NF 2005 11 puls maszyny


Nina Kiriki Hoffman
Puls maszyny

Bilardowe kule stukają o siebie, co brzmi jak grzechot wysuszonych kości. Powietrze jest gęste od dymu papierosowego, zmieszanego z niewidocznymi zapachami pizzy, nachos, limony, alkoholu i ludzi. Słyszę w oddali świergoty i dzwonienia gier wideo, przypomina mi to śpiew ptaków, zaznaczających swoje terytoria. Ciepło obrysowuje sylwetki ludzi w barze. Woń ich emocji wisi pod sufitem wraz z dymem. Przeważnie jest to buzująca mieszanina ulgi, radości, podniecenia seksualnego i odprężenia, lecz całość jest podszyta lękiem i niepokojem. Z powodu Rzeźnika. W piątek tuż przed wiosennymi feriami wszyscy studenci, którzy nie wyjechali z Paradise w stanie Idaho, tłoczą się w barze Boczna Kieszeń. Czują się bezpieczni, ale wiedzą, że prędzej czy później będą musieli opuścić to schronienie i wyjść w ciemną noc.
Przechylam szklankę i dotykam płynu językiem. Kąsa mnie jak rozbawiony kociak i zaraz cofa się, zanim zdążę go posmakować. Kij puka w bilę, potem słychać całą kaskadę trzasków i stłumiony stukot bil uderzających o ścianki, a następnie wpadających do kluz. Patrzę przez stół na Anitrę, moją najlepszą ludzką przyjaciółkę, i pytam:
- Czy jako dziecko bawiłaś się kośćmi?
- Jak można bawić się kośćmi? - odpowiada z roztargnieniem.
Dziś wieczorem zerwała ze swoim chłopakiem Philipem. Cieszy mnie to. Nie lubię go. Może ona też już go nie lubi. Siedzimy w mroku, po jednej stronie stoły bilardowe są jak zielone wysepki światła, po drugiej, za barem, przyćmione błyski migoczą na krzywiznach butelek. Spod krawędzi baru bije światło i rozjaśnia od dołu twarze barmanów, którzy robią drinki i pomrukują do klientów. Anitra skupia uwagę na ludziach z kijami bilardowymi.
Znów zabawiam się w berka ze swoim drinkiem. To mój trzeci drink. Nigdy przedtem nie próbowałem alkoholu. Gorąco w gardle, fala, która podnosi mi włosy na przedramionach, wszystko to przypomina mi o nadchodzącej przemianie. Nie wiedziałem, że ludzie znają to uczucie. Uśmiecham się do Anitry.
- Ma się ochotę skruszyć kości i wylizać szpik, ale niektóre z nich są po prostu za duże.
Spogląda na mnie z uniesionymi brwiami. Ludzie za nami wiwatują z powodu czegoś, co zobaczyli w telewizji.
- Można się dobrze bawić tylko małymi. Mój brat Emelya i ja mieliśmy ulubione. Duże dawaliśmy młodszym miotom, żeby nauczyły się zapachu zdobyczy, ale te małe...
- Niedobrze mi od tego - mówi Anitra.
Śmieję się. Unoszę szklankę w toaście za mojego brata i kończę drinka.
- Moja babka rozrzuca garść drobnych kręgów i wróży ze sposobu, w jaki się ułożą.
- Jesteś pijany - powiada Anitra i sięga po moją pustą szklankę.
Rozważam, czy by nie wysunąć pazurów w obronie własności, ale jednak pozwalam jej zabrać szklankę. Odchylam się do tyłu i cieszę się wygodą wyściełanych krzywizn krzesła. Kieruję koncentrację do wnętrza, próbując zrozumieć moją nową transformację. Łypię na swoją rękę. Jest ludzka. Kształt nie zmienił się od chwili, kiedy przestałem patrzeć w lustro. Ale w środku...
- Terry, lepiej zabiorę cię do domu - mówi Anitra. - Powinieneś był mi powiedzieć, jaki jesteś po paru drinkach.
-Jaki jestem?
Czy widzi przemianę? Powinienem odczuwać niepokój, ale nic takiego się nie dzieje.
- [Loopy].
Marszczę brwi. Słyszałem już ten termin. Nie używa się go po to, by nazwać niebezpieczne istoty, więc chyba wszystko w porządku.
- Nie wiedziałem. Nigdy przedtem nie próbowałem tego pić. Pachnie jak trucizna, ale nikt z pijących nie umarł. Czy [loopy] to jakaś przemiana, której inni nie robią?
- Nie, wielu ludzi robi się [loopy], kiedy piją. Ale ty musisz liczyć się ze swoją gospodynią.
Mieszkam u mormonki. Zapomniałem, że obiecałem jej nie pić, chociaż nie wiedziałem, że chodzi o picie Tomów Collinsów. Myślałem, że po prostu nie chce widzieć, jak spożywam płyny. Więc nigdy tego nie robię, nie przy niej.
- Kawa mogłaby ci pomóc - mówi Anitra. - Chodźmy do mnie do domu. Zrobię ci kawy. - Wstaje i chwyta moje nadgarstki, podnosząc mnie z krzesła. Jest mniejsza ode mnie, ale zdeterminowana. Śmieję się, gdy zarzuca sobie moje ramię na barki. - Spróbuj iść - powiada.
Równowaga gdzieś zniknęła, góra i dół nie są już wyraźnie określone. Kości w moich nogach zrobiły się miękkie.
- Stawiaj jedną stopę przed drugą - radzi mi. Zataczamy się pomiędzy ludźmi, aż docieramy za
drzwi.
Chłodne powietrze wieczoru, gęste od zapachów, rozbudza mnie odrobinę, ale nie tak, żebym z powrotem wiedział to wszystko, co zwykle wiem. Za to jestem świadom oszałamiającego oswobodzenia z ograniczeń, do jakich przywykłem. Nie wiem, czemu nie muszę zastanawiać się dwa razy nad wszystkim, co mówię i robię. To tak, jakby ukryta dotąd część mnie chodziła bez ubrania, ciesząc się muśnięciami powietrza na skórze. Anitra jaśnieje ciepłem przy moim boku, w zgięciu mojego ramienia, a pachnie dzikimi ziołami, miętą pieprzową i piżmem. Jak któryś z moich krewnych po wiosennym biegu przez las. Mimo że wonie wymieszane są z zatykającym nos, oblepiającym język zapachem mydła, czuję radość płynącą z jej obecności.
Podtrzymuje mnie i przeprowadza za róg, w uliczkę, gdzie zaparkowała swój malutki żółty samochód. Z pobliskiego cienia dobiega nagły podmuch, przebiegający przez moje sensory ciepła. W ludzkiej postaci jestem tego mniej świadom niż jako ryś, ale nigdy nie jestem całkowicie ślepy na ciepło. I zawsze rozpoznaję tę woń, zapach potu bijący od ludzi udających się na łowy. Wszystko wokół staje się jaśniejsze i bardziej wyraziste. Zanim Anitra zdąży mnie odsunąć, zaciskam ramię wokół jej barków. Kluczyki wypadają jej z dłoni na chodnik.
- Terry.
W moim gardle zaczyna wibrować pomruk. Patrzę w stronę plamy cienia i próbuję lepiej zogniskować wzrok, ale oczy mnie nie słuchają. Wyciągam wolną rękę i obserwuję, jak wysuwają się ukryte szpony.
- Terry - powtarza Anitra, tym razem głos ma podszyty lękiem. Jej puls przyspiesza, ciepło wysącza się; mięśnie sztywnieją, a woń wzmaga się ze strachu. Nagle postrzegam j ą j ako zdobycz.
