NF 2005 01 zaraza zielonych lampartów


Walter John Williams
Zaraza zielonych lampartów

Samotna syrenka wymachiwała nogami nad oceanem, przepatrując horyzont z ocieniającego taflę wody drzewa banianowego.
Nieruchome powietrze przesycał zapach nocnych kwiatów. Wielkie nietoperze owocowe zmyślnie śmigały nad wodą, zmierzając w kierunku dziennych legowisk. Wschodzące słońce krzesało rdzawozłote iskry na grzbietach fal i rozświetlało tropikalne gęstwiny porastające liczne wyspy, rozsiane na horyzoncie.
Syrenka doszła do wniosku, że pora zjeść śniadanie. Zsunęła się z płóciennego wiszącego krzesełka i ruszyła wzdłuż jednego z masywnych konarów baniana. Gałąź kołysała się nieco pod jej ciężarem, ale nagie stopy pewnie przylegały do szorstkiej kory. Syrenka spojrzała z góry na głęboki błękit kanału atolu, kontrastujący z turkusem płycizn nad rafą.
Uniosła ramiona i przez chwilę stała na konarze wyprężona, a jej ciało lśniło brązem w rdzawym świetle słońca. Potem odbiła się i zanurkowała w Morze Filipińskie, głową naprzód. Uderzenie w wodę otuliło ją chłodem i gęstwą pęcherzyków powietrza.
Rozłożyła więc skrzydła i odleciała.

Po polowaniu syrenka (na imię miała Michelle) ukryła swój sprzęt rybacki w pryzmie martwych korali nad rafą, po czym swobodnie pomknęła jak duch nad trawą morską, a załamujące się światło słońca malowało desenie na jej skrzydłach. Kiedy, unosząc głowę, ujrzała wreszcie ten olbrzymi, splątany gąszcz, w jaki splatały się korzenie jej baniana, uniosła głowę nad wodę i wciągnęła pierwszy haust powietrza.
Wyspy Skaliste - Rock Islands - były zbudowane z miękkiego, wapiennego korala. Przypływy i chemiczna erozja wypłukały wapień na poziomie morza, podcinając piętrzącą się wyżej skałę. Część mniejszych wysepek z wyglądu przypominała grzyby: spiczaste, zielone kapelusze balansujące na cienkich trzonach. Wyspa Michelle była większa i nieregularna w kształcie, ale pływy i tak wygryzły sześciometrową niszę w stromych wapiennych ścianach, tak że nie widać było żadnego normalnego sposobu, w jaki człowiek mógłby wydostać się tutaj z morza na ląd. Jej banian tkwił na samym brzeżku wyspy, również podmywany przez morze.
Michelle w swoim nadrzewnym gnieździe przygotowała wyciągarkę linową - ot, pętla na końcu długiej nylonowej liny. Złożyła skrzydła i przełożyła stopy przez pętlę. Na wydaną głosem komendę mechanizm wyciągarki uniósł ją cicho z wody do miejsca odpoczynku w prześwietlonej, mieniącej się odcieniami zieleni koronie drzewa.
Kiedyś była małpą - siamangiem - i w koronach drzew czuła się jak w domu.
Na łowach zabiła ościeniem letrę o żółtym pyszczku, niosła ją teraz w siatkowej torbie. Wypatroszyła rybę przechowywanym w gnieździe nożem i wyrzuciła odpady do morza, gdzie znęciły do siebie ławicę drobnicy. Plaster odcięty z jednego fileta zjadła na surowo, napawając się oszałamiającym smakiem, połączeniem morza i drżącej, bladej tkanki, a resztę ugotowała na małym palniku. Jeden filet zjadła z resztką ryżu z wczorajszego wieczora, drugi zostawiła na później.
Nim skończyła śniadanie, wyspa ożyła. Po korze baniana uganiały się gekony, kraby kokosowe skradały się pod liśćmi niczym dilerzy oferujący przechodzącym turystom nielegalne zgrywki. Krążące nad głęboką wodą stado czarnych ptaków, z których co jakiś czas któryś odrywał się od grupy i' pikował, znaczyło miejsce, gdzie ławica dorodnych tuńczyków pasła się na rojach drobnicy.
Przyszedł czas, żeby Michelle także zaczęła swój dzień pracy. Spokojnym, pewnym krokiem przeszła po linowym mostku do drzewa żelaznego, w koronie którego kryło się jej łącze satelitarne. Siadła okrakiem na konarze, wydobyła komp z siatki i zgrała oczekujące na nią wiadomości. Kilku dziennikarzy domagało się wywiadów
legenda o samotnej syrence docierała coraz dalej. Przyszła też wiadomość od Dartona, którą postanowiła odłożyć na chwilę, żeby się nią dłużej cieszyć. A potem zauważyła list od doktora Davouta, i ten otworzyła natychmiast.
Davout był od niej około dwunastokrotnie starszy. Jego matka naprawdę nosiła go przez dziewięć miesięcy w łonie - nie został zmontowany od podstaw w nanokojcu jak niemal wszyscy inni znajomi Michelle. Wśród jego rodzeństwa był słynny astronauta, a sam Davout zdobył nagrodę McEldowny'ego za "Lavoisiera i jego czasy", jak też względy rudowłosej żony, niemal równie słynnej, jak on. Parę lat temu Michelle wysłuchała cyklu wykładów Davouta na Kolegium Tajemnic, mimo że specjalizowała się w biologii.
Od kiedy się ostatnio widzieli, Davout zgolił swą kozią bródkę - zdaniem Michelle słusznie.
- Mam dla ciebie projekt badawczy, jeśli masz czas - przemówiło nagranie. - Raczej nie będzie wymagał większego wysiłku.
Michelle natychmiast połączyła się z doktorem. Ten stary skurczybyk miał kasy jak lodu i chyba z tysiąc lat praktyki wykładowczej, za to nie miał zielonego pojęcia, co to znaczy być młodym w tych czasach, więc zapłaci jej nawet najbardziej zwariowaną sumę. Co prawda akurat w tej chwili nie miała zbyt dużych potrzeb materialnych, ale przecież nie zostanie na tej wyspie na wieczność.
Davout z miejsca odebrał połączenie. Michelle zauważyła pracującą za nim na własnej konsoli jego rudowłosą żonę Katrin.
- Michelle! - Davout powitał ją dość głośno, by Katrin, nie odwracając się, wiedziała, z kim rozmawia. - Jak dobrze! Zawahał się przez moment, po czym ułożył palce w mudrę . - Doszły mnie słuchy, że poniosłaś stratę.
- Tak - jej odpowiedź była opóźniona o sekundę wskutek dystansu dzielącego satelitę od Ziemi.
- A ten młody człowiek...?
- Nic ńie pamięta.
Właściwie nie kłamała, bo chodziło raczej o to, CO ów młodzieniec pamiętał.
Palce Davouta wciąż układały się w . - A ty jak się czujesz?
- Kuruję się. Może i prawda.
- Widzę, że już nie jesteś małpą.
- Zdecydowałam, że pójdę w syrenki. Nowa perspektywa i w ogóle.
I upragnione odosobnienie.
- Moglibyśmy ci jakoś ulżyć?
Zrobiła minę pełną nadziei: - Wspomniałeś coś o pracy...
- Owszem.
Wyglądało na to, że ulżyło mu, skoro już nie musiał dalej drążyć tematu. W jego własnej rodzinie doszło nawet do realśmierci - był to jeden z tych wypadków, których prawdopodobieństwo wynosi jeden na miliard, i może nie miał ochoty wracać do tego pamięcią.
- Pracuję nad biografią Terziana.
- Terzian i jego czasy? - kpiąco rzuciła Michelle.
-1 jego dziedzictwo - uśmiechnął się. - W jego życiu jest trzytygodniowy okres, kiedy... no, po prostu zniknął z radaru. Chciałbym wiedzieć, gdzie się wtedy podziewał i z kim przebywał, jeśli był ktoś taki.
Michelle była pod wrażeniem. Nawet w czasach tak względnie nieskomplikowanych jak te, w których przyszło żyć Jonathanowi Terzianowi, człowiek nie mógł zniknąć ot tak sobie.
- To dla niego moment krytyczny - ciągnął Davout. - Stracił posadę na uniwersytecie Tulane, dopiero co zmarła jego żona - w dodatku to była realśmierć - i gdyby po prostu postanowił zaginąć dla świata, miałbym dla niego pełne zrozumienie. Uniósł dłoń, jakby chciał pogładzić nieistniejące już owłosienie podbródka, machnął tylko bez celu i opuścił rękę.
- Mój problem polega na tym, że kiedy Terzian ponownie ukazał się publicznie, był całkowicie odmieniony. W czerwcu na konferencji Athenai w Paryżu wygłosił zupełnie przeciętny odczyt, a potem zniknął. Kiedy w połowie lipca pojawił się w Wenecji, nie zaprezentował referatu zgłoszonego do planu sesji, ale przedstawił pierwszą wersję swojej teorii "rogu obfitości".
Palce Michelle ułożyły się w mudrę .
- Jak próbowałeś go odnaleźć?
- Po rejestrach kart kredytowych, ale kończą się siedemnastego czerwca, kiedy w Paryżu zapłacił American Express za mnóstwo euro. Potem najwyraźniej za wszystko płacił gotówką.
- A więc rzeczywiście postarał się zniknąć. Sprawdzałeś dane paszportowe?
- Gdyby jednak pozostawał na terenie Wspólnoty Europejskiej, nie musiałby okazywać paszportu przy przekraczaniu granicy.
- Bankomaty?
- Dopiero po przybyciu do Wenecji, raptem parę dni przed konferencją.
Syrenka rozmyślała przez chwilę, po czym uśmiechnęła się.
- Wygląda na to, że naprawdę mnie potrzebujesz. , mignął Davout z poważną miną.
- Jak wiele sobie życzysz za pomoc?
Michelle przez chwilę udawała, że się namyśla, po czym podała olbrzymią kwotę. Davout zmarszczył brwi.
- Brzmi uczciwie.
Michelle uradowała się w duchu, na zewnątrz jednak zachowała rzeczowy wyraz twarzy i pochyliła się ku obiektywowi kamery.
- Zatem biorę się do roboty.
- Zaraz?
- Czemu nie. Potrzebuję tylko od ciebie zdjęć Terziana, z tylu różnych ujęć, ile się tylko da, szczególnie mniej więcej z tamtego okresu.
- Już je przygotowałem. -Więc wysyłaj.
W mgnieniu oka zdjęcia były już w pamięci kompa Michelle. , mignęła. - Dam ci znać, jak tylko czegoś się dowiem.
W czasie studiów Michelle odkryła, że świetnie sobie radzi z prowadzeniem badań i poszukiwań naukowych, co stało się dla niej źródłem dodatkowych dochodów, i to sporych. Różni ludzie, choć z reguły powiązani w ten czy inny sposób z kręgami akademickimi, wynajmowali ją, by odrobiła za nich co nudniejsze elementy ich pracy, wyszukując dokumenty czy publikacje, czy, jak w tym przypadku, odtwarzając trzy tygodnie wyrwane z czyjegoś życiorysu. Niemal zawsze sami by sobie z tym poradzili, ale Michelle po prostu robiła to lepiej.
Przejrzała pliki, przeważnie skany starych fotografii. Davout dokonał dobrego wyboru: na każdym zdjęciu profil albo nawet cała twarz Terziana były wyraźnie widoczne.
Dość długo syrenka przyglądała się jednemu ze starszych zdjęć: uśmiechnięty Terzian obejmujący wysoką, długonogą kobietę o szerokich ustach i upiętych w kok ciemnych włosach. Zapewne to ta zmarła żona. Za nimi stół - Ludwik XV - a na nim bukiet mieczyków w wazie cloisonne, na ścianie zaś duży portret dostojnego konia w suto złoconych ramach. Pod stołem złożono (tymczasowo, jak domyślała się Michelle) kilkanaście pucharów - sądząc po złotych figurkach na ich szczycie, były to nagrody za osiągnięcia w gimnastyce lub sztukach walki. Do bogatego wystroju pomieszczenia trochę nie pasowały stroje obojga: kobieta miała na sobie kwiecistą tropikalną bluzkę włożoną w spodnie khaki, a Terzian podkoszulek bez rękawów i szorty.
"Ho ho, barczysty", pomyślała. Duże dłonie, nieźle wyrzeźbione, muskularne nogi. Nigdy dotąd Michelle nie myślała o Terzianie jako o człowieku młodym, wysokim czy silnym, ale ten mężczyzna miał autentyczną mocną fizyczną prezencję, wyraźną nawet w starych, przypadkowych fotografiach. Wyglądał raczej na futbolistę niż na słynnego myśliciela.
Michelle odpaliła programy do identyfikacji postaci i załadowała do nich wszystkie zdjęcia, po czym sprawdziła, jak software sobie z nimi radzi - była niemal pewna, że jej zleceniodawca by tego nie zrobił, gdyby sam zabrał się do tych poszukiwań. Większość ludzi używających gotowego oprogramowania nie zdawała sobie sprawy, jak łatwo zmylić programy tego typu, szczególnie gdy w grę wchodziły stare metody zapisu, zeskanowane odbitki zdjęć o dużym ziarnie czy prymitywne pliki cyfrowe, przetworzone przez urządzenia, których nie można było posądzać o inteligencję. Ostatecznie Michelle wraz z programem dokonała idealnego odwzorowania ciała Terziana, wyliczając jego dokładne proporcje: odstęp między oczami, długość nosa, zakrzywienie warg, kształt uszu, długość kończyn i tułowia. Inni mężczyźni mogliby mieć takie same wyniki w kilku z tych kategorii, ale żaden z nich nie będzie odpowiadał wszystkim kryteriom.
Syrenka załadowała dane do swoich wyspecjalizowanych pajączków badawczych i rozesłała je w elektroniczny świat.
Kiedyś ludzie pakowali do sieci zdjęcia, dzienniki, komentarze i filmy. Przetwarzali stare domowe filmy na formaty cyfrowe, zachowując jaskrawe i blaknące kolory ze starej, celuloidowej taśmy. Skanowali drzewa genealogiczne, pocztówki, listy gości weselnych, rysunki, polityczne pamflety i ręcznie pisane listy. Do tego długie, nudne godziny filmów z kamer systemów bezpieczeństwa. Cokolwiek miało kiedykolwiek dla kogokolwiek znaczenie, zostało przetworzone na elektrony i udostępnione całemu wszechświatowi.
O dziwo, mnóstwo z tych danych przetrwało Wojnę Świetlną - wyglądało na to, że nie uznano ich za godne zniszczenia albo w razie uszkodzenia plików zostały one odtworzone z kopii bezpieczeństwa.
A to oznaczało, że był tam i Terzian. Gdziekolwiek się zaszył w tych trzech tygodniach nieobecności, musiał znaleźć się w czyimś obiektywie. Może na zdjęciach dzieci jedzących lody pod katedrą Notre Damę, może na filmie pokazującym ulicznych grajków, dmących w saksofony na Pont des Artistes, znajdzie się w tle postać, która okaże się Terzianem. Może leży na plaży na Korfu albo widać tylko jego odbicie w lustrze w gdyńskiej knajpie, może negocjuje cenę z prostytutką z hamburskiej Sankt Pauli - wszędzie tam zdarzyło się już Michelle znaleźć obiekty swoich poprzednich poszukiwań.
Michelle posłała swój software tropem Terziana, po czym uniosła ramiona i przeciągnęła się - energicznie, wypychając naprzód nagie stopy i podwijając ich palce, aż mięśnie zadygotały z napięcia, a usta rozwarły się jak do ziewnięcia w bezgłośnym krzyku.
Potem znów pochyliła się nad kompem i otworzyła wiadomość od Dartona, tę, którą zostawiła sobie na koniec.
- Nie rozumiem - powiedział. - Dlaczego nie chcesz ze mną rozmawiać? Kocham cię!
W jego piwnych oczach było nieco szaleństwa.
- Czy ty tego nie rozumiesz? - krzyknął. - Nie jestem martwy! Nie jestem naprawdę martwy!

