NF 2005 01 zachowaj jako


Janusz Stasik
Zachowaj jako

Jestem cieniem - i ty też. Ja liczę się z Czasem - a ty?
(napis na starym zegarze słonecznym)

Na końcu długiego korytarza, w otwartych na oścież drzwiach stoi uzbrojony strażnik. Stoi tyłem do mnie i obserwuje dziedziniec, ale najmniejszy szelest spowoduje, że się odwróci.
Przylepiony do ściany przesuwam się centymetr po centymetrze. Słyszę pulsującą w moich skroniach krew i bicie serca. Żeby tylko nie nadepnąć na coś, co spowoduje hałas. Ostrożnie przestawiam nogę.
Strażnik stoi jak posąg.
Z rozległego dziedzińca, zalanego światłem księżyca, pełnego ozdobnych krzewów i kwiatów, z przesadnie zadbanym trawnikiem dobiega głośne cykanie świerszczy. W tej chwili to moi jedyni sprzymierzeńcy.
Powoli przestawiam nogę. Od strażnika dzieli mnie już tylko pięć metrów. Z łatwością mógłbym go zabić i to tak, że nawet by nie poczuł, ale nie mogę tego zrobić. W tym miejscu strażnicy zmieniają się co godzinę i trup zostałby prawie natychmiast zauważony.
Czas mi się kurczy. Za dziesięć minut zmiana strażników. Ten, który nadejdzie korytarzem, nie zauważy mnie tylko w jednym wypadku -jeżeli będzie niewidomy. Na to nie liczę.
Wyciągam rękę wzdłuż ściany. Pół metra dalej zaczyna się wnęka, a w niej ciężkie dębowe drzwi, za nimi schody w dół do ciemnych lochów, o których krążą przerażające legendy.
Zostało siedem minut.
Chwytam wielką, zimną klamkę. Napinam mięśnie... naciskam...
Ciche skrzypnięcie drzwi działa niczym armatni wystrzał. W jednej chwili serce skacze do gardła, pot zrasza czoło tak nagle, jakby wytrysnął ze źródła. Zamieram w oczekiwaniu.
- Wychodzę! - dobiega z tyłu głos Al.
Odwracam się. Al stoi w uchylonych drzwiach i z politowaniem kiwa głową.
- Jeszcze się nie kładłeś czy już wstałeś? - pyta złośliwie.
Ścieram ręką pot z czoła i bezradnie wzruszam ramionami. Żadna odpowiedź nie przychodzi mi do głowy, ciągle jestem w mrocznym korytarzu z ręką na klamce.
Al, w kolorowej letniej sukience, ze starannie zrobionym makijażem, posyła mi całusa. Wygląda prześlicznie. //(Koniecznie zapamiętać jej obraz!) (Zachowaj..,)\\
- Pa, kochanie - Al znika. Spieszy się do pracy. Jest siódma trzydzieści i wcale nie muszę tego sprawdzać.
Przez szczeliny żaluzji przeciska się poranne słońce. Patrzę na ekran. Po całej nocy czuję zmęczenie. Otwarcie drzwi za plecami strażnika wymaga skupienia, więc odkładam je na później.
"...Save..."
Ziewam, przecieram oczy, wstaję i podnoszę żaluzje, ale zaraz opuszczam, bo światło razi boleśnie.
W brzuchu mi burczy. Na szczęście tutaj, a nie tam, w zamku. Takie burczenie strażnik usłyszałby jak nic. Uśmiecham się z zadowoleniem.
Idę do kuchni zrobić śniadanie.
- Piipiii... pip! - alarmuje komórka. "Wejdź do sieci! W."
Nie mam czasu na długie zastanawianie się.
W. ma problem. Grają w sieci od wczoraj, a on już dwie godziny się męczy i nie może przejść odcinka wymagającego jedynie zręczności. Ponoć nikt tego nie potrafi. Za mało ćwiczą!
Wchodzę w jego miejsce. Trzeba zabić dwa atakujące smoki. Smoki są szybkie i w urozmaiconym terenie, to się pokazują, to znów chowają, skutecznie rażąc ogniem.
Pierwsze dwa podejścia spalam. Muszę zapisywać bardzo krótkie sekwencje.
Skok, dwa strzały i tylko jedno trafienie "...Save..."
Tracę dwadzieścia procent życia.
Skok, dwa strzały w dół "...Save..."
Następne dwadzieścia procent... Cholera!
Zaczynam od początku.
Skok... strzały "...save..." skok... strzały "...save..." skok... strzały "...save..."
Uff, nareszcie!
"Cześć, W. Baw się dobrze. Jot."
Sprawdzam pocztę, zaglądam na giełdę i do bukmacherów. Na Czacie, nawet o tak wczesnej porze, maniacy wystukują niemrawe banały. Wychodzę.
Komputer stacjonarny pozostaje w sieci. Laptopa zamykam i wraz z dwoma paczkami CD wkładam do skórzanej torby. Na torbie, żeby nie zapomnieć, kładę komórkę.
Znowu czuję głód, ale teraz to już naprawdę nie ma czasu. Zapalam jedynie papierosa i dopijam resztkę zimnej kawy AL
Ubieram się w pośpiechu.