Ta trzecia osoba wychodzi z cienia i zmuszam się do skupienia na niej uwagi. Puszczam Anitrę i odwracam się ku tamtemu.
Jest większy ode mnie. Podnoszą mi się włosy na karku. Pochylam się, nogi napinam do skoku. Warczę.
Tamten rusza, mija samochód Anitry, biegnie zaułkiem, ocierając się o pojemniki na śmieci i sterty brudnych kartonów.
Wciągam powietrze, uspokajam wszystkie układy, które rządzą przemianą. Chowam pazury i uciszam warczenie, potem odwracam się do Anitry. Przypominam sobie, dlaczego w czyimś towarzystwie zawsze jestem taki ostrożny. Iskrząca się mgła, która otulała moje myśli, zniknęła.
Anitra przykucnęła, rękę trzyma na upuszczonych kluczykach.
- Co się stało? Co to było? - Słowa wychodzą z niej w małych obłoczkach oddechu. Wciąż otacza ją ostry smród lęku.
- Myślę, że to była jakaś osoba - mówię, spoglądając w zaułek, gdzie zniknął łowca.
- Nie o to chodzi. Twoja ręka. Co się z nią działo? - Kluczyki wystają spomiędzy palców jej zaciśniętej dłoni.
- Chyba mógłbym już sam pójść do domu -mówię. - Piechotą. To niedaleko.
- Teraz, kiedy Rzeźnik grasuje po mieście? - Prostuje się, nachyla odrobinę, żeby spojrzeć mi w twarz. - Przywiozłam cię tu i odwiozę do domu. - Potem znów odchyla się w tył.
- Och, Terry... Terry. - Kluczyki znowu wypadają jej z ręki.
- Czy to ty jesteś Rzeźnikiem?
- Nie.
Wewnątrz mnie zaczyna się bitwa. Ona wie co nieco, ale w sumie niewiele. Jest najlepszą przyjaciółką, jaką miałem, odkąd zszedłem z gór po wykształcenie. Nikomu spoza rodziny nie wolno o nas wiedzieć, nigdy, przenigdy. Co mam z nią zrobić? Jej zrobić? Zrobić w jej sprawie?
Jeśli ją zabiję, mógłbym tu zostać. :
- Jesteś pewien? Jesteś pewien, że nie jesteś Rzeźnikiem?
- Odchodzi na krok od samochodu. Jej organizm zaczyna się uspokajać, puls zwalnia.
- Nie jestem.
W ciągu ostatniego roku w naszym miasteczku miało j miejsce siedem morderstw. Popełniłem tylko pierwsze z nich. Usatysfakcjonowało mnie w sposób, jakiego nie pojmuję. Mój brat Emelya zginął z rąk ludzi, ale gniew we mnie ochłódł, chęć pożerania została zaspokojona. Moja gospodyni karmi mnie dosyć dobrze. Nie muszę polować.
Anitra robi kolejne dwa kroki w moją stronę. Wyciąga ręce. Zdezorientowany wyciągam swoje. Chwyta je i ogląda, obraca tak i siak, dotyka wąskich paznokci. Czuję się spokojny, całkiem ludzki, i jest mi zimno.
- Chodź - mówi dziewczyna. Puszcza moje ręce, podnosi znów kluczyki, odblokowuje drzwi od strony pasażera i przytrzymuje je otwarte.
Nie chcę wsiadać do samochodu. Jej bliskość wymusi na mnie decyzję. Będę musiał myśleć o tym, czy ona ma żyć, czy umrzeć. Jeśli odjedzie beze mnie, będę mógł wzruszyć ramionami i powiedzieć sobie: "Dobra, za późno, może zapomni o wszystkim do rana". Jeżeli pojadę z nią, nie da mi spokoju. Utrwali sobie wszystko w pamięci.
- Proszę cię, Terry. Proszę, chodź.
Odprężam się, wsiadam do samochodu i zamykam za sobą drzwi.
Siedzimy w zacisznym wnętrzu jak dwa posiłki. Samochód rusza z drżeniem i warkotem.
- O tych kościach to była prawda, co? Nic nie mówię.
- Myślałam, że tak dobrze cię znam. Wymowę, sposób chodzenia, inne traktowanie przestrzeni osobistej. Widziałam takich ludzi w Europie, kiedy przez dwa lata jeździłam po świecie. Terry, kim ty jesteś?
Opieram się o drzwi, pozwalając pulsowi samochodu przenikać mnie. Węszę jego metaliczny oddech. Na zewnątrz różne rzeczy przebiegają szybko, bezwonne i nierealne. Nie jedziemy do domu mojej gospodyni.
- Powinnaś mnie wysadzić - powiadam.
- Nie powinnam była pozwolić ci się upić. To wszystko z powodu ocen. Najlepsze stopnie z chemii, Terry. Strasznie się cieszyłam.
- Ja też.
Testy są dla mnie całkiem nowym fenomenem, ale emocje Anitry były zaraźliwe. Naśladowałem je, bo jeszcze nie umiem tak odczuwać. Uważnie obserwuję ludzi. Anitra jest moim ulubionym wzorem ludzkiego zachowania.
Nie chcę jej zabijać.
- Terry. Proszę cię. Jesteśmy przecież przyjaciółmi, prawda?
- Tak.
- Powiedz. Przysięgam, że nie powtórzę nikomu. Chciałabym cię zanalizować.
Anitra, chociaż obrała historię jako główny kierunek studiów, zapisała się na kurs psychologii. Często opowiada mi o ludzkim zachowaniu. Fascynuje mnie to. Zamierzam zapisać się na te wykłady w przyszłym semestrze.
Równy pomruk samochodu robi się wolniejszy, ustaje. Anitra wyjmuje kluczyki, wyślizguje Się na zewnątrz i zamyka drzwi.
Nadal siedzę. Może mógłbym zostać w wozie.
Otwiera drzwi z mojej strony.
- Terry? Wysiadam.
Bywałem już u niej. Mieszka w połowie bliźniaka na skraju miasta. Czuję zapach koni, młodej zielonej pszenicy i stojącej w rowie wody, trzcin, bydła, kurzu. Anitra wchodzi po dwóch betonowych stopniach i odwraca się do mnie. Lampa nad drzwiami bryzga żółtym światłem na jej ciemne włosy i na ramiona, pozostawiając twarz w cieniu.
- Terry. Chodź.
Idę ku niej, czując znów pod skórą migotanie siły. Przemiana jest już blisko powierzchni. Czasami nadchodzi mimowolnie - może ją uruchomić jakiś nieoczekiwany dźwięk lub zapach. Dziś czeka cierpliwie.
- Masz coś do picia? - pytam.
- Tequilę, i chyba sok pomarańczowy. Chcesz znów się upić?
- Nie wiem.
Odwraca się, odryglowuje frontowe drzwi i wchodzi w mrok. Pstryka przełącznikiem, a wisząca lampa w wiklinowym abażurze zalewa pokój plamistym żółtym światłem.
- Wchodź - mówi Anitra. Podchodzi do telewizora i włącza go.
Zwijam się w kłębek wśród poduszek na kanapie, obserwuję kolorowe rozmazane plamy i słucham głosów nastoletnich niezamężnych matek. Bezwonna płaskość małego ekranu plącze mi percepcję. Anitra wychodzi z kuchni z pomarańczowymi drinkami w wysokich szklankach. Pachną owocami cytrusowymi i trucizną. Podaje mi jeden. Piję, starając się osiągnąć stan wewnętrznej przemiany, podczas której nie muszę troszczyć się o żadne tajemnice. Czuję, jak opanowuje mnie atak śmiechu.
