Archiwum Gazety Wyborczej; KIM PAN JEST, PANIE BASAJEW?
WYSZUKIWANIE:
PROSTE
ZŁOŻONE
ZSZYWKA
?
informacja o czasie
dostępu
Gazeta Wyborcza
nr 243, wydanie waw (Warszawa) z
dnia
1999/10/16-1999/10/17,
dział ŚWIĄTECZNA, str. 10
Fot. REUTERS
WOJCIECH JAGIELSKI
KIM PAN JEST, PANIE BASAJEW?
Nie będzie żadnych rozejmów, żadnych pokojowych rozmów. Będziemy walczyć, aż
ostatni rosyjski żołnierz zginie albo ucieknie z Kaukazu. A nawet wtedy nie damy
im wytchnienia. Pójdziemy za nimi - zapowiada SZAMIL BASAJEW czeczeński dowódca
polowy, w rozmowie z Wojciechem Jagielskim.
Wojciech Jagielski: To było chyba dla Pana niezwykłe lato. Najpierw
ogłoszono Pana emirem Kaukazu, wkrótce największym terrorystą, a za kogo Pan sam
się uważa? Kim Pan jest? Zbawicielem Kaukazu? Biczem Bożym? Wojownikiem? Mężem
stanu?
Szamil Basajew: Jestem zwykłym muzułmaninem, który stara się żyć, jak
przykazał Wszechmogący.
Zwykły muzułmanin, który zostaje ogłoszony przywódcą świętej wojny
przeciwko niewiernym? Jeszcze niedawno głosił Pan, że największym zagrożeniem
dla czeczeńskiej niepodległości jest muzułmański fanatyzm.
- I nie zmieniłem zdania. Prorok Mahomet powiedział, że trzema śmiertelnymi
zagrożeniami dla islamu są: wojujący bezbożnicy, muzułmańscy uczeni, którzy
fałszywie tłumaczą Koran, i fanatyczni ignoranci. Tych ostatnich miałem na
myśli, mówiąc o muzułmańskim fanatyzmie. Fałszywymi uczonymi są sprzedajni
mułłowie oszukujący wiernych, by przypodobać się bezbożnym tyranom, a wojujący
bezbożnicy to oczywiście Rosja.
Porozmawiajmy o Pańskim nawróceniu. Jeszcze pięć lat temu słynny był Pan
jako partyzancki komendant, ale chyba nikt nie podejrzewałby nawet, że zostanie
Pan przywódcą Dżihadu, jednym z przywódców muzułmańskiego powstania na
Kaukazie.
- Prawdziwym muzułmaninem uczyniła mnie wojna. Wszyscy rodzimy się
mahometanami. I pan, i ja przyszliśmy na świat jako dzieci Wszechmogącego. Nie
potrafimy jednak od pierwszych dni odnaleźć prawdziwej drogi, błądzimy po
omacku, potykamy się. Błądzą też nasi przewodnicy, nasi ojcowie, kapłani,
przywódcy. Często w jak najlepszej wierze sprowadzają nas na manowce. Ja też
błądziłem wiele lat. Czciłem wartości, które były kłamstwem. Jeszcze w czasie
wojny, tej z lat 1994-96, walczyłem pod sztandarem "Wolność albo śmierć". Dziś
walczę też za wiarę. Pojąłem, że rzeczy, w które wierzyłem dotąd, są jedynie
ułudą, że przemijają. Że jedyną wartością wieczną jest wiara we Wszechmogącego.
Że tylko ona daje nadzieję i spokój. Nie doszedłem do tego z niedzieli na
poniedziałek. Dojrzewałem. Pięć lat temu, kiedy napadła na nas Rosja, świat
zachodni - strażnik tych wszystkich najświętszych wartości, jak równość,
wolność, sprawiedliwość, braterstwo, swobody obywatelskie - odwrócił się od nas.
Zdradził nas jak ladacznica, która idzie z tym, kto więcej płaci. Ta sprawa
wiele nas, Czeczenów, nauczyła. Zobaczyliśmy fałsz
naszych mistrzów. Zrozumieliśmy, że możemy liczyć tylko na siebie i miłosierdzie
Allaha. To dało nam ogromną siłę.
Jak to zmieniło Czeczenów?
