NF 2005 11 siódmy kontynent


Bartek Swiderski
Siódmy kontynent

Mam! - wrzasnął Mikołaj.
Słysząc go, Kryłow rzucił łopatę i pognał przez rozkopane grządki, tratując ziemniaki, gubiąc po drodze chustkę z zawiązanymi rogami, okulary i poczucie godności dziekana archeologii. Potykał się, padał, a wtedy jego palce grzęzły w gliniastej ziemi. Po ośmiu godzinach pracy w upale pot zalewał mu oczy, a spalony kark piekł niemiłosiernie, ale nie czuł zmęczenia ani bólu. Pędził, wpatrując się w sylwetkę swojego asystenta.
- Pokaż... - wysapał, dopadając Mikołaja. Chłopak uroczystym gestem podał profesorowi
owalny brunatny przedmiot. Kryłow ujął go ostrożnie od dołu i zaczął delikatnie muskać powierzchnię znaleziska pędzelkiem, przypominając sobie słowa świętej pamięci profesora Sokołowa: //Jakbyś pieścił usta pięknej dziewczyny.\\ Dmuchnął kilka razy, niemal całując chropowatą powierzchnię.
- Na pewno? - niecierpliwił się Mikołaj; trudno było mu się dziwić.
Pracowali tu tydzień, gnieżdżąc się w namiocie, pijąc brudną wodę i kartoflankę, w oczekiwaniu na tę chwilę.
Kryłow odłożył pędzelek i uniósł do światła oczyszczony artefakt.
Z wrażenia omal go nie upuścił.
- To on, Misza - wykrztusił.
Oto trzymał w rękach bryłkę droższą od platyny, która zapewni im sławę, a jemu pozwoli odejść na godziwą emeryturę. Kawał prehistorii, którą wreszcie będzie mógł ogłosić światu, ku chwale ojczyzny, obywatelu prezydencie i wy, dostojni akademicy...
Po chwili uśmiechnął się.
- Mało brakowało.
Mikołaj pokiwał głową.
- Gdybyśmy wczoraj przestali kopać, leżałaby tu kolejne tysiąc lat.
- Nie, Misza, gdyby ten zapyziały bimbrownik nie wierzył w bajki i nie lubił donosić, gniłaby tu do końca świata.

Dwa miesiące wcześniej do Kryłowa zadzwonił kapitan milicji z Vladimira, małego miasta na wschód
od Moskwy.
- Zgłosili to do nas jako morderstwo, ale to raczej wasza działka - powiedział.
Na wydział archeologii Moskiewskiego Uniwersytetu, którym kierował Kryłow, często zgłaszali się budowlańcy i chłopi, którzy wykopali jakąś podkowę czy guzik od munduru i myśleli, że zbiją fortunę. Takie sprawy załatwiali asystenci. Milicjant dzwonił pierwszy raz, dlatego wystraszony Mikołaj poprosił do telefonu samego dziekana.
- Dlaczego myślicie, że to nasza sprawa? - spytał z westchnieniem Kryłow.
- Bo jeśli to nawet morderstwo, to uległo przedawnieniu.
Pewnie znowu jakiś nieoznakowany grób z czasów rewolucji. Setki takich przerabiali co roku, w tamtych ciężkich czasach przywilej pochówku przysługiwał nielicznym. Kryłow pozwolił sobie na drwinę:
- To morderstwo ulega przedawnieniu? Milicjant odpowiedział sucho:
- Tak, profesorze. Jeśli popełniono je milion lat temu.
Kryłow zastanowił się chwilę. Nie wierzył w ekspertyzę milicjanta z Vladimira, nawet jeśli był on kapitanem. W takiej dziurze nie mieli laboratorium, a to, że na oko facet ulokował znalezisko w środkowym plejstocenie, nic nie znaczyło. Pewnie nawet nie wiedział, co to plejstocen.
- Co konkretnie wykopano?
- Szczękę, profesorze. Chyba dziecka, bo jakaś mała.
- Więc proszę ją przysłać pocztą. Zaskoczony milicjant milczał chwilę.
- Na pewno? Nie chcecie tu przyjechać?
W takich momentach Kryłow z satysfakcją obracał swoją słabość przeciw natrętom:
- Pan wybaczy, ale nie mamy środków na badanie każdego znaleziska w terenie. Po ostatnich cięciach budżetowych ledwo starcza na utrzymanie laboratorium. Jeśli to będzie coś ciekawego, skontaktujemy się z wami. Proszę to jakoś zabezpieczyć, najlepiej zawinąć w jakiś miękki materiał. Aha, i proszę włożyć do przesyłki numer swojego telefonu. Do widzenia.

Tydzień później profesor zrozumiał, jak straszny po-I pełnił błąd.
Z pudełka po butach Nike - cięcia budżetowe najwyraźniej nie dotknęły milicji - wyłożonego papierem toaletowym, wyjął miniaturową szczękę. Prawie kompletną, brakowało tylko jednego zęba trzonowego. Długie i wąskie siekacze wyginały się do wewnątrz - Kryłow nigdy nie widział czegoś takiego. Ale to nie budowa, a kolor i ciężar szczęki zaskoczyły go najbardziej. Była brązowa, z żółtymi plamami, a ważyła ze dwa razy tyle co kość tych rozmiarów. Leżała w glinie głęboko pod ziemią, i to bardzo długo. Postukał nią ostrożnie w blat biurka. Wydała twardy dźwięk kamienia, a nie głuchy odgłos kości. Miał przed sobą szczątki człowieka z epoki lodowcowej!
Delikatnie włożył bezcenny artefakt do plastikowej torebki i wyszedł na korytarz, trzymając go w uniesionej ręce, drugą kurczowo przytrzymując się klamki.
- Mikołaj! - zawołał, a gdy trzech studentów odwróciło głowy, krzyknął: - Mój Mikołaj. Przesyłka z milicji.
Ciężko przestraszony Mikołaj przybiegł po minucie. Taksówką zawiózł szczękę do Instytutu Fizyki Jądrowej, gdzie mieli akcelerator i można było zbadać poziom jej radioaktywności, a więc ustalić wiek.
Czekając na wyniki, Kryłow przeszukał pudełko po butach, w którym przyszło znalezisko. Ze środka wypadła kartka z numerem telefonu i coś jeszcze. Brakujący ząb. Nie wybił go prehistoryczny gad ani wojownik z wrogiej wioski, po prostu wypadł na jakimś wyboju, których na trasie Vladimir - Moskwa nie brakowało.
Przez następną godzinę zaszokowani studenci słuchali wymyślnych wiązanek pod adresem milicji, poczty i krajowej komunikacji drogowej.