- Idzie wiosna - mówię Anitrze, która siada w wiklinowym fotelu naprzeciwko, a drinka stawia na podręcznym stoliku. - Ziemia jest wilgotna i chłodna pod poduszkami łap; trawa jeszcze nie zgrubiała, a zimowa kora łuszczy ci się pod pazurami. Czujesz to nosem?
- Nie - odpowiada Anitra.
- Wiosna dostaje ci się do krwi. Czuje się to mniej więcej tak. - Oblizuję szklankę.
- Terry, kim ty jesteś?
Przesuwam językiem po zębach. Ludzkie usta są wyposażone tak, by dać sobie radę z roślinnym pokarmem: w siekacze i trzonowce. Mogę sprawić, że te wszystkie zęby o gładkich powierzchniach schowają się i odmienia. Podaję jej szklankę. Przynosi mi następnego drinka i czeka, aż go skończę. Przez jakiś czas czuję się zbyt spięty, za bardzo świadom zahamowań, ale w końcu bariery topnieją. Przyglądam się Anitrze. Siedzi jak na tronie w wiklinowym, pachnącym korzennie fotelu, którego wysokie zaokrąglone tylne oparcie otacza górną część jej ciała jak aureola. Dziewczyna podciągnęła stopy pod siebie, spłowiałe do białości dżinsy napinają się na wystających ku przodowi kolanach. Wsparła się na podłokietnikach, dłonie zwisają luźno, niezaciśnięte w pięści. Ciemne włosy kędzierzawią się wokół głowy jak kaczy puch. Czuję jej zapach, jak od dzikiego stworzenia: dzikie zioła, trochę mięty pieprzowej, odrobina potu.
- Powiedz coś - domaga się.
Z telewizora dobiega pomruk młodych głosów, opowiadających o szkole, niemowlętach, pieluchach. "Dzieci, które mają dzieci", mówi o nich prowadzący program. Czy żałują tego, co się stało? Gdyby mogły cofnąć się w czasie i zacząć wszystko od początku, czy postąpiłyby inaczej?
- Ciekawość zabiła kota - komentuję. Nie jestem pewien, czy do końca rozumiem to powiedzenie.
- Ciekawość sprawia, że nastolatki zachodzą w ciążę.
- Potrafisz żyć z konsekwencjami swojego działania?
- Z jakimi konsekwencjami? Jakiego działania? Nie myślę jasno. Chcę mówić; chcę przestać mówić.
- Zadajesz pytania. Odpowiedzi mogą cię zabić. Szczerzy zęby w uśmiechu.
- Och, nie, nie sądzę. Widziałam już mnóstwo dziwacznych zdarzeń. Znam cię już od roku i wiem na twój temat trochę ważnych rzeczy. Kimkolwiek jesteś, nie wydaje mi się, żeby mogło się zmienić to, co czuję wobec ciebie, nasza przyjaźń.
- Jestem zmiennokształtnym.
Anitra przekrzywia głowę i marszczy czoło tak, że pokazują się na nim wyraźne linie. Mruga. -Co?
- Zmieniam się z jednego stworzenia w inne.
Zalewają gorąco, a serce bije jej szybciej. Źrenice rozszerzają się. Czuję napięcie. Odbieram jej najlżejsze drgnienie. Znów stała się dla mnie zdobyczą, nawet jeśli nie brać pod uwagę przyciągającej woni strachu.
Zwykle w ludzkiej postaci nie odczuwam takich rzeczy. Anitra sączy drinka, przełyka.
- Widzisz? Nie bolało. W co się zmieniasz?
- W człowieka.
Kręci głową, uśmiecha się, prawie śmieje na głos.
- A czym jesteś naprawdę?
- Leśnym stworzeniem. Mięsożercą. Muszę bronić siebie i rodziny.
- Co chcesz przez to powiedzieć? - Przestaje się uśmiechać, odstawia drinka. Zaciska dłonie na podołku. - Bronić przede mną? Nikomu nie powiem.

Pewnie i tak myślisz, że to jedno wielkie przywidzenie.
Anitra wciąga głęboko powietrze, wypuszcza je powoli. Drink, który odstawiła na bok, ciągle ten pierwszy, wypiła tylko do połowy. Jestem odprężony i zarazem spięty.
- Nie - mruczy. - Nie. Widziałam twoje szpony. - Przechodzi do szeptu: - Tak. Widziałam je. - Pociąga kolejny łyk ze szklanki, zagląda do niej, patrzy na mnie. - Potrafię zaakceptować wszystko, jeśli uważam, że mi się śni albo jestem pijana. Oczywiście nie ma w tym żadnego sensu. - Znów pociąga duży łyk. - Pokażesz mi jeszcze raz szpony?
- Nie.
Unoszę rękę, potem pozwalam jej opaść na siedzenie kanapy. Wiem, że to poważna rozmowa, ale jestem rozproszony. Patrzę na Anitrę, a ona powoli uśmiecha się do mnie.
- Zabijasz różne stworzenia? - pyta po chwili.
- Oczywiście.
- I bawisz się ich kośćmi. Nie dręczy cię to?
- Dręczy? Wtedy wiem, że naprawdę żyję. Ściszonym głosem pyta:
- Czy i ludzi zabijasz, żeby poczuć, że żyjesz?
- Nie - odpowiadam ze śmiechem. - Nie potrafią uciekać ani się bronić. I nie lubię ich smaku.
- Skąd wiesz?
- Zabiłem jednego. Rok temu. Kogoś, kto chciał zabijać innych ludzi. Kto już zabijał ludzi. Kogoś takiego jak ten, który zabił mojego brata.
Patrzy na mnie szeroko otwartymi oczami. Przechyla głowę na bok, jak ptak przyglądający się czemuś, co zamierza zjeść, kiedy nie jest pewien, czy to robak, czy kawałek sznurka.
- Zastanawiałbyś się, czy mnie zabić? - pyta po chwili. - Żeby się bronić?
Obserwuję ją.
- Nie chcę. Nie byłoby to polowanie, jakie lubię. Ale jak mogę ci ufać?
Znów marszczy czoło i dopija drinka.
- No dobrze. Czy gdybym był tobą, zaufałabyś mi?
Nie mogę powstrzymać chichotu. Wyobrażam sobie, jak Anitra przemienia się we mnie. Jak zmienia się w czarnego rysia. Nigdy nie widziałem czarnego rysia, ale z jej włosami... Moje są przyprószone srebrem. Odstawiam szklankę na dywan. Zapadam się między poduszki. Czuję się niezwyczajnie śpiący, tak jakby sen miał skoczyć na mnie i zagarnąć mnie przemocą.
Nastolatki nadal szemrzą. Czuję ciepło w sobie i na zewnątrz, chichot przekształca się w mruczenie.
- Wydaje mi się, że tak - oznajmia wreszcie Anitra.

Budzę się z fukaniem. Zaalarmował mnie nieznany dźwięk. Zapachy i układ przestrzeni wokół są nie takie, jak powinny być. Pazurami wyszarpuję się z czegoś, co mnie krępuje, i z koca, który pachnie kimś innym, nie mną. Ląduję dłońmi i kolanami na dywanie, który ani trochę nie przypomina szmaciaka leżącego przed moim łóżkiem. Czuję w ustach smak, jakbym wylizał kałużę oleju. Krew pulsuje mi w głowie. Pokój usiłuje wirowym ruchem usunąć się sprzed moich oczu, ale rozpoznaję salonik Anitry. Wszystko jest oznakowane jej zapachem.
Mój żołądek wybrał się w samodzielną podróż. Żywię nadzieję, że z niej nie wróci.