- Ogromnie. Dziś stajemy do wojny z Rosją jako zupełnie inni ludzie. Walczymy
już nie tylko o wolność, ale i za wiarę. Nie tylko moi mudżahedini, ale także
niemal wszyscy Czeczeni zaczęli szukać w Koranie
odpowiedzi, jak żyć. Jeszcze pięć lat temu było wśród nas sporo takich, którzy
nie modlili się, pili alkohol, palili papierosy, sięgali po narkotyki. Dziś
niewielu pan takich znajdzie, a w mojej armii nie ma ich w ogóle. Ja też
rzuciłem tytoń. Niedawno kupiłem dla moich mudżahediów w Rosji mięso, żeby w
polowych kuchniach gotować im strawę na czas wojny, a teraz przychodzą do mnie
jeden po drugim i tłumaczą, że nie chcą tego mięsa, bo pochodzi z bydła, które w
Rosji zaszlachtowano niezgodnie z muzułmańskim obyczajem. Będę je musiał rozdać.
Czy nad Czeczenią nie krąży widmo
muzułmańskiego fanatyzmu?
- Krąży, krąży. Jest wśród nas sporo wojujących ignorantów, którzy chcieliby
zaprowadzić Boże porządki w jeden dzień, nie rozumiejąc, że ludzie nie są na to
gotowi. Zresztą nie tylko sami ludzie. Najczęściej ci, którzy chcą zaprowadzić
boże porządki, nie mają zielonego pojęcia o Koranie, choć są przekonani, że
posiedli całą mądrość. Jeśli chodzi o mnie, to jestem wrogiem zarówno wojującego
bezbożnictwa, jak i wojującego ignoranctwa.
Szamil Basajew przeciwnikiem skrajności? Dla wielu jest Pan ich
uosobieniem.
- Robią ze mnie takiego. Sam nie wiem dlaczego?
Pan się dziwi? A rajd na Budionnowsk w 1995 roku nie był skrajnym
rozwiązaniem? Znaleźć straceńców gotowych na śmierć i prowadzić ich w głąb
Rosji, gdy w samej Czeczenii trwa wojna? To nie
była skrajność?
- A cóż w tym skrajnego? Wszyscy kiedyś umrzemy. Takich nas stworzył
Wszechmogący. Wybór, jaki nam pozostawił, to nie - kiedy umrzemy, ale - jak.
Umrzemy, kiedy taka będzie Jego wola, i nic na to nie poradzimy, choćbyśmy
ukryli się w kamiennej twierdzy. Do wyboru pozostaje, jak umrzeć. Ja
postanowiłem umrzeć jak wojownik. Cóż w tym skrajnego? A cała sprawa
Budionnowska obrosła legendami. Zajęliśmy tam nie szpital i klinikę położniczą,
ale całe miasto, którym władaliśmy przez pięć godzin. Biliśmy się na ulicach,
potem wycofaliśmy się do dzielnicy, w której trwaliśmy aż do końca. Aż Moskwa
zgodziła się na rozmowy z Czeczenią i na to,
żebyśmy bezpiecznie wrócili do kraju. W tej dzielnicy, naszej ostatniej reducie,
był też ten szpital.
Huczy od pogłosek, że szykuje Pan operację Budionnowsk II (Basajew
tajemniczo się uśmiecha). Rosjanie znów najechali Czeczenię. Zajęli jedną trzecią kraju. Bombardują
pozostałe dwie trzecie. Czeczeńscy partyzanci nie są w stanie walczyć z ich
samolotami i śmigłowcami. Będzie Pan pewnie jednak musiał zrobić coś skrajnego,
żeby znów ich powstrzymać.
- Zajęli jedną trzecią kraju? No i co z tego? Niech lezą dalej. Niech pchają
do nas coraz więcej i więcej żołnierzy. Kiedy zbiją się w gromadę, łatwiej
będzie ich zniszczyć. To będzie naprawdę nasz bój ostatni. Tym razem nie będzie
żadnych rozejmów, żadnych pokojowych rozmów. Będziemy walczyć, aż ostatni
rosyjski żołnierz zginie albo ucieknie z Kaukazu. A nawet wtedy nie damy im
wytchnienia. Pójdziemy za nimi do Astrachania, do Stawropola, do Rostowa. Nic
nas nie zatrzyma.
Trzeba było tak zrobić w 1996 r., kiedy pobiliśmy Rosjan w Czeczenii. Trzeba było ich już wtedy zniszczyć, rzucić
na kolana. My wszyscy polowi komendanci byliśmy przeciwko rozejmowi.