Sklepik Freda to mała dziupla, ale nazywa się: "Salon Rzeczy Używanych i Nowych" i jest mizernym komisem, a jak się bliżej przyjrzeć - rupieciarnią. Stoją tu stare telewizory, które ledwo dyszą, i takie, których już nikt nigdy nie naprawi. Na ścianie wiszą dwie gitary elektryczne i duży olejny obraz przedstawiający górski krajobraz. Są tu magnetowidy i czajniki elektryczne, budziki i stojące lampy, a nawet kołowrotki wędkarskie, narzędzia stolarskie i stare felgi samochodowe. Fred handluje czym się da, - choć żyje przede wszystkim z drobnego paserstwa, o czym wiedzą wszyscy, nie wyłączając dzielnicowego. Gdyby miał się utrzymywać z legalnej działalności, dawno by umarł z głodu.
Fred ma czterdzieści sześć lat i mieszka sam, bo jedyna kobieta w jego życiu, jego matka, zmarła pięć lat temu, zostawiając w spadku nigdy nieremontowane dwa pokoje i stare przedwojenne meble. Jest wysoki, ascetycznie chudy, starokawalersko sarkastyczny, i ze starannością godną lepszej sprawy czesze się na pożyczkę.
- Cześć! - mówię, zamykając drzwi.
Fred siedzi za ladą, bokiem do wejścia, łypie na mnie znad okularów i nie przerywa czytania gazety. To jego stara zagrywka, chce okazać brak zainteresowania, żeby później wydusić najniższą cenę bądź najdrożej, jak to możliwe, sprzedać. Są tacy, co się na to nabierają. Na mnie to nie działa.
Rozglądam się w milczeniu po zagraconych półkach.
- Co za ludzie - mamrocze pod nosem, nieprzerwanie patrząc w gazetę. - Teraz nie ma dnia, żeby jakaś baba nie zlikwidowała dzieciaka. Duszą je, topią jak kociaki, a nawet wyrzucają na śmietnik, i to żywe - zachłystuje się. - Moda czy co?! - Fredowi część pożyczki opuściła się na czoło, odsłaniając plamistą łysinę. - Myślisz, że gdybym się teraz urodził, to moja matka też by mnie utopiła? - pyta i składa gazetę. To tylko na pozór głupie pytanie. Fred nigdy nie znał swojego ojca, a matka nie ukrywała niechęci zarówno do małego Fredzia, jak i dorosłego syna. Dawała mu to do zrozumienia, gdy sobie wypiła i na trzeźwo. W zamian Fred darzył ją niespotykanie mieszanymi uczuciami - kochał i nienawidził, czcił ją i bał się jej, rozpaczał, gdy umarła i z tego samego powodu się cieszył. Fred patrzy na mnie z oczekiwaniem.
- Czasy są teraz bardzo ciężkie - odpowiadam wymijająco.
- Gówno prawda - stwierdza z miną Wszystkowiedzącego. - Mówię ci, to moda. Jak kapelusze albo opalanie się na golasa. Tfu!
Nie próbuję podtrzymać tematu, kładę na ladzie torbę i wyciągam z niej obie paczki CD.
- Tak jak chciałeś, filmy, gry i programy. Wszystko jest opisane.
Fred kołysze się na skrzypiącym krześle obrotowym.
- Mówisz... sam to powiedziałeś, że czasy są teraz ciężkie, więc należy szanować pracę, prawda?
Potakuję.
- To dlaczego lekceważysz zamówienie i gościa, który płaci... gotówką?... - zawiesza teatralnie głos. - Miałeś być we wtorek rano. - Kiwa głową z udawanym politowaniem i mruży oczy dla większego efektu.
- No i jestem.
- Co jestem, co jestem - przedrzeźnia nosowym głosem i dodaje ze złością - dzisiaj jest czwartek, kolego!
Domyślam się, że chce mnie rąbnąć na stówę, ale nie rozumiem, dlaczego w taki głupi sposób.
- Dzisiaj jest wtorek.
Patrzy na mnie z rosnącym zainteresowaniem.
- Bierzesz jakieś prochy? - pyta podejrzliwie i poprawia ze zdumieniem okulary. - Rzeczywiście - wyciąga w moją stronę szyję jak zaciekawiony żółw - marnie wyglądasz. Sińce pod oczami... Zawsze byłeś ogolony...
- Co ty pieprzysz?! - podnoszę głos, ale odruchowo dotykam policzka i zaskoczony stwierdzam, że mam kilkudniowy zarost. Nie odrywając ode mnie wzroku, Fred sięga po gazetę i kładzie ją przede mną na ladzie.
Wpatruję się w winietę jak zahipnotyzowany.
Czwartek! Czwartek, niesłychane! A gdzie jest środa, gdzie wtorek? Mogłem zapomnieć o tym, co robiłem we wtorek i w środę, myślę ostrożnie.
Nie! - wrzasnęło coś we mnie, w środku. - Nie mogłem zapomnieć! Mogłem... zgubić?
Przecież wszedłem do zamku wczoraj wieczorem, w poniedziałek. Jeżeli dzisiaj jest czwartek, a przecież widzę, że jest, to co ja robiłem przez dwa dni?
//(Znajdź... Błąd... Znajdź ponownie... Błąd...)
(Info...)
(Pusto! Zero bitów...)\\
Spoglądam na Freda. Pożyczka zsunęła mu się na oczy, więc ją bezwiednie poprawia i ma teraz na głowie dwie niezależne od siebie fryzury, rozdzielone oceanem łysiny. W normalnych warunkach nie ma mowy, żeby poprawiał włosy bez lusterka, ale warunki nie są normalne. Fred wie, że nie biorę żadnych prochów i widzi moje nieskrywane osłupienie, więc angażuje cały swój prosty umysł, nie zważając na ukochaną fryzurę. Nie widziałem, żeby coś nim tak wstrząsnęło.
- Zgubiłeś gdzieś... dwa dni - szepcze z przejęciem. - Albo... albo ktoś ci ukradł - oczy mu się rozszerzyły. - Czytałem o czymś takim. Te z UFO tak robią, a potem niczego się nie pamięta.
Staram się nadrabiać miną, ale mi nie wychodzi. W głębi mózgu atawistyczna jego część instynktownie włączyła alarm, który dociera do mnie jako absurdalna i przerażająca informacja: Nie ma tych dni i nigdy nie było! Fred ma rację - zgubiłeś je!
Zimny pot spływa mi po plecach i czole.
//(Znajdź... Błąd... Pomoc.)\\
Nic.
Patrzę na Freda drapiącego się po głowie i widok jego groteskowej teraz fryzury sprowadza mnie do rzeczywistości.
- Muszę iść - chrypię.
- Dokąd? - sądząc po minie, Fred ciągle myśli o UFO i ma nadzieję na sensację, która urozmaici mu życie.
- Nie wiem - przyznaję szczerze. - Może do domu... Jestem zmęczony...
- Zostań jeszcze - nalega. - Posiedź, odpocznij, pogadamy sobie. Zrobię kawy, chcesz?
- Fred, to nie jest żadne UFO - próbuję go zniechęcić. - Źle się ostatnio czuję.
Fred kiwa potakująco głową, ale nie wygląda na przekonanego.
- Naprawdę, Fred, uwierz proszę, kawa mi nie pomoże, ale dziękuję za dobre chęci.
Fred poprawia niezdarnie włosy i spuszcza z zażenowaniem wzrok.
- Jeżeli to coś osobistego, to przepraszam, chciałem ci tylko pomóc.
- Wiem, Fred, i jeszcze raz wielkie dzięki...
- Lubię cię, Jot - mówi tak cicho, jakby nie chciał, żebym usłyszał. - Tylko ty... nigdy mi nie dokuczałeś. Inni śmieją się ze mnie... Z mojej fryzury, ale... aleja... dla ciebie - zacina się i robi podkowę jak do płaczu.
Nie wierzę własnym uszom, ale on mówi szczerze. Żal mi go i natychmiast przebaczam mu wszystkie świństwa.
- Jesteś w porządku, Fred, a innymi się nie przejmuj - kładę rękę na jego dłoni i lekko ściskam. - Pluń na to i rób swoje. Przecież nawet jak się zrobisz na Irokeza, nie przestaniesz być tym samym, kochanym Fredem.
Chyba trochę przesadziłem, ale, o dziwo, Fred to kupuje.
- Wiesz - pochyla się w moją stronę - ostatnio myślałem o tobie. Naprawdę!?
- Bez urazy, nie chcę się wcinać, ale uważam, że powinieneś wrócić do dziennikarstwa.
- Pomyślę o tym, Fred - odpowiadam zaskoczony i czuję nerwowe drżenie.
Wspomnienie dziennikarstwa jest nieprzyjemne, a wraz z nim boleśnie powraca myśl o dwóch tajemniczo zgubionych dniach. Muszę coś z tym zrobić, bo nie będę miał spokoju.
//(Skasuj...)\\
Nie można skasować czegoś, czego nie ma!
Znowu się pocę.
- Zrób to, mówię ci, nie będziesz żałował - nalega. - Byłeś dobrym dziennikarzem - kiwa głową ze znawstwem i współczuciem. - Byłeś najlepszy w tym mieście. Wszyscy o tym wiedzą... A te płytki - puka palcem w CD. - Proszę
- sięga do kieszeni, wyciąga cztery setki, rozprostowuje je i kładzie na ladzie.
- Bez targowania?
- Bez targowania - potwierdza wspaniałomyślnie.
Szybko chowam pieniądze i czekam, kiedy zacznie żałować. A on nic, tylko się uśmiecha i nawet fryzury nie poprawia.
Albo zwariował, myślę, albo ma kobietę.
- No to trzymaj się Fred i dzięki. Już jestem za drzwiami, gdy woła.
- Jot! Jot, zaczekaj! Zawsze zapominam cię spytać. Ty oglądasz te filmy?
- Jakie filmy?
- No te, które przyniosłeś, dla pedziów - wstrząsa się po ciepłej wódce.
- Nie.
- To skąd wiesz, że są dobre?
- Mam zaprzyjaźnionego eksperta - śmieję się i wychodzę. Na ulicy myśl o wtorku i środzie natrętnie wraca.
//(...Znajdź... Błąd... Skasuj... Błąd...)\\
Pomyślę o tym później, teraz jestem strasznie zmęczony...
(...Odłóż...)
Słońce praży, a mnie jest zimno.