Tego dnia wieczorem dodzwonił się do kapitana z Vladimira, który spokojnym głosem wyjawił mu kulisy odkrycia. Otóż dokonał go chłop ze wsi Balszoje Ługi, znany milicji bimbrownik, Fiodor Aleksandrowicz Zewagin. Co ciekawe, odkopał szczątki nie na swoim polu, a u sąsiada. Dlaczego bez jego wiedzy wykopał mu w kartoflisku dół głębokości, jak szacował Kryłow, co najmniej półtora metra, milicjant nie wiedział. W każdym razie "prawy obywatel" Zewagin natychmiast doniósł o odkryciu milicji w przekonaniu, że to ciało dziecka, zamordowanego przez sąsiada.
- Tak, już zlokalizowaliśmy wykop i zabezpieczyliśmy go. Domyślałem się, że pan zadzwoni.
Profesor zignorował chłodną ironię w głosie milicjanta, nie zamierzał go przepraszać.
- Muszę porozmawiać z tym Żewaginem.
- Po co? Chyba nie odkrył nic poza szczęką...
- Wybaczy pan, ale tu chodzi o sprawę wagi narodowej i "chyba" nam nie wystarczy - przerwał mu Kryłow.
Milicjant zastanawiał się. Ciężko oddychał, hamując złość.
- Dobrze - powiedział wreszcie. - Kiedy pan profesor raczy nas odwiedzić?
Umówili się na następny piątek.

Żewagin okazał się krzepkim mężczyzną o mongolskich rysach i siwej skołtunionej brodzie obsypanej czarnymi okruchami. To sugerowałoby zaawansowany wiek, choć Kryłow nie zdziwiłby się, gdyby facet nie miał pięćdziesiątki. Staruszek nie wykopałby tak głębokiego dołu. Widząc mundur, chłop zgiął się w ukłonie, choć jednocześnie bystre oczy lustrowały stojącego z tyłu profesora. Wprowadził gości do przestronnej izby. Podłoga zaskrzypiała pod ich butami, a spod krzesła na wielki kaflowy piec czmychnął rudy kocur.
- Co tu tak śmierdzi, Zewagin? - huknął milicjant. Rzeczywiście, powietrze cuchnęło jak w niewietrzonym laboratorium."
- To ja, Iwanie Kuźmiczu, wódkę piłem. O, proszę - powiedział chłop i zanim milicjant zdążył odskoczyć, chuchnął mu w twarz. Naczelnik zbladł i zaczął kaszleć.
- Chcesz mnie zabić, gnido?
- Sklepowa, Stoliczna - chwalił się niezrażony Zewagin. - Tylko taką teraz piję. Z tamtym już skończyłem, jak mi Bóg miły.
- No dobra, dobra. Tylko nie chuchajcie mi tu więcej. I umyjcie czasem zęby.
Kryłow był zaskoczony, słysząc dobrotliwą nutę w głosie milicjanta i pewną czułość w spojrzeniu, którym mierzył zakłopotanego chłopa. Tak patrzy ojciec na nierozgarniętego syna - z mieszaniną rozczarowania, rozbawienia, ale i miłości.
- Przywiozłem ci profesora z Moskwy.
Zewagin ukłonił się, ale lekkim skinieniem, od niechcenia.
- Porozmawia z tobą o tym, co znalazłeś u Borysa Pawłowicza. A ja pójdę do niego obejrzeć tę dziurę, co żeś mu w polu wykopał.
W drzwiach milicjant obrócił się i pokręcił głową.
- Dorosły chłop, a w bajki wierzy.
Kryłow mógłby przysiąc, że policzki nad siwą brodą pokraśniały.
- Naprawdę myślicie, Zewagin, że syn przywiózł Bo- rysowi złoto z Ameryki i zakopali je w ziemniakach?
Chłop odparł twardo:
- Ja wiedziałem, że coś tam jest, obywatelu kapitanie. No i miałem rację.
Milicjant zmarszczył brwi.
- A może kopaliście ziemniaki na wasz bimber, co?
- Ja już nigdy, ja skończyłem...
- No dobrze, dobrze. Tylko bądź grzeczny dla pana profesora i powiedz mu wszystko jak na spowiedzi. Zaraz wrócę, pójdziemy razem na ten wykop - rzucił do profesora.
Milicjant wyszedł. Zewagin otarł pot z czoła, przestał nerwowo strzelać na boki oczami. Wyciągnął z paczki leżącej na szafce zmięty papieros i zaczął go rolować w palcach. Okruchy tytoniu obsypały jego siwą brodę. Kryłow usiadł na krześle, zrozumiawszy, że nie doczeka się zaproszenia.
- Przyszedłem spytać, czy znalazł pan coś oprócz tej szczęki?
Zewagin usiadł po drugiej stronie stołu, przypalił papierosa i wydmuchnął pod sufit kłąb ciemnego dymu.
- Może tak, może nie - odparł, gładząc brodę, a jego spojrzenie mówiło: //Powiem, ile będę chciał, i nic mi nie zrobisz, dziadku. Nie tacy jak ty próbowali.\\ Kryłow poczuł zniecierpliwienie na myśl, że byle milicjant mógł tu liczyć na większy respekt niż on - dziekan moskiewskiego uniwersytetu.
- Tak czy nie? - spytał twardo.
Następny kłąb dymu pofrunął już w twarz profesora.
- Tak sobie myślę, że jeśli ważny profesor fatyguje się aż z Moskwy w skromne progi ubogiego chłopa, to musi szukać czegoś bardzo ważnego. Tak mi wychodzi.
Kryłow skrzywił się tylko.
- Sugeruje pan, że mam kupić te znaleziska? Zewagin uniósł ręce i zrobił minę niewiniątka.
- Niech mnie łaska boska broni, żebym coś takiego robił. Nawet nie wiem, co to znaczy "sugierować". - Zaciągnął się i uśmiechnął chytrze. - Ale jeśli mnie spytacie, co ja myślę, to inna sprawa.
Kryłow liczył w myślach do dziesięciu.
- No więc, co pan myśli?
Chłop z zadowoleniem pogładził się po brodzie.
- Tak sobie kombinuję, że nie ma takiego prawa, które by zabraniało biednemu chłopu zarobić parę kopiejek, jeśli ma coś, na czym wielmożnemu panu bardzo zależy. Takiego prawa nie ma.
To oczywiste, Zewagin nie jest idiotą, choć próbował takiego udawać. Można zaczekać na milicjanta i przy jego pomocy przycisnąć faceta, ale wtedy mógłby się wszystkiego wyprzeć. Widać było, że zwęszył pieniądze i nie popuści, dopóki ich nie dostanie.
Profesor przypomniał sobie, ile kosztowało go skąpstwo w wypadku szczęki, i w myślach przeliczył zawartość portfela.
- Dostanie pan pięćset rubli za każdy kawałek kości z tamtego dołu - rzucił.
- Tysiąc - szybko odparł Zewagin. Kryłow ciężko westchnął.
- Zgoda.
Zewagin zatarł ręce, wstał i ruszył w stronę drzwi prowadzących w głąb chałupy. W progu obrócił się jeszcze.
- Tysiąc za jeden kawałek?
- Tak - odparł Kryłow, hamując podniecenie. To znaczyło, że miał ich więcej. Gotówki starczy na dwa kawałki kości, ale profesor był gotów zostawić tu zegarek, buty - ba, własny złoty ząb, górną dwójkę - za choćby paluszek plejstoceńskiego //Homo sapiens \\z terenów Rosji. Pomyśleć, że gdyby nie ten cwaniaczek z okruchami w brodzie, być może na zawsze spoczywałby pod ziemią...
Z zamyślenia wyrwał go chrobot dochodzący z drugiej izby. Brzmiało to jak rytmiczne skrzypienie drzwi albo... piłowanie. Piłowanie kości! Tknięty przeczuciem Kryłow podszedł do drzwi i delikatnie je uchylił.
- Co pan tu...
Urwał, bo jego oczom ukazała się scena, która w koszmarach sennych miała go dręczyć do końca życia. Gdyby z brody leśnego dziadka wyfrunął ptak, nie zdziwiłby się bardziej. Oto w izbie pełnej narzędzi i szklanych pojemników, z których wiele mogłoby zasilić jego laboratorium, stał Że-wagin, a w ręku trzymał niepozorną szarą bryłę, wyglądającą jak brudna miska. Ale przecinające ją o szwy i charakterystyczny kształt nie pozostawiały wątpliwości - była to czaszka, ludzka czaszka, o. w której brakowało tylko szczęki. Niesamowity był jej rozmiar - była dwukrotnie większa niż czaszka Zewagina. W drugim ręku chłop trzymał piłę.
- Co pan wyprawia? - wykrztusił Kryłow. Facet tylko wzruszył ramionami.
- Mówił pan: tysiąc za jeden kawałek.
Kryłow znów eksplodował. Klął Zewagina, jego obyczaje, sposób zarobkowania, higienę, takoż kołchozy i lata komuny, które go wypaczyły.