Tłumaczyliśmy Maschadowowi, żeby nie układał się z Rosjanami, niczego nie
podpisywał. Mówiliśmy mu, że to błąd, że pozwolił Rosji wycofać się z wojny bez
kontrybucji, bez politycznych ustępstw, nawet bez przeprosin i bez ukarania
winnych masakr czeczeńskich cywili. Wycofali się z Czeczenii, jak gdyby nic się nie stało, jakby nie
przegrali wojny. Maschadow się oburzał. Mówił: "Co też wygadujecie?! Popatrzcie
tylko, kto podpisał się pod układem z Chasaw-jurtu o zawieszeniu broni. Sam
Jelcyn!". Bredził o zobowiązaniach, o prawie międzynarodowym. A przecież już
Churchill mówił, że układy z Rosją nie są warte nawet papieru, na którym są
spisywane.
Daliśmy Rosji cztery lata na spokojne przygotowania do nowej wojny. I dziś ją
mamy. Allah ukarał nas za głupotę i pychę, tak jak ukarał afgańskich
mudżahedinów.
Dlaczego Maschadow tak wierzył Rosji?
- Maschadow ma duszę romantyka i radzieckiego pułkownika. Pół życia
przesłużył w armii radzieckiej jako artylerzysta. Przywykł wierzyć Moskwie.
Najpierw ramię w ramię walczyliście przeciwko Rosji, potem
rywalizowaliście o urząd prezydenta Czeczenii.
Jeszcze później rozeszliście się i staliście politycznymi wrogami, którzy o mało
nie wywołali wojny domowej, a dziś Maschadow mówi, że znów zgodził się Pan pójść
pod jego komendę.
- To prawda. Dziś znowu jesteśmy razem, bo znów zagraża nam wróg. Do rozejmu
z Chasaw-jurtu wszyscy byliśmy zjednoczeni, bo mieliśmy wroga - Rosję.
Podpisując z Moskwą pokój, Maschadow sprawił, że ten wróg dla wielu Czeczenów zniknął, a przynajmniej przestał wydawać się
straszny. Zaczęliśmy szukać wrogów między sobą, a tego właśnie chciała Rosja. A
z Maschadowem wciąż jesteśmy dla siebie jak dobrzy przyjaciele, którzy otwarcie
aż do bólu mówią sobie, co się im w nich nie podoba.
Maschadow mówi, że głupotą i skrajną nieodpowiedzialnością z Pana strony
było najeżdżać na sąsiedni Dagestan. Że dał Pan Rosji powód do wojny.
- A ja mówię, że głupotą było podpisywać rozejm z Rosją i dawać jej czas na
przygotowania się do nowej wojny. Wojna wybuchłaby tak czy inaczej. Od początku
roku Rosjanie prowokowali incydenty, tak czy inaczej znaleźliby pretekst do
wojny. Nasze milczenie tylko ich zachęcało do działania. Uznali to po prostu za
dowód naszej słabości. A do Dagestanu wyruszyłem w sierpniu na pomoc naszym
braciom, którzy - tak jak kiedyś my - zamarzyli o wolności i wywołali powstanie,
a raczej zostali do niego zmuszeni, gdyż Rosjanie ich zaatakowali.
Byłem wtedy w Botlichu i bynajmniej nie odniosłem wrażenia, by tamtejsi
chłopi widzieli w Panu zbawcę i wyzwoliciela.
- A co mieli mówić. W Dagestanie panuje skorumpowana dyktatura. Tysiące ludzi
ginie lub trafia do więzienia za nieprawomyślność. Oni nie tylko boją się mówić,
że wierzą w Boga, boją się nawet w Niego wierzyć. My pojechaliśmy do Dagestanu,
żeby bić się nie z miejscowymi chłopami, tylko z Rosjanami i ich marionetkami.
Mówiliśmy ludziom, żeby wyjeżdżali z wiosek, bo Rosjanie zbombardują je, jak
tylko dowiedzą się, że tam jesteśmy. Nie wyrządziliśmy najmniejszej krzywdy
żadnemu z dagestańskich wieśniaków. I myślę, że posialiśmy ziarno, które wkrótce
przyniesie żniwo.
Krążyły plotki, że na miesiąc przed najazdem na Dagestan spotkał się Pan w
Nicei z szefem kancelarii Jelcyna Aleksandrem Wołoszynem. Był Pan na Lazurowym
Wybrzeżu?
