Instytut Socjologii UW
Ideologiczne przesłanki polityki społecznej:
Strategie podziału
Socjologia problemów społecznych
Pod redakcją Kazimierza W. Frieske i Pawła Poławskiego
Na prawach rekopisu
Kazimierz W. Frieske
Wstęp: Ideologiczne przesłanki polityki społecznej
Wstępnie i bez dyskutowania rozmaitych możliwych sposobów określania sensu terminu "polityka społeczna", a także uchylając się od komentowania propozycji dotyczących jej statusu poznawczego, "naukowości" bądź "praktyczności", funkcji, zadań czy zasad, wypada zauważyć co następuje: bez względu na to, jaka koncepcja polityki społecznej wyłoni się z refleksji nad wskazanymi kwestiami, to tak czy inaczej każda z nich musi - świadomie lub nie, przez kontekst lub explicite - rozstrzygać przynajmniej jedno zagadnienie o podstawowym znaczeniu. Otóż, można obstawać przy tym, że polityka społeczna jest jakoś kwalifikowaną, dotyczącą określonego zespołu zagadnień, zorientowaną przez mniej lub bardziej szeroko podzielane priotytety, etc., ale jednak przede wszystkim polityką. Można też, rozwijając zgoła odmienny tok myślenia, utrzymywać, że słówko "polityka" ma w nazwie "polityka społeczna" sens oboczny, taki na przykład, jaki nadawał mu Leon Petrażycki proponując na przełomie stuleci "politykę prawa" jako prawotwórstwo zorientowane na instrumentalną sprawność realizacji celów, które chce się przy jego pomocy osiągać. Polityka prawa, czy - powiedzmy - polityka techniczna bądź polityka naukowa jest "polityką" w tym sensie, że sugeruje jakąś strategię czy taktykę działania, instrumentalną konsekwencję, może też - jakiś zakres władzy działającego podmiotu - ale przecież nie jest polityką w takim znaczeniu, jakie się temu terminowi nadaje w parlamentarnych demokracjach.
Wybór dotyczy wtem, nieco upraszczając, lokowania polityki społecznej albo w obszarze "politics" albo w obszarze "policy". Wbrew pozorom, nie da się tej kwestii rozstrzygnąć w sposób kompromisowy i najwygodniejszy, to jest - nie da się rozsądnie i unikając oskarżenia o intelektualną hipokryzję powiedzieć, że cele polityki społecznej ustalane są w pierwszym z tych obszarów, zaś środki i sposoby posługiwania się nimi - w drugim. Jest tak dla kilku dość oczywistych powodów, z których dwa wydają się najistotniejsze.
Po pierwsze, pozornie klarowna dystynkcja między celami i środkami staje się chwiejna wtedy, gdy przesuwamy się z jednego poziomu analizy na drugi. Można - na przykład - powiedzieć, że jednym z celów polityki społecznej jest przeciwdziałanie bezrobociu lub, w innej wersji, jego powszechnie znanym i negatywnym konsekwencjom. Jednocześnie, w wielu poważnych analizach stwierdza się, że bezrobocie - w tej skali, w jakiej doświadczamy go w kraju - stanowi istotne zagrożenie pokoju społecznego, "przyszłości polskich przemian" itd. a zatem jego zwalczanie ma charakter instrumentalny ze względu na inny zestaw celów. Rozumując w ten sam sposób można utrzymywać, że utrzymanie pokoju społecznego stanowi konieczny warunek wzrostu gospodarczego, który z kolei jest najlepszym środkiem zwalczania bezrobocia. Uogólniając zatem, wypada zdawać sobie sprawę z tego, że realia społeczne to złożona struktura skorelowanych ze sobą stanów rzeczy, na które dość arbitralnie i stosownie do wybranej strategii działania nakłada się strukturę "środki -cele".
Po drugie, nie do uniknięcia jest to, że politycznie wyznaczane cele polityki społecznej są operacyjnie re-definiowane przez administrację realizującą tę czy inną "policy", która w rezultacie dość znacznie odbiega od politycznie akceptowanej idei podstawowej. Stosunkowo łatwo można zapewne uzyskać polityczną zgodę na taką politykę społeczną, która - głosząc program zapobiegania ubóstwu - oferuje rozmaitym segmentom populacji "wędkę" w postaci najróżniejszych form aktywizacji zawodowej. Operacyjna re-definicja tego programu musi jednak opierać się na kryteriach kwalifikacyjnych, na przykład edukacyjnych, które siłą rzeczy poza programem zwalczania ubóstwa pozostawią tych, którzy są zapewne w najtrudniejszej sytuacji materialnej - to jest tych, którzy nie spełniają minimalnych standardów edukacyjnych. Warto przy tym pamiętać, że ich udział w najzamożniej szyć h społeczeństwach szacuje się na ok. 15 - 20 % dorosłej populacji. Rezultat jest ten, że program "walki z ubóstwem" - po operacyjnych re-definicjach - staje się programem dynamizowania ruchliwości tych czy innych segmentów struktury społecznej i, jak powiadają krytycy państwa opiekuńczego, jedna kategoria ubogich zyskuje kosztem innych ubogich.
Wypada powiedzieć też, że wybór jednej ze wskazanych wyżej opcji w rozumieniu polityki społecznej oznacza również mniej lub bardziej konsekwentną deklarację co do priorytetu nadawanego albo demokratycznemu consensusowi, albo merytokratycznej racji. Polityka społeczna rozumiana jako polityka przede wszystkim musi brać pod uwagę złożoności demokratycznego procesu politycznego. W rezultacie, miarą trafności tak rozumianej polityki społecznej jest jej zdolność do konstruowania kompromisu politycznego. Język dyskursu tego rodzaju polityki społecznej to przede wszystkim język ideologii, w którym uzgadnia się rozbieżne wizje "dobrego" życia zbiorowego i zakorzenione w nich interesy stron. Z kolei polityka społeczna rozumiana jako "social policy" jest oceniana przede wszystkim ze względu na kryteria pragmatyczne, takie jak skuteczność czy efektywność. W tym przypadku dyskurs ma charakter profesjonalny, naukowy czy para-naukowy i koncentruje się na uzasadnieniach tej czy innej strategii. Uzgodnienia czy kompromis potrzebne są tylko o tyle, o ile w rozmaitych kwestiach szczegółowych pojawiają się teoretyczne rozbieżności dotyczące interpretacji faktów. Gdy rozbieżności te udaje się usunąć, dyskurs dominują klasyczne kryteria prawdy i fałszu.
Ta zgoła zasadnicza różnica między odmiennymi rodzajami dyskursu właściwemu różnie rozumianej i różnie uprawianej polityce społecznej jest zacierana m.in. wtedy, gdy ideologiczne opisy życia zbiorowego są prezentowane jako bezalternatywne, jedynie możliwe czy "naukowe". Boleśnie odczuliśmy to ćwicząc uporczywie rozmaite wersje "naukowego socjalizmu", ale przecież -tu i teraz - bywa i tak, że wszelkie próby ideologicznej dyskusji bywają traktowane jako skazane na niepowodzenie "szukanie trzeciej drogi", a samo określenie zaczyna stygmatyzować i pełni funkcję epitetu. Tymczasem, Karl Mannheim już blisko pół wieku temu zauważył, że:
...pojawiające się partie polityczne włączyły do swoich systemów myślowych w o wiele większym wymiarze argumenty racjonalne i w miarę możliwości naukowe... po części należy to takie zawdzięczać sposobowi, w jaki rekrutowały one swoich działaczy, którzy, przynajmniej na początku, pochodzili z szeregów wyemancypowanych intelektualistów. Odpowiadało to zarówno potrzebom społeczeństwa przemysłowego, jak i potrzebom tych intelektualistów, że ich zbiorowe działania opierały się bardziej na systemie idei dających się racjonalnie wytłumaczyć i uzasadnić, niż na głoszeniu wyznań wiary.
Tę uwagę Mannheima wypada potraktować jako znakomite wprowadzenie do postawienia pytania o to w jakiej mierze i w jaki sposób ideologia, czy raczej - rozmaite ideologie - interweniują w procesy formowania polityki społecznej. Wskazując - ponad pół wieku temu - na racjonalizację ideologii, a też i na to, że w coraz większej mierze stają się one nasycone wiedzą kwalifikowaną jako naukowa, Mannheim antycypował deklaracje znacznie bliższe współczesności. Liberalizm, tryumfująca ideologia naszego czasu, ceni sobie naukę tak dalece, że jeden z jej interpretatorów sugeruje wprost tożsamość tych dwóch sposobów obrazowania świata. Co więcej, nie jest to teza pozbawiona historycznego sensu, bo przecież właśnie liberałowie - Edward Shils, Daniel Beli i Raymond Aron - już w połowie lat pięćdziesiątych i na długo przed ogłoszeniem przez Francisa Fukuyamę "końca historii" - zwiastowali "koniec ideologii" i początek pragmatycznej ery ideologicznej konwergencji. Mówiąc najkrócej, poprzez swoje konsekwencje, teza ta, która nota bene była szeroko popularyzowana przy znakomitym wsparciu finansowym CIA, prowadziła do konkluzji stwierdzających, że konkurujące ze sobą systemy polityczne będą się do siebie w znacznej mierze upodabniały, ewoluując w podobnym kierunku w ramach racjonalnie organizowanych, celowych zmian społecznych. Pragmatyzm wymuszony przez wpisywanie się w dobroczynną logikę społeczeństwa przemysłowego miał na demokracjach zachodnich wymuszać wyrównywanie szans i emancypację nieuprzywilejowanych segmentów struktury społecznej, natomiast na bloku komunistycznym zgodę na urynkowienie gospodarki i umiarkowaną demokratyzację.
Bieg wydarzeń zakwestionował całe to rozumowanie, teza o "końcu ideologii" okazała się jawnie fałszywa. Po pierwsze, na własnej skórze przekonaliśmy się o tym, że bez zmian w systemie politycznym i bez radykalnego ograniczenia politycznej kontroli nad systemem gospodarczym rynkowa reorientacja gospodarki albo nie jest możliwa w ogóle, albo dokonuje się zbyt wolno, aby wytłumić społeczne napięcia. Po drugie, koniec powojennej prosperity i wyraźne spowolnienie tempa wzrostu gospodarczego oraz wyraźnie dostrzegane przeciążenie klapy bezpieczeństwa, jaką stanowią instytucje welfare state powodują, że uporczywe spory ideologiczne, uznawane w latach sześćdziesiątych za dokuczliwą konsekwencję procesów modernizacji w industrialnych peryferiach świata, w latach dziewięćdziesiątych znakomicie dzielą opinię publiczną demokracji zachodnich. Tylko pozornie rozbieżności te mają charakter praktyczny. Jeśli przyglądać się im uważniej, to okaże się, że za różnicami opinii dotyczącymi kwestii praktycznych, takich, jak ocena skutków rozmaitych programów opieki społecznej, na przykład sporu o to, czy służą one realizacji idei sprawiedliwości społecznej, czy też utrwalają zastaną strukturę nierówności, gratyfikują biednych za to, że biednymi pozostają i tworzą syndrom tzw. "welfare dependency"kryją się zasadnicze różnice między grupowo podzielanymi wizjami rzeczywistości, porządku społecznego, ludzkiej natury, itp. Przyjmowane opcje ideologiczne wyznaczają zresztą nie tylko sposób interpretacji danych oceniających lecz także - może przede wszystkim - sposób definiowania problemu, który celowa zmiana społeczna ma rozwiązać czy złagodzić. Dla Rawlsa i jego adherentów będzie to np. problem "fair Justice"czy utrzymania w rozsądnych, dających się jakoś uzasadnić, granicach rozwarstwień struktury społecznej, ale dla Walzera kluczowa kwestia to pluralizm hierarchii społecznych i instytucjonalne mechanizmy zapobiegania temu, co socjologowie nazywają kumulacją czynników statusu. Dla jednych problem wyboru kierunków polityki społecznej to przede wszystkim kwestia pokonywania strukturalnych przesłanek trwałości "kultury ubóstwa", to jest, po pierwsze, mechanizmów negatywnej socjalizacji utrudniającej partycypację w instytucjach oficjalnego porządku społecznego, po drugie, praktyk dyskryminacyjnych i, po trzecie, braku zasobów ekonomicznych i kulturowych. Dla drugich problemem jest, po pierwsze, nie tyle kwestia strukturalnych barier sukcesu, ile dynamiki gospodarczej, bez której sukces jest niemożliwy i, po drugie, dysfunkcjonalność programów redystrybucyjnych, które - w wersji Georga Gildera - prowadzą do welfare dependency i nasilających się procesów dezorganizacji rodziny, a w wersji Charlesa Murray'a - do feminizacji ubóstwa, niszczenia status rewards i rozpadu ethosu pracy. W swojej najbardziej znanej pracy, stanowiącej jeden z kamieni węgielnych, na których stawiane były zręby reaganomics, tj. w Loosing Ground, Murray sformułował swoje trzy "negatywne" prawa wszelkich redystrybucyjnych programów opieki społecznej. Pierwsze z nich. Prawo Niedoskonałego Wyboru, stwierdza, że instytucje opieki społecznej zwiększają sumę społecznej niesprawiedliwości, bo z konieczności obejmują nie tylko tych, którzy na pomoc zasługują, lecz także świadomych "pasażerów na gapę", a także pomijają część tych, którzy powinni ją otrzymać. Prawo Niezamierzonych Nagród powiada, że każdy program opieki społecznej w sposób nieunikniony powiększa liczbę jej recypientów: na przykład zasiłek dla bezrobotnych zmniejsza motywację do szukania pracy, itp. Wreszcie, Prawo Łącznej Szkody powiada, że im mniejszy własny wkład człowieka w poprawę swojej sytuacji, tym większe prawdopodobieństwo, że wspomaganie go przyniesie więcej szkody niż pożytku - a programy opieki społecznej zmierzają właśnie w tym kierunku. W podobny sposób konstruowane są i inne, konserwatywne krytyki redystrybutywnej polityki społecznej. Peter Bauer powiada np., że:
"wśród najważniejszych beneficjentów polityki redystrybucji znajdują się jej najbardziej zagorzali zwolennicy, organizatorzy i administratorzy, a zwłaszcza politycy i urzędnicy. W ten sposób proces redystrybucji zostaje utrwalony... Propozycje redystrybucji dochodów mające pozornie śluzy c redukowaniu różnic dochodowych są często jedynie pretekstem do zastosowania takich środków, które mają przynieść polityczne lub gospodarcze korzyści pewnym ludziom lub grupom społecznym -bez jakiejkolwiek pewności, że przyczynią się one do pomniejszenia konwencjonalnie mierzonych różnic w dochodach..."
"Koniec ideologii" - to teza oparta na nieporozumieniu, chwytliwe "catch words", które może apelują do wyobraźni, ale przecież same odwołują się do wbudowanych w nie założeń ideologicznych. Te założenia - to przede wszystkim głębokie, graniczące z arogancją, przeświadczenie, że da się w sprawach publicznych dokonywać racjonalnej analizy rozmaitych opcji i wybierać te z nich, które - wedle uprzednio ustalonych kryteriów okazują się najlepsze. W swoim czasie Charles Lindbloom nałożył na racjonalny wybór w sprawach publicznych następujące warunki:
- indywidualny lub zbiorowy decydent powinien tak sformułować problem, aby uzyskać consensus zainteresowanych stron;
- indywidualny lub zbiorowy decydent powinien zdefiniować i wyrangować cele i zadania, których realizacja będzie stanowiła rozwiązanie problemu;
- indywidualny lub zbiorowy decydent powinien określić wszystkie opcje decyzyjne, które mogą prowadzić do rozwiązania problemu;
- indywidualny lub zbiorowy decydent powinien przewidzieć wszystkie konsekwencje wyboru każdej z opcji;
- indywidualny lub zbiorowy decydent powinien umieć porównać wszystkie opcje decyzyjne biorąc pod uwagą ich związek z każdym z celów i każdym z zadań;
- indywidualny lub zbiorowy decydent powinien wybrać tą opcją, która pozwala na najpełniejszą realizacją celu;
Wgląd w empirię procesów podejmowania publicznie doniosłych decyzji pokazał jednak szybko, że warunki nakładane na racjonalny wybór są praktycznie niemożliwe do spełnienia - jeśli wybór dokonywany jest w toku demokratycznego procesu. Argumenty krytyczne zebrane w tzw. inkrementalnej teorii wyboru społecznego kładły nacisk na to, że:
- najczęściej pod uwagę brane są tylko te opcje, które w stopniu niewielkim różnią się od zastanego stanu rzeczy;
- decydenci z reguły pracują na stosunkowo niewielkiej liczbie konsekwencji wyboru każdej z opcji decyzyjnych;
- problem ulega nieustannym re-definicjom m. m. na skutek gromadzenia nowych informacji i w rezultacie zmieniają się cele i zadania, a także zbiór opcji decyzyjnych;
- analiza i ocena opcji decyzyjnych dokonywana jest jako sekwencja kroków demokratycznej procedury, a zatem jest ona rozłożona w czasie, nie zaś zlokalizowana punktowo - tuż przed podjęciem określonego działania;
- tzw. "rozwiązywanie" problemów to przede wszystkim podejmowanie środków zaradczych, które mogą - w najlepszym przypadku - prowadzić do pomniejszenia dolegliwości określonych sytuacji lub eliminacji części hipotetycznych przyczyn ich występowania. W życiu zbiorowym bardzo niewiele "problemów" może zostać "rozwiązanych" w sposób trwały i jednoznaczny;
- w demokratycznym społeczeństwie proces analizy i oceny opcji decyzyjnych jest z reguły "rozmyty", a odpowiedzialność dzielona. Wybór opcji decyzyjnych to raczej kwestia politycznego kompromisu. nie zaś logicznej analizy. "Decydent" - to analityczna fikcja, która mistyfikuje proces decyzyjny.
Nic nie wskazuje na to, że da się o polityce społecznej myśleć poza układem odniesienia, jaki stanowią założenia aksjologiczne i teoretyczne dotyczące charakteru życia zbiorowego, związków między obszarami w których jednostkom pozostawiona jest decyzyjna autonomia dotycząca wyboru zachowań i obszarami strukturalnych determinizmów, itp. Widać to wyraźnie wtedy, gdy przegląda się analizy tych programów społecznych, które w sumie składały się na próbę budowy amerykańskiego Wielkiego Społeczeństwa ale widać też i wtedy, gdy - niefortunnie, bez odpowiedniego dystansu - obserwuje się dyskusje nad analogicznymi programami społecznymi w kraju. Na przykład, w projekcie przygotowanego w połowie 1993 r. stanowiska Rady d/s Polityki Społecznej przy Prezydencie RP w sprawie programu przeciwdziałania bezrobociu stwierdza się:
... Resort ów (Ministerstwo Pracy i Polityki Socjalnej) nie był w stanie skompensować błędów polityki gospodarczej, która w ciągu trzech lat doprowadziła do masowego, prawie trzymilionowego bezrobocia, (s. 1).
Otóż, nietrudno zauważyć, że określenie błędy polityki gospodarczej odwołuje się do milcząco przyjętych założeń o rzeczywistości - bo to, co dla jednych jest błędem, polegającym na liberalizacji importu, zahamowaniu inwestycji produkcyjnych, podatkowym obciążeniu przedsiębiorstw państwowych, itp., które w sumie doprowadziły do spadku dynamiki gospodarczej i - poprzez swoje konsekwencje - wzrostu bezrobocia, dla drugich może stanowić wkalkulowany koszt dynamizacji czy restrukturyzacji gospodarki.
Gdyby wyjść poza obszar konwencjonalnej polityki społecznej to najbardziej może uderzającym przykładem ideologicznego uwikłania sporów merytorycznych były prace nad przygotowaniem tzw. "minimum programowego" czy "podstawy programowej" w zakresie przedmiotu "wychowanie do życia w społeczeństwie". Otóż, odwołując się do argumentacji o charakterze "pragmatycznym" tj. nauczania o świecie społecznym "z perspektywy ucznia" autorzy przyjęli jako oczywistość taką konstrukcję programu, która "społeczne" czy "polityczne" nadbudowuje nad "indywidualnym" i "biologicznym", jakby zapominając mimochodem o tym, że z odmiennej perspektywy ideologicznej nawet biologiczne determinizmy można traktować jako kulturowe artefakty, a też i o tym, że fenomenu ludzkiej wspólnoty nie da się do końca objaśnić poprzez rozmaite zabiegi redukcjonistyczne.
Warto może również zdawać sobie sprawę z tego, że w dyskursie politycznym zmierzającym do przeforsowania tej czy innej opcji ideologicznej często - z niewiedzy czy dla swoistej manipulacji przebiegiem tego dyskursu - pojawia się dość szczególny, pragmatyczny kamuflaż. Jego znakomitym przykładem stanowić może gorąca dyskusja publiczna nad zakresem penalizacji posiadania specyfików konwencjonalnie rozpoznawanych jako "narkotyki" i spory o to, czy należy penalizować jeden z tzw. "soft drugs", tzn. marijuanę. Mniejsza o to, że spory te prowadzone były z wyjątkowym nasileniem niekompetencji i pod naciskiem stereotypu "od rzemyka do konika". Rzecz w tym, że jedynie pozornie był to spór o racje dające się w jakiś sposób empirycznie uzasadniać, w istocie dotyczył on przecież nie tego, jakie konsekwencje powoduje palenie "trawy", lecz tego, jaki - w społeczeństwie aspirującym do możliwie szerokiego respektowania rozmaitych wolności jednostki -jest dopuszczalny zakres regulacji prawno-kamej, a więc najbardziej może brutalnej formy interwencji w indywidualne decyzje. Ta kwestia nie pojawiła się jednak w publicznej debacie, choć przecież właśnie ona, nie zaś pseudo-empiryczna argumentacja, tkwiła u podstaw sporu.
Formowanie polityki społecznej rozpoczyna się od rejestracji problemu społecznego. Co najmniej od początków lat osiemdziesiątych, ale w gruncie rzeczy od czasu opublikowania klasycznej pracy Millsa wiemy jednak dość dokładnie, że nie ma nic takiego, co w sposób wolny od ideologicznego uwikłania można uznać za "obiektywny" lub choćby kulturowo "zobiektywizowany" problem społeczny. Wbrew scjentystycznym złudzeniom, wbrew ideologicznym wizjom "men made society" wywodzonym z tej czy innej wersji doktryny umowy społecznej wiemy też, że ani programu polityki społecznej, ani procesu jego implementacji, ani interpretacji rezultatów nie da się sensownie dyskutować poza uzgodnionym kontekstem osadzonego w ideologii obrazu świata. Mówiąc nieco inaczej, wypada stwierdzić, że nacisk na technokratyczny dyskurs nad strategią, implementacją czy oceną skutków tego czy innego programu polityki społecznej stanowi przejaw albo arogancji bądź ignorancji każącej przyjmować za oczywiste to, co wcale takie nie jest, albo sprytną manipulację na zbiorowym myśleniu.
Realizacja racjonalnego programu polityki społecznej wymaga nieuchronnie budowania mostów miedzy nauką i polityką, tymczasem wskazuje się często na to, że jedną z konsekwencji zabiegów tego rodzaju jest zacieranie różnic między wiedzą i przekonaniami. Wiemy, że - po trosze dla "świętego spokoju", po trosze po to, aby nawiązać jakikolwiek dialog ze światem polityki uczeni często godzą się na to, że ich - z natury rzeczy niepewną - wiedzę zastępuje pewny siebie zdrowy rozsądek i argumenty z empirii "własnego doświadczenia" czy potocznych oczywistości. To jeden z kosztów pragmatycznej orientacji w naukach społecznych, kosztów tym mniejszych, im bardziej konsekwentne i intelektualnie zdyscyplinowane są kolejne generacje badaczy społecznych. Warto jednak zdawać sobie sprawę z tego, że sprawczy potencjał nauki, w tym również nauk społecznych to nie tylko kwestia gromadzonej w nich wiedzy, i struktury tej wiedzy - jej przełożenie na działania w tej samej, może większej nawet, mierze zależy od cech kontekstu społecznego, od warunków, zasobów i struktur myślowych dominujących w określonym społeczeństwie. W tym momencie warto może po raz kolejny przywołać ostrzeżenia formułowane przez Paula Johnsona:
...intelektualiści nie są mądrzejsi jako nauczyciele lub bardziej wartościowi jako ludzie służący za przykład niż szarlatani lub kapłani dawnych czasów... Podzielam ten sceptycyzm. Tuzin osób, zatrzymanych przypadkowo na ulicy, może udzielić ronię rozsądnych opinii w sprawach moralnych i politycznych, co przeciętni przedstawiciele inteligencji. Poszedłbym nawet dalej: nasze tragiczne stulecie, które widziało tak wiele milionów niewinnych istnień poświęconych realizacji planów poprawienia losów ludzkości udzieliło nam nauki: strzeżcie się intelektualistów! Nie tylko należy trzymać ich z dala od wszystkich dźwigni władzy, ale trzeba na nich spoglądać ze szczególną podejrzliwością, gdy próbują przedstawić swoją uniwersalną receptę... Intelektualiści bowiem... często są skrajnymi konformistami, poruszającymi się w obrębie koła nakreślonego przez tych, których aprobaty szukają i cenią... To właśnie czyni ich, en masse, tak niebezpiecznymi, bo umożliwia im tworzenie klimatu opinii i powszechnych ortodoksji... Ponad wszystko musimy zawsze pamiętać o tym, o czym intelektualiści zwykle zapominają: ludzie są ważniejsi od pojęć... Najgorszą postacią despotyzmu jest bezduszna tyrania idei.
* * *
Prezentowany dalej wybór tekstów jest „wyborem" w podwójnym sensie tego słowa. Po pierwsze, są to teksty wybrane spośród wielu wartych przeczytania i przemyślenia. Jeśli mają one wspólny klucz - co wcale nie jest oczywiste nawet dla tych, którzy je wybierali - to jest nim kontrowersyjność i próba przeciwstawienia się „powszechnym ortodoksjom", przed którymi przestrzegał Johnson. Mówiąc nieco inaczej, skłonni jesteśmy utrzymywać, że powszechne podzielanie jakiegoś poglądu, opinii, itp. oraz argumenty „z oczywistości" - to wystarczająco dobre przesłanki sceptycyzmu i podejrzliwości. Ta uwaga dotyczy również i tego, co stanowi „powszechne ortodoksje" dominujące w dyskusjach prowadzonych w naszym kraju. Wybierając te teksty, które przedstawiamy dalej chcieliśmy pokazać i to, ze wiele kwestii ulokowanych w centrum toczących się w kraju debat może być rozstrzygana na rozmaite sposoby, wedle argumentów, które są może obce i budzą konsternację, ale przecież nie zasługują na oddalenie bez dyskusji. Kierowaliśmy się także względami dodatkowymi. Te są zgoła banalne: szło o uprzystępnienie studentom - bo do tych czytelników nasz wybór jest adresowany przede wszystkim - tekstów trudno dostępnych, bądź zgoła niedostępnych w czytelniach, nie mówiąc już o tym, że zgoła niedostępnych w języku polskim. Warto jednak powiedzieć, że w ostatnich latach ukazało się w Polsce sporo książek, bez których ideologiczny dyskurs w sprawach polityki społecznej skazany jest na ułomność. Przede wszystkim, wreszcie - po blisko ćwierćwieczu - ukazała się po polsku przywoływana już książka Rawlsa.
Wypada mieć nadzieję, że nie będziemy musieli czekać równie długo na kolejną książkę tego samego autora, tym bardziej, że Political Liberalism zdaje się zawierać m.in. reakcję Rawisa na polemiki, jakie wywołała Teoria sprawiedliwości. Bez większego echa mignęła na rynku księgarskim nieduża książeczka Luhmanna, bez której - choć nie jest to lektura najprostsza - trudno sobie wyobrazić poważniejszą refleksję nad polityką społeczną. Nieco zbyt techniczna, w stosunku do potrzeb dyskursu, jaki proponujemy, ale przecież ważna i napisana z uwzględnieniem potrzeb uniwersyteckiej dydaktyki, jest książka Barra, Ekonomika polityki społecznej. Pro domo sua, interesującą nas problematykę podejmuje szeroko Jolanta Supińska w Dylematach polityki społecznej. Z nieco innego punktu widzenia, osadzając wywód w realiach gospodarczych, ale też i w kontekście kluczowych koncepcji z zakresu filozofii politycznej, zróżnicowanie ideologicznych przesłanek polityki społecznej analizuje Stanisława Golinowska w Polityce społecznej państwa w gospodarce rynkowej. Wymieniamy te książki raczej na zasadzie przykładów lektur podstawowych, m.in. po to, aby podkreślić skromność zamysłu, którym się kierowaliśmy. To one - w stopniu znacznie większym, aniżeli teksty prezentowane dalej - stanowią minimum, które trzeba sobie przyswoić koniecznie, jeśli chce się prowadzić uporządkowaną dyskusję nad racjami wyznaczającymi ten czy inny kierunek polityki społecznej.
Jest tak tym bardziej, że - objaśniając drugi sens terminu „wybór" - uznaliśmy za rzecz konieczną, ze względów bardzo prozaicznych, bo po prostu oszczędnościowych, wyselekcjonowanie tych fragmentów oryginalnych tekstów, które uważamy za treściowo najbardziej nośne. Można oczywiście zarzucić nam to, że pastwimy się nad oryginalnymi dziełami, że pozbawiamy je ich specyfiki, że wyrywamy poszczególne myśli z kontekstu, itp. - i nie będziemy umieli się przed zarzutami tego rodzaju obronić. Takie są jednak bieżące realia. Coraz częściej okazuje się, że jesteśmy pozbawieni luksusu spokojnej lektury, a może i umiejętności smakowania rozłożonego na dziesiątki stron wywodu. Coraz częściej okazuje się też, że nasi studenci są w bardzo podobnej sytuacji i na własną rękę oraz na użytek swój i swoich kolegów „tną" zadawane im lektury, mniej lub bardziej trafnie antycypując egzaminacyjne oczekiwania. Jeśli nasza diagnoza jest trafna, to lepiej zrobić to za nich, mając nadzieję, że przynajmniej niektórzy zechcą, w sprzyjających okolicznościach, sięgnąć do tekstów oryginalnych. Wybór tak rozumiany jest szczególną postacią szkolnego bryku. Dalecy jesteśmy od zamiaru instytucjonalizowania skróconej formuły studiowania. Jeśli cokolwiek nas usprawiedliwia, to jedynie to, że prezentujemy teksty dostępne jedynie w obcych językach starając się w ten sposób obniżyć barierę językową, której z całą pewnością nie uda się pokonać w toku 120 godzin lektoratu, jakie proponuje się w toku studiów uniwersyteckich. Mamy dokuczliwą świadomość tego, że - przystosowując się do realiów - mimo woli je utrwalamy. Czytelnicy prezentowanego dalej „wyboru" powinni zatem pamiętać, że oferujemy im tę lekturę z ciężkim sercem i pełni wątpliwości.
Kazimierz W. Frieske
Paweł Poławski
Lance deHaven-Smith
Philosophical Critiques of Policy Analysis
(...) Książka ta próbuje pokazać, że analitycy (policy analists) robią poważny błąd, kiedy pomijają rozwiązania wynikające z teorii dużego zasięgu. Moja teza jest taka, że policy analysis bez solidnych, filozoficznych podstaw są ślepe na najbardziej istotne aspekty działań politycznych. (...)
Jako temat wybrałem Great Society, ponieważ do dzisiaj pozostaje ono tematem kontrowersyjnym. Charles Murray w 1984r. napisał, że programy przeciw ubóstwu są przeciwskuteczne (self-defeating), gdyż w rzeczywistości płacą ludziom za to, żeby byli biedni. Z kolei John Schwarz w 1983r. powiedział, że Great Society to „zatajony sukces Ameryki w walce ze społecznymi problemami”. Podobne sprzeczne perspektywy uwidaczniają się w debatach toczących się wokół Reagan Revolution, która zaprzestała wielu programów rozpoczętych w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Zwolennicy polityki Reagana postrzegają Great Society jako przeszkodę na drodze gospodarczej prosperity, która ich zdaniem jest jedynym prawdziwym rozwiązaniem dla ubóstwa; przeciwnicy Reagan Revolution twierdzą, że programy przeciw ubóstwu konieczne są dla osiągnięcia równości szans i zapewniają, że na korzyści z gospodarki zasłużyli sobie wszyscy. (...)
Te same fakty, a wnioski różne.
(...) Przyjrzyjmy się dyskusji nad transferem dochodów i opieką społeczną. (...)
Nie kwestionuje się tego, że welfare osłabia motywy pracy wśród jakiejś części siły roboczej; jednak liberałowie i konserwatyści zupełnie różnie ten fakt interpretują. Schwarz mówi, że to niewielki problem, ponieważ dotyczy bardzo niewielkiego segmentu populacji: „doświadczają tego raczej ci Amerykanie, którzy popadli, lub prawie popadli w ubóstwo, nawet jeśli pracują w pełnym wymiarze”. Z drugiej strony, dla Murraya niekorzystne efekty welfare'u są niezwykle istotne dokładnie dlatego, że koncentrują się na tych ubogich, którzy mają pracę:
Można było godzić się lub nie na Food Stamps, Medicaid czy dodatki mieszkaniowe, nieunikniony był jednak jeden rezultat....Zawarto kompromis z poczuciem niezależności, a razem z nim - z pewnym naciskiem na młodą generację, aby czynić zadość tradycji rodzinnej.
Co ważniejsze, niewiele zarabiający ludzie pracy stracili coś, co nie pozwala im rościć pretensji do społecznego statusu. Po raz pierwszy w amerykańskiej historii, w społeczności biednych akceptuje się pozostawanie bez pracy, ponieważ także pracujące rodziny korzystają z welfare'u.
Jeśli Schwarz twierdzi, że welfare pomógł milionom ludzi, Murray konkluduje, iż zniszczył „zysk ze statusu” klasy pracującej, a także etykę pracy nowej generacji.
Konflikt między tymi perspektywami jest nieczuły na dane zebrane w czasie trwania programów welfare'u, szczególnie jeżeli chodzi o Aid to Families with Dependent Children (AFDC) Odrzuciwszy problem motywów pracy, Schwarz nie widzi wielkiej wagi uzależnienia od welfare'u (welfare dependency).
Krytycy utrzymują, że długoterminowe welfare dependency zwykle rozwija się w rodzinach. Jednakże AFDC aktualnie przeżywa zasadniczy zwrot. Jedna z analiz pokazuje, że 75% wszystkich spraw w ramach AFDC zostaje zamknięta przed upływem trzech lat; według innej jest to 60%.
Gilder, jeden z intelektualnych architektów Reagan Revolution zgadza się ze Schwarzem co do faktów, stawia jednak sprawę w innym świetle:
Jak tylko poważne mogą się wydawać problemy welfare'u potencjalny kryzys, usuwa je w cień. Na dzień dzisiejszy, nawet między aktualnymi klientami AFDC, tylko jedna piąta w pełni przejawia syndrom kultury welfare'u. Tylko 20% akceptuje swój los jako mniej czy bardziej trwałą drogę życia. Te 20% pobiera 60% pieniędzy.
Tak więc dla Schwarza zwrot w AFDC jest źródłem pociechy, a dla Gildera oznacza, że powszechny może stać się problem „welfare dependency”. Tak jak pesymista z optymistą patrząc na przysłowiową szklankę wody, tak oni wyciągnęli zupełnie różne wnioski.
Nawet tak zwana feminizacja ubóstwa nie jest w stanie rozwiązać kwestii welfare'u. Przez ostatnie piętnaście lat ubóstwo nieustannie koncentrowało się w gospodarstwach, których głową była kobieta. Dla obrońców welfare'u oznacza to, że zasiłki i opieka społeczna właśnie teraz są bardziej potrzebne niż kiedykolwiek przedtem, ponieważ kobiety, szczególnie te z małymi dziećmi, nie są w stanie zarobić tyle, żeby zapewnić rodzinie byt. „Mówiąc wprost” - twierdzą Bowden i Palmer z Urban Institute - „problem polega na tym, że rosnąca większość ubogich żyje w gospodarstwach, które bardzo mało korzystają ze wrostu gospodarczego” Murray jednakowoż zapytuje:
Gdzie przyczyny, a gdzie skutki? Czy ograniczanie ubóstwa wytwarza nowy rodzaj biedoty (ostatecznie zmniejszając liczbę rodzin z dwojgiem rodziców), czy też biedni zaczynają się zachowywać odmiennie co do małżeństwa i rozwodów?
Murray widzi to tak, że welfare powoduje feminizację ubóstwa przez naruszanie struktury rodzin recypientów, i dlatego opowiada się raczej za porzuceniem welfare'u niż jego kontynuacją czy rozszerzaniem.
Krótko mówiąc, fakty wiążące się z wprowadzaniem programów nie mówią same za siebie. Ci, którzy opierają swoje argumenty na spostrzeżeniach dotyczących krótkotrwałych działań rządowych programów szybko padają ofiarą zbytniej pewności siebie. Rezultaty większości badań polityki społecznej dopuszczają wiele interpretacji, a Murray, Schwarz, Gilder czy inni, przygotowując swoje stronnicze analizy poruszają się po bardzo niepewnym gruncie.
Konstruowanie możliwości
Oceniając politykę publiczną, analityk nieuchronnie lokuje fakty w kontekście alternatywnych możliwości. Widać to wyraźnie w przypadku debaty nad transferem dochodów. Według obrońców welfare'u nie można mieć społeczeństwa w którym nie wszyscy mieliby możliwe do przyjęcia zajęcie. Słowami Schwarza:
Programy rządowe energicznie zwalczały ubóstwo, ponieważ sektor prywatny sam w sobie był niezdolny do zrobienia czegoś więcej niż małoznacznego wyłomu w ubóstwie, które dotknęło miliony Amerykanów w nieliczących się gospodarczo grupach. Są oni albo za starzy, aby pracować, albo „wpuszczeni w kanał” beznadziejnej pracy, za którą - pracując w pełnym wymiarze - często dostają niewiele więcej, niż za pracę na pół etatu.
Dla przeciwników welfare'u prawdziwe jest dokładnie co innego: nie można przeprowadzić znaczących działań w ramach welfare'u, bo wyniknie z nich więcej złego niż dobrego. Według Gildera:
Każdy system opieki tylko rozszerzy i utrwali ubóstwo, jeśli proponowane przezeń korzyści przekroczą powszechne w biednych społecznościach wynagrodzenia i poziom opłacalności. Tak długo, jak długo preferuje się welfare (jako kombinację pieniędzy, bezczynności i usług) zamiast tego, co mogą zarobić mężczyźni, system będzie zniechęcać do pracy i podkopywać rodzinę.
Liberałowie i konserwatyści nie są niezgodni co do efektów welfare'u jeśli idzie o motywy pracy, znaczenia zwrotu w AFDC czy feminizacji ubóstwa. Nie są natomiast zgodni co do sposobów walki z biedą; i to właśnie ta niezgoda kształtuje ich interpretacje.
Te same zasady stosują się do całego Great Society. Kwestie dzielące krytyków i zwolenników Great Society ogniskują się na rozmaitych formach społeczeństwa, które wydają się możliwe czy osiągalne. Polityczne konstrukcje same w sobie opierają się na teorii, która każe patrzeć na politykę z perspektywy historycznej, a jej sedno tkwi w przyszłości, gdzie ubóstwo zostanie wyeliminowane. Odwrotnie - teoria przewodząca Reagan Revolution skupia się na istniejącym, współczesnym społeczeństwie przemysłowym i konkluduje, że jakaś wielkość ubóstwa jest nieunikniona. Sporne koncepcje socjopolitycznych możliwości bazują na odmiennym widzeniu natury ludzkiej i prowadzą do różnych wniosków co do politycznych strategii, roli rządu i odpowiednich kryteriów dla interpretacji rezultatów Great Society.
Perspektywa historyczna
Historyczna perspektywa określająca Great Society zawarta została w przemówieniu Prezydenta Johnsona do Kongresu; swoją nową inicjatywę przedstawiał on w ten sposób:
Stoimy u progu największej ery w dziejach każdego z narodów. Po raz pierwszy w historii świata mamy możliwości i środki, aby uwolnić każdego człowieka od jego nie dających nadziei na spełnienie pragnień; oswobodzić każdą jednostkę, aby odnalazła zaspokojenie w pracy swego umysłu lub trudzie swych rąk.
Nawet największe spośród wszystkich przeszłych cywilizacji trwały dzięki wyzyskowi i niedoli wielu (ludzi).
Ten naród, ci ludzie, ta generacja mają pierwszą w historii szansę, aby stworzyć Wielkie Społeczeństwo (Great Society).
Wzywając do działań Prezydent Johnson dokonał topornego podziału historii na przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Teraźniejszość różni się od przeszłości tym, że „ma możliwości i środki, aby uwolnić...”, przyszłość od teraźniejszości, że każdemu oferuje możliwość „zaspokojenia w pracy umysłu lub trudzie rąk”.
Podstawą dla takiego widzenia historii jest koncepcja kultury i natury ludzkiej. (...) Great Society zakłada, że biedni popadli w patologiczną „kulturę ubóstwa”, kulturę bez aspiracji powstałą w odpowiedzi na nędzę i brak możliwości. Konsekwentnie należałoby uznać, że pozostała część narodu ma kulturę, która charakteryzuje się orientacją na osiągnięcia i zgodnością z demokratycznymi normami. W zamyśle Great Society było przesunąć biednych z ich nędzy, tak aby mogli przyswoić kulturę szerokiej części społeczeństwa i włączyć ich w gospodarcze, edukacyjne i polityczne współzawodnictwo.
Założenie, że w społeczeństwie panuje trwała i stabilna (choć nie w pełni dystrybuowana) kultura niesie ze sobą implikacje dla polityki, a także dla badań oceniających (policy evaluation). Z całym szacunkiem dla polityków, prowadzi też do strategii wypominania narodowych ideałów. Kiedy czytamy Economic Report of the President (ERP) z 1964r. (...) uderza nas jego moralizatorski ton:
Walka narodu z ubóstwem musi opierać się na zmianie narodowej postawy. Musimy otworzyć nasze umysły i oczy na ubóstwo między nami. Ubóstwo nie jest niczyim nieuniknionym losem. Podobne założenia należy tępić; bo dopóki mogą być - będą (czynione). Czas odnowić wiarę w wartość i godność wszystkich ludzkich istot; uznać, jakkolwiek było w przeszłości czy jest obecnie, że wszyscy Amerykanie mogą służyć swojemu krajowi; czas pozwolić rządowi wziąć na siebie odpowiedzialność za działania i podjąć przywództwo w promowaniu powszechnego dobrobytu.
Przyczyną tego moralizatorstwa była chęć „pobudzenia obywatelskiej świadomości”. Rząd ma tu być odpowiedzialny za „działania i przywództwo” w odnowie „wiary w wartość i godność...”. Aby dotrzeć do kultury ubóstwa, zmobilizować należy kulturę całego narodu.
(...) Założenie, że kultura narodu jest autonomiczna w stosunku do polityki, i że na naród można liczyć, kiedy chce się uruchomić nowe inicjatywy także jest częścią nadziei, jakie niosło Great Society, że rząd może interweniować w gospodarkę nie zagrażając aktywności ekonomicznej. Great Society zakładało, że rząd może działać (...) jak technik adaptujący siłę roboczą do osiągalnych zajęć i stymulujący siłę nabywczą konsumentów. Welfare mógłby być rozpowszechniony bez podważania motywów pracy całej populacji, ponieważ, jak się wydaje, etyka pracy większej części siły roboczej nie poddałaby się przed słabymi bodźcami ekonomicznymi. (...)
Perspektywa porównawcza
Alternatywne podejście użyte przez administrację Reagana do konstruowania politycznych i ekonomicznych możliwości przez porównywanie odmiennych typów nowoczesnego społeczeństwa przemysłowego uwidoczniło się w Economic Report of the President z 1982r:
Wolność polityczna i wolność ekonomiczna są ze sobą ściśle związane. Jakiekolwiek porównania między współczesnymi narodami... pokazują dwa istotne rodzaje związków między naturą systemu politycznego, a naturą systemu gospodarczego:
Narody, które mają szeroko zakorzeniony reprezentatywny rząd i wolności obywatelskie, mają też rynkowo zorganizowaną większą część aktywności gospodarczej.
Stosunki gospodarcze w gospodarkach rynkowych są generalnie lepsze w tych społeczeństwach (o porównywalnej kulturze i zasobach), w których rząd pełni główną gospodarczą rolę.
Współczesne społeczeństwa przemysłowe są tu sklasyfikowane według tego, czy większa część ich aktywności gospodarczej jest „zorganizowana przez rynek”. Mówi się, że te, które mają taką gospodarkę, mają też „ogólnie lepsze” warunki gospodarcze a także szeroko zakorzeniony reprezentatywny rząd i swobody obywatelskie. Przypuszczalnie te społeczeństwa, których aktywność ekonomiczna jest sterowana centralnie, mają gorzej funkcjonującą gospodarkę i represywny, niedemokratyczny rząd.
Przekonanie, że rządowa interwencja w gospodarkę będzie miała przede wszystkim efekty polityczne i ekonomiczne, jest oparta na ekonomicznej koncepcji natury ludzkiej, która niewiele miejsca pozostawia dla pojęcia rozwoju kulturowego czy inercji. Ludźmi kierują tu bodźce ekonomiczne. Takie spojrzenie jest doskonale widoczne w tezie, która mówi, że ubodzy manipulują systemem welfare'u aby maksymalizować swoje zyski i unikać pracy. (...)
Praktyczne implikacje (Reagan Revolution) są takie, że politycy powinni apelować nie do świadomości obywatelskiej elektoratu, ale do jego ekonomicznej racjonalności. Kiedy Ronald Reagan konkurował z Prezydentem Carterem w czasie kampanii 1980r, nie liczył na potencjalną troskę wyborców o biednych; raczej już odwoływał się do ich osobistej ekonomicznej sytuacji. „Czy macie się lepiej” - pytał - „niż mieliście się cztery lata temu?”. Konsekwentnie, już jako prezydent, Reagan szukał publicznego wsparcia dla cięć budżetowych przez ich nagłe zmiany i łączenie z redukcją podatków. Strategia zakładała, że wyborcy będą szacować, jak kształt budżetu wpłynie na ich osobistą sytuację w sensie ekonomicznym. W 1982r. ERP wyjaśniał: „Jeśli wystarczająco dużo cięć zostanie wykonanych jednocześnie, wiele osób może się zorientować, że nawet jeśli stracą wskutek cięć w konkretnym programie, to na cięciach w innym, a także na niższych podatkach zyskają wystarczająco dużo, aby zrekompensować sobie straty”. (...)