Z komunizmu Iwan Pawłowicz Kryłow wyleczył się już na studiach, a pomógł mu taniec na fladze i plucie na generała. Było to we Francji, gdzie w roku 1968 wyjechał, by badać malunki w jaskiniach w Lascaux. Taki przywilej spotykał tylko ludzi całkowicie pewnych, bez skazy na ideowym wizerunku, takich jak Kryłow - syn robotnika poległego na wojnie, członek partii i Akademii Nauk, laureat wielu odznaczeń państwowych. Poza tym Francja wydawała się zwierzchnikom Kryłowa krajem stosunkowo bezpiecznym. Koledzy z Sorbony, z którymi pracował przy wykopaliskach, faktycznie z sympatią powitali towarzysza ze Wschodu, gdzie czerwono jarzyła się jutrzenka przemian. Narzekali na burżuazyjny rząd podczas kolacyjek zakrapianych wytrawnym Bordeaux po czterdzieści franków za butelkę, tymczasem w Paryżu dojrzewała studencka rewolta. Może wreszcie uda się uwolnić udręczony lud z okowów drobnomieszczańskiej tyranii? Pewnego wieczoru do Lascaux dotarł adiunkt z uniwersytetu, który cudem uniknął aresztowania podczas demonstracji pod uczelnią. Wściekły Kryłow słuchał, jak zdrowy, rewolucyjny ferment stłumiły pałki faszystowskich siepaczy. Aby zrekompensować sobie moralne cierpienie, młodzi naukowcy przerzucili się na trzygwiazdkowy koniak po sto franków za butelkę, a następnie zdjęli z obozowego masztu francuską flagę i podeptali ją, plując na wydrukowane w gazecie zdjęcie generała de Gaulle'a.
Gotowy na śmierć Kryłow doznał szoku, gdy pilnujący obozu wartownik tylko ich upomniał.
Następnego dnia przeżył drugi wstrząs, czytając w gazetach o paryskich rozruchach.
Co to za rząd, który ujawnia swoje grzechy? Który otwarcie mówi, że właśnie przeciwstawiła mu się elita narodu? Którego przedstawiciel dobrodusznie napomina jawnych wichrzycieli i buntowników? Wkrótce znalazł w prasie jeszcze dziwniejsze doniesienia - o Praskiej Wiośnie, krwawo stłumionej przez wojska Układu Warszawskiego. Lewicowe francuskie gazety nie miały powodu, by fabrykować takie informacje. Gdy pełen wątpliwości wrócił do kraju, w "Prawdzie" mógł przeczytać, że plony tego roku były wyjątkowo obfite.
Od ponurej, zakłamanej rzeczywistości zaczął uciekać w historię, i tam znalazł fundament, na którym od nowa zbudował swój świat. Był nim patriotyzm. To, co działo się w jego kraju i co fundował on swoim sąsiadom i sojusznikom, nie wynikało z ułomności rosyjskiego ducha, tylko z wad systemu, który został mu narzucony.
Mężny i uduchowiony Rosjanin mógłby się pławić w dobrodziejstwach demokracji jak Francuz, gdyby nie komunistyczne jarzmo. Był jak ten rasowy koń, który wygrałby każdy wyścig, ale marnieje w kieracie. Kto go tam zaprzągł, pozostawało do ustalenia, w każdym razie naród, który dał światu Dostojewskiego i Czechowa, Mendelejewa i Gagarina, był tu z pewnością niewinną ofiarą.
Pieriestrojka zastała Kryłowa wciąż kawalerem, pochłoniętego pracą. Nieliczni znajomi uważali go za nieszkodliwego dziwaka, faceta z misją. Miał własną katedrę na Moskiewskim Uniwersytecie, bo choć jego partyjna aktywność dawno ustała, to badania nad prehistorycznymi kulturami z terenów środkowej Rosji rozsławiły go w świecie i władze uczelni nie mogły tego ignorować. Wiatr przemian niósł nadzieję, że wszystko się zmieni i spod skruszonych kleszczy totalitaryzmu wykiełkują na nowo wszystkie rosyjskie cnoty, o których dotąd tylko czytał w książkach (często
- własnego autorstwa). Gdy tak się nie stało, Kryłow stracił wszelkie złudzenia i musiał przyznać, że w wieku sześćdziesięciu lat nie wierzy w nic.
Wtedy na jego drodze stanął "człowiek z Vladimira". Początkowo szczęka, później sklepienie czaszki, wydatowane na siedemdziesiąt tysięcy lat, odmieniło obowiązujące teorie o wędrówkach pierwszych ludzi na terenach Eurazji. Zadziwiające proporcje głowy
- wielka puszka mózgowa, mała szczęka - rodziły podejrzenia, że oto natrafiono na nieznanego przodka //Homo sapiens\\ o rozrośniętym mózgu. Ale nietypowe, delikatnie mówiąc, okoliczności odkrycia ich przez Żewagina nie pozwalały stwierdzić z całą pewnością, że oba kawałki należały do jednego osobnika. Dopiero kompletna czaszka, którą Kryłow ze swoim asystentem wykopali dwa miesiące później, pozwalała ogłosić odkrycie "człowieka z Vladimira". Dała też pewność, że nie był to jeden mutant, a cała rasa wielkogłowych ludzi, umysłowych supermanów. Co więcej - "ludzie z Vladimira" znali zastosowanie metali, a być może także pismo, bo w pobliżu znaleziono porysowane, miedziane tabliczki. Kryłow musiał przyznać, że w jego duszy drgnęła jakaś zapomniana, a wciąż napięta struna.
Gdy wieczorem w dniu odkrycia opijał sukces ze swym asystentem, Mikołaj zaczął fantazjować. Oto Matuszka Rosja, zasmucona tym, co się dzieje z ich krajem, otworzyła trzewia, by wyjawić tajemnicę: myślenie ma tu kolosalną PRZESZŁOŚĆ. A to już jest coś, od tego można zacząć, na tym można coś zbudować.
- Francuzi ze swoim neandertalczykiem mogą wracać na drzewo. Ten prymityw nie byłby godny macać kur u naszego Vladimira - zawołał Mikołaj, wznosząc kieliszek koniaku.
Zamyślony Kryłow kiwał tylko głową i przecierał szkła szczęśliwie znalezionych okularów. Doświadczenie nauczyło go, że nigdy nie ma jednego wyjaśnienia morfologicznych fenomenów. Wiedział, że czeka ich mnóstwo pracy przy znalezisku, ale nie chciał psuć nastroju.
- Za Vladimira! - wzniósł kieliszek. - Naszego mądrego ojczulka. Obyśmy okazali się go godni.