Michelle unosiła się trzy, cztery metry pod powierzchnią Jeziora Zygzakowatego, patrząc w górę na odwróconą misę niebios, promienny błękit nieba nad Pacyfikiem otoczony przez mroczne, ocienione wieże mangrowców. Zauważyła coś czarnego i mknącego w dół jak pocisk - a potem był rozbryzg wody i gęstwa bąbli i sztyletowaty dziób zimorodka obrożowego przeszył niebieskookiego apogona. Płynący ku powierzchni zimorodek mignął jasnym podbrzuszem, pracując skrzydłami, jakby to były całkiem wydajne płetwy, po czym zakotłował się wir piór, łap i bąbelków i ptak znów wzbił się w powietrze.
i Syrenka troskliwie wciągnęła skrzela, by ich powierzchni nie podrażniły parzydełka koralowców, wyrzuciła w górę nogi i zanurkowała pod korzenie namorzynów, w wąski tunel łączący Jezioro Zygzakowate z oceanem.
Spośród około trzystu Wysp Skalistych mniej więcej siedemdziesiąt miało słone jeziora. Wyspy z koralowego wapienia były porowate, jedne mniej, inne bardziej. Część jezior łączyła się z oceanem przez tunele i jaskinie, inne tylko dzięki przesiąkaniu. W wielu z nich egzystowały gatunki niespotykane gdziekolwiek indziej. Nawet teraz, po tylu latach, czasem zdarzało się komuś opisać nowy gatunek.
Michelle spędziła na wyspach wiele miesięcy i miała wrażenie, że odkryła dwa gatunki nieodnotowane dotąd w literaturze: odmianę białego anemona Entacmaea medusivora z dziwnym, szkarłatnym i kobaltowo-błękitnym deseniem, oraz ślimaka morskiego, takiego bez muszli, ciemnofioletowego w duże żółte kropki, który pewnej nocy przepłynął obok niej nad rafą, trzepocząc jak serwetka na wietrze w ciągnącym go siedmiowęzłowym prądzie przypływu. Ślimak i próbka anemona zostały przesłane do odpowiednich instytucji, i może z czasem Michelle zostanie upamiętniona, gdy zlatynizowana wersja jej nazwiska trafi do naukowych opisów tych dwóch morskich żyjątek.
Tunel miał jakieś piętnaście metrów długości i kilka ciasnych zakrętów, gdzie Michelle musiała przygarnąć skrzydła do samego ciała, manewrując tylko leciutkimi drgnieniami ich krawędzi. Tunel uniósł się wreszcie, a słońce rozświetliło wodę. Syrenka rozłożyła skrzydła i pomknęła ku jasności nad jasnoróżowymi miękkimi koralami.
"Dwie godziny pracy, i to w warunkach zagrożenia dla zdrowia" - pomyślała. "Dwa tysiące dwieście kalorii jak nic".
Michelle przezornie wynurzyła się w bezpiecznej odległości - Torbiong czasami łowił za pomocą ościenia. Staruszek zauważył ją i wstał, machając, zanim Michelle zdążyła odblokować tchawicę i zaczerpnąć powietrza do płuc, by doń zawołać.
- Przywiozłem ci zaopatrzenie - powiedział. Michelle otarła z twarzy krople słonej wody.
- Dzięki.
Torbiong miał ponad dwieście lat, był Najwyższym Wodzem z Koror, siedziby regionalnych władz, odległej o czterdzieści minut rejsu łodzią. Był niski, żylasty i czarnowłosy, o twarzy pozbawionej zmarszczek, szerokim nosie i masywnym podbródku. Za młodu zwiedził kawał Ziemi i nie tylko, ale po latach wrócił do Belau, czyli Palau. Obowiązki wodza głównie miały charakter ceremonialny, ale dawały odliczenia podatkowe, a dochody Torbionga pochodziły z hoteli i restauracji zbudowanych przez jego przodków, a teraz zarządzanych przez wynajętych ludzi. Dzięki temu on sam spędzał większość czasu na odwiedzaniu sąsiadów, plotkowaniu i rybołówstwie. Zaprzyjaźnił się z Dartonem i Michelle, gdy ci pierwszy raz przybyli do Belau, i pomógł załatwić uprawnienia do prowadzenia badań na Wyspach Skalistych. Parę miesięcy temu, po śmierci Dartona, Torbiong zgodził się zaopatrywać Michelle w zamian za ryby, jeśli syrenka jakieś akurat złapała.
Jego łódź miała dziesięć metrów długości, a na śródokręciu wodoodporny daszek z pozaplatanych liści pandanowca. Na płomiennej farbie udającej cheritem jaskrawą żółcią imbirowca wymalowano zygzaki, krzyże i pasy. Końce ławek zdobiły groteskowe rzeźbione pyski, a szczyty burt oklejono dziesiątkami białych muszelek kauri. Na dziobie i rufie łodzi siedziały drewniane rzeźby zimorodków.
Nad pandanowym daszkiem sterczały anteny radiowe, maszty, wędki do połowów pełnomorskich, ościenie, radar i antena satelitarna. Spod okapu Torbiong mógł sterować łodzią, siedząc na bogato rzeźbionym tronie z drzewa chlebowego - zdalnie kontrolował stery i silnik, miał sprzęt radiowy, audio i wideo, zestaw potężnych kolumn głośnikowych, głębokościomierz, urządzenie do nawigacji satelitarnej i ekran radaru. Na palikach podtrzymujących daszek zamocowane były gwizdki, wydające niesamowite, kakofoniczne jęki, kiedy łódź mknęła po falach.
Torbiong uwielbiał kakofoniczne jęki. Gdy Michelle podpłynęła bliżej, usłyszała dudnienia i zgrzyty ukochanej przez wodza muzyki elektronicznej, przesiąkające ze słuchawek. Zwykle puszczał toto przez głośniki, ale gdy łódź stała w miejscu, wolał nie płoszyć ryb. Nocą Torbionga było słychać na całe mile, kiedy napruty sokiem z orzechów betelowych pędził przez morze wśród grzmotu muzyki i wycia gwizdków.
Teraz zdjął słuchawki i przez moment zrobiło się hałaśliwie, zanim nie wyłączył odtwarzacza.
- Jeszcze przez to ogłuchniesz - upomniała go Michelle.
- Kocham tę muzę - uśmiechnął się. - Krew żywiej krąży w żyłach.
Michelle podpłynęła do łodzi i złapała za burtę.
- Widziałem w wiadomościach tego twojego chłopaka. Przez niego będziesz sławna.
- Nie chcę być sławna.
- Nie rozumie, dlaczego nie chcesz się do niego odezwać.
- Bo nie żyje - odparła. Torbiong szeroko rozłożył ręce:
- To kwestia opinii.
- Uważaj na głowę.
Schylił się szybko, by uniknąć zderzenia z dzbanecznikiem, zwisającym z podciętego brzegu wyspy. Torbiong przeszedł na dziób, by wciągnąć cumę, zanim daszek łodzi nie uderzy w skalny nawis.
Michelle zanurzyła się i popłynęła do swojego baniana, przywołując wyciągarkę. Zanim łódź Torbionga dopłynęła tam z sykiem, syrenka złożyła już skrzydła i skrzela. Siedziała w pętli liny i majtała nogami nad wodą.
Torbiong podał jej torbę z zapasami: trochę ryżu, herbaty, soli, warzyw i owoców. Przez ostatnich parę tygodni Michelle miała chętkę na czarne jagody. Nie rosły tutaj, więc Torbiong przywiózł jej dużą paczkę prosto z promu, a do tego buteleczkę śmietany. Michelle podziękowała mu serdecznie.
- Większość turystów życzy sobie chipsów kukurydzianych.
- Nie jestem turystką - odparła. - Wybacz, ale nie mam żadnych ryb na handel. Polowałam na mniejsze sztuki.
Pokazała mu torbę na okazy, wciąż ociekającą morską wodą, Torbiong zaś wskazał gestem chłodziarkę zamontowaną na rufie.
- Dziś złapałem parę chai i jednego cheersucha - pochwalił się, używając tubylczych nazw barakud i mahi mahi.
- Niezły połów.
- Zwykłe wędkowanie - wzruszył ramionami. - Jakbyś zatęskniła za towarzystwem, wiesz, wpadnij do rodzinki z wizytą. Dostaniesz porządny domowy obiad.
- Dzięki - uśmiechnęła się.
Pożegnali się i łódź Torbionga odpłynęła z sykiem pędników hydrodynamicznych. Michelle wjechała w koronę drzewa i schowała swoje okazy oraz sprawunki. Z miseczką jagód w śmietanie przeszła po mostku linowym na swój taras i sprawdziła postępy poczynione przez pajączki--szperacze.
Znalazła odnośniki do mnóstwa artykułów o śmierci żony Terziana i zaczęła żałować, że niezbyt precyzyjnie określiła pająkom chronologiczny zakres poszukiwań.
Pająki trafiły też jednak na trzy ujęcia. Jedno pochodziło z kiepsko zogniskowanego filmu wideo nagranego przez turystę dziesiątego lipca i ukazywało mężczyznę stojącego przed Basilica di Santa Croce we Florencji. Górowała nad nim posępna statua Dantego, jeszcze wyżej wisiały spęczniale od deszczu chmury. Mężczyzna stał tyłem do obiektywu, kiedy kamerzysta filmował scenę, ale zwrócony w prawo, z jedną nogą obróconą. Krzywił się nieco i wpatrywał w ziemię. Profil nie był zbyt wyraźny, lecz masywne ciało o szerokich barkach sugerowało, że to faktycznie Terzian. Sam program szacował prawdopodobieństwo na siedemdziesiąt osiem procent.
Michelle zabrała się za czyszczenie obrazu i po kilku przejściach przez software doszła do wniosku, że prawdopodobieństwo jest raczej bliższe dziewięćdziesiąt pięć procent.
Może więc Terzian wybrał się na wielkie tournee po ośrodkach kultury europejskiej? Na filmie nie wyglądał na przesadnie szczęśliwego, ale dzień był dżdżysty, a on nie miał parasola.
No i żona mu zmarła, rzecz jasna.
Skoro Michelle miała już miejsce i czas, mogła zawęzić obszar poszukiwań. Wydała pająkom polecenie, by szukały obrazów z Florencji na tydzień przed i po trzecim lipca, a potem rozszerzyć poszukiwania najpierw na Toskanię, a następnie na całe Włochy.
Jeśli Terzian robił za turystę, w ten sposób bankowo go przyszpili.
Następne dwa trafienia jej dawnych pajączków jednak minęły cel. Program oceniał szansę pobytu Terziana w Lizbonie albo na przylądku Sounion na mniej niż pięćdziesiąt procent. Po dodatkowej obróbce obrazu prawdopodobieństwo spadło niemal do zera.
I wtedy pojawiło się kolejne wideo, z datownikiem od razu na obrazie - Paryż, dwudziesty szósty czerwca, godzina 13 minut 41 i 44 sekundy, raptem na dzień przed tym, jak Terzian nabył gruby plik euro i zniknął.
mignęła odruchowo.
Pierwszym, co zauważyła, był Terzian wychodzący z kadru - tym razem bez wątpienia on. Patrzył przez ramię na małe zbiegowisko. Prowadził za rękę skuloną, ciemnowłosą kobietę, odwróconą od obiektywu. Serce Michelle rozgrzała myśl o tym, że samotny wdowiec Terzian mógł znaleźć uczucie w Mieście Miłości.
Potem spojrzała na to, co zwróciło uwagę Jonathana. Na chodniku leżał martwy mężczyzna, otoczony przez oszołomionych przechodniów. I kiedy ta scena powoli zapadała w jej zaskoczony umysł, wideo zaśpiewało głosem fletni Pana.

Terzian spojrzał na widownię, a w głębokiej części jego mózgu szalał gniew.Zaskrzypiało drewniane krzesło i Jonathan zaczął się zastanawiać, od jak dawna trwa cisza. Nawet przysypiająca Słowenka ocknęła się i zamrugała, zdając sobie sprawę, że coś się zmieniło.
- Przepraszam - odezwał się po francusku. - Moja żona niedawno zmarła i nie mam już ochoty bawić się w te gierki. Milczący widzowie obserwowali go, jak zbierał swoje notatki, włożył je do teczki i opuścił salę wykładową, dźgając butami drewnianą podłogę, aż trzeszczała.
A przecież aż do tej chwili odczyt szedł całkiem nieźle. Jonathan nie był przekonany, czy na pewno uwagi na temat Baudrilłarda w ojczystym kraju i języku tegoż to dobry pomysł, tym bardziej, że radośnie zestawiał i przeciwstawiał sobie "jaźń nie istnieje" Baudrillarda i "Mam to gdzieś" Rorty'ego, stereotypowe reakcje Francuza i Amerykanina na życie w dzisiejszych czasach. Słuchało go siedem osób wiercących się na skrzypiących, drewnianych krzesłach, i żadna z nich nie zasnęła, nie wyszła z sali ani nie potępiła go za bezczelność.
Kiedy tak jednak czytał, zerkając na publiczność, Terzian czuł, jak rośnie w nim gniew, zrodzony z przekonania o bezsensie tego, co robił. Oto jest w Mieście Światła, gdzie każdy brukowiec to pomnik cywilizacji europejskiej, a tkwi w ponurej sali wykładowej na lewym brzegu Sekwany i czyta siódemce słuchaczy swój artykuł, który tak naprawdę był tylko przyczynkiem albo i przyczynkiem do przyczynku. Przybył do ojczyzny cogito ergo sum i za całą odpowiedź ma "Mam to gdzieś"?
"Po to przyjechałem do Paryża?" - pomyślał. "Żeby czytać te brednie? I jeszcze za ten przywilej zapłaciłem?"
"Wcale nie mam wszystkiego gdzieś", myślał, gdy nogi niosły go ku Sekwanie. Desiderio ergo sum, o ile nie pokiełbasiło mu się coś z łaciną. Cierpię, więc właśnie jestem.
Ostatecznie wylądował w normandzkiej restauracji na Ile de la Cite, teoretycznie tylko po to, żeby zjeść lunch, ale nie wykluczając beznadziejnego zalania pały. Nie miał nic a nic do roboty aż do sierpnia, kiedy musiał wrócić do Stanów. Wtedy zabierze swoje rzeczy ze służbówki w posiadłości na Esplanade, a potem będzie musiał rozejrzeć się za robotą. Nie był tylko pewien, czy w głębszą depresję wpędzi go znalezienie pracy, czy też jej nieznalezienie.
"Żyjesz" - powiedział sobie. "Jesteś żywy, jesteś w Paryżu, masz przed sobą całe lato, rozkoszujesz się kuchnią normandzką przy Place Dauphine. Jeśli to nie powód do radości, cóż mogłoby nim być?"
I wtedy zaczęli grać Peruwiańczycy. Terzian uniósł wzrok znad talerza zaskoczony, lecz natychmiast znużony.
Kiedy był dzieckiem, rodzice - oboje byli wykładowcami uniwersyteckimi - zabrali go w pierwszą podróż do Europy, gdzie zobaczył, że każde miasto ma swój własny uliczny zespół z Peru czy Boliwii, Indian w melonikach i kolorowych ponczach siedzących w kucki gdzieś w publicznym miejscu i beznamiętnie popatrujących piwnymi oczyma znad gitar i piszczałek z trzciny.
Teraz, parę dziesięcioleci później, wciąż tu byli, choć poncha i meloniki zamienili na europejskie ciuchy i poprawili oprawę występów. Pojawiły się wzmacniacze, mieli kasety i płyty CD na sprzedaż. Teraz zebrali się na trójkątnym Place Dauphine, w cieniu neoklasycystycznego masywu Pałacu Sprawiedliwością i zaczęli grać wiązankę przebojów Abby w zlatynizowanej aranżacji.
Terzian miał ochotę podejść i kopniakami rozwalić im gitary. Może jak skończy swoją dziczyznę w calvadosie.
W tle jego rozważań wciąż kotłował się gniew. Rany Boskie! Co jest, ci goście zabrali się teraz za Oasis? Pierwsze akordy nowego utworu podejrzanie przypominały "Wonderwall". "Wonderwall"! W wersji na latynoskie gitary, piszczałki i mandolinę!
Terzian już prawie zdecydował, że zamówi butelkę koniaku i zostanie tu aż do wieczora, ale to rzępolenie odebrało mu ochotę. Położył na stoliku kilka banknotów, przycisnął je spodeczkiem, bo wiosenny wietrzyk wciąż szarpał markizą z zielonego płótna. Jonathan właśnie wkraczał na chodnik przez małą furtkę z kutego żelaza, gdy jego uwagę zwróciła szarpanina.
Mężczyzna padający na ulicę z twarzą skręconą bólem. Ręce otaczających go trzech innych mężczyzn, którzy najwyraźniej nie zdołali utrzymać swego towarzysza w pionie.
"Kretyni" - w Terzianie znów się zagotowało.
Nagle opony zaskrzeczały o asfalt, rozdarł się klakson.
Raptowny wiatr poniósł rozsypane z aktówki dokumenty.
A nad tym wszystkim wzmocnione dźwięki fletni Peruwiańczyków. "Wonderwall".
Terzian był tyleż wściekły, co zaskoczony, gdy zobaczył, że ci trzej mężczyźni rzucili się w pogoń za papierami. Zrobił krok w stronę leżącego - ktoś do cholery musiał opanować tę sytuację! Mężczyzna miał włosy rozsypane w nieładzie po czole. Leżał skulony na boku, wciąż z grymasem cierpienia na twarzy.
Terzian zatrzymał się -jedną nogą wciąż był na chodniku - i rozejrzał dokoła. Czy jest tu jakiś lekarz? Francuski lekarz? Miał wrażenie, że z głowy wyparowała mu cała francuszczyzna. Jakby nawet te proste' pytania, typu "Nic panu nie jest?" czy "Jak się pan czuje?", były teraz ponad jego możliwości. A kurs pierwszej pomocy w szkółce kenpo? To było całe wieki temu.
Nienaturalnie blade rysy leżącego rozluźniły się. W parku Terzian dostrzegł faceta w bejsbolówce, omiatającego całą scenę obiektywem kamery wideo, i niespodziewanie znów się wściekł - tym razem na tradycyjną bezużyteczność turysty, zwierciadlane odbicie jego własnej bezużyteczności.
Nagle wokół leżącego zrobiło się zbiegowisko - ludzie wychodzili z zatrzymujących się samochodów, schodzili z chodnika. Kawałek dalej Terzian zauważył charakterystyczne płaskie daszki kepi na głowach dwóch policjantów, przeciskających się od strony Pałacu Sprawiedliwości, i poczuł przypływ ulgi. Wreszcie zajmie się tym ktoś bardziej kompetentny od tej hałastry.
Z wahaniem zaczął oddalać się od całej tej sceny. I wtedy na ręce poczuł uchwyt dwóch dłoni i zaskoczony ujrzał kobietę, która właśnie wtulała twarz w jego ramię. Miała skórę barwy cynamonu i oczy ukryte pod okularami przeciwsłonecznymi, z tych szpanerskich.
- Proszę - mówiła po angielsku nieco zbyt śpiewnie, by mogła być Amerykanką - zabierz mnie stąd.
Kiedy umykali, towarzyszył im dźwięk trzcinowych fletni.

Obok, z rykiem silników przejeżdżały samochody - stalowa lawina, puszczona w ruch przez zielone światło. W umyśle Terziana szalał niezogniskowany gniew. Niechcianą towarzyszkę, uczepioną swojego ramienia, podejrzewał o to, że wkręca go w jakiś szwindel. Przewieszona przez jej ramię sportowa torba co i raz obijała mu się o tyłek. Dyskretnie wsunął dłoń do prawej przedniej kieszeni spodni, żeby się upewnić, czy wciąż jeszcze ma pieniądze.
"Wonderwall" - pomyślał. Jezu Chryste. Doszedł do wniosku, że powinien powiedzieć coś inteligentnego na wypadek, gdyby ta kobieta była faktycznie przejęta.
- Chyba nic wielkiego mu się nie stało - niemal warczał, zirytowany, wściekły.
Kobieta wciąż miała twarz na wpół wtuloną w jego ramię.
- On nie żyje - mruknęła w klapę jego marynarki. - Nie zauważyłeś?
Terzian do tej pory nie kojarzył śmierci z otwartymi przestrzeniami - zawsze przychodziła gdzieś w zamknięciu, w pokojach hospicjów z wykrochmaloną pościelą, ciepłymi kolorami i zapachem środków dezynfekcyjnych. W szturmie guzów, kiedy marnieją kończyny, a niekończący się ból tylko częściowo da się ukoić morfiną.
Przypomniał sobie bladą twarz mężczyzny, nagle rozprężające się rysy.
"Tak, śmierć przyszła z westchnieniem" pomyślał.
- Policjanci już byli blisko - powiedział bez zastanowienia. - Oni... wezwą karetkę, czy coś.
- Mam tylko nadzieję, że złapią tych sukinsynów, którzy to zrobili - odparła.
Serce Terziana szarpnęło się w piersi - przypomniał sobie tych trzech, którzy pozwolili mężczyźnie upaść, a potem rzucili się w pogoń za dokumentami. Nie wiedzieć czemu pamiętał tylko jedno: ich wysokie buty z czarnymi sznurówkami, na grubych zelówkach.
- Kim oni byli? - zapytał tępo.
Kobieta zsunęła okulary na czubek nosa i Terzian zobaczył olśniewająco zielone oczy, teraz zwężone do zabójczych szparek.
- Podejrzewam, że sami siebie nazwaliby gliniarzami - powiedziała.

Terzian usadził swą towarzyszkę w kawiarence opodal Les Halles, z widokiem na kopułę Giełdy. Koniecznie chciała siedzieć wewnątrz budynku, nie w ogródku, i na wprost drzwi wejściowych, by mieć oko na wchodzących. Sportową torbę z białą łyżwą Nike'a położyła na podłodze, między ścianą a nóżkami stolika, ale Terzian zauważył, że na podołku trzymała naramienny pasek, jakby szykowała się do ucieczki.
Jonathan nie krył przed nią swojej ślubnej obrączki, wręcz przeciwnie - chciał, by kobieta ją zauważyła; to mogłoby uprościć wiele rzeczy. Jej dłonie drżały. Terzian zamówił dwie kawy.
- Nie - rzuciła nagle. - Chcę lody.
Jonathan obserwował ją, kiedy odwróciła się i złożyła kelnerowi zamówienie po francusku. Miała mniej więcej tyle lat co i on, dwadzieścia dziewięć. Bez wątpienia jej cera i rysy twarzy były wynikiem pomieszania ras - ale jakich? Płaski nos mógł pochodzić z Afryki, Azji bądź Polinezji, na ten ostatni wariant wskazywały również czarne, gęste brwi. Kremowa, brązowa cera musiała pochodzić spoza Europy, ale bladozielonych oczu poza Europą nie da się znaleźć. Szerokie, delikatne usta sugerowały Nubię. Czarne, kręcone włosy, mocno ściągnięte w koński ogon, mogły pochodzić z Afryki, Indii, ale równie dobrze z Francji. Suma tych wszystkich składników była zbyt uderzająca, by dało się mówić o pięknie, ale jednocześnie, zdaniem Terziana, ktoś tak przykuwający uwagę nie odniósłby sukcesu jako przestępca - zbyt łatwo byłoby go zidentyfikować.
Kelner odszedł od stolika. Dziewczyna zwróciła ku Terzianowi swe szeroko rozwarte oczy, jakby lekko zaskoczona, że wciąż z nią jest.
- Jestem Jonathan - powiedział jej.
- A ja... - chwila wahania - Stephanie.
- Naprawdę? - Terzian nie krył sceptycyzmu.
- Owszem - skinęła głową, sięgając do kieszeni po papierosy. - Po co miałabym kłamać? Nieważne, czy znasz moje prawdziwe imię, czy nie.
- Więc lepiej przedstaw się całym nazwiskiem. Uniosła papierosa do góry, pod kątem, i mówiła bardzo
wyraźnie:
- Stephanie America Pais e Silva.
- Ameryka?
- W Portugalii to całkiem popularne imię.
- Ale ty nie jesteś Portugalką.
- Mam portugalski paszport.
Terzian powstrzymał się od kpiącego "Nie wątpię". Zamiast tego spytał:
- Znałaś tego mężczyznę, który zginął?
Stephanie przytaknęła. Łapczywie zaciągała się dymem, ale jej dłonie wciąż tak samo drżały.
- Dobrze go znałaś?
- Niespecjalnie.
- Kolega z pracy. Biochemik.
Milczenie zaskoczyło Terziana. Stephanie strąciła popiół, celując w popielniczkę, ale z nerwów spudłowała i szarawy wałeczek wylądował na obrusie.
- Szlag! - Zmiotła popiół na podłogę nerwowym machnięciem palców.
- Też jesteś biochemiczką?
- Pielęgniarką. Pracuję dla Santa Croce... to taka...
- Agencja pomocy - przypomniał sobie. Katolicka nazwa oznaczała "Święty Krzyż".
Przytaknęła.
- Powinnaś chyba zgłosić się na policję?
Zaraz jednak sobie przypomniał: - No tak, to przecież policjanci go zabili. Pochyliła się ku niemu nad blatem.
- Ale nie francuscy, to była inna policja, tacy goście, którzy myślą, że zaaresztować kogoś i zabić go, to na to samo wychodzi. Obejrzyj dziś wieczorem wiadomości w telewizji. Będzie reportaż o zabójstwie, ale żadnych aresztowań ani w ogóle żadnych podejrzanych. Chyba że uda im się jakoś winę za to zwalić na mnie.
Terzian przypomniał sobie kartki gnane wiosennym wiatrem, goniących je mężczyzn w masywnych buciorach. Ściągniętą bólem, bladą twarz zabitego.
- Więc kto to był?
Spojrzała nań ponuro przez wstążkę tytoniowego dymu.
- Słyszałeś kiedyś o Naddniestrzu?
Jonathan zawahał się, ale w końcu stwierdził, że najrozsądniej będzie powiedzieć "nie".
- Mordercami byli Naddniestrzanie. - Stephanie uśmiechnęła się krzywo. - Ich policja od własności intelektualnej. Zabili Adriana w związku z prawem autorskim.
W tym właśnie momencie kelner przyniósł kawę dla Terziana i zamówione przez Stephanie lody - olbrzymią porcję, wielki szklany puchar wypełniony lodami o pastelowych barwach i jaskrawymi syropami w kolorach podstawowych, zwieńczony górą bitej śmietany i zabawkowym bączkiem na patyku w skośne, białe i czerwone prążki. Stephanie zapatrzyła się na lody wstrząśnięta, z szeroko otwartymi oczyma.
- Uwielbiam lody - wykrztusiła, po czym jej oczy wypełniły się łzami i zaczęła szlochać.