Jeśli analizować Great Society przy pomocy tej teorii, centrum uwagi przenosi się z biednych w okolice biedy. Mamy tu hipotezę, że motywacji dostarczają wszystkim czynniki i korzyści ekonomiczne. Jeśli jest ona prawdziwa, welfare i programy socjalne zachęcają pracujących ubogich do porzucenia pracy, ponieważ wtedy zwiększą dochody i wolny czas dzięki zakwalifikowaniu do rządowych transferów. (...) Jeśli ten proces będzie trwał, welfare może spowodować destrukcję porządku społecznego. Z tej perspektywy centralnym problemem badawczym będzie to, jaki efekt wywarły programy Great Society na orientacje pracy ludzi znajdujących się na granicy ubóstwa.
I tutaj możemy zacząć szukać wyjaśnienia problemu, dlaczego dane z badań nad realizacją programów nie rozwiązują sporów wokół Great Society: otóż różne teorie dostarczają różnych kryteriów selekcji i interpretacji. Konserwatyści wierzą, że zachowania robotników i pracowników zmieniają się zgodnie z bodźcami rynkowymi. Konsekwentnie, przy ocenie Great Society, koncentrują się na transferach dochodu i ich skutkach dla postawy siły roboczej. To, że welfare niszczy motywy pracy jest dla nich jedynym istotnym faktem o Great Society; faktem, który dominuje wszystkie pozostałe ustalenia. Z drugiej strony, Liberałowie wierzą, że wchodzimy w nową erę, która wszystkim zapewni odpowiednie życie. Dla nich kwestią sporną jest nie to, czy programy socjalne niszczą motywację pracy, ale czy, i na ile zapobiegają deprywacji. Skutkiem tego ich analizy odsuwają zagrożenia motywacji pracy jakie niesie ze sobą welfare, a redukcję ubóstwa związaną z transferem dochodu wysuwają na plan pierwszy. Kiedy liberałowie i konserwatyści patrzą na dane dotyczące działania programu, to po prostu widzą co innego.
Teoretyczne podejście do Policy Analysis
(...) Prawdziwa trudność tkwi jednak nie w wyjaśnianiu teoretycznych korzeni sporów wokół polityki społecznej, ale w określeniu podejścia do badań, które dawałoby szansę na rozwiązanie zaistniałego problemu. (...)
Jeden sposób na włączenie kwestii teoretycznych do policy analysis, to traktować programy, jakby stanowiły test dla teorii politycznych. Strategia wydaje się nawiązywać do Karla Poppera, który w Społeczeństwie otwartym i jego wrogach twierdził, że bieżące działania rządu są „częściowym eksperymentem społecznym”. Popper namawiał naukowców społecznych i polityków do użytku takich eksperymentów jako możliwości rozwoju „empirycznej technologii społecznej”. Obecnie ten punkt widzenia jest prawdopodobnie dominujący wśród badaczy w dziedzinie studiów politycznych. Podzielają go tacy luminarze, jak Donald T.Campbell, Julian C.Stanley, Randall B.Ripley czy Richard Nathan. Testujący model policy research zawiera wyjaśnianie założeń, jakie czynią politycy o problemie, który prubują rozwiązać; rozwijanie hipotez o skutkach programu oczekiwanych na bazie poczynionych założeń, i w końcu prowadzenie badań mających sprawdzić, czy zaszły przewidziane zmiany. (...)
Druga propozycja, to traktować programy jako społeczne eksperymenty nie po to, aby testować jedną tylko teorię, ale żeby wybrać między dwiema lub więcej sprzecznymi teoriami. Uznawszy, że badacze o różnych perspektywach inaczej ocenią ten sam program, zwolennicy podejścia porównawczego uznają policy research za środek konfrontacji kolidujących ze sobą punktów widzenia i rozwiązania konfliktu przy pomocy dowodów. Na przykład Alice Rivlin zachęca analityków do szacowania alternatywnych przesłanek co do „typu działań, jakie powinien podejmować rząd” - nazywa je „strategiami politycznymi”. (...)
Trzecia koncepcja nie jest jeszcze w pełni ukształtowana. Ogólna idea to projektowanie policy research tak, aby oceniać ideologie polityczne i systemy polityczno-ekonomiczne. Na przykład Gideon Sjoberg proponuje rozwijanie „countersystem analysis” gdzie istniejący porządek społeczny przeciwstawiany jest „modelowi utopijnemu” tak, że badacz może wyjść poza „inherentne napięcie między korzystnym a niekorzystnym”. Podobnie Frank Fisher twierdzi, że analityk musi szacować „systemy ideologiczne”, ponieważ zdarza się, że systemy te „produkują politykę, która politycznie jest do zaakceptowania, ale zawodzi w działaniu”. (...)
Albert O.Hirschmann
The Rhetoric of Reaction∗
Dwieście lat reakcyjnej retoryki
(...Jeśli idzie o rozwój bycia obywatelem na Zachodzie) T.H.Marshall dokonał rozróżnienia między cywilnym, politycznym i socjalnym wymiarem bycia obywatelem, a następnie dążył do wyjaśnienia, (...) w jaki sposób najbardziej oświecone społeczeństwa podejmowały po kolei każdy z tych wymiarów. Według schematu Marshalla, który na każdy z trzech problemów bez trudu przeznacza całe stulecie, wiek osiemnasty był świadkiem największej bitwy o instytucje cywilne (civil citizenship) - od wolności słowa, myśli i wyznania do prawa do niezawisłych sądów i innych aspektów wolności indywidualnej. Chodzi, z grubsza rzecz ujmując, o „Prawa Człowieka” według doktryny prawa naturalnego i w czasie Rewolucji Francuskiej i Amerykańskiej. W wieku dziewiętnastym był to polityczny aspekt bycia obywatelem, to jest prawo obywateli do udziału w sprawowaniu politycznej władzy, które poczyniło wielkie postępy jako szeroko rozpowszechnione prawo głosu. W końcu - rozwój Welfare State w wieku dwudziestym rozpowszechnił pojęcie obywatelstwa na sferę socjalną i ekonomiczną przez rozpoznanie minimalnych potrzeb edukacyjnych, zdrowotnych, poziomu życia i bezpieczeństwa jako podstaw życia cywilizowanych istot tak samo jak znaczącej roli politycznych i cywilnych wyznaczników bycia obywatelem.
Kiedy Marshall malował zwój niezwykły i śmiały obraz dramatycznie przebiegającego postępu, trzecia bitwa o uznanie praw obywatelskich, prowadzona na ekonomicznym i socjalnym gruncie, wydawała się być na najlepszej drodze do zwycięstwa, szczególnie w rządzonej przez Labourzystów, świadomej co do bezpieczeństwa socjalnego powojennej Anglii. Trzydzieści pięć lat później Dahrendorf mógł już wytknąć, że Marshall, jeżeli o to chodzi, był optymistą, i że uznanie socjoekonomicznego wymiaru bycia obywatelem jako pożądanego uzupełnienia wymiaru cywilnego i politycznego popadło w widoczne kłopoty i sprzeczności, i obecnie stoi wobec potrzeby gruntownego przemyślenia. (...)
Po namyśle wydaje mi się, że Dahrendorf mógł posunąć się w swojej krytyce dalej. Czy nie jest prawdą, że nie tylko ostatni, ale wszystkie i każdy z postępowych kroków Marshalla poddał się ideologicznej reakcji prowadzonej przez nadzwyczajne siły? (...) Wsteczna fala tak silnie doświadczona przez Welfare State w rzeczywistości mogła być całkiem łagodna w porównaniu z wcześniejszymi zajadłymi atakami i konfliktami, jakie toczyły się podczas dochodzenia do wolności osobistych w osiemnastym wieku lub rozpowszechniania politycznej partycypacji w dziewiętnastym. (...)
Trzy rodzaje reakcji i trzy reakcyjne tezy
Mamy więc dobry powód, aby skoncentrować się na reakcji przeciw udanym krokom naprzód. Na początek powinienem wyjaśnić, co właściwie rozumiem przez „trzy rodzaje reakcji” czy też przez fale reakcji (...).
Pierwsza z reakcji jest ruchem idei podążających śladem (i opozycyjnym wobec) uznania równości wobec prawa i ogólnie praw obywatelskich - czyli według Marshalla cywilnego składnika bycia obywatelem. Mam jednak poważny problem z wyodrębnieniem tego ruchu: z najszerszym odzewem prawa (obywatelskie) spotkały się we wczesnym etapie i jako rezultat Rewolucji Francuskiej, tak że ówczesna reakcja przeciwko nim wiązała się ze sprzeciwem w stosunku do Rewolucji i wszelkich jej działań. Z pewnością jakakolwiek opozycja wobec Deklaracji Praw Człowieka i Obywatela wiązała się bardziej z okolicznościami, które do Deklaracji doprowadziły, niż z samą Deklaracją. Jednak w ramach radykalnego kontrrewolucyjnego dyskursu, jaki wkrótce się wywiązał, odmówiono rozróżniania między pozytywnymi i negatywnymi skutkami Rewolucji Francuskiej, lub nawet uznania, że były jakiekiekolwiek pozytywne skutki. Antycypując to, co później miało się stać lewicowym sloganem (la Revolution est un bloc) wcześni przeciwnicy Rewolucji uznawali ją za spójną całość. Znaczące jest to, że pierwsze poważne oskarżenie - Reflections of the Revolution in France Edmunda Burke'a - rozpoczęło dłuższą polemikę skierowaną przeciwko Deklaracji Praw Człowieka. Biorąc rewolucyjną ideologię poważnie, kontrrewolucyjny dyskurs odrzucał tekst, z którego rewolucjoniści tak byli dumni. W ten sposób stał się też podstawowym prądem intelektualnym, ległym u podstaw dużej części współczesnych postaw konserwatywnych.
Druga reakcyjna fala - opozycyjna wobec powszechnego prawa głosu - miała mniej kontrrewolucyjną, czy raczej kontrreformistyczną samoświadomość niż pierwsza. Kilku autorów zwracało uwagę szczególnie na konieczność powstrzymania postępu powszechnej partycypacji w polityce szerzonego przez prawa wyborcze (i przez zwiększanie zakresu władzy niższej izby parlamentu) w dziewiętnasty wieku. W wielu krajach postęp w kierunku powszechnego prawa głosu (aż do dwudziestego wieku - tylko dla mężczyzn) dokonywał się stopniowo, tak że krytycy mieli trudności z ujednoliceniem stanowisk. Co więcej, po prostu nie było oczywistego przystanku dla pochodu demokracji politycznej, od kiedy zatarły się tradycyjne granice między szlachtą, duchowieństwem i pospólstwem. Mimo to daje się zbudować ideologiczny kontr-ruch biorąc pod uwagę kilka wpływowych ruchów (...). Od końca dziewiętnastego wieku do I Wojny Światowej i podczas niej, obszerna i rozpowszechniona literatura - filozoficzna, psychologiczna, polityczna i piękna zbierała wszelkiego rodzaju argumenty na lichotę „mas”, większości, porządku parlamentarnego i demokratycznych rządów. Jeśli nawet zaproponowano tam kilka instytucji alternatywnych, to większość publikacji implicite lub explicite ostrzegała przed strasznym niebezpieczeństwem jakie grozi społeczeństwu w rezultacie demokratycznych trendów. Już po fakcie, można łatwo uznać częściową odpowiedzialność niektórych z tych pism za upadek demokracji we Włoszech i Niemczech w okresie międzywojennym, a być może i za antydemokratyczny zwrot Rewolucji Październikowej (...). Być może właśnie druga z reakcji miała przyjemność - jeśli to właściwe określenie - wydawania najbardziej fatalnych i porażających, samo-spełniających się przepowiedni w historii. Co dziwniejsze, reakcja, która w najmniejszym stopniu zainteresowana była przeinaczaniem toczących się zmian i reform stała się najbardziej destrukcyjna - lub później została za taką uznana.
(...Jeżeli chodzi o) trzecią falę - współczesną krytykę Welfare State i zamiary cofnięcia lub „zreformowania” niektórych zapewnianych przez nie korzyści. (...) Teraz, kiedy niezwykle obszerna literatura zawiera krytykę każdego aspektu Welfare State z ekonomicznego czy politycznego punktu widzenia, i mimo ataków na welfare'owe programy społeczne i instytucje prowadzonych przez różne potężne polityczne siły, za wcześnie, aby oszacować rezultaty nowej fali reakcji. (...)
W przedstawianiu najważniejszych sposobów krytyki, zwalczania i wyśmiewania trzech udanych „postępowych” kroków z opowieści Marshalla, posłużę się inną trójką: to jest trzema najważniejszymi reakcyjnymi tezami, które będę nazywał: tezą o przeciwskuteczności (perversity thesis), tezą o bezskuteczności (futility thesis) i tezą o wewnętrznych sprzecznościach (jeopardy thesis).
Według perversity thesis, wszelkie celowe przedsięwzięcia mające ulepszyć jakieś części społecznego, politycznego czy ekonomicznego ładu powodują tylko pogłębienie warunków, jakim miały zapobiec. Futility thesis utrzymuje, że próby społecznej transformacji będą daremne, że po prostu zawiodą. Jeopardy thesis przekonuje, że koszty proponowanej zmiany lub reform są za duże, a dodatku zagrażają one temu, co obecnie jest ważne i cenione.
Oczywiście, tymi argumentami nie posługują się wyłącznie „reakcjoniści”. Mogą być użyte przez każdą grupę która sprzeciwia się lub krytykuje nowe polityczne propozycje czy właśnie wdrażaną politykę. Za każdym razem, kiedy konserwatyści czy reakcjoniści poczują się silni i będą w stanie wyjść z własną polityką czy programem, i później je realizować, mogą być atakowani przez liberałów czy progresywistów po linii przeciwskuteczności, bezskuteczności czy wewnętrznych sprzeczności. Jednakże argumenty te są typowe dla konserwatywnych ataków na planowaną lub realizowaną progresywną politykę (...).
Przeciwskuteczność; Poor Laws i Welfare State.
(...) W ekonomii, bardziej niż w przypadku nauk społecznych czy politycznych, efekt przeciwskuteczności i związana z nim doktryna jest ściśle związana z centralną doktryną dyscypliny: ideą samoregulującej się gospodarki. Dla podzielających ją jakiekolwiek dążenia polityki do zmiany wyników gry rynkowej, takich jak ceny czy zarobki, automatycznie stają się szkodliwą ingerencją w dobroczynne procesy równoważące. Nawet ekonomiści, którzy są przychylni jakimś podziałom dochodu i redystrybucji, skłaniają się ku uznaniu najbardziej oczywistych, „populistycznych” podziałów tego rodzaju za nieproduktywne. (...)
Pokazuje się, że wprowadzenie minimalnych cen na chleb będzie miało taki rezultat, że mąka będzie używana do innych celów, a chleb sprzedawany po cenach czarnorynkowych, tak że średnia cena chleba raczej skoczy w górę niż spadnie, tak jak to było zamierzone. Podobnie, kiedy ustala się lub podnosi płacę minimalną, łatwo pokazać że spada zatrudnienie, a zagregowany dochód robotników także raczej spada niż wzrasta. (...)
Ekonomiczny argument na rzecz późniejszej perversity thesis został użyty po raz pierwszy podczas debaty nad Poor Laws w Anglii. Krytycy tych praw, od Defoe do Burke'a i od Malthusa do Tocqueville'a, szydzili z twierdzenia, że Poor Laws były przede wszystkim „kołem ratunkowym” (...) dla tych, którzy w biedę popadli nie z własnej winy, a dążąc do przetrwania. Wywołując „skłonność do lenistwa” (...), podobne naiwne poglądy zlekceważyły reakcje sprzyjające zdobywaniu środków do życia, bodźce do zorganizowania ich we własnym zakresie. Dostępność wsparcia, jak mówiono, stała się bodźcem wywołującym „gnuśność” i „deprawację”, i dlatego sprzyjającym, a nie przeciwdziałającym ubóstwu. Oto typowe ujęcie problemu przez dziewiętnastowiecznego eseistę:
Poor Laws miały chronić żebraków; sprawiły, że żebractwo stało się profesją. Zostały ustanowione w dostojnym i wzniosłym duchu bezpieczeństwa, zawarły całą gamę wzniosłych wartości; wyprodukowały występek ze wszelkimi jego konsekwencjami... Stworzone, aby zapobiec nieszczęściu, stały się jego stwórcą.
Półtora wieku później, w najbardziej rozpropagowanym w USA ataku na Welfare State, w Loosing Ground Charlesa Murraya czytamy:
Próbowaliśmy zrobić więcej dla biednych, zamiast tego mamy więcej biedy. Próbowaliśmy usunąc bariery aby uciec od ubóstwa, a zbudowaliśmy pułapkę. (...)
(...) Jak Karl Polanyi w pamiętny sposób pokazał w The Great Transformation, angielskie Poor Laws (...) stanowiły aktywną próbę przyhamowania efektów działalności wolnego rynku zatrudnienia i jego efektów dla najuboższych warstw społecznych przez pomoc społeczną. Dzięki uzupełnianiu niskich płac, szczególnie w rolnictwie, nowy schemat (działania) był pomocny w zapewnieniu społecznego spokoju i w utrzymaniu krajowej produkcji żywności w czasie Wojen Napoleońskich.
Jednak kiedy zniknęło niebezpieczeństwo, kumulujące się wady systemu kombinującego ze sobą ulgi i płace wystawiły go na ostre ataki. Oparta na wierze w nowe „prawa” politycznej ekonomii Benthama, Malthusa i Ricardo, reakcja (...) osiągnęła apogeum w 1834r. w Poor Law Amendment Act (lub New Poor Law), który przytułki ustanowił jedynym instrumentem pomocy społecznej. Związana z krytyką bardziej szczodrego, wcześniejszego systemu opieka w przytułkach zorganizowana była tak, żeby przeciwdziałać wszystkim razem i każdemu możliwemu do pomyślenia efektowi działania przeciwskuteczności. Nowy układ został pomyślany tak, żeby odstraszyć biednych od uciekania się do pomocy publicznej i żeby naznaczać wszystkich, którzy to robią - przez zamykanie w przytułkach, zmuszanie do noszenia specjalnych strojów, izolowanie od rodzin, uniemożliwianie komunikowania się z biednymi na zewnątrz i, kiedy umarli, zgodę na przeznaczenie ich ciał do sekcji. (...)
Krytyka tych praw wyszła od szerokiego spektrum opinii publicznej i różnych społecznych grup. (...) Dostrzeżono niewygodną prawdę, że istnieje wiele rodzajów zła: utrata związku ze wspólnotą, oddalenie poczucia powszechnej przyzwoitości i zawieszenie walki wewnętrznej - co może być gorsze niż odrzucona „promocja próżniactwa”, której eliminacja była tak jednoznacznie proponowana przez ustawę z 1834r. W osądzie E.P.Thompsona „Akt 1834r. był prawdopodobnie najbardziej doświadczającą w angielskiej historii próbą narzucenia ideologicznego dogmatu wbrew oczywistości ludzkich potrzeb”.
Doświadczenie New Poor Laws było tak ciężkie, że argument ważący na jego wprowadzeniu - zasadniczo przeciwskuteczność pomocy społecznej - został na długi czas zdyskredytowany. To także mogło być jedną z przyczyn gładkiego, choć powolnego tworzenia welfare'owego prawodawstwa w Anglii pod koniec dziewiętnastego i na początku dwudziestego wieku.
Argument pojawił się jednak ponownie, szczególnie mocno w Stanach Zjednoczonych. Lecz początkowo nawet tam nie został postawiony bez osłonek, tak jak przez cytowanego wcześniej Murraya w Loosing Ground. Skoro miał być ponownie przedstawiony w kulturalnym towarzystwie, staroświecki perverse effect potrzebował specjalnego, wyrafinowanego opakowania. Jeden z wczesnych, ogólnych ataków na welfare'ową politykę w tym kraju nosił intrygujący tytuł „Nieintuicyjne zachowania systemów społecznych”. Napisany przez J.W.Forrestera (...) jest dobrym przykładem na to, co Francuzi nazywają intelektualnym terroryzmem. W podsumowaniu mówi się czytelnikom, że mają bardzo małe szanse na zrozumienie tego, jak działa społeczeństwo, od kiedy mamy do czynienia z „kompleksowym i wysoce interaktywnym systemem”; ze społecznymi układami, które „należą do klasy nazywanej wielo-powiązaniowym nielinearnym systemem sprzężonym” i równie tajemniczą „dynamiką systemu”, której „ludzki umysł nie jest w stanie zinterpretować”. (...) I jakież to rewelacje ma na myśli Forrester? „Niekiedy programy są przyczyną dokładnego przeciwieństwa oczekiwanych rezultatów”! Na przykład większość kierunków w polityce miejskiej, od tworzenia miejsc pracy do zapewniania tanich mieszkań, „wahają się od nieefektywności do szkodliwości, jeśli sądzić zarówno po ich efektach dla ekonomicznej kondycji miasta jak i po długofalowych konsekwencjach dla niewiele zarabiającej populacji”. Inaczej mówiąc, mściwa Boska Opatrzność Josepha de Maistre powróciła w przebraniu Forresterowej „sprzężonej dynamiki”, a rezultat jest ten sam: jakiekolwiek wysiłki zmierzające do naprawy społeczeństwa tylko pogarszają sytuację. (...)
We wpływowym artykule napisanym w 1971r, a zatytułowanym The Limits of Social Policy, Nathan Glazer przyłączył się do Forrestera w opisywaniu efektu przeciwskuteczności. Tekst zaczyna się złowieszczo: „Powszechne jest poczucie, że stoimy w obliczu kryzysu w polityce społecznej”, i zabiera trochę czasu, zanim obwieszcza (...): „Nasze wysiłki zmierzające do poradzenia sobie z nędzą same z siebie nędzę wywołują”. (...)
Polityka Welfare State, twierdzi Glazer, pomyślana jest tak, aby radzić sobie z nieszczęściami, które powinny być zwalczane w ramach struktur tradycyjnych, takich jak rodzina, kościół czy społeczność lokalna. Kiedy struktury te załamują się, państwo przejmuje ich funkcje. W procesie tym państwo staje się przyczyną poważnego osłabienia tego, co pozostało z tradycyjnych struktur. W ten sposób tworzy się większa potrzeba pomocy społecznej niż się spodziewano, i sytuacja pogarsza się raczej, zamiast poprawiać. (...)
(...) Nie mam tutaj zamiaru dyskutować istotności rozmaitych argumentów przeciwko polityce welfare'u, w Stanach Zjednoczonych czy gdziekolwiek indziej. Próbuję tylko pokazać, w jaki sposób zwolenników tego „reakcyjnego” epizodu, tak jak i ich poprzedników, pociągała ta sama forma argumentacji, to jest twierdzenie o przeciwskuteczności. (...)
Jednym z wielkich „wniknięć” nauk o społeczeństwie - dających się donaleźć u Vico i Mandeville'a i wyrażonych przez Szkockie Oświecenie - jest obserwacja, że - z powodu niedoskonałości przewidywań - ludzkie działania często pociągają za sobą niezamierzone konsekwencje o szerokim zasięgu. Rozpoznanie i systematyczny opis tych niezamierzonych konsekwencji był zawsze jednym z głównych celów, jeśli nie racją bytu nauk społecznych.
Perverse effect jest specyficznym i ekstremalnym przypadkiem niezamierzonych konsekwencji. Zawodność przewidywania przez szeregowych aktorów jest tu niemalże w tym samym stopniu całkowita, co ich działania wydają się prowadzić dokładnie do przeciwieństwa tego, co było zamierzone. Z drugiej strony, badacze społeczni analizując efekt przeciwskuteczności doświadczają przemożnego poczucia wyższości, i upajają się nim. Maistre tak wiele, a naiwnie powiedział protestując (...) przeciwko powszechności wojen w ludzkiej historii: „Słodko jest zgłębiać boskie plany w środku powszechnej zagłady”.
Jednak słodycz i pochlebstwo takiej sytuacji powinno analityków przeciwskuteczności, tak jak i nas wszystkich, postawić na baczności: czy przypadkiem (badacze) nie mogliby podzielać (opinii o) przeciwskuteczności z powodu chęci dobrego mniemania o sobie samych? Czy nie są nadmiernie aroganccy, kiedy opisują zwykłych ludzi jak błądzących w ciemnościach, kiedy oni sami - przeciwnie - stworzeni są do nadzwyczajnej przenikliwości? I w końcu, czy nie nazbyt łatwo widzą swojego zadania w skoncentrowaniu na jednym tylko, uprzywilejowanym i uproszczonym rezultacie jakiegoś programu czy polityki jako przeciwieństwie tego pożądanego? Dlatego można twierdzić, że perverse effect, który jest niczym więcej jak jednym z wariantów niezamierzonych konsekwencji, jest pod jednym znaczącym względem jego zaprzeczeniem, a nawet wyzwaniem. Koncepcja niezamierzonych konsekwencji w oryginalny sposób wprowadza do myśli społecznej nieoczywistość i otwartość końca, lecz (...) ci, którzy dostarczają pożywki efektowi przeciwskuteczności ponownie próbują patrzeć na społeczne uniwersum jako na coś w pełni przewidywalnego.
Prowadzi nas to do szerszych domniemań o genealogii efektu przeciwskuteczności. Jak już było powiedziane, Maistre, M*ller i inni, którzy go w klarowny sposób opisali, przyjęli, że rozpowszechnił się od czasu wydarzeń Rewolucji Francuskiej. Dla nas jego użycie może mieć równie dobrze starożytne korzenie.
Jedno z wyjaśnień pochodzi z greckiej mitologii. Człowiek podejmuje działanie, i z początku mu się udaje; lecz sukces prowadzi do arogancji, a w dalszym ciągu do zahamowania, załamania i katastrofy. To słynny ciąg Hubris-Nemesis. Karę za ludzką arogancję i nadmierne ambicje zsyłąją bogowie, ponieważ są zazdrośni, lub dlatego, że są uważnymi strażnikami istniejącego porządku i jego świętych tajemnic. (...)
Hobbes posłużył się tą koncepcją, kiedy pisał, że ci, którzy pretendują „niechby i tylko do zreformowania istniejącego porządku, skutkiem tego stwierdzą, że go niszczą... To pożądanie zmiany jest jak pogwałcenie Boskich Przykazań”. W przeciwieństwie do Hobbesa, Oświecenie miało wyższe mniemanie o ludzkiej zdolności do zmiany i naprawy społeczeństwa; co więcej - w opowieściach i starożytnych mitach o boskiej interwencji nie widziało nic poza przesądem. Zatem - jeśli idea hubris doświadczanej przez nemesis przetrwała - musiała zostać zsekularyzowana i zracjonalizowana. (...) Przy nowym „socjologicznym” podejściu metafizyczne argumenty nie były więcej potrzebne, nawet jeśli w dalszym ciągu używano języka Bożej Opatrzności (...).
Bezskuteczność; powszechne prawo głosu.
Drugi podstawowy argument z reakcyjnego arsenału jest zupełnie inny (od perverse effect). Jest raczej chłodny, wyraża się go w sposób wyrafinowany, a nie zasadniczy. (...) Mówi on, że jakiekolwiek próby zmiany są odrzucane, że w taki czy inny sposób jakakolwiek domniemana zmiana jest, była lub będzie bardzo powierzchniowa, fasadowa, kosmetyczna, iluzoryczna, a „głębokie” struktury społeczne pozostaną całkowicie nietknięte. Będę go nazywał tezą o bezskuteczności - futility thesis. (...)
Jak by to jednak mogło być, żeby wprowadzenie powszechnego prawa głosu w zasadniczo hierarchicznych społeczeństwach nie niosło zauważalnych konsekwencji? (...) (Udowodnienie tego) mogłoby się dokonać tylko dzięki wykazaniu, że reformatorzy zignorowali pewne „prawa” czy „fakty naukowe”, które czynią podstawowe układy społeczne nieczułymi na proponowane polityczne zmiany. Takie też było słynne zdanie, które, w nieco innej formie, wypowiedzieli Gaetano Mosca (1858-1941) i Vilfredo Pareto (1848-1923), że każde społeczeństwo, nie bacząc na fasadę swojej politycznej organizacji, jest zawsze podzielone na rządzących i rządzonych (Mosca) lub na elitę i nie-elitę (Pareto). Propozycja była przypasowana tak, aby wykazać bezskuteczność jakiegokolwiek kroku w kierunku prawdziwego „political citizenship” przez prawa wyborcze. (...)
Zainteresowany przede wszystkim własnym krajem i jego politycznymi perspektywami (...) Mosca wyłożył raz na zawsze, że - nie całkiem jeszcze doskonałe - instytucje demokratyczne, jakie sprawiła sobie Italia, były niczym więcej jak czystą fikcją. Oto jego wyjaśnienie:
Oficjalne założenie, że reprezentant jest wybierany przez większość głosujących kształtuje podstawy naszej formy rządów. Wielu ludzi ślepo w tą prawdę wierzy. Tymczasem fakty dowodzą czegoś zupełnie innego. A fakty te są dostępne dla wszystkich. Ktokolwiek brał udział w wyborach wie doskonale, że reprezentant nie jest wybierany przez głosujących, ale z reguły sam się dzięki nim wybiera. Lub, jeśli to brzmi nieprzyjemnie, można powiedzieć: jego przyjaciele go wybrali. W każdym razie, kandydatura zawsze jest dziełem grupy ludzi zjednoczonych dla wspólnego celu, zorganizowanej mniejszości, która nieuchronnie przeprowadza własną wolę nad niezorganizowaną mniejszością.
Futility thesis nie mogła zostać postawiona jaśniej. Powszechny sufraż nie mógł nic zmienić w istniejącej w społeczeństwie strukturze władzy. „Ten, co ma oczy aby widzieć” - jedno z ulubionych powiedzeń Moski - musi zdać sobie sprawę, że „prawne czy racjonalne podstawy jakiegokolwiek systemu politycznego dopuszczającego masy do reprezentacji są kłamstwem”.
(...) Teoria Pareto o dominacji elit jako historycznej stałej jest bardzo bliska twierdzeniom Moski (...). Język Pareto brzmi z początku - prawdopodobnie świadomie - osobliwie, jak w Manifeście Komunistycznym: „Starania podejmowane przez pewne indywidua, aby przywłaszczyć sobie dobra wyprodukowane przez innych to fakt, który dominuje w całej historii ludzkości”. Pareto dystansuje się jednak od Marksizmu używając terminu „grabież” a nie „wyzysk” czy „nadwyżka”, i przez wyjaśnianie, że grabież jest właściwa klasie dominującej, utrzymującej kontrolę nad państwem, które nazywa urządzeniem do grabieży. Główny rezultat jest dla Pareto następujący: „Ma to znaczenie, ale niewielkie, czy klasa panująca to oligarchia, plutokracja czy demokracja”. (...) Cała rzecz w tym, że demokracja może być równie „grabieżcza” wobec ludowych mas, co jakikolwiek inny system. (...) Pareto zauważa, że sposób, w jaki władająca, czy „grabiąca” klasa prowadzi rekrutację nie ma nic do rzeczy z samym faktem czy zakresem grabieży. (...)
Według Pareto nastanie powszechnego prawa głosu i demokratycznych wyborów właśnie dlatego nie może przynieść realnej zmiany społecznej czy politycznej. (...)
Futility thesis można odnaleźć także w dziewiętnastowiecznej Anglii, wtenczas awangardzie ekonomicznej modernizacji i stopniowej demokratyzacji w Europie.
Prawa ustanawiają, tak jak chcecie, powszechne prawo głosu... jako prawo, które nigdy nie może zostać złamane. Dalej jesteście od równości tak daleko, jak zawsze (byliście). Władza polityczna zmieniła swój kształt, ale nie naturę... Najsilniejsi, w takiej czy innej formie, zawsze będą władać... W czystej demokracji władający i ich przyjaciele będą nadal pociągać za sznurki... Ludzie przewodzący związkom zawodowym są tak samo nadzorcami i władcami ogółu ich członków... jak głowa rodziny czy zwierzchnik przedsiębiorstwa jest władcą i zwierzchnikiem służby i pracowników.
(...) Cytat pochodzi z Liberty, Equality, Fraternity Jamesa Fitzjames Stephena z 1873r. (...) Zainspirować mogło go doświadczenie, że dostrzegalne rozszerzenie praw dokonane przez the Reform Act z 1867r. nie przyniosło tak wielu znowu zmian w sposobie rządzenia Anglią (...). ...Stephen, w znacznie bardziej konwencjonalny sposób (niż obaj Włosi) podniósł sprzeciw wobec powszechnego prawa głosu: „wychodzi na to, co powinienem uznać za prawdę i naturalną relację między wiedzą i bezrozumnością. Myślę, że mądrzy i dobrzy ludzie powinni władać tymi, którzy są głupi i źli”.
Stanowisko takie, nader powszechne w tym czasie między przeciwnikami Reform Act i powszechnego prawa głosu w ogóle, zakłada, że wprowadzanie demokracji będzie działało na szkodę raczej, niż pozostawi bieg rzeczy bez szwanku (...).
Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że futility thesis, tak jak i perverse effect bazuje na nieprzewidzianych konsekwencjach ludzkiego działania. (...) Niezamierzone efekty uboczne po prostu niweczą tu rezultaty oryginalnej akcji, zamiast spowodować przeciwieństwo tego, co było zamierzone. Jednak futility w żadnym razie nie jest skonstruowana w taki sposób, jakby była łagodniejszą wersją perversity. (...) Stosunkowa łagodność twierdzeń tezy o bezskuteczności (...) jest więcej niż kompensowana przez to, co nazywam obelżywym charakterem, przez pogardliwe odrzucenie jakichkolwiek sugestii,że świat społeczny może być otwarty na jakiekolwiek postępowe zmiany.
W klasycznym, Maistre'owym ujęciu przeciwskuteczności to Opatrzność krzyżuje ludzkie działania. Wydaje się, że ma ona osobisty interes w tym, aby doprowadzić do dokładnie przeciwnego rezultatu niż chciał człowiek, i czerpie zadowolenie ze „słodkiej zemsty” i udowadniania ludzkiej impotencji. W przypadku bezskuteczności ludzkie działania wystawiane są na pośmiewisko i zawodzą bez wpływu tego rodzaju osobistych pretensji; pokazuje się ich przedwczesność, kiedy wchodzą w kolizję z pewnym wyższym prawem, które działa niepersonalnie. Przeciwskuteczność pod tym względem odwołuje się do mitologii i religii, do przekonania o nadnaturalnej interwencji w ludzkie sprawy. Argument o bezskuteczności związany jest raczej z późniejszą wiarą w autorytet nauki i szczególnie z dziewiętnastowiecznymi aspiracjami do konstruowania nauk społecznych o zasadach tak pewnych, jak te, które - wierzono wtedy - rządzą fizykalnym wszechświatem. Jeśli perverse effect jest silnie związany z Romantyzmem, to argumenty Moski czy Pareto odwołują się do Nauki i doskonale nadają się do prowadzenia walki ze wzbierającą falą Marksizmu i naukowymi roszczeniami tego ruchu. (...)
Podobna różnica między perversity thesis i futility thesis odnosi się do stopnia skuteczności (lub zawodności) działania. Ponownie - twierdzenia przeciwskuteczności wydają się być mocniejsze niż bezskuteczności: kiedy działanie nakierowane na jakiś pożądany cel niesie rezultat przeciwny, to znacznie gorzej niż kiedy nie daje żadnego efektu. Oczywiście - to prawda, ale z punktu widzenia badań oceniających szanse na sukces celowego ludzkiego działania, bezskuteczność jest znacznie bardziej szkodliwa niż przeciwskuteczność. Świat, w którym szerzy się perverse effect wydaje się odpowiedni dla ludzkiej czy społecznej interwencji. (...) W przypadku, kiedy działa futility, nie ma nadziei na żadną udaną interwencję (...). Co więcej - akcje takie byłyby kosztownym i demoralizującym ćwiczeniem się w bezskuteczności. Można tu wyciągnąć jeden wniosek: pożądany jest najwyższy umiar zawsze, kiedy rozważane są jakiekolwiek lecznicze działania polityki; wszędzie tam, gdzie futility thesis się stosuje - dobrze zrobią wiedzący wiążąc się, na przykład prawem konstytucyjnym - tak, żeby odeprzeć próżne i szkodliwe chęci „aby coś zrobić”. (...)
W końcu - zwolennicy futility i perversity zupełnie inaczej odnoszą się do swoich przeciwników. Badacze używający argumentu przeciwskuteczności zwykle są tak przejęci swoim odkryciem i tak pragną twierdzić, że to właśnie spojrzenie jest oryginalne, a zdarzenie nieprzewidziane i niepożądane przez nikogo, że są skłonni odpuścić winę politykom, których działania, rozpoczęte z dobrymi intencjami miały szkodliwe konsekwencje. (...)
Przy futility thesis (podejście) zauważalnie się zmienia. Ponownie pokazuje się, że politycy starający się uprawnić pozbawionych praw (przez demokratyczne wybory) lub poprawić byt biednych (dzięki ustanowieniu Welfare State) nic w tych sprawach nie robią, i raczej utrwalają aktualną dystrybucję władzy czy biedę. (...) Powstaje podejrzenie, że nie są (politycy) tak całkiem niewinni, że mieli niezupełnie dobre intencje. Kwestionuje się ich dobrą wolę, i sugeruje, że sprawiedliwość społeczna i inne podobne cele służące opisywanym politykom za usprawiedliwienie są niczym więcej jak zasłoną dymną skrywającą bardziej egoistyczne motywy. (...) Dalecy od naiwności i pozbawieni iluzji, „postępowi”politycy nagle zaczynają być postrzegani jako przebiegli matacze i wstrętni hipokryci. (...)
Wewnętrzne sprzeczności; Welfare State jako zagrożenie wolności
i demokracji.
(...) Jest także trzeci, bardziej zdroworozsądkowy i powściągliwy sposób argumentacji przeciwko zmianie, którego - z powodu obecnego stanu opinii publicznej - nie chce się kwestionować wprost (jest to, jak sądzę, kamień probierczy „reakcyjnej” retoryki): zapewnia on, że proponowana zmiana, jakkolwiek sama w sobie pożądana, niesie nie dające się zaakceptować koszty lub konsekwencje takiego czy innego rodzaju. (...)
Chciałbym postawić ten argument w takiej formie, która opiera się na strukturze historycznego materiału, do którego się odwołuję. Jak wiemy, T.H.Marshall użył go do opowiedzenia pouczającej historii postępowego rozwoju praw obywatelskich w ciągu ostatnich dwóch czy trzech stuleci, poczynając od cywilnego, politycznego i w końcu ekonomicznego ich wymiaru. Jednak opowieść o kumulującym się postępie pociąga za sobą ataki i działania wsteczne na gruncie tego, że o przejściu z jednego poziomu na drugi można powiedzieć wszystko, ale nie to, że przebiegał gładko. Faktycznie, mówi się często, iż postęp w społeczeństwie ludzkim jest tak problematyczny, że każdy nowo-zaproponowany „krok naprzód” wydaje się poważnym zagrożeniem dla jednego lub wielu wcześniejszych dokonań.
Mamy tu argument przeciwko jakimkolwiek nowym reformom. Jeśli propozycja uznana została za pożąddaną sama w sobie, zwykle istnieje jedna główna trudność w przekonującym jej atakowaniu argumentami, że jej koszty lub nieszczęśliwe konsekwencje przeważają nad korzyściami. Takie stanowisko niesie ze sobą skrajnie subiektywne porównanie odmiennych przecież korzyści i kosztów. Jednak jeżeli dałoby się pokazać, że dwie reformy, w pewnym sensie wzajemnie się wykluczają tak, że nowsza zagrażałaby starszej, wtedy element porównywalności wszedłby do argumentacji, a szacunek, czy ma sens poświęcać stary postęp dla nowego mógłby przebiegać w tajemniczej, a powszechnie uznawanej „walucie postępu”. (...)
Argument, że kolejne kroki ku demokracji zagrażają indywidualnym wolnościom został w pełni wyartykułowany w Anglii w drugiej połowie dziewiętnastego wieku.(...) Bardziej współczesna, a zatem i bardziej znajoma teza głosi, że Welfare State, podobnie zresztą jak demokratyczne rządy, zagraża wolnościom osobistym. Co ciekawe, argument ten został wytoczony po raz pierwszy także w Anglii, a oskarżenie padło w słynnej Road to Serfdom Friedticha Hayeka w 1944r. (...Hayek) wychodzi od uznania „oczywistości danego minimum środków do życia dla wszystkich”, to jest „jakiegoś minimum żywności, mieszkania, odzienia aby chronić zdrowie i zdolność do pracy”, tak samo jak gwarantowanego przez państwo ubezpieczenia od choroby, wypadkom i katastrofom wywołanych przez siły przyrody. Krytykuje natomiast określony typ „planowania bezpieczeństwa, które ma tak zdradziecki wpływ na wolność” i przestrzega, że „polityka, którą wszędzie obecnie się prowadzi, a która rozrzuca przywilej bezpieczeństwa raz do jednej grupy, a innym razem do drugiej, ...bardzo szybko stwarza warunki, gdzie dążenie do bezpieczeństwa staje się silniejsze niż umiłowanie wolności”. (...)
Podstawowa struktura argumentu była prosta: każdy krok ku rozszerzeniu kompetencji rządu zmierza też ku ograniczeniu wolności. Założenie to bazowało na następujących racjach: (1) zwykle ludzie są w stanie zgodzić się co do kilku zaledwie wspólnych przedsięwzięć; (2) aby rząd był demokratyczny, musi istnieć konsensus co do niego; (3) z tego powodu demokratyczny rząd jest możliwy jedynie wtedy, kiedy państwo ogranicza swoje działania do tych kilku, co do których zgadzają się ludzie; (4) kiedy państwo pragnie podejmować istotne dodatkowe funkcje, zorientuje się, że może to zrobić tylko przez przymus; a wtedy zniszczy zarówno wolność jak i demokrację. „Ceną, jaką musimy zapłacić za system demokratyczny jest ograniczanie działalności państwa do tych dziedzin, na które możliwa jest zgoda”. (...) Inaczej mówiąc, skłonność do „niewoli” w każdym kraju jest prostą, monotoniczną i rosnącą funkcją zakresu działalności rządu. Uproszczony tutaj argument odniósł zasadniczą część jeopardy thesis do Welfare State. (...) Z tej też perspektywy to Welfare State staje się nowym, głównym zagrożeniem dla wolności (...)
W latach siedemdziesiątych James O'Connor w artykule „The Fiscal Crisis of the State”(...) sformułował uderzającą tezę, że współczesne państwo kapitalistyczne zostało wplątane w „dwie podstawowe i często współzależne funkcje”: pierwsza - państwo musi mieć pewność, że zachodzi lokowanie i formacja kapitału, lub - w marksistowskiej terminologii - akumulacja; jest to funkcja akumulacyjna państwa. Druga - państwo musi się troszczyć o zapewnienie własnej legitymacji przez utrzymanie w populacji odpowiedniego standartu konsumpcji, zdrowia, edukacji - to jest funkcja legitymacyjna. (...) Następujące zdanie najlepiej wyraża to, co O'Connor rozumiał przez sprzeczności; do lepszego wytłumaczenia nie udało mu się dojść: „Akumulacja społecznego kapitału i społecznych wydatków (na zdrowie, edukację i dobrobyt) to skrajnie nieracjonalny proces z punktu widzenia administracyjnej koherencji, stabilności podatkowej i przypuszczalnie dochodowej akumulacji prywatnego kapitału”. (...)
Wśród wielu powodów do rozczarowań w latach siedemdziesiątych, wieść, że wcześniej nie opisane sprzeczności kapitalizmu zostały odkryte w Ameryce, rozniosła się błyskawicznie (...). „Na lewicy” wykorzystał to Jurgen Habermas w książce Legitimationsprobleme im Sp*tkapitalismus (...). Niedługo potem także konserwatywna opinia zaczęła wyrażać swoje zainteresowanie i bliski związek z tezą O'Connora. Zamiast tylko twierdzić, że Welfare State zagraża demokracji, (konserwatyści) zgłosili tezę, że wydatki, wywołując inflację i destabilizację, są poważnym zagrożeniem także dla demokratycznego sposobu rządzenia. (...) Zwiększona polityczna niestabilność (...) w krajach Zachodu miała rozmaite pochodzenie - afera Watergate w USA, słabość zarówno konserwatywnych jak i labourzystowskich rządów w Wielkiej Brytanii, terroryzm w Niemczech Zachodnich... Wielu polityków zaczęło mówić o kryzysie władzy demokratycznej (governability crisis lub ungovernability), tak jakby był on jednolitą i wspólną bolączką. (...) Sprawa była tak szeroko postrzegana, że stała się przedmiotem analiz Komisji Trójstronnej - grupy prominentów z Europy Zachodniej, Japonii i Ameryki (...). Raport Komisji został opublikowany w 1973r. pod wstrząsającym tytułem The Crisis of Democracy. Rozdział poświęcony USA napisany został przez Samuela Huntingtona. (...Według niego) wydarzenia lat sześćdziesiątych były początkowo świętem „witalności” amerykańskiej demokracji, która wyrażała się „w odświerzonym podejściu do idei równości” dla mniejszości, kobiet i biedoty. (...) Koszty tego „demokratycznego przypływu” zostały (przez Huntingtona) ujęte w taki oto lapidarny sposób: „Witalność demokracji w Stanach zjednoczonych lat sześćdziesiątych wytworzyła zasadniczy wzrost rządowej aktywności i zasadnicze zmniejszenie autorytetu władzy (authority)”. Upadek autorytetu władzy jest najważniejszą przyczyną kryzysu władzy. (...)
W konkluzjach Huntington nie powraca już do Welfare State, które wcześniej uznał za wyłączną przyczynę „kryzysu demokracji”, a po prostu opowiada się za większą powściągliwością i mniej „żarliwym wyznaniem” związku z częścią obywateli jako remedium na schorzenia demokracji. (...)
„Ceci tuera cela” (To zabije tamto) - taki jest tytuł słynnego rozdziału w powieści Wiktora Hugo Notre-Dame de Paris. Ceci oznacza tu książki i druk, które (...) zajmą miejsce (...) cela, to jest katedr i innych architektonicznych monumentów jako głównego środka wyrazu kultury Zachodu. Współcześnie podobny upadek przepowiedziany został książce: według Marshalla McLuhana druk i edycja książek są z kolei skazane na zaniknięcie, a „obieg elektryczny” w ogóle i telewizja w szczególności zajmą ich miejsce. (...)
Patrząc uważnie można dostrzec, że stanowisko ceci-tuera-cela zakłada raczej wynik negatywny, niż rezultat o sumie zerowej: tracimy i zyskujemy, ale to, co tracimy jest cenniejsze niż to, co zyskujemy. To przypadek „kroku naprzód i dwóch wstecz”; to, co na pierwszy rzut oka wygląda na postęp, jest nie tylko iluzoryczne; to regres. Sytuacja ta jest ponownie zgodna z sekwencją hubris-nemesis, gdzie bogowie karzą człowieka za żądzę zakazanej wiedzy, chęć bycia silniejszym, bogatszym. Ostatatecznie bogowie zostawiają człowieka w gorszej sytuacji, niż był poprzednio.