Za radą Mikołaja to właśnie na propagandowy aspekt Z_ odkrycia położył nacisk podczas audiencji u wiceministra Nowotarskiego, do którego wezwano go tydzień później. Pracował na uczelni czterdzieści lat, ale jeśli idzie o zdobywanie grantów, mógł brać lekcje u swojego asystenta.
- Człowiek z Vladimira to supercżłowiek, odmiana //Homo sapiens\\ z wielkim mózgiem, którą nazwiemy //Homo rusicus,\\ bo jest protoplastą naszego narodu.
Tę wyrzuconą jednym tchem formułkę Nowotarski zbył wzruszeniem ramion.
- Co mi tu pieprzycie, Kryłow?
Naukowiec zreflektował się, uśmiechnął i spojrzał uważniej na przysadzistego mężczyznę, siedzącego za biurkiem. Elegancki garnitur, niebieski krawat i godziny spędzone w solarium nie zwiodły go. Kryłow nie był na Kremlu po raz pierwszy. Pamiętał tego człowieka ze starych czasów, gdy na ścianach wisiały portrety Stalina, a inwektywy były językiem dialogu. Nowotarski nie zaczesywał już włosów zza ucha, tylko sprawił sobie tupecik, ale to, co tkwiło pod nim, zmieniało się et wolniej niż fryzura.
- Przecież od tamtej pory materiał genetyczny zmienił się tu sto razy - ciągnął wiceminister. - Ten cały //Homo rusicus\\ ma z nami tyle wspólnego co ja z sikorką. Dla mnie te głowy przypominają raczej UFO niż dzisiejszego Ruska.
Tu przysadzisty polityk zaskoczył profesora. Najwyraźniej lata spędzone w ministerstwie upłynęły mu nie tylko na walce o stołek. Może przeczytał z nudów parę artykułów.
- W zasadzie ma pan rację - przyznał Kryłow. - Ale możemy wykazać ciągłość kulturową. Badamy rysy na tabliczkach, które wykopaliśmy we Vladimirze. Przypominają cyrylicę.
Profesora aż ściskało w dołku, gdy wypowiadał podobne głupstwa, ale Mikołaj wytłumaczył mu, że tak trzeba, jeśli chcą pójść naprzód. Pieniędzy, które dostawali do tej pory, nie starczało nawet na należyte zabezpieczenie znalezisk. Asystent poradził mu, żeby wciskając kit, myślał o czymś przyjemnym, na przykład o czekających ich odkryciach. //Wtedy idzie łatwiej.\\ Kryłow wyobraził sobie zestaw narzędzi homo-rusicus ułożony równo w muzealnych gablotkach.
- Początkowo nie wiedzieliśmy, czy łączyć tabliczki z czaszkami, teraz mamy pewność - powiedział.
Minister zagłębił palce w bruzdę między drugim a trzecim podbródkiem.
- Jeśli zawierają pismo, to zmienia postać rzeczy. Kryłow zobaczył oczyma wyobraźni model wioski ludzi
z Vladimira w londyńskim Natural History Museum i pojechał ostrzej:
- Poza tym w rosyjskich baśniach ludowych pojawiają się wzmianki o pradawnych mędrcach. Niewykluczone, że chodzi o tych wielkogłowych homo-rusicus. Może cała nasza kultura to ich dziedzictwo.
- Dziedzictwo, mówicie... No, jeśli uda się to jakoś wykazać, to byłoby coś.
Widząc, że strategia Mikołaja chwyta, Kryłow wyobraził sobie nowoczesne laboratorium na swoim wydziale.
- A geny to już tajemnica. Krzyżują się z innymi i znikają, albo tylko pozostają uśpione, by pojawić się za jakiś czas. Możliwe, że mamy w sobie coś z DNA tamtych ludzi, tylko akurat cecha wielkiej głowy przestała się ujawniać.
W tym momencie skupioną twarz ministra rozjaśnił uśmiech.
- Ależ ujawnia się, Iwanie Pawłowiczu. Nie jestem oczywiście specjalistą, chociaż czytałem to i owo... I kiedy tak mówicie, coś mi się przypomniało. Widział pan na przykład zdjęcia Mendelejewa?
Zaskoczony Kryłow wzruszył tylko ramionami.
- Tego od "tablicy Mendelejewa", oczywiście. Miał wielką głowę - to widać w porównaniu z kołnierzykiem. A Pawłowa - twórcy naukowej psychiatrii?
Kryłow zmarszczył brwi.
- Nie, chyba go nie widziałem...
Ja też nie - przyznał minister - ale coś w tym jest.
Nowotarski popadł w zadumę, jego śniadą twarz rozjaśnił błogi uśmiech, a usta poruszały się bezgłośnie. Kryłow wtrącił ostrożnie:
- Być może odkrylibyśmy więcej kości i należycie je opracowali, ale skromne środki naszego instytutu...
- Właśnie wzrosły trzykrotnie.
Minister wstał, wyminął wielkie biurko i uścisnął rękę oszołomionego profesora.
- Zrobimy cięcia tu i tam, wy macie pierwszeństwo. Coś takiego bardzo się nam przyda. A jakby ktoś robił wam trudności - tu polityk przestał się uśmiechać, a jego oczy błysnęły złowrogo - walcie od razu do mnie.
- Ja... dziękuję...
- Wszystkie raporty też kierujcie tu. Sekretarka da wam bezpośredni telefon. Dziękuję, nie zapomnimy wam tego.
Minister odwrócił się plecami i podszedł do okna, oznajmiając koniec wizyty. Profesor powoli ruszył do wyjścia. Tam kątem oka dostrzegł, że Nowotarski wykonuje jakieś dziwne ruchy palcami, jakby pozdrawiał kogoś za oknem. Po chwili Kryłow uświadomił sobie, że Nowotarski nie patrzy na zewnątrz, tylko na swoje odbicie w szybie. Odchyla tupet i obmacuje łysinę. Profesor pomyślał o przewoźnym laboratorium i wysokim odznaczeniu państwowym.
- Ma pan rację, ministrze - powiedział. - Ich geny mogą się czasem ujawniać.

