i
nastawnym lustrem. Zdjęcie przedstawiało młodą kobietę o blond włosach,
dorodnej twarzy i bardzo jasnych oczach. Nie miała makijażu. Na szyi
wisiał srebrny łańcuszek bismark. Martin Beck rozpoznał ten model, bo
szesnaście lat temu identyczny podarował żonie.
Obejrzeli mieszkanie i weszli do gabinetu.
- Siadajcie, proszę - powiedział Gunnarsson.
Martin Beck skinął głową i usadowił się na wiklinowym krześle przy
dwuosobowym biurku, wyposażonym po obu stronach w kolumny szuflad.
Mężczyzna w szlafroku zerknął na Kollberga, który nadal krążył po
mieszkaniu.
Na blacie leżały maszynopisy, książki i czasopisma. W maszynie tkwiła
częściowo zapisana kartka papieru, przy telefonie stała jeszcze jedna
fotografia w ramce. Jasnooka kobieta ze srebrnym łańcuszkiem. To zdjęcie
zostało zrobione w plenerze. Odrzuciła głowę do tyłu i śmiała się prosto w
obiektyw. Wiatr mierzwił jej włosy.
- Czym mogę służyć? - zapytał uprzejmie mężczyzna w szlafroku.
Martin Beck pochwycił jego spojrzenie. W niebieskich oczach malował się
spokój. Kollberg krzątał się winnej części mieszkania, był w łazience albo
w kuchni.
- Proszę powiedzieć, co się wydarzyło - zaczął Martin Beck.
- Kiedy?
- W nocy z dwudziestego pierwszego na dwudziesty drugi lipca, kiedy
pan i Matsson wyszliście z baru Opera.
- Już to mówiłem. Rozstaliśmy się na ulicy. Wsiadłem do taksówki i
wróciłem do domu. On czekał na następną, bo jechał w inną stronę.
Martin Beck położył ręce na krawędzi biurka i przyglądał się kobiecie na
fotografii.
- Chciałbym zobaczyć pański paszport.
Mężczyzna obszedł biurko, usiadł i wysunął szufladę. Wiklinowe krzesło
przyjemnie zaskrzypiało.
- Proszę.
Martin Beck kartkował paszport. Był stary i zniszczony, ostatni stempel
rzeczywiście wbili mu na Arlandzie dziesiątego maja. Na końcu widniały
jakieś zapiski, między innymi numery telefonów i wierszyk. Wewnętrzne
strony okładki pokrywały bodaj notatki o samochodach albo silnikach,
skreślone pospiesznie dawno temu. Wierszyk był napisany w poprzek
zielonym długopisem. Martin Beck obrócił paszport i przeczytał:
There was a young manfrom Dundee
Who said: "They can't do without me
No house is complete
Without me and my seat
My initials are WC"*.
Mężczyzna siedzący po drugiej stronie biurka śledził jego spojrzenie.
- To limeryk-wyjaśnił.
- Widzę.
- O Winstonie Churchillu. Podobno jego autorstwa. Usłyszałem to w
samolocie z Paryża do Sztokholmu i tak mi się spodobał, że postanowiłem
go zapisać.
* Rzekł pewien młodzik z Dundee:/„Beze mnie wszyscy są bezradni/
Prawdziwy dom, każdy to wie/ Beze mnie nie obejdzie się/ A ja - to wasz
WC".
Martin Beck nie zareagował. Wpatrywał się w rymowankę. Pod spodem
papier był ciut jaśniejszy, poznaczony malutkimi zielonymi kropkami,
których nie powinno tam być. Jakby z drugiej strony przebijał zielony
stempel. Tyle że żadnego stempla nie było. Stenstrórn najwyraźniej to
przeoczył.
- Uniknąłby pan kłopotów, gdyby wysiadł pan na lotnisku w Kopenhadze
i przeprawił się promem do Szwecji.
- Nie wiem, o czym pan mówi. Zadzwonił telefon. Gunnarsson odebrał.
- To do was.
Kollberg wszedł do gabinetu i przejął słuchawkę.
- Aha, dobrze, niech zaczynają. Tak, poczekaj tam. Niedługo będziemy. -
Rozłączył się. - To Stenstrórn. Strażacy spalili chałupę w poniedziałek.
- Nasi ludzie przeszukują zgliszcza wHagalund - wyjaśnił
Martin Beck.