Słychać pukanie do drzwi, ten sam dźwięk, który mnie obudził. Ktoś wrzeszczy:
- Anitra!
Podnoszę się na nogi, przytrzymując głowę rękami.
- Och, Boże, Philipie, co się stało? - odkrzykuje dziewczyna z sąsiedniego pokoju.
Słyszę jej kroki i szemranie przesuwających się fałd miękkiego materiału. Anitra wchodzi do saloniku. Włosy na głowie sterczą jej we wszystkie strony, tylko z jednego boku są przypłaszczone. Ubrała się w szlafrok w kolorze błękitnego klejnotu. Zrobiono go z czegoś, co nie jest ani zwierzęcym włosiem, ani roślinnymi włóknami. Zauważyła mnie i zamiera. Jej spojrzenie przemyka po kanapie, wraca do mnie. Odwracam się i patrzę za siebie, widzę strzępy koca pomieszane z kawałkami liny. Najwyraźniej kiedy spałem, próbowała mnie związać.
- Anitra! Potrzebuję cię! - woła ten ktoś za drzwiami. Dzienne światło nadrukowuje na grubej zielonej zasłonie
przekrzywiony wizerunek okna. Anitra patrzy na mnie uważnie. Pachnie kwaśno, tak jak ja sam się czuję; węszę też, że jest trochę przestraszona, ale jednak bardziej zaskoczona. Uśmiecham się i wzruszam ramionami. Podchodzi do drzwi.
- Philip, odejdź. Nie mogę się teraz z tobą widzieć.
- Anitra! - Wali do drzwi. Zaczyna chlipać.
- Wykończyliśmy wieczorem tę butelkę tequili - informuje mnie cicho Anitra. Głos trochę jej się załamuje. - Czy już postanowiłeś, co ze mną zrobisz?
Przez chwilę nie wiem, o czym mówi. Zbudziłem się w obcym miejscu i stwierdziłem, że nie grozi mi tu bezpośrednie niebezpieczeństwo; czekam na więcej informacji. Po chwili pojawia się wspomnienie minionego wieczoru, a jego śladem nadciąga mroczny lęk.
- Anitra...
Stoi spokojnie, obejmuje się ramionami i patrzy na mnie. Oczy ma przekrwione.
- Nie chcę się wyprowadzać - oświadczam.
- Co to znaczy?
- Chcę tu zrobić magisterium z dzikiej fauny i flory, środowisk naturalnych. Nie uda mi się to, jeśli będziesz o mnie rozpowiadać.
- Nie będę. Obiecuję.
Sprawdzam jej zapach, ciepło, bicie serca. Wierzy w to, co mówi, przynajmniej teraz. Ale czy którekolwiek z nich wie, co naprawdę czuje; mówi, co myśli; robi to, o czym mówi? No cóż... Anitrze zdarza się to częściej niż innym. Jest moją przyjaciółką.
- Dobrze - mówię.
Anitra obserwuje mnie jeszcze przez chwilę, uśmiecha się szeroko, a potem podchodzi do drzwi i otwiera je. Do pokoju wpada wstrząsane szlochaniem ciało.
- Philip! - mówi Anitra. - Obiecałeś więcej tego nie robić.
- Anitra... - mamrocze, chwytając brzeg jej szlafroka. Dziewczyna trąca go czubkiem bosej stopy.
- Nie jestem sama.
Philip patrzy na mnie i przestaje szlochać. Pachnie wodą po goleniu Brut, olejkiem do włosów, potem, przetrawioną kawą i winem, łzami i nieświeżym ubraniem z włókien sztucznych. Siada, unosi rękę, żeby przeczesać palcami jasne, przetłuszczone włosy, zamiast tego przygładza wąsik.
- Mogłaś mnie uprzedzić. Otrzepuje kurz z marynarki.
- Aha, więc to moja wina, że robisz ż siebie kretyna? - Anitra wyszarpuje szlafrok i odwraca się od niego. - Chcesz kawy, Terry?
- Czegoś do przepłukania ust - mówię.
Patrzę po sobie. Mój oliwkowy kombinezon jakoś przetrwał bez rozdarć i plam. Wyglądam prawie przyzwoicie. Anitra kieruje się do kuchni, a ja do łazienki. Philip porusza się gdzieś za mną, ale nie oglądam się. Ostatnio za każdym razem, kiedy Anitra uczy się na wykładach z psychologii o jakiejś nowej chorobie psychicznej, przymierza nowo nabytą wiedzę do Philipa i dzieli się ze mną diagnozą.
Wentylator migocze światłem po całej łazience. Zapach miętowej pasty do zębów miesza się z wonią drzewa sandałowego i mydła. Pochylam się w stronę lustra. Moje srebrzystozłotawe włosy, przystrzyżone tuż przy głowie, wymagają tylko paru liźnięć mokrego grzebienia. Nie wiem, co zrobić z czerwonymi żyłkami na białkach oczu. Nigdy ich przedtem u siebie nie widziałem. Zjadam dwie tabletki aspiryny.
W saloniku Anitra wręcza mi kubek kawy pół na pół z mlekiem. Unosi brwi i zadziera podbródek. Kiwam głową, wącham kawę i odkrywam, że jej nie posłodziła, co mi odpowiada. Philip siedzi na kanapie, na której spałem. Przesiewa strzępy przez palce.
- Lina? - pyta. - Anitra, coście tu robili? - Spojrzenie jego bladych oczu wędruje ode mnie do dziewczyny i z powrotem.
- Powtarzam ci cały czas, że nie jestem taka, za jaką mnie uważasz, Philipie - odpowiada Anitra.
Nie zaproponowała mu kawy. Siada obok mnie na wiklinowym podwójnym siedzisku, opiera się o mnie, ujmuje za wolną rękę i przeplata palce z moimi. Czuję drobny, zimny dreszczyk, jaki ją przebiega, i gorące miejsce, gdzie puls trzepocze po wewnętrznej stronie nadgarstka.
Philip podrywa się z miejsca.
- Jesteś obrzydliwa! - woła.
- To ci też już mówiłam - odpowiada dziewczyna. Odwraca twarz tak, że wargami dotyka mojego gardła, tam gdzie przebiega tętnica. Czuję, jak szpony prężą się wewnątrz palców, a czubki uszu mrowią od pędzelków włosów. Do namiętności przeznaczona jest postać rysia. Anitra nie wie, co robi.
Oczy Philipa są bez wyrazu. Jego serce przyspiesza. Powietrze z sykiem wydobywa się i wraca przez zaciśnięte zęby. On sam wypada z mieszkania i z hukiem zatrzaskuje za sobą drzwi.
Anitra prostuje się, odsuwa ode mnie. Wyrywa się ze mnie mruczenie, głęboki bas, znacznie niższy od mowy. Dziewczyna rozplata nasze ręce i patrzy na mnie uważnie. Mruczenie cichnie, ustaje.
Anitra przygryza dolną wargę i spogląda w stronę drzwi.
- Przepraszam - mówi, przecierając oczy. - Nie mogłam dotąd uwolnić się od przekonania, że tylko dzięki mnie jakoś się trzyma. Za każdym razem, kiedy próbowałam zerwać, płakał, żebrał i przestawał w ogóle dbać o siebie. Ze dwa tygodnie temu obudziłam się z myślą: "Nie jestem jego matką". Ale nie uwierzył, że już nie będę troszczyć się o niego... Terry, czy zeszły wieczór zdarzył się naprawdę?
- Przypuśćmy, że powiem "nie"?
Anitra wstaje, podchodzi do telewizora, włącza go. Leci relacja na żywo z procesu o gwałt. Wyłącza, podchodzi do kanapy i bierze do ręki postrzępiony kawałek liny.