Płakała tak przez chwilę, siedząc naprzeciwko Terziana, i pomiędzy spazmami pakowała do ust czubate łyżki lodów, przełykając wielkie kęsy i ocierając serwetką wargi i zalane łzami policzki.
Kelner stał cicho w kącie, lecz wściekłe spojrzenie i zaciśnięte szczęki wyraźnie świadczyły o tym, że uważa Terziana za winnego doprowadzenia tej pięknej kobiety do płaczu.
Jonathan czuł, że jego ciało rwie się do pomocy Stephanie, ale nie wiedział, co właściwie powinien zrobić. Obejść stolik i otoczyć ją męskim ramieniem? Ująć jej dłoń? Zadzwonić gdzieś, żeby ją zabrali?
Najlepiej to ostatnie.
Ostatecznie podał jej świeżą serwetkę, kiedy pierwsza już zupełnie przesiąkła łzami.
Jego sceptycyzm poległ po wzmiance o naddniestrzańskiej policji od praw autorskich. To było zbyt zwariowane na przekręt. No chyba że istniałaby szajka specjalizująca się w naciąganiu amerykańskich pracowników naukowych, kusząc ich wabikiem w postaci intelektualnej własności, za którą warto zabić...
W końcu potop ustał. Stephanie odsunęła na wpół zjedzone lody i wyciągnęła kolejnego papierosa.
Jonathan zaczął stukać ślubną obrączką w blat stołu, jak to miał w zwyczaju, kiedy się zastanawiał.
- Nie powinnaś zgłosić się do tutejszej policji? Masz pewne informacje o... tym zgonie.
Z jakiegoś powodu miał opory przed użyciem słowa "morderstwo", jak gdyby wypowiedzenie go miało uczynić coś realnym... Nie tyle chodziło o samo zabójstwo, co o jego, Terziana, związek z tym wydarzeniem. Stephanie pokręciła głową.
- Muszę wydostać się z Francji, zanim ci goście mnie znajdą. Nawet z Europy, jeśli zdołam, ale to nie będzie łatwe. Mój paszport został w pokoju w hotelu, a oni prawdopodobnie mają go na oku.
- Z powodu praw autorskich. Jej usta drgnęły w półuśmiechu.
- Zgadza się.
- Domyślam się, że nie są to prawa do tekstu literackiego.
Pokręciła głową, wciąż z tym samym półuśmieszkiem.
- Twój kolega był biologiem.
Jonathan czuł, że jego nerwy wibrują był pewien, że już zna odpowiedź na swoje następne pytanie.
- Chodzi o broń? Nie zaskoczył jej tym.
- Nie. Nie, wręcz przeciwnie. - Zaciągnęła się papierosem i z westchnieniem wypuściła dym. - To antidotum. Lek na szaleństwo ludzkości.

Posłuchaj. To, że Związek Sowiecki upadł, nie znaczy, że wraz z nim runął sowietyzm. On wciąż ma się nieźle, tyle że utracił moralne uzasadnienie. Stare imperium się rozpadło, i wy, na Zachodzie, wszyscy się z tego cieszycie, ale więcej państw oznacza tylko, że trzeba dawać w łapę większej liczbie ludzi. Na całym terenie byłego ZSRR mamy więcej "inspektorów", "poborców podatkowych", "agentów celnych" i "zarządów bezpieczeństwa", niż kiedykolwiek ich było za Sowietów. A wszyscy oni nic, tylko doją swoje kraje, bo nikt przecież nie będzie robił z nimi żadnych interesów, no chyba że mają ropę albo jakieś inne surowce, których wszyscy pragną.
- Wysypiskostany - mruknął Terzian. Kiedyś usłyszał, jak tym słówkiem określono ojczyznę jego własnych przodków, byłą Armeńską Socjalistyczną Republikę Rad, której zaorana gospodarka i owładnięty manią prześladowczą morderczy i despotyczny marionetkowy rząd, zainstalowany przez Rosjan, utrzymywał się tylko dzięki milionom dolarów przysyłanych przez Amerykanów ormiańskiego pochodzenia, ogarniętych złudzeniem, że wspieranie kliki rządzących krajem zakapiorów przekłada się jakoś na niepodległość ojczyzny.
- A najgorszym Wysypiskostanem pod słońcem jest Naddniestrze - potwierdziła Stephanie.
Opuścili już kawiarnię i pojechali taksówką na Lewy Brzeg, do hotelu Terziana. Jonathan włączył telewizor i ustawił go na lokalny kanał, ale wyłączył dźwięk, bo póki co nadawano powtórkę amerykańskiego serialu kryminalnego, gdzie trzeźwi i rzeczowi detektywi z wystudiowanym spokojem kolejny raz stawali w obliczu ludzkich tragedii.
Pokoju nie zbudowano z myślą o królewskich rozmiarów łożu, jakie się tam teraz znajdowało, więc prześwit między ścianami a materacem wynosił może czterdzieści pięć centymetrów i nie było miejsca na krzesła. Terzian nie chciał, by Stephanie pomyślała, że zaciągnął ją tu na seks, usadowił się zatem niepewnie na samym skraju łóżka. Ona usiadła znacznie wygodniej, po turecku, na samym środku.
- Mołdawia była republiką sowiecką, zlepioną do kupy przez Stalina - powiedziała. - Złożyła się na nią Besarabia, rumuńska prowincja, którą Stalin wyrwał na początku drugiej wojny światowej, i pas uprzemysłowionych terenów po drugiej stronie Dniestru. Kiedy Związek Sowiecki się rozleciał, Mołdawia uzyskała "niepodległość"...
Terzian wyraźnie słyszał te cudzysłowy w jej głosie.
- Jednak ta niepodległość nie miała żadnego związku z ludnością Mołdawii. To tylko rumuńskojęzyczne elity z sowieckich czasów przeszły na własny rozrachunek, kiedy zabrakło przełożonych, którzy mogliby ich powstrzymać. A Mołdawia rychło się rozpadła. Zaczęło się od tureckich chrześcijan...
- Naprawdę są tureccy chrześcijanie?
- Owszem, to prawosławni Turcy, tak zwani Gagauzi, którzy teraz mają autonomiczną republikę wewnątrz Mołdawii, zwaną Gagauzją.
Sięgnęła do kieszeni po papierosa i zapalniczkę.
- Eee... Bardzo by ci przeszkadzało, gdybyś zapaliła w oknie?
- Wy, Amerykanie - skrzywiła się, ale podeszła do okna i otworzyła je, wpuszczając podmuch chłodnego wiosennego powietrza. Usiadła na parapecie, osłoniła papierosa od wiatru i zapaliła.
- Na czym skończyłam?
- Na tureckich chrześcijanach.
- No tak - dmuchnęła dymem w paszczę wichru. - Gagauzja to był dopiero początek. Potem pewien rosyjski generał, razem z bandą oprychów i kolesi z KGB wywołał bunt w części Mołdawii po drugiej stronie Dniestru. Kiedy rosyjskojęzyczni rebelianci powstali przeciwko swym rumuńskojęzycznym ciemięzcom, do akcji jako "rozjemcy" wkroczyła sowiecka Czternasta Armia. Mieli nawet błękitne hełmy... I tak powstało państwo szerokie na trzydzieści kilometrów i nieuznawane przez żaden inny kraj na świecie. Własne państwo oznaczało własne siły zbrojne, więcej straży granicznej, kolejną administrację, nowe podatki i cła, tudzież umundurowanych eks-Sowietów wyciągających łapy po pieniądze. Oraz ponad sto tysięcy uchodźców, których można było zapakować do obozów, podczas gdy władze kradły przeznaczone dla nich zaopatrzenie i żywność...
Dźgnęła powietrze papierosem, jak wskaźnikiem.
- Naddniestrze miało jednak pewien problem. Nie uzyskało oficjalnego uznaniażadnego innegokraju, było malutkie i nie miało surowców naturalnych, z wyjątkiem nieletnich dziewczyn, które tysiącami wpędzano w prostytucję na eksport. Reszta ludzi wynosiła się najszybciej, jak tylko mogła, chociaż nikt na świecie nie uznawał ich paszportów. A to oznaczało, że coraz mniej ludzi wypracowywało środki, które nomenklatura mogłaby rozkraść dla podtrzymania swego drapieżnego, postsowieckiego stylu życia. Pozostał tylko przestarzały przemysł ciężki, wytwarzający nikomu niepotrzebne produkty. Wciąż jednak mieli też infrastrukturę. Elektrownie, opalane rosyjską ropą, na zakup której nie było ich stać. I system transportu. Tak więc nielegalny rząd postanowił przyciągnąć innych przestępców, potrzebujących zaplecza przemysłowego. Generalna koncepcja była taka: przyciągnąć przedsiębiorców, którzy w zamian za zwolnienie z większości tamtejszych "podatków" zapłaciliby wyższym urzędnikom raz, ale porządnie.
- Produkcja broni? - zapytał.
- A pewnie - przytaknęła. - Głównie robią tanie kopie cudzych typów uzbrojenia, ale to czasem nawet haubice. Próbowali swych sił w bankowości i zabezpieczaniu danych, ale władze nie potrafiły się powstrzymać od rolowania tych firm. Banki i systemy informatyczne polegają na zaufaniu klientów oraz kontroli nad danymi, a kiedy prawo stanowią chciwi i krótkowzroczni bandyci, nie ma szans ani na zaufanie, ani na kontrolę. Co więc pozostało? No cóż... biotechnologie. Mają tam firmy produkujące tanie, niemarkowe farmaceutyki, unikające w ten sposób zachodnich praw patentowych... - Spochmurniała. - Choć to akurat mnie nie razi. Nie po tym, jak widziałam tysiące ludzi umierających na różne choroby, bo nie mogli sobie pozwolić na leczenie. Mają też inne firmy, które wykradają ; na Zachodzie sekrety badań genetycznych i w ten sposób wytwarzają własne produkty. I jak długo nie zalegają z łapówkami dla władz, pozostają poza wszelką kontrolą. Nikt, nawet rząd, nie wie, co się wyrabia w tych fabrykach, a ochronę dostają gratis.
Terzian wyobraził sobie, jak w jakiejś sypiącej się sowieckiej fabryce toczą się prace nad modyfikacjami genetycznymi. Rzędy zmutowanych roślin, których genów nikt. nie przetestował ani nie nadzorował, gotowe, by je wypuścić w nieprzygotowany świat. Elementy transgeniczne, spływające Dniestrem do Morza Czarnego, rosnące skrycie w zasolonym środowisku...
- Wiadomości - przypomniała mu Stephanie, wskazując na telewizor.
Terzian złapał pilota i włączył dźwięk akurat wtedy, kiedy cichła donośna, pełna napięcia muzyka zwiastująca program informacyjny.
Morderstwo na Ile de la Cite było drugą wiadomością z kolei. Ofiarę opisano jako "obcokrajowca", który zginął wskutek pchnięcia nożem. Nikogo nie aresztowano. Motyw zabójstwa - nieznany.
Terzian zmienił kanał w samą porę, by złapać wiadomości na innym kanale. Morderstwo zrelacjonowano w identyczny sposób.
- Mówiłam ci. Żadnych podejrzanych. Żadnego motywu.
- Możesz opowiedzieć o tym innym. Machnęła ręką z papierosem.
- Nie potrafiłabym powiedzieć im, kto to zrobił ani jak ich znaleźć. Co najwyżej sama stałabym się podejrzana.
Terzian wyłączył telewizor.
- Więc co dokładnie się stało? Twój przyjaciel ukradł coś tym ludziom?
Stephanie potarła czoło grzbietem dłoni.
- Ukradł coś, co nie miało dla nich żadnej wartości. To skarb tylko dla biednych ludzi, tych, których nie stać na zapłatę. I... - Odwróciła się do okna i rzuciła niedopałek na ulicę. - Zabiorę to stąd najwcześniej, jak zdołam - oświadczyła. - Muszę spróbować się skontaktować z paroma osobami.
Zamknęła okno, odcinając wiosenny wiatr.
- Chciałabym mieć paszport. Wtedy wszystko by się zmieniło.
"Dziś pó południu widziałem morderstwo" - pomyślał Jonathan. Zamknął oczy i znów ujrzał upadającego mężczyznę, o zbielałej twarzy tak całkowicie zaabsorbowanej realnością osobistej udręki.
Kurwa, już rzygał śmiercią.
Otworzył oczy.
- Mogę ci przynieść twój paszport.

Wściekłość gnała go naprzód, póki nie zobaczył morderców. Siedzieli przy stoliku w ogródku kawiarni po drugiej stronie ulicy. Jonathan rozpoznał ich natychmiast - nie musiał szukać wzrokiem masywnych butów ani szerokich twarzy o regulaminowych wojskowych wąsach, wystarczyło, że rzucił okiem na tłum klientów lokalu, a dostrzegł jedynych dwóch nie-Francuzów. Zapewne także z tego powodu Stephanie wiedziała, że należy z nim rozmawiać po angielsku: po prostu nie ubierał się ani nie poruszał jak Francuz, nawet jeśli płaszcz i krawat były właściwie anonimowe. Odwrócił wzrok, zanim zauważyli, że się im przypatruje.
Wściekłość znienacka ustąpiła miejsca strachowi. Idąc w stronę hotelu, powtarzał sobie, że nie rozpoznają go jako tego faceta z normandzkiej restauracji - przecież przebrał się w dżinsy, adidasy i wiatrówkę, niósł też miękką walizkę. Mimo to jednak czuł na swoim karku zbiegające się muszkę i szczerbinkę, i był tak podenerwowany, że o mało nie huknął głową w szklane drzwi do hotelowego holu.
Jonathan zapłacił kartą kredytową za wynajęcie pokoju, wziął klucz od Wietnamczyka w recepcji i poszedł wąskimi schodami na piętro we Francji zwane drugim, choć dla niego było to trzecie. Nikt się nie czaił na klatce schodowej. Terzian zaczął się zastanawiać, gdzie się podział trzeci z morderców. Pewnie szukał Stephanie gdzieś indziej
- na lotnisku albo na dworcu kolejowym.
W swoim pokoju Jonathan położył walizkę na łóżku
- miał w niej tylko parę rzeczy dla pozoru i przybory do golenia - po czym wyjął z kieszeni klucz do pokoju Stephanie i zważył go w dłoni. Nic specjalnego, z ciężkim ceramicznym breloczkiem w kształcie gałki do drzwi.
Lęk i zaskoczenie, które targnęły nim na widok dwóch zabójców, znów zaczęły się przetapiać w gniew.
Wściekły opuścił pokój i zszedł piętro niżej. Żaden z wrogów nie czaił się w korytarzu. Otworzył drzwi do pokoju Stephanie, po czym zamknął je za sobą.
Nie włączył światła. Jak na tę porę dnia, słońce było bardzo wysoko - Jonathan już wcześniej odniósł wrażenie, że zachodzi tu później niż w domu. Może Francja była za bardzo na zachód, jak na swoją strefę czasową.
Stephanie nie miała walizki, tylko coś na kształt worka żeglarskiego, ale z nylonu - większą wersję torby, którą nosiła ze sobą. Wyciągnął worek z ciasnej szafy i sprawdził przywieszkę z nazwiskiem. Otworzył torbę, ze stolika przy łóżku wyjął paszport i bilety i wrzucił je do środka. Dołożył do nich kurtkę i sweter z szafy, po czym zapakował do plastikowej kosmetyczki jej szczoteczkę do zębów i depilator, które też wylądowały w worku.
Plan był taki, że miał wrócić do swojego pokoju piętro wyżej i spędzić tam noc, żeby nie wzbudzać podejrzeń, opuszczając hotel, w którym dopiero co się zameldował. Rano z obiema torbami miał się wymeldować i wrócić do Stephanie czekającej w jego pokoju, w tej chwili już niemal na pewno przesiąkniętego smrodem dymu z jej papierosów.
Terzian otworzył komódkę i z szuflady wygarnął dwie garści t-shirtów, bielizny i pończoch Stephanie. Wtedy przypomniał sobie, że ostatni raz robił coś takiego, kiedy usuwał rzeczy Claire z domu na Esplanade.
Ja pierdolę. Spojrzał na ubrania w swoich dłoniach i pozwolił, by furia wezbrała w jego mózgu jak tajfun. I wtedy, w przesyconej wściekłością ciszy, usłyszał na korytarzu skrzypienie, a zaraz potem łomot potknięcia.
Grube, gumowe zelówki wojskowych butów - pomyślał. A w butach pijane małpoludy.
Instynkt wrzeszczał, by Jonathan nie dał się zamknąć w tym pokoju-pułapce, w tym ślepym zaułku, gdzie mogli go osaczyć i zabić. Wrzucił więc ciuchy Stephanie z powrotem do szuflady, podszedł do łóżka i jedną ręką podniósł worek. Kolejny krok i już był u drzwi, otworzył je i cisnął worek w zaskoczoną twarz pijanego mordercy na korytarzu.
Jonathan przerwał trening Kenpo sześć lat temu, gdy wyjechał z Kansas City, ale pewne odruchy zostają, kiedy się je już wbiło w mózg tysiąckrotnym powtarzaniem. Na pewno został mu kopniak w przód, który wjechał hakiem pod mostek przeciwnika i posłał go bez tchu na ścianę naprzeciwko.
Drugi drab próbował dobyć pistoletu, ale Terzian obszedł rękę sięgającą po broń i wbił szpic łokcia w twarz przeciwnika. Potem obiema dłońmi złapał za pistolet, zrobił jeszcze krok i obrócił się, przez co tamten wykonał obrót o pełne dwieście siedemdziesiąt stopni i huknął głową prosto w ścianę. Kiedy już wylądował i otworzył oczy, zobaczył wymierzoną w siebie lufę własnego pistoletu.
Jonathan ledwie zdołał powstrzymać się od pociągnięcia za spust.
Dla odmiany Śmierć mogłaby popracować na jego konto. Czemu nie? Tyle że pierwszy z tamtych jeszcze nie załapał, że przegrali. Wyciągnął nóż - lśniące chromem jednosieczne ostrze, którego może już raz dziś użył - i zrobił pierwszy groźny krok w stronę Terziana.
Ten wycelował prosto w nożownika i pociągnął za spust. I nic.
Morderca gapił się w pistolet, jakby dopiero zauważył, że to nie jego partner trzyma broń.
Terzian znów pociągnął za spust, i kiedy znów nic się nie stało, jego wściekłość rozpłynęła się w przerażeniu. Uciekł. Za sobą usłyszał, jak pijany nożownik potknął się o swojego leżącego partnera i runął na podłogę.
Jonathan był już na dole, zanim usłyszał łomot grubo żelowanych trepów o schody nad jego głową. Przemknął przez mały hol, pchnął szklane drzwi i wypadł na ulicę.
Wciąż biegł. W pewnym momencie zorientował się, że wciąż ma w dłoni pistolet, więc wetknął go w kieszeń wiatrówki.
Parę chwil później dotarło do niego, że go nie gonią. A potem przypomniał sobie, że paszport Stephanie wciąż był w jej worku, który cisnął w twarz nożownika, a potem go nie podniósł.
Na chwilę znów ogarnęła go wściekłość. Pomyślał, że mógłby wyciągnąć broń, naprawić to, co tam w niej nie działało, i wrócić do pokoju Stephanie, by za wszelką cenę odzyskać jej papiery. Potem jednak oprzytomniał na tyle, by docenić bezsens takiej akcji, więc wrócił do swojego hotelu.