- No to jak będzie? - zapytał Kollberg.
- Nadal nie wiem, o czym panowie mówią. Spojrzenie mężczyzny było
równie skupione i szczere.
Na moment zaległa cisza, po czym Martin Beck wzruszył ramionami i
powiedział:
- Proszę się ubrać.
Gunnarsson bez słowa poszedł do sypialni. Kollberg za nim.
Martin Beck znów popatrzył na fotografię. Choć to właściwie nie miało
znaczenia, nie był zadowolony z takiego obrotu sprawy. Po obejrzeniu
paszportu nabrał absolutnej pewności, ale czysto hipotetyczna myśl o
pogorzelisku mogła się okazać chybiona, i gdyby mężczyzna zachował
swoją niezłomną postawę, czekałoby ich wyjątkowo żmudne śledztwo.
Nie to jednak stanowiło główny powód jego niezadowolenia.
Gunnarsson wrócił po pięciu minutach. Miał na sobie szary sweter i
brązowe spodnie. Spojrzał na zegarek.
- Jedźmy - powiedział. - Niedługo będę miał gościa i wolałbym...
Nie dokończył. Martin Beck ani drgnął.
- Nie ma pośpiechu. Kollberg wyszedł z sypialni.
- Spodnie i niebieski blezer wiszą w szafie.
Martin Beck pokiwał głową. Gunnarsson krążył po pokoju. Ciut nerwowo,
ale z kamiennym wyrazem twarzy.
- To nie musi być takie straszne, jak się wydaje - życzliwie zauważył
Kollberg. - Proszę się nie martwić na zapas.
Martin Beck zerknął na Kollberga i znów spojrzał na Gunnars-sona.
Kollberg oczywiście miał rację. Gunnarsson się poddał. Kiedy
przekroczyli prógjego mieszkania, wiedział, że gra skończona. Pogodził
się z tym, zasklepił jak w kokonie, ale nie wyzbył wrażliwości.
Martin Beck odchylił się na wiklinowym krześle i czekał. Kollberg
znieruchomiał przy drzwiach do sypialni. Gunnarsson zastygł na środku
pokoju i spojrzał na zegarek.
Upłynęła jedna minuta. Druga. Trzecia. Znów spojrzał na zegarek,
prawdopodobnie odruchowo i z pewnym rozdrażnieniem. Po kolejnych
dwóch minutach zrobił to ponownie, tym razem ukradkiem, pocierając
twarz grzbietem lewej dłoni. Gdzieś na ulicy trzasnęły drzwi samochodu.
Gunnarsson otworzył usta.
- Jeśli... - powiedział, urwał i szybko podszedł do telefonu. - Przepraszam,
muszę zadzwonić.
Martin Beck skinął głową i nie odrywał wzroku od tarczy. 018.
Kierunkowy do Uppsali. Potem sześć cyfr. Ktoś odebrał po trzecim
sygnale.
- Dzień dobry. To ja. Ake. Czy Ann-Louise już wyjechała? Ach, tak. O
której?
Martin Beck usłyszał kobiecy głos: „Piętnaście minut temu".
- Dziękuję. Do widzenia. - Gunnarsson odłożył słuchawkę i spojrzał na
zegarek, nie kryjąc ulgi. - Idziemy?
Odpowiedziało mu dziesięciominutowe milczenie.
- Proszę usiąść - odezwał się w końcu Martin Beck. Mężczyzna długo się
wahał, zanim usiadł, i mimo że usiłował
zachować spokój, zdradzały go złowieszcze odgłosy wiklinowego
krzesła. Kiedy po raz enty spojrzał na zegarek, Martin Beck zauważył, że
drżą mu ręce.
Kollberg ziewnął. Albo udawał, albo puściły mu nerwy.
- Na co czekamy? - dwie minuty później zapytał Gunnarsson, w którego
głosie dał się wyczuć odcień niepewności.
Martin Beck popatrzył na niego. Ciekawe, pomyślał, co by było, gdyby
Gunnarsson doszedł do wniosku, że milczenie ciąży nie tylko jemu. Chyba
niewiele by to zmieniło. W pewnym sensie siedzieli w tej samej łodzi.
Gunnarsson spojrzał na zegarek, wziął długopis i natychmiast odłożył go
na miejsce.