Przy końcu brukowanej uliczki siedzi żebrak. Stary czarny kapelusz z dużym, obwisłym rondem zasłania mu pół twarzy.
R. staje nad nim i sięga po sakiewkę. Żebrak wyciąga kościstą dłoń. Najbliżsi przechodnie znikają nagle jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
Słychać łopot potężnych skrzydeł. Po ścianach koślawych chałup przesuwa się chybotliwy cień. R. z wyciągniętą sakiewką zadziera głowę.
Smok przelatuje tak nisko, że wznieca tumany kurzu.
Nieszczęście było tuż, tuż.
Jestem zawodowym zabójcą smoków i te przebiegłe gady wyczuwają mnie na odległość, a wtedy atakują bez zastanowienia. Ten najwyraźniej się spieszył i zaaferowany przeoczył największego wroga.
R. wyciąga monetę i rzuca żebrakowi. Ten chyba ją zaciska w pięść i macha do nas jak w geście odgrażania.
Dochodzimy do rynku. Zza straganów, po drugiej stronie, dostrzegam W. Czekał na nas, a teraz rusza w stronę głównej bramy.
Idziemy za nim, przecinając rynek.
Dwa kolejne smoki lecą w stronę twierdzy. Robi się naprawdę niebezpiecznie.
We wschodniej części rynku jest karczma. Postanawiam tam wejść, żeby odpocząć i się naradzić.
Komunikuję się z W. Jest już w połowie uliczki odchodzącej od rynku. Na jej końcu widać bramę i kilkunastu strażników w połyskujących zbrojach! Przez tę bramę musimy przejść i to bez awantury. Daleko za bramą, otoczona błękitną mgiełką wznosi się górująca nad okolicą ponura twierdza - nasz cel.
Podchodzimy do karczmy. Przy wejściu stoi niemiłosiernie obdarty włóczęga i patrzy na nas z drwiącym uśmiechem. Z daleka czuć go twierdzą. R. chętnie skręciłby mu kark, ale przechodzimy obojętnie, zajęci rozmową o cenach warzyw.
W karczmie nie ma tłoku. Kilka elfów za dużym stołem, w kącie niziołki, a przy barze krasnoludy i dwóch człowieków.
Siadamy pod oknem, R. tyłem do sali. Po chwili przychodzi kelner, utykając na jedną nogę. Zamawiamy jedzenie i piwo.
Otwierają się drzwi. W. staje w progu, mruży oczy, chcąc uzyskać wyraźniejszy obraz wnętrza i, udając, że się nie znamy, idzie prosto do baru.
Szmer rozmów cichnie, aż zupełnie zamiera. Wszyscy patrzą na stojącego w drzwiach obdartusa, którego widzieliśmy przed karczmą, a który wszedł tuż za W., jakby na niego czekał.
- Piiipiii... pip... - komórka.
"Jot! Ja już nie mam siły. Padam nosem w klawiaturę. R.".
W porządku, też jestem zmęczony. Robimy przerwę. "...Save..."
Zajrzeć do Internetu czy nie. Daję spokój. Bolą oczy, kręgosłup, chce mi się spać i jestem głodny. To był wyczerpujący maraton.
Idę do łazienki, puszczam wodę do wanny. W lustrze wielodniowy zarost, podkrążone oczy i zapadnięte policzki człowieka starszego ode mnie o kilkanaście lat. W dodatku chyba torturowanego. Makabra.
//(...Skasuj...)\\
Golę się tyłem do lustra. Woda leci z łoskotem, maszynka warczy, myślenie wyłączone. Nie mogę poleżeć w wannie, bo zasnę i utonę, więc myję się szybko, nerwowo.
Nagi, trochę mokry, wchodzę w półmrok kuchni. Za spuszczonymi żaluzjami dzień. Patrzę na budzik - ósma pięć.
Z lodówki wyciągam dwa jogurty. Wypijam jeden, bulgocze mi w brzuchu, więc drugi odstawiam z powrotem.
Idę spać. ?
W sypialni mrok prawie absolutny, oprócz spuszczonych żaluzji zaciągnięte są ciężkie story.
Al śpi jak zabita, a o tej porze powinna być w pracy. Al jest stomatologiem. Naprawdę dobrym. Ma takie podejście do pacjentów, że najbardziej oporni i przestraszeni, po skończonym zabiegu wychodzą zachwyceni i wracają na fotel bez lęków. Ja jestem zachwycony całą Al - jej brązowymi oczami, rudymi włosami, figurą, zapachem, dźwiękiem jej głosu. Uwielbiam ją.
Siadam na brzegu łóżka, pochylam w jej stronę, odgarniam włosy i delikatnie całuję w ucho. - Al... Al...
Odwraca się leniwie.
- Mmmhhhmmm - mruczy, nie otwierając oczu. Wyciąga ręce, obejmuje mnie za szyję i przyciąga moją głowę do swoich piersi. Są nagie, ciepłe i pachną snem.
Zmęczenie pierzcha. //(Zachowaj...)\\ A w cholerę z pacjentami, myślę, niech sobie dzisiaj radzą, jak potrafią.

Leży cicho w moich objęciach. - Wzięłaś na dzisiaj urlop? - pytam. Al parska śmiechem. - Z czego się śmiejesz? Udaje powagę.
- Masz rację. To wcale nie jest śmieszne, bo dzisiaj mamy niedzielę...
Byłem przekonany, że dzisiaj środa.
//(...Skasuj... Błąd...)\\
Bez zmian. Dławiący strach przed czymś, czego nie rozumiem, ale co wygląda na nieuchronne.
//(...Skasuj... Błąd... Błąd...)\\
"Al wyczuwa moje napięcie, podciąga się na łokciu. Jej piersi nabierają pełnego kształtu.
- Chcę mieć wreszcie normalną niedzielę, więc proszę cię, Jot, zrób mi tę przyjemność i zapomnij na jeden dzień o tych swoich przeklętych zabawkach - pochyla się i całuje mnie delikatnie w usta.
Nie odpowiadam.
- Zjemy w łóżku śniadanie, obiad, będziemy oglądali telewizję i będziesz mnie wykorzystywał. Chcesz? - pyta z nadzieją.
- Chcę - mówię, bo rzeczywiście chcę, i nagle ponure myśli odpływają jak zdmuchnięte, a nadchodzi fala gorącego podniecenia.
- Chwileczkę - Al odsuwa się ode mnie - nie tak szybko. Chcę mieć mężczyznę bez zabawek, więc najpierw wyłączysz komputery i komórkę, potem opowiesz mi piękną historyjkę (Al uwielbia wymyślane przeze mnie opowieści; zwłaszcza te wzruszające, o miłości. Słucha wtedy przytulona i ani drgnie) a potem... - zawiesza głos - potem może być śniadanie - śmieje się (nie pamiętam, kiedy ostatnio widziałem ją w tak doskonałym nastroju) - ale niekoniecznie... Zgoda?
- Zgoda.
Wyłączam komórkę, laptopa, ale cichy szum stacjonarnego wbija mnie w fotel. Dotykam myszki, kładę palce na klawiaturze, wzbudzony ekran świeci. Nie dam rady...
- Pospiesz się - dobiega wołanie z sypialni.
Biorę głęboki wdech... "Shut Down", ale z wielkim bólem, i natychmiast uciekam do AL.

OPOWIADANIE DLA AL
Tego roku susza wyjątkowo dawała się we znaki. Żeby cokolwiek upolować, trzeba było przemierzyć wiele kilometrów.
Sześciu najsprawniejszych z całej wioski myśliwych już drugi dzień wędrowało przez spopielała ziemię. Dotarli do nieznanego miejsca, gdzie na niewielkich wzgórzach trafiały się jeszcze place zielonej trawy, a drzewa dawały odrobinę upragnionego cienia. Zatrzymali się pod jednym z nich na krótki odpoczynek i naradę.
Gardłowy pomruk momentalnie uciszył rozmowy. Spojrzeli w stronę, z której dobiegał. Kilkanaście kroków od nich siedziała przyczajona lwica. Zamarli z przerażenia. Lwica patrzyła na nich, nie poruszając głową, i tylko jej naprężony ogon zamiatał miarowo ziemię. Nagle usłyszeli kilka równie złowrogich mruknięć. Jak w tyralierze powoli zbliżały się trzy kolejne lwice.
Zbici w gromadkę zaczęli się wycofywać w stronę skalnej ściany, jednocześnie przygotowując broń. Łuki, w tym wypadku nieprzydatne, odłożyli - pozostawały włócznie i noże. Wobec czterech zdesperowanych, wygłodzonych przez suszę zwierząt mieli niewielkie szansę.
Lwice zbliżały się szerokim łukiem, ale nie atakowały. Te, które zamykały skrzydła, to z lewej, to z prawej podbiegały kilka kroków w ich stronę, a zaraz potem zatrzymywały się. Byli przerażeni, czuli się jak zaganiane w pułapkę owce. Wszystko odbywało się w całkowitej ciszy, a lwice odpędziły ich od skalnej ściany i nadal napierały. Kiedy znaleźli się w cieniu dwóch drzew, pierwsza lwica warknęła krótko, rozkazująco i jak na dany znak wszystkie zaczęły się wycofywać. Zniknęły za niewielkim wzgórzem.
Zdumieni dziwnym zachowaniem zwierząt stali w milczeniu, aż usłyszeli coś, co wprawiło ich w osłupienie. Rozległ się płacz dziecka, dobiegający zza grupy drzew.
Niepewnie, z lękiem ruszyli w tę stronę. Okrążyli drzewo, by zobaczyć na wysokości metra dużą dziuplę. W dziupli, w beciku leżało najprawdziwsze dziecko, na ich widok zamilkło. W pierwszym ludzkim odruchu wzięli dziecko na ręce, sprawdzili, czy ma sucho i przewinęli, jak się okazało dziewczynkę, w jedną, z dołączonych do becika pieluch. Ale zaraz potem przyszła refleksja. Ci prości mieszkańcy sawanny, odważni, praktyczni, przystosowani do życia w trudnych warunkach, panicznie bali się niezwykłych i trudno wytłumaczalnych zjawisk, a to zdarzenie wyglądało na ingerencję siły wyższej, nieznanej, której należy schodzić z drogi. W dodatku byli daleko od domu, mieli niewiele jedzenia, więc zaczęli patrzeć na dziewczynkę nie tylko z lękiem, lecz także z niechęcią. Tak długo dyskutowali, czy wziąć dziecko i wracać do wioski, czy zostawić je tu, aż dziewczynka zapłakała. Jakby w odpowiedzi na płacz, ze wzgórza rozległ się przeciągły ryk, a na szczycie stanęły cztery lwice.
Myśliwi zrozumieli to tak, jak powinni, wzięli dziecko i spiesznie ruszyli w drogę powrotną. Jeszcze tego samego dnia, pod wieczór, spadł deszcz, sprawiając im niespodziewaną, ale ogromną radość.
Kiedy dwa dni później dochodzili do wioski, sawanna wracała do życia.