Terzian oddał Stephanie swój klucz, więc zapukał do własnych drzwi, zanim uświadomił sobie, że raczej mało prawdopodobne jest, by otwierała wszystkim kołaczącym.
- To ja, Jonathan. Nie wyszło.
Gwałtownie otworzyła drzwi. Twarz miała ściągniętą niepokojem. W dłoni trzymała plik kartek - tekst jego porannego odczytu.
- Wybacz. Byli tam, pod hotelem. Dostałem się do twojego pokoju, ale...
Złapała go za rękę i niemal siłą wciągnęła do pokoju, po czym zatrzasnęła drzwi.
- Śledzili cię?
- Nie. Nikt mnie nie gonił. Może bali się, że wreszcie się domyśle, jak użyć broni.
Wyjął pistolet z kieszeni i pokazał go Stephanie.
- Nie do wiary, jaki ja byłem głupi...
- SKĄD GO MASZ?! SKĄD GO MASZ?!
Odsunęła się od niego, skulona, z szeroko otwartymi oczyma. Do serca przycisnęła dłoń ze zmiętymi kartkami. Terzian ze zdumieniem zdał sobie sprawę, że ona się go boi, że myśli, iż w jakiś sposób coś go łączy z tamtymi mordercami.
Cisnął broń na łóżko i uniósł ręce w geście kapitulacji.
- Nie, naprawdę! - musiał ją przekrzykiwać. - To nie moje! Zabrałem go jednemu z nich!
Stephanie głośno wciągnęła powietrze, ale jej oczy wciąż szukały ucieczki.
- Kim ty jesteś, do cholery? James Bond? Roześmiał się z ironią.
- James Bond wiedziałby, co zrobić z pistoletem.
- Czytałam twój... twój referat. - Wyciągnęła papiery w jego stronę. - Myślałam sobie: "Rany boskie, co mi przyszło do głowy, w co ja wpakowałam tego nieszczęśnika. Posłałam na śmierć jakiegoś biednego profesora."
Potarła dłonią czoło.
- Pewnie założyli podsłuch w moim pokoju. Od razu wiedzieli, że ktoś tam wszedł.
- Byli pijani. Pewnie chlali od rana. Naprawdę mnie wkurwili, pojeby.
Usiadł na łóżku i podniósł broń. Pistolet był mały, stalowosiny i zaskakująco ciężki. Minęły lata, od kiedy Terzian ostatnio strzelał, i zdążył już zapomnieć, jak celowo skonstruowana jest broń palna - jak ewidentna jest ta jedyna funkcja, dla której ją stworzono. Znalazł bezpiecznik tam, gdzie cały czas był, przy prawym kciuku, i wyłączył go, a potem znowu włączył.
- No właśnie. Oto co powinienem był zrobić. - Znów poczuł chęć, by się gorzko roześmiać, ale postarał się ją w sobie zdusić. - No, chyba jednak dobrze się stało. Nie pomogłoby ci, gdybyś musiała jeszcze wytłumaczyć, skąd się wzięli dwaj sztywni goście pod twoim pokojem.
Spojrzał na Stephanie, która w tę i z powrotem przemierzała przesmyk między łóżkiem a ścianą i na oko bardzo chciała zapalić.
- Wybacz, że z paszportem nie wyszło. Zresztą dokąd byś wyjechała?
- To niekoniecznie muszę być ja. - Obrzuciła Terziana krótkim, nerwowym spojrzeniem. - Możesz to zabrać do samolotu, nie?
- To? - spojrzał na nią zdumiony. - Jakie znowu "to"?
- Tę biotechnologię. - Stephanie stanęła w miejscu i wbiła w niego spojrzenie tych swoich zaskakująco zielonych oczu. - Adrian mi to oddał. Tuż przed tym, jak go zabili.
Patrzyła na czarną torbę z logo Nike'a, stojącą u stóp jego łóżka.
Już mu nie było do śmiechu. Nielegalna, kradziona i powstała bez nadzoru biotechnologia. W jego własnym pokoju hotelowym. Wraz ze skradzionym pistoletem i kobietą, która prawdopodobnie nie była normalna.
Zajebiście.

Archiwa danych zidentyfikowały zabitego: Adrian Cristea, obywatel Ukrainy, naukowiec. Dźgnięty raz w prawą nerkę, wykrwawił się, nie ujawniając tożsamości morderców. Według świadków, zaraz po jego śmierci z miejsca zbrodni oddaliło się dwóch lub trzech mężczyzn. Michelle posłała do roboty więcej pajączków.
Przez chwilę korciło ją, by zadzwonić do Davouta i powiedzieć mu, że Terzian prawdopodobnie był świadkiem morderstwa, ale zdecydowała, że poczeka, aż zebrane materiały pozwolą potwierdzić albo zaprzeczyć tym domysłom.
Przez następne parę godzin zajęła się swoją prawdziwą pracą - analizowała próbki pobrane z tracących siarką głębin Jeziora Zygzakowatego. Nie wymagało to zbyt wiele fizycznego wysiłku - według szacunków Michelle zaledwie kilkaset kalorii.
Przez korony drzew płynął lekki wietrzyk, niosąc aromat nocnych kwiatów i kołysząc konarem pod stopami Michelle, gdy ta pochylała się nad swoim czytnikiem biochemicznym. Przypomniała sobie, jak Darton łagodnie napierał na nią od tyłu, jak kołysali się razem przy odczytywaniu wyników analiz. Wstała z plecionego siedziska i zaczęła przemierzać konar w tę i z powrotem. "Niech cię szlag, Darton" pomyślała, "widziałam, jak umierasz".
Wróciła do kompa i stwierdziła, że jej pająki odnalazły akta policji dotyczące zabójstwa Cristei. Program tłumaczący bez kłopotów poradził sobie ze starym francuskim, generując nawet współczesny ekwiwalent żargonu patologów. Cristea był narodowości rumuńskiej, urodził się w dawnym ZSRR, a po rozpadzie Związku Sowieckiego uzyskał obywatelstwo Ukrainy. Wśród francuskich akt były tłumaczenia dokumentów podróżnych Cristei z ukraińskiego,między innymi pokwitowania opłaty ubezpieczenia osobistego i środowiskowego oraz podatkuwyjazdowego z Naddniestrza. O tym kraju Michelle w życiu nie słyszała. Były też kopie podobnych papierów z Mołdawii, która przynajmniej brzmiała znajomo: prowincja? Kraj?
Co to były za czasy, że człowiek musiał sobie na granicy wykupić ubezpieczenie? I co to w ogóle jest ubezpieczenie środowiskowe?
Były też kopie korespondencji mailowej między francuskimi i ukraińskimi urzędami. Ukraińcy grzecznie zaprzeczali posiadaniu jakichkolwiek danych odnośnie Cristei, potwierdzając tylko, że miał obywatelstwo ich kraju. Nie znali żadnego adresu jego zamieszkania.
Cristea najwyraźniej mieszkał w Naddniestrzu, ale tamtejsze władze powtarzały za Ukraińcami jak echo, że nic o nim nie wiedzą.
Bilety i vouchery Cristei świadczyły o tym, że do Bukaresztu przyjechał pociągiem, po czym przesiadł się w samolot rejsowy do Pragi, a stamtąd do Paryża. Jego przylot od zabójstwa dzieliła niecała doba. W pokoju hotelowym Cristei znaleziono dość niezwykły dokument - zaświadczenie, że przewoził medykamenty, wśród nich zaś szczepionkę przeciwko wirusowemu zapaleniu wątroby typu A. Michelle zastanowiło, dlaczego ktokolwiek miałby wieźć szczepionkę na WZW z Naddniestrza do Francji. Bądź co bądź, akurat nad Sekwaną chyba nie groził brak takich szczepionek?
Swoją drogą, żadnych szczepionek nie odnaleziono. Najwyraźniej Cristea dostał się na teren Unii Europejskiej bez kontroli bagażu, jako że nic nie wskazywało na to, by ktokolwiek sprawdzał papiery dotyczące rzekomych leków.
Zaginione "szczepionki" - od pewnego momentu sceptyczni policjanci zaczęli ujmować to słowo w cudzysłów -skłoniły paryską policję do uznania Cristei za narkotykowego kuriera, co spowodowało utratę zainteresowania sprawą morderstwa. Rzadko udawało się rozwiązać sprawę zawodowego zabójstwa w narkotykowym podziemiu.
Krótkie badania Michelle zaprowadziły ją w ślepy zaułek. To, że Terzian mógł być świadkiem morderstwa, powinno zasługiwać na jakieś pół zdania w biografii pióra Dayouta.
Potem przejrzała rezultaty poszukiwań pajączków tropiących samego Terziana i znalazła coś na pociechę.
Oto i on na zwykłej turystycznej fotografii grobu Machiavellego w Basilica di Santa Croce. Tylko trochę odwrócony od obiektywu, więc twarz na pewno ta. Choć fotografia nie zawierała daty, tylko rok, Jonathan miał na sobie to samo ubranie, co w tamtym filmiku wideo spod kościoła, a fotograf przyłapał go na rozmowie z towarzyszką. Była nią wysoka kobieta o ciemnobrązowej karnacji, stojąca jednak bokiem do kamery, a letni kapelusz z szerokim rondem zupełnie zasłaniał jej rysy.
Terzian pojawił się też na kolejnej fotografii, zupełnie bez daty, zrobionej podczas ulicznego festynu na południu Francji. Miał okulary przeciwsłoneczne i mocną opaleniznę. W każdej dłoni trzymał po kieliszku wina, ale osoba, dla której był przeznaczony drugi kieliszek, nie zmieściła się w kadrze. Michelle nakazała swoim programom identyfikację widocznego w tle kościoła. Zadanie ułatwiał fakt, że budynek miał dwie charakterystyczne dzwonnice. Miała szczęście, od razu trafiła na właściwy trop - Eglise St-Michel w Salon-de-Provence, z czego wniosek, że Terzian wziął tam udział w czerwcowym Fetę des Aires de la Dine. Michelle rozesłała więcej pajączków, by wyszukiwały filmy i zdjęcia z tego festynu.
Wróciła do hamaka w doskonałym nastroju. Poszukiwania szły nieźle. Terzian spotkał w Paryżu kobietę, z którą podróżował całymi tygodniami.
Romans. Samotna syrenka popierała romanse, szczególnie te, w których uciekało się w odludne miejsca, by tym intensywniej cieszyć się bliskością ukochanego.
W końcu sama też tak zrobiła, zanim wszystko się strasznie pokomplikowało, po czym musiała podjąć pewne kroki, by przywrócić swemu wewnętrznemu wszechświatowi moralną równowagę.

Terzian zapłacił za noc w osobnym pokoju dla Stephanienie przez jaką specjalną rycerskość, po prostu potrzebował samotności, by przemyśleć sytuację.
- Rano podają na dole śniadanie, szwedzki stół. Mają jajka na twardo, croissanty i Nutellę. Zupełnie nie jak Francuzi. Gorąco polecam.
Zastanawiał się, czy jeszcze w ogóle ją zobaczy. Mogłaby po prostu zniknąć, szczególnie, jeśli odgadła jego myśli, bo kolejnym powodem, dla którego pragnął samotności, był zamiar wezwania policji. Jonathan chciał skończyć z tym szaleństwem.
Tyle że jakoś nie zebrał się do kupy, by zadzwonić. Może zaraził się dewizą Rorty'ego, tym "Mam to gdzieś". Nie udało mu się też zjeść śniadania. Stephanie załomotała do jego drzwi, więc naciągnął dżinsy i otworzył jej. Weszła do środka, gwałtownie zaciągając się papierosem z nowej paczki, ze swoją torbą na ramieniu.
- Jak zapłaciłeś za pokój w moim hotelu?
- Kartą.
Oskarżycielskie milczenie uświadomiło mu, że z marzeniami o byciu Bondem może się pożegnać jak z brudnym, zeszłorocznym śniegiem.
Bo karty kredytowe zostawiają trop. Naddniestrzanie sprawdzili już książkę gości hotelu, dotarli do odcisku karty przy rachunku i poznali także tożsamość Terziana. I nie potrwa długo, nim namierzą go w tym hotelu.
- Kurwa, powinnam była cię ostrzec, żebyś płacił gotówką - Stephanie podkradła się do okna i wyjrzała ostrożnie.
- Może już na nas czekają na dole.
Terzian poczuł nagle przymus złapania za broń. Podniósł pistolet ze stolika przy łóżku i stał z nim, czując się jak głupek - a w dodatku bez koszuli było mu zimno.
- Ile masz pieniędzy? - zapytał.
- Parę stów.
- Ja nawet mniej.
- Powinieneś wyciągnąć tyle euro, ile pozwoli limit, zanim ci unieważnią kartę, i po prostu płacić gotówką.

- Unieważnią? Jak mogliby mi ją unieważnić? Spojrzała na niego, niecierpliwie zaciskając wargi.
- To może pojeby, ale mimo wszystko mają za sobą rząd. Pojechali taksówką do biura American Express przy
Operze, gdzie Terzian otrzymał gotówką dziesięć tysięcy euro od ludzi, którzy długo i podejrzliwie oglądali jego dokumenty, ale w końcu musieli przyznać, że wszystko jest w porządku. Potem Stephanie kupiła sobie telefon komórkowy z masą godzin na nazwisko A. Silva, a po paru godzinach pędzili już TGV na południe, do Nicei, z prędkością niemal dwustu siedemdziesięciu kilometrów na godzinę. Przemykający obok francuski kraj za miastem wyglądał tak nierealnie, jak nieprzekonujące efekty specjalne.
Terzian kupił bilety w pierwszej klasie i mieli dla siebie cały czterosiedzeniowy segment. Jonathan siedział jak na szpilkach, zestresowany ilością gotówki, którą miał przy sobie, bo też nie wiedział, co z tym wszystkim zrobić
- zwinął banknoty w dwie grube rolki i schował je w zasuwanych kieszeniach wiatrówki. W przedniej kieszeni dżinsów miał pistolet, którego waga i niewygodny kształt stale przypominały mu o sytuacji, w jakiej się znalazł - ścigany przez morderców z Wysypiskostaiiu, przewożący produkty nielegalnej biotechnologii.
W wyobraźni wciąż ćwiczył wyciąganie pistoletu i strzelanie, raz za razem, pamiętając już o tym, by kciukiem zwolnić bezpiecznik. Ot tak, na wypadek, gdyby wysypiskostańscy komandosi przeprowadzili szturm na pociąg.
- Ciśnigty w życie - mruknął. - Ćwiczenia z Heideggera.
- Co proszę? Spojrzał na nią.
- Heidegger mawiał, że jesteśmy ciskani w życie. Tak jak ja zostałem ciśnięty w to... - Bez sensu zamachał dłońmi.
- No, cokolwiek to jest.
- Powiadał też, że podstawową cechą istnienia jest lęk w obliczu śmierci, co również wydaje się odnosić do naszej obecnej sytuacji. A wyjściem, które proponował, było uczynienie istnienia czy dasein, jeśli chcesz technicznych detali, autentycznym projektem. - Spojrzał na Stephanie.
- Jaki więc jest twój autentyczny projekt? I na ile jest autentyczny?
- Co? - zmarszczyła brwi.
Terzian nie mógł się powstrzymać, ba, nawet nie chciał. Stephanie miała po prostu pecha, że nie miał pod ręką nikogo, kogo mógłby zastrzelić, nic, co mógłby roztrzaskać pięściami, więc musiał ograniczyć się do wykładu.
- Więc umieśćmy to w przystępniejszym kontekście, dobra? Udajemy, że jesteśmy w filmie Hitchcocka. Oto scena, w której Grace Kelly tłumaczy Clarkowi Gable, kim tak naprawdę jest i o co w tym wszystkim chodzi.
Twarz Stephanie zastygła w grymasie wrogości. Może rozumiała, o czym mówił, a może nie, ale wrogość była oczywista.
- Nie łapię - powiedziała.
- Co, do kurwy nędzy, jest w tej torbie?! - wrzasnął. Długo patrzyła nań wściekle, po czym odpowiedziała,
nie kryjąc furii:
- Rozwiązanie kwestii światowego głodu. Czy to wystarczy?

Ojciec Stephanie pochodził z Angoli, matka - ze Wschodniego Timoru, dwóch niegdysiejszych portugalskich kolonii, gdzie przez dziesięciolecia od uzyskania niepodległości niemal bezustannie toczyły się krwawe wojny. Oboje rodzice wykazali się inteligencją i zdolnościami przewidywania, bo zachowali portugalskie paszporty. Spotkali się w Rzymie, gdzie pracowali dla UNESCO. Tam też dorastała Stephanie, która odziedziczyła kombinację genów i ich kodeks etyczny.
Miała magisterium z zarządzania z Uniwersytetu Wirginii, skąd wzięły się też amerykańskie naleciałości w jej an-gielszczyźnie. Potem ukończyła szkołę pielęgniarską i podjęła pracę w katolickiej organizacji humanitarnej Santa Croce, która posyłała ją do każdego obozu, jaki tylko mieli w rozdartej wojnami, zrujnowanej przez szarańczę, usianej watażkami i chłostanej piaskowymi burzami Afryce. Jak też do paru położonych gdzie indziej.
- Wysypiskostany... - domyślił się Terzian.
- Mołdawia. Byłam tam przez trzy miesiące... To miały być moje wakacje. - Zatrzęsła się. - Myśl sobie o mnie, co chcesz, ale to było przerażające. W Afryce człowiek się do takich rzeczy przyzwyczaja, ale żeby zobaczyć coś takiego w krajach rozwiniętych: lokalnych wodzów, nienawiść między narodowościami, wysiedlenia pod lufami karabinów, całe obszary leśne przeobrażane w pustynie, bo ludziom nagle zabrakło opału... - Jej oczy błysnęły szmaragdem. - To wszystko polityka, nie? Jak w Afryce. Głód i obozy uchodźców to teraz wszystko sprawy polityczne, zresztą było tak, jeszcze zanim się urodziłam. Całe narody giną z głodu, bo ktoś gdzieś widzi w tym dla siebie korzyść. Trudno jest po prostu wytłuc naród, którego się nie lubi, bo wojna kosztuje, w ONZ-ecie padają pytania, i jeszcze człowiek wyląduje w Hadze na procesie za zbrodnie wojenne. Ale jeśli poczekasz na nieurodzaj, a potem rozegrasz to tak, żeby tamci zagłodzili się na śmierć, to zupełnie inna sprawa: nagle twoi wrogowie wciskają ci wszystkie swoje pieniądze, żebyś tylko dał im żywność, z ONZ-etu płynie pomoc, a nie kłopoty, możesz inkasować działkę z pomocy i charytatywnej i łapówki od wszystkich agencji humanitar- ; nych, zaś wszyscy twoi wrogowie kończą w obozach, więc możesz bez oporu wprowadzić na ich tereny swoje wojska. Wtedy pozostaje tylko zagwarantować sobie, że twoi wrogowie przepadną, a część zaopatrzenia ukryć w rządowych magazynach, skąd można je sprzedawać głodującym albo eksportować dla zysku... - Wzruszyła ramionami.
- Tak to już jest na tym świecie, nie? Ale już nigdy więcej! - złapała w garść materiał torby i uniosła ją triumfalnie.
Dzięki pobytowi w Mołdawii Stephanie wciąż miała tam pewne dojścia, zarówno w agencjach humanitarnych, jak i w rządzie i przemyśle. Kiedy więc z Naddniestrza przyszły wieści o użytecznym projekcie badawczym, ona dowiedziała się o tym jako jedna z pierwszych.
- Więc co to takiego? Jakieś genetycznie zmodyfikowane zboża?
- Nie - uśmiechnęła się wątło. - To, co tu mamy, to zmodyfikowani konsumenci.
Naddniestrzańskie firmy biotechnologiczne interesowały się głównie kopiowaniem leków i transgenicznych zbóż wyprodukowanych gdzie indziej, wytwarzając je tanio i sprzedając po zaniżonych cenach. W tych laboratoriach mogło się znaleźć wszystko - DNA ludzkie, zwierzęce i roślinne. Te na wpół przestępcze firmy robiły to, co ich zdaniem było dla ludzi niezbędne: leki i żywność.
Zresztą nie tylko dla ludzi - zwierzęta też potrzebują lekarstw i paszy. Zagłodzone i przeżarte gruźlicą owce czy świnie nie są chodliwym towarem, więc utrzymywanie bydła przy życiu jest równie dochodowe, co troszczenie się o ludzi. W pewnej chwili jeden z menedżerów, który nieco przesadził z żubrówką, rzucił:
- Ale czemu w ogóle musimy się martwić o karmienie zwierząt? Czemu nie mogą sobie same produkować pożywienia, jak rośliny?
I tak zaczął się Projekt Zielone Wieprze, próba osiągnięcia wydajnego tuczu świń przez wyganianie ich na słoneczko.
- Zielone świnie - powtórzył Terzian z niedowierzaniem. - Ludzie giną przez zielone świnie.
- No, nie - Stephanie zbyła jego uwagę krótkim machnięciem ręki. - Ten pomysł nigdy się tak naprawdę nie skrystalizował, bo ktoś zadał kolejne pytanie: czemu świnie? To Adrian spytał: "Dlaczego poprzestać na fotosyntetyzujących zwierzętach - a czemu nie ludzie?"
- Nie! - Terzian był do głębi wstrząśnięty. - Chcecie, żeby ludzie mieli zieloną skórę?!
Stephanie przeszyła go spojrzeniem.
- Co, nie podobają ci się tłuści, szczęśliwi i zieloni ludzie? - Zaczęła wybijać wściekły rytm na podłokietnikach fotela. - Miałabym skórę pod kolor oczu. Mało atrakcyjne?
- Musiałbym się najpierw przyjrzeć - odparł, wciąż zszokowany.
- Z Adriana był naprawdę bystry gość. Naddniestrzanie zabili sobie geniusza - pokręciła głową. - Wszystko to już rozgryzł. Chciał ograniczyć efekt zazielenienia do skóry, kości czy tkanka mięśniowa miały pozostać niezmienione, więc zaczął od wirusa z tropizmem do naskórka. To brodawczak, ten od brodawek, nie?
"Aha, więc teraz pora na zielone brodawki" - pomyślał Jonathan, ale utrzymał język za zębami.
- Więc tak: jakbyś był Adrianem, to byś tego wirusa wybebeszył i zmienił mu kod, żeby wytwarzał chlorofil. Kiedy ktoś zostanie zakażony, wystawienie na światło słoneczne spowoduje rozmnażanie wirusa i przyrost chlorofilu w naskórku.
Terzian spojrzał na nią sceptycznie.
- To niespecjalnie wydajne. Rośliny uzyskują z chlorofilu węglowodany i tlen, zgoda, ale one nie potrzebują dużo pożywienia. Stoją sobie w jednym miejscu, nigdzie się nie wybierają. Dodaj ludziom chlorofil do skóry, i ile będą mieli z tego kalorii na dzień? Kilkadziesiąt?
Stephanie uśmiechnęła się drapieżnie, samymi kącikami ust.
- Chlorofil to tylko początek. Potrzebny jest naprawdę wydajny transport elektronów. U roślin to zadanie dla chloroplastów, ale w ludzkim ciele są od tego mitochondria. Nie trzeba więc tworzyć tych potężnych mechanizmów, które robią za zaplecze dla chlorofilu, wystarczy użyć tego, co już jest na miejscu. Co robi Adrian? Dokłada białkom z centrum reakcji przywieszki kierunkowe, tak żeby namierzały mitochondria, które i tak są wyładowane białkami, żeby sobie poradzić z transportem elektronów. Rezultat jest taki, że mitochondria obsługują transport z chlorofilu, bo to i tak poniekąd ich działka, a kiedy wirus zacznie się namnażać, po prostu stojąc w słońcu, można sobie nabić z tysiąc kalorii albo i więcej. Nie jest to kompletna dieta, ale z głodu się nie umrze. A głodujący nie mają zbyt wiele do roboty, więc mogą sobie stać i chłonąć słońce.
- Islandczycy wiele na tym nie zyskają.
- Islandczycy nie konają z głodu - spoważniała. - Tak się składa, że większość głodujących ludzi świata mieszka w gorących rejonach.
Terzian zatrzepotał dłońmi.
- Jasne. To pewnie mój rasizm. Możesz mnie pozwać. Stephanie uśmiechnęła się szerzej i pochyliła w jego
stronę.
- Nie powiedziałam ci jeszcze, gdzie Adrian naprawdę błysnął. Kiedy ludzie zaczną dostawać normalne pożywienie, w mitochondriach rozpocznie się rywalizacja między normalnym metabolizmem a transportem elektronów uzyskanych dzięki energii słonecznej. Zatem ten zielony wirus to tylko system rezerwowy, zabezpieczenie na wypadek, gdyby zabrakło normalnej żywności.
Teraz jej uśmiech był triumfujący.
- Koniec z używaniem głodu jako broni! Zielona skóra pozwoli, by ludzie zachowali siły i,zdolność do działania, aż nadejdzie pomoc. Pozwoli zachować zdrowie na tyle, by oparli się epidemiom związanym z niedożywieniem. Chodzi o to... - Zacisnęła pięści i pogroziła nimi niebu. - PADALCE JUŻ NIE BĘDĄ MOGLI MORZYĆ LUDZI GŁODEM! To koniec klęsk głodu! Jeden z czterech Jeźdźców Apokalipsy właśnie się przekręcił, tu i teraz, dzięki temu, co mam w tej torbie!
Podniosła ją i rzuciła Terzianowi, który odruchowo podkulił nogi w fotelu. Znów wyszczerzyła zęby w drapieżnym uśmiechu i rzuciła kpiąco:
- Myślę, że nawet ten nazistowski obkurwielec Heidegger uznałby mój projekt za całkiem w pytę autentyczny. A co pan o tym sądzi, Herr Doktor Terzian?