Jeopardy thesis w zauważalny sposób czerpie siłę ze swojego związku z tym mitem. Argument, że nowy postęp zagraża staremu jest w jakiś naturalny sposób prawdziwy, tak jak i idea, że dawna wolność zobowiązuje do uznania jej za bardziej wartościową niż stara. Oba argumenty bardzo mocno stają przeciwko jakiejkolwiek zmianie w status quo.
Charles Murray
Loosing Ground - American Social Policy 1950-1980
„Czemu w ogóle cokolwiek dawać?”
(...) Jeżeli polityka społeczna ma być konstruowana jako transfer od tych, którzy mają do tych, którzy nie mają, pierwsze ze stosownych w tym przypadku pytań brzmi: „jakie jest usprawiedliwienie dla transferów w ogóle?” Czemu jeden człowiek miałby cokolwiek dawać drugiemu, jeśli jedynym uzasadnieniem pomocy jest wspólne obywatelstwo? (...)
Powiedzmy, że muszę rozstrzygnąć przypadek człowieka, który nieprzerwanie pracował przez wiele lat, a kiedy zbliżył się do pięćdziesiątki został wyrzucony z pracy, ponieważ jego fabryka została zamknięta. Czemu miałbym mu przekazywać pieniądze - zapewniać zasiłek i, powiedzmy, stałą opiekę społeczną? Odpowiedź jest prosta. Mogę to sobie wprawdzie racjonalizować na wiele sposobów, ale ostatecznie okaże się, że godzę się na transfer, bo tak chcę. Robotnik tyrał jak mógł, oddawał wspólnocie co należało, aż spotkało go nieszczęście. Jest jednym z moich braci w pewien szczególny sposób - jest bratem w Bogu - i spotyka mnie szczęście, kiedy widzę jak część mojego dochodu zostaje użyta, aby mu pomóc. (Nie byłbym szczęśliwy, gdyby transfer dotyczył takiej części moich dochodów, że nie byłbym w stanie wypełnić swoich zobowiązań wobec siebie samego i mojej rodziny.)
Drugi człowiek, zdrowy i w kwiecie wieku, nie chce pracować. Proponuję mu zajęcie, a on w dalszym ciągu odmawia. Pytam jeszcze raz: czemu miałbym przekazywać mu pieniądze? Czemu nie miałbym mu pozwolić się zamorzyć, uznając to za formę samobójstwa?
Przypuśćmy, że nie pozwolę mu głodować na ulicy z przyczyn wynikających z mojego pojmowania świętości życia (mogę na przykład chronić go przed samobójstwem). Taka decyzja nie zaprowadzi mnie daleko w konstruowaniu najlepszej polityki. Porównując jego sytuację (nazwijmy go trutniem) z sytuacją zwolnionego robotnika popadam w konieczność wyboru.
Przypuśćmy, że moje zasoby wystarczają albo na (a) utrzymanie obu na wystarczającym poziomie lub (b) na utrzymanie zwolnionego robotnika na przyzwoitym poziomie, a trutnia - na poziomie bliskim głodowego. Jaki będzie właściwy sposób postępowania? Czy to w porządku, czy to uczciwie dać robotnikowi żyć gorzej z powodu większej szczodrobliwości wobec trutnia?
Możemy zadać to pytanie bardziej prowokacyjnie. Przypuśćmy, że zasoby nie stanowią problemu, że damy radę w obu przypadkach zapewnić dostateczny poziom życia. Czy powinniśmy to zrobić? Czy moralność pozwoli nam zaopatrywać obu mężczyzn w tym samym stopniu? Czy to w porządku mieć na obu taki sam wzgląd? (...)
Nie są to pytania retoryczne, tak jak nie są nimi pytania dotyczące celowej polityki w ogóle. Dotyczą one sprawiedliwości i humanitaryzmu rozmaitych alternatyw. Wydaje mi się, że nie po ludzku wobec zwolnionego robotnika byłoby traktować go tak samo jak trutnia. Niesprawiedliwie byłoby przyznawać trutniowi taką samą wagę, jaką zwolniony robotnik osiągnął.
Problem w tym, ogólnie rzecz biorąc, że większość z nas rada jest dostarczać pewnych form pomocy z powodów, których oczywistość opiera się na intuicji. Inne rodzaje pomocy zapewniamy, jeżeli już do tego dochodzi, z powodów trudnych do obrony - czy to na gruncie praktycznym, czy moralnym. Etycznie doskonała - i intuicyjnie zadowalająca - polityka społeczna będzie rozróżniać recypientów. Będzie dumna z pewnych transferów, a innych dokona niechętnie. (...)
Gaweł korzysta, a płaci Paweł: transfery od biednych do biednych.
Kiedy zastanawiamy się nad transferami, zwykle myślimy o nich w kategoriach ekonomicznego transferu od bogatych do biednych. W rzeczywistości polityka społeczna może zobligować jednego obywatela do przekazywania rozmaitych dóbr jako darowizny na rzecz kogoś innego; prostym przykładem może tu być miejsce parkingowe zarezerwowane dla niepełnosprawnych.
Czasami te nieekonomiczne transfery, podobnie zresztą jak i ekonomiczne, są tak zaaranżowane, że ci, którzy mają się lepiej oddają coś tym, którzy mają się gorzej (...). Jednak w zadziwiającej liczbie przypadków transfer ustanowiony zostaje przez posiadających, a cenę muszą zapłacić dawcy, którzy są tak samo biedni jak recypienci.
Przypuśćmy, że ten sam hipotetyczny „ja” ma rozważyć sprawę dwóch uczniów w szkole średniej w „inner city”. Obaj pochodzą z biednych rodzin. Obaj doświadczyli podobnej deprywacji i społecznej niesprawiedliwości. Mają jednakową inteligencję i potencjał. Z jakichś przyczyn - powiedzmy, że jest to czysty przypadek - uczniowie w szkole zachowują się różnie. Jeden (dobry uczeń) uczy się pilnie, a w klasie jest skoncentrowany. Drugi uczeń (psotnik) nie uczy się i sprawia kłopoty (...).
Widzę też, że nauczyciel - mniej czy bardziej według własnego uznania - wyrzuca psotnego ucznia z klasy. Rezultat jest taki, że staje się on wyobcowany ze szkoły, wyrzucony, i ostatecznie traci szanse na dobrobyt, albo i co gorsza. Wiem, że podobny ciąg wydarzeń (chodzi o zachowanie w szkole) nie był gorszy niż w przypadku milionów uczniów z middle-class, którzy doświadczają takiej samej kary. Ich także wyrzuca się z klas, kiedy przesadzą, ale z rozmaitych powodów jednak zostają w szkole i ostatecznie kończą całkiem nieźle. Wiem zatem, że nauczyciel zachowuje się stronniczo i zbyt ostro, ponieważ uczeń jest czarnym z miasta, a nauczyciel białym z przedmieść, który ani nie sympatyzuje z takimi uczniami, ani ich nie rozumie.
W każdym razie widzę, że wydalony z klasy psotny student to ofiara systemu, który ukarał go nie do końca niesprawiedliwie. Dlatego właśnie chronię go przed uprzedzeniami i stronniczością nauczyciela. Nauczyciel nie może pozbyć się ucznia z klasy, chyba że jego zachowanie odbiega od zwyczajnych rozmów i śmiechu i wydaje się sprawiać mu kłopoty. Rezultat jest taki, że uczeń zachowuje się tak, jak poprzednio, ale pozostaje w klasie. Innych uczniów także dotyczy nowa, bardziej tolerancyjna rzeczywistość. Obniża się poziom nauczania, podobnie jak i zdolność uczniów do koncentracji (...).
Jednak, jak sądzę, wynikają z tego jakieś korzyści. Psotny uczeń nie został wyrzucony ze szkoły, chociaż mógł zostać. Uzyskał dyplom, a razem z nim pewne korzyści jakie daje wyższe wykształcenie (czegoś tam, chociaż niewiele, się w szkole nauczył) i siłę przetargową konieczną przy ubieganiu się o pracę.
Korzyści te oczywiście kosztują. Ceną nie są tu pieniądze - powiedzmy, że ukończenie szkoły podczas nowej polityki nie kosztuje więcej, niż podczas starej. Nie miał miejsca żaden transfer od białej klasy średniej. Zamiast tego zaistniał transfer od dobrego studenta do psotnego. Pogorszyła się jakość wykształcenia dobrego studenta, zarówno dlatego, że nauczyciel miał mniej czasu i energii aby uczyć, jak i dlatego, że atmosfera w klasie przestała być odpowiednia do nauki. Jeden biedny i upośledzony uczeń został zmuszony (a nie miał w tej sprawie wyboru) do rezygnacji z części swojego wykształcenia, aby inny uczeń mógł pozostać w klasie. (...)
Podobne transfery od biednych do biednych leżą u podstaw braku równowagi w polityce społecznej. Aby zminimalizować wyrządzone szkody nie wystarczyć mówić, że chcieliśmy dobrze. Nawet w czasie realizowania najbardziej energicznych reform możemy nie poprawić sytuacji mając na uwadze, jeśli tylko podświadomie, problemy moralne. Kiedy biedak aresztowany za jakieś wykroczenie zostaje warunkowo zwolniony, tak jak nakazuje mądrość elity, największe ryzyko ponoszą jego sąsiedzi. To oni, a nie elity tracą większą część dobra, które można nazwać „bezpieczeństwem” aby występna młodzież nie została poddana karze. Kiedy programy podnoszące kwalifikacje są pomyślane do działania na poziomie najmniej umiejących, to najbardziej kompetentni z uczestników poświęcają swoje możliwości aby zwiększyć ich potencjał. Kiedy polityka kreuje wartości tak, że jakaś praca jest zbyt uwłaczająca, aby prosić ludzi, żeby ją wykonywali, to właśnie ci, którzy preferują takie prace pozbawiani są podstaw szacunku dla samych siebie. (...)
Wymóg ogólnego szczęścia.
Naukowcy mierzący efekty transferów szukają wskaźników sukcesu na dwóch poziomach i z konieczności pomijają trzeci. Pierwszy poziom to: „Czy transfer dotarł do ludzi, do których miał dotrzeć w zamierzonej formie?” (...). Drugi - „Czy transfer odniósł zamierzony efekt dla zachowań lub sytuacji recypientów?” (...). Trzeci, nieosiągalny - „Czy transfer, na dłuższą metę, przyczynił się do powiększenia ogólnego szczęścia na świecie?”.
Możemy przyjąć, że lepsze mieszkania, żywność i opieka zdrowotna składają się na mniejszą nędzę i większy dobrobyt; podobnie zresztą jak dobrzy rodzice, kochający małżonkowie, bezpieczne ulice, osobista wolność i szacunek sąsiadów. Wiemy, jak mierzyć niektóre składniki jakości życia, innych zupełnie mierzyć nie potrafimy; nie jesteśmy też w stanie porównywać ich relatywnej wartości ani zsumować ogólnej całości (szczęścia). Nie mamy godnych tej nazwy wskaźników „nieszczęścia” i „szczęścia”. Jednak idea zmniejszania nieszczęścia i zwiększania szczęścia jest konieczna, aby zadecydować, czy polityka społeczna zawodzi, czy też działa poprawnie.
Mając to na uwadze rozważmy kolejny hipotetyczny przypadek. Tutaj mam zdecydować o poparciu lub odrzuceniu polityki, która automatycznie wprowadza odpowiednie dodatki na życie dla wszystkich samotnych kobiet z dziećmi. Wiem, że w konsekwencji takiej polityki większa liczba dzieci będzie miała lepsze wyżywienie i opiekę zdrowotną. Opierając się wyłącznie na takiej informacji decyduję się poprzeć program.
Trzeba wziąć pod uwagę także dwa doskonale znane fakty, że program powoduje większą liczbę urodzin przez kobiety, które w innym wypadku miałyby mniej dzieci, i że liczba dzieci zaniedbanych i maltretowanych jest wśród tych dzieci wyższa od średniej krajowej. Czy zmienia to mój osąd o tym, czy zapomoga przynosi samo dobro, i że lepiej ją utrzymywać niż nie? Muszę teraz wyważyć lepsze zdrowie niektórych dzieci i cierpienie innych, które bólu by nie doświadczały, gdyby program nie został wprowadzony w życie. Decyduję jednak - chociaż wolałbym uniknąć wszystkich tych problemów - że, koniec końców, będę w dalszym ciągu popierał program.
A jeśli zaniedbanych i maltretowanych jest trzy razy więcej? A pięć razy? A dziesięć? A sto?
Dla różnych ludzi punkt krytyczny będzie leżał gdzie indziej. Niemniej jednak punkt taki zaistnieje. W takim razie powiem, że dobrodziejstwa lepszego wyżywienia i opieki medycznej zostały przeważone przez doświadczenia maltretowanych i zaniedbanych dzieci. Jaka polityka jest zatem humanitarna? (...)
Każdy z przykładów - robotnik i truteń, dobry i zły uczeń, dzieci, które zyskały i dzieci skrzywdzone - zostały pomyślane tak, aby podkreślić pewne cechy rzeczywistości, w której się poruszamy. Konstruowanie sprawiedliwego, uczciwego i współczującego systemu transferów niesie z sobą wyjątkowo trudne wybory moralne, w których najważniejsze jest nie to, na jak wiele jakiegoś dobra możemy sobie pozwolić (jak zwykle stawia się sprawę), ale jak w ogóle czynić dobro. (...)
Z przykładów nie wynika, że jakieś zasady (dystrybucji) są lepsze niż wszystkie inne. Socjaliści mogą ich używać na poparcie wewnętrznie spójnych racji dla szerokiej redystrybucji. Z drugiej strony libertarianie mogą ich użyć do odrzucenia jakichkolwiek transferów. Dla tych, którzy znajdą się gdzieś pośrodku, uzasadnione będą dwa skromniejsze wnioski co do tego, co ustanawia sprawiedliwą i ludzką politykę społeczną.
Pierwszy jest taki, że transfery są z natury mylące. Mogą być użyteczne, mogą być potrzebne, mogą być uprawomocnione. Trzeba jednak używać ich tak, jak dobry lekarz używa niebezpiecznego leku - wcale, jeśli to możliwe, i nie więcej, niż to absolutnie konieczne.
Drugi jest taki, że -jako ogólna zasada - przymusowe transfery od jednej biednej osoby do drugiej są jak grabież. Kiedy wymagamy transferu pieniędzy od na pewno bogatych do bez wątpienia biednych, dysponujemy jakimś marginesem błędu. Nie trafiona polityka może urażać nasze poczucie tego co właściwe i co błędne, ale dawcom nie dzieje się wielka krzywda. Nie można powiedzieć tego samego o nie-ekonomicznych transferach przebiegających od biednych do biednych. Nie mamy tu żadnego marginesu na błąd. Jeśli choć trochę myliliśmy się co do przewidywanych efektów transferu, możemy przyczynić się do wielkiej niesprawiedliwości wobec ludzi, którzy najmniej zasłużyli sobie na to, aby dźwigać jej ciężar. (...)
Prawa programów socjalnych.
Kiedy możemy się spodziewać, że transfer przyniesie więcej pożytku niż szkody? (...)
Wydaje się, że programy mają pewne charakterystyczne cechy, przejawiające się tak często i wywołane tak głęboko tkwiącymi przyczynami, że można je uznać za prawa. (...)
1. Prawo Niedoskonałej Selekcji. Jakiekolwiek obiektywne zasady określające udział w programie, który wprowadza społeczny transfer, pewnych ludzi - bez racjonalnych powodów - z niego wyłączą.
Zawsze można pokazać, że pewne osoby, których nie objął Food Stamps są w większej potrzebie niż te, które z niego korzystają. Zawsze można też pokazać, że ktoś, kto z powodów technicznych nie podlega Medicaid, tak naprawdę powinien z niej korzystać zgodnie z intencją prawa. (...) Zasady udziału (w programie) muszą łączyć koncepcję „rzeczywistych potrzeb” z obiektywną rzeczywistością, z jej elementami. Zasady skonstruowane z tych elementów stają się przedmiotem tego, co Herbert Costner nazwał „błędem epistemicznym” - nieuniknionego rozdźwięku między ilościowymi miarami a pomysłem, jakim te miary mają kierować. Nie ma sposobu na precyzyjne zdefiniowanie „naprawdę potrzebujących” - ani tych, którzy powinni przestać palić, ani tych, co naprawdę potrzebują średniego wykształcenia, dotowanych kredytów czy ubezpieczenia na wypadek kalectwa. Jakich kryteriów byśmy nie wprowadzili - zawsze dotyczyć one będą rozmaitych ludzi; tych, którym bez wątpienia chcemy pomóc, innych, co do których możemy mieć pewne wątpliwości, i tych, którzy spełniają wymagania, ale są znacznie mniej potrzebujący niż niektórzy spośród tych, co wymagań nie spełniają.
Wczesna polityka społęczna dawała sobie z tym problemem radę zbaczając w kierunku wyłączania (ludzi z programu) - lepiej odmówić pomocy kilku naprawdę potrzebującym osobom niż pozwolić prześlizgnąć się kilku próżniakom. Takie stanowisko opierało się na założeniu, że być zaopatrywanym - to przywilej. Należy także głosić pewne nauki moralne. Jeśli komuś niezasłużenie przyznano pomoc, to źle dla recypienta, szkoda dla jego charakteru i zły przykład dla całej wspólnoty.
Jeśli założenie takie czynione jest słabiej, lub jeśli rezygnuje się z niego, to naturalną koleją rzeczy Prawo Niedoskonałej Selekcji prowadzi do programów ze stale zwiększającą się populacją, na którą są nakierowane. Jeśli nie wini się ludzi za ich złe położenie, żadna szkoda nie może wynikać z udzielenia im pomocy, której oni tak naprawdę nie „potrzebują”. Żadne straty moralne nie wiążą się z włączeniem do programu kilku „niezasługujących” (undeserving) osób. Koszty moralne płyną z wyłączenia z niego osób „zasługujących”. Nikt nie dysponuje narzędziem wystarczająco precyzyjnym, aby oddzielić wyłącznie tych, którzy „nie zasługują”. Dlatego właśnie powiększenie populacji odpowiadającej wymogom programu o nowe warstwy, zamiast odjęcia jednej z dotychczasowych nie jest to tylko problem środków politycznych (...). (...) jest to także właściwie moralnie.
2. Prawo Niezamierzonych Nagród. Każdy transfer w ostatecznym rozrachunku zwiększa koszt swojego przeprowadzenia w warunkach, które zwiększają wartość transferu.
Odczuwa się niedobór - zbyt mało pieniędzy, za mało żywności, zbyt mało wykształconych ludzi - i program społecznego transferu próbuje wypełnić lukę - dotacjami, programami pomocy żywnościowej, programami edukacyjnymi. Obserwuje się niepożądane zachowania - narkomanię, przestępczość, niezatrudnialność - i program próbuje zamienić te zachowania na jakieś inne, lepsze - przez programy odwykowe, psychoterapię, trening zawodowy. W każdym przypadku, jakkolwiek nie celowo, program musi być skonstruowany w taki sposób, że powiększa koszty netto, jeśli tylko dąży do zmiany - zarówno przez zwiększanie nagród, jak i przez zmniejszanie kar.
Dla niektórych ludzi, w pewnych okolicznościach, absurdalne wydaje się myślenie w kategoriach „wartości netto”, ponieważ po prostu żaden wybór dla nich nie istnieje, lub dlatego, że wartość netto jest faktycznie mniej pociągająca niż jakakolwiek alternatywa. Paraplektycy korzystający z Medicaid nie mogą być postrzegani jako „nagradzani” za parapleksję przez ustanowienie bezpłatnej opieki zdrowotnej. Nie można powiedzieć, że ubogie dzieci biorące udział w Head Start są nagradzane za bycie biednymi. Osób, które znalazły się w niechcianej sytuacji kompletnie tego nie chcąc nagrody nie dotyczą.
Jednak liczba podobnych przykładów jest niewielka. Wróćmy do przypadku robotnika w średnim wieku, który stracił pracę i bardzo chce pracować, ale nie może pracy znaleźć. Korzysta z ubezpieczenia od bezrobocia pobierając każde pieniądze, jakich ono dostarcza. Wydaje się, że w swojej sytuacji znalazł się zupełnie niedobrowolnie, a istnienie ubezpieczenia od bezrobocia nie wpływa na jego poszukiwanie pracy. Faktycznie jednak jego zachowanie (chyba że jest całkowicie nieracjonalny) jest zmieniane przez istnienie ubezpieczenia. Na przykład komfort jaki zyskuje dzięki ubezpieczeniu może spowodować, że odmówi podjęcia pracy, która wymagałaby przeprowadzki do innego miasta, choć gdyby był bardziej zdesperowany - wziąłby ją i się przeprowadził. Większość ludzi (a w tym i ja) jest zadowolona, że na jego zachowanie oddziałuje się w taki sposób, i że nie musi porzucać domu, przyjaciół, że może czekać na pracę jaka trafi mu się w okolicy. Nie jest jednak w tym wypadku „całkowicie niedobrowolnie” bezrobotny; a przyczyną tego, że bezrobocie łatwiej mu znieść jest istnienie ubezpieczenia od bezrobocia. (...)
Rozważmy skutki (działania Prawa Niezamierzonej Nagrody) w przypadku klasycznego programu społecznego, to jest pomocy długotrwale bezrobotnym przez akcje podnoszące ich kwalifikacje.
Wyobraźmy sobie, że program zaczyna się mając najbardziej podstawowe i proste cele - szansę na naukę dających się sprzedać umiejętności. Jest otwarty dla wszystkich. Przaz otwarcie go dla wszystkich wywołujemy ( na czas jego działania) Prawo Niezamierzonych Nagród. Wszyscy mogą brać udział w zajęciach i nie jest ważne, co robili wcześniej. Tak więc żadna niezamierzona nagroda nie przypada pod warunkiem chronicznego bezrobocia.
Szacując rezultaty, widzimy, że niektórzy z tych, którzy weszli do programu - ale tylko bardzo nieliczni spośród długotrwale bezrobotnych, którym najbardziej chcieliśmy pomóc - skorzystali z niego i uczą się nowych umiejętności. Typowe przypadki „sukcesu” w naszym programie dotyczą ludzi, którzy wcześniej mieli w miarę stałe zatrudnienie i chcą tylko podnieść swoje kwalifikacje i zarobki. Wspaniale. Co jednak z długotrwale bezrobotnymi? Znacząca ich liczba weszłą do programu, ale prawie wszyscy się z niego wycofali lub nie udało im się dostać pracy, kiedy program się zkończył. Niewielu użyło umiejętności uzyskanych na zajęciach tak, jak mieliśmy nadzieję. Problem długotrwale bezrobotnych pozostał w zasadzie nie zmieniony. (...)
3. Prawo Czystej Szkody. Im mniej prawdopodobne, że niechciane przez nas zachowania ulegną zmianie, tym bardziej brawdopodobne, że z programu ostatecznie wyniknie szkoda.
Program socjalny , który ma zmienić postawy powinien zadbać o dwie rzeczy. Musi spowodować, że wezmą w nim udział ci, którym rzeczywiście zamierzamy pomóc - zostało to pokazane przy okazji Prawa Niezamierzonych Nagród. I dopiero wtedy może dążyć do zmiany zachowań. Musi się powieść, a sukces zależy tu przede wszystkim od jednej rzeczy: ceny, jaką uczestnicy programu są w stanie zapłacić.
Im bardziej jednostki chcą zaakceptować wszystko to, co powinno zostać zrobione w celu osiągnięcia zamierzonego stanu rzeczy, tym większa jest rozwaga twórców programu. I tak kosztowne uzdrowiska mogą ukrywać jedzenie przed kuracjuszami, szpitale mogą wymagać od praktykantów pracy ponad siły, a w ochotniczych oddziałach wojska od ćwiczących można wymagać wykonania zadań, które w normalnych okolicznościach zakrawają na samobójstwo. Takie programy nie muszą oferować żadnych „dodatkowych” atrakcji; są atrakcyjne same w sobie - proponują piękniejsze ciało, karierę medyczną czy członkostwo w elitarnej wojskowej jednostce. (...)
Im mniejsze koszty ponosi uczestnik, tym większe są ograniczenia w realizacji programu. Nie ma znaczenia dla oficjalnego programu szkoleniowego dla długotrwale bezrobotnych, że Marynarka Wojenna może wpoić wzorowe nawyki pracy rekrutom nie bardziej „gotowym do podjęcia pracy”, niż uczestnicy programu. Gdyby na szkoleniu spróbowano zastosować takie techniki, jakich używa Marynarka, szybko stracono by wszystkich uczestników. Obóz jak dla trepów nie był częścią umowy, jaką szkoleni zawarli z rządem, kiedy się do programu zapisywali. Szkolenie musi nie tylko zachęcać ludzi do wzięcia w nim udziału (to jest akurat stosunkowo łatwe). Musi także zachęcać do pozostania w programie, do aktywności i - co najważniejsze - do zmiany poglądów, przyzwyczajeń i przesądów. W programie użytek czynić należy przede wszystkim z marchewki.
Pod względem moralnym nie ma nic nagannego w podejściu zakładającym użycie wyłącznie bodźców pozytywnych. Pojawiają się jednak wątpliwości praktyczne.
Po pierwsze, z całą pewnością wskaźniki sukcesu będą bardzo niskie. Technologia zmiany ludzkich zachowań w ogromnym stopniu polega na umiejętnym łączeniu bodźców pozytywnych i negatywnych. Im silniej zakorzenione i im bardziej atrakcyjne dla osób, o które nam chodzi są postawy, które chcemy zmienić, tym ważniejsze jest, aby program zarówno wykorzystał wszelkie dostępne narzędzia, jak i żeby uczestnicy programu przejawiali maksymalnie dobrą wolę co do spełnienia stawianych przed nimi wymagań. Marynarka dysponuje i jednym, i drugim. Programy socjalne, aby uporać się z długotrwale bezrobotnymi, nieletnimi matkami, opryszkami i nałogowcami - rzadko kiedy.
Po drugie, jeśli marchewka staje się coraz bardziej atrakcyjna - a musi, jeśli program próbuje dać sobie radę z najbardziej żywotnymi problemami - najbardziej atrakcyjna staje się przede wszystkim dla ludzi, którzy pomocy nie potrzebują aż tak bardzo. Dotąd nie wiadomo, jak bardzo atrakcyjna musi ta marchew być. Wiemy jednak z doświadczenia, że stosunkowo szczodre eksperymentalne programy prowadziły szerokie poradnictwo, szkolenia, gwarantowały pracę, czy różne rodzaje zapomogi - i zawiodły. Możemy jedynie zgadywać, ile to będzie „wystarczająco”(...). A ile by to nie było, trzeba mieć na uwadze efekty programu dla tych, którzy w nim udziału nie brali. Jeżeli o to chodzi, wydaje się, że każdy program, wskutek którego udałoby się pomóc pewnej liczbie długotrwale bezrobotnych, sprawi, że warto będzie w sytuacji długotrwałego bezrobocia się znaleźć. (...)
Teoretycznie, każdy program zakładający interwencję przez wystarczająco wysokie nagrody mające podtrzymać uczestnictwo i wywołać określony efekt, wytworzy tak wiele niepożądanych zachowań (...), że ostatecznie wynikiem działania będzie właśnie wzrost intensywności tych niechcianych zachowań. W praktyce, programy zajmujące się najtrudniejszymi problemami niosą ze sobą nagrody wystarczająco wysokie, aby zachęcić do udziału, ale niewystarczające, aby przynieść pożądany efekt.
Mój wniosek jest taki, że programy socjalne, próbując uporać się z większością najtrudniejszych w społeczeństwie demokratycznym problemów raczej szkodzą. I będą niosły w sobie wystarczająco dużo podniet wywołujących złe postawy, i zbyt mało rozwiązań stymulujących dobre. A im bardziej skomplikowany i trudny będzie problem, bardziej prawdopodobne, że zajdą takie właśnie relacje. Nie oznacza to, że nie jesteśmy w stanie zrobić niczego dobrego, ale że powinniśmy starannie dobierać i cele, i środki.
Michael Walzer
Spheres of Justice
Równość złożona
Pluralizm.
Sprawiedliwość dystrybutywna to obszerna idea. Traktuje całość świata dóbr z pełnym bogactwem filozoficznej refleksji. Niczego nie da się tu pominąć; trzeba mieć wzgląd na każdy aspekt życia zbiorowego. Ludzkie społeczeństwo jest z natury społeczeństwem dystrybutywnym. Oczywiście, to nie wszystko, co można o nim powiedzieć, a jednak wspólnie wytwarzamy rzeczy, aby je dzielić, rozprowadzać i wymieniać (...).
Rozmaite układy polityczne i różne ideologie uprawomocniają rozmaite sposoby dystrybucji członkostwa, władzy, chwały, ceremonialnego znaczenia, łaski boskiej, pokrewieństwa i miłości, wiedzy, zdrowia, bezpieczeństwa, pracy i nieróbstwa, nagród i kar, a także zestawu dóbr węziej rozumianych i odczuwanych w sposób materialny - żywności, ubrań, transportu, opieki zdrowotnej, wszelkiego rodzaju artykułów i całej masy innych dziwacznych rzeczy (rzadkich książek, malowideł, znaczków pocztowych) jakie ludzie kolekcjonują .
Wielości dóbr odpowiada wielość dystrybutywnych procedur, czynników i kryteriów. Istnieją proste systemy dystrybucyjne - niewolnicze galery, klasztory, przedszkola (aczkolwiek - jeśli dokładniej przyjrzeć się tym na pozór prostym systemom - mogą się w nich ujawnić niespodziewane komplikacje); nigdy jednak w pełni rozwinięte społeczeństwo nie uniknęło rozmaitości (...).
Nigdy nie istniało uniwersalne medium wymiany. Od kiedy skończył się handel wymienny - to pieniądze stały się środkiem najbardziej powszechnym. Jednak maksyma, wedle której nie wszystko można kupić za pieniądze jest prawdziwa nie tylko w znaczeniu normatywnym; jest prawdziwa faktycznie (...).
Podobnie - nie istniało centrum decyzyjne będące w stanie kontrolować wszelkie podziały, ani też jednolity zespół czynników decydujących o podziale. Żadna państwowa władza nie jest w stanie kontrolować wszelkich aspektów podziału, dystrybucji i wymiany społecznej (...).
W końcu - nigdy nie istniały jednolite kryteria czy zestawy kryteriów dystrybucji. Kwalifikacje, urodzenie i pokrewieństwo, przyjaźń, potrzeby, swobodna wymiana, lojalność polityczna, system demokratyczny: wszystkie one, tak jak i wiele innych, mają swoje miejsce, współegzystują i mieszają się ze sobą, są uznawane przez konkurujące grupy (...).
Jeśli chodzi o sprawiedliwość dystrybutywną, historia dostarcza wielkiej rozmaitości układów i ideologii. Jednak pierwszym impulsem myśliciela jest odrzucić nauki, jakie z dziejów płyną, i doszukiwać się jakichś wspólnych podstaw; skończonej listy dóbr, z której szybko abstrachuje się jedno tylko dobro; jednego tylko kryterium dystrybucji. Sam myśliciel natomiast symbolicznie próbuje podjąć decyzję uwzględniając tylko jeden punkt widzenia.
Tymczasem doszukiwanie się jakiejkolwiek jednoznaczności wynika z całkowitego niezrozumienia natury sprawiedliwości dystrybutywnej (...).
Sprawiedliwość jest tworem ludzkim i bardzo wątpliwe, że może być realizowana w jeden tylko sposób. Zasady sprawiedliwości są z natury pluralistyczne; rozmaite dobra muszą być dystrybuowane z rozmaitych powodów, wedle różnych procedur, przez rozmaite agendy. Różnice te wynikają z odmiennego rozumienia samych dóbr społecznych i są produktem historycznym i kulturowym (...).
Teoria dóbr
Teoria sprawiedliwości dystrybutywnej skupia się na procesie społecznym zwykle opisywanym następująco:
Ludzie dystrybuują dobra między (innych) ludzi (...).
Chcę zaproponować bardziej precyzyjną i całościową definicję:
Ludzie kreują i wytwarzają dobra, które następnie dystrybuują między sobą.
Proces kreacji i wytwarzania pociąga tu za sobą także kontrolę procesu dystrybucji. Nie jest po prostu tak, że dobra trafiają w ręce agentów dystrybucji, którzy dysponują nimi jak chcą lub według jakichś ogólnych kryteriów i zasad. Dobra stanowią raczej zasadnicze medium społecznych relacji; trafiają do ludzkich umysłów zanim jeszcze trafią do rąk; dystrybucja określona zostaje według koncepcji opisującej dobra - czym one są i do czego służą (...).
Całą teorię można podsumować następująco:
Wszystkie dobra, których sprawiedliwość dystrybutywna dotyczy, są dobrami społecznymi; ponieważ ich kreacja jest procesem społecznym - dobra nie mają stałej wartości; z tego samego powodu rozmaite dobra mają różne znaczenie w różnych społeczeństwach (...)..
Dystrybycja nie może być rozumiana jako akt wzięcia w posiadanie dobra, którego nie ma się „w rękach” lub „w umyśle”. Faktycznie ludzie od urodzenia stoją w jakiejś relacji wobec zestawów dóbr; znają historię transakcji, które odbywają się nie tylko między nimi, ale także w moralnym i materialnym świecie, w którym oni żyją (...).
Nie istnieje pojedyńczy zestaw dóbr podstawowych, wspólnych dla całej moralnej czy materialnej rzeczywistości; a w każdym razie zestaw taki musiałby być określany w kategoriach tak abstrakcyjnych, że stałby się zupełnie nieużyteczny w konkretnej dystrybucji. Także dobra pożądane zawsze - na przykład żywność - niosą ze sobą różne znaczenie w różnych okolicznościach (na przykład chleb staje się ciałem Chrystusa, symbolem gościnności itd.) (...).
Dystrybucja jest sprawiedliwa lub nie zależnie od społecznego rozumienia natury dóbr. Jeśli zrozumiemy czym dobro jest, co oznacza dla tych, którzy uznają je za dobro - zrozumiemy także jak, przez kogo i z jakich powodów powinno być dystrybuowane (...).
Społeczne rozumienie (natury dóbr) ma charakter historyczny; podobnie - sprawiedliwa lub niesprawiedliwa dystrybucja zmienia się w czasie (...).
Jeśli znaczenia (dóbr) są różne, ich dystrybucja jest autonomiczna. Każde dobro czy zestaw dóbr ustanawia sferę dystrybucji w ramach której stosuje się odpowiednie kryteria i układy. Sfery dystrybucji oddziałują na siebie, chociaż można mówić o ich relatywnej autonomii. Co prawda nie istnieje pojedyńczy standard dystrybucji , ale stnieją standardy dla każdego z dóbr, dla każdej z dystrybucyjnych sfer w konkretnych społeczeństwach. Standardt te są często gwałcone, dobra zawłaszczane, autonomia sfer naruszana przez ludzi dysponujących władzą (...).
Dominacja i monopol.
(...) Większość społeczeństw jest zorganizowana według czegoś w rodzaju społecznego odpowiednika „złotego podziału”: jedno dobro lub jeden zestaw dóbr dominuje i determinuje wartości w pozostałych sferach dystrybucji. Często jest też zmonopolizowane; jego wartość zależy wtedy od siły i spójności monopolistów (...).
Dobro będzie dominujące, jeśli jednostki które je posiadają, i dlatego, że je posiadają, są w stanie decydować o wielu innych dobrach. Zmonopolizowane, kiedy pojedyńczy człowiek, władca w świecie wartości - lub grupa ludzi, oligarchia - z powodzeniem utrzymują je i wykorzystują przeciwko swoim rywalom.
Dominacja wyznacza sposób wykorzystania dóbr społecznych, jeśli nie jest on ograniczony przez sens tych dóbr (...). Monopol wyznacza sposób posiadania i kontrolowania dóbr odpowiednio do sposobu wykorzystania narzuconego przez dominację (...).
Monopolistyczna kontrola dobra dominującego kreuje klasę rządzącą, której członkowie zajmują wierzchołek systemu dystrybucji. Jednak dopóki dominacja jest niepełna a monopol niecałkowity - władza klasy rządzącej jest niestabilna. Jest też bezustannie atakowana przez inne grupy w imię wzorów alternatywnych (...).
Żądania monopolizacji dóbr dominujących określają ideologię. Zwykle wiąże się legitymację stanu posiadania z pewnym zespołem cech personalnych poprzez medium filozoficznych zasad. Na przykład merytokracja, lub kariera otwarta dla utalentowanych stanowi zasadę tych, którzy twierdzą, że są uzdolnieni: zwykle monopolizują oni edukację. Arystokracja - czyli „władza najlepszych” monopolizuje związane z posiadaniem ziemi bogactwo i wynikającą z koligacji opinię wedle reguły wychowania i inteligencji (...).
Tak więc pewna grupa ludzi - klasa, kasta, związek, formacja, posiada monopol lub prawie monopol na pewne dobra dominujące. Dobra te systematycznie wiążą się z wszelkiego rodzaju innymi dobrami - jak możliwości, władza czy reputacja. Tak też bogactwo wiąże się z władzą, honor z dobrym urodzeniem, piastowanie funkcji z edukacją. Może być i tak, że ideologia, która uprawomacnia te podziały jest powszechnie postrzegana jako prawdziwa. Jednak resentyment i opór są perwasywne w tym samym stopniu co przekonania. Zawsze znajdą się tacy, a po jakimś czasie będzie ich coraz więcej, którzy uznają, że istniejące podziały wynikają z uzurpacji, a nie sprawiedliwości. Że grupa władająca wcale nie wyróżnia się tymi cechami, które sobie przypisuje. Proces zawłaszczania ingeruje we wspólne rozumienie dóbr. Żądania są wysuwane niezależnie od tego, jaki konflikt ma charakter - czy jest lokalny, czy trwa z przerwami. Z wielu rodzajów postulatów trzy są szczególnie ważne:
Dobro dominujące - czymkolwiek ono jest - powinno być redystrybuowane tak, aby było równo lub szeroko dostępne; żądanie to oznacza zakwestionowanie monopolu.
Musi zostać stworzona możliwość autonomicznej dystrybucji wszystkich dóbr społecznych; kwestionuje się tu monopol.
Nowe dobra, zmonopolizowane przez nowe grupy powinny zastąpić miejsce dóbr aktualnie dominujących; kwestionuje się tu aktualność zasad dominacji i monopolu.
Ostatni z postulatów określa, w marksistowskim ujęciu, każdą ideologię rewolucyjną (...). Rewolucja Francuska wygląda tu tak: dominacja szlachetnie urodzonych i posiadaczy ziemskich kończy się; w siłę rośnie burżuazja. Oryginalna sytuacja zostaje zreplikowana, tyle że z nowymi uczestnikami i przedmiotem sporu. Konflikt klasowy odnawia się (...).
Równość prosta
Ci, którzy zgłaszają pierwszy z postulatów pragną zmienić monopol, ale nie dominację pojedyńczych dóbr społecznych. Byłoby to także wyzwanie dla monopolu w ogóle; jeżeli na przykład dominujące, ale i szeroko dostępne jest bogactwo - żadne inne dobro nie może być zmonopolizowane. Można sobie wyobrazić społeczeństwo, w którym wszystko jest do zdobycia, a każdy obywatel ma tyle samo środków co inni. Sytuację taką będę nazywał „porządkiem sprawiedliwości prostej”. Równość zostaje tu powielona poprzez proces konwersji, dopóki nie obejmuje całego spektrum społecznych dóbr.
Porządek ten nie jest trwały, ponieważ zarówno postępująca konwersja, jak i swobodna rynkowa wymiana w sposób naturalny tworzą nowe nierówności. (...) Tylko silne, scentralizowane państwo byłoby w stanie powstrzymać podobny regres. Wielce zresztą wątpliwe, że państwowi urzędnicy byliby w stanie czy chcieli to robić, jeżeli dobrem dominującym byłyby pieniądze. W każdym razie sytuacja (równości prostej) jest nietrwała także z innego powodu. Dzieje się nie tylko tak, że powraca monopol, ale i tak, że zanika dominacja.W praktyce, przełamanie monopolu pieniądza neutralizuje jego dominację. Pojawiają się nowe dobra, i nierówności przyjmują nową formę.
Rozważmy przypadek równości prostej. Wszystko jest dostępne dla wszystkich, wszyscy dysponują też podobnymi środkami. Wszyscy zatem mają te same możliwości aby zapewnić swojm dzieciom odpowiednią edukację. Jednak jedni to robią, a inni nie. Okazuje się, że (edukacja) to dobra inwestycja; pewne dobra stają się dostępne wyłącznie dla tych, którzy dysponują odpowiednimi szkolnymi świadectwami. Po jakimś czasie każdy stara się inwestować właśnie w edukację; albo - co bardziej prawdopodobne - inwestycja taka jest zuniwersalizowana za pośrednictwem systemu podatkowego. Lecz wtedy szkolnictwo zamienia się w system konkurencyjny, w którym pieniądze nie są już dominujące. Zamiast nich dominują talent, wychowanie czy umiejętność pisania testów, a system edukacji i możliwość wydawania świadectw są zmonopolizowane przez jakąś nową grupę. Powiedzmy, że jest to „grupa uzdolnionych”. Może się zdarzyć, że członkowie tej grupy twierdzą, że dobro przez nich kontrolowane powinno dominopwać także poza szkołą: że stanowiska, tytuły, prerogatywy, a także bogactwo powinny należeć do nich samych. To właśnie oznaczają możliwości awansu dla uzdolnionych, równe szanse itp. Oto, czego wymaga sprawiedliwość (fairness); przestaje liczyć się talent, a w każdym razie utalentowani panują nad zasobami dostępnymi dla wszystkich. Wedle Michaela Younga tak właśnie, ze wszystkimi przynależnymi sobie nierównościami tworzy się merytokracja. (...)
Równość prosta wymagałaby nieustannej interwencji państwa, aby hamować powstawanie nowych form dominacji. Jednak wtedy sama władza państwowa stałaby się obiektem o który toczyłaby się walka i konkurencja. Grupy ludzi pragnęłyby zmonopoloizować i używać państwo, aby umocnić kontrolę nad innymi dobrami społecznymi. Możliwe, że władza zostałaby zmonopolizowana przez jej urzędników zgodnie z żelaznym prawem oligarchii. Polityka zawsze jest najszybszą drogą do dominacji, a władza (bardziej niż środki produkcji) jest prawdopodobnie najważniejszym i najbardziej niebezpiecznym dobrem w historii ludzkości. (...)
Jedynym sposobem ograniczenia władzy politycznej jest jej szeroka dystrybucja. (...)
Równość złożona.
Sądzę, że powinniśmy raczej skoncentrować się na ograniczeniu dominacji, a nie wyłącznie na przełamaniu monopolu. (...)
Myśliciele koncentrowali się dotąd na krytyce (lub uprawomocnianiu) istniejących lub tworzących się monopoli obejmujących bogactwo, władzę czy edukację. Zajmowali się też pojedyńczymi przypadkami konwersji - bogactwa w edukację, sprawowania funkcji w bogactwo. A dotyczyło to radykalnie uproszczonych systemów dystrybycji. Krytyka dominacji proponuje przekształcenie, a następnie życie w ramach aktualnej różnorodności dystrybucji.
Wyobraźmy sobie społeczeństwo, w którym rozmaite dobra są posiadane przez monopolistów - tak, jak to jest w rzeczywistości i przwdopodobnie zawsze będzie, wyjąwszy ciągłą interwencję państwa - ale w którym nie zachodzi konwersja żadnego z dóbr. (...) Społeczeństwo takie nazwiemy „społeczeństwem równości złożonej”. Chociaż wystąpi w nim wiele pomniejszych nierówności, nierówność nie zostanie powielona poprzez proces konwersji. Nie będzie się także sumować poprzez rozmaite dobra, ponieważ autonomia dystrybucji spowoduje raczej powstanie wielu „lokalnych” monopoli, utrzymywanych przez różne grupy. Nie twierdzę, że równość złożona musi koniecznie stanowić bardziej stabilną konstrukcję niż równość prosta, wydaje mi się jednak, że prowadzi do znacznie głębszych i bardziej konkretnych form społecznego konfliktu. Opór wobec konwersji w znacznie większym stopniu mogliby stawiać zwykli ludzie wewnątrz właściwych im sfer kompetencji i kontroli, bez konieczności prowadzenia szeroko zakrojonych akcji na skalę państwa. (...)
Argumentacja na rzecz równości złożonej wypływa wprost z naszego rozumienia rozmaitych dóbr społecznych. Następnie wiąże się z postrzeganiem relacji między nami poprzez te dobra.
Równość prosta stanowi proste kryterium dystrybucji, tak więc na przykład jeśli obaj jesteśmy w posiadaniu czternastu kapeluszy, jesteśmy równi. I jeżeli kapelusze są dobrem dominującym - nasza równość rozszerza się na wszystkie sfery życia społecznego. (...) Równość wiąże się z całością relacji między ludźmi, a jej medium stanowią dobra które wytwarzamy, rozprowadzamy i dzielimy między siebie; nie jest wyłącznie wyznacznikiem stanu posiadania. Wymaga zatem takiej wielości kryteriów dystrybucji, która odpowiadałaby wielości dóbr społecznych. (...)
Autorem doskonałego argumentu na rzecz równości złożonej był Pascal:
Naturą tyranii jest pragnienie władzy nad całym światem i poza własną dziedziną.
Istnieją rozmaite zbiorowości - silni, piękni, inteligentni, pobożni - a każdy ma władzę wewnątrz własnej, a nie wszędzie poza nią. Czasem jednak spotykają się, i silni i piękni walczą o mistrzostwo - głupio, bo mistrzostwa ich są różne. Nie rozumieją się nawzajem, i popełniają błędy przy każdym określeniu celów co do powszechnej dominacji. Nikt tu nie może wygrać, nawet silni - z powodu swojej niemocy w królestwie mądrych...
Tyrania. Następujące stanowiska, z tego właśnie powodu, są fałszem i tyranią:
„Ponieważ jestem piękny, oczekuję respektu”, „Jestem silny, więc ludzie powinni mnie kochać”. „Jestem....et cetera”.
Tyrania to chęć utrzymania jednego sensu dla czegoś, co może być sensowne wyłącznie inaczej. Różnym wartościom winni jesteśmy co innego: miłość to odpowiedź na wdzięk, strach na siłę, a poglądy na naukę. (...)
Porządek równości złożonej jest przeciwieństwem tyranii. Ustanawia zespół relacji w taki sposób, że jakakolwiek dominacja staje się niemożliwa. Formalnie równość złożona oznacza, że żaden obywatel zajmujący jakieś miejsce w jednej sferze (dystrybucji) w której jakieś dobro jest istotne, nie może być „podkopany” przez swoją pozycję w innej sferze, odnośnie do innego dobra. Tak więc, obywatel X może zostać wybrany przed obywatelem Y na jakieś stanowisko polityczne; obaj będą zatem nierówni w sferze polityki. Nie będą jednak nierówni „w ogóle” tak długo, jak urząd X-a nie będzie mu dawał przewagi nad Y-ekiem w jakiejś innej sferze - wyjątkowej opieki zdrowotnej, dostępu do lepszych szkół dla dzieci, szans w interesach itd. Tak długo, jak urząd nie jest dobrem dominującym, nie podlega konwersji, urzędnicy będą równi tym, którymi rządzą. (...)