(...Błąd...)
- Trzydziestojednoletni bezrobotny wszedł do supermarketu w południowoafrykańskim Richards Bay, skierował się prosto do działu mięsnego, tam włączył piłę do rozbierania tusz i zaczął sobie obcinać głowę na oczach przerażonych sprzedawców i klientów...
- Przestań - woła Al i wbija mi paznokcie w brzuch. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego wygaduję takie rzeczy.
- ...Ktoś z personelu zdążył wyłączyć maszynę, zanim głowa samobójcy odpadła od tułowia...
- Przestań. Dlaczego mi to robisz?
Nie potrafię wytłumaczyć. Czyżby podświadomość wygrzebała dawno zapomnianą depeszę prasową, a teraz zmusiła mnie do jej odtworzenia. Może chciała mi w czymś przeszkodzić? W czym? W dokończeniu opowiadania? Miało być optymistyczne, i to wiem na pewno, chyba że... nie miało być OPTYMISTYCZNE.
//(...Skazuj...)\\
O dziwo, działa! Tylko że działa całkowicie, a nie selektywnie. Nie mogę przypomnieć sobie treści opowiadania...
//(Otwórz... Błąd... Znajdź... Błąd... Utwórz pseudonim... Błąd... Znajdź ponownie... Błąd...)\\
Zwariowałem?!
Al unosi się na łokciu i czeka.
Powoli podnoszę rękę, dotykam jej policzka najdelikatniej jak potrafię i nadal nie wiem, co mam powiedzieć.
- Przepraszam - wyduszam błagalnie.
- Wiesz, że nie uznaję przeprosin - mówi z wyrzutem, lecz łagodnie. - Trzeba myśleć, to przeprosiny nie będą potrzebne, ale u ciebie chodzi o coś innego. Twoje zabawki przejmują nad tobą władzę jak narkotyk, a ja jestem o nie zazdrosna, rozumiesz?
- Rozumiem.
- Dobrze, w takim razie jutro pójdziesz do Artura, a teraz będzie kara. Ja idę wziąć kąpiel, a ty robisz śniadanie. W porządku?
Kiwam głową, choć jestem skurczony ze strachu, zawieszony w próżni, spocony i w obcym ciele jednocześnie, a na samą myśl o jedzeniu robi mi się niedobrze.
- Dokończysz później? - pyta. - Opowiadanie...
- Nie wiem - przyznaję. Nie wiem, czy cokolwiek sobie przypomnę. - Może wymyślę inne... - Al to wystarcza.
- Poodsłaniaj okna i przewietrz mieszkanie - rzuca przez ramię i znika w przedpokoju.
Odciągam story, otwieram żaluzje i... natychmiast zamykam oczy. Oślepiające słońce działa na źrenice jak kwas solny. Ale nie dlatego stoję nieruchomo i boję się spojrzeć ponownie na coś, co sparaliżowało moje myśli i ciało, zamieniając mnie w kupę spoconych atomów.
Powoli podnoszę powieki. Wszystko, domy, ulice, drzewa, wszystko pokryte jest grubą warstwą śniegu. A przecież... WCZORAJ BYŁ CZERWIEC! Transcendentny obraz trwa i nic nie mogę poradzić.
Myśli w głowie wirują razem z mieszkaniem i krajobrazem za oknem. Żeby nie upaść, opieram się o parapet i kiwam w przód i w tył jak pijany pasażer pędzącego tramwaju.
//(Skasuj... Błąd... Skończ!!!... Brak dostępu...)\\
Odpycham się od parapetu i ciężko padam na łóżko. Astmatycznie wciągam powietrze, aż spostrzegam leżącego tuż przed nosem pilota. Wstrzymuję oddech, włączam telewizor i czekam w napięciu.
Jest osiemnasty lutego! Powoli liczę na palcach - zniknęło osiem miesięcy albo dwadzieścia, a może... trzydzieści dwa, nie wiem na pewno. Jaki rok był wtedy, w czerwcu? Nie wiem!
Wyłączam telewizor. Wokół cisza, a we mnie coś się szamocze i wrzeszczy. Chciałbym biec na oślep, ale nie mogę się ruszyć", chciałbym wrzeszczeć szaleńczo, a gardło ściśnięte lodowatym imadłem... //(Panie... to ja, Twoje nieudane stworzonko, chwila na ziemi, chwila wśród takich samych chwil, tak jak inne: samotna, choć nie sama, przerażona, choć zarozumiała... Napraw mnie Panie na tę resztę, która mi pozostała, albo daj mi tyle siły, żebym to wytrzymał)\\ Proszę!
Pilot przypomina mi o komputerach. Ocieram policzki i jak lunatyk idę do pokoju obok. Z progu patrzę na martwe monitory. Włączę chociaż na chwilę...
Z łazienki dobiega łoskot wody. //(Panie, kimkolwiek lub czymkolwiek jesteś, teraz cię właśnie potrzebuję!!!)\\ Coś wciąga mnie do środka i coś mnie stąd wypycha. Zmuszam się do zamknięcia coraz oporniejszych drzwi. Jeszcze walczę. Ale o co?
Zakładam szlafrok i idę do kuchni. Przed otwartą lodówką długo nie mogę sobie przypomnieć, jakie jest ulubione śniadanie Al.

PONIEDZIAŁEK, DZIEWIĘTNASTY LUTEGO, GODZINA DZIESIĄTA PIĘTNAŚCIE DO DZIESIĄTEJ DWADZIEŚCIA DWIE
- Nie masz się czym przejmować - pociesza Artur. Artur jest psychiatrą. Jest duży, łysy i uważa, że wszyscy
są stuknięci.
- To przemęczenie - stwierdza. - Głowa cię nie boli?
- Nie.
- Banalny przypadek. Idź do kina, poczytaj, pograj na komputerze i kładź się wcześnie spać. Oderwij się od codzienności, zalecam też większą dawkę seksu.
Ściska mnie w dołku.
- Proszę - wręcza receptę. - Jedna tabletka wieczorem, a za tydzień będziesz jak nowy...
Chowam receptę do kieszeni, a on pyta grzecznościowo.
- Co u Al?
- W porządku - odpowiadam bez zamiaru rozwijania tematu.
- Pozdrów ją ode mnie i oczywiście od Ewy - uśmiecha się. - Wpadnijcie kiedyś, ale tak za trzy tygodnie, bo teraz wyjeżdżamy na narty. Zapalimy? - wyciąga papierosy.
- Dobrze czasami z kimś pogadać, zrobić przerwę od tych głupków w poczekalni... Żebyś ty wiedział, z czym oni do mnie przychodzą.
Kłamię, że rzuciłem palenie.
- Co ty powiesz?! No to jesteś dzielny.
- Artur, dziękuję ci za wszystko i przepraszam za kłopot, ale muszę lecieć. Pozdrowienia dla Ewy...
Wstaję z fotela.
- Odprowadzę cię.
- Masz pacjentów - próbuję go zniechęcić.
- Poczekają - macha ręką i razem wychodzimy na korytarz...
(...Skasuj...)

PONIEDZIAŁEK, DZIEWIĘTNASTY LUTEGO, OD GODZINY DZIESIĄTEJ DWADZIEŚCIA DWIE
Na ulicy jest biało i mroźno. Drżę, ale nie z zimna, znowu wraca uczucie paniki. Biegałbym bez celu i krzyczał na całe gardło.
Wyciągam z kieszeni receptę, patrzę na nią bez odrobiny nadziei, po czym gniotę i wrzucam do kosza. W taksówce droga przez miasto dłuży się niemiłosiernie.
Wbiegam na czwarte piętro. Ręce tak mi się trzęsą, że mam kłopoty z wsadzeniem klucza do zamka. W mieszkaniu, nie zdejmując płaszcza, włączam kolejno: komórkę, laptopa i stacjonarny. Oddycham głęboko, siadam w fotelu . i z ulgą patrzę na świecące ekrany. Dotknięcie klawiatury uspokaja. Zapalam papierosa, nie wstając z fotela, zdejmuję płaszcz i rzucam na podłogę.
...New Game...