- Oczywiście, że byłem. Wołoszyn przyjechał i dał mi dwa miliony dolarów na
wojnę. Potem przyjechał miliarder Bierezowski i dorzucił jeszcze cztery, a i
"Saudyjczyk" - Osama bin Laden - dodał swoje pieniądze. Byli jeszcze emisariusze
wywiadów: rosyjskiego FSB, amerykańskiego CIA, izraelskiego Mossadu i, o ile
dobrze pamiętam, także waszego UOP. Wpłaciłem te wszystkie pieniądze do
szwajcarskiego banku. Tylko kartka, na której zapisałem numer konta, gdzieś mi
się zapodziała i nijak nie mogę ich wypłacić.
Pan sobie stroi żarty, a oskarżenia są poważne.
- Toteż odpowiadam na nie z należną powagą.
A czy wybierając się na wojenną wyprawę do Dagestanu, uprzedził Pan
chociaż prezydenta Maschadowa?
- A niby po co? Nie byłem ministrem ani urzędnikiem. Mogę robić, co mi się
podoba, i pomagać każdemu, kto mnie o to poprosi. Pomogę też wam, Polakom, jeśli
będziecie mnie potrzebowali. Jeśli nie uda mi się do was przebić, będę wam
pomagał tu, na Kaukazie, jak umiem najlepiej. Byle tylko sprawa była słuszna.
A w Abchazji sprawa była słuszna? Pojechał Pan tam, żeby pomóc tamtejszym
separatystom oderwać się od Gruzji. Straszny błąd. Gruzini tego Czeczenom nie zapomnieli. Kiedy rok później Rosja
napadła na Czeczenię, Gruzja mogła być waszym
sojusznikiem.
- Jeśli komuś pomagam, to z sercem. Nie kalkuluję, co z tego będę miał, czy
mi się opłaci czy nie. Nie kupczymy pomocą. Pomogłem Abchazom, bo groziła im
eksterminacja z rąk Gruzinów. Gruzja mogła ten konflikt rozwiązać inaczej, niż
wydając wojnę tej garstce Abchazów. Pomogłem im, bo działa im się krzywda. Tak
samo pomógłbym też Gruzji, gdyby została napadnięta przez Rosję.
A w Górnym Karabachu walczył Pan, pomagał Azerom?
- Byłem tam, ale nie walczyłem.
Sprawa nie była słuszna? Czy też może była beznadziejna?
(Basajew tajemniczo się uśmiecha.)
A do Afganistanu po co Pan jeździł?
- Pojechałem do Afganistanu na początku 1994 r., żeby prosić tamtejszych
mudżahedinów, by nauczyli Czeczenów, jak walczyć z
samolotami i śmigłowcami oraz jak robić pola minowe. Śmieli się ze mnie, kiedy
im powiedziałem, że chcemy się bić z Rosją, ale przyjęli pół setki naszych.
Szkolili się pół roku. Wrócili do kraju akurat na wojnę.
Gdzie się szkolili w Afganistanie?
- W Choście. Ale uprzedzę następne pytanie. Osamy bin Ladena w ogóle jeszcze
nie było wtedy w Afganistanie.
Podobno kupił Pan ostatnio w Afganistanie amerykańskie przenośne wyrzutnie
rakiet przeciwlotniczych Stinger.
- Mamy wszystkiego po trochu. Stingery także.
Można wiedzieć ile? Podobno cztery?
- Mamy jedną wyrzutnię i jedną rakietę. I tą jedną rakietą zestrzelimy sto
rosyjskich samolotów.
Afgańscy mudżahedini wygrali wojnę z Rosją, a potem sami sobie skoczyli do
gardeł, obracając kraj w cmentarzysko ruin. Nie brak przepowiedni, że taki sam
los czeka Czeczenię.
- Afgańczycy popełnili ten sam grzech, co my w 1996 roku. Pobili Rosjan i
pozwolili im wyjechać bez kontrybucji, bez przeprosin. Zwycięzcy okazali się
takimi nędzarzami, że nie byli w stanie odbudować kraju. Dziś są słabi i każdy
ich popycha, gdzie chce. Nawet słynny Ahmad Szah Massud, który dziesięć lat bił
się dzielnie z Rosjanami, teraz jest zależny od ich pomocy. Po zwycięstwie
powinni iść za ciosem, najechać ZSRR, rzucić Moskwę na kolana. Nie zrobili tego
i Allah ich ukarał. Tak jak i nas karze za nasze błędy. My jednak mamy jeszcze
czas, by je naprawić.
Proszę mi powiedzieć, dlaczego Rosja najechała na Czeczenię właśnie w grudniu 1994 r.