Bezpieczeństwo i dobrobyt
Członkostwo i potrzeby
Członkostwo ma znaczenie z powodu tego co członkowie politycznej wspólnoty są winni sobie nawzajem, i nikomu więcej, albo nikomu więcej w tym samym stopniu. A pierwszą rzaczą, jaką winni sobie zapewnić jest bezpieczeństwo i dobrobyt. Stwierdzenie to można odwrócić: zysk ze wspólnoty jest ważny dlatego, że uczy nas, jaką wartość ma członkostwo. Jeśli nie świadczylibyśmy sobie nawzajem korzyści, jak moglibyśmy rozróżnić między członkiem (wspólnoty) i obcym; nie byłoby powodu, dla którego chcielibyśmy tworzyć wspólnoty polityczne. (...)
Wspólnota polityczna przez wzgląd na korzyści, korzyści przez wzgląd na wspólnotę: proces zachodzi w obie strony, i być może to właśnie jest najważniejsza rzecz, jaką można o nim powiedzieć. Filozofowie i teoretycy polityki zbyt łatwo sprowadzają go do zwykłej kalkulacji. Rzeczywiście, każdego dnia zachowujemy się racjonalnie; wspólnie sygnujemy społeczny kontrakt lub odmawiamy jego akceptacji zależnie od naszych potrzeb. Uznajemy umowę tak długo, jak długo nasze potrzeby są zaspokajane. Jednak jedną z naszych potrzeb jest sama wspólnota: kultura, religia i polityka. Wyłącznie pod ich egidą wszystkie inne potrzeby stają się społecznie rozpoznane, przybierają historyczną i określoną formę. Kontrakt społeczny dotyczy wspólnej decyzji co do tego, jakie dobra są niezbędne dla życia zbiorowego, a następnie co do rozprowadzania tych dóbr. (...)
(...) Ludzie rozpoznają, ale także tworzą nawzajem swoje dobra - w ten sposób przyczyniają się do powstawania czegoś, co będę nazywał „sferą bezpieczeństwa i dobrobytu”. Sama sfera jest tak stara, jak najstarsze ludzkie społeczności. Możnaby powiedzieć, że pierwotna zbiorowość jest sferą bezpieczeństwa i dobrobytu, systemem zbiorowych korzyści (...). System jednak nie ma naturalnej formy. Rozmaite doświadczenia i koncepcje prowadzą do różnych wzorów prowizji. (...)
Korzyści grupowe są zarazem generalne i partykularne. Generalne - kiedy środki publiczne zużyte zostają na coś, co przyniesie korzyść większości członków , jednocześnie nie trafiając w ręce każdego z nich z osobna. Partykularne - kiedy dobra trafiają do każdego lub któregokolwiek z członków. Woda na przykład jest niezbędna dla życia, a budowa zbiorników jest formą prowizji generalnej. Ale dostarczanie wody tylko do niektórych osiedli, na przykład tam, gdzie żyją bogatsi, to prowizja partykularna. Zabezpieczanie dostaw żywności - generalna; dystrybucja żywności wśród wdów i sierot - partykularna. (...)
System sprawiedliwości jest dobrem generalnym, wychodzącym naprzeciw wspólnym potrzebom, ale aktualna dystrybucja nagród i kar może zaspokajać partykularne potrzeby klasy rządzącej; a może też, tak jak się spodziewamy, zapewniać jednostkom to, na co sobie zasłużyły. (...)
(...) Potrzeby są złudne. Nie jest tak że ludzie po prostu je mają; oni posiadają wyobrażenia o potrzebach, priorytety, priorytety co do potrzeb; skale potrzeb. Zarówno priorytety jak i skale zależą nie tylko od ludzkiej natury, ale także od historii i kultury. (...) W rzeczywistości nie postrzegamy wszystkich potrzeb jako równoważnych. Kwestia hierarchii potrzeb podkreśla wagę wyboru politycznego i nieodpowiedniość jakichkolwiek czysto filozoficznych postulatów w tym względzie. (...)
Potrzeby są także ekspansywne. Używając określenia, jakiego użył Charles Fried - są żarłoczne; pożerają zasoby. Nie chciałbym jednak sugerować, że z tego powodu nie powinny stanowić kryterium dystrybucji. Są raczej podstawoowym problemem politycznych ograniczeń; ograniczenia te z kolei (...) mogą być arbitralnie nakładane przez doraźne koalicje w interesie większości. Na przykład problem bezpieczeństwa we współczesnych miastach Ameryki. Moglibyśmy zapewnić całkowite bezpieczeństwo, wyeliminować każdy rodzaj przemocy, z wyjątkiem przemocy w rodzinach, gdybyśmy - jak miasto długie i szerokie - każdą z ulic oświetlili, a co trzydzieści metrów ustawili policjanta. Byłoby to jednak niezwykle kosztowne, tak że nie wystarczyłoby na coś innego. Na co - to wybór polityczny. (...)
Korzyści zbiorowe
Nigdy nie istniała polityczna zbiorowość, która nie zaspokajała, lub próbowała zaspokajać, lub twierdziła, że próbuje zaspokajać potrzeby swoich członków - tak jak oni potrzeby swoje rozumieli. Nigdy też nie istniała zbiorowość, która nie angażowałaby siły w tym celu - uprawnionej siły, aby kierować, regulować, oddziaływać i integrować. (...) W rozprowadzaniu korzyści zbiorowych zawsze pośredniczą urzędnicy - księża, żołnierze czy biurokraci, którzy wprowadzają do procesu charakterystyczne zaburzenia; gromadzą zasoby, aby wykorzystać je do swoich własnych celów lub używają korzyści z bezpieczeństwa i dobrobytu jako środków kontroli. (...) Ostatecznie jednak wszyscy funkcjonariusze są związani z korzyściami bezpieczeństwa i dobrobytu, a wszyscy członkowie (wspólnoty) muszą ponosić niezbędne koszty. Pierwsi są związani z obowiązkiem, jaki nakłada urząd; drudzy - z ciężarem, jaki nakłada uczestnictwo. Bez powszechnego uznania tych obowiązków i obciążeń polityczna zbiorowość, ani sfera bezpieczeństwa i dobrobytu w ogóle by nie zaistniała. (...)
Jak wiele jednak bezpieczeństwa i dobrobytu jest niezbędne? Jakiego rodzaju? W jaki sposób je dystrybuować? W zamian za co? Powyższe kwestie mogą zostać rozwiązane na wiele rozmaitych sposobów.
Ateny w V i IV w. p.n.e.
Greckie miasta-państwa były niezwykle wrażliwe na coś, co możnaby nazwać dobrobytem generalnym, to jest - skłonne były mierzyć dobrobyt korzyściami, jakie osiągała społeczność jako całość; na dobrobyt społeczny; (...) z drugiej strony konkretna pomoc dla biednych była niewielka. (...)
W Atenach w V w p.n.e. niewielka liczba lekarzy była wybrana do służby publicznej i opłacana z publicznych środków. (...) Nie bardzo wiadomo, jakie były ich obowiązki... Najwyrażniej, tak jak inni lekarze pobierali opłaty, jednak wydaje się także, że znajdowali się pod presją obywateli przez których byli opłacani, aby nie odmawiać pomocy chorym, którzy nie byliby w stanie zapłacić. Lekarzy wybierano i utrzymywano prawdopodobnie po to także, aby zapewnić miastu ciągłą kwalifikowaną pomoc - na przykład na wypadek zarazy. Prowizja była tu generalna, nie partykularna; miasto nie miało większego interesu w szerszym upowszechnianiu opieki zdrowotnej. Lekarze, którzy byli na usługi każdego, kto tylko ich pomocy potrzebował cieszyli się szacunkiem, jednak sugerowałoby to, że takiego wymogu im nie stawiano; byli opłacani za coś innego.
(...) Skala korzyści generalnych była bardzo szeroka. Po pierwsze wiązały się one z bezpieczeństwem: chodzi o flotę i armię, mury jakie zbudowano do Pireusu, a które stawiali sami obywatele pod kierunkiem administracji i wojskowych. Dalej - żywność: wymagano datków, w różnych odstępach czasu, stosownie do ustalonego prawa - „ziarno i obrona kraju”. Aktualna dystrybucja zboża nieczęsto miała miejsce; import był jednak kontrolowany, podobnie jak rynek wewnętrzny, przez urzędników. (...)
Najważniejszymi publicznymi budowlami w Atenach były świątynie - budowano je z publicznych środków, a kapłani byli urzędnikami oferującymi łaskę z ramienia miasta. (...)
Miasto było patrolowane przez oddział miejskich niewolników...sądy miejskie były doskolnale zorganizowane i ciągle zajęte. (...) Urzędnicy nadzorowali budowę i reperację dróg... Miasto budowało łaźnie i sale ćwiczeń (gimnazja); prawdopodobnie z przyczyn społecznych, a nie higienicznych. Miasto opłacało pogrzeby zmarłych znalezionych na ulicach. Podobnie z pogrzebami poległych na wojnie. (...) W końcu festiwale teatralne - organizowane przez państwo a opłacane przez najbogatszych w ramach specjalnego rodzaju podatku. (...)
Przy tym wszystkim dystrybucja partykularna ...z jednym wyjątkiem - była niewielka. Arystoteles sprawozdał, iż istniało prawo, że każdy kto posiada mniej niż trzy minae, a kto cierpi na fizyczną dolegliwość, nie pozwalającą mu podjąć pracy, powinien udać się do Urzędu, i -jeśli jego prośba zostanie uznana - otrzymywać trzy obole dziennie z publicznych funduszy. Ta niewielka pensja mogła zostać zakwestionowana przez któregokolwiek z obywateli; w takim przypadku otrzymujący ją musiał się bronić przed sądem. (...) Obywatele dostrzegali także swoje obowiązki wobec wdów i sierot po tych, którzy polegli na wojnie. W pojedyńczych przypadkach dostarczano środki potrzebującym rodzinom. Miasto dostrzegało (swój w tym) interes, z pewnego jednak dystansu. Prawo Solona nakładało na ojców obowiązek takiego wykształcenia dzieci, aby te mogły rodziców na starość utrzymać.
Wyjątkiem była tu także - i oczywiście - dystrybucja środków publicznych wśród sprawujących urzędy (...). W tym wypadku cel był następujący: utrzymać prężną demokrację. (...)
Średniowieczne komuny żydowskie
Nie chodzi mi o żadną konkretną komunę; chciałbym opisać typową komunę w chrześcijańskiej Europie późnego średniowiecza. (...) Wszystkie one, w przeciwieństwie do Aten, były autonomiczne, ale nie suwerenne. (...) Dysponowały pełną władzą pozwalającą na pobieranie podatków, chociaż dużą część z uzyskanych z nich pieniędzy musiały przekazywać świeckiemu - to jest chrześcijańskiemu - władcy, królowi, księciu, także jako nałożone przez niego podatki, daniny, dotacje, etc. (...)
Większa część komunalnych funduszy wydawana była na dobroczynność, choć standardowa forma datków sugerowałaby, że społeczna presja działała tu tak samo mocno jak siła polityczna. Trudno było nie opodatkować się na rzecz komuny; tym bardziej, że wobec odrębności Chrześcijaństwa Żyd nie miał alternatywy, nie było innego miejsca, do którego mógłby pójść.
Społeczności w zasadzie rządzone były w sposób demokratyczny przez radę złożoną z mężczyzn (...). Czynniki zewnętrzne sprzyjały powstaniu plutokracji - władzy głów najbogatszych rodzin, czyli tych, którzy najlepiej byli w stanie układać się ze skąpym królem. Rządy bogaczy były jednak nieustannie równoważone przez zwykłych członków religijnej wspólnoty z jednej strony, a z drugiej - przez autorytet rabinatu. To rabin odgrywał kluczową rolę przy ustalaniu podatków (...).
Główne formy prowizji generalnej miały charakter religijny; mieściły się w tym także te korzyści, które dzisiaj uznalibyśmy za świeckie. Synagoga i zatrudnieni w niej, sąd, były opłacane z funduszy publicznych. Sąd uwzględniał prawo talmudyczne, a jego kompetencje były bardzo szerokie (...). Regulowano umowy handlowe, szczególnie z nie-Żydami, jeśli te mogły mieć znaczenie dla całej wspólnoty. Komuna utrzymywała łaźnie publiczne bardziej z powodów religijnych niż higienicznych, i nadzorowała pracę koszernych rzeźników (...). Starano się utrzymywać ulice w czystości, a także zapobiegać przepełnieniu w żydowskich gospodarstwach. Pod koniec średniowiecza wiele komun założyło szpitale, opłacało akuszerki i lekarzy.
Dystrybucja partykularna przybierała zwykle formę zasiłku: regularnego, co tydzień lub dwa razy w tygodniu rozdawania żywności; rzadziej - ubrań; specjalnych przydziałów dla chorych, podróżnych, którzy popadli w tarapaty, wdów i sierot itp. Wszystko na taką skalę, na jaką pozwalały wielkość i zasoby wspólnoty. (...) Maimonides pisał, że najwyższą formą dobroczynności był podarunek, pożyczka lub propozycja współpracy pomyślana tak, aby recypient mógł sam sobie poradzić, stał się samowystarczalny. Taka opinia często była przytaczana, nigdy jednak (...) nie zmieniła się struktura społecznej pomocy w komunach. Być może zbyt dużo było biednych a sytuacja wspólnoty zbyt niepewna aby zapewnić coś więcej niż zapomogi. W każdym razie zasiłki były pokaźne i ciągłe, akceptowane jako obowiązek religijny ważny aż do przyjścia mesjasza. Boska sprawiedliwość okraszona szczyptą żydowskiej ironii: „musimy pomagać biednym proporcjonalnie do ich potrzeb, nie musimy jednak czynić z nich bogaczy”. (...)
W piętnastowiecznej Hiszpanii czyniono wysiłki, aby ustanowić coś w rodzaju publicznej, obowiązkowej i powszechnej edukacji. (...) Synod z Valladolid w 1432r. Zarządził specjalne podatki na mięso i wino, śluby, obrzezania, pogrzeby, i zarządził, że
każda społeczność złożona z piętnastu domów (lub więcej) jest zobowiązana do utrzymywania wykwalifikowanego nauczyciela, aby nauczał dzieci Pisma... Rodziców zobowiązuje się aby posyłali dzieci swoje do tego nauczyciela, a mają mu płacić odpowiednio do swojego majątku. Jeśli ta zapłata wyda się nieodpowiednia, gmina ma ją uzupełnić.
Szkoły na wyższym poziomie wymagane były w społecznościach czterdziesto - lub więcej - domowych. (...)
Razem, przykład Żydów i Greków pokazuje nie tylko zakres zbiorowej aktywności, ale - co ważniejsze - sposób, w jaki ta aktywność jest strukturalizowana przez zbiorowe wartości i polityczny wybór. W każdej politycznej zbiorowości, w której jej członkowie mają coś do powiedzenia w sprawie rządów, podobne kwestie będą wypracowywane: zestaw generalnych i partykularnych korzyści skonstruowanych tak, aby podtrzymać i podkreślać wspólną kulturę. (...)
Sprawiedliwy udział.
Jaki jest sprawiedliwy udział? Faktycznie mamy tu dwie kwestie. Pierwsza dotyczy doboru dóbr, które mają być rozdzielane, granic sfery bezpieczeństwa i dobrobytu (...). Druga - zasad dystrybucji stosowanych wewnątrz sfery; tutaj chciałbym się ponownie posłużyć przykładem Żydów.
Najlepiej zacząc od jednej z talmudycznych zasad, która mówi, że biednym należy (imperatyw jest w tym miejscu szczególnie ważny) pomagać proporcjonalnie do ich potrzeb. Takie jest też i potoczne mniemanie, ma ono jednak, jak sądzę, pewien negatywny aspekt: nie proporcjonalnie do jakichkolwiek osobistych właściwości - fizycznej atrakcyjności, czy ortodoksji religijnej. Jedną z ciągłych bolączek życia komun żydowskich, nigdy zresztą nie rozwiązaną, było żebractwo. Żebrak jest nagradzany za umiejętność opowiadania historii, za swój patos, często za bezczelność; jest nagradzany zależnie od uprzejmości, poczucia znaczenia, noblesse oblige dobroczyńcy, ale nigdy po prostu proporcjonalnie do swoich potrzeb. Jednak jeżeli określimy granicę między potrzebami a prowizją , będziemy mogli uwolnić proces dystrybucji od tych dodatkowych czynników. Kiedy rozdajemy żywność, kierujemy się bezpośrednią przyczyną rozdawnictwa - ograniczeniem głodu. Głodujący nie odczuwają potrzeby urządzania przedstawień, zdawania egzaminu czy wygranej w wyborach.
To właśnie jest wewnętrzna logika, społeczna i moralna logika prowizji. Jeżeli wspólnota podejmuje się rozprowadzać pewne pożądane dobra, musi rozprowadzać je między wszystkich członków wspólnoty którzy ich potrzebują, proporcjonalnie do tych potrzeb. Dystrybucja będzie limitowana przez dostępne zasoby; lecz wszelkie inne kryteria, poza potrzebami jako takimi, będą postrzegane jako zakłócenia, a nie jako ograniczenia procesu dystrybucji. Dostępne zasoby wspólnoty są po prostu jej wcześniejszymi i obecnymi produktami, zgromadzonym dobrem jej członków - a nie żadną „nadwyżką” tych dóbr. Zwykle mówi się, że welfare state „zależy od dostępności jakiegoś rodzaju ekonomicznej nadwyżki”. Co by to jednak miało znaczyć? Nie możemy pomniejszać całkowitej społecznej produkcji o koszty ludzi i maszyn, koszty społecznego przetrwania, i wtedy finansować welfare'u z tego, co pozostanie; welfare state zostało sfinansowane z tego, co odjęliśmy. Z całą pewnością koszty przetrwania zawierają, powiecie, także wydatki na wojsko, na publiczną opiekę zdrowotną, edukację. Społecznie rozpoznane potrzeby są najważniejszym obciążeniem produktu społecznego; nie może zaistnieć prawdziwa nadwyżka, dopóki nie zostaną one zaspokojone. Tym, co można finansować z nadwyżki są produkcja i wymiana towarów poza sferą potrzeb. Ludzie, którzy gromadzą duże sumy pieniędzy tylko dla siebie, jeżeli potrzeby są niezaspokojone, stają się tyranami, dominują i zniekształcają proces dystrybucji bezpieczeństwa i dobrobytu. (...)
Problem edukacji przynosi kwestię zróżnicowania kulturowego, i może nieco skomplikować nasze rozumienie możliwości i limitowania dystrybutywnej sprawiedliwości w sferze bezpieczeństwa i dobrobytu. Ignorancja jest znacznie bardziej wieloznaczna niż głód czy kalectwo, a to dlatego, że jest zrelatywizowana do społecznie wartościowanej wiedzy. Wykształcenie, jakiego dzieci potrzebują zależy od naszych oczekiwań co do życia, jakie będą prowadzić. Dzieci kształci się z pewnych powodów, kształci się je partykularnie, nie generalnie (powszechna edukacja to idea współczesna, obmyślana aby sprostać pewnym specyficznym wymaganiom naszego społeczeństwa).
W średniowiecznych komunach żydowskich przyczyną edukacji było przygotowanie mężczyzn do aktywnego uczestniczenia w religijnych obrzędach i doktrynalnych dyskusjach. Dopóki kobiety były pod tym względem pasywne - wspólnota nie zajmowała się ich kształceniem. We wszystkich innych obszarach prowizji partykularnej - jak żywność, odzież, opieka zdrowotna - kobietom pomagano w tym samym stopniu, co mężczyznom. Ale kobiety nie potrzebowały edukacji, gdyż faktycznie były nieco mniej niż pełnymi członkami (religijnej) wspólnoty. Ich miejsce było w domu, nie w synagodze. (...)
Społeczności żydowskie obrały jako cel wyedukowanie wszystkich mężczyzn, i tym samym stanęły wobec problemu organizacji łamiącego bariery klasowe systemu edukacji. Cel mógł być osiągnięty na wiele sposobów. Komuna mogła zorganizować charytatywne szkoły dla biedoty. (...) Mogła wnosić opłaty za biedne dzieci chodzące do szkół założonych i opłacanych przez bogatszych; taka praktyka była też wśród średniowiecznych Żydów najczęściej spotykana. Mogła także wprowadzić edukację dla wszystkich poprzez system podatkowy i nie pobierać żadnych dodatkowych opłat nawet od tych rodziców, którzy mogli zapłacić więcej niż ich podatek. (...) Jakakiekolwiek określanie biednych jako „przypadków działań charytatywnych” może być przyczyną dyskryminacji w samych szkołach. Jednym z celów komunalnej prowizji może być oznaczanie biednych i wskazywanie im właściwego im miejsca w społeczności. Jednak poza niektórymi społeczeństwami o sztywnej hierarchii nigdy nie będzie to cel formalny, ani publicznie głoszony, a nigdy nie będzie to cel jedyny. (...)
Relatywizm i nie-relatywizm sprawiedliwości.
(...) Sprawiedliwość jest zrelatywizowana do jej społecznego rozumienia. Rzeczywiście, relatywizm sprawiedliwości bierze się z klasycznej, nie-relatywnej definicji, która każe oddać każdemu, co mu się należy w tym samym stopniu, co - jak wynika z mojej własnej propozycji - dystrybuować dobra z powodów „wewnętrznych”, ukrytych. Powyższe formalne definicje wymagają (...) historycznego dopełnienia. Nie sposób powiedzieć, co się tej czy tamtej osobie należy, dopóki nie będziemy wiedzieć, jaki jest ich stosunek do innych osób poprzez dobra które wytwarzają i rozprowadzają. Nie może istnieć społeczeństwo sprawiedliwe, dopóki w ogóle istnieje społeczeństwo; przymiotnik „sprawiedliwe” nie determinuje, a tylko modyfikuje rzeczywiste życie społeczeństwa które opisuje. (...) Dane społeczeństwo jest sprawiedliwe, jeśli jego rzeczywiste życie przeżywane jest w odpowiedni sposób - to jest w sposób odpowiadający powszechnej świadomości jego członków. (Jeśli ludzie nie zgadzają się co do znaczenia społecznych dóbr, jeśli istnieją kontrowersje w ich pojmowaniu, sprawiedliwość wymagałaby wtedy świadomości niezgody, wprowadzenia instytucjonalnych kanałów dla jej ekspresji, mechanizmów rozstrzygających, i alternatywnej dystrybucji.)
W społeczeństwie, gdzie społeczne znaczenia są zintegrowane i hierarchiczne, sprawiedliwość przyjdzie w sukurs nierównościom. Weźmy system kastowy. Oto przykład dystrybucji zboża w indyjskiej wiosce.
Każdy wieśniak uczestniczy w podziale kopca ziarna. Nie było targów, ani odpłaty za wyświadczone wyjątkowe usługi. Nie wyliczano, chociaż każdy ze składających się na rzecz wsi miał prawo do (udziału w) jej produkcji, a cała produkcja została skutecznie i łatwo rozprowadzona między chłopów.
Mamy tu wieś jako komunę, obraz wyidealizowany, ale nie absurdalny. Lecz jeżeli każdy miał prawo do wioskowego kopca, to jedni mieli większe do niego pretensje, a inni mniejsze. Przydziały wieśniaków nie były równe, a nierówności wiązały się z całą serią innych nierówności, uprawomocnionych przez tradycyjne role i religijną doktrynę. Dystrybucja dokonała się publicznie i „łatwo”, bo nietrudno było rozpoznać niesprawiedliwe podziały i przydziały, nie tylko zboża. Na przykład właściciel ziemi, który wprowadził pracę najemną aby zastąpić członków niższych kast wiejskiej społeczności zagroziłby ich prawom. Przymiotnik „sprawiedliwy”, zastosowany do tej społeczności, wykluczy podobne zaburzenia. Nie wykluczy jednak nierowności przydziałów; nie może wywołać radykalnej reorganizacji wsi mimo świadomości jej mieszkańców. Wtedy sama sprawiedliwość działałaby despotycznie.
Być może jednak powinniśmy uznać, że świadomość rządząca życiem wioski była naprawdę powszechna. Może i członkowie klas niższych byli oburzeni i źli (chociaż skrywali swoje uczucia) na równi z posiadaczem, który wziął tylko „należny” przydział. Jeśli tak, należałoby poszukać zasad, które ukształtowały ich gniew i oburzenie. Zasady te muszą mieć swoje miejsce w wioskowej sprawiedliwości; a jeśli są znane wśród kast niższych, nie mogą być nieznane wśród wyższych. Społeczne rozumienie potrzeb nie musi być zgodne i harmonijne; niekiedy wprowadza tylko strukturę intelektualną, w ramach której dystrybucja jest omawiana. Struktura ta jest jednak niezbędna. Nie istnieją zewnętrzne zasady, które mogłyby ją zastąpić. Każde rzeczywiste znaczenie sprawiedliwości dystrybutywnej to znaczenie lokalne. (...)
Sprawiedliwość jest zakorzeniona w rozmaitych rozumieniach znaczenia, czynów, rzeczy wszelkiego rodzaju, które konstytuują uznawane drogi życia. Lekceważyć je oznacza (zawsze) działać niesprawiedliwie.
Zauważmy, że indyjscy wieśniacy rzeczywiście akceptują doktrynę, która popiera system kastowy. Ktoś z zewnątrz mógłby ich przekonywać, że doktryna ta jest fałszywa. Mógłby na przykład twierdzić, że mężczyzna i kobieta są równi nie poprzez łańcuch kolejnych inkarnacji, ale w ramach tej jednej, aktualnej. Jeśli by mu się udało, zestaw nowych kryteriów dystrybucji pojawiłby się na względzie (...).
Prościej mówiąc - nowoczesna biurokracja państwowa wprowadza w system kastowy nowe pryncypia i podziały. Rytualna czystość nie może być łączona ze sprawowaniem urzędów. Dystrybucja stanowisk kieruje się innymi kryteriami; i jeżeli pewne kasty są z niej wyłączone - możemy mówić, tak jak i one, o niesprawiedliwości. (...)
Teoria sprawiedliwości jest czuła na różnice, wrażliwa na rozgraniczenia. Nie wypływa z twierdzenia, że społeczeństwa są bardziej sprawiedliwe, kiedy są bardziej zróżnicowane. Sprawiedliwość ma w takich społeczeństwach więcej możliwości, ponieważ jest w nich więcej zróżnicowanych dóbr, więcej kryteriów dystrybucji, więcej pośredników i procedur. A jeżeli sprawiedliwość ma więcej możliwości, bardziej będzie prawdopodobne, że przyjmie formę równości złożonej. Także tyrania ma więcej możliwości. Jeżeli patrzeć na to z zewnątrz, z naszej perspektywy, indyjski bramin wydaje się być tyranem - i stanie się tak, jeżeli załamią się rozumienia na których opiera się jego pozycja. Jeżeli jednak spojrzeć od wewnątrz - przychodzi mu to naturalnie, dzięki rytualnej czystości. (...) Najistotniejszym wyróżnikiem tyranii jest ciągłe zawłaszczanie tego, co nie przychodzi w sposób naturalny, bezlitosna walka o władzę poza własną grupą. Najwyższa forma tyranii, współczesny totalitaryzm jest możliwy tylko w skrajnie zróżnicowanych społeczeństwach. Dla totalitaryzmu jest Gleichschaltung (unifikacja), systematyczna koordynacja dóbr społecznych i sfer życia, które powinny być rozdzielone (...).
J.Donald Moon
Citizenship and Welfare:
Social Democratic and Liberal Perspectives.
Liberalna lub indywidualistyczna koncepcja welfare state.
(...) Dziwne może się wydawać mówienie o liberalnych teoriach welfare'u tak w ogóle, jeżeli wziąć pod uwagę historyczne związki liberalizmu z teoriami ograniczonej władzy. Jednak radykalny indywidualizm i podejście wolnorynkowe stanowią zdecydowaną mniejszość w obozie liberalnym. Dominująca szkoła liberalizmu udzielała szerokiego poparcia dla welfare state, a liberalni politycy i teoretycy znależli się wśród jego najważniejszych architektów.
Jest wiele dróg, na których liberałowie wspierali aktywne, interwencjonistyczne państwo związane - jeśli nawet nie doktryną, to na pewno praktyką - z wprowadzaniem mniej lub bardziej bogatego zestawu „społecznych praw obywatelskich”. Być może najbardziej charakterystyczną wartością liberalizmu jest jego związek z autonomią i moralną równością. (...) Liberalizm może być lepiej rozumiany jako odpowiedź na problem pluralizmu moralnego, na rozwój społeczeństwa głębokich konfliktów między jednostkami i grupami wypełniającymi własne, podstawowe przykazania moralne. Przez ostre rozdzielenie sfery publicznej, regulowanej przez uniwersalne zasady sprawiedliwości uznawane przez wszystkich obywateli, i sfery prywatnej, wewnątrz której jednostki mogą żyć według własnych przekonań moralnych, liberalizm szuka drogi do społeczeństwa jako wspólnoty moralnej, opartej o powszechnie podzielaną koncepcję sprawiedliwości i jednocześnie zapewniającej moralny pluralizm.
Centralna dla koncepcji liberalnej jest zatem wolność jako prawo negatywne - to, co można nazwać „prawem agenturalnym”. Moralny pluralizm jest realizowany przez wprowadzanie szerokiej sfery uprawnień indywidualnych (...) takich jak wolność wyznania, wolność osobista, prawo do własności osobistej etc... Prawa te określają obszary, w których jednostki są samo-władne, gdzie mogą działać dla własnych powodów bez obawy ingerencji ze strony innych. Prawa te są często określane jako „negatywne”, ponieważ bywają formułowane jako nakazy zabraniające ingerencji. (...)
Prawo welfare'u ma przede wszystkim dbać o efektywność tych praw. Uprawnienia do korzystania z procesów prawnych mogą być rozumiane jako konstrukcja służąca tym, którzy nie mogliby sobie pozwolić na wynajęcie prawnika - jako prawo „do” (...). Według teorii liberalnej (...) ludzie stają się jednostkami (wobec prawa) i zyskują autonomię i możliwość samookreślenia tylko w poszczególnych rodzajach społeczeństwa. Wartości takie, jak równość traktowania i ludzkiej godności mogą być realizowana na bieżąco, w zachodzących relacjach i tylko dla ludzi, którzy są pełnymi członkami swoich społeczeństw, którzy są w stanie dzielić to, co Tawney nazwał „wspólnym dziedzictwem cywilizacji”. Równość nie może być realizowana wśród „jednostek abstrakcyjnych”, ale wśród ludzi, którzy nie tylko poodzielają sposób życia, dla którego koncepcja równości i indywidualności jest centralna, ale także docenią rangę wspólnych możliwości i życiowych szans. (...)
W końcu, liberałowie akceptują welfare state, ponieważ jest ono niezbędne do przezwyciężenia moralnych ograniczeń rynku. (...) Przesłanką społeczeństwa rynkowego jest idea równości i wzajemności, gdzie od jednostek oczekuje się zaspokajania własnych potrzeb (...) przez wymianę usług lub dóbr, którymi dysponują na usługi lub dobra oferowane przez innych. (...) Jednakże normalne działanie rynku jest takie, że jednostki mogą się znaleźć w sytuacji, kiedy bez własnej winy nie będą w stanie zaspokoić swoich potrzeb na skutek bezrobocia, choroby, kalectwa, starości. Welfare state ma wypełnić tą lukę w rynkowym społeczeństwie w taki sposób, który jest spójny z jego podstawowymi normami i z szacunkiem obywateli wobec samych siebie. (...)
Liberalne welfare state musi dać sobie radę z dwoma problemami przy formułowaniu zasad polityki społecznej - z dylematem neutralności i z dylematem prowizji. Pierwszy wypływa ze związku liberalizmu z wolnością negatywną i jej odpowiedzią na istnienie kulturowego i moralnego pluralizmu. Może przesadą byłoby twierdzić, że państwo liberalne jest związane z ideą „neutralności” różnych koncepcji dóbr, lub celu i przyczyny życia; twierdzenie to pomoże jednak rozważyć dylematy liberalnego welfare state. Rząd liberalny powinien organizować działalność prawną, która regulowałaby interakcje między jednostkami realizującymi własne idee i wartości. Jak dotąd często używano metafory „państwa nocnego stróża”; lepiej chyba jednak używać obrazu państwa „regulującego ruch”. Jak milicjant na skrzyżowaniu, państwo ma regulować ruch ludzi w taki sposób, aby mogli oni osiągąć swój punkt docelowy bezpiecznie, i nie mówiąc im, dokąd powinni dążyć.
Obraz ten, jako wyznacznik klasycznego „państwa minimalnego”, jest jednak mylący. (...) Przez definiowanie zestawu welfare'owych uprawnień czy praw obywatelskich i społecznych, państwo z góry określa pewne cele jako warte zachodu, inne dezawuując. Opierając politykę na oczywistych poglądach na to, jakie potrzeby i możliwości powinni mieć obywatele będący pełnoprawnymi członkami społeczności i wiodący godne życie, państwo określa te wartości jako warte realizacji. Zamiast po prostu respektować wybór obywateli, nieuchronnie definiuje im zakres wyborów i dążeń. (...)
Liberalne welfare state spotyka się także z dylematem prowizji. Państwo musi nie tylko zapewniać obywatelom pewne prawa, ale także musi to robić w sposób spójny z utrzymaniem ich poczucia godności, zbieżny z wartościami i normami charakterystycznymi dla liberalnego i rynkowego społeczeństwa. (...) Ponieważ oczekuje się, że jednostki w społeczeństwie liberalnym będą miały zaspokojone potrzeby, prowizja zawsze łaczy się z ryzykiem stygmatyzacji dobrobiorców przez okreśłenie ich jako tych, którym się „nie udało”, jako ludzi, którzy nie są w stanie spełnić wymagań, jakie społeczeństwo stawia swoim członkom. Liberalne welfare state daje sobie z tym dylematem radę przez wykorzystanie ubezpieczenia społecznego i powszechnego wykorzystania pewnych dóbr (takich jak edukacja, opieka zdrowotna) dostępnych na podstawie bycia obywatelem. Ubezpieczenie społeczne (...) jest zgodne z normą wzajemności, ponieważ korzyści dostarcza dzięki składkom. Podobnie, prowizja generalna daje się zaakceptować dzięki temu, że nie wyodrębnia i nie traktuje w sposób szczególny żadnej pojedyńczej grupy. (...)
Socjaldemokratyczna lub kolektywistyczna koncepcja welfare state.
(...) Wcześniej sugerowałem, że liberałowie doszli do welfare state wskutek moralnych niedoskonałości rynku i swoich związków z prawami do działania (...). W ich wizji welfare pełni ograniczoną rolę w korekcie problemów wynikających z natury liberalnych instytucji i zasad. Dla socjaldemokratów związek ten jest odwrócony. Dla nich sprawa zaczyna się od poczucia solidarności społecznej i potrzeb, a nie od praw jednostek i wzajemności. Prowizja nie jest dla nich uzupełnieniem rynkowego społeczeństwa, ale sednem funkcjonowania państwa. Jakkolwiek mogą godzić się na to, aby transakcje rynkowe koordynowały większą część aktywności ekonomicznej, to rynek postrzegają jako wprost podległy realizacji kolektywnych celów i nie-rynkowych form organizacji i prowizji. (...) Ekstremum stanowią socjaldemokraci wrogo nastawieni wobec rynku; ideał dla nich stanowi społeczeństwo, w którym wszystkie rodzaje aktywności są organizowane w ramach dobrowolnych, kooperowanych działąń, i w którym jednostki orientują się przede wszystkim na wspólne potrzeby i aspiracje. Titmuss i Harris mówili o rodzinie jako o modelu życia społecznego. Bardziej konkretnie - Offe miał nadzieję, że wzrost kolektywnej konsumpcji i kontroli publicznej w końcu wyprą kapitalizm i doprowadzą do socjalistycznego porządku w społeczeństwie.
Skłonności te mają wiele źródeł, a najważniejsze z nich to równość i bycie obywatelem. Ponownie - liberałowie i socjaldemokraci nie są całkowicie niezgodni co do znaczenia tych wartości. Jednak liberałowie koncentrują się na równości jurydycznej - równości wobec prawa i na równym traktowaniu - i widzą potrzebę redystrybucji w ograniczonym zakresie tak, aby wartości te stały się częścią naszych społecznych doświadczeń. Socialdemokraci natomiast postrzegają równość życiowych szans jako wartość samą w sobie. Myśląc o społeczeństwie jako odpowiedzialnym za dystrybucję dóbr i możliwości między jego członków, i uznając, że instytucje, poprzez które dystrybucja ta zachodzi są tworem ludzkim, a nie naturalną koniecznością, socjaldemokraci utrzymują, że instytucje powinny zrównywać szanse życiowe różniących się między sobą jednostek. Dopóki różne są potrzeby, i dopóki jednostki różnią się pod względem naturalnych uzdolnień, dystrybucja dóbr i usług nie może być równa. Celem może stać się jednak zrównanie warunków w jakich żyją obywatele. Jeśli liberałowie obawiają się, że polityka społeczna może naruszyć związek między indywidualnym działaniem i jego rezultatami, to socjaldemokraci starają się osłabić ten związek tak bardzo, jak to tylko możliwe. (...)
Zainteresowanie równością ma wiele źródeł, najbardziej powszechny jest związek z jednakowym obywatelstwem, opisywanym często w terminach solidarności lub członkostwa. To właśnie jest problem podejmowany przez Michaela Walzera pzy okazji oceny welfare state; Reczywiście, argumentuje, że powodem wszelkich politycznych organizacji jest zaspokajanie potrzeb ich członków. Oczywiście, różne społeczeństwa akceptują różne zestawy ludzkich potrzeb, lecz jeśli coś raz zostanie rozpoznane jako potrzeba, dobro niezbędne do jej zaspokojenia winno być dystrybuowane odpowiednio do wielkości potrzeb i w sposób, który liczy się ze statusem członków (społeczeństwa). W społeczeństwie uznającym obywatelską równość, niezbędne dobra i usługi powinny być rozprowadzane w sposób równo zaspokajający potrzeby wszystkich i bez naznaczania żadnego z obywateli. (...)
Walzer kładzie nacisk na wagę demokracji dle welfare state; mówi, że prowizja społeczna sama w sobie powinna być „socjalizowana” przez rozszerzone uczestnictwo obywateli w podejmowaniu decyzji i w „faktycznym dostarczaniu welfare'owych usług”. (...) Walzer podkreśla, że nacjonalizacja konsumpcji przez welfare state doprowadziła także do „scentralizowanej kontroli, biurokracji, ujednoliconych regulacji”. Tak jak nacjonalizacja sama w sobie prowadzi do silniejszej pozycji państwa, to socjalizacja dystrybucji powinna pociągać za sobą „kolektywną pomoc - która nie jest wyłącznie w gestii biurokratów wydających pieniądze podatników, lecz także obywateli, którzy „wydają” własny czas i energię. Nie chodzi więc wyłącznie o prowizję dostarczaną przez służby welfare'u, która to powinna zostać zdemokratyzowana, ale o społeczeństwo jako całość. Wszystkie sfery, w których używana jest władza powinny zostać poddane transformacji tak, aby jej użycie stało się możliwe do oszacowania dla tych, „którzy najbardziej bezpośrednio doświadczają tego efektów”. Dla Walzera dotyczy to nie tylko władzy, jaką dysponuje rząd, ale też władzy „w terenie”, w miejscu pracy. Wagę demokracji ekonomicznej podkreśla także Esping-Andersen, który widzi ją jako cel odpowiednio określonej społecznej strategii demokratycznej: „Polityczne obywatelstwo musi poprzedzać obywatelstwo socjalne, a ono jest z kolei niezbędne do osiągnięcia trzeciego poziomu: obywatelstwa ekonomicznego. Robotnicy muszą zostać uwolnieni od niebezpieczeństwa socjalnego zanim będą mogli efektywnie wziąć udział w demokracji ekonomicznej”. Rzeczywiście Esping-Andersen twierdzi, że bez zgodnego parcia w kierunku ekonomii demokratycznej podczas udanych socjaldemokratycznych rządów, „postępować będzie skłonność do dekompozycji socjaldemokratycznych partii”, być może zaprzepaszczając ich wcześniejsze sukcesy. (...)
Biorąc pod uwagę opisane wcześniej cele i zasady - rezygnację z kategorii towarowych, równość, równe obywatelstwo, solidarność i demokratyzację - socjaldemokraci skłaniają się ku poparciu dla odpowiednich rodzajów programów i do ważenia tych programów odmiennie, niż robią to liberałowie. Konkretnie, socjaldemokraci przedkładają społeczną prowizję w ogólnych programach zakładających dostarczanie specyficznych usług (to jest - raczej w naturze niż gotówką), z ograniczonymi możliwościami ich zakończenia (istnieje państwowy monopol na prowizję). (...) Zakres usług prowadzonych przez państwo powinien być większy niż w systemie liberalnym, gdzie korzyści, jakich dostarcza państwo są mniej ważne, czy nawet okazjonalne, a prowizja oparta na „samopomocy” zminimalizowana. W modelu tym krytyce powinna zostać poddana kolektywizacja korzyści oparta na warunku równości. Przez unikanie podziałów między recypientami, przez niszczenie związku między korzyściami a ich ceną, przez organizowanie programów w taki sposób, że konkretna realizacja nie wiąże się z konkretnymi wynikami, przez odmawianie jednostkom możliwości zaspokojenia potrzeb poza programami, socjaldemokraci próbują wzmocnić poczucie wspólnego losu i solidarności, i realizować równość między obywatelami. Przez kombinowanie tych programów z szerokimi możliwościami uczestnictwa, socjaldemokraci mają nadzieję stworzyć obywatelom warunki kolektywnej kontroli istotnych aspektów ich życia.
Tak jak w przypadku liberałów, skłonności do odpowiednich typów programów są powodem stosownych moralnych dylematów. Chyba najistotniejszym z nich jest ten, który można nazwać dylematem demokratyzacji, a który bierze się po części z napięcia między biurokracją i partycypacją. (...) Napięcie między biurokratyzacją i demokratyzacją wiąże się także z zakresem akcji, w których wymagany jest udział obywateli. (...)
Drugi z dylematów, z którymi spotyka się socjaldemokracja to dylemat autonomii i pełnomocnictwa. Socjaldemokraci uwikłani są w uprawomocnienie efektywnej partycypacji każdego w sprawy publiczne. Takie uczestnictwo wymaga silnego poczucia indywidualnej skuteczności i zdolności radzenia sobie ze złożonością rozumowego poznania. (...)
Prawdopodobnie najtrudniejszym z socjaldemokratycznych dylematów jest napięcie między związkiem z odejściem od kategorii towarowych i solidaryzmem. „Odtowarowienie” siły roboczej ma uwolnić jednostki od zależności wobec rynku. Jednak tam, gdzie udało się to osiągnąć - na przykład w Szwecji - „przymus rynkowy” został zastąpiony przez „przymus polityczny”. (...)
Projektowanie polityki społecznej.
Zarówno dla teorii liberalnej jak i socjaldemokratycznej określenie celów, na jakie skierowane są korzyści dostarczane przez społeczeństwo, jest sprawą problematyczną - z różnych jednak powodów. Jako ideału, obie teorie żądają rozprowadzania dóbr społecznych między ludzi z wykorzystaniem powszechnych programów, na podstawie spełniania pewnych kryteriów, w tym samotności, bezrobocia, choroby, niepełnosprawności, opieki nad dziećmi, potrzeby edukacji. (...) Po welfare state oczekuje się, że będzie chronić socjalne prawa obywateli w taki sposób, że wszyscy będą traktowani równo. Realizacja tego ideału jest w praktyce, niestety, bardzo trudna. Wszystkie państwa opiekuńcze, nawet systemy skandynawskie na długo zdominowane przez partie socjaldemokratyczne, polegają w poważnym stopniu na programach opieki opartych na średnich (means-tested), które mają zaspokajać potrzeby ludzi, którzy w programach powszechnych uzyskują zbyt mało. W czasie ostatnich 15 lat wolnego ekonomicznego wzrostu, luki w powszechnych programach socjalnych zwiększały się, i coraz więcej ludzi popadło w konieczność korzystania z opieki społecznej. Co więcej, charakterystyczne cechy tych, którzy wymagają pomocy są we wszystkich społeczeństwach jednakowe - stare kobiety, mniejszości etniczne, rozmaite kategorie sezonowych i nisko opłacanych robotników. W czasie ostatniej dekady więcej osób znalazło się w tych kategoriach, szczególnie w związku ze wzrostem liczby samotnych rodziców i długoterminowych bezrobotnych.
Określanie celów jest szczególnym problemem dla socjaldemokratów, jako że po prostu zaprzecza ich zaangażowaniu w solidaryzm. Przez wzmacnianie zakorzenionych w rynku różnic między ludźmi - między tymi, którzy zdołali stworzyć stabilne związki z rynkiem pracy i tymi, którym się to nie udało (...) - opieka społeczna podważa poczucie wspólnego interesu niezbędne do wprowadzenia programu odrynkowienia i demokratyzacji. Kreując dającą się wyodrębnić klasę recypientów, których korzyści są możliwe dzięki podatkom płaconym przez innych, tworzy opozycję broniącą swoich interesów w sercu welfare state i wywołującą polityczną presję mającą spowodować likwidację korzyści i obniżenie jakości dostarczanych usług. (...)
Dla teorii liberalnej stygmatyzacja staje się poważnym problemem z nieco innych powodów. (...) Programy opierające się na średnim poziomie dochodów i utrzymania naruszają normę wzajemności, centralną w liberalnym społeczeństwie. (...) Liberałowie jednak także mają powody popierać programy uśredniające. Ich zaangażowanie w autonomię i indywidualny wybór każe sprzeciwiać się programom generalnym; szczególnie tym, które zakładają transfer „w naturze”, ponieważ ograniczają wybór. Sprawdza się to szczególnie w sytuacji, kiedy uniwersalizm łączony jest z zakazem prowizji prywatnej, kiedy to państwo staje się monopolistą dostarczającym określonej pomocy. (...)