- Przecież my nawet ze sobą nie rozmawiamy, bo nie mamy o czym. Oddalamy się już od lat. Jesteśmy jak obcy ludzie.
Al leży na łóżku w czerwonym szlafroku w białe słonie, ma bose stopy oświetlone przez nocną lampkę. Zaczyna drugiego szampana. Szczegóły twarzy giną w cieniu. Tylko jej wielkie oczy błyszczą złością, wpatrując się we mnie. Szukają zaczepki. Od czasu do czasu Al w ten sposób wylewa swoje żale. Przyszła właśnie taka chwila.
Jest noc, dochodzi wpół do dwunastej. Siedzę w fotelu, bokiem do łóżka i milczę.
- Dla ciebie się rozwiodłam i co z tego teraz mam?! Szeleści Al i połyka końcówki. - Omamiłeś mnie pięknymi słówkami, pokazywałeś księżyc i gwiazdy, nikt tak jak ty nie potrafi ogłupić opowieściami o galaktykach, o cudzie wiosennych narodzin i, jak ty to mówisz, wiecznym giń i powstań - śmieje się sztucznie. - Giń i nie powstawaj, Jot, bo co ja mam z tych opowieści? Gówno!... Rzuciłam dla ciebie wszystko... Miałeś mnie, jak chciałeś... A teraz masz to w dupie, a ja pracuję od rana do wieczora... Ale co ciebie obchodzi, że mnie boli kręgosłup, że już nie mam siły pracować po tyle godzin... No powiedz!
Milczę. Rzeczywiście od rana w poliklinice, potem prosto do prywatnego gabinetu i powrót wieczorem - przez cztery dni w tygodniu. Resztką sił wchodzi na czwarte piętro, w przedpokoju rzuca na podłogę torbę, wali się na łóżko i dopiero wtedy zzuwa buty, zahaczając jeden o drugi. Jej powieki są zmęczone, gesty zrezygnowane. Po pół godzinie dochodzi do siebie, tak by móc pójść do łazienki. Kolacji już nie je, bo nie ma na to siły i ochoty. A potem nie może zasnąć i godzinami turla się po łóżku, włącza telewizor i wyłącza, próbuje czytać, chodzi do kuchni, aż w końcu nie wytrzymuje i bierze tabletki na sen.
Wstaje o szóstej, żeby mieć czas na makijaż. W pracy wygląda, jakby wszystko było w porządku.
- Kim ty dla mnie jesteś? Po dwunastu latach nie jesteś nawet moim narzeczonym. Ty tylko tu mieszkasz.
Mnie wychodzi z obliczeń, że jesteśmy ze sobą osiem lat.
- Zrobiłeś coś w tym mieszkaniu? Sam powiedz... Nic! Tylko zabawy z komputerem... Jesteś chory, nienormalny. Czy tak postępuje prawdziwy mężczyzna, który zdobył kobietę, zabrał jej najlepsze lata i nic nie dał w zamian?! Nic! - krzyczy. - Rozumiesz, sukinsynu? Nic nas nie łączy oprócz seksu, ale ja mam już dosyć spełniania twoich seksualnych zachcianek... Przerżnąć mnie, i do komputera, to jedyne co potrafisz... Tak mi zmarnować życie - płacze, wyciera łzy i pije szampana jak umierający z pragnienia, i nalewa nową porcję. Upija trochę, stawia kielich na stoliku i zapala papierosa. Po co pali, skoro nigdy się nie zaciąga.
- Kochałam ciebie... Jaka ja byłam głupia... Myślałam, że będziemy mieli dziecko, chciałam mieć dziecko, chciałam mieć normalną rodzinę. Z tobą...
- Przecież nadal możemy mieć dziecko - mówię zachrypniętym głosem, żeby tylko coś powiedzieć. Gardło mam ściśnięte, jestem zablokowany, bo Al ma rację. Czasami uświadamia mi, że zachowuję się jak obłąkaniec. Wtedy wpadam w panikę, chcę wszystko zmienić, zaraz, natychmiast, ale zaraz i natychmiast nic w życiu nie wychodzi, oprócz kłopotów, więc wracam bezwiednie do innego świata niczym ćpun do narkotyków, i tkwię w tym wbrew logice.
- Teraz?! - Al wytrzeszcza oczy. - Jesteś idiotą czy tylko udajesz? Mam mieć dziecko jako emerytka? Słyszałeś kiedykolwiek o klimakterium? Musiałeś słyszeć. Jesteś oczytany - w głosie słychać sarkazm. - Na to też mnie wziąłeś. Na tę swoją zasraną inteligencję. Jesteś inteligentnym, bezdusznym i bezwzględnym gnojem, który swoje sto osiemdziesiąt punktów IQ wykorzystuje jedynie do dziecinnych zabaw. Mam tego dość! - krzyczy i rzuca we mnie kieliszkiem. Nie trafia. Kieliszek bezdźwięcznie uderza w grubą storę i łagodnie ześlizguje się na dywan. Nawet nie pęka.
- Wynoś się stąd. Jutro ma cię tu nie być. Rozumiesz? Chcę być sama i mieć święty spokój - znów sięga po butelkę.
Na jej lawinowo rosnącą złość jest tylko jeden sposób.
- Dobrze - mówię łagodnie, żeby ją uspokoić - w takim razie uczcijmy moje odejście i napijmy się czegoś mocniejszego.
- Co przez to rozumiesz? - pyta podejrzliwie, lekko sepleniąc.
- To co mówię. Będzie tak, jak ty chcesz, ale na koniec chyba nie odmówisz mi szklaneczki? Masz ochotę na koniak?
Al wstrząsa się i potakuje.
- Ale nie chcę, żebyś ze mną spał. To ma być koniec. To jest koniec, rozumiesz? - dodaje z naciskiem.
W kuchni wyjmuję koniak i kieliszki, chwilę patrzę na kieliszki, odstawiam je na półkę i sięgam po szklaneczki. Do jednej nalewam koniaku. Solidną porcję. Do drugiej soku jabłkowego. Ma ten sam kolor.
Al podaję tę z koniakiem. Zapalam dwa papierosy, jednego daję Al. Z sokiem jabłkowym wracam na fotel.
Al pije drobnymi łyczkami. Gasi papierosa, z czego wnioskuję, że ma dosyć. Czekam.
- Chcę, żebyś dzisiaj spał w tamtym pokoju - mówi coraz bardziej niewyraźnie.
- Dobrze, Al - odpowiadam łagodnie. Czekam.
Al dopija szklaneczkę i już się nie wstrząsa. Tępo patrzy na swoje ręce.
- Dolej - mówi z trudem, nie podnosząc wzroku.
Biorę szklaneczkę i wychodzę do kuchni. Nalewam koniaku. Kiedy wracam, Al śpi. Cichutko siadam w fotelu i czekam, aż zaśnie mocniej.
Al leży za wysoko, w pozycji półsiedzącej. Będzie jej niewygodnie. Podchodzę, gładzę ją delikatnie po włosach. Al wzdycha, na ułamek sekundy otwiera niewidzące oczy, uśmiecha się, jakby była trzeźwa, i przekręca na bok. Pomagam jej położyć się niżej. Oddycha równo i głęboko. Już jest daleko, nie obudzi się do rana. Całuję ją w policzek, okrywam kołdrą i gaszę światło.
Stoję nieruchomo, przyzwyczajając wzrok do ciemności, podchodzę do fotela, podnoszę z podłogi szklaneczkę z sokiem, kieliszek od szampana i chcę wyjść... Zza uchylonych drzwi balkonowych wciska się zapach, którego nie można pomylić z żadnym innym.
Waham się. Otwieram szerzej drzwi i wychodzę na balkon. Noc. W sąsiednich domach palą się nieliczne światła. Z góry mam widok na skwerek z piaskownicą i ławeczkami, a dalej stare dęby, topole, kasztany i lipy. Jeszcze dalej, za drzewami, w ciemnej tafli niewielkiego stawu odbijają się światła latarni.
Spokój, miasto zasypia. Delikatna mgiełka czyni powietrze rześkim... i ten zapach, kwaśny, wilgotny, zapach butwiejących liści. Jesień, ciepły koniec września albo początek października.
Znowu coś zgubiłem...
W dole, po ciemnej powierzchni trawnika przesuwa się czarna plamka - kot wyruszył na łowy. Chciałbym zatrzymać tę chwilę pełną spokoju, wyciszoną, choć z odrobiną melancholii.
//(...Zachowaj jako... Błąd...)\\
Chciałbym wymazać strach, przemijanie, bezradność...
//(...Skasuj... Brak dostępu...)\\
Zimny dreszcz kurczy skórę na plecach. Na czole pojawiają się znajome kropelki potu, do gardła dobiera się lęk...
Wracam do pokoju. Al posapuje przez sen.
Czyja, kiedykolwiek przestanę się bać? Przecież nie mogę tak żyć, omotany lękami, nie zauważając zmieniających się pór roku. Ślepy, choć widzący. Bez czucia, a obolały. Niektórzy ludzie żyją z dnia na dzień i pewnie dobrze im z tym - ja żyję od czasu do czasu przez krótką chwilę, gdy mogę wykrzyknąć: O, jesień! O, zima! Dla mnie nie istnieje wieczne giń i powstań, ja nabieram prędkości w chaotycznym biegu do samozagłady.
Nalewam sobie koniaku, tego eliksiru, efemerycznej, ale jednak odwagi, tego oślizgłego oszustwa, że jutro będzie lepiej, tego światełka, które rozjaśnia myśli, jednocześnie zaciemniając istotę rzeczy.
Patrzę na szklankę z nadzieją i nagle, bez pomocy tego, co w niej jest, wiem, że nie potrzebuję filozoficznych mętnych rozważań o sensie własnego istnienia, wiem, gdzie jest moje miejsce i znam swój świat. Jakikolwiek on jest, znowu będzie mój i nic mi go nie odbierze.
Drżącą ręką wlewam złocisty płyn z powrotem do butelki.
Wychodzę z kuchni, cicho zamykam drzwi do sypialni i idę do pokoju obok. Komputer szumi jednostajnie. Poruszam myszką, ekran się rozjaśnia. Lęk odpływa, wątpliwości znikają, czas nabiera innego wymiaru. Jestem u siebie.
"...Enter..."