Martin Beck przeniósł wzrok na fotografię i dyskretnie zerknął na zegarek.
Od rozmowy telefonicznej upłynęło dwadzieścia minut. Mieli do
dyspozycji góra pół godziny.
Kiedy znów popatrzył na Gunnarssona, przyłapał się na tym, że myśli o
wszystkim, co ich łączy. Wielkie skrzypiące łoże. Widok z okna. Klucz do
pokoju. Parne powietrze znad Dunaju.
Ostentacyjnie spojrzał na zegarek. Choćby dlatego, że to wyraźnie
irytowało Gunnarssona, a może dlatego, że przypominało o łączącej ich
więzi.
Po raz pierwszy od co najmniej trzydziestu minut napotkał spojrzenie
Kollberga. Jeśli się nie pomylili, finał był tuż-tuż.
Pół minuty później Gunnarsson pękł.
- Okej, co chcecie wiedzieć? - zapytał głośno i wyraźnie, popatrując to na
Martina Becka, to na Kollberga. .
Nie zareagowali.
- Tak, macie rację - powiedział ochryple, wlepiając wzrok w blat biurka. -
To ja. Ale nie chcę o tym mówić
Kollberg zerknął na Gunnarssona, zmarszczył brwi, zerknął na Martina
Becka i pokiwał głową. Martin Beck głęboko odetchnął.
- Na pewno zdaje pan sobie sprawę, że i tak wszystkiego sic dowiemy. Są
świadkowie, którzy pana rozpoznają. Znajdziemy taksówkarza, który
wiózł pana z lotniska tamtej nocy. Przypomni sobie, czy ktoś panu
towarzyszył. Eksperci przeszukają pański
samochód i mieszkanie. I pogorzelisko w Hagalund. Jeśli były tam zwłoki,
na pewno coś po nich zostało. Ale to teraz bez znaczenia. Cokolwiek się
przydarzyło Alfowi Matssonowi i gdziekolwiek się podział, na pewno go
znajdziemy. Nie uda się panu niczego ukryć, niczego naprawdę istotnego.
Gunnarsson popatrzył mu w oczy.
- Jeśli tak, nie rozumiem, po co to wszystko.
Martin Beck zapamięta te słowa na lata, może nawet do końca życia.
Kollberg uratował sytuację.
- Do naszych obowiązków - odezwał się bezbarwnie - należy
poinformowanie pana, że jest pan podejrzany o zabójstwo lub morderstwo.
Naturalnie podczas formalnych przesłuchań ma pan prawo do adwokata.
- Alf zabrał się ze mną taksówką. Przyjechaliśmy tutaj. Wiedział, że mam
w domu butelkę whisky, i koniecznie chciał się napić.
- I?
- Wypiliśmyjuż dosyć dużo. Pokłóciliśmy się. - Gunnarsson umilkł i
wzruszył ramionami. -Wolałbym o tym nie mówić.
- Dlaczego się pokłóciliście? - zapytał Kollberg.
- Wyprowadził mnie z równowagi...
- Wjaki sposób?
Szybka, niekontrolowana zmiana wyrazu niebieskich oczu. Teraz nie było
w nich łagodności.
- Zachowywał się jak... powiedział coś... o mojej narzeczonej. Mogę
wyjaśnić, jak to się zaczęło. W górnej szufladzie po prawej jest kilka
zdjęć...
Martin Beck wysunął szufladę i ostrożnie wyjął zdjęcia. Zrobione na
plaży, takie, jakie zwykle robią sobie zakochani, kiedy nic i nikt nie
zakłóca ich spokoju. Przejrzał je, nie patrząc. Ostatnie było pomięte i
naderwane. Kobieta o jasnych oczach uśmiechała się do fotografa.
- Byłem w toalecie. Kiedy wróciłem, grzebał w moich szufladach. I
znalazł... te zdjęcia. Jedno chciał zabrać. Już wcześniej byłem na niego zły,
ale jak to zobaczyłem, to... się wściekłem. -
Przerwał na moment. - Niestety, nie pamiętam wszystkich szczegółów.
Martin Beck skinął głową.
- Siłą wyrwałem mu zdjęcia, a on zaczął wywrzaskiwać świństwa o... o
Ann-Louise. Wiedziałem, że łże jak pies, nie byłem w stanie tego słuchać.