- Czym to zrobiłeś? Z całą pewnością nie nożyczkami. Pamiętam, że cię związałam. - Zabiera strzęp liny ze sobą i siada w wiklinowym fotelu. - Terry?
- Co?
- Potrafisz o tym rozmawiać, kiedy nie jesteś pijany?
- Nie wiem. Nigdy przedtem tego nie robiłem. Mechanizmy obronne są bardzo głęboko zakodowane.
- Spróbujmy. - Jest spokojna, nie pachnie strachem. Obraca w palcach kawałek liny. - Skąd pochodzisz?
Pociągam łyk kawy. Tyle się we mnie burzy; aspiryna, kawa i mleko to dość dziwne śniadanie. Nie jest mi wygodnie we własnym wnętrzu, nie tak jak zeszłego wieczoru. Włączyło mi się automatyczne unikanie konkretnych stwierdzeń. Ale po chwili udaje mi się odpowiedzieć:
- Moja rodzina przyjechała tu z terenu dzisiejszych Czech na początku dziewiętnastego wieku. Większość wylądowała w Kanadzie, ale trochę nas mieszka na odludziu w Idaho.
- Więc jesteś... jesteś... och, jak to głupio brzmi. Jesteś ziemskim stworzeniem? - Uśmiecha się kącikiem ust. Opuszcza wzrok. Skręca linę i zamyka oczy.
Bywałem w kinie, chociaż nie odbieram filmów tak jak większość ludzi. Dźwięk i wizja bez zapachów są dla mnie zbyt mało konkretne, aby mnie przekonać, że to, co widzę, jest dostatecznie realne. Ale wiem, o czym ona mówi. Obcy. Przybysze z kosmosu. Wybucham śmiechem, co zaskakuje mnie samego.
Anitra rzuca mi spojrzenie, znów spuszcza oczy i wzdycha. Wpatruje się w swoje ręce.
- Zeszłego wieczoru powiedziałeś mi, że zabiłeś człowieka. Ale nie jesteś Rzeźnikiem? To znaczy... czego ja się właściwie spodziewam. Gdybyś był, to przecież i tak nie powiedziałbyś mi, prawda? Ale...
Podciągam kolana na siedzenie i obejmuję je ramionami.
- Pytałaś mnie, czy ci ufam, i zaufałem. A ty, czy mi ufasz? - Błyskam krótkim uśmiechem. - Nie potrafisz odróżnić po zapachu?
- Nie - odpowiada ze śmiechem, ale zaraz milknie zaskoczona i zakrywa dłonią usta.
- Powiedziałaś, że mnie znasz.
Dziewczyna patrzy na mnie i zaciska wargi. Po chwili mówi:
- Tak powiedziałam. Niewiele o tobie dotąd wiedziałam, ale nadal wierzę w to, co wiem. Więc tak, ufam ci. Nie jesteś Rzeźnikiem. - Marszczy brwi nad strzępem liny, po czym rzuca go na podłogę. - Sześcioro ludzi zginęło w zeszłym roku gwałtowną śmiercią, od szponów. Czy jest w mieście inny... zmiennokształtny?
- Nie wydaje mi się. Nikt z mojej rodziny, napisaliby do mnie. Ale nie miałem czasu na śledztwo. Teraz, w czasie wiosennej przerwy... Na większość dłuższych wakacji wracam w góry. Tym razem postanowiłem zostać w mieście, zobaczyć, jak wygląda, kiedy większość studentów wyjeżdża. Z obserwacji rodziny mojej gospodyni wiem, że ludzie, którzy tu mieszkają, ale nie są związani z uniwersytetem, prowadzą całkiem inny tryb życia. Odkąd tu przyjechałem, chciałem to zbadać.
Anitra przygryza dolną wargę.
- W mieście jest morderca. Gdybyś go odnalazł, co byś zrobił?
Sięgam po odpowiedź i w umyśle widzę dwa umykające stworzenia, zbyt oddalone, bym mógł je schwytać. Wiem, że jedno z nich to moja dawna reakcja na problem, coś, co robi się w naszej rodzinie: walczyć z konkurencją, jeżeli ściga zwierzynę na moim terytorium, albo, jeżeli nie zagraża naszym zasobom, tylko obserwować techniki polowania. Drugie stworzenie to reakcja, jaką bym przejawił, gdybym w pełni rozumiał swoją ludzką część. W ciągu nocy coś się we mnie zmieniło, oddaliłem się o parę kroków od takiego siebie, jakiego dotąd znałem.
- A co ty byś zrobiła? - pytam Anitrę.
- Powiedziałabym policji.
- Więc dlaczego zeszłego wieczoru nie wezwałaś policji?
- Wierzyłam, że mogę ci ufać. Że potrafię nad tobą zapanować. Poza tym, co bym im powiedziała? Że masz szpony i warczysz? A zresztą jesteś moim przyjacielem.
Przypominam sobie, kiedy po raz pierwszy zauważyłem Anitrę. Było to na wykładzie z algebry. Oboje siedzieliśmy w ostatnim rzędzie. Ona zadawała najlepsze pytania. I pierwsza zaczęła ze mną rozmawiać, podczas gdy wszyscy inni nie mogli się zdecydować, za kogo mnie uważać. Nie nauczyłem się jeszcze naśladować odpowiedniego sposobu chodzenia, spuszczania wzroku i unikania spojrzeń, patrzenia w oczy we właściwych momentach. Zawsze zbliżałem się za bardzo, usiłując wyczuć u nich zmiany w temperaturze ciała, zapachu, podnoszeniu się włosów; odebrać całą informację, jaka jest najistotniejsza w kontaktach z kimś. Anitra uznała, że pochodzę z innego kraju. Uczyła mnie kontaktów międzyludzkich. Nauczyła mnie też dowierzać sygnałom wizualnym i auralnym, stać dalej od rozmówcy, żyć w świecie bardziej ograniczonej informacji. Wtedy ludzie przestali mnie unikać.
Patrzę na nią. Coś się zmieniło. Wiem, że nie mógłbym jej zabić, nieważne, jak bardzo byłoby to konieczne.
- Jesteś moją przyjaciółką - stwierdzam.
Słowo to znaczy teraz dla mnie coś nowego, innego niż kiedyś, gdy je tylko słyszałem lub odczytywałem. Wyciągam rękę. Ona spogląda na nią, a potem umieszcza w niej swoją. Obserwuje, jak unoszę jej dłoń do powąchania, naśladuje mnie. Uśmiecha się niepewnie i mówi:
- Co byś zjadł? Mogę zrobić grzanki.

- Myślałam, że pan już wyjechał na wakacje - powiada pani Henderson, moja gospodyni.
- Rozchorowałem się zeszłego wieczoru i zostałem na noc u przyjaciół.
- Świętowaliście, co? - Uśmiecha się lekko. Klękam, żeby uściskać Lionela, owczarka niemieckiego.
Pani Henderson nie zawsze była mormonką. Miała dwoje dzieci, a pan Henderson jedno, zanim się poznali, wzięli ślub i ona się nawróciła. Pan Henderson również nie bardzo ściśle przestrzega chodzenia do kościoła, przez całą niedzielę drzemie w miękkim fotelu, budzi się tylko na tyle, żeby wypalić zabronionego papierosa i obejrzeć telewizję. Hendersonowie żyją w ciągłym kontakcie z telewizją. Dwóch chłopców, uczniów szkoły średniej -jeden jej, a drugi jego, wciąż mieszkają w domu rodziców - kłóci się o to, co oglądać, aż pani Henderson w końcu odbierze im pilota.
- Wydawało mi się, że to się pani nie spodoba - mówię mojej gospodyni.