Leżę w gęstych krzakach, nasłuchując. Prześladuje mnie myśl, że zabicie wałęsającego się po lesie żołnierza było błędem. Zareagowałem nerwowo, zamiast odczekać, aż przejdzie, skręciłem mu kark. W dodatku nie potrafię wytłumaczyć, dlaczego nie ukryłem zwłok. Nie idzie mi dzisiaj. Staję się nerwowy.
Cisza.
Wyczołguję się z krzaków i nieruchomieję. Wokół nic nawet nie drgnie.
Ruszam w stronę rzeki, kilka ruchów łokciami i nasłuchuję. Cisza. Słychać jedynie delikatny plusk wody. Kilka ruchów łokciami... Cisza. Podnoszę głowę ponad trawy. Przede mną łagodne zejście do koryta porośniętego gęstym tatarakiem. Drugi brzeg jest pagórkowaty, z karłowatymi sosnami i oddalony o rzut kamieniem. Muszę wejść do rzeki, przepłynąć z prądem około kilometra i wyjść po drugiej stronie kamiennego mostu. To wynika z mapy. Mostu strzegą smoki i jeśli zobaczą mnie w wodzie, to koniec, będę jak na strzelnicy.
Patrzę na drugi brzeg i zaczynam się bać. Przed oczami stają mi porzucone zwłoki zabitego żołnierza.
- Rusz się! - mówię do siebie. - Rusz się, bo znajdą trupa i cię wytropią. Szybciej!
Ale następuje eskalacja paraliżującego strachu. Pocę się. Znowu podnoszę głowę, żeby popatrzeć na drugi brzeg. Robię to jednak niezdarnie, nerwowo - do połowy wychylam się znad tataraku.
Błysk na drugim brzegu rzuca mną na ziemię. Górą ze: świstem przelatuje ognisty pocisk. Czekali na mnie. Cholera, jak nie zabijałem ludzi, a jedynie smoki, nie miałem kłopotów. Wtulony w trawę czuję wstrząs wybuchu. Dzwoni mi w uszach. Odwracam głowę w lewo - tam była niewielka górka. Tylko przez ułamek sekundy widzę wychylającą się zza niej głowę... Błysk...
"GAME OVER".
Z niedowierzaniem patrzę na ekran. Zachowałem się jak amator. To nie jest przegrana, dla mnie to jest klęska. Jeden po drugim popełniałem dziecinne błędy, co mi się dotąd nie zdarzało.
//(...Skasuj... Błąd...)\\
Siedzę oszołomiony, wyciągam papierosa, ale miażdżę go w palcach. Nie wiem, co ze sobą zrobić. Czuję się samotny i przegrany - muszę z kimś pogadać. Bolesne, dawno zapomniane pragnienie czyjegoś towarzystwa.
Wyłączam komputery, zakładam marynarkę, do kieszeni wpuszczam komórkę i wychodzę z domu.
Przed siebie, nie zastanawiając się dokąd. Jest wczesne upalne popołudnie.
"Piipiii... pip"...
Wyciągam komórkę.
Z bramy wyskakują ciemne sylwetki. Ktoś łapie mnie za rękę i wyrywa telefon, ktoś inny chwyta za klapy. Czyjaś łysa głowa zbliża się z prędkością tornada. Nie czuję potężnego uderzenia, tylko od razu lecę do tyłu, na plecy. Nie czuję również upadku. Chcę się odwrócić na brzuch, ale kilka kopniaków unieruchamia mnie na dobre. Słyszę głosy, krzyki, oddalający się tupot... Wszystko się oddala, wycisza... Spokój.

Powoli podnoszę powieki. Ciemno, ani drgnę, jedynie wodzę wzrokiem. Przede mną biała goła ściana, z prawej - okno, a za nim noc. Cisza.
Szpital.
Boli mnie głowa. Poruszam palcami rąk i nóg. W porządku. Próbuję wstać. Ból żeber jest zaskakujący, w pierwszej chwili odbiera oddech. Delikatnie podnoszę się, siadam, spuszczam bose nogi na podłogę, chwilę patrzę na puste łóżko obok. Jestem sam. Dotykam rękoma twarzy, żeby przetrzeć oczy, ale natychmiast odrywam, bo nos jest jak otwarta rana. Obmacuję go opuszkami palców, jest opuchnięty, lecz chyba bez skaleczeń.
Wstaję i zaraz siadam. W uszach szumi jak przy nurkowaniu, szpitalna pidżama klei się do pleców. Ponawiam próbę, teraz lepiej. W nogach, na poręczy łóżka wisi karta pacjenta. Zdejmuję ją wraz z ramką i o mało nie upuszczam na podłogę, ból żeber jest krótki, ale przejmujący. Znowu oblewam się potem. Jestem słaby jak dziecko, więc żeby nie upaść, wracam ostrożnie na miejsce. W karcie pacjenta rozmazane litery jak przy źle ustawionej ostrości. Może to z osłabienia, a może światło zbyt marne - oddalam kartę od oczu i litery stają się czytelniejsze, choć tych małych i tak nie rozróżniam. Przy słowie "wiek" dopisano długopisem dwie cyfry, ale albo źle widzę, albo popełniono błąd... A w ogóle, skąd znają moje nazwisko?
W progu staje pielęgniarka. Przez chwilę patrzy na mnie uważnie, uśmiecha się, otwiera szerzej drzwi i wchodzi do środka.
- Obudził się pan - stwierdza z ulgą, a nawet ze szczerym zadowoleniem. - Jak się pan czuje? - pyta, siadając na łóżku, i chwytając jednocześnie moją rękę, mierzy tętno. Ma czarne włosy gładko zaczesane do tyłu, jakieś trzydzieści lat, okrągłą buzię i wesołe oczy.
- Co ja tu robię? - odpowiadam pytaniem.
- Niczego pan nie pamięta? Kręcę przecząco głową.
- Napadli pana i pobili - wyjaśnia ze współczuciem. - Ale niczego panu nie złamali... Tylko nie mogliśmy pana dobudzić. Zawołam lekarza - wstaje i chce wyjść.
Chwileczkę - powstrzymuję ją. - Skąd znacie moje nazwisko?
- Miał pan przy sobie dokumenty. Wszystko jest, nic nie zginęło - zapewnia. - Portfel z dokumentami, pieniądze, klucze, okulary...
- Jakie okulary?
- No... chyba pana, takie do czytania. To bardzo drogie okulary...
Milczę. Nie mogę tego strawić, zwłaszcza informacja o okularach włącza dzwonki alarmowe.
- Lekarz prosił, żeby go zawołać, jak się pan obudzi...
- Jeszcze jedno...
- Słucham pana -jest cierpliwa i uprzejma.
- W tej karcie - pukam w nią palcem - niech pani przeczyta... o, tutaj!
- Pochyla się i bierze kartę do ręki.
- Tu jest napisane, że ma pan czterdzieści trzy lata. Czy coś się nie zgadza? - pyta zaniepokojona.
- Chyba tak... - przygryzam wargę. Myślę, że mam teraz... jakieś trzydzieści sześć lat...
- Tak pan myśli? - wygląda na przestraszoną. - Pójdę po lekarza...