Mówił bardzo głośno, chyba się zaniepokoiłem, że pobudzi sąsiadów. -
Opuścił wzrok i spojrzał na swoje dłonie. - To nie jest takie ważne, ale
może miało jakieś znaczenie. Nie wiem. Czy muszę powtarzać...
- Szczegóły zostawmy na później - powiedział Kollberg. -Co było dalej?
Gunnarsson uparcie wpatrywał się w dłonie.
- Udusiłem go - wyszeptał.
Martin Beck odczekał dziesięć sekund i przesunął palcem wskazującym po
nosie.
- I?
- Nagle wytrzeźwiałem, przynajmniej tak mi się wydawało. Matsson leżał
na podłodze. Martwy. Było około drugiej. Oczywiście powinienem
zadzwonić na policję. Ale to nie było takie proste. - Zastanawiał się przez
chwilę. - Wszystko by się zawaliło.
Martin Beck pokiwał głową i spojrzał na zegarek, czym chyba ponaglił
Gunnarssona.
- Siedziałem i myślałem mniej więcej kwadrans. Tu, na tym krześle. Nie
chciałem przyjąć do wiadomości, że jestem w beznadziejnej sytuacji. To,
co się wydarzyło, było... zaskakujące. I bezsensowne. Nie docierało do
mnie, że to ja, ni stąd, ni zowąd... O tym możemy chyba porozmawiać
później.
- Wiedział pan, że Matsson wybiera się do Budapesztu - powiedział
Kollberg.
- Tak. Miał przy sobie paszport i bilety. Zamierza! tylko wskoczyć do
domu po walizkę. Wydaje mi się, że to jego okulary podsunęły mi wyjście
z sytuacji. Leżały koło niego na podłodze, bardzo charakterystyczne, na
swój sposób zmieniały jego wygląd. A potem pomyślałem o tamtym domu.
Zanim się przeprowadziłem, patrzyłem z balkonu, jak ćwiczą strażacy.
Podpalali
i gasili. W każdy poniedziałek. Wiedziałem, że niedługo spalą wszystko do
gołej ziemi. To tańsze od rozbiórki. - Gunnarsson obrzucił Martina Becka
zdesperowanym spojrzeniem. -Wziąłem paszport, bilety, kluczyki do
samochodu i klucze do jego mieszkania i... - Zadrżał, ale błyskawicznie
zebrał się w sobie. - Potem zniosłem go do samochodu, to było
najtrudniejsze, ale miałem... chciałem powiedzieć, że miałem szczęście. I
pojechałem do Ha-galund.
- Do tej ruiny?
- Tak. Nie było tam żywej duszy. Wniosłem Alfa na strych, trochę mnie to
kosztowało, bo niewiele zostało po schodach, i położyłem za jakimś
przepierzeniem pod stertą gratów, żeby nikt go nie znalazł. Nie żył, więc
nie miało większego znaczenia, gdzie leży. Tak myślałem.
Martin Beck niespokojnie zerknął na zegarek.
- Dalej.
- Zaczęło się rozwidniać. Pojechałem na Fleminggatan, wziąłem walizkę,
była spakowana, i włożyłem do samochodu Alfa. Potem wróciłem do
siebie, trochę posprzątałem, zabrałem jego okulary i płaszcz, który wciąż
wisiał w przedpokoju, i od razu wyszedłem. Nie miałem odwagi siedzieć i
czekać. Pojechałem jego samochodem na Arlandę i zaparkowałem... -
Gunnarsson spojrzał błagalnie na Martina Becka. - Wszystko poszło
gładko, jakby samo, bez mojego udziału. Włożyłem okulary, płaszcz był
na mnie za ciasny, więc przerzuciłem go przez ramię i odprawiłem się.
Podróży dokładnie nie pamiętam, w każdym razie wszystko wydawało się
śmiesznie proste.
- Jak zamierzał pan stamtąd wyjechać?
- Wiedziałem tylko tyle, że jakoś sobie poradzę. Wydawało mi się, że
najlepszym wyjściem będzie pociąg do granicy austriackiej, a potem
nielegalne przejście na drugą stronę. Miałem swój paszport i mogłem na
nim wrócić do domu z Wiednia. Kiedyś tam byłem, wiedziałem, że nie
wbijają stempla, jak się stamtąd wyjeżdża. Ale znowu mi się poszczęściło.