Dwa miesiące później w swoim gabinecie obracał w dłoniach najwyższe odznaczenie państwowe, ale jego spojrzenie przyciągała jak magnes leżąca obok gazeta. Kryłow wstał i wyjrzał przez okno na przewoźne laboratorium, stojące na parkingu. Podszedł do miniwieży, którą również sprawił sobie z ministerialnych dotacji, i nastawił Rachmaninowa. Mały gabinet wypełniły porywające frazy, ręce same poderwały się do dyrygowania, zgrane jak tancerze rosyjskiego baletu. Ale po chwili ze złością wyłączył muzykę i wypadł na korytarz, a potem na dwór, na rześkie powietrze poranka. Dopiero chłód pomógł mu zebrać myśli. Oto sprawdziły się jego obawy - dotychczasowe wyniki stanęły pod znakiem zapytania, a czekająca go praca właśnie uległa podwojeniu. Co gorsza, nie mógł z czystym sumieniem powiedzieć, że to źle - metodologia naukowa wymagała ciągłego kwestionowania hipotez. Jeśli nie można ich było podważyć, nie były naukowe, jak dawno temu zauważył Karl Popper. Kryłow był wściekły, że sam nie rozważył innych wariantów, pozwalając się uprzedzić szczeniakowi, który w dodatku nagłośnił to w ogólnokrajowym dzienniku.
Wieczorem Mikołaj, szukając zwierzchnika, ze zdziwieniem zauważył na jego biurku pogniecione pismo. Rozprostowując je, wyłowił z artykułu znajome nazwisko. Usiadł i z rosnącym zdumieniem przeczytał następujący tekst:

//Odnośnie artykułu: "Tradycja i perspektywy rosyjskiej inteligencji" i.P. Kryiowa z "Archeologa" nr 8/05.
Piszę w związku z narodową wrzawą, jaka wybuchła u nas niedawno po odkryciu tak zwanego "człowieka z Vladimira" przez czcigodnego profesora Iwana Pawłowicza Kryłowa. Uważam, że oficjalne objaśnienie morfologicznego fenomenu skamieliny, które podał ów znakomity naukowiec, a które tak szybko się upowszechniło, jest błędne. Jako zaledwie kandydat na akademika musiałbym mieć poważne powody, by zająć tak kategoryczne stanowisko wobec tuza archeologii, i tak jest w istocie. Oto one:
Po pierwsze, wielce wątpliwe jest łączenie nietypowych proporcji znalezionych czaszek (mała część twarzowa, rozrośnięta puszka mózgowa) z nadzwyczajnymi możliwościami intelektualnymi "człowieka z Vladimira". Przecież wiadomo, że duża głowa nie oznacza automatycznie bardziej rozwiniętego mózgu; wtedy światem rządziłyby słonie albo konie, a na pewno nie ludzie, ustępujący im pod tym względem. To prawda, że w procesie ewolucyjnym człowieka czaszka rosła w miarę wykształcania coraz bardziej zaawansowanych form, ale też nie był to postęp stały.
Drugi zarzut jest znacznie poważniejszy: bezzasadne wydaje mi się włączanie vladimirów" w jakikolwiek łańcuch ewolucyjny, nie mówiąc o ogłaszaniu ich protoplastami Rosjan (jako Polak z pochodzenia nie wiem nawet, kim miałby być ten "genetyczny Rosjanin"). Przecież szczątki tego mutanta znajdowały się tylko w jednej warstwie, nie widać form wcześniejszych, za pośrednictwem których łączyłby się z naszym drzewem genealogicznym, ani późniejszych okazów, w których cecha wielkiej czaszki stopniowo by wygasała. Wydaje się naturalnym wniosek, że ta cecha była raczej anomalią ewolucyjną niż częścią procesu. Więcej - że, być może, nie była uwarunkowana genetycznie, a nabyta.
W jaki sposób można się nabawić wielkiej głowy? - zapyta ktoś. Ja również zadałem sobie to pozornie absurdalne pytanie i niespodziewanie znalazłem odpowiedź na fotografiach drukowanych na łamach "Archeologa". Otóż tabliczki, które znaleziono przy skamielinach, wcale nie musiały służyć działalności piśmienniczej "Vladimira", jak chce profesor Krylów. - Jak inaczej mogły się przyczynić do elephantasis czaszki swych użytkowników? Znacznie prościej - przez uciskanie ich ust. Moim zdaniem "tabliczki" te nie były narzędziami, jakimi się posługiwali "ludzie z Vladimira", a elementem uprzęży, na których byli oni hodowani. Przyznaję, nie miałem ich nigdy w rękach. Gdy chciałem zbadać swoją hipotezę w Instytucie Archeologii, powiedziano mi nieoficjalnie, że są strzeżone pilniej niż mumia Lenina. Ale na zdjęciach widać wyraźnie, że ich łukowaty kształt i zagięcia idealnie pasują do zmniejszonej kości jarzmowej znalezionych czaszek. Brak tylko "obroży", na których pokrywy mocowano, bo była ona prawdopodobnie skórzana i uległa, utylizacji. Głowa, w dzieciństwie zakuta w takie metalowe jarzmo, n/e rozwijała się normalnie, tylko : "puchła" w części mózgowej i stąd, a nie z nadmiaru czytelnictwa, kontemplacji i innej działalności intelektualnej bierze się według mnie specyficzna morfologia Homo rusicus.
Tu nasuwa się pytanie, po co prehistoryczni władcy naszego pięknego kraju tak strasznie traktowali swoich podwładnych - nie dość, że trzymali ich na uwięzi, to jeszcze zakuwali usta w metal. Czyżby przykuwali ich do jakiś kieratów? A może tak karali młodocianych przestępców? Myślę, że odpowiedź znajdziemy w ziemi Balszych Ługów, gdy tylko pozbędziemy się życzeniowych założeń i rzetelnie zbadamy plejstoceńskie znalezisko. Jedno wydaje się pewne: jeśli mamy opatrzyć je jakimś wpadającym w ucho hasłem, to nie "myślenie", a "trzymanie ludzi za twarz" ma w Rosji kolosalną przeszłość.
mgr Wiktor Sobkowicz\\

Po chwili Mikołaj doszedł do siebie, pogniótł pismo i cisnął je do kosza.
- Job twoju mać, Polaczek cholerny - wymamrotał.
Chwycił za telefon i zaczął szukać profesora, nieomylnie zaczynając od kawiarenki "Ławka Smirdina", jako że znał zwierzchnika już trzy lata.
Poproszony do telefonu Kryłow z trudem się wysławiał, więc Mikołaj rozłączył się i szybko ruszył do wyjścia, na wszelki wypadek wynosząc śmieci z gazetą, by nie trafiła już w ręce profesora.