- Ciii... - Przytyka palec wskazujący do uśmiechniętych warg. - Tylko proszę nie mówić mojemu staremu. Chciałby iść tam z panem.

Księżyc jest już na niebie od dwóch godzin, kiedy wychylam się z okna na piętrze w stronę korony wielkiego dębu. Nigdy nie schodziłem tędy w ludzkiej postaci, ale po tym, kiedy miałem dość czasu, by znów poczuć się wygodnie we własnym wnętrzu, okazuje się to proste. Krowy muczą na pastwisku za domem, czuję padający w oddali deszcz, krzaki malin, asfalt i smużkę zapachu hiacynta. Cicho zeskakuję na ziemię. Wiosna prawie że przegnała mrozy; niedługo chłopcy Hendersonów wyciągną wiadra i latarki i jak wielkie', nocne rudziki będą łapać dżdżownice na trawniku. Będę wtedy musiał ograniczyć nocną aktywność.
Biegnę truchtem wzdłuż drogi, a żwir rozsypany na asfalcie chrzęści mi pod mokasynami. Biorę zakręt i spostrzegam samochód Anitry, mroczny i cichy między dwoma ścieżkami do gospodarstw, prowadzącymi na wiosennie ofutrzone pszenicą wzgórza i dalej. Stygnący silnik świeci gorącem, cieplny odcisk kciuka Anitry wciąż jest wyraźny, chociaż widzę go na tle ciepła samochodu. Podchodzę i pukam w okno. Dziewczyna odsuwa ciemny szal, żeby na mnie spojrzeć, po czym zdejmuje blokadę drzwi po stronie pasażera.
Dalej na drodze stoi inny samochód. Jego silnik też zachował trochę cieplnej poświaty. Przyglądam mu się, a potem wsiadam do wozu Anitry.
- Nie wierzysz, że coś znajdziemy, prawda? - pyta dziewczyna, uruchamiając samochód.
- Nie wiem, czy chcę coś znaleźć - odpowiadam. - Dobra noc na polowanie. - Powietrze jest gęste od wiosennej wilgoci i zapachów młodej zieleni. Anitra jedzie na zachód. Księżyc rzuca cień wozu na drogę przed nami. Samochód na wzgórzu zapuszcza silnik i rusza za nami.
- Jesteśmy bezpieczni, prawda? Ten morderca nie używa broni palnej. I jest nas dwoje, w tym ty.
Odpowiadam sennym mruczeniem, podobnym do pomruku silnika. Emelya i ja tropiliśmy razem zwierzynę, nie zawsze po to, by ją zabić. Czasami sama wiosna lub jesień oraz wyraźny trop odbity w wilgotnej ziemi tak na nas wpływały. Czasem wibrujące po letniej burzy powietrze powodowało nagłą przemianę i szalony bieg przez cały las, kończący się udawaną walką na śmierć i życie. Dotykam wąskiej białawej blizny na wierzchu lewej dłoni. Emelya był zaledwie o kilka minut młodszy ode mnie. Drażniłem się z nim, że znacznie gorzej ode mnie panuje nad szponami.
Anitra nie jest Emelya, jej zapach jest całkowicie odmienny. Ale chce polować ze mną. Tęskniłem za łowami w czyimś towarzystwie.
Włóczędzy, których droga prowadzi przez miasto, w większości trzymają się blisko torów kolejowych. Tam, gdzie załadowuje się zboże na wagony, znajdują się wiaty, gdzie można się schronić. Przepatrzyłem ten teren, kiedy przybyłem do miasta. Tam właśnie do.konano jednego z zabójstw. Morderca wyszukuje bezbronnych, prawie tak, jak gdyby polował na mięso; jednak ofiary, chęć poszarpane szponami, nie są zjadane.
Anitra chce rozpocząć poszukiwania tam, gdzie załadowuje się zboże.
- Ktoś za nami jedzie - informuję ją.
Dziewczyna spogląda w lusterko. Odbite jaskrawe światło reflektorów uderzają w oczy, sprawia, że źrenice się kurczą. Przestawia lusterko na nocne widzenie.
- Niech to - powiada. - Nie widzę go.
- Ja widziałem, ale nie znam się na samochodach. Parkował za tobą niedaleko mojego domu.
- Miał szeroką maskę? Był biały?
- Chyba tak.
- Och, to Philip. Ma białą corvettę. - Zaciska wargi. - Co robimy?
- Jak myślisz, co on sobie teraz wyobraża?
Anitra spogląda na mnie, potem na drogę. Wyrywa jej się krótki chichot.
- Pewnie uważa, że jedziemy w jakieś dziwaczne miejsce, być może robić dziwaczne rzeczy z innymi dziwakami.
Dziewczyna wybucha śmiechem. Spogląda w przygaszone lusterko, potem mrużąc oczy, rozgląda się po okolicy. Właśnie minęliśmy kompleks handlowy. Jedziemy jednokierunkową drogą prowadzącą na południe, po lewej przesuwają się zamknięte na noc bary przekąskowe- Z prawej piętrzą się żniwiarki i kombajny, z uniesionymi ostrzami wyglądają jak ogromne metalowe insekty oczekujące na porę przebudzenia z hibernacji. Anitra zjeżdża na pobocze i parkuje na skraju pola.
- Ludzie przyjeżdżają tutaj na randki, bo nie ma nocnego stróża - wyjaśnia. - Ale czy nie wygląda to też na idealne miejsce do odprawiania obrządków satanistycznych?
Nikt nie mógłby zabrać tych maszyn. Sam ich ogrom zabezpiecza je przed kradzieżą. Są dwa razy wyższe niż ja. Kabiny na szczycie wyglądają jak przeszklone bąble. W świetle latarni ich ostrza i zębate części rzucają długie, pajęcze cienie.
- Zjechał na pobocze - mówi Anitra, patrząc w lusterko. - Wysiadajmy.
Waham się. Węszę chłód, pokryty rosą metal i chwasty, które przyduszone i pozbawione słońca usiłują rosnąć pod maszynami. Takie metalowe lasy zawsze mnie niepokoją.
- Chodź, Terry - mówi Anitra, wysiadając. Ma na sobie coś, co prawdopodobnie uważa za strój do polowania: dżinsy, czarny golf, dżinsową kurtkę i ciężkie buty. Skręciła ciemne włosy w węzeł na karku. Kiedy się porusza, w kieszeniach pobrzękują jej jakieś przedmioty.
Wysiadam. Mam na sobie luźny, tani kombinezon, na wypadek gdyby naszła mnie przemiana i musiałbym wyszarpnąć się z ubrania. Jednak przy świetle księżyca czepiającym się kantów maszyn przemiana wydaje się czymś odległym.
Anitra rzuca beztroskie spojrzenie w stronę samochodu Philipa, bierze mnie za rękę i ciągnie między maszyny rolnicze. Zmysł cieplny niewiele mi mówi w otoczeniu przedmiotów zimniejszych niż drzewa, kamienie i ziemia. Dziewczyna prowadzi mnie dalej. Nurkuje pod sterczącą na wysokości ramienia częścią kombajnu. Ściąga mnie w dół ku sobie. Słuchamy naszych oddechów. Rozlegają się kroki, ostrożne i niepewne, jak u niedoświadczonego tropiciela. Widzę uśmiech dziewczyny, wyczuwam w jej aurze narastające podekscytowanie. Zbliża się cieplna sylwetka Philipa, ręka Anitry zaciska się na mojej. Słyszę inny, pełznący odgłos, niezwiązany z Philipem...
Philip okrąża maszynę i Anitra wyskakuje na niego.
- Buu!