Tak myślałem.
Martin Beck pokiwał głową.
- Był kłopot z wolnymi pokojami, Alf miał rezerwację w dwóch hotelach,
w pierwszym tylko na jedną noc. Nie pamiętam, jak się nazywał.
- Hjusag.
- Możliwe. W każdym razie była tam grupa ludzi mówiących po
francusku. Zrozumiałem, że przyjechali wcześniej tego samego dnia.
Wyglądali na studentów, kilku chłopców nosiło brody. Jak oddawałem
paszport Alfa Matssona, recepcjonista wkładał ich paszporty do
przegródek na klucze. Zostałem w holu i kiedy recepcjonista na chwilę
odszedł, skorzystałem z okazji i zajrzałem do tych paszportów. Już trzeci
się nadawał. Belgijski. Facet nazywał się Roederer albo jakoś tak. W
każdym razie jego nazwisko przypominało mi gatunek szampana.
Martin Beck dyskretnie spojrzał na zegarek.
- Co było następnego dnia rano?
- Dostałem z powrotem paszport Alfa Matssona i pojechałem do drugiego
hotelu. Był duży i elegancki. Nazywał się Duna. Zostawiłem jego paszport
w recepcji, wniosłem jego walizkę do pokoju i pół godziny później
wyszedłem. Wystarałem się o plan miasta i ruszyłem na dworzec. Po
drodze zorientowałem się, że mam w kieszeni klucz do pokoju
hotelowego. Akurat mijałem komendę policji i go tam podrzuciłem.
Uznałem, że to dobry pomysł.
- Niekoniecznie - wtrącił Kollberg. Gunnarsson blado się uśmiechnął.
- Zdążyłem na ekspres do Wiednia, podróż zajęła tylko cztery godziny.
Najpierw zdjąłem okulary Alfa i zwinąłem płaszcz. Okazałem belgijski
paszport. Udało się. Pociąg był przepełniony, kontrolerzy się spieszyli.
Trafiłem na kontrolerkę. W Wiedniu prosto z dworca pojechałem taksówką
na lotnisko i popołudniowym samolotem przyleciałem do Sztokholmu.
- Co pan zrobił z paszportem Roedera? - zapytał Martin Beck.
- Podarłem i spuściłem w toalecie na dworcu. Okulary też. Potłukłem
szkła i połamałem oprawki.
- A płaszcz?
- Powiesiłem na wieszaku w dworcowej kawiarni.
- I wieczorem był pan w domu?
- Tak. Zajrzałem do redakcji i oddałem dwa teksty, które napisałem
wcześniej.
W pokoju zapadła cisza. Przerwał ją Martin Beck.
- Wypróbował pan łóżko?
- Gdzie?
- W Dunie.
- Tak. Skrzypiało. - Gunnarsson znów przyglądał się swoim dłoniom. -
Znalazłem się w bardzo trudnej sytuacji. Nie tylko ja. - Zerknął na
fotografię. - Gdyby nie zaszło nic... nieprzewidzianego, w niedzielę
wziąłbym ślub. Za tydzień. To...
- Tak?
- To był nieszczęśliwy wypadek. Czy potraficie zrozumieć...
- Tak - przyznał Martin Beck.
Kollberg, który do tej pory ani drgnął, nagle wzruszył ramionami.
- Okej, chodźmy - powiedział z irytacją. Zabójca Alfa Matssona
nieoczekiwanie załkał.
- Oczywiście - wyszeptał płaczliwie. - Przepraszam.
Szybko się podniósł i poszedł do toalety. Martin Beck z nieszczęśliwą
miną popatrzył na zamknięte drzwi. Kollberg pochwycił jego spojrzenie.
- Nic sobie tam nie zrobi. Zabrałem nawet szklankę do płukania zębów.
- Na nocnej szafce były proszki nasenne. Co najmniej dwadzieścia pięć
sztuk.
Kollberg zajrzał do sypialni.
- Nie ma ich. - Zerknął na drzwi łazienki. - Czy...
- Nie - powiedział Martin Beck. - Czekamy.
Pół minuty później Ake Gunnarsson wyszedł i leciutko się uśmiechnął.
- Możemy już iść?