Tymczasem Kryłow odłożył słuchawkę telefonu i wrócił do stolika, by porozmawiać z ostatnim klientem "Ławki Smirdina", który jeszcze był do tego zdolny.
- A wiesz, że mojego ojca załatwiła bezpieka?
- Nie, Iwanie Pawłowiczu, zginął na wojnie - sprostował z westchnieniem tamten.
- W czterdziestym szóstym? Nie było już wojny.
- A co to ma do rzeczy, przyjacielu?
- Z tymi czaszkami mi się skojarzyło, bo miał dziurę w potylicy.
Tamten podniósł do góry kieliszek koniaku.
- W każdym razie nie żyje. Wypijmy za spokój jego duszy.
Kryłow uniósł kieliszek i stuknęli się z donośnym brzękiem. Obserwujący całą scenę zza baru Smirdin, właściciel lokalu, pytał sam siebie, czy nie przerwać libacji, dopóki mógł to zrobić bez użycia siły.
- Martwi mnie co innego... Jakiś szczeniak wchodzi ci na autorytet, profesorze, a ty siedzisz jak baba na sumie. Musisz coś zrobić!
Kryłow westchnął.
- Co ja mogę? Ten maładiec wysunął hipotezę. Teraz trzeba przedstawić argumenty i udowodnić, że jest fałszywa. Oto, co zrobię.
- A jeśli jest prawdziwa?
Profesor spojrzał w sufit i zaczął się kiwać.
- Wtedy będę musiał ją uznać.
Dumając nad tą ewentualnością, oparł brodę na łokciu i pochylił się do przodu. Nagle jego rozmówca uderzył go otwartą dłonią w czoło. Za barem Smirdin żachnął się i zaczął podwijać rękawy.
- Profesor, szósty krzyżyk na karku, a pozwala sobie na coś takiego - mruknął.
Tymczasem ostatni towarzysz biesiady pochylił się i dalej atakował Kryłowa.
- Musicie go zgnoić, zmieszać z błotem! W razie czego narysować coś na tych tabliczkach albo podrzucić inne i wydrukować nowy artykuł, prawomyślny. Zgnoić tego reakcjonistę.
- Kogo? Pawle Iwanowiczu, czy słyszycie, co wy wygadujecie?
Tamten wzruszył tylko ramionami.
- Wasza hipoteza jest rewolucyjna. Więc przeciwstawia się wam reakcjonista tak wynika z dialektyki.
Krylów spojrzał w jego dziwnie znajome, zamglone oczy.
- Coś mi się zdaje, Pawle Iwanowiczu, że wy ciągle wierzycie w rewolucję.
- Wolę to, niż nie wierzyć w nic - odparł tamten bez namysłu.
- Ja wierzę - bronił się Kryłow.
- W co?
Profesor łyknął koniaku.
- W prawdę.
Tamten uśmiechnął się tylko.
- Więc wydrukujcie polemikę w "Prawdzie".
I zaczaj się śmiać. Profesor machnął niecierpliwie ręką.
- Mamy u nas demokrację i jedynym narzędziem dialogu jest... dialog. Każdy może pisać, co chce, takie jego prawo. A jeśli piszesz, bracie, głupstwa, to my ci to udowodnimy i powiemy, jak jest naprawdę.
Tamten zmarszczył tylko brwi.
- Nie mówcie mi tu o dialogu i o prawdzie, Iwanie Paw- łowiczu. To było dobre za Gorbaczowa i skończyło się, chwalić boga. Przeżyło się, jak... armatki wodne. Teraz wraca kałasznikow i to w wielkim stylu. Nie ma jednej prawdy, poczytajcie filozofię. Pytanie, czy wybierzecie słuszną prawdę czy reakcyjną.
- A w czym kałasznikow jest lepszy od armatki wodnej ? - spytał Kryłow.
- Bo jest ruski! Taki jak ja - prosty, szybki i twardy. Ty już zapomniałeś, co znaczy "Rosja". A to siódmy kontynent, niepodobny do niczego innego pod słońcem. To nasza Azjopa!
Paweł Iwanowicz huknął pięścią w stół, Iwan Pawłowicz odruchowo rozejrzał się na boki, szukając drogi ż ucieczki. Wtedy dostrzegł, że z jednej strony podchodzi doń Mikołaj, z drugiej Smirdin.
- Chwała bogu - westchnął i osunął się w obejmujące go ramiona.
- Już wystarczy, profesorze, czas do domu - mruknął barman.
Facet z naprzeciwka też wstał, czerwony z gniewu.
- Zostawcie go! Chodź tu i słuchaj, profesorku, powiem ci, co masz zrobić. W łeb, w środku nocy, kolanem w brzuch, pałką w potylicę... Zapamiętaj, celuj w potylicę!
- Zostaw mnie, idź sobie. A kysz!
Profesor plunął mu w twarz.
- Skaranie boskie - westchnął barman.
- Ostatnio zawsze tak ma, jak wypije - uspokoił go Mikołaj, wyciągając chustkę. - Podtrzymajcie go, ja wytrę to lustro.