Tuś mi - pomyślała Michelle. Znalazła kolejną fotografię Terziana na Fetę des Aires de la Dine, z tą samą ciemnoskórą kobietą u boku. Wciąż miała na głowie ten słomkowy kapelusz z szerokim rondem, który nosiła we florenckim kościele, a na ramieniu tę samą czarną torbę, ale tym razem Michelle miała dobry widok na twarz w trzech czwartych profilu, widać też było jedną dłoń ze szczegółami niezbędnymi do identyfikujących pomiarów, zaciśniętą na rożku z lodami.
Wokół ekranu komputera wirowały nocne owady. Michelle rozpędziła je i zabrała się za odwzorowywanie postaci. Zdjęcie było na tyle dobrej rozdzielczości, że dało się je sporo powiększyć.
Z zaskoczeniem stwierdziła, że tajemnicza kobieta miała zielone oczy. Czarnoskóre kobiety o oczach zielonych, pomarańczowych, kaczeńcowych, a nawet koloru chromowanej stali nie były teraz niczym nadzwyczajnym, ale wiedziała, że w czasach Terziana taka kombinacja stanowiła rzadkość. Dodatkowe ułatwienie dla poszukiwań.
- Michelle... - glos rozległ się zaraz po tym, jak syrenka rozesłała w eter nowe pajączki. Po jej plecach przebiegł dreszcz.
- Michelle... - rozbrzmiało znowu. Darton.
Zamknęła kompa i schowała go z powrotem do siatkowej torby, po czym po linowej kładce wróciła z drzewa żelaznego na banian. Kolana uginały się pod nią, mostek jakby kilka razy niespodzianie się wahnął. Stanęła w końcu na krzepkim, zwisającym nad wodą konarze baniana i spojrzała ku horyzontowi.
- Michelle...
Na południowym zachodzie, w cieśninie dzielącej wysepkę syrenki od następnego kawałka lądu, kołysało się blade światełko. Latarnia na małej łodzi.
- Gdzie jesteś, Michelle?
Głos utonął w ciszy i odgłosie przyboju. Michelle wspomniała ściskany w dłoni bolec, długą, morderczą wędrówkę w górę zbocza nad Jeziorem Meduz. Bladego, dyszącego Dartona, konającego w jej ramionach.
Samo jezioro było jednym z cudów świata, ale stroma ścieżka przez przełęcz, oddzielającą je od oceanu, stanowiła wyzwanie nawet dla tych, którzy nie stali jedną nogą w grobie. Kiedy Michelle i Darton, wówczas w małpiej postaci, zeszli po południu z łodzi, nie wspinali się więc ścieżką, ale huśtając się na rękach, poruszali się w koronach ocieniających ją drzew, teku i gujawy, omijając trujące drzewa o wywołującej uczulenia czarnej żywicy. Choć podniebna podróż była mniej wyczerpująca, niż gdyby pokonali trasę pieszo, i tak oboje marzyli o kąpieli.
Dziesiątki tysięcy lat temu poziom wody był dużo wyższy. Kiedy opadł, jezioro pozostało odcięte od Pacyfiku, a w nim meduzy Mastigias sp., które wkrótce wyczerpały populację drobnych rybek, jakimi się żywiły. Meduzy, jak tysiące lat potem ludzie, porzuciły łowiectwo i zbieractwo, by zająć się rolnictwem - pozwoliły się zasiedlić koloniom alg, produkujących węglowodany, niezbędne meduzom do przetrwania. Nocą galaretowate stworzenia opadały na dno jeziora, za dnia wynurzały się i w ślad za promieniami słońca płynęły przez jezioro, dzięki czemu uzyskiwały energię potrzebną do wytworzenia ich dziennego pożywienia.
W chwili przybycia Dartona i Michelle w jeziorze znajdowało się około dziesięciu milionów meduz, od małych jak opuszek palca po giganty wielkości dużego talerza, a wszystkie zbite w ciepłą, drżącą, złotobrązową masę pośrodku jeziora. Kochankowie dzięki długim małpim ramionom bez trudu utrzymywali się na wodzie, śmiejąc się i pokrzykując, kiedy miliony meduz pieściły ich delikatnymi muśnięciami. Woda miała temperaturę krwi, prawie jakby się kąpali w zupie, bo meduz było tak dużo, że Michelle miała wrażenie, że mogłaby prawie chodzić po tafli jeziora. Ten ciepły dotyk może nie był erotyczny, ale na pewno zmysłowy.
Uwięzione w jeziorze od dziesiątków tysięcy lat, meduzy praktycznie postradały zdolność paraliżowania ofiar. Tylko niewielki odsetek ludzi był tak czuły na ich toksyny, by nabawić się wysypki albo poczuć umiarkowane pieczenie.
A naprawdę bardzo nieliczni cechowali się dużo większą wrażliwością.
Darton i Michelle opuścili jezioro o zmroku i już wtedy Darton z trudem łapał oddech. Twierdził, że się przemęczył, że wystarczy, jeśli wróci do obozu i coś przekąsi. Kiedy jednak przeskakiwali z drzewa na drzewo w drodze ku przełęczy, stracił uchwyt na jabłonce z Palau i runął przez gąszcz gałęzi. Wśród gradu owoców legł na ostrym, porośniętym glonami wapieniu.
Michelle opuściła się z drzewa na ziemię, a jej serce łomotało. Twarz Dartona była blada jak papier, każdy oddech sprawiał mu wielką trudność. Nie mieli jak wezwać pomocy, chyba że Michelle popłynęłaby łodzią do Koror albo do ich obozu na innej wyspie. Próbowała pomóc Dar-tonowi w marszu, podtrzymując go przy wspinaczce stromą górską ścieżką. W końcu jednak mężczyzna runął bez sił u stóp trującego drzewa. Michelle pochyliła się nad nim, by osłaniać go od kropli parzącej żywicy, aż umrze.
Jej plecy płonęły od skapującej trucizny, kiedy wyszeptała w ucho Dartona pożegnalne słowa. Nie wiedziała, czy je usłyszał.
Koroner stwierdził, że tak ostra alergia pojawia się raz na milion przypadków, i próbował pocieszyć Michelle, mówiąc, że i tak nie mogłaby nic zrobić. Torbiong, który przecież załatwił przyjazd Michelle i Dartona na wyspy, też ją pocieszał i oferował pobyt u swojej rodziny. Michelle zaskoczyła go, prosząc o pozwolenie na przeniesienie głównego obozu na inną wyspę, gdzie chciała samotnie kontynuować pracę.
Załatwiła też swoje przekształcenie w syrenkę, co z kolei dało początek lokalnej romantycznej legendzie.
Teraz zaś Darton wrócił, kołysał się na łódce w nieodległej cieśninie i wołał ją po imieniu, krzycząc przez megafon.
- Michelle, kocham cię... - słowa niosły się w noc głośno i wyraźnie. Syrence zaschło w ustach. Jej palce złożyły się w mudrę .
Chwila ciszy, a potem Michelle usłyszała, jak na łodzi Dartona zaskakuje silnik. Łódź przepłynęła obok niej, może pół kilometra od brzegu, zmierzając ku północnemu cyplowi wysepki.

- Michelle... - głos znów popłynął na wieczornej bryzie. Było oczywiste, że Darton nie ma pojęcia, gdzie jej szukać. Będzie musiała uważać przy zapalaniu świateł.

Darton zawołał jeszcze kilka razy, po czym znów uruchomił silnik i popłynął dalej. Zastanawiała się, czy ma zamiar przeszukać wszystkie trzysta wysp w tym archipelagu.
Będzie musiała przygotować jakiś plan działania na chwilę, kiedy w końcu ją znajdzie.

Tysiące pytań kłębiły się w głowie Jonathana, kiedy otworzył torbę Nike'a i wyjął z niej małe pudełko z twardego plastiku, coś jak pojemnik na przybory wędkarskie. Otworzył zatrzaski i podniósł wieczko. W środku były szklane fiolki ułożone we wgłębieniach ciemnoszarej pianki. Fiolki wypełniał płyn o lekko złotawym zabarwieniu.
- Brodawczak - powiedziała Stephanie.
Terzian zamknął wieczko i nerwowo zerknął przez ramię - nie chciał, żeby ktokolwiek zauważył go z tym w rękach. Gdyby go aresztowano jako podejrzanego o handel narkotykami, zwitki gotówki i pistolet tylko pogorszyłyby sprawę.
- Co się z tym robi, kiedy już dotrzesz tam, gdzie chcesz?
- Trzeba to rozsmarować po skórze. Wystawiony na promienie słoneczne namnaża się według potrzeb.
- Testowany?
- Na ludziach? Nie. Ale świetnie działa u rezusów. Jonathan postukal obrączką w poręcz fotela.
- Da się tym zarazić? No wiesz, to wirus, więc może się przenieść z osoby na osobę?
- Przez kontakt, skóra do skóry.
- Aha, czyli tak. A czy matki mogą go przekazać dzieciom?
- Adrian nie sądził, żeby wirus mógł się przedostać przez barierę łożyska, ale nie miał okazji, by to sprawdzić. Gdyby matka chciała zarazić swoje dziecko, zapewne musiałaby zrobić to rozmyślnie.
Wzruszyła ramionami.
- Jakby nie było, myślę, że matki nie będą miały nic przeciwko zielonoskórym dzieciom, pod warunkiem że będą to zdrowe zielone bobasy.
Spojrzała na malutkie fiolki w bezpiecznych piankowych kołyskach.
- Ta ilość wystarczyłaby do zakażenia wielu tysięcy ludzi. I bardzo łatwo możemy wyprodukować więcej.
"Gdyby matka chciała zarazić swoje dziecko..." Terzian zatrzasnął wieko pudełka.
- Odbiło ci, wiesz?
Stephanie przechyliła głowę i spojrzała na niego, jakby przewidziała jego zastrzeżenia i wysłuchiwała ich tylko po to, by poprawić mu nastrój.
- Niby dlaczego?
- Od czego tu zacząć... - Terzian zapiął torbę i rzucił ją na podołek Stephanie. Z zadowoleniem zauważył, że ona też odruchowo poderwała kolana w górę. - Chcesz rozprowadzić nieprzetestowany transgeniczny wirus w Afryce... akurat w Afryce, a ten kontynent ma mało chwalebną historię, jeśli chodzi o pandemie. Twój wirus został zmontowany przez bandę lewych farmaceutów w niby-kraju, którego tajna policja morduje ludzi, i to jakoś też nie umacnia we mnie pewności, że rezultatem twoich działań nie będzie klęska.
Stephanie postukała dwoma palcami w podbródek, jakby bardzo chciała mieć między nimi papierosa.
- W tej ostatniej kwestii mogę cię uspokoić. Adrian miał w laboratorium rodzinkę jaskrawozielonych rezusów, tyle że projekt przerwano i małpy zostały... hmm... skasowane.
- Skoro to taki rewelacyjny projekt, czemu firma dała sobie siana?
- Pieniądze - skrzywiła się, wściekła. - Głodujących ludzi nie stać na opłaty za kuracje, więc praktycznie trzeba by wirusa rozdawać. Do tego jeszcze trafiliby jako ci niedobrzy do gazet i telewizji, a żadna lewa firma biotechnologiczna z szemranego kraju o tym nie marzy. Milionom ludzi na tej ziemi odpierdala na myśl o genetycznie zmodyfikowanych warzywach... Wyobrażasz sobie, co gość, który nie zdzierży poprawionej papryczki, może zrobić na wieść o zarażaniu ludzi zmodyfikowanym wirusem? Firma zdecydowała, że gra nie jest warta świeczki. Zamknęli projekt.
Stephanie spojrzała na torbę.
- Tyle że Adrian też był w obozach. Przesiedleniec, uchodźca z wojny domowej w Mołdawii. Po prostu nie mógł żyć z myślą, że sposób na skończenie z głodem na świecie leży bezczynnie w lodówce w jego laboratorium. No i... - objęła dłońmi pudełko wewnątrz torby - ...zadzwonił do mnie. Wziął urlop i zarezerwował pokój w hotelu Henri IV przy Place Dauphine. I chyba jednak nie był wystarczająco ostrożny, bo...
Jej oczy zaszkliły się od łez i umilkła. Terzian wyjrzał przez okno, przekonany, że już wystarczająco zaplątał się w jej kłopoty. Zielony krajobraz zaczął przywdziewać wspaniałe kolory Prowansji. W oddali na wschodzie wznosiły się sine, zwieńczone śniegiem masywy Wysokich Alp, bliżej były sady migdałowców i drzewek oliwnych o lśniących liściach i wzgórza pokryte równymi rządkami winorośli. Pod zachodzącym słońcem srebrzył się Ren.
- Nie będę twoją mrówką - oznajmił. - Nie zamierzam skazić świata tym cholernym wirusem.
- Więc cię dorwą i zabiją. I to za nic.
- Moje doświadczenie w kwestii śmierci sugeruje, że zawsze umiera się za nic.
Prychnęła gniewnie.
- Mojedoświadczenie w kwestii śmierci sugeruje - zakpiła - że aż nadto często umiera się, bo ktoś ma z tego zysk. Chcę uczynić z ludobójstwa mało zyskowne przedsięwzięcie. Chcę zniszczyć rynek na śmierć głodową, ROZDAJĄC LUDZIOM ŻYCIE! - Znów prychnęła, tym razem rozbawiona: - Czy można zrobić bardziej antykapitalistyczny gest?
Terzian nie dał się sprowokować. Gesty to tylko gesty, pomyślał. Gest nie zmieni rzeczy podstawowych. Jeśli jakiś wioskowy jefe nie zdoła zagłodzić swoich wrogów, to użyje kul albo kupi od szemranych naddniestrzańskich firm jakiś zabójczy, genetycznie zmodyfikowany wirus.
Tętniący zielenią pejzaż za oknem zostawał za nimi w tempie ponad dwustu kilometrów na godzinę. Przyszedł steward i sprzedał im po kanapce i k ubeczku kawy.
- Powinieneś zadzwonić do żony z mojego telefonu - powiedziała Stephanie, rozwijając kanapkę z celofanu. - Zawiadom ją, że twój plan podróży się zmienił.
A więc zauważyła obrączkę.
- Moja żona nie żyje. Spojrzała na niego zaskoczona.
- Bardzo mi przykro.
- Nowotwór mózgu.
Tak naprawdę było to trochę bardziej skomplikowane - Claire uskarżała się najpierw na ból pleców, zrobiono jej operację i usunięto guz z kręgosłupa. Nastało parę tygodni szaleńczej radości i ulgi, a potem wiadomość, że doszło do przerzutu nowotworu na mózg, i że już nie da się operować. Chemioterapia zawiodła. Claire zmarła sześć tygodni po pierwszej wizycie u lekarza.
- Masz jeszcze jakąś rodzinę?
- Moi rodzice też nie żyją.
Wypadek samochodowy i tętniak. Terzian nie wspomniał już nawet, że wuj Claire, Geoff i jego partner Luis zmarli na AIDS, jeden osiem miesięcy po drugim. Claire odziedziczyła po Geoffie dom w stylu wiktoriańskim przy Esplanade w Nowym Orleanie. Jonathan sprzedał ten dom parę tygodni temu za sześćset pięćdziesiąt tysięcy dolarów, plus dodatkowe dziewięćdziesiąt pięć tysięcy za meble i czterdzieści jeden za kolekcję sztuki jeździeckiej wuja Geoffa.
Nie miał najmniejszej ochoty napomykać o tym, że ma dość pieniędzy, by latami bujać się po Europie.
To mogłoby tylko rozbudzić nadzieje Stephanie.
- Czytywałem powieści szpiegowskie. I wiem, że nie powinniśmy wysiąść w miejscu, do którego kupiliśmy bilety. Im dalej od Nicei, tym lepiej.
- W takim razie wysiadamy w Awinionie.