Problem stygmatyzacji pojawia się częściej w programach ogólnej pomocy finansowej dla ludzi zdrowych i pełnosprawnych, których nie objęło ubezpieczenie społeczne. Program skonstruowany tak, aby trafić do tej grupy niesie poważne ryzyko naznaczenia ludzi jako nieudaczników, jeżeli tylko istnieje norma wzajemności i oczekiwania, że zdrowi mają zadbać o samych siebie. Welfare state może minimalizować ten problem; bardzo jednak wątpliwe, że wyeliminuje go całkowicie, nigdy się tak zresztą nie stało. Byłoby to znacznie trudniejsze dla welfare'u liberalnego niż dla socjaldemokratycznego, ponieważ system liberalny będzie dążył do ograniczenia - tak bardzo, jak to możliwe - części dochodu narodowego przeznaczonej na sprawy publiczne - w przeciwieństwie do socjaldemokratów; i dlatego, że system liberalny preferować będzie raczej transfer gotówkowy niż pomoc w naturze. (...)
Jedną z pierwszych rzeczy, jakich uczą się studenci z teorii politycznej jest związek praw i obowiązków. Nie zaskakuje tu twierdzenie, iż wielkość zobowiązań związanych z prawami obywatelskimi zależy od przyjętej pozycji ideologicznej. Lewica koncentruje się na odpowiedzialności jednostek, którym się powiodło, za zaspokojenie potrzeb tych, którym się nie powiodło; konserwatyści natomiast - na odpowiedzialności „biednych” za znalezienie sobie samym pracy, szkoły i zapewnienie bytu rodzinie. (...)
Chyba najbardziej znanym omówieniem zobowiązań w kontekście welfare state jest „Beyond Entitlement” Lawrence'a Meada. Jakkolwiek są w pracy Meada elementy zgodne z koncepcjami liberałów czy socjaldemokratów, to dominujące w pracy podejście jest z nimi sprzeczne. Dla liberałów szczególnie prawdziwy jest jeden z przyjętych przez niego punktów widzenia o związku między obywatelstwem a zobowiązaniami. Mead często mówi o „społecznych zobowiązaniach obywatelstwa” jako o zestawie norm definiujących odpowiednie funkcjonowanie społeczne, a do którego jednostki muszą się stosować. Jedna z tych norm to praca w sensie trzymania się dochodowego zatrudnienia; jednak zakres zobowiązań jest znacznie szerszy; zawiera utrzymanie rodziny, biegłość w oficjalnym języku państwa, edukację wystarczającą do bycia zatrudnialnym i okazywanie szacunku wobec praw innych.
Mead często mówi, że te zobowiązania powinny być wzmacniane na gruncie paternalistycznym dla dobra uwikłanych jednostek, ponieważ bez tego wsparcia niektórzy z recypientów welfare'u nie byliby w stanie odpowiednio „funkcjonować”. (...) A jednak nie przytacza argumentów na rzecz twierdzenia, że wzmacnianie norm faktycznie poprawia funkcjonowanie, z wyjątkiem trywialnego uznania, że zwiększają one udział w pracy. Czy rzeczywiście ta wzmacniana partycypacja jest dla ludzi dobra? Czy rzeczywiście poprawia ich „funkcjonowanie”? Bez odpowiedzi na te pytania argument Meada nie znajduje uzasadnienia. Gdyby nawet odpowiedział na tak postawione pytania - linia argumentacji byłaby dla liberałów nie do zaakceptowania. Jak już pisałem wcześniej, fundamentalną dla nich sprawą jest szacunek wobec rozmaitych wyborów czynionych przez jednostki co do celu i drogi życia. Dlatego sprzeciwią się legitymacji takiej polityki, która byłaby zaprojektowana do promocji konkretnych koncepcji właściwego funkcjonowania, nie mówiąc o paternalistycznych wysiłkach ich wzmocnienia. (...)
Mead pisze także, że praca (a także wypełnianie innych norm) jest wymogiem uczciwości. Jeśli płacący podatki mają pracować, to czemu nie wszyscy pozostali - ci, którzy są w stanie. Rzeczywiście, jeżeli liberałowie postrzegają welfare state jako dodatek do rynku, naprawiający jego moralne defekty, to są zobowiązani do zapewnienia materialnego wsparcia tym, którzy nie są w stanie pracować (z powodu wieku, niesprawności itd.) lub tym, którzy nie mogą znaleźć zatrudnienia. Zatem programy wiążące prowizję z pracą są w zasadzie do zaakceptowania przez teorię liberalną tak długo, jak długo będą respektować osobistą godność i nie będą zmuszać ludzi do podejmowania pracy, która zawierać będzie elementy degradacji lub wykorzystania, i nie zmniejszą efektywności bycia przez nich obywatelami. (...)
Socjaldemokraci także zaakceptują zobowiązanie do pracy oparte na odwołaniu się do uczciwości. Jeśli wziąć pod uwagę socjaldemokratyczny sprzeciw wobec traktowania zatrudnienia w kategoriach rynkowych, pewne rodzaje zobowiązania do pracy wydadzą się niezbędne. W Szwecji przyjęcie pracy lub udział w programie szkoleniowym jest warunkiem otrzymania rekompensaty za bezrobocie, (...) a jednym z obowiązków socjaldemokratycznego obywatela jest przyjęcie pracy, nawet jeśli wiąże się to z przeprowadzeniem domu i rodziny. Inaczej niż Mead, socjaldemokraci określą to zobowiązanie na wiele różnych, istotnych sposobów. Położą nacisk szczególnie na to, że zobowiązanie do pracy nie tylko nie jest karą, ale powinno także zostać włączone w naprawdę uniwersalne programy, na przykład kompensujące bezrobocie. „Workfare” powiązany z opieką społeczną budzi wątpliwości, ponieważ wzmacnia rozdział między tymi, którzy prawdopodobnie „zasługują” na wsparcie i tymi, którzy nie „zasługują”, i których w związku z tym należy do pracy zmuszać. (...)
Po drugie, socjaldemokraci uznają, że wzmacnianie zobowiązania do pracy jest do zaakceptowania tylko w takim przypadku, jeżeli rząd będzie prowadził politykę gospodarczą tak, aby dążyć do pełnego zatrudnienia i zapewniać wysokie płace minimalne. Socjaldemokratyczne chęci „odtowarowienia”, demokratyzacji wielu nie-rządowych sfer społecznego życia, równości i solidarności stawiają ich w trudnym położeniu. Z jednej strony solidaryzm i równość wymagają integracji wszystkich w ramach najważniejszych rodzajów aktywności i struktur społecznych - w tym, w zaawansowanej gospodarce, płatnej pracy. Z drugiej strony, socjaldemokraci chcieliby ograniczać władzę kapitału i zakres zorientowanej na jednostkę i rywalizację aktywności. Jeśli nie istnieją silne związki zawodowe, silny rynek pracy i wysokie płace minimalne, zwiększanie pomocy dla siły roboczej, związane ze wzmacnianiem zobowiązania do pracy, będzie wytyczonym celom szkodzić. Z tego powodu możemy się spodziewać, że socjaldemokraci nie poprą polityki ustanawiającej i wspierającej obowiązek pracy, oprócz zupełnie wyjątkowych okoliczności. (...)
Anne Wortham
The Conservative Revolution That Wasn't: New Right Populism and the Preservation of New Deal Liberalism.
New Right w kontekście ideologicznym.
(...) New Right to sieć aktywistów, celowych lokalnych przedsięwzięć i organizacji religijnych, komitetów łączonych przez akcje protestacyjne, kampanie wyborcze, działania legalizacyjne i interwencyjne, lobbying, zjazdy i działalność informacyjną, monitorujące i analizujące, legislacyjne, prawne, korporacyjne; to także działalność mediów odpowiadająca ideologicznej orientacji tych organizacji i działań. Jednak dla New Right, twórczo korzystającego ze współczesnych mediów i technologii komunikacyjnych, wszystko to reprezentuje tylko najnowszą wersję trzech potężnych trendów kulturowych trwających w amerykańskiej historii i polityce. Chodzi o (1) współczesny populizm reprezentowany przez pochodzącą z południa i zachodu białą klasę średnią; (2) wielkie, jednakowo zorientowane moralnie krucjaty z amerykańskiej przeszłości, takie jak abolicjonizm i prohibicja; (3) odrodzenie religijne toczące się przez kraj od połowy osiemnastego wieku .
Korzenie świeckich grup celowych (single-issue group) tkwią w konserwatywnej krytyce państwowości, kolektywizmu i racjonalizmu, która nastąpiła po czasach New Dealu. New Christian Right wynikło w czasie lat siedemdziesiątych w związku z szerszym ruchem politycznym New Right. Jednak jeżeli nawet Prawo religijne miało wiele wspólnego ze świeckim Nowym Prawem, to jego korzenie tkwią nie w politycznym konserwatyźmie, ale w fundamentaliźmie chrześcijańskim. To, co było nowego w New Christian Right, to jego szeroki program socjomoralny podejmujący znaczną liczbę zagadnień w bitwie ideologicznej przeciwko świeckiemu humanizmowi, istnienie i działanie na skalę narodu i duża liczba aktywistów.
Chociaż świeckiego New Right i New Christian Right nie można na dobrą sprawę ze sobą porównywać, istnieją znaczne podobieństwa w ich założeniach i aktywności; usprawiedliwiają one, jak się wydaje, użycie dla nich wspólnej nazwy. (...) W tym opracowaniu „New Right” odnosić się będzie zarówno do Prawa świeckiego, jak i religijnego.(...)
(.....Przewodnim tematem był dla liderów NR) sprzeciw wobec Poprawki o Równych Prawach, wobec praw dla homoseksualistów, aborcji, rozwodów, edukacji seksualnej, świeckiego humanizmu, pornografii, używaniu narkotyków, Układu Panamskiego, sankcji wobec Afryki Południowej, i - w dużej części - jakimkolwiek układom ze Związkiem Sowieckim. Proponowali oni przeciwdziałanie tym trendom wprowadzając kontrolę rodziców nad edukacją, w tym także przez selekcję tekstów podręcznikowych; modlitwę w szkołach; rządową troskę o „ochronę rodziny”; surowsze traktowanie kryminalistów; restrykcje lub eliminację wymiany z państwami komunistycznymi; pomoc dla antykomunistycznych ruchów w Afganistanie, Nikaragui, Angoli i Mozambiku.
Czcili amerykańską flagę, wolny rynek, system obrony narodowej, stabilny budżet i chwalili ogranicziną władzę federalną. Pędu dodawały im akcje antyrządowe, antybiurokratyczne, skierowane przeciwko systemowi opieki społecznej, istniejącemu systemowi prawnemu i pozytywizmowi; ich celem nadrzędnym było „ustanowienie porządku dla debaty” (...) tak, aby znieść dominację Lewicy w polityce, i zmusić jej siły do defensywy. (...)
Niektórzy autorzy, jak na przykłąd Himmelstein, twierdzą, że mimo konfliktu organizacyjnego między New Right, a starymi ruchami konserwatywnymi, a dotyczącego taktyki i terenu działania, podzielają one te same ideologie i cele. New Right oczywiście jest konserwatywne, jednak jego populizm i chęć rewolucyjnej zmiany politycznych i społecznych instytucji konserwatywne nie są. (...)
Ideologiczne różnice między New Right a Old Right stają się oczywiste w odniesieniu do ich niezgody na podstawowe założenia klasycznego liberalizmu, który tworzył podstawy i kontekst myślenia politycznego i opinii publicznej w Stanach Zjednoczonych. Do pewnego stopnia wszystkie najważniejsze w USA ideologie podzielały następujące podstawowe zasady klasycznego liberalizmu: indywidualizm, instrumentalne podejście do państwa, ograniczony rząd, prawa obywatelskie, równość wobec prawa i rząd reprezentatywny. Współczesna polityka amerykańska spiera się co do wagi, interpretacji i zastosowania dwóch założeń: (1) zakresu, w jakim rząd powinien, lub nie, interweniować w gospodarkę; (2) zakresu, w jakim rząd powinien, lub nie, regulować indywidualne zachowania w sprawach moralności i świadomości. (...) Konserwatyzm sprzeciwia się interwencji w gospodarkę i rozwojowi osobistej wolności. Populizm natomiast sprzeciwia się indywidualnej swobodzie, natomiast popiera interwencję państwa w ekonomię. W takim razie, populizm jest zgodny z liberalnym wsparciem interwencjonizmu gospodarczego i z konserwatywną opozycją wobec rozszerzania wolności osobistych. Populizm New Right przejawia się w jego „wrogości wobec zorganizowanych interesów, pragnieniu wykorzystania rządu do przeforsowania własnych moralnych i gospodarczych przekonań, i większej nieufności wobec klasycznych wartości liberalnych, jaką przejawiają konserwatyści i liberałowie”. (...)
Konserwowanie welfare state.
Jeśli patrzeć na New Right z perspektywy paradoksów jego populizmu, a nie kontynuacji konserwatyzmu Old Right z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, widoczne stają się pewne jego nieplanowane zasługi dla liberalizmu wprowadzonego przez New Deal. Jedna - to danina złożona przez Reagana publicznemu udziałowi we władzy; można tu upatrywać dialektycznej ironii. Antyrządowa retoryka Reagana (bo przecież nie większość jego programów) i geniusz jako głowy państwa, odnowiły w ludziach ich wiarę w rząd także w tym sensie, że głosiły przekonanie współczesnego liberalizmu, iż „odpowiedzialny” rząd może poprawić ludziom życie. W efekcie (...) Reaganowi udało się (...) obejść konserwatywny nakaz wpajania ludziom sceptycyzmu wobec władzy państwowej. Reagan wspomógł liberalizm także przez wprowadzenie niewielkich tylko zmian w strukturze welfare state. Według Glazera
Administracja nie atakowała za mocno koncepcji..., że to rząd ponosi odpowiedzialność za osiągnięcie podstawowych celów głównych programów socjalnych, to jest zabezpieczenia potrzeb tych, do których programy są skierowane, i utwierdziła swój związek z bezpieczeństwem socjalnym dla starych i kalekich, z ubezpieczeniem dla bezrobotnych, ubezpieczeniem zdrowotnym dla starych i pozbawionych środków do życia.
Daleka od rewolucyjności, reaganowska administracja łączyła konserwatywny populizm i liberalizm New Dealu popadąc w coś, co William Niskanen, członek Komitetu Doradców Ekonomicznych nazwał „ostrożną ewolucją polityki wspieraną przez szeroki dwukierunkowy konsensus zakorzeniony w późnych latach siedemdziesiątych”. Na przykład ważnym kierunkiem dla polityki administracji reaganowskiej był federalizm, który miał pomóc w „demontażu” welfare state. Jednak administracyjne propozycje powrotu do takich programów socjalnych jak AFDC czy Food Stamps wydawały się jedynymi rozsądnymi propozycjami. Wewnętrznie sprzeczny konserwatywny welfare state w oczywisty sposób przejawiał się także stanowisku wobec edukacji. W czasie kampanii prezydenckiej 1980 roku Reagan nawoływał do likwidacji Departamentu Edukacji, zmiany przepisów i wprowadzenia w szkolnictwie rodzicielskiej kontroli i możliwości wyboru. Cele te odpowiadały dążeniom do decentralizacji i zmniejszenia federalnej kontroli w szkolnictwie. Jednak reaganowskie wsparcie poprawki wprowadzającej modlitwę w szkołach pokazało chęć wykorzystania prawodawstwa do wywołania konkretnych skutków wychowawczych . Paradoks nie polegał tutaj tylko na tym, że ograniczanie regulacyjnej roli państwa wymaga podejmowania przez nie bardziej intensywnych działań. Sprzeczność leżała tu między unikaniem interwencji, a specyficznym interwencjonistycznym celem.
Inny paradoks został dostrzeżony przez McElvainea; otóż to liberalny pesymizm przygotował kontekst, w jakim reaganowscy konserwatyści mogli wnieść do życia publicznego optymizm, dzięki któremu z kolei dało się „stworzyć kliomat, w którym liberalizm ponownie mógł się odrodzić”. Jednakże optymizm Reagana ograniczały antybiurokratyczne poglądy, a pogarda dla „inżynierii społecznej” - podejście do problemów społecznych. To właśnie ograniczona natura jego optymizmu sprawiła, że liberałowie doczekali się realizacji własnych celów, pisze McElvaine. Schyłek Reaganowskiego „świtu Ameryki” dał sygnał nowej erze liberalizmu; jeśli - jak chcieli Reaganowcy - „Ameryka powraca”, (...) liberałowie mogli zadać pytanie: „Jeśli wszystko jest możliwe, to czemu tolerować głód i ubóstwo i zagrożenie nuklearne?”.
Chociaż reaganowska administracja próbowała od nowa określić sposoby reakcji rządu na problemy społeczne, to jednak straciła polityczną odwagę, aby zastosować środki zgodne z ideologią. Brak odwagi i paradoksalna ideologia częściowo wyjaśniają nierówne sukcesy ekonomiczne reaganowskiej polityki. Jak zauważył Niskanen, dobry stan gospodarki utrzymywał się dłużej niż zwykle, jednak przeciętny wzrost ekonomiczny w latach osiemdziesiątych był taki sam jak w siedemdziesiątych. (...) Niskanen twierdzi, że - mimo osiągnięć Reaganomics - „nie było żadnej Reagan Revolution”. (...)
Hugh Heclo zauważa, że podobnie jak Eisenhower, tak i Reagan stał się „tym, który umocnił amerykański welfare state”. Wywołana przez niego odnowa wiary w rząd ożywiła zarówno „cyników z prawicy”, którzy widzieli, że rząd jest zbyt liberalny w większości spraw społecznych, jak i „cyników z lewicy”, którzy domagali się większych społecznych zmian.
Rządowe zaniedbanie głoszonej decentralizacji i nieinterwencjonizmu było sprzężone ze związkiem New Right z konserwatywną krytyką welfare'u jako zagrożenia dla rodziny. Zagrożenie to było dostrzegane zarówno przez krytyków, jak i przeciwników welfare state.
Krytycy konserwatywni i neokonserwatywni domagali się indywidualnego podejścia do polityki rodzinnej, gdzie to właśnie samopomoc i dobra wola wspólnoty, a nie nieodpowiedzialna racjonalność scentralizowanego welfare state mają sprzyjać odpowiedzialnym zachowaniom i wolności osobistej. Podejście to jest spójne z celebrowanym przez Reagana ethosem samopomocy, który - jak wierzył - nadal istniał w rodzinach, wspólnotach, miejscach zatrudnienia i rozmaitych stowarzyszeniach. (...) Celem było tu odrodzenie tradycyjnej nuklearnej rodziny i uzyskanie pewności, że takie osobiste sprawy jak stosunki społeczne czy seksualne wrócą ze sfery publicznej do rodziny. (.....Krytycy welfare'u), jako samozwańczy stróże czystości moralnej, rozpoczęli działania od odwrócenia - we własnym interesie - znaczenia liberalnego stwierdzenia, że „osobiste jest polityczne”. W rezultacie, prywatna sfera rodzinnych spraw rozszerzyła się, a jeżeli chodzi o moralność - nacisk przesunął się z odpowiedzialności za samego siebie na odpowiedzialność społeczną.
Wrażenie, że chciano przywrócić rozdział publicznej i prywatnej rzeczywistości jest zwyczajnie nieprawdziwe. Jak zauważył Robert Nisbet, niezbyt mądry użytek, jaki zrobiono z rodziny, aby uprawomocnić antyaborcyjną krucjatę, „dobrowolną” modlitwę w szkołach publicznych itd. był nie mniej „państwowy” niż liberalna polityka rodzinna. Próbowano użyć władzy państwowej zamiast własnych, „pro-rodzinnych” programów, zaprojektowanych tak, aby wzmocnić tradycyjną rodzinę i rodzicielski autorytet, czemu powinny służyć bezmyślne akcje i nietrafiona polityka opracowane przez „antyrodzinne” siły aby przyznawać zasiłki i dotacje. W ten sposób zmienia się wybór „autonomia rodziny lub państwowa interwencja w życie rodzinne” na pytanie „jaki rodzaj interwencji?”. Presja konkurujących ze sobą liberałów i pro-rodzinnych ruchów New Right oczywiście nie uczyniła politycznie celowym dla reaganowskiej administracji ani uchylenia liberalnej polityki rodzinnej, ani wzmocnienia jej prestiżu i autorytetu przy pomocy legislacyjnych inicjatyw New Right.
To, że administracji nie udało się zredukować czy osłabić welfare state, było swiązane nie tylko ze sprzecznością między konserwatyzmem i urzędowymi tendencjami populistycznego New Right, ale także z kryzysem demokratyczno-welfare'owo-kapitalistycznego społeczeństwa. (...) Stany Zjednoczone osiągnęły punkt, w którym dalszy rozwój ekonomiczny wymaga nowego porządku strukturalnego, w którym jedne grupy będą miały się lepiej, a inne gorzej. „Powojenny rozwój ekonomii politycznej welfare state uczynił niezwykle trudnym, o ile nie niemożliwym, narzucenie kosztów zmian jakiejkolwiek grupie w społeczeństwie, a w każdym razie nie takich, aby możliwy stał się dalszy wzrost gospodarczy”. Problemy welfare state mogą znaleźć rozwiązanie, (...) jednak to rozwiązanie wymaga, aby ktoś poniósł ciężar znacznych ekonomicznych kosztów. Nikt jednak nie chce przyjąc tej roli dobrowolnie, a demokratyczne procesy uniemożliwiają zmuszenie do tego kogokolwiek. (...)
Peter H. Rossi
The Politics of Homelessness.
Spojrzenia na bezdomność jako na problem społeczny.
(...) Wzrost bezdomności i jej zauważalności w latach osiemdziesiątych padł na podatny grunt, i bezdomność mogła już rozkwitnąć jako problem społeczny. Oczywiście, niezbędne było także i to, że do użytku weszła odpowiednia interpretacja i definicja społeczna nadająca się do zaakceptowania przez decydentów i wywołująca pozytywne skojarzenia wśród ludzi. Można też powiedzieć, że społeczna definicja okazała się odpowiednia także w aktualnej „przestrzeni politycznej” - zestawie politycznych strategii, jakie mający w bieżącej chwili znaczenie politycy chcieliby rozważyć na poważnie. Tak więc odpowiednia w latach osiemdziesiątych społeczna definicja bezdomności znalazła się w przestrzeni politycznej wyznaczanej przez prezydenturę Reagana i przez Kongres rozczarowany realizacją programamów socjalnych. Jeżeli o nie chodzi - to cięcia podatkowe i towarzyszący im wzrost federalnego deficytu budżetowego także dały powód do ograniczeń, co w oczywisty sposób było odpowiednie w bieżacej przestrzeni politycznej.
Definicja bezdomności zmieniała się; w latach pięćdziesiątych podkreślano brak rodziny, później - raczej brak schronienia. Do transformacji problemu bezdomności w problem dostarczenia miejsca do zamieszkania przyczyniło się znaczne ograniczenie ilości miejsc, w których możnaby się schronić, jak i większa dostrzegalność bezdomnych pozbawionych dachu nad głową. Jako źródło większej bezdomności, i jednocześnie jako fakt sugerujący wyjście z sytuacji wskazywano kryzys, którego źródło tkwiło w załamaniu „gorszego” segmentu rynku mieszkaniowego. Ludzie żyli na ulicy lub w noclegowniach, ponieważ nie było - lub prawie nie było - dostępnych dla nich mieszkań, a przyczyną takiego stanu rzeczy wydawały się być rosnące koszty mieszkań i zmiany zasad przyznawania dodatków mieszkaniowych. Proponowano więc budowę mieszkań „dostępnych”. Sektor publiczny, a szczególnie federalny rząd, powinien - twierdzono - powrócić do subsydiowania budowy tanich mieszkań.
Należy tu przypomnieć, że jednakowo charakterystyczne dla wszystkich „nowych” bezdomnych było ich długoterminowe bezrobocie i trwałe ubóstwo. Jednakże skoncentrowanie się na bezrobociu i ubóstwie jako rozwiązanie sugeruje raczej pomoc w zwiększaniu dochodów i znalezieniu zatrudnienia, co - w istniejącej wtedy przestrzeni politycznej było nie do przyjęcia. Jedynym świadectwem istnienia świadczeń społecznych chroniących większość osób pozbawionych środków do życia przed bezdomnością jest tocząca się obecnie publiczna dyskusja na ten temat. W latach osiemdziesiątych takiej dyskusji raczej nie było.
Moje własne obliczenia z 1987r. na podstawie Current Population Survey (CPS) są takie, że 3 miliony ludzi samotnych i ubogich, starszych niż 22 lata, a mających jakieś mieszkanie, utrzymuje się przede wszystkim z pomocy rodziny i przyjaciół.
Niezbędne zatem stało się przedstawienie bezdomności jako problemu o znaczącej wielkości. Tutaj obrońcy bezdomnych wspomagani byli przez braki w zwykłym trybie prowadzenia statystyk społecznych. Ani przeprowadzany co dziesięć lat spis ludności, ani CPS nie dawały wiarygodnych wskaźników co do zasięgu bezdomności czy wielkości populacji bezdomnością dotkniętej. W konsekwencji, szukający dowodów na istotną wielkość bezdomności mieli całkowitą wolność w prowadzeniu wszelkich szacunków, ponieważ widoki na wiarygodne oficjalne szacunki były niewielkie. W 1982r. Mitch Snyder ogłosił w Kongresie, że w Stanach jest 2,5 miliona bezdomnych, i że przed końcem dekady będzie ich kilka milionów więcej. Massmedia, żądne „faktów” mogących zadziwić czytelników czy widzów, nadały zgadywankom Snydera rozgłos. Lokalni zwolennicy podążyli za nim w produkowaniu lokalnych szacunków opartych na jego nieisniejącej metodzie.
Na nieszczęście spowodowało to upolitycznienie szacowania: wszystkie istniejące szacunki oceniano w takim zakresie, w jakim popierały lub zaprzeczały liczbom ogłoszonym przez Snydera. W dodatku proces definiowania bezdomności tak, aby wokół niej osiągnięty został konsensus, nie posuwał się naprzód. Coraz szersze definicje były wprowadzane, aby wspomagać coraz to ogólniejsze szacunki, a przypadkowe i powszechnie używane miary były mylące. Liczba kontrowersji rosła aż do momentu, kiedy jeden ze stronników poradził bezdomnym nie brać udziału w Spisie Powszechnym 1990 argumentując, że nieuniknione niedoszacowanie wielkości zjawiska, jakie przyniesie Spis, tylko bezdomnym zaszkodzi.
W końcu, trzeba było stworzyć taki wizerunek bezdomnych, który maksymalnie zwiększyłby liczbę ich sympatyków po stronie opinii publicznej i wśród polityków. Należało tu przezwyciężyć kilka ograniczeń. Pierwsze - to od dawna powszechny obraz bezdomnych jako cwanych, leniwych i niezdyscyplinowanych ludzi marginesu.
Druga z przeszkód wynikała ze zwiększonej widzialności bezdomnych na ulicach. Bezdomni pojawiający się w miejscach publicznych często zachowywali się dziwacznie, byli brudni i zaniedbani, i raczej nie wzbudzali sympatii. Trzecia przeszkoda to społeczny skład bezdomnych. Najliczniejsza grupa demograficzna między nimi to samotni młodzi mężczyźni, wielu dotkniętych trwałymi chorobami umysłowymi, uzależnieniem lub z poważną przeszłością kryminalną. W latach osiemdziesiątych wśród bezdomnych było także nieproporcjonalnie dużo pokrzywdzonych mniejszości - szczególnie czarnych i Amerindian. W mniejszości były kobiety, a wszystkie potencjalnie bezdomne „rodziny” składały się z kobiet i gromadki ich małych dzieci. Obiektywny wizerunek bezdomnych raczej nie wywoływał współczucia.
To przede wszystkim umiejętnościom informacyjnym rzeczników bezdomnych zawdzięczać należy, że w wielu publicznych oświadczeniach dotyczących bezdomnych ich wizerunek został upiększony, a największy nacisk położony został na następujące sprawy. Po pierwsze - uwagę przeniesiono z mającej mniejsze znaczenie pierwotnej przewagi mężczyzn wśród bezdomnych na sytuację bezdomnych kobiet i rodzin. Po drugie - chociaż przyznawano, że wśród bezdomnych istnieje wysoki poziom uzależnień i chorób umysłowych, to twierdzono także, że dotknięta nimi jest mniejszość. Po trzecie - twierdzono, że miliony Amerykanów tylko stała praca dzieli od sytuacji, w jakiej znaleźli się bezdomni; że bezdomni są ludźmi „jak ty i ja”, tyle że im się w życiu nie powiodło. Tysiące „blue-collar workers” zagrożonych przez deindustrializację gospodarki jawią się jako ta grupa, z której najczęściej rekrutują się bezdomni. I w końcu - zaciera się granica między powiązanymi ze sobą problemami społecznymi. Domy czasowego pobytu dla maltretowanych kobiet zmieniają się w przytułki dla bezdomnych.
Oczywiście w większości jest to prawda. Wśród osób mieszkających w noclegowniach i na ulicach rzeczywiście są kobiety. Samotne kobiety i ich dzieci rzeczywiście tworzą rodziny, i w znaczącej liczbie można je znaleźć w przytułkach czy w „welfare hotels”. Chorzy psychicznie, uzależnieni i zatwardziali przestępcy faktycznie stanowią mniejszość wśród bezdomnych. Wielu bezdomnych to monterzy wyrzuceni z taśmowej produkcji samochodów. Mieszkańcy przytułków dla maltretowanych kobiet faktycznie są bezdomni. I tak dalej. Podkreślanie tych cech bezdomnych, które wywołują sympatię nadało sprawie lepszą widzialność i słyszalność.
Końcowy rezultat to szeroko rozpowszechniony obraz bezdomnych jako osób, które często stały się ofiarami nierówności w podziale zasiłków mieszkaniowych, a szczególnie cięć, które dotyczyły tanich mieszkań, wyrzuconych pracowników, pechowców i bezradnych kobiet z dziećmi. (...)
Reakcja federalnej polityki.
Reakcję władzy na sprawy bezdomnych jako na problem społeczny najlepiej ocenić, kiedy spojrzy się na Ustawę Stuarta A.McKinneya z 1986r. (wielokrotnie potem uzupełnianą). Ustawa łączyła istniejące programy i dodawała kilka nowych. Odpowiedzialność za programy podzielono między departamenty, a więc: Zdrowia, Budownictwa i Urbanizacji, Urząd d.s. Weteranów, Departament Zatrudnienia, Edukacji i Obrony. Tak naprawdę, każda federalna agenda dostała tu jakieś zadanie do wykonania (a także jakieś na to fundusze). Według raportu Międzyresortowego Urzędu d.s. Bezdomnych z 1989r. W roku podatkowym 1989 blisko 0.5 biliona dolarów zostało wydanych przez rząd federalny w programach skierowanych na bezdomnych, a z tego 377 milionów (czyli 76% całości) na programy realizowane według Ustawy McKinneya. (...)
Krótko mówiąc, blisko połowa środków wykorzystana została na tworzenie przytułków i tanich kuchni, a jedna czwarta na budowanie („dostępnych” mieszkań). Z tej drugiej części większość przeznaczono dla bezdomnych rodzin. Na programy skierowane na psychicznie chorych i uzależnionych przeznaczono tylko 13%.
Znacznie bardziej dramatycznie wygląda fakt, że niewielka tylko część środków przeznaczona została na zapomogi na życie i programy mające zapewnić pracę. Potężna deprywacja zarobków bezdomnych jest po prostu ignorowana, i tylko resztki środków wydaje się na bezrobotnych, na przykład na programy szkoleniowe. Co prawda, bezdomne rodziny, w których głową jest mężczyzna, objęte są przez program transferu AFDC. Jednakże żadne federalne środki nie zaspokajają finansowych potrzeb 75% lub 80% bezdomnych, to jest młodych, samotnych mężczyzn. Nie podjęto też żadnych wysiłków, aby Agencję Zabezpieczenia Socjalnego włączyć do programów zapewniających dochód niepełnosprawnym, zarejestrowanie się w których poprawiłoby materialną sytuację bezdomnych ciężej dotkniętych kalectwem. (...) Zarówno demograficzny skład bezdomnych jak i ich potrzeby finansowe zostały „przyklepane” w czasie zwracania przesadnej uwagi na bezdomne rodziny.
Popełniono kilka błedów zarówno w diagnozie bezdomności jako problemie dostarczenia mieszkań, jak i w propozycjach zwiększania wielkości dostępnych składników pomocy mieszkaniowej. Po pierwsze, biorąc pod uwagę skrajną nędzę bezdomnych lat osiemdziesiątych, jedyne odpowiednio „dostępne” mieszkania nie powinny kosztować nic, albo prawie nic; średni dochód bezdomnego wynosi 100$ miesięcznie, jedna trzecia bezdomnych w ogóle nie ma dochodów. Można powiedzieć, że federalna reakcja jest taka: skoro noclegownie są w zasadzie dostępne bez żadnej opłaty, więc większa część federalnych dolarów pójdzie właśnie na noclegownie i tanie kuchnie.
Po drugie, skupienie się na dostępnych mieszkaniach jest związane przede wszystkim z zakwaterowaniem dla rodzin, i zupełnie pomija zasadniczy fakt, że trzy czwarte do czterech piątych spośród bezdomnych to osoby samotne, dla których bardziej odpowiednie byłyby pokoje hotelowe czy jakieś podobne zakwaterowanie. Nawet wtedy niewiele sensu miałoby zwiększanie liczby noclegów dla samotnych, o ile nie byłyby one dostępne bez opłaty, lub o ile radykalnie nie zwiększonoby ich dochodów.
Po trzecie, wielkość pomocy mieszkaniowej dla bezdomnych rodzin nie została odpowiednio sprecyzowana. Jeżeli w prawie wszystkich bezdomnych rodzinach głową jest kobieta, i wszystkie obejmuje AFDC, mieszkania dla nich dostępne powinny być naprawdę tanie. Najlepszy program mieszkaniowy dla wspierającego rodziny AFDC powinien zwiększać dotacje do momentu, kiedy rzeczywiście pokryte zostaną koszty, jakie te rodziny muszą ponosić. Na miejscu będzie przytoczyć tu raport Jencksa i Edin z 1990r, który pokazuje, że recypieńci AFDC z Illinois są zmuszeni dorabiać na nielegalnym i nieformalnym rynku. Bezdomne rodziny tam są, bo - jak sądzę - w latach osiemdziesiątych AFDC dawało im zbyt mało. Sprawa jest prosta: nie ma sposobu, aby kobieta i jej dzieci znalazły schronienie inaczej niż przy pomocy datków z AFDC, które w 1987r. wynosiły średnio 355$ - 507$ w najbardziej, a mniej niż 55$ w najmniej hojnym stanie.
Niejasny związek między bezdomnością a programami dla bezdomnych.
Odpowiedź społeczna na problem bezdomności robi wrażenie zarówno ze względu na troskę o jej ofiary jak i na zakres wysiłków skierowanych na ograniczenie efektów. Dla Amerykanów wielkość bezdomności stała się narodową hańbą i nie jest tu ważne, czy wierzą oni, że bezdomnych jest kilka milionów, czy mniej niż milion. W aktualnych programach, na przykład w Ustawie McKinneya, wprost dotyka się jedynie potrzeb leczenia umysłowo chorych i alkoholików, a i to na niskim poziomie; jest to zresztą rozumiane przede wszystkim właśnie w kategoriach leczenia. Ogólnie rzecz biorąc - planowa reakcja jest wadliwa, ponieważ bierze się z takiej definicji bezdomności, która przyjmuje brak schronienia jako jej główną cechę i źle szacuje jej wielkość. Jak już pisałem wcześniej, bezdomność oznacza także brak środków do życia, życie poza rodziną, bycie długoterminowo bezrobotnym, kalectwo. Tanie mieszkania za jakąkolwiek cenę wyższą od zera nie są właściwą odpowiedzią na problem zakwaterowania bezdomnych. Polityka, która ignoruje długotrwałe bezrobocie i trwały brak środków do życia nie wyjdzie poza działania prewencyjne. Stosowny na takie działania czas był wtedy, kiedy jeszcze nie było bezrobocia. Skuteczne akcje prewencyjnemuszą moim zdaniem skupiać się na redukcji wysokiego poziomu bezrobocia wśród młodzieży w mniejszościach. (...)
Próbowałem tu pokazać, jak społeczne konstruowanie problemu społecznego - oparte raczej na tworzeniu takiego wizerunku, który, pokazując bezdomnych w jak najlepszym świetle, podkreślałby wagę problemu - i umiejscawianie programów naprawczych w aktualnej przestrzeni politycznej oddziaływało na taki sposób jego likwidowania, który w najlepszym razie preferował środki zastępcze - czyli utrzymywanie przytułków, tanich kuchni i innych świadczeń. Nie stało się jednak nic, co pomogłoby zmniejszyć ubóstwo i bezrobocie faktycznie leżące u źródeł problemu.
George Gilder
Wealth and Poverty
Natura ubóstwa
(...) Amerykańskie klasy wyższe żyjące w świecie bogactwa przez długi czas wysłuchiwały fantastycznych opowieści ze świata ubogich z kamienną twarzą i bez najmniejszego wzruszenia. Choć skłonni byliśmy uznać zapewnienia Hemingway'a, że bogaci różnią się od nas głównie tym, że mają więcej pieniędzy, to chcieliśmy też wierzyć, że biedni są jakimś innym plemieniem o egzotycznej kulturze i motywacjach, a które możemy zrozumieć tylko drogą wiarygodnej ekspertyzy.
Przyczyniło się do tego także i to, że wielu ubogich było czarnymi. Wyglądali odmiennie, więc może byli inni. Pojawiła się więc seria wiarygodnych bajeczek: czarni mieli być z natury matriarchalni; tak jak Żydzi, Irlandczycy czy inne grupy imigrantów mieli mieć genetycznie mniejsze IQ (w przypadku czarnych prawdopodobnie z powodu mniejszej czaszki); wykazywano także, że przejawiają skłonności do przemocy i byle jakiego życia. Nie powinniśmy ich jednak osądzać - mówili ludzie liberalnego ducha, inaczej popadniemy w grzech etnocentryzmu i dominacji kulturowej. Skłonność do gwałtu, niska inteligencja, rodziny bez ojców - jak sądzono - stanowią odpowiednią adaptację do biedy, a my możemy się wiele z tego nauczyć.
Postawa taka wymagała jednak tak silnego ducha relatywizmu kulturowego, że nie mogła się długo utrzymać, szczególnie w przekładzie na język polityki. Pojawiły się zatem nowe, rzekomo bardziej oświecone podejścia, z jednakowo naciąganymi implikacjami. Mówiono, że niewolnictwo, dyskryminacja i deprywacja były tak bardzo szkodliwe dla psychiki czarnych, że aby odwrócić ich skutki - potrzebne są wszelkie środki pomocy i terapii. Rasizm i bezrobocie obciążają ich tak bardzo, że konieczne stają się szerokie programy publicznego zatrudnienia i akcje zwiększające wiarę w siebie. Popularne wywody zapewniają, że jeśli nawet czarni nie są genetycznie gorsi, to nauka potwierdza, iż rasizm i ubóstwo tak ich dotknęły, że obecnie już są gorsi.
Podobne wnioski nie tylko poważnie szkodzą duchowi liberalizmu, kiedy spotyka on poszczególnych przedstawicieli owej upadłej lecz godnej rasy, ale także utrwalają przekonanie, że - z jakichś powodów - biedni jednak się od nas różnią. Przekonanie to wywołuje nową serię bajeczek; niektóre z nich są widoczne wyraźnie, większość jednak zawarta została w programach rządowych.
Na przykład większość z nas pracuje dla pieniędzy i cieszy się z wolnego czasu. Biedni natomiast, jak się zakłada, mimo swej ogólnie rzecz biorąc ciężkiej pracy - nie. Tak bardzo chcą pracować, że - jak mówią badającym ich uczonym - ich żądza pracy w żadnym stopniu nie jest naruszana przez opiekę społeczną i poziom świadczeń w naturze, które są w rzeczywistości większe niż możliwa do osiągnięcia płaca. Domagają się pracy nawet w obliczu jej efektywnego opodatkowania (przez zmniejszenie wypłat opieki społecznej) w blisko stu procentach.
Wszystkie grupy etniczne w Ameryce wychodziły z biedy częściowo dzięki nauce angielskiego i porzucaniu własnych języków. Obecni biedni obcokrajowcy, w większości hispanojęzyczni wymagają, jak się uważa, szkolenia w ich własnym języku, a to z powodu etnicznej godności.
Amerykanie z middle-class w widoczny sposób cierpią z powodu rozwodu i separacji; porzucają pracę, ich dochody spadają, zdrowie się pogarsza, piją i uganiają się za kobietami; ich dzieci opuszczają się w nauce. Jednak wydaje się, że plaga rozpadu rodziny stosunkowo mniej dotyka biednych i ich dzieci; wynikające stąd niższy poziom płac i zatrudnienia są, jak się twierdzi, skutkiem dyskryminacji, a zachowanie dzieci nie ma wielkiego związku z brakiem ojca.
Większość amerykańskich mężczyzna zarabia więcej niż ich żony; chodzi o mężczyzn, którzy ani nie mają zamiaru odejść (od rodziny), ani nie zostaną porzuceni. Na ubogich mężczyzn - jak się zakłada - nie mają wpływu relatywnie wyższe dochody ich żon pochodzące z opieki społecznej i akcji pomocy, które to rzekomo nie mają żadnego związku z wysokim poziomem bezrobocia i nieślubnych urodzin.
Być może najważniejsze jest to, że każda grupa etniczna, której się w naszej historii udało, pracowała ciężej niż inne klasy, w nisko opłacanych zawodach, a awangarda ich mężczyzn podejmowała role przedsiębiorców. Obecna biedota, jak się sądzi, może uniknąć harówki dzięki edukacji i zaświadczeniom, lub może zostać grupowo wyprowadzona z ubóstwa - chyba przez pobierające zasiłek matki, szkolone do pracy na państwowych stanowiskach. Spojrzenie takie rysuje współczesną biedotę jako rasę tak obcą wszystkim amerykańskim doświadczeniom, tak bardzo różną od białych jeżeli idzie o motywy i charakter, że można mówić tu o nowej formie fanatyzmu.
Być może teza o rasizmie liberałów prowokuje zupełnie niepotrzebnie. Liberałowie nie są rasistami ani trochę bardziej niż cała kurcząca się i pozbawiona wpływów mniejszość pozostałych Amerykanów. Jednak odpowiedź w większości liberalnych mediów na sytuację rasową jest tak donkiszotowska i dziwaczna, że sama staje się godna potępienia na własny sposób. Na przykład każdy, kto spędził choć trochę czasu wśród amerykańskiej elity politycznej i ekonomicznej wie, że gorąco pragnie ona na wysokie stanowiska nominować czarnych, o ile tylko są oni w stanie podołać obowiązkom. Co bardziej prestiżowe amerykańskie uczelnie uganiają się za czarnymi wykładowcami i płącą im średnio dwa tysiące dolarów więcej niż białym profesorom z podobnym doświadczeniem i kwalifikacjami. (...)
To, że amerykańscy przywódcy unikają mówienia prawdy o czarnych jest ważniejsze, kiedy rzecz dotyczy czarnych ubogich. W wypowiedziach przeważają opinie, że rasizm i dyskryminacja dalej wyjaśniają niskie dochody czarnych. Taka sugestia jest fałszywa i zawistna. Stanowi nie tylko oszczerstwo wobec białych Amerykanów, ale też zwodzi i demoralizuje czarnych. Nie tylko stoi na drodze do prawdy, ale wywołuje, przez swoją zasadniczą niewiarygodność, fałsz kolejny - podzielany przez wielu czarnych i białych - że czarni nie dadzą sobie rady w Ameryce bez federalnej pomocy; bez znacznych rządowych programów, które w rzeczywistości są odpowiedzialne za najgorsze strony czarnego ubóstwa i które zapewniają przedłużanie go w nieskończoność. Ostatecznie liberalne przekonanie, że bigoteria wyjaśnia sytuację czarnych prowadzi do jeszce bardziej niedorzecznych teorii o domniemanym ubóstwie innych grup - od kobiet do Latynosów, i do ogólnie maniakalno-depresyjnej wizji gospodarki, w której ubóstwo postrzegane jest jako zarówno większe, jak i łatwiej usuwalne niż w rzeczywistości.
Trzeba przede wszystkim zrozumieć, że niezależnie od rozkwitu amerykańskiej gospodarki żyjemy w świecie pełnym biedaków. Nowoczesny transport i komunikacja gwarantują, że coraz większa ich liczba będzie chciała, i będzie w stanie przybić do naszych brzegów. O ile nie chcemy prowadzić niemoralnej i autodestrukcyjnej polityki zakazu imigracji, ubóstwo w Ameryce będzie istnieć jeszcze przez stulecia. Polityka i podejścia, jakie zastosowaliśmy w naszej neurotycznej trosce o czarnych, będą prawdopodobnie zastosowane także co do milionów innych (biednych). Krzywda, jaką prawdopodobnie wyrządzimy naszej gospodarce i biedakom jest w istocie niebliczalna. Jednak opierając się na długim i dającym się pojąć doświadczeniu rządu w ułatwianiu życia czarnym i Indianom, można przewidzieć, że szkody będą olbrzymie.
Aby uchwycić problemy ubóstwa, trzeba zapomnieć o pomysłach przezwyciężania nierówności przez redystrybucję. Nierówności mogą nawet rosnąć w czasie, kiedy maleć będzie ubóstwo. Aby zwiększyć dochody biedoty, podnieść należy poziom inwestowania, co z kolei przyczyni się do większego bogactwa wśród bogatych, jeśli nie do większej konsumpcji. Ubodzy, kiedy już wejdą na rynek pracy i zaczną awansować, uzyskają procentowo wyższy przyrost dochodów niż bogaci; klasy wyższe uzyskają jednak wyższy przyrost dochodu w liczbach bezwzględnych, a przepaść między biednymi a bogatymi wzrośnie. Na dłuższą metę wszystkie podobne analizy są jednak zwodnicze, ponieważ zakładają statyczną gospodarkę, w której liczba bogatych i middle-classes nie rośnie.
W dodatku nierówności mogą być wspierane przez strukturę nowoczesnej gospodarki w związku ze zmianami demograficznymi. Kiedy podział pracy staje się coraz bardziej złożony i wysublimowany, zawody coraz bardziej specjalistyczne; coraz bardziej wyspecjalizowani robotnicy uzyskują coraz wyższe dochody, więc ich dochody będą rosły w porównaniu do płacy za pracę niewykwalifikowaną. Taką tendencję może wzmocnić przewidywany na lata dziewięćdziesiąte spadek liczby nowych wykształconych pracowników wchodzących na rynek, i przez zwiększony napływ legalnej i nielegalnej imigracji. Jakie efekty tych procesów by nie były, to wysiłki zmierzające do przesunięcia dochodów od bogatych - co zmniejszy inwestycje - do biednych - co obniży ich motywacje do pracy, doprowadzą do spadku produkcji w Ameryce, do mniejszych możliwości zatrudnienia i rozwoju ubóstwa.