Odpowiedziała mu cisza. Kollberg ruszył do łazienki, stanął na muszli,
podniósł pokrywę spłuczki, wsunął dłoń i wyciągnął
słoiczek po proszkach. Wracając do gabinetu, przeczytał tekst na etykiecie.
- Vesparax. Groźne świństwo. - Ze zmartwioną miną popatrzył na
Gunnarssona. -1 po co to panu było? Teraz musimy pana zawieźć do
szpitala. Zawiążą panu śliniak sięgający kostek i wepchną do gardła
gumowy wąż. Jutro nie będzie pan mógł ani jeść, ani mówić.
Martin Beck zadzwonił po radiowóz.
Zbiegli po schodach, owładnięci wspólnym pragnieniem jak najszybszego
opuszczenia tego miejsca. Radiowóz już czekał.
- Płukanie żołądka - rzucił Kollberg. - Pośpiech mile widziany.
Przyjedziemy później. - Coś mu się przypomniało, kiedy Gunnarsson już
siedział w samochodzie, i uchylił drzwiczki. - Czy po opuszczeniu hotelu
pomyliły się panu dworce i poszedł pan w złym kierunku?
Mężczyzna, który zabił Alfa Matssona, spojrzał na niego lekko błędnym,
szklistym wzrokiem.
- Tak. A skąd pan wie?
Kollberg zatrzasnął drzwiczki. Radiowóz ruszył. Kierowca włączył syrenę
na pierwszym skrzyżowaniu.
Na pogorzelisku w Hagalund policjanci w szarych kombinezonach
niespiesznie chodzili między kupkami popiołu i zwęglonymi belkami. Za
taśmą odgradzającą teren zebrała się gromadka ciekawskich
spacerowiczów z dziećmi w wózkach i ciastkami w kartonach. Minęła
czwarta.
Ledwie Martin Beck i Kollberg wysiedli z samochodu, Sten-strom
odłączył się od grupy policjantów i podszedł do nich.
- Mieliście rację - powiedział. - On tam jest, ale niewiele z niego zostało.
Godzinę później jechali do centrum.
- Za tydzień spycharki firmy budowlanej wszystko elegancko by
wyrównały - odezwał się Kollberg, kiedy mijali Norrtull.
Martin Beck pokiwał głową.
- Zrobił, co mógł - filozoficznie skwitował Kollberg. - Nic najgorzej.
Gdyby ciut lepiej znał Matssona i zadał sobie nieco trud 11,
żeby sprawdzić, co było w walizce, i gdyby wysiadł w Kopenhadze,
zamiast wycierać stempel w paszporcie...
- To co? Chodzi ci o to, że mogłoby mu się udać?
- Nie. Jasne, że nie.
Koło otwartych basenów w parku Vanadis, gdzie mimo wątpliwie ciepłego
lata roiło się od ludzi, Kollberg odchrząknął i powiedział:
- Nie wydaje mi się, żebyś musiał się tym dalej zajmować. Koniec
końców jesteś na urlopie.
Martin Beck spojrzał na zegarek. Dzisiaj już nie zdąży dopłynąć do żony i
dzieci.
- Wysadź mnie przy Odengatan. Kollberg zatrzymał się przed kinem na
rogu.
- Czołem!
- Cześć!
Nawet nie uścisnęli sobie dłoni na pożegnanie. Martin Beck patrzył za
odjeżdżającym Kollbergiem, po czym przeciął ulicę, skręcił za róg i
wszedł do Metropolu. Bar spowijało przytłumione, ciepłe światło, przy
stoliku w kącie toczyła się cicha rozmowa. Poza tym było pusto.
Martin Beck usiadł przy kontuarze.
- Whisky.
- I woda z lodem? - zapytał barman, duży mężczyzna o łagodnym
spojrzeniu, energicznych ruchach, w śnieżnobiałej marynarce.
- Tak, czemu nie.
- Oczywiście. Świetnie. Sześćdziesiątka whisky z wodą z lodem.
Wybornie.
Martin Beck przesiedział na barowym stołku cztery godziny. Już się nie
odezwał, tylko od czasu do czasu pokazywał na szklankę. Mężczyzna w
białej marynarce też milczał. I bardzo dobrze.
Martin Beck widział swoją twarz w przydymionym lustrze za rzędami
butelek. Kiedy obraz zaczął mętnieć, zamówił taksówkę i pojechał do
domu. Rozebrał się już w przedpokoju.