Następnego dnia Kryłow, pełen wyrzutów sumienia, postanowił skontaktować się z autorem listu do "Archeologa". Chciał go zapewnić, że nie żywi urazy, i jeśli ten ma
ochotę sprawdzić swoją hipotezę, to chętnie dopuści go do skamielin, które wcale nie są "strzeżone jak mumia Lenina", tylko stanowią zwykły materiał badawczy. Cokolwiek powiedzieć, facet miał dociekliwy umysł, był pełen pasji, a jeśli folgował zbytnio fantazjom, był to przywilej młodego wieku. Niewykluczone, że w przyszłości mógł pomóc w badaniach nad "ludźmi z Vladimira".
Naczelnego "Archeologa" Kryłow znał osobiście z dawnych czasów. Obaj starali się o wyjazd do Francji w latach sześćdziesiątych, ale uczelnia postawiła na Kryłowa jako pewniejszego ideologicznie. Rozgoryczony naukowiec wycofał się z badań, założył pismo i w sumie wyszedł na swoje, ale różnymi artykułami sygnalizował, że nigdy nie wybaczył Kryłowowi tamtej porażki, i traktował go z góry jako człowieka władzy ludowej.
Dziś jednak rozmawiał z nim uprzedzająco grzecznie. Nie był zaskoczony telefonem - przepraszał za list Sobkowicza, nazwał go "niedopatrzeniem" i zapewniał, że nie odzwierciedla stanowiska redakcji. Tak nie zareagowałby rywal Kryłowa sprzed lat ani ten, który wydrukował tekst Sobkowicza, odważny bądź co bądź. Dzisiejszy Naczelny nie był odważny.
- Już napisaliśmy sprostowanie, wydrukujemy je w następnym numerze. Możecie je przeczytać, Iwanie Pawłowiczu.
- To zbyteczne. Chcę się tylko skontaktować z autorem. Nie miałem go chyba u siebie. Z jakiej jest uczelni?
- Z Petersburga. Przekażemy mu, że go szukacie, odezwie się.
Po tygodniu oczekiwania, wciąż wracając myślami do pijaństwa z "Ławki Smirdina", Krylów wreszcie zdał sobie sprawę, co się stało. Co musiało się stać, bo było nieuniknione, jak trzecia kadencja Putina.
Wiceminister nie zdziwił się, że Kryłow zadzwonił pod jego poufny numer.
- Co się stało z Sobkowiczem?
- Cóż, jego badania utkwiły w martwym punkcie - odparł wesoło Nowotarski.
- Co to znaczy? Polityk milczał chwilę.
- To nie na telefon.
- Więc się spotkajmy.
Audiencję wyznaczono za dwa dni. Do tego czasu Kryłow zbadał kolejny raz znaleziska, przemyślał wszystko i wiedział, co powie ministrowi.
- Sobkowicz to młody pasjonat. A może dowcipniś. Jego teoria o metalowym kagańcu jest bzdurą. Prościej byłoby obciąć ludziom języki, jak to robiła caryca Katarzyna i jej przodkowie. Poza tym wewnątrz czaszek widać bruzdy biegnące blisko siebie, które świadczą o silnym uzwojeniu mózgowym. Ludzie z Vladimira naprawdę byli intelektualnymi gigantami. Udowodniłbym to w krótkim artykule.
Minister odchylił się w fotelu. Nie miał już na głowie tupecika, jego dawniej niskie czoło sięgało teraz potylicy. Moda na łysinę zaczęła się ostatnio rozpowszechniać, zwłaszcza w kręgach władzy.
- Już nie musicie niczego obalać - stwierdził, splatając palce na pękatym brzuchu.
- Co się z nim stało?
- Jak powiedziałem, jego badania...
- Co się z nim stało?
Nowotarski, mierząc wściekłym wzrokiem profesora, wstał zza biurka i podszedł do zawieszonej na ścianie mapy ZSRR. Dopiero teraz do Kryłowa dotarło, że Nowotarski przyjął go w większym i inaczej - choć dziwnie znajomo - urządzonym gabinecie. Teraz zauważył, że na mapie państwa sąsiadujące z ZSRR od zachodu zamiast nazw oznaczone są "Sdiełanow CCCP, 1945 g.".
- Coś wam powiem. Rosja to dziecko, za które wszystko robił tata. - Wskazał zdjęcie na ścianie, Kryłow zaniemówił. - A potem je osierocił. Do dziś widząc jego zdjęcie, Rosjanie wyciągają ręce, wołając "tato, tato". Ale nie ma taty, leży pod ziemią. Ktoś musi się zaopiekować dzieckiem. Opowiadać mu bajki, bo bajki są dla niego bardzo ważne. I bronić przed złymi ludźmi, którzy je obrażają i chcą skrzywdzić. Siłą, jeśli będzie trzeba.
Kryłow otworzył usta, ale przypomniał sobie scenkę z milicjantem i chłopem w Balszoich Ługach. A potem przerażonego naczelnego "Archeologa" i jeszcze bladą twarz Mikołaja podającego mu słuchawkę, gdy dzwonił milicjant. I zrozumiał, że to Sobkowicz miał rację i dowiódł jej swoim zniknięciem. Rosja faktycznie stoi trzymaniem ludzi za twarz.
Patrzył na polityka na tle mapy i poczuł się nagle, bardzo stary.
- I to wy się zaopiekujecie tym dzieckiem?
- Z waszą pomocą. Zaczniecie od sprostowania w "Archeologu".
Profesor pokręcił głową.
- Już nie potrafię, nie chcę...
- Nie doceniacie się, Iwanie Pawłowiczu. Kto do mnie zadzwonił tydzień temu i żalił się, że maładiec z "Archeologa" żyć mu nie daje?
- Byłem pijany - powiedział cicho stary człowiek.
- Mówiliście całkiem do rzeczy. I tak trzymać. Profesor podniósł głowę.
- Radźcie sobie sami. A to - wskazał na mapę - już nieaktualne. Nie ma Związku Sowieckiego, nie czytacie gazet?
Nowotarski ze smutnym uśmiechem pokiwał głową.
- Macie rację, nieaktualne. Jeszcze nie.
- Jesteście szaleni...
- Nie bardziej niż wy.
Kryłow spojrzał na swoje odbicie w szybie i znowu odpowiedź uwięzia mu w gardle.
- Będę interweniował w sprawie Sobkowicza u ministra.
Nowotarski uśmiechnął się.
- To wy nie czytacie gazet. Teraz ja jestem ministrem. Głównie dzięki waszym odkryciom, zresztą. To wy daliście mi ten pokój, władzę i specjalne uprawnienia. I wskazaliście cel.
Kryłow osunął się na krzesło. Nowotarski wcisnął guzik pod blatem biurka i podszedł do niego.
- Spójrzcie na siebie - przepracowany, udręczony...
- Muszę wiedzieć, co zrobiliście z Sobkowiczem - wymamrotał profesor.
- Jak bardzo musicie wiedzieć?
Kryłow poczuł się nagle bardzo zmęczony. Spojrzał w szybę i zobaczył, jak Paweł Iwanowicz obejmuje ministra i kładzie głowę na jego miękkiej piersi.
- Nie bardzo - stwierdził.
- Już dobrze. - Minister pogłaskał go po głowie. - Dostaniecie urlop i odpoczniecie sobie. A tym Polaczkiem się nie przejmujcie. Zazdrościł nam, jak oni wszyscy. I dostał za swoje.
- Jak oni wszyscy - dodał, głucho Kryłow.
- No, wreszcie mówicie do rzeczy - ucieszył się minister. - Od serca, prosto, szczerze. Po rusku. Widzicie - Rosja to siódmy kontynent i kto tego nie rozumie...
- Siódme niebo - poprawił profesor, tuląc się coraz mocniej.
- No, teraz to trochę przesadziliście - powiedział Nowotarski, zerkając niespokojnie na drzwi.

Bartek Świderski
Podziękowania dla mgr. Andrzeja Pilipiuka za konsultacje archeologiczne


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
NF 2005 11 puls maszyny
NF 2005 11 szatańskie strofy
NF 2005 11 skrzatołap
NF 2005 11 bezpieczny dom
NF 2005 09 operacja transylwania
NF 2005 02 siła wizji
NF 2005 06 wielki powrót von keisera
NF 2005 10 prawo serii
NF 2005 05 balet słoni
NF 2005 08 pocałunek śmierci
NF 2005 10 misja animal planet
NF 2005 12
NF 2005 06 dęby
2005 11 Safe Harbor Implementing a Home Proxy Server with Squid
NF 2005 10 śniąc w lesie wyniosłych kotów
NF 2005 08 twórca
NF 2005 02 tatuaż
NF 2005 02 podróżnicy

więcej podobnych podstron