Wśród dotkniętych nierównościami będą i dawni ubodzy. Większość badających problem ubóstwa bierze pod uwagę dane dotyczące sukcesów wcześniejszych grup imigrantów, i stwierdza ich stały wzrost związany z uzyskiwaniem coraz wyższego wykształcenia i umiejętności. Dlatego proponuje się programy, które miałyby wspierać podobny wolny awans obecnych biednych. Wizja postępującego wychodzenia z ubóstwa jest jednak fałszywa, i opiera się na iluzji, jaką dają statystyczne agregaty, które z kolei ukrywają wszystko co istotne o mobilności pionowej. Dawni emigranci zarobili pieniądze przede wszystkim dzięki ciężkiej pracy; to ich dzieci się kształciły. (...)
JEDYNĄ drogą do wyjścia z ubóstwa, na której można polegać jest praca, rodzina i wiara. Najważniejsza zasada jest taka, że biedni, aby się wybić, nuszą nie tylko pracować; muszą pracować ciężej niż klasy znajdujące się wyżej od nich. Każda wcześniejsza generacja klas niższych podejmowała taki wysiłek. Jednak współczesna biedota, biała nawet w większym stopniu niż czarna, odmawia ciężkiej pracy. Irwin Garfinkel i Robert Haveman, autorzy pomysłowej i wyrafinowanej analizy tego, co nazwali wskaźnikiem wykorzystania zdolności zarobkowej (Earnings Capacity Utilization Rates) wyliczyli stopień w jakim rozmaite grupy dochodowe wykorzystują swoje możliwości - to, jak ciężko pracują one poza domem. Analiza pokazuje, że z wielu zrozumiałych powodów biedni obecnie pracują znacznie mniej, przez mniejszą liczbę godzin i tygodni w roku; i że zarabiaja mniej proporcjonalnie do wieku, wykształcenia, i innych czynników ( nawet po skontrolowaniu wpływu bezrobocia, niezdolności do pracy i dyskryminacji) niż zarówno ich poprzednicy w amerykańskich miastach, jak i ci, którzy obecnie są na skali dochodów wyżej od nich. (...) Ustalenia przynoszą potwierdzenie faktu, iż natężenie pracy jest zasadniczą, a niemierzoną zmienną w amerykańskiej produktywności i dystrybucji dochodu; że obecna opieka społeczna i programy wsparcia finansowego ograniczają pracę. Biedni wolą próżnować nie z powodu moralnej słabości, ale dlatego, że im się za to płaci.
Program mający podnieść dochody mniej pracowitych grup przez transfer i przywileje jest politycznie kontrowersyjny - i raczej mało prawdopodobny - ponieważ powoduje twardy opór prawdziwej klasy pracującej. W dodatku takie działanie zerwie psychologiczny związek między wysiłkiem i nagrodą, niezbędny dla długotrwałej mobilności pionowej. Ponieważ efektywna praca polega nie tylko na wypełnianiu wymogów kontraktu, ale także na „wychodzeniu poza” (kontrakt) z czujnością i emocjonalnym zaangażowaniem. Robotnicy powinni zrozumieć i odczuć, że to, co dostają zależy od tego, co dają - że muszą wspomagać pracę odpowiednio do pożądanych dóbr. Rodzice i szkoły powinni wpajać tą ideę dzieciom przez naukę i przykład. Nic nie jest tak zabójcze dla osiągnięć, jak przekonanie, że wysiłek nie zostanie nagrodzony, że świat jest miejscem smutnym i dyskryminującym, w którym zyskują tylko drapieżniki i osobniki cieszące się specjalnymi względami. Takie poglądy w domu odbierają chęć do wysiłków w szkole, gdzie z kolei kształtuje się zdolność do przyszłej pracy. Tak jak z wieloma innymi aspektami ludzkich działań, wysiłek do pracy wiąże się z doświadczeniem rodzinnym, a jego źródła mogą być najlepiej wyjaśnione dzięki poznaniu struktury rodziny.
W istocie, drugą po pracy najważniejszą zasadą awansu społecznego jest utrzymanie monogamiczngo małżeństwa i rodziny. Analiza Uniwersytetu w Wisconsin wykazała, po uwzględnieniu dyskryminacji kobiet i odpowiedzialności za opiekę nad dziećmi, że żonaci mężczyźni pracują 2.3 do 4 razy ciężej niż zamężne kobiety, i ponad dwa razy ciężej niż samotne kobiety z dziećmi. Wysiłek żonatych mężczyzn w pracy rośnie z ich wiekiem, kwalifikacjami, wykształceniem, doświadczeniem w zawodzie i kolejnymi urodzinami dzieci; zaś wysiłek zamężnych kobiet stale spada. Najistotniejsze w ocenie wpływu małżeństwa jest to, że żonaci pracują o 50% ciężej niż kawalerowie o podobnym wieku, wykształceniu i umiejętnościach.
Efekt małżeństwa jest zatem taki, że wydajność pracy mężczyzny wzrasta blisko o połowę. Skoro zdolności zarobkowe mężczyzn są od początku większe, i skoro zakres wykorzystania zdolności przez kobiety bez uwzględnienia dyskryminacji może być nawet niższy, oczywiste się staje, że utrzymanie rodziny jest kluczowym czynnikiem dla ograniczenia ubóstwa.
Jeśli na czele rodziny staje kobieta, prawie niemożliwe staje się znaczące podniesienie jej dochodów, nawet jeśli kobieta jest wykształcona i wyszkolona, wysyła dzieci do przedszkola lub zatrudnia pomoc domową. Jej rodzinne obowiązki i rozterki uniemożliwiają zaangażowanie niezbędne do pełnego wykorzystania zarobkowego potencjału. Tylko niewiele kobiet mających dzieci uznaje zarabianie pieniędzy za najważniejszą sprawę swojego życia.
Z drugiej strony - żonatego mężczyznę dopingują żądania rodziny; dzięki temu kieruje on -w innym wypadku niszczącą - męską agresję na działania należące do niego, jako do żywiciela żony i dzieci. Już tylko te płciowe różnice, wyraźnie widoczne we wszystkich znanych antropologom społeczeństwach, wskazują, że najważniejszym priorytetem jakiegokolwiek poważnego programu przeciwko biedzie jest wzmacnianie roli mężczyzny w ubogich rodzinach.
Te zawężone miary intensywności pracy dotykają jedynie części wielorakich interakcji między rodziną i ubóstwem. „The Unheavenly City” Edwarda Banfielda klasę niższą charakteryzuje głównie przez to, że nie jest ona zorientowana na przyszłość. Żyjąc z dnia na dzień, przedstawiciele klasy niższej nie są w stanie oszczędzać, zaplanować ani utrzymać pracy. Banfield pokazuje, że krótkowzroczność i nieumiejętność planowania stanowią ułomność głęboko osadzoną w ludzkiej psychice, i dotyczącą setek tysięcy ubogich.
Banfield dotyka bez wątpienia kluczowego problemu ubogich; rozwinął on i udokumentował problem czyniąc ze swojego opracowania klasykę nauk społecznych. Nie udało mu się jednak pokazać, jak miliony zorientowanych na teraźniejszość mężczyzn, impulsywnych i ślepych na przyszłość, zdołało stać się dalekowzrocznymi członkami klasy średniej. Nie wyjaśnił także, jak miliony przyszłościowo zorientowanych mężczyzn mogło stać się rozwiązłymi poszukiwaczami chwilowych doznań, zaniedbującymi pracę, trwoniącymi dochody i zdrowie, o horyzontach równie ograniczonych, jak wśród większości ubogich.
To, co Banfield rzeczywiście opisuje używając pojęcia klasy niższej, to przede wszystkim temperament samotnych, rozwiedzionych i żyjących w separacji mężczyzn. Kluczem do życia klasy niższej we współczesnej Ameryce jest to, że jednostki niezwiązane - jak każe ich nazywać statystyczna nomenklatura - są tak liczne i widoczne, że nadają ton życiu całej zbiorowości. Co więcej, ich nagromadzenie w gettach wydatnie zwiększa ich wpływ na ubogich czarnych, na mężczyzn i kobiety (...).
Ograniczone horyzonty ubogich wynikają głównie ze zmniejszenia się odpowiedzialności za rodzinę wśród ojców. Życie ubogich zbyt często rządzi się rytmem napięć i rozładowania charakterystycznym dla seksualnych doświadczeń samotnych młodych mężczyzn. Ponieważ kobieca seksualność, tak jak ukształtowała się przez tysiąclecia, jest psychologicznie związana z rodzeniem i wykarmieniem dzieci, kobiety są dalekowzroczne z samej natury swojego ciała, zalążek wieczności noszą w swoim łonie. Cywilizowane społeczeństwo uzależnione jest z jednej strony od ujarzmienia czasowej seksualności młodych mężczyzn, a z drugiej - od szerokich macierzyńskich horyzontów kobiet. To właśnie dzieje się w społeczeństwie monogamicznym; mężczyzna bierze w karby swoją płciowość i przez łono kobiety rozciąga ją na przyszłość. Kobieta umożliwia mu dostęp do jego dzieci, w innym przypadku na zawsze się go wyprze; a on przekazuje jej owoce swej pracy, które w innym przypadku roztrwoniłby na nietrwałe przyjemności. Kobieta daje mu możliwośc unikalnej więzi z przyszłością, jej wizję; on jej wierność i zobowiązanie ciężkiej pracy przez całe życie. Jeśli wysiłek wkładany w pracę jest pierwszym warunkiem przezwyciężenia ubóstwa, to małżeństwo daje największe motywacje do pracy na rzecz awansu.
To miłość zmienia wąski horyzont młodości i ubóstwa w szerokie horyzonty małżeństwa i kariery. Jeśli małżeństwo się nie uda, mężczyzna często powraca do bardziej prymitywnych rytmów samotności. Jego dochód spada średnio o jedną trzecią, zaczyna przejawiać skłonności do picia, narkotyków i zbrodni. Jeśli jednak małżeństwo się utrzymuje, a mężczyzna ogólnie rzecz biorąc kocha swoje dzieci i zapewnia im utrzymanie, Banfieldowski wzór klasy niższej zmienia się w przyszłą klasę średnią.
Kluczem do opornego ubóstwa wśród zatwardziałych amerykańskich biednych jest dominacja samotnych i żyjących w separacji mężczyzn w biednych społecznościach. Czarne „jednostki niezwiązane” mają nie większe szanse życia w ubóstwie niż białe. Problemem nie jest tu rasa ani matriarchat w żadnym znaczącym sensie. Jest nim rodzinna anarchia wśród biedoty zgrupowanej w „wewnętrznych miastach”, gdzie raczej impulsywna młódź niż odpowiedzialni mężczyźni określa przedmioty aspiracji. W rezultacie dominują męskie, seksualne rytmy, a chłopcy wychowują się w domach , w których brak ojcowskiej ręki, która mogłaby wpoić im wartości odpowiedzialnego ojcostwa: dyscyplinę i miłość wobec dzieci i konsekwentne wypełnianie roli żywiciela. „Jeśli mnie chce, to zapłaci” - zapewnił mnie w więzieniu jeden młody ogier, i być może, w kulturze opieki społecznej, ona może zapłacić i zapłaci. W taki właśnie sposób wzorce przenoszą się na przyszłe pokolenia. (...)
Analiza ubóstwa , która kończyłaby się i zaczynała na strukturze i stanie rodziny wyjaśniłaby problem (ubóstwa) znacznie lepiej, niż większość analiz dystrybucji dochodów, nierówności, bezrobocia, wykształcenia, IQ, rasy, płci, własności mieszkań, miejsca zamieszkania, dyskryminacji i wszelkich innych problemów zwykle korelowanych ze sobą i ładowanych do modeli regresji wielokrotnej w akademickich komputerach. Jednak nawet analizy pracy i rodziny mogą pominąć to, co jest prawdopodobnie najważniejszą zasadą ruchu w górę w kapitaliźmie - to jest wiarę.
Banfield rozumiał ten moralny wymiar lepiej niż rolę rodziny. Jedną z przyczyn, dla których „The Unheavenly City” pominęło wagę struktury rodziny było prawdopodobnie wcześniejsze studium Banfielda o trwającej w całkowitej stagnacji wiosce we Włoszech, pełnej nuklearnych rodzin, ale całkowicie pozbawionej wiary. Oddanie interesom rodziny było tam tak krótkowzroczne i fanatyczne, strach przed przyszłością tak paraliżujący, a podejrzliwość tak powszechna, że wszelkie grupowe przedsięwzięcia zawiodły czyniąc całkowicie niemożliwym powstanie tego rodzaju szerokiej organizacji, jaka jest niezbędna we współczesnej gospodarce.
Włoskie doświadczenia pozwoliły Banfieldowi sformułować teorię, z antropologicznego punktu widzenia bardzo wątpliwą, że rozszerzona rodzina stanowi postęp w stosunku do nuklearnej. Choć bardzo przyjemne, rodziny rozszerzone bez ducha nuklearnej odpowiedzialności stają się zawadą na drodze rozwoju gospodarczego. (...)
Banfield doszedł do punktu, do którego doszli wszyscy solidni badacze życia społecznego i ekonomicznego, a w którym trzeba się odwołać do wyższej moralności. Identyfikuje ją z takimi świeckimi pojęciami jak kooperacja, instynkt społeczny, długowzroczność. Adolf A.Berle, rozważając kontrast między kwitnącym i opanowanym głównie przez Mormonów Utah i sąsiednią, ubogą i niereligijną Nevadą, kończy swoje studium dotyczące amerykańskiej gospodarki raczej nieekonomicznym wnioskiem o istnieniu „transcendentalnej granicy”, prawdopodobnie pokrewnej mniej pretensjonalnej „efektywności X” Leibensteina i zwykłemu „szczęściu” Jencksa. Lionel Tiger identyfikuje to źródło niewyjaśnionej motoryki jako „ewolucyjny optymizm - biologię nadziei”, i szuka go w ludzkich genach. (...) Kristol, przetrawiający problemy kapitalizmu , doszukuje się potrzeby „transcendentalnej justyfikacji”. Wszyscy, w taki czy inny sposób, odwołują się do trzeciej zasady mobilności pionowej, którą jest wiara.
Wiara w człowieka, w przyszłość, w to, że dając zyskujemy więcej, we wzajemne korzyści z handlu, wiara w Opatrzność jest zasadą pomyślności kapitalizmu. Jest też niezbędna do utrzymania ducha pracy i przedsiębiorczości przeciwko niepowodzeniom i frustracji, jakie napotyka on w chylącym się ku upadkowi świecie. Jest potrzebna, aby wzbudzać zaufanie i współpracę w gospodarce, gdzie często się ją lekceważy; aby zachęcać do odkładania obecnych przyjemności na przyszłość, która może się przecież rozwiać jak dym; aby zachęcać do ryzyka i inicjatywy w świecie, w którym w ogóle nie ma nagród, jeśli i inni nie wejdą do gry. Aby dawać bez pewności rewanżu, aby oszczędzać bez gwarancji wartości w przyszłości, aby pracować więcej niż się tego bezpośrednio wymaga - trzeba czuć związek z wyższą moralnością; z prawem, które wynagrodzenie gwarantuje ponad aktualną walką o byt. (...) Wiara, w swoich różnorodnych wcieleniach i odsłonach, sama jest w stanie poruszyć góry lenistwa i depresji, które padły na pogrążone w stagnacji gospodarki świata. Przeniosła emigrantów o tysiące mil od ich domów z pensem przy duszy, aby zakładali amerykańskie handlowe imperium i to ona właśnie codziennie czyni cuda w dzisiejszejszych, trudnych czasach.
Ogólnie rzecz biorąc - mobilność opiera się na wszystkich trzech zasadach: na pracy, na rodzinie i na wierze, które razem sięgają ku dzieciom i przyszłości. Oto trzy filary wolnego rynku i zamożnego społeczeństwa. Teraz, w Ameryce, są naruszane przez intelektualistów i politycznych przywódców najbardziej wolnego i najzamożniejszego spośród społeczeństw świata. (...)
Nadchodzi boom opiekuńczości
Od wielu lat obrońcy welfare'u przyznawali, że system gorzej traktuje pełne ubogie rodziny. Odpowiedzią na to, jak uznawano, jest rozszerzenie świadczeń na rodziny, w których ojcowie są bezrobotni. Stało się tak w dwudziestu sześciu stanach, i - ku zdziwieniu niektórych - nie miało to żadnego wpływy na wskaźniki rozpadu biednych rodzin. Przyczyna jest prosta. Tak, jak w programach gwarantowanego dochodu prowadzonych w Denver i Seattle, małżeństwa ulegały rozpadowi dlatego, że poziom świadczeń niszczył kluczową rolę i autorytet ojca. On nie może już dłużej czuć się mężczyzną w swoim własnym domu. Z początku może próbować utrzymywać władzę dzięki sile mięśni i wrzasku. Jednak użycie siły przeciwko kobiecie oznacza przyznanie się do słąbości. Niedługo potem, potwierdzenia swojej męskości zaczyna szukać na ulicy.
Fakty te wymykały się niemal wszystkim socjologom analizującym statystyki dotyczące rodzin korzystających z opieki społecznej. Analizy koncentrujące się na bezrobociu i ubóstwie jako głównych przyczynach rozpadu rodzin zawiodły, ponieważ uczeni nie byli w stanie pojąć, że to ubóstwo i bezrobocie, a nawet psychologiczne uwarunkowania „niezatrudnialności” są w znacznym stopniu odbiciem rozpadu rodziny. W każdym modelu regresji zmienne ekonomiczne okazują się przyczyną rozpadu rodziny, ponieważ zawierają w sobie wszystkie te trudniejsze do zmierzenia czynniki, jak wiara w siebie i autorytety mężczyzny określające potencję seksualną, szacunek ze strony żony i dzieci i motywacje do stawienia czoła monotonii i frustracji codziennej pracy. Nie ma nic bardziej szkodliwegio dla tych męskich wartości, jak rosnące, nieodparte przekonanie, że - co by nie mówić i czego by nie robić - jego żona i dzieci lepiej dadzą sobie radę bez niego. W mężczyźnie powoli narasta poczucie, że jego rola jako żywiciela, najważniejsze zadanie od czasów pierwotnych polowań, przez rewolucję przemysłową aż do czasów obecnych, traci znaczenie; pełne współczucia państwo przyprawiło mu rogi.
Jego reakcja na taką rzeczywistość to połączenie rezygnacji i gniewu, eskapizmu i przemocy, krótkowzroczności i rozwiązłości seksualnej, które wszędzie charakteryzują życie biedoty. W tym przypadku jednak, wzorce zachowań nie są tylko koniecznym rezultatem warunków ekonomicznych, ale także arbitralnie wybranej polityki - polityki, która biedne rodziny pozbawia ojców skazując je na ubóstwo i niszczy ekonomiczne perspektywy dzieci.
W kulturze opieki społecznej pieniądze nie są czymś, co mężczyzna może zdobyć ciężką pracą, ale prawem przyznanym kobietom przez państwo. Protest i skarga zastępują pilność i dyscyplinę jako podstawę do zapłaty. Chłopcy dorastają oczekując pomocy od kobiet; męskość natomiast odnajdują w ulicznych gangach, barze lub nieodpowiedzialnym ojcostwie niechcianego potomstwa.(...)
Wymaganie pracy jest tu szczególnie daremne, bo koncentruje się na kobietach z małymi dziećmi, czyli jawnych klientach opieki społecznej, a nie na nierejestrowanych biorcach - mężczyznach, którzy żyją z systemu bez rejestracji, którzy żyją z matek objętych opieką bez konieczności ich poślubiania. Mężczyźni ci niekoniecznie są ojcami dzieci, razem z którymi żyją. Oni tylko przez jakiś czas żyją z ich matkami zanim nie przeprowadzą się do innej. Mężczyźni ci są najważniejszymi świadczeniobiorcami - i ofiarami - systemu. Ponieważ system istnieje, nic ich nie zmusza do żeniaczki, utrzymania małżeństwa czy narzucenia sobie dyscypliny koniecznej do awansu.
Są tysiące takich mężczyzn. Ich mnogość odpowiada masie matek korzystających z opieki, a którymi zajmują się wszyscy działacze społeczni i reformatorzy. Jak dotąd ani matkom, ani opiece społecznej nie udało się wyprowadzić rodziny z ubóstwa. Dostarczenie im pracy nie daje prawie żadnych społecznych korzyści i nie przyczynia się do walki z ubóstwem. Tylko mężczyzna może pracą zwalczyć ubóstwo, a wszelkie programy przeciwko biedzie - o ile poprawiają sytuację matki - pogarszają sytuację ojca; zmniejszają zbawienną chęć dążenia do zrobienia jakiejś kariery.
Nierejestrowani mężczyźni stanowią grupę niemal całkowicie odmienną od „zdolnych do pracy” pijaczków, ulicznych obiboków, steranych ex-więźniów, wszystkich tych utykających i kalekich zbawicieli świata, którzy biorą pieniądze w ramach zwyczajnej pomocy, a których każde załamanie systemu dotyka najbardziej. Naprawdę zdolni do pracy ojcowie powszechnie gardzą pomocą społeczną i nie podeszliby na krok do jej biura. W więzieniach okręgowych jak kraj długi i szeroki, mężczyźni ci odrzucają wszelkie programy mające pomóc im po zwolnieniu stanąć na własnych nogach. Związane z systemem welfare'u programy zatrudnienia (...) z reguły nie trafiają do młodzieży, od której przecież zależy przyszłość społeczności ubogich.
Nawet konieczne wysiłki skierowane na zwalczanie nadużyć mogą mieć żałosne konsekwencje dla kultury welfar'u. (...) Przypadki takie (polegające na wprowadzaniu w błąd opieki społecznej), choć stosunkowo niezbyt częste, zawsze zdobywają szeroki rozgłos i stanowią powód do dumy kontrolerów systemu. Bardziej rozpowszechnione typy oszustwa są znacznie bardziej dwuznaczne. (...) Przypadki nadużyć mogą dotyczyć także tych bardziej uczciwych i ambitnych klientek systemu; tych, które mówią prawdę o losie swoich mężów i ojców swoich dzieci; tych , które starają się wyjść za mąż, utrzymać pracę, które starają się porzucić system opieki i wskutek tego trafiają do pamięci welfare'owych komputerów. Techniki zwalczające nadużycia z całą pewnością ominą matki wychowujące dzieci wątpliwego ojcostwa, żyjące kolejno z wieloma mężczyznami, którzy pracują na czarno; lub te, które babrzą się w prostytucji dzieląc jeden pokój z innymi welfare'owymi matkami, kiedy dzieckiem opiekuje się piętro wyżej czterdziestopięcioletnia babcia pobierająca zasiłek z okazji „kalectwa” - czyli bólu pleców.
Rzeczywiście - komputerowy ideał klientki to kobieta z kilkoma nieślubnymi dziećmi niepewnego ojcostwa, po szyję w długach i wydająca pieniądze natychmiast po ich otrzymaniu. Ideał ten w ostatnich latach okazał się niezwykle łatwy do osiągnięcia dla kilkuset tysięcy młodych matek. Wysiłki zmierzające do ograniczenia wypłat z opieki społecznej przez wyeliminowanie moralnie wątpliwych recypientów (...) trafiają zwykle na niewielką liczbę rzeczywistych celów, a za to na na wielką ilość przypadków wątpliwych, których sprawiedliwe rozstrzygnięcie wymagałoby całej armii Salomonów.
Nikt nie zaprzeczy, że system opieki społecznej powinien być odpowiednio kontrolowany. (...) A jednak trwałe anomalie i niesprawiedliwość są absolutnie nieuniknione w każdym systemie gwarantowanego dochodu, do którego można się zakwalifikować przez wykazanie niskich dochodów. Nie istnieje coś takiego, jak dobra metoda na podtrzymanie dochodów. Kluczowym celem powinno być ograniczenie systemu tak, jak to tylko możliwe, przez uczynienie go nieatrakcyjnym, a nawet odrobinę poniżającym. Anomalie i wynaturzenia stają się poważne dopiero wtedy, kiedy świadczenia dochodzą do punktu, w którym wpływają na życiowe wybory milionów (ludzi).
Podobnie jak w przypadku każdej polityki ubezpieczeniowej, to wysokość świadczeń określa opłacalność podjęcia moralnego ryzyka. Na przykład ubezpieczenie od pożaru zachęci do podpalenia wtedy, kiedy okolica stanie się tak mało atrakcyjna, że wypłata przewyższy wartość domu. Nasz system opieki stwarza sytuację moralego hazardu, ponieważ świadczenia wzrosły do poziomu wyższego, niż korzyści, jakie daje utrzymanie rodziny i normalnej pracy.
W takich warunkach większość przypadków - to nadużycia w tym sensie, że większość ojców mogłaby ożenić się z matkami swoich dzieci i byłaby w stanie je utrzymywać, gdyby musiała. Jednak z innego punktu widzenia tylko niewielka liczba przypadków to nadużycia, ponieważ w sytuacji i psychologicznym kontekście stworzonym przez system ani matki, ani ich mężczyźni nie są w stanie utrzymać dzieci na poziomie, jaki rząd uznał za „godziwy” czy „odpowiedni” dla „grup o niskich dochodach”. (...)
Każdy system opieki będzie działał na rzecz utrwalenia i rozszerzenia ubóstwa, jeśli jego świadczenia przekroczą płace i poziom opłacalności zwyczajne w biednych społecznościach. Zmiana reguł może wywołać chwilowe cięcia. (...) Z czasem jednak welfare'owe rodziny dostosują swoje życie tak, aby osiągnąc jak najlepsze ekonomiczne możliwości. Tak długo, jak długo preferuje się welfare (jako kombinację pieniędzy, lenistwa i usług) zamiast tego, co mogą zarobić mężczyźni, system będzie zniechęcać do pracy i podkopywać rodzinę. Rygorystyczne przestrzeganie zasad oznacza jedynie, że rodziny muszą się lepiej dostosować i lepiej ukrywać, odpowiednio do warunków, jakie określa Waszyngton.
Nie oznacza to, że rodziny z rozmysłem kalkulują korzyści i z rozmysłem wybierają rozwód; że nastolatki celowo rezygnują z antykoncepcji; że matki odrzucają oferty małżeńskie, aby nadal otrzymywać świadczenia. Może się to zdarzać, zwykle jednak welfare, przez szerokie ekonomiczne oddziaływanie na getto, wywiera stałą, trudną do odparcia i zgubną presję na małżeństwa i obyczaje pracy wśród biednych; na przestrzeni lat, w społeczności ubogich, pobudza trwałą welfare culture. Konieczność jest matką inwencji i mobilności; welfare ciągle tłumi i zniekształca życiowe konieczności, które zmuszały wcześniejsze generacje biedoty do ucieczki z nędzy ciągle tą samą ścieżką pracy, rodziny i wiary.
Co najważniejsze, przez pozostawienie wyboru co do podjęcia roli żywiciela rodziny, welfare osłabia główny czynnik awansu. W przeciwieństwie do roli matki, o której przede wszystkim decyduje biologia, ojcowskie obowiązki muszą być definiowane i uznawane kulturowo. Kultura welfare'u mówi mężczyźnie, że nie jest on niezbędnym składnikiem rodziny; czuje się zbędny, jego żona wie, że jest zbędny, a dzieci to czują. Kombinacja rozmaitych swiadczeń opieki społecznej wzmacnia rolę matki i osłabia rolę ojca. W rezultacie mężczyzna porzuca swoje dzieci - przed ślubem lub po nim. Kryzys, z jakim poradziłaby sobie normalna rodzina doprowadza do załamania rodziny z getta. Może nie za pierwszym ani nie za piątym nawet razem, ale wcześniej czy później dotujące państwo doprowadzi do zaniku roli ojca, dyscypliny pracy i zasad małżeństwa.
Zasadniczą rzeczą w życiu ubogich w większej części Ameryki jest to, że zarobki zwykłego robotnika są dużo niższe od korzyści jakie dają AFDC, Medicaid, bony żywnościowe, tanie mieszkania, obrońcy z urzędu, czas wolny i wszelkie inne dobra i świadczenia welfare'u. Tak długo, jak długo trwać będzie taka sytuacja, rzeczywiste ubóstwo wśród rodzin będzie się zwiększać, szczególnie w rejonach o dużym zagęszczeniu ubogich. (...)
Charles Murray
Co począć z programami opieki społecznej
W kampanii wyborczej prowadzonej w 1992 r., telewizyjny slogan reklamowy Billa Clintona obiecujący „koniec welfare'u w dotychczasowej formie” był jednym z jego najlepszych chwytów, tak skutecznym, że pojawiał się najczęściej w mediach tych stanów, w których kandydaci mieli najbardziej wyrównane szanse. Nie powinno to nikogo dziwić. Żaden amerykański program dotyczący kwestii społecznych nie był tak długo i tak konsekwentnie niepopularny jak welfare. Dlaczego? Co takiego w opiece społecznej wywołuje aż tak powszechne dążenie do przeprowadzenia zmian?
Powody, które wydają się być oczywiste, to zasięg i koszty. W trakcie kampanii Billa Clintona ponad 14 milionów ludzi znajdowało się na listach recypientów programu AFDC (Aid to Families with Dependent Children), co stanowiło ponad 7 procent amerykańskich rodzin , o 2 miliony więcej osób korzystających z pomocy opieki społecznej niż w 1989 r. Ponieważ tyle osób w wieku produkcyjnym znajdowało się na utrzymaniu rządu, odpowiednio wzrosły sumy pieniędzy potrzebne na ten cel. Jednak podobnie jak w innych kwestiach dotyczących opieki społecznej , nie można znaleźć jednoznacznej odpowiedzi jak wielki był to wzrost nakładów , ponieważ nie ma zgody co do tego gdzie welfare "zaczyna się" a gdzie "kończy.
W 1990 r. przed ostatnim wzrostem, liczby cytowane przez różne partie podczas debat o opiece społecznej wahały się od 21mld $ do 210mld $. Liczbę niższą podawali zwolennicy tezy, że welfare pochłania nieznaczną część budżetu i ogranicza się właściwie tylko do AFDC. Nikt jednak nie zaprzeczy, że Medicaid (opieka medyczna dla najuboższych ) czy food stamps (bony żywnościowe), to także część opieki społecznej. A to już oznacza 129 mld. $. Ta liczba natomiast pokrywa tylko część funduszy programów pomocy dla rodzin o niskich dochodach. Końcowa suma 210 mld. $ to dopiero punkt wyjścia w raporcie opracowanym przez Instytut Badawczy Kongresu. Raport dotyczył wydatków stanowych i federalnych , gotówkowych i bezgotówkowych świadczeń dla osób o ograniczonych dochodach. Wynikało z niego, że sam rząd federalny wydał na ten cel 159mld. $ w 1990 r.
Z sumy 210 mld. $ kwota 6.270 $ przypadała na każdego mężczyznę , kobietę i dziecko żyjących poniżej granicy ubóstwa (6.652 $ rocznie na osobę). Wypowiedzi typu „moglibyśmy wyeliminować ubóstwo już jutro, gdybyśmy po prostu dali wydawane na welfare pieniądze ubogim ludziom” są oczywiście trywialne, ale niezbyt dalekie od prawdy.
Do tematu „co począć z welfare'm” można zatem podejść od strony redukcji wydatków, często bowiem słyszy się narzekania na marnotrawienie pieniędzy na próżniaków korzystających z opieki państwa. I chociaż państwo naprawdę wydaje dużo pieniędzy na ten cel, nie jest oczywiste, że prawdziwym problemem są pieniądze.
Przypuśćmy, że za 210 mld. $ zapewniamy sobie spokojne sąsiedztwo oraz zdrowie i szczęście dzieci z ubogich rodzin . Któż powiedziałby, że kraju na to nie stać ? Pieniądze mogą stać się problemem decydującym w miarę wzrostu liczby ludności uzależnionej od pomocy społecznej , ale jak dotąd tak nie jest. Dlatego też przyjmę, że główne źródło powszechnego pragnienia, by zrobić coś w kwestii welfare'u, tkwi w trosce o skutki, jakie niesie on dla zdrowia społeczeństwa. Sądząc z tego, co można przeczytać w prasie, obejrzeć w "talk shows" czy przeczytać w literaturze fachowej, niezwykle szeroka opinia - dosłownie prawie wszyscy, z wyjątkiem zagorzałej Lewicy - przyznaje obecnie, że drastycznie pogorszyła się sytuacja w rodzinie, że następuje nieproporcjonalny rozkład ubogich rodzin i głęboko wmieszany jest w to system opieki społecznej. Przyczyny tego pogorszenia bywają różnorakie. W wielu rodzinach korzystających z opieki społecznej nikt nie miał nigdy stałej pracy. Przynosi to złe skutki dla podatnika, który płaci na utrzymanie takich rodzin, złe skutki dla kobiet, które grzęzną w ubóstwie, i najgroźniejsze - na dłuższą metę - dla dzieci, które powinny być socjalizowane do życia w środowisku pracy.
W wielu rodzinach matki pracują dorywczo i zwykle nieleganie. System opieki staje się instrumentem złego nauczania dzieci, jak mają sobie radzić w życiu. W wielu domach objętych opieką społeczną nie ma biologicznego ojca. W wielu nigdy go nie było, a jedyni mężczyźni, to często zmieniający się kochankowie matki, którzy wobec dzieci nie pełnią roli ojca, są intruzami. Te okoliczności są szkodliwe dla dzieci pod tak wieloma względami, iż samo wyliczenie ich byłoby zbyt trywialne. Konwencjonalny poziom wiedzy w tym zakresie zmienił się znacznie w ostatnich kilku latach. Wyraźnym punktem zwrotnym był artykuł Barbary Dafoe Whitehead z roku 1993 pt. „Don Quayle miał rację”, ale podstawy można znaleźć w fachowych magazynach z lat ubiegłych. Coraz więcej naukowców dochodziło do wniosku, że posiadanie tylko jednego rodzica jest dla dzieci niekorzystne, niezaleźnie od ubóstwa i innych ujemnych czynników społeczno-ekonomicznych. Statystycznie rzecz biorąc, korzystne warunki rozwoju dziecka zależą od struktury rodziny: najlepsze warunki mają dzieci w pełnych rodzinach, następnie w rodzinach rozwiedzionych (sytuacji nie poprawia fakt ponownego ożenku tego z rodziciów, przy którym zostały dzieci), najgorsze zaś dzieci ze związków pozamałżeńskich (nawet jeśli kobieta wyjdzie potem za mąż za innego mężczyznę). Ten układ odnosi się do szerokiej gamy wyników, od emocjonalnego rozwoju dziecka, poprzez jego postępy w szkole, zachowanie,aż po zgubny wpływ na instytucję rodziny w następnych pokoleniach. Ale zebrane dotąd dowody, ukazują tylko część problemu. Rodziny, które korzystają z zasiłku przez długi okres są skoncentrowane w tych miejsach, gdzie żyje wiele innych, podobnych rodzin. Nieszczęściem jest, gdy dziecko musi wychowywać się w rodzinie bez ojca, ale gdy całe pokolenia dzieci, zwłaszcza chłopców, dorastają w sąsiedztwie podobnych rodzin - to zjawisko katastrofalne. Dowodem na to są dzielnice murzyńskie, gdzie młodzi mężczyźni dorastali wieku 20 lat w środowisku, w którym połowa dzieci pochodziła z nieślubnych związków. Socjologia zaczyna dopiero oceniać zasięg i charakter wpływów „efektów sąsiedztwa”, które powiększają problemy związane z kwestią nieślubnych dzieci. Gdyby te wyniki ograniczały się tylko do dzielnic biedoty w wielkich aglomeracjach, to perspektywy dla społeczeństwa amerykańskiego wyglądałyby i tak dość ponuro.
Opinie społeczeństwa na temat przestępczości ujawniają to, jak problemy lokalne (co pokazują wskaźniki najcięższych przestępstw) mogą ugodzić w życie Amerykanów na szerszą skalę. Nie ma podstaw, by sądzić, że skutki ograniczą się do ubogiej, czarnej społeczności. Odsetek nieślubnych dzieci wśród białych w 1991 r. stanowił 22% ogółu populacji, a obecnie zbliża się do 50% w wielu robotniczych miastach amerykańskich. Nie ma powodu sądzić, że białej społeczności, o niezwykle wysokim procencie dzieci pozamałżeńskich uda się uniknąć skutków braku przystosowania społecznego wśród nowego pokolenia. Te obserwacje skłaniają mnie do wniosku, że wzrost ilości nieślubnych dzieci to główny problem społeczny naszych czasów, zagrażający podstawom wolnego społeczeństwa. Nie uda się nam stworzyć wolnego społeczeństwa, jeśli młodzi ludzie wejdą w wiek dorosły bez opanowania norm społecznych, umiaru, zaufania i świadomości obowiązku przestrzegania prawa oraz z brakiem wykształcenia potrzebnego im, by te wartości przekazać następnemu pokoleniu. Nie osiągnie się tego rodzaju socjalizacji bez ocjów grających swoje role wobec dorastających dzieci w większości rodzin. Dla tych, którzy akceptują ten pesymistyczny scenariusz, podjęcie szczególnych działań w celu zmiany systemu opieki społecznej jest uzasadnione. Ci, dla których „nieślubne dzieci” stanowią tylko jeden z wielu problemów, uznają za potrzebne przeprowadzenie szerszych reform. Patrząc dalej, rozważa się w opiece społecznej cztery typy reform:
1. Workfare, 2. Zastąpienie opieki społecznej pracą, 3. Sankcje karne dla ojców, 4. Całkowita likwidacja publicznych programów opieki społecznej.
Workfare związane jest z serią reform, które zmusiłyby korzystających z opieki społecznej do podjęcia pracy, zwykle w administracji lub robotach publicznych - pod sankcją utraty zasiłku. Łagodniejsza wersja workfare'u wymaga od objętych opieką uczestnictwa w programach przygotowujących do zawodu również pod groźbą utraty świadczeń. Do pochodnych programów zaliczyć tu można program związany z oświatą (learnfare), w którym matki tracą część lub wszystkie świadczenia, jeśli dzieci przestaną uczęszczać do szkoły. Sposób myślenia ukryty za tymi programami, z grubsza wygląda tak: „niechże coś robią za pieniądze, które im dajemy”. Jest również nadzieja, że perspektywa konieczności pracy w zamian za świadczenia zniechęci młode kobiety do posiadania dzieci, lub skłoni je do znalezienia pracy na własną rękę i rezygnację z zasiłku. Dodatkowe, racjonalne uzasadnienie podaje Lawrence Mead, politolog z Uniwersytetu w Nowym Jorku, który twierdzi, że osobom korzystającym z opieki brak jest umiejętności radzenia sobie w codziennym życiu. Badania wykazują, że mają one te same aspiracje co trzon społeczeństwa, ale ich życie jest tak chaotyczne, a ich samodyscyplina tak źle uformowana, że rząd musi odtworżyć im struktury zachowań, których nie posiadają. Workfare nie jest nowym pomysłem. Lokalne próby zmuszenia kobiet do pracy za świadczenia socjalne były podejmowane w różnych okresach w lokalnym prawodawstwie od dziesiątków lat. Projekt ustawy z 1988 r. dotyczącej reformy opieki społecznej wyrażał aprobatę rządu federalnego dla tego typu programów. Raporty oceniające workfare tworzą już obecnie sporej wielkości bibliotekę i wyrażają zgodne poglądy. Uczestnicy programów szkoleniowych i workfare'u zwykle mają wyższe średnie zarobki niż osoby w grupach kontrolnych. Jednak te przeciętne różnice liczą się w setkach dolarów rocznie, a nie tysiącach - i przy zatrudnieniu na dłuższy okres są niewielkie. Najbardziej skuteczne programy powstają nie w dużych, a w małych miastach i na wsi.
Godnych uwagi jest kilka wyjątków od tych uogólnień. Program przeprowadzony w Riverside (California), pokazuje szokująco szybkie efekty, najwyraźniej dzięki energicznemu i stanowczemu administratorowi, któremu dano wyjątkowo swobodę w określaniu zasad pracy, wymianie pracowników administracji, którzy nie wykonywali dobrze poleceń i nakładaniu sankcji na korzystających z opieki społecznej, którzy nie chcieli współpracować. Jeśli ktoś wymyśliłby sposób powielenia tych zasad w skali kraju, workfare mógłby przynieść o wiele większe efekty niż przedstawiane w typowych oszacowaniach. O ile mi wiadomo, nikt nigdy nie udokumentował odstraszających skutków workfare'u wobec opieki społecznej. Ale dowody pokazują, że wiele osób objętych opieką, a czasem znaczna część podopiecznych, wykrusza się z programu opieki społecznej, jeśli wprowadzi się ściśle wymagany nakaz pracy.
W 1986 r. krytyk społeczny M.Kaus zaproponował alternatywę dla workfare'u, która zlikwidowałaby istniejący system opiekuńczy i zastąpiła go pracą w sektorze najmniej odpowiedzialnych robót czy usług publicznych. Rząd otoczyłby opieką medyczną dzieci w wieku przedszkolnym, ale ich matka zdana byłaby tylko na siebie. Jeśli podjęłaby pracę proponowaną przez lokalne władze, otrzymałaby normalną zapłatę pod koniec tygodnia. Jeśli wolałaby nie pracować, byłby to jej wybór. Propozycja Kausa, którą opisał w książce pt. „The End of Equality” zasługuje na poparcie. Programy typu workfare załamują się z powodu tkwiących w nich sprzeczności. Biurokraci z opieki społecznej nie sprawdzają się dobrze jako pracodawcy. Nie mają motywacji do zmniejszania liczby podopiecznych i nie są zainteresowani, aby recypienci opieki zachowywali się tak, jak prawdziwi pracownicy. Poza tym, próby nakładania sankcji na uchylających się od współpracy klientów workfare'u to długi i żmudny proces. System Kausa wymaga jedynie, by rząd odtworzył agencje do kierowania pracą w służbach miejskich - w stylu WPA - tak jak to czynił z powodzeniem w latach trzydziestych. Czy rząd mógłby ponownie uczynić tak wiele, pozostaje kwestią otwartą. Typowy robotnik WPA w latach trzydziestych podchodził do programu z motywacją znacznie różniącą się od motywacji, jaki ma matka z programu AFDC w latach 90-tych. Jednak wydaje mi się, że program Kausa nie tylko mógłby osiągnąć znaczne efekty w pracy z matkami z AFDC, ale i wywarłby odstraszające skutki. Koszt wprowadzenia programu, który Kaus ocenia na 43 - 59 mld $, mógłby być niższy od oczekiwanego, ponieważ wiemy, że duża część bezrobotnych, znajdujących się w rejestrze opieki społecznej, wycofuje się kiedy zostanie narzucony ścisły wymóg pracy. Moglibyśmy oczekiwać podobnej reakcji w razie wprowadzenia programu Kausa. Trudno jednak wyobrazić sobie przyjęcie przez rząd federalny propozycji zastąpienia opieki społecznej przez pracę (co jest niezbędne jeśli chcemy liczyć na sukces). Można sobie wyobrazić, że uczyniłby to jakiś pojedyńczy stan, gdyby stany miały możliwość przekazywania na program prac w służbach miejskich funduszy obecnie wydawanych na AFDC, food stamps i housing (mieszkania komunalne).
Zwiększenie nacisku na egzekuję obowiązku alimentacyjnego od ojców jest jedną z najpopularniejszych spośród rozważanych reform także dlatego, że daje okazję do przedstawienia kilku słusznych uwag na temat obowiązków mężczyzn. Podobnie jak workfare, nakaz alimentowania dzieci nie jest pomysłem nowym. Twarde prawo dotyczące opieki nad dziećmi już istnieje, a rząd federalny wydaje ok. 2 mld $ rocznie na program Child Support Enforcement (zabezpieczenie utrzymania dziecka) zapoczątkowany w 1975 r. Mimo tych wysiłków w 2/3 nieślubnych narodzin ojcostwo nie jest ustalone. Liczba ta jest tak wysoka nie tylko z powodu wadliwej realizacji prawa, ale głównie z powodu ułomności prawa w stosunku do samotych matek. Rząd ma wpływ tylko wtedy, gdy matka chce należeć do rejestru AFDC i otrzymać pomoc. Nawet wówczas żąda się od niej jedynie identyfikacji ojca poprzez podanie jego nazwiska, miejsce pobytu mężczyzny i tak pozostaje nieznane. Kobieta może też szczerze oświadczyć, że nie wie, kto jest ojcem. Proponowana najostrzejsza wersja reformy polega na wstrzymaniu wszelkich zasiłków z AFDC, jeśli ojciec nie zostanie zidentyfikowany, jeśli nie będzie wskazane miejsce jego pobytu. Czy taka groźba pomogłaby skontrolować zachowanie mężczyzn? Być może - gdyby ojciec był oficjalnie zatrudniony, gdyby dany stan był odpowiednio przygotowany do zajęcia części jego zarobków, gdyby była możliwość w trybie doraźnym pozbawienia wolności tych ojców, którzy nie wywiązują się ze swoich obowiązków. Wyliczenie powyższych warunków równa się wskazaniu powodów, dla których nie można oczekiwać wiele od reform dotyczących udziału ojca w utrzymaniu dzieci. Wielu nieżonatych ojców nie ma widocznych środków na utrzymanie, a jeszcze większa liczba znajdzie się w tej kategorii, lub zupełnie „zniknie”, jeśli zaostrzy się prawo dotyczące utrzymania dziecka.
Może ostrzejsze środki, mimo wszystko, ”przesłałyby odpowiednie sygnały” o obowiązkach rodziców wobec dzieci? Wielu sądzi że tak; ja odnoszę się do tego co najmniej sceptycznie.
W ten sposób dochodzimy do czwartej opcji, całkowicie likwidującej welfare system, z którą to propozycją występuję od kilku lat. Nie mam złudzeń, że Kongres zgodzi się przeprowadzić taki plan na skalę ogólnokrajową. Ale podobnie jak w przypadku planu Kausa, władze lokalne mogą zrobić to, czego nie może uczynić rząd federalny. Istnieje możliwość, że Kongres uchwali reformy zezwalające stanom na szeroką dowolność w restrukturyzacji sposobu gospodarowania budżetem przeznaczonym na opiekę społeczną.
Głównym powodem przemawiającym za likwidacją welfare'u jest zmniejszenie liczby dzieci samotnych matek. Powód drugi, to zwiększenie szansy dzieci urodzonych przez te matki na wychowanie w domach osób dojrzałych, które mogą i chcą zapewnić im miłość, stabilizację, zdrowe środowisko - co można osiągnąć, gdy więcej dzieci będzie oddawanych do adopcji przy urodzeniu. Samotne matki, które postanowią zatrzymać dziecko bez możliwości korzystania z pomocy społecznej, będą grupą dobraną na zasadzie autoselekcji, złożoną z kobiet o najlepszych możliwościach opiekowania się dziećmi (głównie o największych zasobach finansowych).