Mało się nie przewraca ze strachu.
- Na litość boską! - wrzeszczy. - Zwariowałaś? Czuję, że jadł zupę cebulową.
- Czemu nas śledzisz? - pyta dziewczyna.
- Nie pozwolę ci odejść. Po prostu nie mogę stać spokojnie i patrzeć, jak ty...
Ktoś przełazi przez maszyny. Zaciskam rękę na ramieniu Anitry. Patrzę w tym kierunku, czekając, aż światło księżyca i latarni ukaże mi to, co już wyczuwam. Posuwa się pod wiatr, jak prawdziwy łowca, ale czuję jego sygnaturę cieplną, pełną spokoju; nie ma w niej nic z gorączkowego podniecenia, jakie normalnie wyczuwam u ludzi, którzy przełamali uwarunkowania przeciwko zabijaniu.
- ...marnujesz sobie życie - kończy Philip. - Jeszcze nie jest za późno.
Anitra zerka na mnie, potem patrzy w tym samym kierunku co ja.
- Co się dzieje?
- Nadchodzi.
Szukam w sobie siły przemiany, ale nie czuję się silny. Nie czuję w sobie zwierzęcia, czekającego na sygnał, by przejąć kontrolę. Zamiast tego odczuwam coś, czego nie znałem: stopniowy paraliż. Cieplna sygnatura stwora jest bardzo dziwna. Zajął pozycję dającą mu przewagę.
- O co chodzi, Terry? - pyta Anitra, przypatrując mi się uważnie.
- Boję się.
Dziewczyna otwiera szeroko oczy, źrenice pochłaniają tęczówki. Dygocze, jej aura rozbłyskuje. Zwraca się w drugą stronę.
- Philip, wynoś się stąd. Nie będziesz mnie ratował, a ja nie chcę już więcej ratować ciebie. Wracaj do domu. Poszukaj jakiejś miłej dziewczyny, która cię doceni.
- Ale, Anitra...
Mięśnie jej ramienia przesuwają się pod moją dłonią, kiedy dziewczyna grzebie w kieszeni. Wyciąga składany nóż i otwiera go.
- Odejdź - mówi piskliwie i macha ostrzem. - Anitra...
- Nie widzisz, że już nie jestem taka jak dawniej? Tamten zatrzymuje się w ukryciu na wierzchu maszyny
stojącej naprzeciwko. Słucha. Nie potrafię nawet dosłyszeć jego oddechu.
- Anitra... - wzdycha Philip. - Może jutro. Proszę, nie rób dzisiaj niczego, czego byś jutro żałowała. - Odwraca się i odchodzi.
Anitra obraca się błyskawicznie do mnie.
- Nie możesz się bać - mówi, szczerząc zęby. - Skąd pochodzisz?
- Z gór.
- Co robisz z... z kośćnii twojej... zdobyczy?
- Bawię się nimi.
Bierze mnie za rękę i ustawiają pionowo.
- Co jest tu schowane?
- Szpony - odpowiadam, a potem zerkam na trzymany przez nią w drugiej ręce nóż. Zaciska na nim palce. Czuję, jak przebudza się moja wiedza o samym sobie. Anitra kryje w sobie zwierzę i ja też. Możliwość wyboru powraca i umacnia mnie. Dziewczyna puszcza moją rękę.
Patrzę w górę, gdzie czeka tamten. Stwór wstaje zza metalowej płaszczyzny.
- Widzisz go? - pytam Anitrę.
- Jego? To jakiś futbolista z uniwerku. Jakiś młodziak z drużyny. - Robi krok do przodu. - Hej, ty! - woła.
- Nie - szepczę i staję za nią. Teraz, kiedy opisała, jak go widzi, prawie mogę go zobaczyć przez mgiełkę dziwnych odczuć, jakie we mnie budzi. Nie przypomina niczego, co dotąd wyczuwałem.
Człowiek unosi rękę. Jego dłoń zaciska się na krótkim pręcie, na którym osadzone są rzędem szpony wystające mu ponad kostki palców, metalowe pazury podobne do zębów maszynerii stojącej w milczeniu wokół nas.
- Rzeźnik... - szepcze Anitra. Tamten uśmiecha się.
Wiatr zmienia kierunek, teraz mogę go zwęszyć i nagle już wiem: pomimo dziwnej aury cieplnej jest po prostu jeszcze jednym zwierzęciem, nie jakąś osobliwą maszyną.
Wypełnia mnie siła. Wszystko we mnie czeka na sygnał. Jestem gotów.
- Wezwij policję - polecam Anitrze. - Spróbuję go nie uszkodzić.
Dziewczyna dotyka mojego policzka, a potem biegnie w stronę ulicy.
On odprowadza ją spojrzeniem, zwraca się znowu ku mnie.
- Dostanę cię - mówi. Głos ma cichy i gładki. - A potem ją. Może nawet chłopaka.
Unoszę ręce i wysuwam szpony.
Słyszę, jak wciąga powietrze. Czuję narastające w nim ciepło, gdy jego aura przesuwa się trochę bardziej ku temperaturze żywej istoty.
- To ty - szepcze Rzeźnik. - Widziałem twoją robotę. Załatwiłeś tego pierwszego, prawda? Widziałem go w kostnicy. Dużo o tym myślałem. Jakie to musi być uczucie, ciąć człowieka aż do jego śmierci. Tak, żeby całe miasto biegało przerażone. Zrobiłem sobie szpony.
Unosi je. Ma je na obu dłoniach.
Przesuwam się bliżej. To ciało jest tylko zwierzęciem. Umysł - czymś w rodzaju istoty ludzkiej. Anitra prawdopodobnie znalazłaby podobną historię choroby. Powinno mi się udać zaskoczyć go, szczególnie jeśli będzie dalej tyle gadał.
- Śniłeś mi się. Nie taki, jak wyglądasz. Tamte chłopaki, które widziały jak go zabijasz, mówiły, że przypominałeś białego lwa. Śniło mi się, że przyszedłeś do mnie i wprowadziłeś mnie w tajemnice zabijania.
Przejeżdża z rumorem ciężarówka. Stoję już bezpośrednio pod nim. Na ulicy zwalnia biegu samochód. Odkąd zaczęły się morderstwa Rzeźnika, policja częściej patroluje nocą.
- Każde żywe ciało pompuje krew - mówi coraz głośniej.
- Mogę zmusić tę maszynę do szybszego biegu albo otworzyć ją i patrzeć, jak krew wycieka na zewnątrz. Mogę panować nad nimi, bo wiem, że napędza je strach. Nocą trzymam ich w zamknięciu, a kiedy wychodzą, zabawiam się z nimi. Nauczyłem się tego od ciebie.
Klęka na wysokości i pochyla twarz. Zęby mi się zmieniły. Powoli zaczyna się przemiana.
- Naucz mnie więcej - szepcze tamten. Wpatruję się w niego. Uszy mrowią.
- Już mi nie wystarcza. Przyjemność zabijania za szybko przemija. Jaka jest kolejna tajemnica?
Słyszę za sobą kroki.
- Myślałem, że może trzeba wybierać młodsze ofiary
- mówi Rzeźnik. - Sami tylko włóczędzy i lumpy to nie dosyć, żeby wpłynąć na czyjeś życie. Jak dorwać jakiegoś dzieciaka, ludzie na serio popadają w amok. Dziś szukałem obściskujących się smarkaczy.
Unoszę ręce. To tylko rodzaj zwierzęcia. Chwytam go za ramiona. Jaka jest kolejna tajemnica?
-Hej! Co robisz?