Spędzili w Prowansji prawie dwa tygodnie, zawsze nocując w hotelach, którym Ministerstwo Turystyki nie przyznało nawet jednej gwiazdki, albo wgites ruraux - gospodarstwach z pokojami do wynajęcia. Stephanie poświęcała mnóstwo energii, usiłując dodzwonić się z telefonu komórkowego do swoich kolegów w Afryce, co bardzo rzadko kończyło się powodzeniem i wpędzało ją w frustrację i niemal permanentną furię. Jonathan nie mógł się zorientować, do kogo ona właściwie dzwoni i jak sobie wyobrażała, że ci znajomi pomogą jej pozbyć się zmodyfikowanego brodawczaka. Zachodził też w głowę, ilu ludzi było świadomie wplątanych w tę aferę.
Odwiedzili parę lokalnych festynów, choć zawsze strasznie ciężko było przekonać Stephanie, że może bezpiecznie pojawić się w tłumie. Upierała się przy "kamuflażu" w postaci olbrzymich kapeluszy i okularów przeciwsłonecznych, przez co wyglądała jak szpieg z kreskówki. Terzian godzinami wędrował po polnych drogach, łąkach i wiejskich uliczkach, i mimo doskonałej lokalnej kuchni (same świeże produkty) zgubił kilka funtów, za to zyskał opaleniznę. Spróbował napisać kilka artykułów na laptopie, a materiały zbierał w kawiarniach internetowych.
Cały czas myślał, że świetnie by się bawił w tej podróży, gdyby towarzyszyła mu Claire.
- Co ty tak właściwie robisz? - zapytała go kiedyś Stephanie, gdy pisał. - Wiem, że wykładasz na uniwersytecie, ale...
- Już nie wykładam. Nie przedłużyli mi terminu na habilitację. Nie układało mi się najlepiej na wydziale.
- Czemu nie?
Odwrócił się od wyświetlacza pokrytego nieświeżymi ideami, do których nie mógł znaleźć świeżego podejścia.
- Jestem zanadto interdyscyplinarny. Jest takie miejsce na akademickiej tęczy, gdzie zbiegają się historia, polityka i filozofia. Zwykle nazywa się politologią, ale ja dokładam do tej mieszanki jeszcze ekonomię i rozumienie nauk ścisłych na poziomie popularnym... i wszyscy poza mną się w tym gubią. Dlatego magisterium mam ze "studiów amerykańskich". Niktz Wydziału Filozofiiani Politologii na moim uniwerku nie miał odwagi być moim promotorem, nikt też naprawdę nie wie, czym tak naprawdę są te "studia amerykańskie", więc zdołałem się tam ukryć. A doktorat mam z filozofii, ale tylko dlatego, że znalazłem emerytowanego profesora-odszczepieńca, który objął pieczę nad moim przewodem. Problem polega na tym, że kiedy przyjmują cię na Wydział Filozofii, to oczekują, że będziesz wykładał Platona, Hume'a czy kogo tam jeszcze, a nie mącił ludziom w głowach, dokładając Maynarda Keynesa czy Leo Szilarda. Jako wykładowca historii z kolei powinienem trzymać się powszechnie akceptowanych opowieści o przeszłości, nie zbaczając w mechanikę percepcji czy kantowskie koncepcje noumenu, że nie wspomnę już o tym, że świeccy są gotowi ukrzyżować człowieka za byle wzmiankę o Foucaulcie czy Nietzschem.
Na wargach Stephanie pojawił się cień uśmiechu.
- Więc gdzie znajdziesz pracę?
- We Francji? - Oboje się roześmiali. - We Francji można podać "myśliciel" jako zawód, nie trzeba nawet podeprzeć tego dyplomem, po prostu się to robi. - Wzruszył ramionami. - Ajak się nie uda, zawsze jeszcze zostaje Burger King.
W jej głosie słychać było rozbawienie:
- Wygląda na to, że masz przyszłość w branży hamburgerowej.
- Nie, nie jest aż tak źle. Jeśli zdołam wydać z siebie serię wysoce oryginalnych i podniecających artykułów, może uda mi się zyskać uwagę ludzi i miejsce pracy, w tej właśnie kolejności.
- I co, udało się?
Spojrzał na wyświetlacz laptopa i westchnął.
- Póki co, nie.
Stephanie przymrużyła oczy i przyjrzała mu się z namysłem.
- Jesteś człowiekiem niekonwencjonalnym. Jak to mówią, nie masz klapek na oczach.
- Jak to mówią.
- Nie powinieneś zatem protestować przeciwko radykalnemu rozwiązaniu kwestii głodu na świecie. Szczególnie takiemu, które nie będzie kosztować białych liberałów nawet złamanego grosza.
- Hola! Kto mówi, że jestem liberałem? Jestem ekonomistą.
Stephanie opowiedziała mu zatem o koszmarach Afryki. W południowej części kontynentu szykowała się kolejna klęska głodu. Mozambik padł równocześnie ofiarą suszy i powodzi. W rejonie Etiopii było jeszcze gorzej. Jak twierdzili jej przyjaciele, transport żywności agencji Santa Croce utknął w Mogadiszu, bo miejscowy watażka chciał renegocjować wysokość łapówki. Tymczasem w obozach w Bale i Sidamo ludzie konali z głodu, braku witamin, chorób zakaźnych i dyzenterii. Władze w Addis-Abebie były jeszcze gorsze, bo póki co nie pozwalały na żadną pomoc zagraniczną, nawet za łapówki.
A o sytuacji w południowym Sudanie nawet nie dało się myśleć.
- Więc jak ty byś to rozwiązał? - indagowała. - Jeśli w ogóle masz jakieś pomysły!
- Przetestować ten wirus, tego całego brodawczaka. Jeśli zobaczę, że to działa, jestem z tobą. Póki co jednak w Afryce jest już dosyć epidemii.
- Zamknąć wirusa w laboratoriach, kiedy tysiące ludzi umiera z głodu? Przekazać go rządom, które mogą nakryć go korcem z powodu nacisków pobożnych świrów i histeryków z organizacji pozarządowych? I to ma być rozwiązanie?
Stephanie wróciła do katowania telefonu, a Terzian, wściekły, poszedł na kolejny spacer wiejskimi dróżkami.
Dotarł do ruin starego zamku, rozpościerających się po zboczu pobliskiego wzgórza. Wciąż zastanawiał się nad słowami Stephanie. A co, gdyby ci jej roślinoludzie okazali się zdolni do życia? Świat, w którym ludzie mogli stać się roślinami, wymuszał przyjęcie zupełnie nowych reguł.
Stephanie powiedziała, że chce zniszczyć rynek na śmierć z głodu. Tyle że, uświadomił sobie Terzian, oznaczało to również zniszczenie rynku żywności. Jeśli ludzie bez pieniędzy mogliby uzyskać dość pożywienia, by przetrwać, to by znaczyło, że sama żywność utraciłaby wartość rynkową! Byłaby tak tania, że jej produkcja i sprzedaż nie przynosiłyby zysku.
A to tylko jedno z zastosowań tej technologii. Terzian usiłował nadążać za osiągnięciami nauki, słyszał o nanokonstruktorach. Zieloni byliby tylko pierwszą magiczną kulą w wielkiej naukowej salwie, która zmiotłaby wszystkie fundamentalne zasady, jakimi kierowali się ludzie, od kiedy stanęli na dwóch nogach. Co by się stało, gdyby wszystkie dobra podstawowe: żywność, odzież, dach nad głową, może nawet ochrona zdrowia, stały się tak tanie, że właściwie darmowe? Co wtedy miałoby wartość?
Nawet pieniądze byłyby wtedy bezwartościowe. Pieniądze mają wartość tylko wtedy, jeśli da się je wymienić na ilość towaru odpowiadającą ich nominałowi.

Nazajutrz wieczorem Michelle znów usłyszała Dar-tona krzyczącego przez megafon i zaczęła się zastanawiać, czemu działał po nocy jak nietoperz. Może dlatego, że wtedy jego głos niósł się dalej?
"Gdyby rano spał, byłoby łatwiej", pomyślała. Skończyła analizę części próbek, ale w nauce obowiązuje zasada, żeby nic nie robić samemu. Będzie musiała wybrać się do Koror, żeby rozesłać próbki do innych ludzi. Teraz wiedziała już, że powinna to zrobić rano, gdy Darton będzie spał.
Problem Michelle polegał na tym, że była żywą legendą. Kiedy mała syrenka wynurzała się z morza i szła na pocztę w piankowych bucikach, które zakładała do chodzenia po trotuarach, ludzie od razu ją zauważali. Wskazywali ją palcami, jechały za nią dzieciaki na deskorolkach, pasażerowie samochodów machali. Zastanawiała się, czy może liczyć na to, że nie powiadomią Dartona zaraz po tym, jak ją zobaczą.
Miała nadzieję, że Darton nie zaczął przeciągać wyspiarzy na swoją stronę.
Poznali się zaraz po studiach na Borneo. Resztę personelu badawczego stanowili ludzie starsi, spłacający podatki albo pracujący na drugą, trzecią, czwartą czy nawet piątą karierę zawodową. Przyciągnęło ich do siebie coś, co było jak jakaś gwałtowna siła natury, tak, że za dnia katalogowali ślimaki i żółwie słodkowodne, a noce spędzali we własnej skorupce, w namiocie-żółwiku. Starcy, z którymi dzielili dni, traktowali ich z. rozbawionym lekceważeniem, ale przecież tak samo podchodzili do wszystkiego. Darton i Michelle mieli to gdzieś. Opancerzeni młodością stawiliby czoło całemu Wszechświatowi.
Później postanowili kontynuować współpracę, ale kawałeczek dalej, po drugiej stronie równika, w Belau. Uczcili to załatwiając sobie nowe ciała, co dla Michelle było ekscytującym doznaniem - stanowczy rodzice nie pozwolili jej na zmianę ciała aż do osiągnięcia pełnoletniości, nie zważając na to, jak wielu z jej przyjaciół transformowało się od dziecka w ten czy inny modny kształt.
Michelle i Darton uznali, że do oczekujących ich zadań przydadzą się człekokształtne ciała, więc udali się do kliniki w Delhi i położyli do nanołóżek, pozwalając, by miniaturowe maszyny przeobraziły ich ciała, umysły, wspomnienia, pragnienia, wiedzę i dusze w długie ciągi cyfr, które z kolei załadowano do nowych ciał, kiedy te już były gotowe, oraz zachowano jako kopie bezpieczeństwa, do wgrania w razie potrzeby.
Bycie siamangiem okazało się fenomenalnym doznaniem. Wędrowali w koronach drzew nad swoją malutką wysepką, przerzucając się z gałęzi na gałąź w gorączkowej ekstazie. Michelle była szczególnie zauroczona włosami na swoim ciele - miała ich mniej niż prawdziwa małpa, ale i tak sporo. Budowali sobie na drzewach gniazda z liści i leżeli w nich splecieni, analizując dane, kochając się albo wystrzygając we włosach interesujące plemienne desenie. Seks bynajmniej nie był spokojny - był jak płomień, jak furia. Obsesja, którą wbrew rachunkowi prawdopodobieństwa udało się zaspokoić, ale to tylko podsyciło ogień.
Michelle przeglądała nazwiska i zdjęcia wyszukane przez pajączki, zajadając się jagodami ze śmietaną. Zdumiewająco dużo z nich przedstawiało ciemnoskóre kobiety
0 zielonych oczach, niemal wszystkie uderzająco piękne. Najwyższe prawdopodobieństwo, że któraś z nich jest poszukiwaną osobą wynosiło czterdzieści trzy procent.
Owe czterdzieści trzy procent należało do Brazylijki nazwiskiem Laura Flor, która, jak wkrótce wykazały poszukiwania, w krytycznym okresie przebywała w rodzinnym mieście Aracaju, zajęta między innymi porodem. Było nawet wideo z sali porodowej, ale Michelle go nie obejrzała. W tamtych czasach dzieci rodziły się w naprawdę odrażających okolicznościach.
Kolejna w hierarchii prawdopodobieństw była inna Brazylijka, widziana na kilku turystycznych fotografiach z Rio. Ta była bezimienna. Po dłuższych poszukiwaniach okazało się, że to Brazylijczyk - transwestyta. Terziana nie ciągnęło chyba w tę stronę, więc Michelle dała sobie spokój.
Trzecią podpisano tylko jako Stephanie, a zdjęcie zamieściła na swej stronie kobieta, która pracowała w agencjach , humanitarnych w Afryce. Stephanie wraz z grupą innych pracowników agencji pozowała na tle krytego blachą budynku żużlowych pustaków; jeśli wierzyć podpisowi, był to szpital.
Zdjęcie było kiepskiej jakości, ale Michelle i tak zdołała odwzorować rysy twarzy i posłała je dalej wraz z imieniem "Stephanie", by zobaczyć, co się trafi.
Pierwsze trafienie było natychmiastowe - karta kredytowa na nazwisko Stephanie America Pais e Silva, obciążona rachunkiem z hotelu. Stephanie mieszkała w hotelu w Paryżu przez trzy noce przed zniknięciem Terziana.
Serce Michelle przyspieszyło, kiedy dane pojawiły się na jej ekranie. Syrenka posłała więcej pajączków i dobre wieści zaczęły napływać wezbranym strumieniem.
Stephanie Pais miała podwójne obywatelstwo
Angoli i Portugalii. Część wykształcenia odebrała w Stanach, ale studiowała kiedy indziej niż Terzian. Od ukończenia studiów pracowała dla agencji humanitarnej zwanej Santa Croce. A potem pojawił się artykuł informacyjny, i to sensacyjny. Stephanie Pais została okrutnie zamordowana w Wenecji dziewiętnastego lipca, sześć dni przed tym, jak Terzian zaprezentował pierwszą wersję teorii "rogu obfitości".
DWA morderstwa...
Jedno w Paryżu, drugie w Wenecji. A jedną z zamordowanych była kobieta, która mogła być kochanką Terziana.
Michelle dopiero teraz uświadomiła sobie, że wstrzymywała oddech. Kręciło się jej w głowie. Kiedy już otrzeźwiała, wyliczyła sobie, która godzina jest teraz w Maryland, gdzie mieszkał doktor Davout, i poleciła kompowi, by natychmiast wysłał do niego wiadomość.

Z początku Davout był nieuchwytny, a kiedy w końcu odpowiedział na jej wezwanie, miała już kolejne informacje dotyczące Stephanie Pais. Zarzuciła go nimi bez tchu, a jednocześnie jej palce dźgały klawiaturę kompa, przesyłając mu kopie dowodów. Davout przenosił zdumiony wzrok z ekranu swojego kompa na twarz Michelle i z powrotem.
- Jak wiele z tego... - zaczął, ale stracił odwagę. W końcu zdołał zapytać: - Jak zginęła?
- Według agencji prasowej została zadźgana. Szukam akt policji.
- Czy są tam wzmianki o Terzianie?
, mignęła. - W raporcie policji będzie więcej szczegółów.
- Masz jakieś pojęcie, o co w tym wszystkim chodzi? Nie ma żadnych materiałów wskazujących na to, by Terzian miał jakikolwiek związek z przemocą.
- Jutro powinnam już mieć dość danych, by ci to wyjaśnić. Myślałam jednak, że powinnam ci to już przesłać, że może zdołasz powiązać to z innymi wydarzeniami z życia Terziana, o których nic nie wiem.
Palce Davouta ułożyły się w mudrę, której Michelle nie znała - widocznie coś bardzo starego. Doktor pokręcił głową.
- Nie mam pojęcia, co to za historia. Mogę tylko zasugerować, że chodzi o jakiś szalony zbieg okoliczności.
- Nie wierzę w takie zbiegi okoliczności. Davout uśmiechnął się.
- To dobra cecha u badacza. Doświadczenie jednak... no cóż - machnął ręką.
"Ale on ją kochał", Michelle upierała się w duchu. Serce jej tak mówiło. Stephanie była kobietą, którą pokochał po śmierci Claire, a potem ją zabito, Terzian zaś stworzył intelektualne podstawy świata, w którym im wszystkim przyszło teraz żyć. Wydał swą niedużą fortunę na programy pilotażowe w Afryce, które udowodniły, że jego wizja jest do zrealizowania w praktyce. Cały nowoczesny świat był pomnikiem dla Stephanie.
"Wtedy wszyscy byli młodzi", pomyślała. Nawet siedemdziesięciolatkowie byli młodzi w porównaniu z wiekiem, jaki teraz osiągali ludzie. Świat musiał wręcz promienieć miłością i pożądaniem. Davout jednak tego nie rozumiał, bo był stary i już całkiem zapomniał o miłości.
- Michelle... - głos Dartona niósł się nad falami. Sukinsyn. Michelle nie zamierzała dopuścić, by zepsuł
jej ten sukces.
Ułożyła palce w .
- Prześlę ci wszystko, jak tylko zbiorę dane. Myślę, że mamy tu coś fenomenalnego.
Podniosła kompa i obróciła go tak, by mieć pewność, że poświaty ekranu nie widać z wody. Oparta gołymi plecami ó korę drzewa żelaznego zaczęła przeglądać spływające pliki.
Nie mogła znaleźć raportu policji. Zaczęła go intensywnie szukać i dowiedziała się, że wszystkie dane weneckiej policji z tego okresu uległy zniszczeniu w czasie Wojny Świetlnej. Zatem miała do dyspozycji tylko to, co trafiło do mediów.
- Gdzie jesteś?! Kocham cię!
Teraz głos Dartona dochodził z większej odległości. Chłopak zawęził obszar poszukiwań, ale wciąż nie był pewien, gdzie dokładnie znajdowało się gniazdo Michelle.
Syrenka z uśmiechem złożyła komp i schowała go do siatki. Jej pajączki będą niestrudzenie pracować do świtu, podczas gdy ona będzie spać w hamaku, ukołysana odległymi nawoływaniami Dartona.