Rozdział 26
Martin Beck raptownie się obudził z głębokiego snu bez snów. Koc zsunął
się na podłogę. Marzł. Wstał, żeby zamknąć drzwi balkonowe. W oczach
latały mu mroczki, w skroniach dudniło, podniebienie wyschło na wiór. Z
pewnym wysiłkiem połknął w łazience dwie tabletki albylu, które popił
kubkiem wody. Znów się położył, przykrył kocem i usiłował zasnąć. Po
dwóch godzinach koszmarnej drzemki długo stał pod prysznicem. Powoli
się ubrał, wyszedł na balkon, oparł łokcie na poręczy i wsparł głowę na
rękach.
Pogodne niebo i chłodne poranne powietrze zwiastowały jesień. Patrzył
przez chwilę na grubego jamnika, niespiesznie drepczącego pośród drzew
w zagajniku przed blokiem. Tak zwany teren zielony raczej nie dorósł do
tej nazwy. Ziemię między sosnami pokrywało igliwie i śmieci, niewielki
trawnik dawno został zadeptany.
Martin Beck wrócił do sypialni i pościelił łóżko. Potem krążył po
pokojach, włożył do teczki kilka drobiazgów i książek i wyszedł z
mieszkania.
Pojechał metrem do Slussen i spacerkiem ruszył nabrzeżem ku Strómbron.
Jego statek, który odpływał za godzinę, cumował przy Blasieholm. Dwóch
załogantów sztaplowało skrzynki na pokładzie dziobowym.
Martin Beck dotarł do Skeppsholmen, w Barze Chapman* wypił filiżankę
herbaty i natychmiast gorzej się poczuł.
Na statku był kwadrans przed czasem. Z komina buchał biały dym. Usiadł
na pokładzie w tym samym miejscu co dwa tygodnie wcześniej, w
pierwszym dniu urlopu. Teraz nic go już nie zakłóci. Ale tym razem nie
odczuwał radości ani entuzjazmu na myśl o wypoczynku i szkierach.
Silnik pracował, statek odbił, zawył gwizdek parowy. Martin Beck
pochylił się nad relingiem i patrzył na wiry pieniącej się wody. Po
wakacyjnym nastroju nie było śladu, czuł się podle.
Chwilę później poszedł do kafejki na wodę mineralną. Kiedy wrócił na
pokład, jego miejsce zajął gruby rumiany mężczyzna w sportowym
garniturze i w berecie. Nim Martin Beck zdążył się wycofać, grubas się
przedstawił i zalał go potokiem słów o niezwykłej urodzie archipelagu.
Apatycznie wysłuchiwał nazw mijanych szkierów, wreszcie udało mu się
przerwać tę jednostronną konwersację i uciec od znawcy sztokholmskiego
archipelagu do salonu na rufie.
Resztę podróży przeleżał w półmroku na twardej pluszowej kanapie,
wpatrując się w drobinki kurzu wirujące w zielonkawej smudze światła
wpadającego przez świetlik.
Nygren czekał w motorówce koło przystani. Kiedy zbliżali się do wysepki,
wyłączył silnik, podpłynął do pomostu, żeby Martin Beck mógł zejść na
ląd, po czym uruchomił silnik, pomachał ręką na pożegnanie i zniknął za
cyplem.
Martin Beck ruszył do domu. Za węgłem, od zawietrznej żona opalała się
nago na kocu.
- Cześć.
- Cześć! Nie słyszałam cię.
- Gdzie dzieci?
- Pływają łódką.
- Aha.
- Jak było w Budapeszcie?
* Bar Chapman, tak jak schronisko af Chapman, mieści się na ponadstu-
letnim żaglowcu, cumującym przy Skeppsholmen od 1937.
- Pięknie. Nie dostaliście kartek?
- Nie.
- Pewnie przyjdą później.
Wszedł do domu, napił się wody, znieruchomiał i wpatrywał w ścianę.
Pomyślał o jasnowłosej kobiecie z łańcuszkiem bis-mark. Czy długo
dzwoniła do drzwi? A może przyszła później, kiedy w mieszkaniu roiło się
od policjantów z pincetami i puszkami proszku.
Zona weszła do pokoju.
- Jak ty się właściwie czujesz?
- Marnie - odpowiedział Martin Beck.