Ściągam go z kombajnu i turlamy się po ubitej twardo ziemi. Kiedy otrząsa się z dziwnie pasywnego transu zabijania, jego szpony przeorują mi żebra i zaczyna walczyć. Przytrzymuję ramionami górną część jego ciała i kopię dolną. Obnażam kły i warczę. To chwyt, który może złamać mu kręgosłup, zdaję sobie z tego sprawę pomimo gorąca przemiany, przyspieszonego pulsu i walki, i powstrzymuję się. Czuję smak krwi i rozpoznaję w nim odcień rdzy. Nie jestem maszyną. Ludzie to nie części zamienne. Nawet jeśli on próbował stać się mną, ja nie jestem nim.
- Terry! - krzyczy Anitra.
Wyczuwam też innych ludzi, dwóch, zbliżają się do nas. Jestem człowiekiem. Ludzie nie warczą ani nie mają szponów. Odciągają mnie od niego. Czuję powiew chłodnego powietrza na krwawiących zadrapaniach. Unoszę dłonie tak, żeby je widzieć. Są całkowicie ludzkie.
Rzeźnik wyrywa się i warczy w ramionach policjantów. Wciąż ma na rękach pazury.
- Nic ci nie jest? - pyta Anitra, klękając obok mnie.
- Chyba nie - odpowiadam. Siadam i opieram się odruchowi wylizania ran. I tak w tej postaci byłoby to niewykonalne. - Czuję się trochę zdezorientowany.

W Idaho mocne trunki sprzedaje się w państwowych sklepach czynnych tylko do siódmej wieczorem. Bary są czynne do pierwszej w nocy.
Anitra daje mi kawę z mnóstwem mleka.
W czasie wizyty na posterunku policji jeżył mi się włos na karku. Ktoś opatrzył mi zadrapania. Obcy nie powinni mnie dotykać. Zdjęli mi odciski palców, bo Rzeźnik cały czas powtarzał, że to ja jestem mordercą. Nie przypominam sobie, żeby ktokolwiek z mojej rodziny dał się tak kiedyś złapać i zapisać w oficjalnej dokumentacji.
Pytali, co Anitra i ja tam robiliśmy.
Chcieliśmy zrobić znajomemu głupi dowcip.
Czy nie wiedzieliśmy, że to niebezpieczne?
- Chcieliśmy tam pobyć tylko chwilę - powiedziała Anitra tonem urażonej niewinności.
Dała im numer swojego telefonu. Musiałem podać swój adres, ale nie chciałem, żeby budzili Hendersonów, więc powiedziałem, że spędziłem noc u Anitry.
Dziewczyna zaciska palce wokół kubka z kawą i patrzy, jak sączę swoją. . - Co się stało?
- Chcę wracać do domu.
- Dlaczego?
- Sam tego nie rozumiem. Kiedy odeszłaś, rozmawiał ze mną. Widział moją ludzką zdobycz i... zrobił z tego coś w rodzaju religii. U nas w domu są rzeczy, które się lubi robić, i takie, których się nie lubi, ale pomimo to robi. Tak już jest i tyle. Tam rozumiem, co każdy robi i dlaczego. Ale on... on... jego życie opanowała śmierć. Jak mógł wziąć mój czyn i zrobić z niego powód do... Nie czuję się tu bezpieczny. Nie rozumiem, dlaczego wy, ludzie, robicie te różne rzeczy. Ja... Patrzę na swoją ludzką rękę i wydaje mi się obca! Chcę widzieć wąsate twarze porośnięte futrem, spiczaste uszy z pędzelkami włosów. Chcę rozmawiać zapachami.
- Ten facet to psychopata. Chryste, Terry, nie wyjeżdżaj z jego powodu. Brakowałoby mi ciebie. A nawet jeszcze porządnie cię nie poznałam.
Ma gładką twarz, ma ręce i siedzi wyprostowana. Wpatruję się w nią przez chwilę, aż wreszcie widzę ją jako normalne stworzenie.
- Jest więcej takich jak on? - pytam.
- Owszem - odpowiada. Wygląda na zdenerwowaną.
- Zdarzają się, na szczęście nie bardzo często, ale są. - Po chwili kontynuuje: - Dla ciebie wyglądał inaczej, prawda? Ja uważałam go za jakiegoś zwyczajnego faceta, ale ty widziałeś kogoś innego.
- Owszem. Był na pół martwy, ale jednak się ruszał.
- Więc potrafisz ich odróżnić, jeśli któregoś spotkasz. Nie musisz żyć w niewiedzy jak reszta z nas.
Spoglądam w bok, na ciemny ekran telewizora. Oni wszyscy żyją, mając tylko dźwięki i kolory. Anitra ma rację: nadal nie pojmuję, dlaczego robią to, co robią, ale rozumiem rzeczy ich dotyczące, o których oni sami nie wiedzą. Twarzą w twarz z nimi mam przewagę.
- Ale ja coś zrobiłem, a on przez to... chciał zostać mną. Nie chcę, żeby ludzie mnie naśladowali.
Dziewczyna głośno prycha przez nos.
- Nigdy nie miałeś krewniaka, który zrobił coś, co ci się ogromnie podobało?
- Oczywiście, często.
- Nie próbowałeś ich nakłaniać, żeby nauczyli cię, jak się to robi?
- Oczywiście.
- No więc?
Wciskam się w kanapę, wpycham między poduszki. Jestem sfrustrowany. Ona ma rację. Ale i tak mam ochotę uciekać.
Anitra wzdycha.
- Jeśli odejdziesz, nigdy nas nie zrozumiesz. Pociągam łyk kawy. Przypomina mi się coś jeszcze.
- Anitra, w tym metalowym lesie...
- Tak? - Uśmiecha się do mnie przelotnie.
- Kiedy przestraszyłem się, mówiłaś do mnie różne rzeczy. Przypomniałem sobie, kim jestem. Skąd wiedziałaś, co mi powiedzieć?
- Myślę, że cię rozumiem, w każdym razie trochę. - Pochyla się ku mnie, oczy jej błyszczą. - Jeśli zostaniesz do końca semestru, nauczę cię tyle, ile zdołam, o ludzkich zachowaniach.
Zawsze była moją najlepszą nauczycielką.
- Jeszcze tylko trzy miesiące - powiada. - Potem możesz podjąć nową decyzję.
A poza tym jest moją przyjaciółką, a ja jeszcze nie do końca rozumiem, co to znaczy.
- Możemy jeździć w teren. Mogłabym zabrać cię do Seattle.
- Och, nie. Nie. Tu jest wystarczająco dużo ludzi. - Jest moją przyjaciółką i razem wyruszamy na polowanie, tak jak kiedyś z Emelyą. Zastanawiam się, czy zszedłem z gór właśnie po to, żeby znaleźć coś takiego. - W porządku
- mówię.
Anitra uśmiecha się szeroko, podnosi kubek. Uderzam w niego swoim, co brzmi jak grzechot kości.

Przełożyła Izabela Miksza


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
NF 2005 11 szatańskie strofy
NF 2005 11 skrzatołap
NF 2005 11 siódmy kontynent
NF 2005 11 bezpieczny dom
NF 2005 09 operacja transylwania
NF 2005 02 siła wizji
NF 2005 06 wielki powrót von keisera
NF 2005 10 prawo serii
NF 2005 05 balet słoni
NF 2005 08 pocałunek śmierci
NF 2005 10 misja animal planet
NF 2005 12
NF 2005 06 dęby
2005 11 Safe Harbor Implementing a Home Proxy Server with Squid
NF 2005 10 śniąc w lesie wyniosłych kotów
NF 2005 08 twórca
NF 2005 02 tatuaż
NF 2005 02 podróżnicy

więcej podobnych podstron