Co kilka dni przenosili się z miejsca na miejsce. Terzian zawsze rezerwował oddzielne sypialnie. Pewnego wieczora, kiedy siedzieli w cieniu na wiejskim tarasie i oglądali rozbłyski promieni zachodzącego słońca na srebrzystych liściach oliwek, Jonathan przyłapał się na tym, że się jej przygląda. Siedziała w starym trzcinowym fotelu, a jej profil wyraźnie odcinał się od starego wapienia Vaucluse. Porywisty wiatr niósł z sąsiedniej farmy aromat lawendy i Terzian poczuł przemożną chęć wdychania tego zapachu, aż zatrzeszczało w rozpychanych płucami żebrach.
Drgnienie warg Stephanie uświadomiło mu, że ona wie, że on patrzy. Odwrócił wzrok.
- Nie próbowałeś się ze mną przespać.
- Rzeczywiście - potwierdził.
- A jednak patrzysz. I nie da się ukryć, że nie jesteś eunuchem.
- Cały czas się kłócimy - wytknął. - Czasami nie możemy wytrzymać w jednym pokoju.
Uśmiechnęła się.
- Nie powstrzymałaby tego większość mężczyzn, których znam. Ani kobiet.
Terzian przeniósł wzrok na migoczące, kołysane wiatrem drzewa oliwne.
- Wciąż kocham moją żonę. Przez chwilę panowała cisza.
- To dobrze - powiedziała Stephanie:
I jestem też na nią zły - pomyślał Jonathan. Był wściekły na Claire za to, że go opuściła. Wściekły na wszechświat, który ją zabił, a jego pozostawił przy życiu; wściekły na Boga, choć w żadnego Boga nie wierzył. Wysypiskostańczycy bardzo się przydali - mógł pozwolić, by furia i nienawiść spadły na tych, którzy sobie na to zasłużyli.
Ech, ci pijani kretyni. Kogokolwiek spodziewali się zastać w tym hotelowym korytarzu, na pewno nie był to furiat w żałobie zza oceanu, gotów gołymi dłońmi powyrywać im tchawice.
Pozostawało tylko pytanie, czy byłby w stanie zrobić to ponownie. Wtedy wszystko stało się tak szybko, że nawet nie miał czasu myśleć, stare odruchy wzięły górę, ale nie było gwarancji, że uda mu się to drugi raz. Usiłował przypomnieć sobie całe kenpo, którego się uczył, szczególnie sztuczki używane przeciwko uzbrojonym ludziom.
Pistolet nosił przy sobie tak, że Wysypiskostańczycy nie znaleźliby broni, przeszukując pokój pod jego nieobecność. Kiedy był sam, na spacerach w migdałowych sadach, wśród wzgórz pachnących dzikim tymiankiem, ćwiczył wyciąganie broni - pstryk bezpiecznika, nacisk na spust... przy pierwszym strzale cyngiel stawiałby większy opór, ale strzał spowodowałby automatyczne odciągnięcie zamka i potem nie trzeba już tak mocno naciskać.
Jonathan zastanawiał się, czy nie powinien kupić więcej amunicji. Nie znał jednak francuskich przepisów i nie był pewien, czy jako cudzoziemiec nie narobiłby sobie kłopotów.
- Oboje jesteśmy wściekli - powiedziała Stephanie. Znów na nią spojrzał. Uniosła dłoń, żeby chronić oczy przed pchanymi wiatrem długimi, kręconymi włosami.
- Jesteśmy wściekli na śmierć. Tobie jednak sprawę dodatkowo komplikuje miłość. - Jej zielone oczy szukały jego wzroku. - Ale to nie w śmierci jesteś zakochany, prawda? Bo...
Terzianowi puściły nerwy. Nie miała prawa sugerować, że był w potajemnym sojuszu ze śmiercią tylko dlatego, że nie chciał zrobić milionów Murzynów na zielono. Tak paskudnej kłótni jeszcze nie mieli - skończyło się tym, że każde poszło w swoją stronę przez pola i sady, ścigane niesionym wiatrem zapachem lawendy.
Kiedy Terzian wrócił do pokoju, najpierw sprawdził miejsca, w których ukrył gotówkę, prawie z nadzieją, że Stephanie ukradła jego euro i uciekła. Ale nie.
Rozważał możliwość zakradnięcia się pod jej nieobecność do jej pokoju, zabrania brodawczaka i zawiezienia jej pociągiem z powrotem na północ, do Instytutu Pasteura czy gdzieś. Ale nie.
Rano, podczas śniadania, zadzwoniła komórka Stephanie. Jonathan w trakcie rozmowy obserwował twarz dziewczyny, najpierw wyrażającą ciekawość, potem lęk, a w końcu absolutne przerażenie. Stephanie pospiesznie wyłączyła telefon i spojrzała na niego.
- To był jeden z nich. Mówił, że wie, gdzie jesteśmy i że chce negocjować.
- Jeśli wiedzą, gdzie jesteśmy, czemu jeszcze ich tu nie ma?
Terzian sam się zdziwił, że mówi tak spokojnie.
- Musimy uciekać! - upierała się.
Więc uciekli. Porzucili Francję dla wzgórz Toskanii. Komórka Stephanie została w dworcowym koszu na śmieci, kupili nową w Sienie. Wiejska Toskania przypominała trochę Prowansję - pokryte winnicami wzgórza, gaje migoczące srebrem i zielenią oliwnych liści, otoczone murami średniowieczne miasta na skalistych wzniesieniach. Smukłe, wysokie cyprysy stojące na wzgórzach jak wartownicy nadawały jednak wzniesieniom inny profil, inne były odmiany winogron, a wiele winiarni miało pokoje do wynajęcia, gdzie goście mogli zakosztować lokalnej gościnności. Terzian nie mówił po włosku, a że z języków obcych najpierw nauczył się hiszpańskiego, to wciąż wymawiał słowa takie jak "villa" czy "panzanella", jakby były hiszpańskie. Stephanie jednak dorastała we Włoszech i mówiła w tym języku płynnie jak tubylec - ba, jak rodowita rzymianka.
Do Florencji mieli tylko parę godzin drogi, więc nic dziwnego, że Terzian nie potrafił oprzeć się pokusie odwiedzenia jednego z wciąż żywych wielkich pomników naszej cywilizacji. W dzieciństwie kilkakrotnie odwiedził Europę z rodzicami, ale tutaj jakoś nigdy nie dotarli.
Spędzili ze Stephanie cały dzień, wędrując po starówce, czasem kryjąc się przed ulewnymi burzami, które rozdzierały względną ciszę. W pewnym momencie właśnie dlatego znaleźli się w bazylice Santa Croce, pozostawiając błyskawice na zewnątrz.
- Święty Krzyż - przetłumaczył na własny użytek Terzian. - Twoi kumple.
- Nie mamy nic wspólnego z tym kościołem. Nie ma tu nawet naszej skarbonki na ofiary.
- A szkoda. - Terzian spojrzał na tłumy przemoczonych turystów. - Byłaby żyła złota.
Grzmoty towarzyszyły rozbłyskom fleszy, omiatającym wielki grób Galileusza niczym burza pod dachem katedry.
- Miło, że zapomnieli o cliryi z Inkwizycją i pochowali go w kościele - mruknął.
- Przypuszczam, że po prostu chcieli mieć go na oku.
Jonathan wiedział, że to potęga kapitału Florencji postawiła ten kościół, opłaciła witraże, freski Giotta, grobowce i sarkofagi wielkich ludzi tego miasta: Dantego, Michała Anioła, Bruniego, Albertiego, Marconiego, Fermiego, Rossiniego i rzecz jasna Machiavellego. Ten budynek, wszystkie jego sklepienia, kaplice, sarkofagi i chóry, powstał dzięki sukcesom bankierów, ludzi, dla których pieniądz był rzeczą prawdziwą i namacalną i którzy opłacili wieki pracy nad budową bazyliki ciężkimi kuframi solidnego bitego srebra.
- Jak sądzisz, co on by o tym pomyślał? - Terzian wskazał miejsce spoczynku Machiavellego, pogrzebanego w mieście, z którego za życia go wygnano.
Stephanie bez entuzjazmu przyjrzała się dziwnie mało zdobnemu sarkofagowi z łacińską inskrypcją.
- Żadna pochwałanie wystarczy - przetłumaczyła, po czym odwróciła się w stronę Jonathana. - Brzmi jednak przesadnie.
- Wiesz, tak naprawdę byl republikaninem. Tego akurat z "Księcia" się nie dowiesz. Chciał, żeby Florencja była republiką, bronioną przez żołnierzy-obywateli. Kiedy jednak miasto wpadło w ręce despoty, poszukując pracy, napisał podręcznik dla wszystkich despotów. Niestety zbyt uważnie przyjrzał się tyranii i posady nie dostał. Położył fundamenty pod nowoczesną teorię polityki, a to moja działka. A swoje idee oparł na założeniu, że wszyscy ludzie przez cały czas kierują się tymi samymi emocjami.
Rozmyślnie przeniósł wzrok na torbę na ramieniu Stephanie.
- A to może się niedługo skończyć, prawda? Chcesz zmienić ludzi w rośliny.
- Nie w rośliny! - syknęła, obrzucając spojrzeniem tłumy turystów. -1 nie tutaj!
Ruszyła wzdłuż nawy ku ozdobnemu nagrobkowi Michała Anioła. Postacie wyrzeźbione na sarkofagu wyglądały na pogrążone nie tyle w żałobie, co raczej w rozważaniach nad jakimś inżynieryjnym problemem.
- Twój plan będzie miał przynajmniej jeden skutek - powiedział, idąc za nią. - Zawali się rynek na żywność. Prawdziwy problem polega jednak na tym, co się stanie z rynkiem pracy?
Dokoła wciąż błyskały flesze. Stephanie wyszła z bazyliki. Ulewa minęła, ale budynek wciąż ociekał wodą. Umykając przed kroplami, schodami zeszli na plac przed kościołem.
Plac otaczały stare pałace, w większości z restauracjami albo sklepami na parterze. Jeden długi palazzo po lewej był przesłonięty rusztowaniami i płótnem. Nad placem niósł się łoskot młotów pneumatycznych. Terzian machnął ręką w kierunku źródła hałasu.
- Wyobraź sobie tylko, że żywność praktycznie nic nie kosztuje. Wyobraź sobie, że wraz ze swoimi dziećmi możecie zdobyć większość potrzebnej żywności, stojąc na słońcu. Oto moje następne pytanie: "Kto do cholery weźmie się za taką parszywą robotę jak sterczenie na rusztowaniu i piaskowanie jakiegoś starego budynku?!"
Wetknął dłonie w kieszenie i ruszył wzdłuż placu u boku Stephanie.
-.Na samym dnie rynku pracy jest mnóstwo ludzi, którzy niemal całe wypracowane zarobki przeznaczają na rzeczy pierwszej potrzeby. Milionami nielegalnie przekraczają granice, by wysłać do domu pieniądze na utrzymanie dzieciaków.
- Myślisz, że nie wiem?
- Jedyny powód, dla którego nielegalni imigranci mają miejsce na rynku, jest taki, że są prace, których ludzie żyjący w dostatku po prostu nie tkną. Kopanie rowów. Drogownictwo. Kanalizacja. Renowacja starych budynków i budowanowych. Ludzie zamożniejsi mogą służyć w wojsku czy policji, bo wiąże się z tym pewien status i mundur fajnie wygląda, ale nawet w najśliczniejszych uniformach nie będą robić za klawiszy. To zajęcie dla klasy pracującej, a jeśli jej członkowie staną się zbyt zamożni, by ciężko harować, to kto będzie pilnował więzień?
- Mam się bać tego, że ludzie będą mieli większy wybór miejsc pracy?
- Nie. Powinnaś się bać tego, że nie będą mieli żadnego wyboru. Wiesz, co następuje w chwili załamania rynku? Interwencja. Interwencja państwa, jeśli sytuacja na rynku jest wystarczająco poważna, a mogę się z tobą założyć, że taka będzie. Żeby w ogóle istnieć, państwo musi mieć kopaczy rowów, klawiszy, woźnych i drogowców; jeśli tych ludzi zabraknie, to państwo ich po prostu sobie zrobi. Myślisz, że nasi przyjaciele z Naddniestrza będą mieli jakiekolwiek opory przed zapędzeniem ludzi z łapanek do roboty fizycznej pod lufami karabinów? Ci u władzy będą wciąż chcieli, żeby ich pałace błyszczały. Demokracje liberalne będą próbowały wolontariatu, loterii czy czego tam jeszcze, ale założę się, że i tak będzie nam zależało na sprawnej kanalizacji, terminowych dostawach towarów do supermarketów i żeby ktoś wyniósł basen babci. A ja boję się tego, że kiedy sytuacja zrobi się naprawdę poważna, nie będziemy wcale werbować ludzi do tych zajęć bardziej delikatnie od tych twoich post-Sowietów. Zagwarantujemy sobie, że klasy niższe będą robić, co do nich należy, nawet jeśli będziemy musieli wyrżnąć połowę z nich, żeby drugie pół uwierzyło, że my tak na serio. A wiesz, jak to się technicznie nazywa? Niewolnictwo. I jeśli ktoś, kto ma korzenie w Afryce, nie docenia wagi tego potencjalnego problemu, to szczerze mówiąc, mocno się dziwię!
Oczy Stephanie pałały taką wściekłością, że widać to było nawet przez przeciwsłoneczne okulary.
- Uratuję ludzi, w tym jestem niezła - powiedziała po chwili. - A ty ratuj świat, jeśli umiesz.
Obróciła się na pięcie i odeszła.
- Niewolnictwo albo anarchia, Stephanie! - zawołał za nią. - Oto, jaki wybór narzucasz ludziom!
Był niemal pewien, że już nigdy jej nie zobaczy, że w końcu sprowokował ją do porzucenia go i samotnego kontynuowania misji, ale kiedy wieczorem wysiadł z autobusu w Montespertoli, zobaczył ją po drugiej stronie ulicy, jak krzyczała w komórkę. Dzień później, kiedy z lodowatą uprzejmością pili poranną kawę, powiedziała, że następnego dnia jedzie do Rzymu.
- Mogą mnie tam szukać, bo tam mieszkają moi rodzice, ale będę się trzymać od nich z daleka. Spotkam się z Odile na lotnisku i przekażę jej brodawczaka.
- Powinienem ci towarzyszyć.
- I co chcesz robić? Weźmiesz ten pistolet na lotnisko?
- Nie muszę go brać. Zostawię broń w pokoju hotelowym w Rzymie.
Zastanowiła się przez chwilę.
- W porządku.
Tej nocy ruiny zamku w Toskanii ponownie dręczyły Terziana - zniszczone resztki minionego ładu. Jonathan znów zastanawiał się, czy nie powinien ukraść brodawczaka i uciec. I znów tego nie zrobił. Nie opuścili jednak Florencji, bo komórka Stephanie zadzwoniła, gdy czekali : na dworcu. Odile była w Wenecji.
- Wenecja?! - wrzasnęła wściekle Stephanie. Zacisnęła pięści. Na rzymskim Fiumicino znaleziono skrytkę z bronią i wszystkie loty skierowano gdzie indziej, stąd i Odile znalazła się na lotnisku Marco Polo pod Wenecją. ; W biurze podróży, na które zwaliła się horda niespodziewanych klientów, pomimo szczytu sezonu turystycznego i znaleziono dla niej miejsce w hotelu. Fiumicino wciąż j było zamknięte i Odile nie wiedziała, jak ma dotrzeć j do Rzymu.
- Nawet nie próbuj! - krzyknęła Stephanie. - Przyjadę do ciebie.
To wiązało się z koniecznością wymiany biletów. Chociaż Stephanie świetnie mówiła po włosku, kasjer najwyraźniej wolałby, żeby ci stuknięci turyści zdecydowali się w końcu, które pomniki cywilizacji naprawdę chcą zobaczyć.
Terzian i tak planował odwiedzić Wenecję za pięć dni, czy coś koło tego. Miał wystąpić jako prelegent na Konferencji Myśli Starożytnej i Nowoczesnej. Może naprawdę wygłosi odczyt, jeśli cała ta afera skończy się do tego czasu.
Wkrótce za oknami pociągu jak zielony potop zaczęły płynąć wzgórza Toskanii. Był moment, kiedy pociąg zwolnił bieg - prace na torach, mężczyźni o opalonych ramionach, chroniący głowy pod kaskami - i Terzian zadumał się: jak w przyszłości należącej do Roślinoludzi, w tym Schlaraffenlandzie, ktokolwiek zechce naprawiać tory, szczególnie w tym upale. Może i istnieją ludzie, których natura przeznaczyła do naprawiania szyn, którzy robiliby to niezależnie, czy by im za to płacono, czy nie, z powołania albo z nudów, ale Jonathan podejrzewał, że za wielu to ich jednak nie ma.
Jeśli nie da się użyć marchewki - rozważał dalej - jeśli nie ma jak wynagrodzić ludzi za niezbędne prace, trzeba użyć kija. Wyprowadza się ludzi z miast pod lufami karabinów, jak to zrobił Poi Pot, bo jest praca i ktoś musi ją wykonać.
Zaczął stukać obrączką w poręcz fotela, zastanawiając się, jakie zawody miały jeszcze przyszłość. Może oświata - tu akurat sam nieźle się ustawił. Potrzebna będzie jakaś administracja. Niektórzy ludzie byli urodzonymi artystami, urzędnikami czy sprzedawcami, i będą robić swoje, nawet jeśli nikt im za to nie zapłaci.
Pojawiła się kobieta z wózeczkiem i sprzedała Terzianowi kawę i coś na ząb, z orzechami, ale nie był w stanie dokładnie określić, co to takiego było. I wtedy pomyślał: "Praca".
- Praca - powtórzył głośno. W świecie, w którym wszystko co niezbędne jest za darmo, największą wartość ma praca sama w sobie. Nie to, co można za nią dostać, ale sama praca.
- Praca jest rzadka i cenna, bo nie trzeba już pracować, by żyć. Waluta musi być zatem oparta na swego rodzaju wymianie pracy: x godzin równa się y dolarów. Pracą płaci się podatki.
Stephanie spojrzała na niego podejrzliwie. - Ito niby nie jest niewolnictwo?
- Co ty, Nozicka się naczytałaś? - skarcił ją. - Różnica jest dokładnie taka sama jak między "płaceniem podatków" a "byciem niewolnikiem". Cały czas, którego nie poświęcasz na spłatę podatków, należy do ciebie! Pora na zmartwychwstanie teorii wartości pracy! Karol Marks i Adam Smith tańczą na swoich grobach! W Krainie Roślinoludzi wartością jest praca sama w sobie! Kalorie!
Znów parsknął śmiechem i prawie oblał się kawą.
- Wszystko przeliczane na kalorie! Rząd gwarantuje pokrycie waluty pracą wymierzoną w kaloriach! Na utrzymanie dróg i kanalizacji każdy obywatel corocznie powinien uiścić rządowi odpowiednią ilość kalorii, albo osobiście, albo wynajmując kogoś, żeby pracował za niego. Pracę można wycenić na podstawie wydatku kalorycznego na godzinę, więc ktoś, kto wykonuje ciężkie prace fizyczne, płaci niższe podatki niż ci, co siedzą za biurkiem. Dzięki temu młodzi, silni i niecierpliwi ludzie zajmą się paskudną robotą, żeby mieć więcej czasu na własne sprawy! 0, jakże uszczęśliwieni będą intelektualiści! Przyzwyczaili się cenić swoje umysłowe wysiłki wyżej od pracy fizycznej, a ja odwrócę ich całą hierarchię wartości!
Stephanie prychnęła wzgardliwie.
- Ludzie, o których się martwię, nie mają żadnych pieniędzy, by płacić podatki.
- Wciąż mają ciała. I wciąż mogą zostać niewolnikami - Jonathan wyciągnął laptopa. - Pozwól, że poukładam sobie te myśli.
Gorączkowo tłukł w klawiaturę dwoma palcami przez całą resztę drogi, nawet na grobli łączącej Wenecję ze stałym lądem. Stephanie wyglądała przez okno na lagunę, krążące nad nią ptaki i dym. Trzymała torbę na kolanach, aż pociąg stanął po długiej podróży na Stazione Ferrovia delia Stato Santa Lucia.
Hotel Odile znajdował się w Cannareggio, dzielnicy, która co prawda znajdowała się najbliżej dworca, ale za to najdalej od większości miejsc odwiedzanych przez turystów. Rześki wiatr niemal wyrwał mapę z jego ręki, gdy wyszli z hali dworca, a vaporetto na szarozielonych wodach Canale Grandę kołysała mocna fala, kiedy płynęli ku Ca'd'Oro, fikuśnemu gotyckiemu pałacowi piętrzącemu się jak przerośnięty tort weselny nad rojem gondoli i motorówek.
Stephanie odpalała jednego papierosa od drugiego, najpierw zawzięcie, potem już z satysfakcją. Kiedy opuścili już Canale Grandę i wkroczyli do samego Cannareggio, wkrótce się zgubili. Kręte średniowieczne uliczki co jakiś czas przechodziły nad opustoszałymi kanałami o zastałej wodzie, ale same kanały prowadziły jakby donikąd. Kuchenne odory wskazywały, że była pora obiadu, więc na ulicach też prawie nikogo nie było, a już na pewno ani jednego turysty. Terzianowi burczało w brzuchu. Czasami ulice stawały się ledwie zaułkami. I właśnie w takim zaułku stali, przytrzymując rozłożoną mapę, by nie wyrwał jej wiatr, i przekrzykując się sugestiami co do kierunku, jaki powinni obrać, kiedy nagle ktoś zdzielił Terziana od tyłu.
Jonathan przyklęknął, z posmakiem krwi w ustach i dzwonieniem w uszach, po czym dość niespodziewanie dwóch mężczyzn pomogło mu wstać - tylko po to, by walnąć nim o ścianę zaułka. Chyba cudem nie trzasnął w mur głową, co skończyłoby się utratą przytomności. Oddech jednego z napastników śmierdział czosnkiem. Jonathan dostał łokciem w żebra i stęknął.
To wrzask Stephanie pozwolił mu odzyskać koncentrację. Przed oczami miał gwałtowny ruch, mignęło logo Nike, przypomniał sobie, że walczy z mordercami i że ma broń.
Znów ogarnęła go furia.
Robił tylko to, co wyćwiczył. Wyciągnąć broń, zwolnić bezpiecznik, mocno pociągnąć za spust. Strzelił do mężczyzny po prawej i trafił go w krocze. Przez ułamek sekundy widział jego ściągniętą bólem twarz i przypomniał sobie, jak Adrian padał na ziemię na Place Dauphine z dokładnie takim samym grymasem. Potem Terzian wetknął lufę w żebra napastnika po lewej i strzelił dwukrotnie. Trzymające go ręce zwolniły uścisk i opadły.
Ze Stephanie szarpali się dwaj kolejni mężczyźni. W sumie więc czterech, i Jonathan pomyślał bez entuzjazmu, że po paryskiej klapie pierwszej trójki centrala podesłała im poganiacza. Jeden próbował wyrwać torbę - Terzian rzucił się w jego stronę i strzelił z odległości może dwóch metrów, nie miał prawa spudłować. Mężczyzna z bolesnym westchnieniem runął na ziemię.
Ten drugi złapał Stephanie i obrócił ją tak, by osłonić się przed kulami. W dłoni ściskał nóż. Okulary Stephanie przekrzywiły się i Jonathan dostrzegł przez moment wściekłość w jej oczach. Wycelował w twarz nożownika. Nie odważyłby się pociągnąć za spust.
- Pofócja! - wrzasnął co sił w płucach. - Policial
Znów po hiszpańsku. Krzycząc, pryskał krwią na bruk. W oczach Wysypiskostańczyka widział lęk, zdumienie, wściekłość.
- Polizial - tym razem trafił z wymową. - Nie! - zawołał. Za późno. Nożownik musiał podjąć jednocześnie zbyt wiele decyzji, a zdaniem Terziana od dziecka nie był za bystry.
Zresztą w zawodówce dla zakapiorów od pierwszej lekcji wbijali im pewnie w głowy: "Jeśli nie wiesz, co robić, zabij zakładników".
Zamek pistoletu zablokował się w tylnym położeniu. Jonathan pokuśtykał do Stephanie, wykrwawiającej się na kocich łbach.
Miała poderżnięte gardło, nie mogła mówić. Złapała go za rękę, jakby chciała przekazać ważną wiadomość paznokciami, przez skórę. W jej oczach widział frustrację i gniew, ten gniew, który tak dobrze znał, aż w końcu ujrzał tam tylko pustkę, nicość, którą znał lepiej niż cokolwiek innego na tym świecie.
Zarzucił na ramię pasek sportowej torby i kuśtykając, wyszedł z zaułka na placyk z zadaszoną studnią. Skręcił w pierwszą lepszą ulicę i znalazł się ponad hotelem Odile. No tak: Wysypiskostańczycy mieli to miejsce na oku...
Hotel nie olśniewał, a odór czosnku i przypraw w holu sugerował, że recepcjonista właśnie jadł obiad. Terzian wszedł na piętro, na którym był pokój Odile, i zastukał do drzwi. Kiedy otworzyła - opalona, pulchna dziewczyna o pokaźnych biodrach - cisnął torbę na łóżko.
- Musisz zaraz wracać do Mogadiszu. Przed chwilą właśnie za tę torbę zabili Stephanie.
Zrobiła wielkie oczy. Terzian podszedł do umywalki, żeby jakoś oczyścić się z krwi. Ledwie powstrzymywał się od wycia z rozpaczy i gniewu.
- Zajmij się głodującymi - powiedział w końcu - a ja tymczasem ocalę resztę świata.