- W 1993 r. Rosja była jeszcze za słaba. Dopiero dochodziła do siebie po
październikowej ulicznej wojnie w Moskwie między obozami prezydenckim i
parlamentarnym. Jeszcze coś do powiedzenia mieli nieliczni rosyjscy demokraci. A
przede wszystkim Czeczenia była jeszcze za słaba,
by uciec Rosji. Na Kremlu o tym doskonale wiedzieli. W 1994 roku sytuacja się
zmieniła. Czeczeńska gospodarka zaczęła stawać na nogi. W roku 1995 r.
chcieliśmy wprowadzić własną walutę i paszporty. Kiedy wiosną 1994 r. doszły do
mnie wieści, że zwiększono pobór do armii, wiedziałem już, że wojna zacznie się
jesienią.
Czy Jordańczyka Chattaba, który przyjechał do Czeczenii bić się z Rosjanami, a dziś jest nazywany
jednym z przywódców fundamentalistów islamskich na Kaukazie, poznał Pan jeszcze
w Afganistanie?
- Chattaba poznałem w Czeczenii. Znalazłem w
nim przyjaciela i towarzysza broni. Nie jest żadnym mędrcem, ale pomógł mi
odnaleźć się w islamie. Po wojnie założył u nas obozy szkoleniowe dla
mudżahedinów. I powiem coś panu. Jego obozy stały się tak prestiżowymi
uczelniami, że większość ochroniarzy dagestańskich kacyków jest właśnie uczniami
Chattaba.
Ale Pańska przyjaźń z Chattabem ułatwia Rosjanom przedstawianie Pana jako
kaukaskiego Osamę bin Ladena.
- Na potrzeby Zachodu Rosjanie mówią, że pieniądze daje mi bin Laden, w Rosji
Kreml rozpowiada, że pieniądze daje Bierezowski. Robią ze mnie potwora
zaprzyjaźnionego z najbardziej znienawidzonymi wrogami. Nazywają mnie
terrorystą, muzułmańskim fanatykiem. Wszystko po to, żeby odwrócić uwagę od
tego, co naprawdę dzieje się na Kaukazie. A toczy się tu wojna
narodowowyzwoleńcza. Dagestan to nie Rosja. Tak samo jak nie była Rosją Polska
ani Czechy, ani Gruzja. Zostaliśmy przed wiekami podbici przez imperium i był
czas, kiedy razem z nim walczyliśmy. Wyście już zwyciężyli, my wciąż walczymy.
Trwa dekolonizacja Kaukazu, upada ostatnie imperium świata, ale do tego Rosja
nawet przed samą sobą nie chce się przyznać.
Co Rosja chce osiągnąć, najeżdżając znowu na Czeczenię?
- To, co zawsze. Kreml chce, by rosyjscy żołnierze mogli obmywać zmęczone
stopy w wodach Atlantyku i Oceanu Indyjskiego. Myślicie, że się zmienili,
zapomnieli o was. Ale nie martwcie się, pomogę wam, zniszczę Rosję. Jeśli chcą
widzieć we mnie terrorystę, bicz boży, nocny koszmar, będę nim z największą
przyjemnością.
[Podpis pod foto]
Szamil Basajew przywiózł właśnie transport arbuzów dla swoich żołnierzy w
dagestańskiej wiosce Ziburchare, 11 sierpnia 1999 r.
(szukano: Czeczenia)
© Archiwum GW, wersja 1998 (1) Uwagi
dotyczące Archiwum GW: magda.ostrowska@gazeta.pl
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
50 20 Pażdziernik 1999 Znaczy terrorysta45 14 Pażdziernik 1999 Otworzyć wrota Groznegomoj pan jest sila ma52 22 Pażdziernik 1999 Pięć rakiet, sto ofiar41 9 Pażdziernik 1999 Wojna nieaktywnanasz pan jest dobrym pasterzem46 15 Pażdziernik 1999 Bomby na Trawiaste Wzgórza53 25 Pażdziernik 1999 Można mnie nazwać radykałem34 2 Pażdziernik 1999 Siłą się nie daPan jest pasterzem moimkim kobieta jest kochaniePrzedsiebiorczosc wyklad 16 październik 201342 12 Pażdziernik 1999 Wola najwyższego33 2 Pażdziernik 1999 Rosjanie w Czeczenii17 16 Wrzesień 1999 Miasto pod lupąwięcej podobnych podstron