- Wie pan, jak się nazywa, gdzie mieszka, a nie wie, ile ma lat? - dziwi się lekarz. Sam ma około czterdziestki, krótkie szpakowate włosy i widać, że jest niewyspany, choć zainteresowała go sprawa mojego wieku. Zaświecił mi latarką w oczy, osłuchał serce i przystąpił do zadawania pytań.
Niewiele mu mogę powiedzieć, bo coś tam we mnie jakby się rozłamało, pozostawiając w pamięci jedynie okruchy zdarzeń, a resztę, tę najważniejszą, zrzuciło w ciemność, do której nie mogę dotrzeć. Tylko jedno krąży mi z uporem po głowie: CZTERDZIEŚCI TRZY LATA, jeżeli jakieś tajemnicze wydarzenia sprawiły, że mam teraz czterdzieści trzy lata, to znaczy, że...
- Nic mi pan nie powie? - nalega. Milczę.
//(To znaczy, że AL..)\\
- Chciałbym stąd wyjść - słyszę swój głos.
- Ma pan kłopoty? - pyta lekarz ż wahaniem.
- Nie wiem... Chyba tak...
- Mogę panu pomóc? -Nie.
- Jest ktoś, kto to potrafi? Patrzę nieprzytomnie.
//(To znaczy, że Al też ma czterdzieści trzy lata. Co się działo przez ten cały czas? A może Al. już nie ma? Nie, to niemożliwe! Czyżby?)\\
- Nie wiem, chyba tak - mówię i czuję, że muszę zobaczyć Al. - Chciałbym, stąd wyjść... natychmiast!
- To niemożliwe - sapie ze zdenerwowania. - Ma pan wstrząśnienie mózgu, jest środek nocy.
Do pokoju wchodzi pielęgniarka, tak jakby przez ten cały czas stała za drzwiami i czekała na odpowiedni moment.
- Niech pan będzie rozsądny - przekonuje lekarz, a widząc moją determinację, dodaje: - Jeżeli będzie się pan upierał, oczywiście wypiszemy pana, ale rano. Proszę nie robić kłopotów.
Przed oczami mam Al, taką jaką pamiętam sprzed lat... //(Al, jaka jesteś dzisiaj? Al...)\\
- Przepraszam - próbuję zapanować nad strachem - zrobiłem się nerwowy.
Lekarz oddycha z ulga.
- W porządku. Teraz dostanie pan zastrzyk na sen, a jutro zrobi, jak zechce. Zgoda?
Pielęgniarka ma już przygotowaną strzykawkę.

Mimo nalegań lekarza wychodzę ze szpitala, nie pozwalając na żadne badania. Niezbyt to rozsądne, ale nie mam czasu.
W taksówce ściskam w kieszeni klucze do mieszkania Al i nie mogę się doczekać, a jednocześnie boję się. Od postoju czeka mnie długa wędrówka przez miasto - może nabiorę odwagi. Mam nadzieję, że Al nie zmieniła zamków w drzwiach. Jesteś tchórzem, mówię sobie, nic nie robię, żeby to zmienić. Krok mam niepewny, gębę poobijaną, dwudniowy zarost, przechodnie patrzą na mnie z zaciekawieniem, nie odpowiadam spojrzeniem.
Miasto zmieniło się, pojawiło się sporo nowych budowli. Stare zaniedbane kamienice wróciły do swojej świetności, a kolorowe witryny sklepów zapraszają do środka.
Komisu Freda nie ma, chyba że Fred się przekwalifikował i prowadzi teraz bar wegetariański, co obwieszcza napis nad wejściem. Właściwie możliwe, ale wolę nie sprawdzać. Na myśl o kotlecie z marchewki robi mi się niedobrze.
Brak konsekwencji w mojej utracie pamięci jest zastanawiający. Pamiętam Freda i jego rupieciarnię, pamiętam obrazy mrocznych zamków, smoki i tajne przejścia, a nie pamiętam najważniejszego - życia z AL Przecież jakieś życie musiało być. Spałem tam i jadłem, kochałem się z nią i rozmawiałem... Nic... Pustka. Ba, nie wiem, czy wyszedłem z domu wczoraj, czy przed rokiem. Ani jak Al teraz wygląda.

Z czułością i zażenowaniem oglądam mieszkanie. Al nie wymieniła zamków, natomiast inne są wszystkie okna, wyremontowano pokoje, kuchnię i łazienkę. Nowa lodówka, pralka, kilka mebli - pachnie czystością i dobrym gustem. Kiedy ona to wszystko zrobiła? Gdzie wtedy byłem? W łazience przed lustrem. Nogi się pode mną uginają. Opuchnięty nos, fioletowe obwódki dookoła oczu, pęknięta warga, dwudniowy zarost i... włosy przyprószone siwizną. Uciekam do sypialni, potem na balkon, do dużego pokoju, kuchni, nosi mnie po całym mieszkaniu, aż w końcu wchodzę do małego pokoju, obok sypialni.
Patrzę na oba komputery i czekam. Stoję w progu i czekam. Nic.
Wchodzę do środka, siadam w fotelu, ale boję się dotknąć klawiatury.
Nic.
W końcu kładę palce na klawiszach. Alkoholik, który przestał pić, a teraz bawi się pełną butelką. Nic, minęło. Trzęsie mnie ze złości. Skoro tak łatwo minęło, to czemu trzymało mnie w kleszczach przez tyle lat?
W kuchni zaglądam do lodówki. Pełna jak zawsze, i to pamiętam, chyba dlatego, że nigdy nie byłem głodny.
Znowu zaczynam krążyć po mieszkaniu, nie mogąc znaleźć sobie miejsca. Nie mam swojego kąta, jeszcze go nie czuję, nie wiem, czy w ogóle będę go miał przynajmniej tutaj, a muszę to wiedzieć, zanim Al wróci z pracy, muszę.
Bez zastanowienia podnoszę słuchawkę i wybieram numer do Al. Odbiera jej asystentka, po chwili podchodzi Al.
- To ja - mówię cicho. Cisza.
- Jestem... w twoim mieszkaniu - drżę ze zdenerwowania. Słyszę, jak oddycha.
- Dlaczego wyszedłeś ze szpitala? - pyta spokojnym, cichym głosem.
- Skąd wiesz, że byłem w szpitalu?
- Dzwonili wczoraj do mnie, Marek miał dyżur... Jak się czujesz?
- Ujdzie...
- Zablokowałam twoją komórkę... Lodówka jest pełna, a porozmawiamy, jak przyjdę...
- Al!
- Tak?
- Stęskniłem się za tobą...
- Najwyższy czas... Jot, muszę wracać do pacjenta, pa.