W określeniu takich celów tkwi założenie, że koniec opieki społecznej przyniesie drastyczne skutki w zakresie zmian obyczajowości. Czy są dostateczne podstawy, by sądzić, że tak się stanie? Aby udzielić odpowiedzi na to pytanie, można z jednej strony zastanawiać się, czy opieka społeczna przyczynia się przede wszystkim do wzrostu liczby nieślubnych dzieci. Napisałem dwie prace na ten temat w ciągu dwóch ostatnich lat - jedną obszerną i fachową oraz drugą krótszą i popularyzatorską, więc nie będę poruszał tutaj wszystkich możliwych zagadnień. Oto najważniejsze punkty oraz kilka nowych spostrzeżeń. Naukowcy skoncentrowali się prawie wyłącznie na międzystanowych porównaniach liczby nieślubnych dzieci w stosunku do różnic przyznawanych tam zasiłków. Teraz powszechnie, aczkolwiek niechętnie przyznają, że hojność opieki społecznej ma związek z płodnością w stosunkach pozamałżeńskich wśród białych. Nowsze prace wykazują, że zależność taka istnieje również wśród Murzynów. Stopień zależności dla białych utrzymuje się w granicach 5% wzrostu liczby dzieci na każde 10% wzrostu kwoty zasiłku, z możliwością znacznego zwiększenia tych wskaźników w szczególnych przypadkach. Rezultat ten uznany jest za niewielki przez tych, którzy niechętnie przyznają, że opieka społeczna ma jakikolwiek związek z liczbą narodzin nieślubnych dzieci. Fakt, że wykryto jakikolwiek związek traktuję tak, jakbym usłyszał przychylne stwierdzenie z ust wrogiego mi świadka [przeprowadzone analizy generalnie składały się z regresywnych porównań z wieloma niezależnymi składnikami zmiennymi, utrudniając w znacznym sposób przedstawienie niezależnych wyników dla potrzeb AFDC]. Szersze obserwacje tych badań wykazują, że próba analizy związku między działalnością opieki społecznej a liczbą nieślubnych narodzin poprzez międzystanowe porównania wysokości zasiłków z AFDC napotyka wiele poważnych problemów metodologicznych, które ograniczają użyteczność wyników. Zwracam uwagę na te problemy w swoich pracach od kilku lat. O ile mi wiadomo, żadna z analiz funduszy z różnych stanów nie uznała istnienia tych problemów, nie mówiąc już o próbie rozwiązania ich.
Latem 1976 r. socjologowie podpisali dokument mówiący, że współzależność między opieką społeczną a liczbą nieślubnych narodzin jest niewielka. Kiedy odpowiedziałem, że badania na których się opierali, wskazywały na mniej więcej 50% spadek liczby nieślubnych urodzeń w środowisku białych w przypadku wyeliminowania opieki społecznej, pojawiły się krzyki oburzenia. W ostatnich badaniach przewiduje się wprost 5% (lub większą) zmianę liczby nieślubnych, białych dzieci, w przypadku 10% zmiany wysokości świadczeń z opieki społecznej. Powinienem dodać, że w tym wypadku nie wierzę zbytnio w przewidywania oparte na ekstrapolacji. W oparciu o inne dane śmiem twierdzić, że wyniki najprawdopodobniej zaostrzyłyby się, gdyby redukcja świadczeń z opieki społecznej sięgnęła 100%. Są to jednak spekulacje - nikt doświadczalnie nie sprawdził, w jaki sposób krzywa mogłaby się ułożyć. Jednocześnie dwie cechy charakterystyczne dla nieślubnych narodzin wykazują silniejszy związek z opieką społeczną, niż wynika to z analiz międzystanowych. Pierwsza z nich dotyczy wzrostu wskaźnika urodzin w związkach pozamałżeńskich przy jednoczesnym spadku wskaźnika urodzin w związkach legalnych. Wskaźnik w tym wypadku oznacza liczbę urodzin na jednostkę populacji, w przeciwieństwie do częściej używanego w statystyce wskaźnika nieślubnych urodzeń, który wyraża procent żywych noworodków urodzinych w związkach pozamałżeńskich. Na wskaźniki urodzeń maja wpływy rozlelgłe czynniki historyczne, tak potężne i konsekwentne, że ich działanie jest dostrzegalne we wszystkich krajach zachodnich. Mówiąc prosto, wskaźnik urodzeń spada, gdy kobiety mają jeszcze coś do wyboru oprócz rodzenia dzieci. Te możliwości zwiększają się dzięki lepszej opiece medycznej (więcej dzieci osiąga wiek dojrzały) stale polepszającej się sytuacji materialnej, większym możliwościom kształcenia się, a także robienia kariery przez kobiety. Nie bez znaczenia są także coraz lepsze techniki kontroli urodzin oraz możliwości aborcji. Dzięki wszystkim tym czynnikom liczba dzieci urodzonych ze związków małżeńskich gwałtownie spada, tak wśród Murzynów jak i białych. W tym samym czasie, głównie po 1960 r., liczba nieślubnych dzieci wzrosła. Istnieją więc czynniki powodujące przyrost urodzin u samotnych matek, a w tym samym czasie liczba urodzeń u kobiet zamężnych maleje.
Naukowcy, którzy twierdzą, że welfare nie jest ważnym przyczynkiem do rozkładu małżeństwa i zachętą do nieślubnych związków, nie potrafią wskazać "tajemniczej przyczyny" tych zjawisk. System opieki społecznej po prostu płaci samotnym kobietom by rodziły dzieci, z ich punktu widzenia to kwestia oszczędności finansowych. Możliwe, że ta "tajemnicza przyczyna" tkwi w braku dostępu do wcześniej wspomnianych możliwości dla kobiet w niekorzystnej sytuacji społecznej. Ale dlaczego dotyczy to tylko kobiet samotnych? W ten sposób dochodzimy do jednej z najbardziej drażliwych cech posiadania nieślubnego dziecka - ubóstwa nie po urodzeniu dziecka, ale przed. Jest to powód aby sądzić, że system opieki społecznej przyczynia się do wzrostu liczby nieślubnych dzieci.
Rozważmy teraz sytuację młodych, zamożnych, samotnych kobiet lub kobiet o wysokich zarobkach. Dla nich sytem opieki społecznej jest nieistotny. Przed posiadaniem nieślubnych dzieci powstrzymują je niechybne sankcje moralne i konsekwencje środowiskowe (oba czynniki istnieją w kręgach społecznych klasy średniej, choć w osłabionej formie), troska, by dziecko miało ojca i wreszcie fakt, że dzieci mogłyby skomplikować ich przyszłość. W najbiedniejszych grupach społeczeństwa posiadanie nieślubnego dziecka nie oznacza piętna dla kobiety, a względy moralne nie wydają się mieć wielkiego znaczenia. Tam właśnie dużą rolę odgrywa opieka społeczna. Welfare system ma wielkie znaczenie dla biednej, młodej kobiety w przypadku urodzenia dziecka, ponieważ łagodzi przykre skutki ekonomiczne, które mogłyby powstrzymać ją od urodzenia dziecka. Z tego wynika, że więcej nieślubnych dzieci będzie u kobiet ubogich - i tak rzeczywiście jest. Można tak wnioskować z danych Bureau of The Census na temat dochodów rodzin: w 1992 r. kobiety o dochodach poniżej 20 tys.$ urodziły 73% nieślubnych dzieci, a kobiety o dochodach powyżej 75 tys. $ - tylko 2%. Dane te są niedokładne, gdyż dochód mógł zmaleć po urodzeniu dziecka (np. kobieta musiała przerwać pracę). Powiązania systemu opieki społecznej z posiadaniem nieślubnych dzieci odnosi się do kobiet, które były biedne przed urodzeniem dziecka. Aby przedstawić dane liczbowe sięgam do najlepszego żródła: National Longitudinal Survey of Youth (NLSY) z zapytaniem: jaki procent nieślubnych dzieci urodziły kobiety znajdujące się od conajmniej roku na granicy ubóstwa? Było ich aż 56%. Podczas gdy wśród kobiet żyjących powyżej tej granicy wspomniany odsetek wyniósł zaledwie 11%. Dlaczego nieślubne dzieci znacznie częściej rodzą się kobietom ubogim? Popularne twierdzenie, że młode kobiety o ograniczonych widokach na przyszłość potrzebują obiektu do zaspokojenia uczuć, może być zgodne z prawdą, ale nie wyjaśnia to, dlaczego znaczna większość biednych, samotnych, młodych kobiet, które przed wprowadzeniem welfare'u prawdopodobnie także odczuwały tę potrzebę, czekały z jej realizacją do zamążpójścia.
Biedne, samotne, młode kobiety miały przed sobą bardzo zniechęcające widoki, jeśli decydowały się na dziecko bez ojca, który pomógłby w jego wychowaniu, wizja ta decydowała o ich postępowaniu.
Rewolucja seksualna zmieniła oczywiście zachowanie młodych kobiet pochodzących ze wszystkich warstw społecznych, dlaczego w takim razie wzrost liczby nieślubnych dzieci dotyczył przede wszystkim jednej - najbiedniejszej klasy społecznej? Tu znowu mamy odpowiedź wskazującą na system opieki społecznej, którego oferta jest atrakcyjna tylko dla ubogich kobiet. Dla nich posiadanie dzieci, by móc korzystać z welfare'u, jest po prostu kwestią oszczędności. Literatura naukowa podsuwa także alternatywne wyjaśnienie; otóż kobiety, które są najbardziej zagrożone możliwością urodzenia nieślubnego dziecka, mają zwykle niski stopień inteligencji. To jest nowy punkt w dyskusji na temat opieki społecznej. Dyskutujemy o tym szczegółowo z Richardem Herrensteinem w „The Bell Curve”, również korzystając z badań NLSY, z których wynikało, że prawdopodobieństwo urodzenia nieślubnego dziecka przez młodą, biedną, kobietę wynosi 68%, jeśli jej iloraz inteligencji wynosi 85 i tylko 26% jeżeli ma iloraz inteligencji 115. Czynnik koloru skóry nie ma wpływu na te zależności.
Znaczenie wskaźnika inteligencji IQ jest istotne przy stałym statusie socjo-ekonomicznym, natomiast gdy status ten zmienia się, wskaźnik jest niedokładny. Podsumowując: kobiety objęte programem NLSY (będące podczas badań w wieku 20-30 lat) bezdzietne, lub samotne matki posiadają współczynnik IQ 102. Te, które urodziły nieślubne dzieci i nigdy nie korzystały z pomocy opieki społecznej wykazują IQ 89, zaś te które stale korzystają z tej pomocy - współczynnik IQ 85.
Wracamy do pierwszego i najważniejszego celu reformy opieki społecznej tzn. drastycznego zmniejszenia liczby narodzin nieślubnych dzieci. Oznacza to, że reforma welfare'u powinna zrealizować jeden z dwóch „scenariuszy”. Albo zmiana będzie tak wielka, natychmiastowa i bezwzględna, że nawet młoda, biedna i niezbyt rozgarnięta dziewczyna poważnie się nią przejmie, lub też zmiana w systemie welfare'u uaktywni ludzi z otoczenia młodej kobiety, którzy będą intensywnie odwodzić ją od zamiaru posiadania dzieci. Nie dokona tego program Billa Clintona, oparty na groźbie „tylko dwa lata opieki społecznej, jeśli kobieta miałaby szansę na znalezienie i podjęcie pracy”. Dla młodej dziewczyny dwa lata to niemal wieczność. W jej sąsiedztwie jest wiele samotnych kobiet, które od dawna korzystają z zasiłku i nie mają zamiaru z tego rezygnować. Czy nastolatka rzeczywiście uwierzy, że pozbawiona po dwóch latach zasiłku, zostanie całkiem bez środków do życia, czy raczej uwierzy w to co widzi w swym sąsiedztwie? Inne punkty reformy jak: edukacja seksualna, poradnictwo itp. wydają się bezskuteczne. Istotna zmiana w obyczajowości młodych kobiet nastąpi tylko wtedy, gdy od najmłodszych lat będą uświadamiane, że posiadanie dziecka w niepełnej rodzinie niesie za sobą fatalne konsekwencje. Argumentacja musi wywrzeć tak silne wrażenie na dziewczynie, by nie przysłoniły go chwilowe uniesienia czy pożądania. Samo subtelne moralizowanie jest nieskuteczne. Jedyny rezultat, jaki w najlepszym razie ono przynosi, to wypowiedzi typu „ojciec zabiłby mnie”.Od niepamiętnych czasów rodzice uczyli swe córki dorosłego życia, wskazując im zarówno piękne jak i fatalne jego strony, natomiast w drugiej połowie XX w. zjawisko to zanikło i co ciekawe, właśnie wtedy objęto szerszą opieką samotne matki. Dawniej samotna matka stanowiła duże obciążenie finansowe dla rodziców, toteż społeczna dezaprobata wobec tego typu macierzyństwa utryzmywała liczbę nieślubnych dzieci na niskim poziomie. Nie chcę pomniejszać roli społecznego piętnowania z przyczyn innych niż ekonomiczne (np. religijne czy moralne) ale uważam, że i one mają podtekst ekonomiczny. I tak doszliśmy do pytania, na które uzyskamy odpowiedź dzięki doświadczeniom a nie socjologiczno-naukowym rozprawom. Jeśli pod koniec XX w. zniesiono by opiekę społeczną, to czy pojawienie się groźnych skutków ekonomicznych byłoby dostatecznym powodem do zmniejszenia liczby nieślubnych narodzin?
Czy aby zadziałały skutki kar ekonomicznych, niezbędne jest także odrodzenie norm moralnych dotyczących nieślubnych dzieci? Dzięki amerykańskiej demokracji istnieje możliwość połączenia tych czynników. Opieka społeczna nie będzie zniesiona dopóki nie wzrośnie presja społeczna wobec posiadania nieślubnego dziecka. Dopóki społeczeństwo nie będzie dostatecznie przekonane co do słuszności likwidacji welfare'u, propozycja ta nie zyska po prostu odpowiednio wielu głosów w ciałach ustawodawczych. Z powodu wielu zmian zachodzących w społecznym dostrzeganiu niepełnych rodzin, propozycje zaprzestania opieki społecznej są coraz poważniej brane pod uwagę. Jak dotąd, zmiany opracowywano w kwestiach praktycznych. Kolejnym etapem powinna być zmiana języka, jakim posługujemy się rozmawiając o tym problemie. Obecnie elity społeczne twierdzą, że posiadanie dziecka przez samotne dziewczyny jest nierozważne. Wydaje się, że lepszym hasłem będzie: „Danie życia nowej istocie jest jednym z najważniejszych aktów w życiu człowieka. Macierzyństwo przy braku przygotowania intelektualnego, emocjonalnego, czy materialnego jest złe”. Kiedy elity społeczne zaakceptują to podejście welfare zostanie zakończony. Sankcje finansowe jakie zaistnieją wobec samotnych matek wskutek zakończenia welfare'u będą wzmacniane przez sankcje i peerswazje moralne. Nie wszystkie części kraju osiągną taki stan równocześnie. Np. Utah, gdzie liczba nieślubnych dzieci jest niewielka , za to wpływ Kościoła Świętych Dni Ostatnich na moralność obywateli olbrzymi, a poza tym kościół prowadzi własny system opieki dla potrzebujących, rezultaty likwidacji państwowych programów opieki społecznej byłyby nadzwyczaj pozytywne (nawet gdyby zlikwidowano go jutro). Ale te same prawa likwidujące welfare w Harlemie, gdzie ponad 80% dzieci rodzi się w związkach pozamałżeńskich, a pozarządowe instytucje opieki społecznej w praktyce nie istnieją - co do tego można być zgodnym - wywołają natychmiast chaos na masową skalę. Łącząc te punkty otrzymamy charakterystykę prawa , które ma szansę być wprowadzone w ciągu kilku lat. Osią jego powinno być umożliwienie poszczególnym stanom dowolnego eksperymentowania z welfare'm. Kongres ma świadomość że jednakowy system opieki społecznej w całym kraju jest błędem. Stany powinny mieć swobodę w ustanawianiu odpowiedniego prawa, gdyż nie da się stworzyć na poziomie federalnym jednego rozwiązania dobrego dla wszystkich części USA. Kongrs pownien umożliwić stanom realizację własnych programów opieki społecznej z funduszy federalnych przeznaczanych dotychczas na AFDC, housing czy food stamps. Powinno się zezwolić stanom na zrzeczenie się funduszy federalnych, choć jest wątpliwe czy którykolwiek wybrałby takie rozwiązanie. Początkowo większość stanów prawdopodobnie optowałaby za skromnymi reformami - zgodnie z programem Kongresu - np. zwiększeniem workfare'u, niewielkim ograniczeniom czasowym w korzystaniu z opieki, programami szkolenia zawodowego etc. Prawdopodobne jest , że kilka stanów spróbuje wprowadzić ambitniejsze programy. Możliwe , że jeden lub dwa opowiedzą się za ostrzejszą formą wokfare'u, czy krótszymi okresami korzystania z pomocy społecznej, niż proponuje to program Clintona. Może jakiś stan przyjmie plan Kausa. Mam nadzieję że znajdzie się choć jeden, który zlikwiduje całkiem welfare. Jeśli jakiś stan rozpatrywałby dokonanie tego, mam kilka wskazówek: wstrzymać istniejące programy socjalne, na tyle na ile da się to zrobić zgodnie z istniejącymi przepisami. Uzasadnienie tej rady jest etyczne i pragmatyczne. Dla wielu kobiet opieka społeczna okazała się faustowską transakcją w której rząd odegrał rolę diabła. Skorzystawszy z tej okazji, wiele kobiet będących na zasiłku uzależnia się od pomocy i traci umiejętność pracy. Uwzględnienie tej rady jest warunkiem wprowadzenia reformy w stanowym prawodawstwie. Dodam, że niezbędny jest okres ulgowy między wprowadzeniem tego prawa a czasem kiedy zacznie ono w pełni działać. Proponuję by okres ten trwał symbolicznie 9 miesięcy i jeden dzień. Praktycznie rok wydaje się terminem do przyjęcia; to wystarczająco dużo czasu na zaznajomienie się z ustawą - na to , aby uchronć przed skutkami szoku, który spowoduje zmianę obyczajów.
Ograniczyć reformę do spraw dotyczących niezamężnych kobiet. Ułatwi to budowanie politycznej koalicji, która wprowadzi nowe prawa bez ryzyka porażki. Rozwiedzione i opuszczone kobiety nie stanowią najważniejszego problemu welfare'u. Przeciwnie, wiele znich traktuje opiekę tak, jak było to pierwotnie założone: jako chwilową pomoc. Statystyki pokazują , że połowa rozwiedzionych kobiet w ciągu dwóch lat rezygnuje z zasiłków. Można mieć obiekcje, że ograniczenie reformy do niezamężnych kobiet zachęci dziewczyny w ciąży do zawierania małżeństw z rozsądku . Być może , ale to dobrze, a nie źle. Mężczyzn, którzy podpiszą akt małżeństwa łatwiej jest zobligować do łożenia na utrzymanie swych dzieci niż tych którzy się nie ożenią. Czy ograniczenie reformy do niezamężnych matek nie jest dyskryminujące? Tak, i jest to jeden z głównych filarów reformy. Nie popieram polityki rządu, która nagradza zawarcie małżeństwa , ale rząd nie może też stosować polityki rozkładającej małżeństwa , a polityką taką jest opieka nad samotnymi matkami.
Zaprzestanie opieki społecznej powinno oznaczać zmniejszenie do minimum wypłat , które otrzymuje się w związku z urodzeniem dziecka. AFDC powinno być zakończone całkowicie. System pomocy medycznej powinien się zmienić, ponieważ istnienie Medicaid uniemożliwia powstanie alternatywnych sposobów dostarczania opieki medycznej biednym dzieciom. Wątpię natomiast aby można było zlikwidować w całości food stamps i housing. Jeśli biedna, samotna kobieta i tak kwalifikuje się do otrzymania pomocy, wydaje się nieprawdopodobne, aby rząd wstrzymał tę pomoc gdy urodzi jej się dziecko.
Stan, który zaakceptuje projekt zaprzestania opieki społecznej, powinien zachować neutralność wobec posiadania nieślubnych dzieci. Najlepszym tego sposobem jest przyjęcie propozycji Miltona Friedmana : zastąpić system opieki społecznej, likwidując biurokrację welfare'u wraz z jego zasiłkami kwotą pieniężną, stosując formę „negatywnego podatku” (negative-income tax) i przyznawać ją niezależnie od liczby posiadanych dzieci. Ale trudno sobie wyobrazić, aby Kongres zezwolił stanom na zamianę federalnych subsydjów w negative-income tax, choć sam pomysł jest ciekawy. Podjęto pewne kroki w celu rozwiązania tego problemu. Interesującą opcją jest powrót do pierwotnego aktu z 1935r. który powołał welfare system. Obecny AFDC mógłby kontynuować system pomocy dla potrzebujących w postaci wyższych wypłat gotówkowych , traktując je jako rekompensatę za zlikwidowanie korzyści housing'u i food stamps. Zasiłki te otrzymywałyby kobety z małymi dziećmi jeśli byłyby opuszczone przez mężów, rozwiedzione lub owdowiałe. Natomiast zasiłki dla bezrobotnych powinny być w równej mierze dostępne dla kobiet jak i mężczyzn niezależnie czy wychowują dzieci czy nie. Jako część reformy widziałbym również rozszerzenie systemu ubezpieczeń społecznych dla bezrobotnych.
W wielu propozycjach (z których kilka przytoczę) pojawia się kwestia możliwości przymusowego przeniesienia praw rodzicielskich. Dotyczy to zwłaszcza odbierania ich nastoletnim matkom, wobec nich istnieje już consensus polityczny, którego wciąż brak jeśli idzie o dorosłe, samotne matki.
Jeśli stan zaprzestanie opieki społecznej w sposób jaki opisałem, można się spodziewać dużych zmian w obyczajowości. Jeśli analizy międzystanowe potraktować poważnie, liczba nieślubnych dzieci zmniejszy się o 50%. Inne skutki są trudne do przewidzenia. Niektórzy zakładają że wiele ciężarnych kobiet przeniesie się do innego stanu, inni przewidują wzrost liczby aborcji. Rodzaj i rozmiary skutków będa zależały od systemu opieki w danym stanie. Skutki w regionach wiejskich lub górzystych prawdopodobnie będą inne niż w stanach z przewagą wielkich miast. Niemniej, pewna liczba kobiet na pewno nie zrezygnuje z macierzyństwa. Co stanie się z nimi i ich dziećmi?
Należy rozważyć następujące działania, które rozwiążą ten problem:
1. Aktywna pomoc adopcyjna zaraz po porodzie. Obecnie welfare i współpracujące z nim agencje zniechęcają ciężarne kobiety chcące oddać dziecko do adopcji, nakłaniają by je zatrzymała, zamiast pochwalić jej własną decyzję. W Ameryce jest duża liczba rodzin chętnych do adoptowania dzieci, nie tylko białych, ale i kolorowych, a także upośledzonych fizycznie czy umysłowo, ale tylko gdy mogą je adoptować zaraz po porodzie. Dane statystyczne wskazują że dziecko ma większe szanse na lepsze traktowanie, prawidłowy rozwój emocjonalny, lepsze wyniki w nauce w rodzinie zastępczej niż gdy zostanie ze swą samotną (często nastoletnią) matką. Jeśli opieka społeczna ustanie, więcej kobiet będzie poszukiwało rodziny zastępczej i urząd stanowy może im w tym pomóc. Zmiany w prawie adopcyjnym (tzn. zwiększenie praw rodziców przybranych, a zmniejszenie praw rodziców biologicznych) mogą zachęcić większą liczbę rodzn do adopcji. Agencje adopcyjne mogą zwiększyć liczbę adopcji dzieci czarnych poprzez zlikwidowanie restrykcji przy adopcji przez rodzinę dziecka innej rasy.
2. Założyć domy dla samotnych ciężarnych. Młoda kobieta , pochodząca z normalnego domu najlepszą pomoc i wsparcie znajdzie wśród krewnych i przyjaciół. Przy zaprzestaniu opieki społecznej konieczne jest odrodzenie więzi rodzinno - przyjacielskiej, bowiem jednym ze smutniejszych aspektów posiadania nieślubnego dziecka jest to, że wiele ciężarnych kobiet nie ma przyjaciół, którzy mogą im służyć radą w okresie ciąży i pomocą po urodzeniu dziecka.
Stany, które zlikwidują welfare powiny zająć się organizacją i dotowaniem domów dla samotnych ciężarnych. Domy takie istniały na początku XX w. Najbardziej znane prowadziła Florence Cittendon. We współczesnej wersji takiego domu, kobiety miałyby zapewnioną opiekę w czasie ciąży, właściwe odżywianie (w tym zakaz używania alkoholu, narkotyków i papierosów) - co poprawiłoby stan zdrowia dzieci. Tego rodzaju domy mogą być także dobrym miejscem na rozwiązywanie osobistych problemów i przygotowanie do dalszego życia.
3. Założyć domy dla samotnych, nastoletnich matek. To rozwinięcie pomysłu Florence Crittendon na okres po urodzeniu dziecka. Kobieta , która zatrzymałaby dziecko , nie korzystałaby z typowej pomocy welfare'u, ale mogłaby mieszkać we wspólnym domu dla matek. Ona i dziecko otrzymywaliby schronienie, żywność i naukę obowiązków rodzicielskich, matka uczestniczyłaby w kursach zawodowych, a dziecko przebywałoby we właściwym , rozumiejącym jego potrzeby środowisku.
4. Adopcje lub wspólne domy nie mogą stanowić przymusu. Młode kobiety nie mogą być zmuszane do korzystania z tej formy pomocy. Jeśli młodej matce brak przygotowania do opieki nad dzieckiem to źle, ale nie oznacza to, że władze posiadają prawo do ingerencji w jej decyzje. Rozróżnienie między niemoralnym postępowaniem a możliwością ingerencji państwa można by łatwo zignorować, gdyby Lewica uznała , że rodzenie nieślubnych dzieci jest naganne.Niebezpieczeństwo niech zilustruje pomysł wymagania od recypientów welfare'u by stosowali Norplant.Z prawnego punktu widzenia nie mam zastrzerzeń do tego planu. Wszak opieka socjalna nie jest prawem , lecz łaskawym darem społeczeństwa i rząd może ustanowić dowolny przepis, według którego będzie on rozdawany. Ale kiedy rząd raz nakaże, w jakiejkolwiek formie, stosowanie kontroli urodzin, bariera zostanie przełamana i może to przynieść przerażające skutki. Z tego powodu rząd musi przyjąć bierną postawę odnośnie aborcji. Jeśli większość uważa, że kobiety o niskich dochodach powinny mieć łatwiejszy dostęp do aborcji, pozwólmy, aby subwencje na ten cel pochodziły od instytucji filantropijnych. Proces likwidacji opieki musi zdecydowanie oznaczać wycofanie się państwa z ingerencji w życie prywatne.
5. Kolejny punkt reformy to energiczne egzekwowanie prawa wobec rodziców zaniedbujących dzieci. Jak sugerowałem wcześniej autoselekcja sprawi że kobiety o szczególnym instynkcie macierzyńskim zachowają dziecko, podobnie jak te które pomimo smotności i braku welfare'u stać będzie na wychowanie go.
W chwili zaprzestania opieki społecznej zrodzi się pytanie, co stanie się z kobietą bez środków do życia, która mimo wszystko zdecyduje się na urodzenie i zatrzymanie dziecka? Powstaje problem podjęcia odpowiedzialności za nie. Samotna matka podlega tym samym prawom co inni rodzice w przypadku złego traktowania lub zaniedbywania dziecka i ponosi takie same, przewidziane prawem konsekwencje.
Na koniec, pomijając temat welfare'u zwróćmy uwagę na to, że posiadanie dziecka to sprawa bardzo poważna i odpowiedzialna, a na wszystkich rodzicach ciąży obowiązek bycia dobrymi rodzicami. Niemniej, rząd nie ma żadnego prawa pouczać ludzi jak mają żyć, ani odradzać kobietom posiadanie dzieci. Nie powinien też do tego zachęcać przez różnego rodzaju darowizny, a robił to przez 60 lat. Stosując zasiłki fatalnie ingerował w rozwój populacji. Welfare dla samotnych matek był niezmiernie destrukcyjny i powinno się go natychmiast zaprzestać.
Robert A.Nisbet
The Study of Social Problems
(...) Istnieje niemal nieograniczona liczba sposobów, na jakie można rozumieć społeczeństwo. Można na nie patrzeć w kategoriach dominujących wartości, osiągnięć technologicznych, najważniejszych instytucji, systemu duchowego czy intelektualnego. Każdy ze sposobów, jak stwierdził Whitehead, jest „czymś w rodzaju reflektora, który oświetla pewne fakty, a wszystkie pozostałe odsuwa w obszar zapomnienia”.
Tutaj opisujemy społeczeństwo w kategoriach pewnych jego najważniejszych problemów. Robimy to z powodu zasadniczego znaczenia samych problemów dla naszego porządku społecznego, a także dlatego, że gromadzenie istotnych faktów o normalnych ludzkich zachowaniach często staje się możliwe na tych obszarach, które społeczeństwo uznaje za nienormalne czy dewiacyjne. (...) Będziemy zatem brać pod uwagę instytucje społeczne i kody moralne, podobnie jak odtępstwa od i dewiacje wobec tych kodów i instytucji. (...)
Wszystkie problemy, zarówno społeczne jak moralne czy intelektualne, mają pewne wspólne elementy. Zawsze istnieje jakaś przeszkoda na drodze pożądanych działań czy na drodze do zrozumienia; odczuwalna trudność, niekoniecznie dająca się rozwiązać czy kontrolować przy pomocy normalnej procedury; zaburzenie normalnego czy spodziewanego biegu rzeczy. (...) Problemy społeczne od innych rodzajów problemów odróżnia ich bliski związek z wartościami moralnymi i instytucjami społecznymi. Są one społeczne w tym sensie, że odnoszą się do relacji między ludźmi i do kontekstu normatywnego, w którym wszelkie relacje między ludźmi zachodzą. Są problemami w tym sensie, że stanowią zaburzenia w spodziewanym lub pożądanym biegu rzeczy; zakłócenia praw lub tego, co (jest uznawane za) właściwe - w zależności od tego, jak społeczeństwo te wartości definiuje; przesunięcia wzoru społeczeństwa i relacji w społeczeństwie podtrzymywanych.
Skoro można pokazać relację między indywidualnym myśleniem, a rozpoznaniem problemu w najbliższym otoczeniu jednostki, to istnieje także związek między poczuciem moralności a tym, co nazywamy problemami społecznymi. Jedno nie może istnieć bez drugiego. Kiedy społeczeństwo uznaje narkomanię, samobójstwa czy choroby psychiczne za problemy społeczne, to mowa jest nie tylko o pewnych rodzajach zachowań dewiacyjnych, ale także o pewnym poziomie wrażliwości moralnej (tego społeczeństwa): jego zbiorowej świadomości. Rozpite slumsy osiemnastowiecznego Londynu, których niezapomniany opis dał Hogarth, dla przeciętnego Anglika tamtych czasów nie były problemem społecznym w większym stopniu, niż nędzne życie ubogich, przestępców czy psychicznie chorych. Nie chcę powiedzieć, że osiemnasty wiek nie posiadał świadomości moralnej. Chcę tylko podkreślić, że takie zjawiska, wstrząsające dla nas - z perspektywy czasu, nie znajdowały się w obszarze moralnej świadomości, z wyjątkiem (świadomości) kilku nielicznych osób.
Twierdzenie o istnieniu powszechnego, wyższego niż dwa wieki temu poziomu moralnego w czasach obecnych byłoby nietrafne i nieuprawnione; możemy jednak powiedzieć, że dla przeważającej większości warunki takie miałyby istotny wydźwięk moralny. Narkotyzowanie się, alkoholizm i prostytucja stały się dla nas problemem społecznym, ponieważ zbiorowa świadomość moralna dwudziestego wieku bierze je pod uwagę - czasami jako koszt innych, bardziej poważnych problemów.
Skoro społeczeństwa i okresy historyczne można porównywać w kategoriach ich instytucji i systemów ideowych, to można je porównywać także w kategoriach dominujących i charakterystycznych dla nich problemów społecznych. Żadne społeczeństwo, jakkolwiek stabilne i nieskomplikowane by było, nie jest wolne od społecznych zaburzeń i nieprawidłowości; porównawcze studia nad ludzkimi zachowaniami pokazują jenak, że zarówno rodzaje jak i intensywność problemów społecznych różnią się między kulturami i w czasie. Częściowo - jak już wspominaliśmy - jest to konsekwencja odmiennych stanów zbiorowej świadomości. Jest to także rezultat innych poziomów życia, wartości społecznych, funkcji i uczestniczenia (w społeczeństwie). (...)
Wróćmy jednak do pewnych zasadniczych cech odróżniających wyjaśnienia naukowe i socjologiczne od innych sposobów rozumienia problemów społecznych. Aby podkreślić to rozróżnienie i dodać mu sensu, dobrze będzie krótko opisać kilka z nie-socjologicznych punktów widzenia w tej sprawie.
Po pierwsze, mamy podejście fabularne, lub literackie. W pracach takich autorów jak Zola, Ibsen, Wells, Shaw, Dreiser czy Steinbeck, żeby wymienić tylko kilku współczesnych pisarzy, cała scena społeczna była pokazana w świetle pozwalającym na opisanie pewnych problemów społecznych w udramatyzowany sposób - tak, aby skłonić ludzi do podjęcia zorganizowanych działań. Intencje są tu moralne, środki z rozmysłem dobrane, a celem pracy ma być wywołanie działania, a nie analiza czy głębsza refleksja.
Z naszego punktu widzenia, ściśle (z poprzednim) związane jest podejście dziennikarskie. Od osiemnastego wieku gazety i dzienniki czesto były narzędziem protestu społecznego, publicznym forum. (...) Także i tutaj motywy są praktyczne i etyczne, a metoda rzadko analityczna. Opis dziennikarski jednak w swoim najlepszym wydaniu może być punktem wyjścia dla bardziej obiektywnego i analitycznego potraktowania sprawy. Znaczna liczba problemów społecznych została przedstawiona społecznej rozwadze - włączając w to naukowców zajmujących się społeczeństwem - przez pisarzy i dziennikarzy. (...)
Religia i prawo to także płaszczyzny, na których rozpatruje się problemy społeczne. W ciągu tysięcy lat moralność religijna i zasady prawa były najważniejszymi perspektywmi, poprzez które ludzie patrzyli na społeczne i moralne dolegliwości.
Z czysto teologicznego punktu widzenia, wiele problemów (...) stanowi tylko i wyłącznie zakłócenie porządku moralnego, w którym sankcje mają charakter duchowy. Są one często postrzegane jako manifestacja szatana, grzechu pierworodnego. Teolog będzie sądzić, że takie działania jak mord, cudzołóstwo i kradzież dają się wyjaśnić także przez inne czynniki, (na przykład) przez wpływy środowiskowe. Nie będzie też, zaangażowany w pracę duszpasterską, wzbraniać się przed pomocą dla rozmaitych prawnych i społecznych agencji zajmujących się problemami społecznymi. Jednak jako teolog wybierze takie ostateczne wyjaśnienie tych działań, które wywodzi się z religii jako takiej. Będzie je postrzegał jako łamanie boskich zaleceń, jako grzech. I podobnie jak wytłumaczenie, także rozwiązanie stawiane tu będzie w kategoriach religijnych: będzie to pokuta przez modlitwę i zadośćuczynienie.
Istnieje logiczny i historyczny związek między religijnym i prawnym podejściem do problemów społecznych. Dla prawa, podobnie jak dla religijnej moralności, takie działania jak morderstwo i kradzież są rozpatrywane przede wszystkim jako złamanie porządku normatywnego - w tym przypadku prawa, słusznie ustanowionego i usankcjonowanego w danym społeczeństwie. Ze ściśle prawnego punktu widzenia, jedyną rzeczywistością, w jakiej problemy społeczne istnieją jest rzeczywistość prawna - istnieją przestępstwo, szkoda i inne naruszenia porządku prawnego. Morderstwo nie jest czymś do studiowania czy modlitwy; jest sygnałem dla mobilizacji państwowego aparatu karnego; mobilizacji, która trwa dopóki zachodzi prawne uwarunkowanie winy. Tak jak w religii, osiągalne są środki odkupienia win - egzekucja lub uwięzienie. Osoba uznana za winną spłaca, jak mówimy, swój dług wobec społeczeństwa.
Zwracjąc się w kierunku naukowych rozważań nad problemami społecznymi, znajdujemy się w zupełnie innym świecie myśli i dyskursu. Przedmiotem tutaj nie jest proste ujawnianie czy dramatyzacja, ani pokuta za grzech czy łamanie prawa. Naukowiec, jako obywatel, jako członek wspólnoty religijnej, nie będzie się zastanawiał, czy morderstwo, rasowa separacja czy narkomania są grzechem lub odstępstwem od prawa. Może ubolewać nad tymi faktami podobnie jak i inni obywatele; może przy okazji przyłączyć się do protestów czy akcji politycznej. Jednak jako naukowiec jest zainteresowany czymś zupełnie innym, różnym niż wcześniejsze, bardziej powszechne podejścia. Jest zainteresowany zrozumieniem tych patologicznych, społecznych zachowań w taki sam sposób, w jaki interesuje go zrozumienie zachowań normalnych i właściwych. Rola naukowca, poszukiwacza wiedzy, nie pozwala mu na zainteresowanie napomnieniami czy represywnymi sankcjami, o ile same w sobie nie są one naturalne dla rozpatrywanego problemu społecznego. To, do czego naukowiec jako naukowiec dąży, to wiedza o istniejących warunkach; o tym, w jaki sposób problem społeczny staje się tym, co znamy, jakie są najbardziej istotne czynniki jego istnienia. Naukowiec nie bada działań, ale hipotezy - jasne, możliwe do weryfikacji i istotne stwierdzenia o związkach przyczynowych.
Nic nie jest bardziej fałszywe, niż przypadkowe stwierdzenie, że socjologowie są obojętni wobec standardów moralnych; że jakiekolwiek zachowanie jest dla nich równie dobre jak każde inne; że relatywizm jest kodem moralnym, według którego człowiek powinien żyć. (...)
Naukowiec jest tak samo jak i inni obywatele zainteresowany tworzeniem przez społeczeństwo systemu ochronnego jako jednym z jego najważniejszych obowiązków, we osiąganiu przez społeczeństwo coraz wyższego poziomu moralnego, i jeżeli to konieczne - w promowaniu działań niezbędnych w pewnym zakresie do ochrony i utrzymania tego, co właściwe. Jednak jako naukowiec ma zawodowy obowiązek zajmować się takimi sprawami jak zbrodnia, samobójstwo, narkotyki i konflikty etniczne w takisam sposób, w jaki zajmuje się innymi formami ludzkich zachowań.
Doszliśmy tu do ważnego punktu jeżeli idzie o problemy społeczne. Powszechnie, a wynika to z naszych religijnych i filozoficznych korzeni, skłaniamy się do myślenia o problemach społecznych jako o konsekwencji grzechu czy (rezultacie działania) niepożądanych elementów. Od wieków znacząca część etyki Zachodu związana była z wiarą, że co dobre - bierze się z dobrego, co złe - pochodzi od zła. Jeżeli istnieje zbrodnia - to dlatego, że istnieją grzeszni ludzie, grzeszne grupy, złe wartości.
Jednak duża część tego, co wiążemy ze społecznymi problemami, jest ściśle związana z tym, co uważamy za dobre. To prawda - choćby w przypadku kłopotów z komunikacją i życiem w miastach: z dala od dobrych i pożądanych wartości właściwych dla miejskiego życia, wartości podzielanych przez znaczną liczbę ludzi, wielu z nich by nie chorowało. Podobnie z przyrostem populacji. Nie ma nic złego w posiadaniu licznej rodziny; Biblia chwali płodność i prokreację. Od tysiącleci wysoka liczba urodzin była niezbędna i funkcjonalna ze względu na konieczność zapewnienia przetrwania społeczeństwu. Dzisiaj jednak, w wielu dziedzinach, i jako rezultat zmniejszającej się liczby zgonów, wzrost populacji stał się jednym z najpilniejszych problemów społeczeństwa.
Podobnie jeżeli idzie o przestępczość, samobójstwa i dezorganizację rodziny - odkrywamy często procesy zachowań, które - niekoniecznie korzystne - są jednak normalne dla ludzkiego istnienia w społeczeństwie. (...)
Zbyt często popularne spojrzenie na problemy społeczne traktuje je jak chorobę: dla większości obywateli obraz społeczeństwa i jego problemów wiąże się z obrazem zasadniczo zdrowego organizmu zaatakowanego przez obce substancje. Prawnika czy policjanta postrzega się jako kogoś w rodzaju lekarza, który ma usunąć narośl, zniszczyć wirusa bez zmiany natury samego organizmu.
Analogia ta poważnie kłóci się ze społeczną rzeczywistością. Odkryjemy (...), że problemy społeczne, nawet najgorsze, mają często funkcjonalny związek z instytucjami i wartościami z którymi żyjemy. Nie możemy rozdzielić rasowej i etnicznej dyskryminacji od całej masy obyczajów, które sprawiają, że dyskryminacja jest funkcjonalna dla gospodarki, polityki, spraw wewnętrznych państwa i wypoczynku. Nie da się oddzielić wielu kłopotów wynikających z pracowania od możliwości podnoszenia standardu życia. Nawet prostytucja istnieje tylko jako, powiedzmy, odbicie wartości, jakią ma dla nas monogamiczna rodzina i usankcjonowane małżeństwo. (...)
Takie spojrzenie na problemy społeczne prowadzi nas nieuchronnie do rozróżnienia między problemami społecznymi a problemami dla socjologii. Są one od siebie zależne, zarówno historycznie jak i pojęciowo, jednak różnica między nimi jest niezwykle istotna.
Problemy społeczne będziemy definiować jako załamanie lub dewiację w zachowaniach społecznych, która angażuje znaczącą liczbę ludzi, i która budzi zainteresowanie wielu członków społeczeństwa, w którym z kolei zachodzi aberracja. Problemy społeczne są przede wszystkim problemami wartości moralnych; są problemami, ponieważ zachowania prowadzące do załamania i dewiacje są powszechnie postrzegane jako niemoralne, nielegalne lub potencjalnie szkodliwe dla istniejących instytucji. Problemy społeczne można zrozumieć tylko w świetle tego, co społeczeństwo uważa za dobre i słuszne.
Zupełnie inne są problemy socjologii. Socjologia jest jedną z nauk społecznych, i tak jak każda z nich ma za zadanie wyjaśnianie ludzkich zachowań. Socjologów interesuje, jak tworzą się strukrury społeczne, jakie są związki między nimi, a także zachowania jednostek w kontekście ich efektywności. Socjologia dzieli te pytania z innymi naukami społecznymi, lecz podkreśla rolę instytucji i stowarzyszeń, grup społecznych, społecznych wzorów, funkcji i zasad, sposobów wpływu, oraz nadaje znaczenie zachowaniom jednostek w zróżnicowanych sytuacjach. Takie czysto analityczne twory jak kultura, status, rola, struktura, funkcja określają teoretyczny charakter socjologii i pomagają wyjaśniać całość ludzkich zachowań.
Krótko mówiąc, o ile problemy społeczne są problemami praktycznymi i moralnymi w swojej istocie, to problemy socjologii, podobnie jak fizyki i biologii, to problemy teoretyczne - luźno, jeżeli w ogóle, związane z rozważaniami praktycznymi i moralnymi.(...)
W społeczeństwie tak złożonym jak nasze, nie da się wskazać na jedno tylko źródło problemów społecznych. Historia nie jest jednoznaczna, podobnie zresztą jak kontekst, w jakim odnaleźć można wiele spośród dewiacji i zaburzeń (...). Tutaj możemy jedynie wskazać kilka z wielu bardziej ogólnych i procesów zmian we współczesnym społeczeństwie, a związanych z naszymi problemami społecznymi. (...)
Konflikt instytucji.
(...) W społeczeństwie zwykle daje się zauważyć wielość instytucji, z właściwymi dla każdej z nich wartościami i funkcjami; każda z instytucji jest - można powiedzieć - ograniczona istnieniem pozostałych, a wszystkie razem tworzą bardziej rozległy wzór wartości, funkcji i podporządkowania, przez który można społeczeństwo rozpoznać. Na ten pluralizm należy patrzeć z perspektywy historycznej, szczególnie jeżeli idzie o dzieje Zachodu. (...) I tegoż właśnie pluralizmu nie możemy w naszych dociekaniach na temat żródeł problemów społecznych przeoczyć, a to dlatego, że bardzo często leży on u podstaw tych konfliktów i zaburzeń, które kształtują zachowania dewiacyjne. Jako historycy moglibyśmy wybrać spojrzenie na pluralizm i konflikt instytucji z większego dystansu; jednak bardzo łatwo go odszukać w dziejach najnowszych: w migracji ludzi i kultur ze starego do nowego świata; w przejściu społeczeństwa amerykańskiego od tradycyjnego do zurbanizowanego; w innych pozycjach zajmowanych przez kolejne pokolenia; a także w wyłanianiu się nowych instytucji - takich jak związki zawodowe, komunikacja masowa i media, partie polityczne i wielkie miasta. Tam, gdzie jest pluralizm, jest także rywalizacja, a nawet konflikt celów, oddziaływań i funkcji.
Konflikt i rywalizacja na scenie instytucjonalnej znajduje odzwierciedlenie w umysłach wciągniętych w nie ludzi. (...) Zmiana społeczna jest od początku reakcją ludzi na zaburzenie, lub przemianę ich środowiska. Zmiana społeczna zachodzi, kiedy rezultaty takich zaburzeń czy przemian internalizują się w osobowościach jednostek, i zaczynają wywierać wpływ na ich działania. Konflikt między istniejącymi zwyczajami a nowymi wartościami, między starą powinnością i nową władzą może czasami być drastyczny i trudny. Każda instytucja to wątek funkcji, powinności i znaczeń w życiu jednostek. Zmiana w jednej instytucji - utrata lub dodanie istotnych funkcji i znaczeń - zwykle powoduje zmiany w strukturze innych instytucji, i dlatego wywołuje sprzeczne reakcje w umysłach jednostek.
Konflikt taki nigdzie nie był bardziej widoczny i bolesny niż w przesiedlaniu ludzi z Europy, Afryki czy Azji do Stanów Zjednoczonych. Znaczna część amerykańskiej historii społecznej powstała w rezultacie tej transplantacji. A razem z nią często następował konflikt instytucjonalnej lojalności, starego i nowego uczestniczenia. W konfliktach tych mają początek niektóre z ważnych, intelektulnych i moralnych osiągnięć cywilizacji amerykańskiej, ale także niektóre z naszych najbardziej gorzkich problemów.