Michelle wynurzyła się z wody niedaleko łodzi Torbionga. Miała za sobą trzy tysiące sześćset kalorii w badaniach, upolowała też grańca z gatunku Epinephelus merra. Przehandlowała rybę za zapasy żywności.
- Masz jeszcze trochę jagód?
- Nie tym razem - pochylił się i spojrzał na nią, mrużąc oczy przed odbłyskami słońca na wodzie. - Ten twój młodzieniec robi się strasznie namolny. Płoszy ryby, nie daje spać żółwiom.
Syrenka złożyła skrzydła i usadowiła się wygodniej w pętli wyciągarki.
- Czemu więc nie wyrzucisz go z wyspy?
- Nie mam aż takiej władzy. - Podrapał się po szczęce. - On przepytuje ludzi. Zbiera nazwy miejsc, w których cię widziano. Widzi mi się, że wkrótce cię znajdzie.
- Tylko jeśli zechcę, żeby mnie znalazł. Może sobie wrzeszczeć, ile chce, ale nie muszę mu odpowiedzieć.
- No, jak chcesz - pokręcił głową. - Dzięki za rybę.
Michelle przeprowadziła wstępne badania nowych próbek, ale porzuciła je, zaintrygowana, co tym razem odkryły jej pajączki. Czuła przez skórę, że jest o włos od gigantycznego odkrycia.
Zaniosła kompa na wystający nad wodą konar. Przewijając tekst, zajadała batonik o nazwie "Malinowy Dynamit", który Torbiong dorzucił do zamówionych produktów. Staruszek chyba sobie zażartował - batonik był przesłodzony, kleił się od ślazu i miał jakiś dziwny posmak. Cisnęła go do wody z nadzieją, że żadna ryba się tym nie otruje.
Według raportów w mediach, Stephanie Pais zginęła w "ulicznym starciu" grupy cudzoziemców. Jako że władze nie znalazły śladu związków między tymi cudzoziemcami a Stephanie, z konieczności uznano, że była niewinnym świadkiem i ofiarą przemocy. W gazetach w ogóle nie wspomniano o Terzianie.
Michelle przejrzała kolejne materiały na temat tej sprawy. Nigdy nie znaleziono pistoletu, z którego strzelano do czterech mężczyzn, choć przeszukano wszystkie okoliczne kanały. Dwaj obcokrajowcy przeżyli walkę, ale jeden z nich zmarł osiem tygodni później wskutek powikłań pooperacyjnych. Ten pozostały przy życiu uparcie twierdził, że był niewinny, że to jakiś zupełnie obcy człowiek zaczął do nich strzelać, ale w sądzie nie dano mu wiary. Wylądował w więzieniu na wiele lat i zginął tam w czasie Wojny Świetlnej, jak większość ludzi, którzy w tym morderczym czasie znajdowali się za kratami.
Jeden z tej czwórki był Białorusinem, drugi Ukraińcem, pozostali dwaj - Mołdawianami. Wszyscy w przeszłości służyli w sowieckim wojsku, w Czternastej Armii na Naddniestrzu. Stephanie dostawała szału na myśl o tym, że nie może zawołać w przeszłość, powiedzieć Włochom, żeby powiązali tych czterech z morderstwem innego eks-Sowieta w Paryżu siedem tygodni przedtem.
W co do cholery zaplątał się Terzian z tą Pais? Czemu ci wszyscy ludzie powiązani z Naddniestrzem wyrzynali się nawzajem i dlaczego zabili Pais?
Może to o nią chodziło od początku. Nie zachowały się akta dotyczące jej pracy w Santa Croce, co było dziwne, bo dokumenty wszystkich innych pracowników agencji z tego okresu przetrwały. Może ktoś zadbał o to, żeby pewne rzeczy pozostały tajemnicą.
Santa Croce prowadziła w Mołdawii obóz dla uchodźców w czasie wojny domowej, która wybuchła po powstaniu Naddniestrza. Michelle mogłaby się założyć, że Stephanie Pais pracowała w tym obozie i zastanawiała się, jak wiele innych osób zaangażowanych w tę sprawę przewinęło się przez to miejsce.
Spojrzała na listę pozostałych obozów, administrowanych w tym czasie przez Santa Croce. Wyglądało na to, że mieli wtedy dużo pracy. Jedna nazwa wydała się jej znajoma, i po chwili namysłu przypomniała sobie, skąd to skojarzenie. To właśnie w obozie prowadzonym przez Santa Croce w prowincji Sidamo w Etiopii doszło do pierwszego wybuchu Zarazy Zielonych Lampartów - pierwszej transgenicznej epidemii.
Nigdy wcześniej nie próbowano przekształcania ludzkich ciał na poziomie komórkowym. Tym razem celem było umożliwienie ludziom syntetyzowania własnej żywności, w sposób znacznie bardziej prymitywny od tego, co przyszło później. To liść, a nie homo sapiens, był idealnie zaprojektowany, by skutecznie wykorzystywać chlorofil. Projektant wirusa odniósłby większy sukces, gdyby stworzył epidemię, której ofiary obrastały liśćmi. Jego następcy, zmierzający do tego samego celu, tak właśnie zrobili. Projektant Zielonych Lampartów zapomniał też, że naskórek zawiera już jeden enzym wzbudzany słońcem - melaninę. Wskutek tego Afrykanie, poddani działaniu wirusa, mieli zieloną skórę pokrytą ciemnymi plamami - stąd nazwa choroby, bo łaty były jak u cudownie zzieleniałych lampartów.
Zaraza Zielonych Lampartów wybuchła w obozie w Sidamo, a potem w kolejnych w rejonie Etiopii i Somalii. Następnie przeskoczyła na drugi koniec kontynentu, do Mozambiku, gdzie najpierw pojawiła się w obozie brytyjskiej agencji Oxfam w strefie objętej powodzią. Stamtąd błyskawicznie rozprzestrzeniła się po całym kontynencie i dalej, za oceany. Minęło całe pokolenie, nim odkryto sposób na "wyłączenie" wirusa, ale wtedy w świat wypuszczono już inne transgeniczne modyfikacje i nie było odwrotu.
Świat wkroczył w przyszłość przepowiedzianą przez Terziana na Konferencji Myśli Starożytnej i Nowoczesnej.
A jeśli Terzian wiedział o Zarazie Zielonych Lampartów, zanim wybuchła? - pomyślała, podekscytowana. Jego teoria "rogu obfitości" wydawała się prorocza właśnie dlatego, że epidemia wybuchła raptem parę tygodni po odczycie. Jeśli jednak ci postsowieccy rezuni byli w jakiś sposób zaplątani w rozprowadzaniu wirusa albo usiłowali przeszkodzić Jonathanowi i Stephanie w przeszmuglowaniu zmodyfikowanego wirusa do obozów...
TAK! Nie posiadał się z radości. To musiało być to! Nikomu nie udało się wytropić, skąd się wziął wirus Zielonych Lampartów, ale podejrzewano któreś z na wpół tajnych laboratoriów w byłym sowieckim imperium. Pozostawało tylko pytanie, jak w to wszystko wplątał się Jonathan, naprawdę istny Amerykanin w Paryżu...
To musiało być przez Stephanie, zdecydowała. Przez Stephanie, którą Terzian kochał, która kochała jego i która wciągnęła go w desperacką próbę ulżenia doli uchodźców.
Przez chwilę Stephanie napawała się pięknem tej koncepcji. Stephanie, pełna poświęcenia i zakochana, zginęła za swoje poglądy - i to była realśmierć! - a Terzian, ze złamanym sercem, podniósł sztandar i sprawił, że nadeszła przyszłość... czyli teraźniejszość, w której żyła Michelle. Cudowna historia! I do tej chwili nikt o tym nie słyszał, nikt nie pojmował bezmiaru poświęcenia Stephanie czy smutku Terziana... Aż do chwili, gdy zagadkę rozwikłała samotna syrenka, pracująca w odosobnieniu na swojej skale.
- Cześć, Michelle - odezwał się Darton.
Siedział w kajaku z żółtego plastiku - kajakarstwo było tu bardzo popularne, a już szczególnie pośród Wysp Skalistych. Niemal bezszelestnie podkradł się wzdłuż brzegu wyspy swoją łódką o napędzie elektrycznym. Teraz ponuro patrzył na nią spod zwisającego z klifu dzbanecznika.
Rzecz jasna, został po śmierci odbudowany. Wszystkie dane przetrwały w kopii bezpieczeństwa w Delhi, tam, gdzie go zdemontowano, zgrano i złożono z powrotem jako małpę. Teraz znów miał konwencjonalne męskie ciało, o szerokich barkach, śnieżnobiałym uśmiechu i krótkich, włochatych, pałąkowatych nogach, które pamiętała.
Wiedziała, że w czasie ich wspólnego pobytu na Belau Darton nie robił żadnych kopii bezpieczeństwa. Jego wspomnienia sięgały tylko do momentu, kiedy położył się w Delhi na nanołóżku. Do chwili, kiedy jego miłość do Michelle płonęła najgoręcej, kiedy właśnie zobowiązał się żyć z nią jako małpa na Wyspach Skalistych.
Ten płomień miłości trawił go przez tygodnie, jakie upłynęły od jego zmartwychwstania, i Michelle bardzo się z tego cieszyła. Każdy pozostawiony bez odpowiedzi desperacki, roznamiętniony list, który Darton posyłał jej przez eter, czynił ją naprawdę szczęśliwą.
- Jasna cholera - mruknęła. - Ja tu pracuję! , złożył palce Darton. Palce Michelle udzieliły mu mocno niecenzuralnej odpowiedzi.
- Nie rozumiem. Kochaliśmy się. Chcieliśmy żyć razem.
- Nie rozmawiam z tobą - odparła, usiłując skoncentrować się na obrazie z wyświetlacza.
- Byliśmy razem, kiedy doszło do wypadku. Nie rozumiem, dlaczego i teraz nie mogłoby tak być.
- Ani cię nie słucham - ucięła.
- NIE ODEJDĘ STĄD, MICHELLE! - wrzasnął. - NIE ODEJDĘ, DOPÓKI NIE POROZMAWIAMY!
Odpowiedział mu krzyk białych kakadu. Michelle bez słowa podniosła kompa, wstała i ruszyła w głąb wyspy. Gonił ją wzmocniony głos - zrozumiała, że Darton zabrał swój megafon.
- NIE UCIEKNIESZ, MICHELLE! MUSISZ MI POWIEDZIEĆ, CO SIĘ STAŁO!
Przypomnę ci Lisę Lee - pomyślała. - Wtedy to ją będziesz bombardował rozpaczliwymi listami.
Pierwszy miesiąc na Belau był dla Michelle istnym delirium szczęścia. Mieszkała z Dartonem w nadrzewnych gniazdach, spędzając upalne dni na opisywaniu unikalnej biologii wyspy, na której żyli. Szczęście jednak szlag trafił w Pradze, w czasie ich pierwszych wakacji. Spotkali tam Lisę Lee Baxter, amerykańską turystkę, która uważała, że małpy są słodkie, i zastanawiała się, co te kudłate dzieciaki robią daleko od swego dżunglowego habitatu.
Michelle dość szybko zorientowała się, że Lisa Lee ma co najmniej dwieście lat, że za jej brylantowobłękitnymi oczyma kryje się zwiędła, zmumifikowana dusza, którą przywiało do Pragi z jakiejś bezwodnej pustyni ducha. Dusza, która dla podtrzymania własnego istnienia potrzebuje krwi i żywiołowości młodych ludzi. Mimo różnicy wieku i prawdopodobnie także doświadczenia, wszystkie sztuczki Lisy Lee wydawały się Michelle tak oczywiste, tak bezczelne. A Darton je wszystkie łyknął.
I wrócił do Belau tylko dlatego, że Lisa Lee w końcu się nim zmęczyła. Był pokorny, poważny i desperacko pragnął znów kochać Michelle. Tyle że teraz i ona była już nim zmęczona. A do tego miała dostęp do jego danych medycznych, zgranych wtedy w Delhi.
- NIE UCIEKNIESZ, MICHELLE!
No, może i nie. Zatrzymała się, oparta jedną dłonią
0 pień baniana. Złożyła ekran kompa i schowała sprzęt oraz część innych rzeczy do siatkowej torby, po czym znów weszła na wystający konar.
- Nie będę tak z tobą rozmawiać. A ty nie dostaniesz się na wyspę z tej strony, klif wysuwa się zbyt daleko.
- Dobra - odparł, schrypnięty od krzyku. - To zejdź tu na dół.
Pochyliła się do przodu i odbiła z gałęzi. Słonowodny świat wybuchł w jej zmysłach. Rozpostarła skrzydła i trzepocząc podpłynęła do kajaka Dartona. Wynurzyła się, strząsnęła z oczu morską wodę.
- Jest tutaj tunel. Zaczyna się jakieś dwa metry pod wodą i prowadzi do jeziora. Z łatwością go przepłyniesz, jeśli wstrzymasz oddech.
- W porządku - zgodził się. - Gdzie ten tunel?
- Daj kotwicę.
Wzięła jego kotwicę, opadła na dno i delikatnie umocowała metalową łapę tak, żeby nie uszkodzić żywych koralowców.
Wspomniała igłę, którą zabrała nad Jezioro Meduz, a którą wcześniej napełniła wyciągiem z owoców mango, na które Darton miał bardzo silne uczulenie. Kiedy znaleźli się pośród roju meduz, z łatwością zdołała wbić igłę w łydkę Dartona, a potem pozwoliła jej opaść w beztlenowe głębie jeziora. Pewnie myślał, że uszczypnęła go w zabawie.
Radowała ją śmierć Dartona - bladość, rzężący oddech, rozpaczliwe błaganie w oczach.
W końcu to przecież nie było morderstwo, tylko przestępstwo czwartego stopnia. Nowego Dartona skonstruowano w ciągu paru dni. Cóż było warte ludzkie życie, jeśli można je było powielać w nieskończoność, i to za grosze?
Odbudowany Darton wciąż ją kochał, co ogromnie ją cieszyło. Radowało ją sprawianie mu udręki, to, że przez wieki będzie płacił za zdradę.
Syrenka była zdania, że Lisa Lee Baxter mogłaby wziąć u niej kilka lekcji.
Wynurzyła się w pobliżu tunelu i uniosła dłoń, układając palce w . Darton wytoczył się z kajaka, wciąż w ubraniu, i niezgrabnie podpłynął ku Michelle.
- Jesteś pewna, że damy radę? - zapytał.
- Ależ tak. Ty płyń pierwszy, ja za tobą, żeby cię wyciągnąć w razie kłopotów.
Kochał ją. To dlatego sapnął kilka razy, wypełnił płuca i zanurkował.
A Michelle, rzecz jasna, nie wspomniała, że tunel ma piętnaście metrów długości, niezły dystans do pokonania na jednym wdechu. Podążyła za nim bardzo zainteresowana, jak się to wszystko skończy, i gdy Darton utknął w jednym z przewężeń i usiłował się wycofać, złapała go za buty i przytrzymała tam, gdzie był.
Walczył zaciekle, ale nie trafił jej ani jednym kopnięciem. Długo miała pamiętać spojrzenie jego szeroko otwartych oczu, to porażone niedowierzanie na moment przed tym, kiedy powietrze wyrwało mu się z płuc i skonał.
Jakże żałowała, że nie mogła znów powiedzieć mu tego, co szepnęła do jego ucha, gdy umierał na skalnym grzbiecie nad Jeziorem Meduz: "Właśnie cię zabiłam. I zrobię to jeszcze raz".
Nawet gdyby jednak mogła powiedzieć mu to tam pod wodą, byłaby to nieprawda. Podejrzewała, że to byl ostatni raz, kiedy udało się jej go zabić. Trzy podobne wypadki wskazywałby już wyraźnie na morderczynię. Mogłaby wylądować w więzieniu, choć tylko za realśmierć ferowano naprawdę wysokie wyroki.
Oceniła, że prędzej czy później powinna "odkryć" jego ciało, choć jeśli puści kajak w dryf, to nie będzie musiała się z tym spieszyć.
Podniosła kotwicę kajaka i pozwoliła mu odpłynąć z sześciowęzłowym prądem przypływu, po czym złożyła skrzydła i wróciła do gniazda na banianie. Poczekała, aż bryza osuszy jej skórę, po czym wyciągnęła kompa z siatki i przyjrzała się danym o Terzianie, Stephanie Pais i początku Zarazy Zielonych Lampartów.
Stephanie zginęła za swoje poglądy, zamordowana przez agentów podrzędnego, ludobójczego reżimu. Terzian w jej obronie zabił czterech mężczyzn. Żył jeszcze wiele lat, a potem wraz z miliardami innych ludzi zginął w Wojnie Świetlnej, kochał Stephanie i nikomu nie zdradził jej sekretu. Tajemnicą podzielił się tylko z tymi, którzy z miłości dla Stephanie ponieśli zarazę między uchodźców świata.
Wtedy ludzie ginęli realśmiercią, taką, której nie można było naprawić. Michelle wiedziała, że pojmuje taką śmierć tylko jako intelektualną abstrakcję, nie coś, czemu kiedyś będzie musiała stawić czoło. Utracić kogoś na zawsze... Tego nie była w stanie pojąć. Nawet starożytni, którym realśmierć mogła grozić co dnia, nie potrafili się z nią pogodzić i dlatego Wymyślili mit o Niebie.
Pomyślała znów o śmierci Stephanie, o tym, że to musiało złamać serce Terzianowi, zamyśliła się nad tajemnicą, której Terzian dochował przez te wszystkie lata, i zdecydowała, że nie jest w nastroju, żeby ją ujawnić.
Owszem, poda Davoutowi fakty, bo za to jej płacił. Powie mu, co zdołała odkryć o Stephanie i Naddniestrzanach. Nie wspomni jednak o obozach zbudowanych przez Santa Croce na poznaczonym głodem globie, nie wskaże mu Sidamo i Zielonych Lampartów. Jeśli sam dojdzie do tych konkluzji, to znaczy, że sekretowi było pisane wyjście na jaw. Podejrzewała jednak, że Davout do tego i nie dotrze. Był zbyt stary, by połączyć kropki w jeden obraz, szczególnie, jeśli wziąć pod uwagę, że mało znane i postsowieckie państewka i obozy dla uchodźców w Afryce Wschodniej leżały daleko poza granicami jego kompetencji.
Michelle uszanuje miłość Terziana i tajemnicę Stephanie. W końcu ma też parę swoich sekretów.
Samotna syrenka zakończyła pracę na ten dzień i siedziała na swoim wysuniętym nad wodę konarze, patrząc! w morze, zastanawiając się, ile czasu minie, nim znów zacznie ją wołać Darton, i jakimi udrękami ona mu na to odpowie.

(z podziękowaniami dla dr. Stephana C. Lee)

Przełożył Tomasz S. Gałązka


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
NF 2005 01 zachowaj jako
NF 2005 01 zachowaj jako
NF 2005 01 angevina
NF 2005 01 kurs dla początkujących
NF 2005 09 operacja transylwania
NF 2005 02 siła wizji
NF 2005 06 wielki powrót von keisera
NF 2005 10 prawo serii
NF 2005 05 balet słoni
NF 2005 08 pocałunek śmierci
NF 2005 10 misja animal planet
NF 2005 12
NF 2005 06 dęby
NF 2005 10 śniąc w lesie wyniosłych kotów
NF 2005 08 twórca
NF 2005 02 tatuaż
NF 2005 02 podróżnicy
NF 2005 10 ujrzeć gwiazdy
NF 2005 11 puls maszyny

więcej podobnych podstron