Zmieniam kompresy na nosie, oczach, przykładani świeży do wargi. Ogolony, wykąpany i najedzony leżę w nowej pidżamie - na razie leczę zewnętrzne rany. Jest wieczór i jest dobrze. Początkowe napięcie powoli mija.
Al siada przy mnie na łóżku. Przybyły jej dwie delikatne zmarszczki w kącikach ust, a w oczach ubyło ognia, i to wszystko, czas obszedł się z nią delikatnie.
- Jot, nie gniewaj się, ale nie mam do ciebie zaufania, sam wiesz dlaczego... Jeżeli nie zobaczę zmian na własne oczy, to nie uwierzę w żadne słowa, w żadne przysięgi... To trochę potrwa, rozumiesz?
- Tak, Al. Nie będę ci niczego obiecywał, nie tym razem, ale wiedz jedno: chcę, żebyśmy zostali wzorową parą staruszków.
Al patrzy na mnie długo, poważnie.
- Jesteś bardzo chory, Jot, a ja zrobię wszystko, żeby ci pomóc, choć obiecywałam sobie, że to już koniec, że dłużej nie wytrzymam... Wstydziłam się ciebie. Tak jak na początku byłam z ciebie dumna, imponowałeś mi... W ogień bym wskoczyła... A potem nagle trzask, jakby ktoś wyłączył światło. To trwało osiem lat, Jot, osiem lat. Zdajesz sobie sprawę, co to jest osiem lat, z krótkimi, jedno-, dwudniowymi przerwami na normalny kontakt? Przez te wszystkie lata. Nie chciałam niczego innego, tylko skończyć z tym koszmarem, pozbyć się ciebie. Przyznaję, nie bardzo zdawałam sobie sprawę z tego, jak bardzo jesteś chory. Dopiero wczoraj, po telefonie ze szpitala i rozmowie z Markiem uświadomiłam sobie z pokorą, że życie jest bardziej skomplikowane i tajemnicze, niż nam się wydaje. Ze są choroby tak straszne jak palec boży. Można się modlić, ale tak czy inaczej trzeba walczyć. Narkomania, alkoholizm i taki facet jak ty złapany w wirtualną pułapkę, aż nie chce się wierzyć... Jot, ty wiesz, że jesteś chory, i ja też wiem, obiecuję, że nie zostaniesz z tą chorobą sam, ale najlepszy lekarz nie pomoże choremu, który nie będzie współpracował. Czy uważasz, że komputery mogą zostać w domu?
- Mogą. Jak wróciłem, to próbowałem. Nie, nie włączałem, nie miałem takiej potrzeby... Nie ciągnie mnie - wzruszam ramionami. - Nie potrafię tego wyjaśnić, po prostu minęło.
- Cieszę się, Jot, ale i tak musisz być bardzo ostrożny, przepraszam - Al przygryza wargę i bierze moją rękę w swoje dłonie. - My, my musimy być ostrożni, bo tak jak niespodziewanie minęło, tak może wrócić. Dlatego mów mi o wszystkim. Obiecujesz?
- Tak, Al, obiecuję. Nie dopuszczę do tego, żeby zmarnować jeszcze choćby godzinę... Tylko jedno mnie niepokoi... Niewiele pamiętam z tych ostatnich lat, bardzo niewiele, zwłaszcza tego, co było między nami czy też nie było, nie wiem...
Al ściska moją rękę.
- Nie masz czego żałować, wierz mi, Jot, i nawet nie staraj się sobie przypomnieć, chyba że jako przestrogę. Sama nie chcę tego pamiętać, ale czasem...
- Postaram ci się pomóc. Al, jak tylko zejdzie mi ten makijaż - wskazuję na opuchnięty nos, a Al po raz pierwszy uśmiecha się - idę do pracy... Wracam do dziennikarstwa...
Al z uwagą patrzy mi w oczy.
- Jesteś tego pewien?
- Jestem tego pewien - odpowiadam zdecydowanie. Do powrotu Al z gabinetu miałem dość czasu, żeby przemyśleć sprawę pracy.
- Nie masz pojęcia, jak się cieszę - zmarszczki w kącikach jej ust w cudowny sposób zniknęły, do oczu wróciły ogniki. - W takim razie, Jot, dawno nie byliśmy na wakacjach, a mija kolejne lato... Biorę urlop natychmiast, to znaczy jutro, i wyjeżdżamy nad morze. Twój makijaż szybciej tam zejdzie... Ja się wygrzeję na słońcu... Nadrobię zaległości w czytaniu... No i nareszcie razem...
Milczę.
Al widzi moje zmieszanie.
- Jot, nie mam zamiaru wracać do tego, co było i wypominać ci, że od lat jesteś na moim utrzymaniu. Zostajesz tutaj, i od tej chwili wszystko jest wspólne, pieniądze również. Nie ukrywam, że będę oczekiwała rewanżu z nawiązką. Więc?
Oddycham z ulgą.
Al cieszy się, jakbym zaprosił ją na Hawaje. Jest dobrze i bezpiecznie. Prawdziwy dom, ukochana kobieta, wspólne marzenia. //(Zachowaj jako...)\\
Budzę się nagle i nerwowo. Resztki snu pierzchają. Noc.
Przez uchylone drzwi balkonowe wciska się księżycowe światło.
Al śpi cicho, oddycha równo, spokojnie.
Leżę nieruchomo, nasłuchuję.
Cisza. Cisza tak absolutna, że aż niepokojąca. Żadnego dźwięku, jakby miasto przestało istnieć. To duże miasto i nigdy nie milknie do końca. Późną nocą wycisza się, ale nie milknie. Delikatnie, żeby nie obudzić Al, wstaję z łóżka.
- Wracaj! Wracaj! - szepcze mi coś w środku głowy. Wręcz rozkazuje. - Nie wychodź na balkon!
Waham się.

- Zamknij drzwi balkonowe i wracaj do łóżka. Szybko, szybko! Podchodzę do drzwi balkonowych jak lunatyk.
- Nie wychodź na balkon! - rozlega się w mojej głowie rozpaczliwy krzyk.
Wychodzę na balkon. Przede mną sterczą ponuro ciemne domy niczym gigantyczne klocki, w których nie pali się najmniejsze choćby światełko. W oknach pozamykanych mimo pełni lata błyszczy księżycowy lód, inne sprawiają wrażenie czarnych, kwadratowych dziur. Latarnie uliczne nie świecą, a blask księżyca jest tak silny, że nie widać ani jednej gwiazdy. Przygnębiający, martwy krajobraz, który coś mi przypomina, ale nie mogę sobie przypomnieć co.
Z wysokości czwartego piętra, kątem oka dostrzegam ruch.
Zza rogu wyłaniają się dwie ciemne sylwetki i podążają przez skwer w stronę rozłożystych drzew. Przesuwają się pode mną jak dwa czarne robaki. Jeden niski, zgarbiony, wyraźnie kuleje, drugi wysoki, co chwila spogląda w górę. Jest szybszy od tego kulejącego, wyprzedza go o dwa, trzy kroki, ale zaraz staje i czeka. W końcu zniecierpliwiony powolnością małego łapie go pod ramię i ciągnie.
Wszystko odbywa się w całkowitej ciszy.
Wyższy znowu patrzy w górę, a mnie się wydaje, że prosto na mnie. Ani drgnę. Są coraz bliżej drzew. Teraz obaj spoglądają za siebie, ale wyższy odwraca się, pociąga za sobą kulawego i zaraz potem znikają w cieniu.
Instynktownie kucam, chowając się za balkonową balustradą. Serce mi bije jak oszalałe.
Spoglądam w górę. Kilkanaście metrów nade mną bezszelestnie przelatuje smok. Jest ogromny. Leci w stronę księżyca, na chwilę przysłania go skrzydłami, rzucając wielki chwiejący się cień, i zawraca. Zatacza koło niczym boening przed lądowaniem, ale nie ląduje, tylko obniża lot, zbliża się do drzew, pod którymi przed chwilą zniknęli dwaj osobnicy, i skrzeczy przeraźliwie.
Martwa cisza potęguje ten upiorny dźwięk.
Żeby tylko nie obudził Al.
Smok znika za drzewami, więc wykorzystuję ten moment i na czworakach wracam do pokoju. Natychmiast zamykam za sobą drzwi.
Al śpi, nieświadoma niebezpieczeństwa, i niech tak zostanie. Nie mam zamiaru jej niepokoić. Muszę sam to załatwić. W- końcu jestem doświadczonym łowcą smoków i wiem, że nie ma chwili do stracenia.
W pośpiechu zdejmuję pidżamę. Do rana będzie po wszystkim. Al nawet się nie domyśli.
Gotowy do wyjścia, delikatnie całuję ją w policzek. Al mruczy coś przez sen. Promieniuje ciepłem i wzruszającą bezbronnością... Słodka...
//(Zachowaj jako...)\\
Jak duch wymykam się w księżycową noc.

Janusz Stasik


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
NF 2005 01 angevina
NF 2005 01 kurs dla początkujących
NF 2005 01
NF 2005 09 operacja transylwania
NF 2005 02 siła wizji
NF 2005 06 wielki powrót von keisera
NF 2005 10 prawo serii
NF 2005 05 balet słoni
NF 2005 08 pocałunek śmierci
NF 2005 10 misja animal planet
NF 2005 12
NF 2005 06 dęby
NF 2005 10 śniąc w lesie wyniosłych kotów
NF 2005 08 twórca
NF 2005 02 tatuaż
NF 2005 02 podróżnicy
NF 2005 10 ujrzeć gwiazdy

więcej podobnych podstron