Ruchliwość społeczna. Ściśle związana z konfliktem instytucjonalnym i kulturowym jest ruchliwość jednostek i grup; ruchliwość, która stanowiła rewolucyjne zjawisko współczesnego Zachodu - szczególnie osiemnastym wieku. Była to ruchliwość pozioma - wiodąca dziesiątki milionów ludzi przez oceany, równiny i góry; była to także, co ważniejsze, ruchliwość pionowa - do której trzeba zaliczyć niezliczone przypadki zwiększania statusu jednostki lub rodziny. Relacje między klasami społecznymi zupełnie się zmieniły; prawne, gospodarcze i społeczne pozycje grup etnicznych i rasowych zróżnicowały się; wzory prestiżu, możliwości i władzy w społeczeństwie zostały przekształcone lub znacznie zmodyfikowane. (...)
Razem z mobilnością pojawiła się rezygnacja ze społecznego i kulturowego odosobnienia. Trudno we współczesnym świecie wyobrazić sobie, w jakim stopniu izolacja była charakterystyczna dla większości grup i społeczności w histiorii świata. Często była to izolacja geograficzna, gdzie całe społeczeństwa nie miały możliwości fizycznego kontaktu z innymi ludźmi. Lecz jeśli nawet zachodziła fizyczna bliskość, to istniała też wśród religii, grup etnicznych, bractw, społeczności i rodzin uderzająca skłonność do zachowania odrębności od innych - w największym możliwym zakresie, i do ochrony właściwych im kultur i wartości. Izolacja taka była często nakazana, tak jak w przypadku rasowych czy religijnych mniejszości, gdzie asymilacja z większością była prawnie lub zwyczajowo zakazana.
Ostatnie stulecie przyniosło tu dramatyczne zmiany. (...) Z załamaniem się tradycyjnych podziałów klasowych i z usunięciem co bardziej rażących przywilejów, zaszła zmiana w strukturze statusów współczesnego społeczeństwa. W kulturze, w której podziela się etykę sukcesu, można jedynie oczekiwać, że dążenie do wyższego statusu podzielać będzie duża liczba ludzi. Walka o sukces, o zamożność, leży u podstaw osiągnięć we wszystkich dziedzinach społeczeństwa. Leży jednak także u podstaw wielu tragedii: życie złamane przez karierę; jednostki posługujące się środkami nie tolerownymi przez społeczeństwo nawet wtedy, kiedy prowadzą one do akceptowanego celu; dzieci - tak jak i dorośli - za wszelką cenę dążacy do zabezpieczenia statusu, nawet jeśli ma to nielegalny czy niemoralny wydźwięk. Fiasko tak samo jak osiągnięcia jest wpisane w historię mobilności społecznej.
Indywidualizacja.
Jedna z podstawowych różnic między społeczeństwem tradycyjnym i współczesnym to stopień prawnej i moralnej autonomii właściwej jednostkom. Nasze społeczeństwo wydaje się w mniejszym stopniu opierać na zorganizowanych wspólnotach interesu tak wcześniej charakterystycznych dla rodzin, sąsiedztwa, parafii i cechów. Wielu socjologów, a wśród nich także Maine, Tonnies, Durkheim i Simmel, zwracało na to zjawisko uwagę. W historii najnowszej dostrzegali oni siły prowadzące do przejścia od centralnie zorganizowanej grupy społecznej z właściwymi jej przypisanym statusem i zamknięciem na nowych członków, do przewagi prawnie autonomicznych jednostek i nieosobowych relacji w zbiorowości. (...) Durkheim pisał: „Co jest charakterystyczne dla naszego rozwoju to to, że udało mu się zniszcyć wszystkie istniejące społeczne konteksty; jeden po drugim ginęły one z upływem czasu lub wsutek gwałtownej rewolucji, a stało się to w taki sposób, że nie powstało nic, co mogłoby je zastąpić”.
Dość łatwo przecenić proces indywidualizacji i depersonalizacji. Ani w przyrodzie, ani w społeczeństwie nie istnieje coś takiego jak całkowita próżnia. Zanik rodziny rozszerzonej, zorganizowanej parafii, cechów, tradycyjnych klas społecznych i rozmaitych innych form społeczeństwa tradycyjnego nigdy nie był zupełny. Nowe związki pojawiły się w wielu obszarach życia społecznego, aby je zastąpić. Związki zawodowe, szkoła, stowarzyszenia businessu stanowią współczesne formy organizacji, być może - często - oddziaływujące równie stanowczo jak stare grupy.
Jest jednak prawdą, że istnieje wiele obszarów, na których nowsze formy nie zostały wprowadzone jako obowiązujące; więzy wspólnotowe są wyraźnie słabsze, niż kiedyś. I na tych obszarach dużą część zachowań można interpretować w kategoriach dążenia do funkcjonalnej istotności, ograniczonego dostępu do członkostwa, jasnego i znaczącego statusu. Można to zauważyć w zachowaniach, które w żadnym sensie nie są patologiczne czy dewiacyjne - jest to jeden z aspektów tego, co Riesman nazwał Samotnym Tłumem; widzimy to jednak także w przestępczości młodocianych, w alkoholiźmie i dezorganizacji społecznej.
Anomia. Jedno z najbardziej uderzających zjawisk w najnowszej historii Zachodu to zespół zmian dotyczących wartości moralnych i związków tych wartości z najbardziej istotnymi instytucjami. Wszelki ludzkie zachowania mają wymiar normatywny. Są ukierunkowane na osiągnięcie celów, i kształtują swoje znaczenie i istotność w terminach właściwych dla tych celów. Kiedy wartości moralne są szeroko akceptowane w społeczeństwie, tworzą podstawę na której społeczeństwo osiąga consensus i zintegrowanie. Wartości te mają zasadnicze znaczenie także dla integralności i właściwego funkcjonowania indywidualnej osobowości. Kiedy nie ma ładu w wartościach, kiedy kłócą się one ze sobą, lub kiedy tracą swoje znaczenie - zarówno zachowania jednostek jak i porządek społeczny są zagrożone. (...)
Najnowsza historia często była świadkiem konfiktów mędzy takimi wartościami jak patriarchalizm, poczucie więzi religijnej czy raz określony status społeczny a takimi, jak indywidualizm w wierze i moralności, prywatny interes gospodarczy i polityczny, oraz wiara w prawo jednostek do tego wszystkiego, do czego kwalifikują indywidualny talent i cnoty. Taki konflikt wartości można dostrzec także dzisiaj w wielu częściach świata. Widać go w Indiach, gdzie dawne wartości rodzinne i kastowe rywalizują z indywidualizmem, demokracją i porządkiem naukowo-technologicznym. Widać go także w naszym własnym społeczeństwie: zachodzi, kiedy rodziny z tradycyjnych kultur Wschodniej Europy, Ameryki Łacińskiej czy Bliskiego Wschodu osiedlają się w bardziej zdepersonalizowanej i świeckiej atmosferze miast amerykańskich. Anomia, z właściwym sobie napięciem i konfliktem moralnym, wyobcowaniem i bezsensem, jest ważnym i trwałym aspektem współczesnych problemów społecznych (...).
Kingsley Davis
Prostitution
Prostytucja nie jest najważniejszym problemem społecznym. Jej istnienie czy nieistnienie ma małe znaczenie dla rozwoju gospodarczego społeczeństwa, stabilności politycznej, osiągnięć kulturalnych czy chwały narodu. Jest, podobnie jak samobójstwo, typem zachowania objętym restrykcjami i różnym od szerokiej gamy działań społecznych takich jak przestępczość, korupcja czy wojna domowa. Przeciwnie do depresji gospodarczej czy stanu zagrożenia prawa i porządku prawnego, nie ciągnie za sobą żadnych długotrwałych konsekwencji. I właśnie dlatego jej wpływ na społeczeństwo jest niewielki. Nawet przytaczane często znaczenie dla roznoszenia chorób wenerycznych okazuje się - częściowo - mitem, ponieważ to niedbałość i rozpusta są głównymi czynnikami sprzyjającymi tym chorobom, a nie prostytucja per se. (...)
Atrakcyjność tego tematu dla badaczy problemów społecznych wiąże się z socjologicznym objaśnieniem nastawienia moralnego. Czemu obecnie prostytucja jest powszechnie potępiana, i w jakich okolicznościach, o ile w ogóle, tolerowana czy nawet akceptowana? Co więcej, biorąc pod uwagę, że w niektórych społeczeństwach jest potępiana niezwykle silnie, jest ścigana i karana, powinniśmy spytać, czemu udaje jej się przetrwać. Pomijając (negatywne) nastawienie do niej, jest jednak powszechną instytucją, obecną wszędzie tam, gdzie cywilizacja osiągnęła jakiś stopień złożoności, a często i w społecznościach prymitywnych. I dlatego właśnie podnosi następującą kwestię: co takiego tkwi w naturze społeczeństwa, co powoduje zaistnienie i trwanie tej powszechnie potępianej instytucji? (...)
Możemy wyobrazić sobie społeczeństwo, w którym nie będzie absolutnie żadnej motywacji do prostytucji, jednak samo jego istnienie jest nie do pomyślenia. Panowałaby w nim całkowita swoboda seksualna, a kontakty utrzymywano by jedynie dla czystej przyjemności obu stron. Musiałyby tu być spełnione co najmniej dwa warunki: po pierwsze - nie mogłaby zachodzić instytucjonalna kontrola zachowań seksualnych. Małżeństwo, razem z właściwym mu zaangażowaniem, wyłącznością (na partnera - przyp.tłum.), zazdrością, uprawomocnieniem i trwałością - zakłócaną jedynie przez rozwód - nie miałoby prawa istnieć. Instytucja ta kształtuje i nakłada ograniczenia na popęd seksualny, sprawia, że jego realizacja staje się zależna od czynników nieseksualnych; z tego też powodu drogę do kontaktów prowadzi wbrew skłonnościom (pewnych osób). Po drugie - wszystkie seksualne związki musiałyby zachodzić z wzajemnością. Nie możliwe byłoby erotyczne zaangażowanie bez wzajemności, ponieważ taka sytuacja nieuchronnie rodziłaby frustrację i dostarczała motywu do użycia siły, podstępu, władzy lub pieniędzy w celu nakłonienia osoby, która nie chce, do współpracy.
Z natury rzeczy żaden z tych warunków nie może zostać spełniony. (...) Każde społeczeństwo stara się kontrolować, i dla własnego dobra musi kontrolować popęd seksualny w imię porządku społecznego, prokreacji i socjalizacji. Co więcej, nie wszyscy mężczyźni rodzą się przystojni a kobiety piękne. Zachodzi gradacja od absolutnej atrakcyjności do całkowitego jej braku - z pewną, niewygodną liczbą starych, brzydkich i/lub zdeformowanych. I prawdą jest, że osoby znajdujące się na nieodpowiednim końcu tej skali muszą używać wyjątkowych środków dla uzyskania seksualnej satysfakcji.
Między dwiema płciami to mężczyźni mają więcej władzy i środków ekonomicznych. Prowadzi ich to do współzawodnictwa o rzadkie dobra; z kolei kobiety są ograniczone przez możliwość zajścia w ciążę i konieczność opieki nad dziećmi. Kobiety dlatego częściej są prostytutkami (a męska prostytucja jest zwykle homoseksualna), ponieważ mężczyźni znajdują się w bardziej korzystnym położeniu, mogą zaoferować zapłatę lub użyć władzy lub siły, aby uzyskać satysfakcję seksualną. Krótko mówiąc, społeczna pozycja w znacznie większym stopniu zależy od płci w przypadku kobiet niż w przypadku mężczyzn. Mężczyzna, którego pozycja opiera się na czynnikach seksualnych ma zwykle pośledni status, natomiast często, i na wiele sposobów, najlepszą rzeczą, jaką może zrobić kobieta jest wykorzystanie swoich wdzięków. Jednak kobiet młodych i ładnych jest w całej żeńskiej populacji stosunkowo niewiele; a chęć na nie ma niemal cała populacja dorosłych mężczyzn. Większość z tych młodych i atrakcyjnych kobiet daje się zwabić przez dobrze określony i przeważnie trwały status społeczny - małżeństwo - który daje im zabezpieczenie na czas, kiedy stracą urodę. Zostają one wyłączone ze współzawodnictwa. Te jednak, które pozostaną, w dalszym ciągu mogą ciągnąć korzyść ze swojej atrakcyjności. Mogą wejść na rynek pracy jako urzędniczki, sprzedawczynie czy oferując rozmaite usługi. Mogą także zająć taką pozycje, gdzie seksualna atrakcyjność jest szczególnie ważna. Jeśli, w bardziej tradycyjnym społeczeństwie, ich udział na rynku pracy jest niepożądany, bo istnieje założenie, że kobiety powinny zajmować się domem, wtedy jedynym dla nich wyjściem jest bezproduktywne staropanieństwo lub zajęcie pośledniego statusu jako konkubina czy prostytutka. W tym przypadku kobiety z klas dominujących będą raczej wybierać pierwszą z możliwości, druga natomiast z możliwości będzie wykorzystywana przez kobiety z klas niższych. A męskie zapotrzebowanie na ich usługi będzie znaczne - częściowo z powodu „chronionej” pozycji kobiet o równym mężczyznom statusie.
Prostytucja nie zniknie, dopóki nie znikną także podstawowe jej przyczyny - instytucjonalna kontrola zachowań seksualnych, różnice w seksualnej atrakcyjności, oraz obecność społecznych i ekonomicznych nierówności między klasami, oraz między kobietami i mężczyznami. Jednakże konkretne formy i zakres występowania instytucji mogą się zmienić. Jedna z takich zmian bierze się z istnienia świadomej i wykształconej elity, kiedy w tym samym czasie koncepcja rodziny pozostaje tradycyjna. Prowadzi to do istnienia prostytucji „towarzyszącej”. Inna zmiana w prostytucji bierze się ze swobody seksualnej wśród kobiet z klas wyższych i średnich. Im więcej jest wolnych, wzajemnie satysfakcjonujących związków, tym mniejsze jest zapotrzebowanie na prostytucję. Tak właśnie można tłumaczyć zanikanie prostytucji we współczesnych, zachodnich społeczeństwach przemysłowych, a także w Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich.
Konkluzja, że wolne związki utrzymywane raczej dla obopólnej przyjemności i przyjaźni niż dla zysku są głównym wrogiem prostytucji wiąże się logicznie z faktem, że podstawową cechą prostytucji jest użycie seksu dla innych celów. Ktoś, kto chciałby zlikwidować spółkowanie dla zysku, powinien także pozbyć się tej właśnie cechy. Jest to jednak absolutnie niemożliwe, ponieważ cecha ta jest właściwa zarówno uznawanym, jak i potępianym układom seksualnym. Innymi słowy, kontakty dla czystej przyjemności są obce zarówno naszym uświęconym (tradycją) instytucjom, jak i samej prostytucji. Zagrożenie dla rodziny jest oczywiście mniejsze, kiedy związki dla przyjemności i prostytucja są podrzędne wobec rodziny - to jest, kiedy swoboda seksualna jest zarezerwowana dla nieżonatych (niezamężnych), uzależniona od prawdziwego uczucia i prawdopodobnego małżeństwa, oraz kiedy prostytucja i prostytutki mają znacznie niższy prestiż społeczny i wartość emocjonalną niż małżeństwo i żony. Kiedy prostytutki są w stanie osiągnąć stosunkowo wysoką pozycję społeczną, prawna i społeczna ochrona tradycyjnej rodziny musi być silna (włączając w to uznanie roli żony i stosunków pokrewieństwa). Kiedy, z drugiej strony, swoboda seksualna jest powszechna wśród kobiet ze wszystkich klas społeczeństwa, jedynym wyjątkiem będzie żona. A to dlatego, że w zurbanizowanym i ruchliwym społeczeństwie stosunki rodzinne przestają stanowić podstawę dla organizacji instytucjonalnej, pozostawiając trud urodzenia i wychowania dzieci prawie wyłącznie małżeństwu, bez pomocy ze strony krewniaków. Cudzołóstwo jest zbyt wielkim zagrożeniem dla stosunkowo delikatnego związku i odpowiedniego wypełniania przez niego jego funkcji. Dlatego, choćby nieświadomie, rezygnuje się z tego rodzaju (seksualnej) wolności.
Tam, gdzie rodzina jest tradycyjna i gdzie wspierają ją szerokie związki rodzinne, struktura społeczna jest oparta raczej na statusie niż na kontrakcie. Kobiety albo są częścią systemu rodzinnego, albo nie. W drugim przypadku stają się prostytutkami, wywodzą się z niższych i egzotycznych klas i z czasem tworzą odrębną, kobiecą kastę. Pozwala to obu instytucjom - rodzinie i prostytucji, a także kilku instytucjom pośrednim - istnieć obok siebie bez żadnych napięć. Obie są obsługiwane przez inny personel, przynajmniej jeżeli chodzi o kobiety; są więc odrębne zarówno funkcjonalnie jak i ze względu na obsługę. Jednak tam, gdzie kontrola seksualna nad kobietami ze średnich i wyższych klas jest słaba, prostytucja ma mniejszy zakres i znaczenie. Dlatego właśnie załamanie rodziny tradycyjnej i zanik prostytucji są związane z większą swobodą seksualną. Im więcej kobiet o szanowanej pozycji jest bez ślubu dostępnych seksualnie, tym łatwiej jest mężczyznom znaleźć w intymnych związkach z nimi taki rodzaj zadowolenia, który w innym przypadku znaleźliby u nierządnic. I mężczyźni w większości wybiorą takie właśnie rozwiązanie, ponieważ tego rodzaju kontakty dostarczą im pewnego rodzaju odczuć - jak zaangażowanie emocjonalne czy wzajemne zaufanie, jakich w zwykłych okolicznościach nie znajdą u prostytutki.
Dlaczego współczesne społeczeństwo przemysłowe pójdzie raczej śladem rozpowszechnionej swobody seksualnej, a nie towarzyszącej mu (od dawna) prostytucji - to złożona kwestia, która mogłaby zaprowadzić nas nieco za daleko.
Przede wszystkim jest to jednak problem mobilności społecznej i anomijności nieodłącznie związanej z systemem miejsko-przemysłowym. Różnica między łatwą do identyfikacji prostytutką a żoną obywatela w małym mieście (...) była jasna dla wszystkich, ponieważ jasna też była (społeczna) tożsamość obu stron. W Paryżu, Nowym Yorku czy Moskwie sprawa przedstawia się trochę inaczej. Z braku barier do awansu dziewczęta, które byłyby zdolne do bycia wyższej klasy prostytutkami wychodzą z wyboru za mąż, a ruch z i do profesji sprawia, że trudne i mniej sensowne stają się dystynkcje między poszczególnymi statusami. Mówiąc inaczej, w złożonym i ruchliwym społeczeństwie jakikolwiek status seksualny oprócz małżeństwa jest dla kobiety nietrwały i anonimowy; nie wspomagają go też żadne instytucjonalne regulacje czy zabezpieczenia.
Najbardziej trwałą formą prostytucji jest ta czysto komercyjna (w przeciwieństwie do np. prostytucji sakralnej - przyp.tłum.). Nieważne czy w burdelu, na ulicy, pod mostem czy w samochodzie, jest praktykowana wszędzie i lokowana na dole drabiny społecznej. I chociaż jej zakres może być ograniczony przez swobodę seksualną i „amatorską konkurencję”, to sama praktyka raczej nie zaniknie. Nie tylko dlatego, że zawsze będzie istniał system społecznej dominacji dostarczający motywacji do sprzedaży usług seksualnych, oraz różnice w atrakcyjności stwarzające powody do ich kupowania, ale dlatego w końcu, że taka forma prostytucji jest ekonomiczna. Umożliwia niewielkiej liczbie kobiet zadbanie o potrzeby znacznej liczby mężczyzn, i jest najwygodniejszym rozwiązaniem dla wojska, całych legionów podróżnych, miłośników perwersji i ludzi fizycznie odrażających. Odgrywa rolę, której nie jest w stanie odegrać żadna inna instytucja.
Robert K.Merton
Social Problems and Sociological Theory
(...) Omawiając socjologiczne rozumienie problemu społecznego powinniśmy rozważyć co najmniej sześć związanych ze sobą kwestii: (1) główne kryterium problemu społecznego: znacząca rozbieżność między społecznymi standardami i rzeczywistością społeczną; (2) znaczenie, w jakim problemy społeczne mają społeczne korzenie; (3) sędziowie problemów społecznych, ludzie, którzy definiują problem w społeczeństwie; (4) jawne i ukryte problemy społeczne; (5) społeczna percepcja problemów, i w końcu (6) Sposoby, na które wiara w możliwość korekcji niechcianych sytuacji społecznych łączy się z definicją problemów społecznych.
Standardy i rzeczywistość społeczna.
Pierwszy i podstawowy składnik problemu społecznego bierze się z jakiejkolwiek zasadniczej rozbieżności między podzielanymi społecznie standardami i aktualnym stanem życia społecznego. Rozbieżności takie różnią się jeżeli idzie o zasięg i znaczenie, co odbija się na rozmaitej wielkości i rodzaju problemów społecznych. Zastanawiając się nad tym właśnie aspektem rozbieżności miedzy społecznymi standardami i rzeczywistością rozpoczniemy rozważania nad jednym ze sposobów myślenia o zróżnicowanych problemach społecznych.
Nie trzeba wielkiej wiedzy czy zdolności umysłowych, żeby zdać sobie sprawę z tego, że zakres rozdźwięku między tym, co jest i tym, co według ludzi być powinno, od czasu do czasu zmienia się w społeczeństwie i jest różny w różnych społeczeństwach. Niełatwo jednak wymyśleć nadającą się do przyjęcia miarę zróżnicowania wielkości tych rozbieżności. (...)
Rozpatrując skrajnie proste przypadki ofiar społecznych - jak można powiedzieć o ludziach, którym najwyraźniej nie udało się spełnić pewnych standardów społecznych - możemy użyć także i prostych miar. Miary takiej może nam na przykład dostarczyć pełny zapis liczby morderstw w społeczeństwie, pokazujący wielkość przepaści między normą zakazującą zabijania a aktualnym stanem rzeczy. Jednak nawet w tym bardzo prostym przykładzie pojawia się warta pokazania dwuznaczność. Niektóre, a właściwie wszystkie porządki moralne uznają każde ludzkie życie za święte. Dla ludzi podzielających tą normę liczba zabójstw będzie odpowiednim wskaźnikiem wielkości konkretnego problemu społecznego. Jeśli każde bezprawne zabicie (...) zagraża wartości, jaką przypisuje się ludzkiemu życiu, to całkowita liczba zabójstw staje się najważniejsza, i całkowicie odrębna od prawdopodobieństwa zabójstwa w znacznie liczniejszej populacji. Dla innych obserwatorów, zamierzających dokonać standardowych porównań skali problemu w różnych społeczeństwach, bezwzględna liczba zabójstw nie będzie tu do przyjęcia jako wskaźnik. Zamiast tego użyją oni zestandaryzowanych wskaźników zabójstw - powiedzmy, liczby zabójstw na 100 tysięcy mieszkańców, lub dorosłych mieszkańców. (...)
Częstość zachowań dewiacyjnych - podawana w liczbach standardowych lub absolutnych - nie wystarczy jednak do zmierzenia społecznej istotności sprzeczności między standardami i zachowaniami. Wartości społeczne i związane z nimi standardy (zachowań) zasadniczo różnią się między sobą, jeżeli idzie o znaczenie (jakie nadają im ludzie). Wszyscy wiedzą, że drobna kradzież - termin niosący w sobie ocenę ważności (czynu) - ma inne społeczne i moralne znaczenie niż zabójstwo, a różnicę można dostrzec w innej karze, jaką wymierza się dwóm rodzajom przestępców. Jak jednak obie klasy zachowań dewiacyjnych porównywać w zakresie, w jakim stanowią one problem społeczny? Czy jedno zabójstwo można porównać do 10 drobnych kradzieży? A może do 100; do 1000? Możemy też uznać, że są one nieporównywalne; wyczuć, że porównywanie ich znaczenia nie ma sensu. Poczucie takie stanowi jedynie wstęp do uznania faktu bardziej ogólnego, że mianowicie nie ma jednego, wspólnego mianownika dla problemów społecznych, tak jak nie mamy procedur dla porównywania zakresu różnych problemów, nawet jeśli nasze zadanie ma polegać na prostym porównaniu dwóch rodzajów zachowań kryminalnych. (...)
Krótko mówiąc, nie istnieje uznana podstawa dla ścisłej oceny porównawczej istotności różnych problemów społecznych. W końcu to wartości podzielane przez ludzi w różnych społeczeństwach wprowadzają szerokie podstawy dla relatywnej istotności, jaką nadaje się problemom społecznym, (...) a czasami prowadzą do spaczonego widzenia społecznej wagi rozmaitych problemów, nawet jeśli (te problemy) oceniane są w świetle obowiązujących wartości.
Społeczne korzenie społecznych problemów
Mówi się czasami, że problemy społeczne muszą mieć społeczne pochodzenie. Nie zawsze jest jasne, czy takie stwierdzenie ma być definicją cząstkową, czy też propozycją do empirycznej weryfikacji - jako kryterium czy jako hipoteza. W pewnym sensie wymóg społecznego pochodzenia jest zbyteczny. Jak już wiemy, problem społeczny formalnie niesie w sobie nietolerowaną sprzeczność między społecznymi standardami a rzeczywistością. W tym sensie wszystkie problemy społeczne maja „społeczne korzenie”, ponieważ nie są traktowane jako problemy, dopóki aktualne warunki nie zostaną osądzone jako niedostające do społecznych - to jest podzielanych - standardów.
Jednak coś więcej ma się zwykle na myśli proponując, że tylko problemy, które biorą swój początek w społecznych stanach czy procesach mogą być uważane za problemy społeczne. Twierdzi się, że zasadnicze przyczyny problemów społecznych, a nie tylko ich formalne atrybuty muszą być społeczne. Według tej wersji, zbrodnia, samobójstwo i dezorganizacja rodziny stanowią problemy społeczne o tyle, o ile wywodzą się z możliwych do identyfikacji społecznych okoliczności. Przypadki społecznie szkodliwe, ale będące wynikiem działalności przyrody, a nie człowieka, nie byłyby tu brane pod uwagę. Trzęsienia ziemi, tornada, cyklony, huragany, erupcje wulkanów, powodzie, a może głód i epidemie - te i wszystkie inne wywoływane przez naturę wydarzenia, aczkolwiek w wielkim stopniu wpływające na życie ludzi, znalazłyby się poza polem zainteresowań.
Tak samo jak inni badacze, socjologowie mają swobodę wyboru jeżeli idzie o zakres swoich badań. Mają swobodę ustanowienia kryteriów wuboru zjawiska, które zostanie uznane za odpowiednie do systematycznej obserwacji. Jednak kiedy socjologowie proponują konkretne kryteria, to tak samo jak i od innych badaczy oczekuje się od nich, że jeśli propozycja ma być poważnie traktowana przez innych, to te kryteria będą użyteczne pod względem teoretycznym,. Wolność definiowania nie pociąga za sobą licencji na odrzucanie (pewnych zjawisk spod rozwagi - przyp.tłum.). I do tej pory nie przedstawiono jeszcze satysfakcjonującej propozycji ograniczenia zakresu problemów społecznych tylko do tych, które mają społeczne pochodzenie w tym sensie, że czynniki wywołujące je są inicjowane przez człowieka i w społeczeństwie. Twierdzi się raczej, że jakie by czynniki początkowe nie były, to znajdują się w polu zainteresowań jako część problemu społecznego wszędzie tam, gdzie przyczyniają się do znaczących rozbieżności między społecznymi standardami i rzeczywistością. Czy siły wstrząsające życiem społecznym są wywołane przez człowieka czy przez naturę, to w końcu przecież postawią członków społeczeństwa przed koniecznością reakcji na nie; natura tej reakcji jest - jak mówi socjologia - w znacznym stopniu kształtowana przez strukturę społeczeństwa, jego instytucje i jego wartości. (...)
Sędziowie problemów społecznych
(...) Trzeci z czynników składających się na diagnozę problemu społecznego wymaga przyjrzenia się tym ludziom, którzy oceniają, że rozbieżność (między wartościami i rzeczywistością) istnieje, i że jest istotna. Przy pierwszym podejściu (do problemu) socjolog często mówi, że „wielu ludzi”, lub „funkcjonalnie znacząca liczba ludzi”, lub nawet że „większość” musi odczuwać okoliczności społeczne jako odbiegające od ich standardów, aby stosownie do tej okoliczności zakwalifikować stan jako problem społeczny. Stwierdzenie takie, wstępne i bardzo toporne, może jednak być używane w wielu przypadkach. Kiedy powszechna zgoda panuje co do norm społecznych - tak jak w przypadku norm zabraniających morderstwa, gwałtu czy kidnapingu - bardziej dokładne stwierdzenie nie jest też potrzebne. Jednak w przypadku wielu innych rodzajów zachowań społecznych i społecznych stanów, takie czysto liczbowe kryterium nie wydaje się odpowiednie. Konieczne staje się rozróżnianie tych „wielu”, którzy określają zdarzenia lub stan społeczeństwa jako problem.
Ze społeczną definicją społecznych problemów jest tak samo, jak ze wszystkimi innymi procesami w społeczeństwie: ci, którzy zajmują strategiczne pozycje, dające im władzę i poważanie, mają większy wpływ na decyzje dotyczące polityki społecznej i w konsekwencji, między innymi, na wskazywanie, co należy uznać za odbiegające od społecznych standardów. Nie ma tu prostej „liczbowej” równości sądów, gdzie ocena każdego z ludzi ma jednakową moc w definiowaniu pewnych warunków jako problemu społecznego. Takie atomistyczne podejście, że każdy członek społeczeństwa sam może zdecydować, co jest problemem społecznym, i że suma takich niezależnych sądów decyduje o uszeregowaniu problemów w społeczeństwie i ważności każdego z nich jest chybione. Z drugiej strony różne „szkoły myśli socjologicznej” zgadzają sięz taką koncepcją teoretyczną, że wszystkie społeczeństwa są zróżnicowane co do rozmaitości strukturalnie powiązanych statusów społecznych. Dzieje się tak powszechnie, chociaż społeczeństwa różnią się co do stopnia tego strukturalnego zróżnicowania. Co więcej, ludzie zajmujący różne pozycje w strukturze społecznej mają też inne interesy i podzielają inne wartości (a niektóre wartości i interesy ze sobą dzielą). W rezultacie nie wszystkie społeczne standardy są równo dystrybuowane wśród różnych pozycji społecznych. Logika wskazuje, a empiryczne badania potwierdzają, że stopień, w jakim standardy są różne dla różnych grup i pozycji społecznych, pociąga za sobą różnicę ocen tych samych okoliczności - jako sprzecznych wobec standardów jednych i zgodnych ze standardami innych (ludzi). Problem jednej grupy będzie zatem czymś korzystnym dla innej. (...)
Krótko mówiąc, dopóki consensus w złożonym, zróżnicowanym społeczeństwie dotyczy jedynie ograniczonej liczby wartości, interesów i uznanych standardów postępowania, musimy być gotowi na to, że te same stany społeczeństwa i zachowania będą definiowane przez jednych jako problemy społeczne, a przez innych jako odpowiednie i właściwe stany rzeczy. Co więcej, sytuacja może stać się problemem tylko wtedy, kiedy wprowadzenie remedium będzie takimi definicjami poprzedzone. (...) Zasiłek na bezrobocie w oczach jednych będzie się przyczyniał do rozwiązania problemu, będzie pomagał ludziom w zamian za ich pracę w przeszłości i obecną chęć do pracy. Dla innych, których poglądy kształtuje bezpieczna pozycja w społeczeństwie, zasiłek będzie w najlepszym razie jałmużną, moralnie podejrzaną i udzielaną niechętnie. Dla jednych szeroka akceptacja istniejącego stanu rzeczy oddaje społeczny problem powszechnej apatii, dla innych problem zaczyna się razem ze zorganizowanym społecznym protestem. W złożonym społeczeństwie, sprzeczne wartości i interesy zróżnicowanych grup odbijają się w rozmaitych koncepcjach dotyczących tego, gdzie należy szukać najważniejszych problemów społeczeństwa.
Co ważne, te społecznie uwarunkowane, sprzeczne sądy mogłyby chyba rozpuścić koncepcję problemów społecznych w kwasie krańcowego relatywizmu. Tak się jednak tylko wydaje; to nie jest intelektualna konieczność. Socjologowie nie muszą i nie ograniczają zakresu problemów społecznych do tych, które są wyraźnie zdefiniowane przez ludzi, których studiują i próbują zrozumieć. Na szczęście mają oni alternatywę wobec takiej doktryny, która mówi, że nic nie jest ani problemem społecznym, ani korzyścią dla społeczeństwa, a dopiero myślenie je tym czyni. Nie muszą separować się od dobrych przeczuć przez wmawianie sobie, na podstawie logicznie niezachwianych przesłanek, że tylko te sytuacje stanowią problem społeczny, które tak właśnie są definiowane przez ludzi w nie zaangażowanych. Problemy społeczne nie są tylko stanami umysłu; są także, i w równym stopniu, stanami rzeczy.
Jawne i ukryte problemy społeczne
Socjologowie badający problemy społeczne uznają, że z nimi jest tak samo, jak i z innymi zjawiskami społeczeństwa: mają aspekt subiektywny, zależny od percepcji i oceny tych ludzi, którzy potwierdzają lub zaprzeczają, że coś jest problemem społecznym, oraz aspekt obiektywny - widoczny w stanie, który jest brany pod uwagę. Dla socjologa ograniczenie studiów wyłącznie do tych stanów, które większość ludzi uważa za niepożądane oznaczałoby rezygnację z badań nad różnego rodzaju innymi stanami, które faktycznie są sprzeczne z deklarowanymi wartościami i celami tych, którzy akceptują lub popierają te stany. (...)
Oprócz jawnych problemów społecznych, tych obiektywnych stanów społecznych identyfikowanych przez definiujących w społeczeństwie jako sprzeczne z ich wartościami, istnieją także ukryte problemy społeczne; stany które także są sprzeczne z grupowymi wartościami, ale nie są rozpoznane jako takie. Socjolog nie narzuca swoich wartości innym, kiedy chce poszerzyć wiedzę o ukrytych problemach społecznych. Kiedy na przykład demograf, Kingsley Davis wskazuje na społeczne, ekonomiczne i kulturowe konsekwencje gwałtownego przyrostu naturalnego w różnych społeczeństwach, to w istocie namawia zwolenników alternatywnych polityk ludnościowych do oszacowanie rezultatów tej czy innej polityki. Nie mogą oni dłużej unikać odpowiedzialności za społeczne konsekwencje danej polityki twierdząc, że w żadnym razie nie da się ich przewidzieć. Albo też, socjologowie pokazujący „marnowanie talentów” wynikające z rynkowych nierówności w trenowaniu i ćwiczeniu społecznie nagradzanych zdolności, wyciągają na światło to, co przez wielu było doświadczane jako problem osobisty raczej niż problem społeczeństwa. Albo znowu, poszerzając naszą, powszechnie słabą wiedzę o społecznych, ekonomicznych i psychologicznych konsekwencjach segregacji rasowej - konsekwencjach zarówno dla dominującej większości jak i dla podporządkowanej mniejszości - zwolennicy alternatywnych kierunków w polityce częściej będą oceniać swoje sprzeczne pozycje. W tym sensie i w taki sposób wiedza socjologiczna koniec końców zmusza polityków do wyjaśniania ich polityki społecznej wyborcom i szerszej społeczności. (...)
Dystynkcja między ukrytymi i jawnymi problemami społecznymi (...) może także być użyta nieco szerzej. Między innymi, dystynkcja ta pozwala socjologom zrozumieć, w jaki sposób mogą się oni poruszać między panującymi w społeczeństwie przekonaniami, praktykami i sądami, aby nie wejść na złą drogę narzucania innym własnych wartości. Z powodu swojej pracy socjolog nie pozostaje na uboczu społecznych kontrowersji; jako socjolog raczej niż jako obywatel ma w nich znaczący, ale ograniczony udział. Przedstawia on stosowne prawdy społeczne tak, że istniejąca moralność i polityka społeczna określająca kształt danych kwestii muszą je wziąć pod uwagę. Nie wynika z tego jednak, że prawdy te mogą w całym zakresie kształtować moralność i politykę. Jako socjolog, i z całą pewnością nie jako obywatel, badacz problemów społecznych nie nawołuje do niczego ani nie potępia, za niczym się nie opowiada i niczego też nie odrzuca. Wystarczy, jeśli pokazuje innym wysoką cenę, jaką czasami płacą za swoje trwałe, choć nie do końca przemyślane poglądy, i za zgodnie podejmowane, ale mało elastyczne działania.
Poza wszystkim, taki punkt widzenia unika przeciwstawnych błędów, kiedy mówi się, że „cokolwiek jest, jest dobrze”, lub że „cokolwiek by nie było, to źle”. Odrzuca zarówno błogą perspektywę zadowolonego z siebie staruszka, jak i perspektywę młodego, niezadowolonego wywrotowca. (...) Nie mówi także, że zawsze i wszędzie drogą najlepszą będzie droga pośrednia: negatywna konotacja słowa średniactwo, określającego bycie pośrodku między skrajnościami, powinna być dla nas przestrogą przed takim ograniczonym nastawieniem. Spojrzenie socjologiczne każe nam raczej opisywać każdy zestaw społecznych bytów w kategoriach zróżnicowanych i stopniowo ujawnianych konsekwencji dla kondycji człowieka, włączając w to wszystkie te konsekwencje, które odnoszą się do wartości podzielanych przez ludzi w konkretnym społeczeństwie. Podążając tą drogą unikamy obu form irytującej ignorancji, przez którą możemy sądzić, że społeczeństwo podąża albo w jednym kierunku - ku coraz większej doskonałości, albo w drugim - ku ciągłemu upadkowi. (...)
W pewnym stopniu zatem rozróżnienie między jawnymi i ukrytymi problemami społecznymi krystalizuje pojęcie o tym, zjawiska w jakim zakresie podlegają badaniom socjologicznym oraz o roli wartości w tych badaniach. Dystynkcja pokazuje, ze ograniczając badania nad problemami społecznymi tylko do tych okoliczności, które są wyraźnie definiowane w społeczeństwie jako problemy, na własną odpowiedzialność odrzucamy istnienie stanów, które także są dysfunkcjonalne wobec wartości podzielanych przez ludzi w społeczeństwie. Użyć taki sposób myślenia to tyle, co okaleczyć analizę socjologiczną przez nakładanie niepotrzebnych ograniczeń na wybór problemów do analizy. Tymczasem filozofia właściwa dla dystynkcji między ukrytymi i jawnymi problemami społecznymi nie pozwala socjologom uniknąć zawodowej i intelektualnej odpowiedzialności, ani też uzurpować sobie pozycji sędziego moralności bliźnich.
Społeczna percepcja problemów społecznych.
Związana z rozróżnieniem między jawnymi i ukrytymi problemami społecznymi jest zmienność uwagi, jaką publiczność darzy różne problemy jawne. Nie możemy uznawać za oczywiste prawdziwych wizerunków problemów społecznych: ich zakresu, dystrybucji, przyczyn, konsekwencji i skłonności do zmian. Takie funkcjonujące publicznie wizerunki są często wyjątkowo nietrafne - z powodów, jakie dopiero zaczynamy poznawać. Niektóre, na przykład chorób psychicznych, są odgradzane i w zasadzie na jakiś czas zaprzeczane; inne, takie jak „fale przestępczości” i narkomania znajdują się w centrum uwagi publicznej i uważa się, że maja znacznie większy zasięg i dalej idące konsekwencje niż pokazują badania. (...)
Popularne poglądy nie są bezpiecznym przewodnikiem w przypadku realnej wagi problemu społecznego. Nie do końca rozumiane i znane tylko częściowo procesy społecznej percepcji zawierają także wzory pomijania, wzmacniania i organizacji tego, co w społecznej rzeczywistości jest selektywnie postrzegane. W naszym przypadku na postrzeganie wpływa coś, co łatwiej jest nam opisać niż wyjaśnić: dramatyzm poszczególnych przypadków przyciągający uwagę publiczną. Katastrofa lotnicza jest postrzegana jako pojedynczy przypadek, chociaż składa się oczywiście z wielu okoliczności, które spowodowały śmierć ofiar. W przeciwieństwie, setki wypadków samochodowych, które wydarzyły się tego samego dnia i zginęło w nich - powiedzmy - 200 osób, to wydarzenie złożone, które można opisać tylko dzięki agregacji zimnych i niepersonalnych liczb. Znaczenie tego rodzaju rzeczy jest jasne. Rozpowszechnione problemy społeczne, które rzadko są dramatyczne i widoczne przyciągają mniej uwagi niż mniej poważne - nawet jeśli są oceniane w stosunku do wartości podzielanych przez uczestników - problemy, które pojawiają się w centrum społecznego dramatu. Jest to także kolejna z przyczyn tego, dlaczego socjologowie nie powinni porządkować istotności problemów społecznych tak samo, jak człowiek z ulicy. Jak już zauważyliśmy wcześniej, nawet kiedy wartości podzielane przez obserwowanych przez nas ludzi są podstawą do oceny problemów społecznych - tutaj będzie to świętość życia i tragizm przedwczesnej śmierci - to społeczna percepcja tych problemów często okaże się zniekształcona.
Percepcja problemów społecznych jest też kształtowana przez strukturę społecznych relacji między ludźmi. W poprzednim pokoleniu Sorokin wykazał przy pomocy eksperymentu, że im większy jest społeczny dystans między ofiarami katastrofy a ludźmi, którzy się o niej dowiedzieli, tym mniejsza jest motywacja tych ludzi do odbioru (tej katastrofy) jako problemu wymagającego skutecznego działania i współczucia. Amerykanie obdarzają znacznie mniejszym współczuciem miliony ofiar głodu w Indiach czy Chinach, niż ofiary krajowych katastrof. Aby stwierdzić, czy wszelkie problemy społeczne są postrzegane jako mniej ważne tym bardziej, im większy jest dystans społeczny między obserwatorami a ludźmi bezpośrednio przez problem dotkniętym, potrzebne są jednak dokładniejsze badania. (...)
System wartości i możliwość korekty problemów społecznych.
Funkcjonalnie istotne, niepożądane rozbieżności między społecznymi standardami i rzeczywistością społeczną stają się jawnymi problemami społecznymi, kiedy ludzie wierzą, że można coś w ich sprawie zrobić. Rozbieżność musi zostać uznana za możliwą do korekty. Do pomyślenia musi być walka z problemem, redukcja jego zakresu, jeżeli nie całkowita eliminacja. Najbardziej jawne problemy obejmują te frustracje, dotyczące ludzkich planów na znaczną skalę, które podlegają wysiłkom związanym z prewencją i kontrolą.
Z tego punktu widzenia staje się jasne, że panujące w społeczeństwie, a związane z wartościami nastawienie na kontrolę i zapobieganie niepożądanym stanom społeczeństwa będzie miało wpływ na postrzeganie problemów społecznych. Na jednym krańcu mamy tu społeczeństwa - jak Chiny w piątym wieku p.n.e. czy wczesny Islam - z wyraźną skłonnością do fatalizmu, system przekonań, w którym wszystko musi mieć spodziewany rezultat, niemożliwy do uniknięcia czy modyfikacji przez jakiekolwiek wysiłki czy dzięki przeczuciom. W społeczeństwach takich niewielkie oczywiście będzie poczucie problemów społecznych: gwałtowne choroby, wysoka umieralność, powszechne ubóstwo i cała reszta z listy możliwych kłopotów są po prostu uważane za nie do uniknięcia. Problemy społeczne będą tu głównie lub w zupełności ukryte. Tylko zorientowany obserwator, nie podzielający filozofii rezygnacji i kwietyzmu, dostrzeże możliwość redukcji lub eliminacji tych uciążliwych warunków.
Na drugim krańcu znajdują się społeczeństwa w których powszechna jest filozofia aktywności życiowej, która prawie wszystko w społeczeństwie uznaje za przedmiot ludzkiej kontroli. Społeczeństwo takie (...), walczące z wieloma swoimi problemami - zmniejszające umieralność i ciągle uznające ją za „zbyt wysoką”, leczące wcześniej nieznane choroby i zwalczające ubóstwo - może mieć wiele jawnych problemów społecznych, choć niewiele problemów tak w ogóle. Aktywne i niezadowolone społeczeństwo będzie miało więcej jawnych problemów nie tylko dlatego, że ludzie koncentrują się na rozbieżnościach między tym, co mają i tym, co chcieliby mieć, ale dlatego, że próbują coś zrobić z tymi rozbieżnościami. Natomiast społeczeństwo fatalistyczne może mieć więcej problemów tak w ogóle - jawnych i ukrytych - ponieważ niewiele będzie robiło w sprawie różnicy między tym, co jest, a tym, co ludzie by chcieli, ponieważ to co jest utożsamia się w nim z tym, co nieuchronne. (...)
W rzeczywistości tylko kilka społeczeństw prezentuje całkowicie pasywne i fatalistyczne spojrzenie na warunki swojego życia; niewielu też udaje się przyjąć całkowicie aktywną i świadomą perspektywę wobec wszystkich nieakceptowanych okoliczności życiowych. Elementy buntu przeciw losowi i przeznaczeniu można znaleźć w społeczeństwie fatalistycznym, a głosy rezygnacji i wstecznictwa w społeczeństwie aktywnym. (...) Jak, między innymi, zauważyli Weber i Mannheim, etyka fatalistyczna często bywa zastępowana etyką odpowiedzialności, gdzie wiedza o źródłach problemów społecznych oraz o wysiłkach mających je kontrolować jest określana jako moralne zobowiązanie. (...)
Kenneth Westhues
Social Problems as Systemic Costs
Można wyróżnić trzy podejścia do socjologii problemów społecznych. Podejście dezorganizacji społecznej definiuje problemy jako zjawiska, które nie odpowiadają strukturze danego społeczeństwa. Podejście plebiscytowe definiuje problemy odpowiednio do nakazów opinii publicznej lub większości ludzi. Podejście kosztów systemowych określa problemy jako koszt danego społeczeństwa, jeśli porównać je z innymi istniejącymi społeczeństwami. Wszystkie trzy podejścia w uzasadniony sposób wykorzystują teorię nauk społecznych i ich metody. Jednak trzecia z nich jest w najmniejszym stopniu dotknięta konserwatywnym i etnocentrycznym stosunkiem do istniejącego porządku. Badanie kosztów systemowych proponuje się jako takie podejście do problemów społecznych, które ma znaczenie dla zmiany strukturalnej. (...)
Podejście to, podobnie jak opcja dezorganizacji społecznej, konceptualizuje dane społeczeństwo jako uporządkowaną strukturę lub system. Jednak nie definiuje problemów jako tych zjawisk, które nie pasują czy nie są odpowiednie w danym systemie, a jako te właściwości czy aspekty danego porządku, które nie spełniają pewnego zewnętrznego kryterium. Kryterium to stanowi czynnik, ze względu na który problemy są definiowane. Kwestią, jaką podnosi się w tym ujęciu jest to, jakie koszty ponoszą członkowie, aby odnosić korzyści odpowiednio do struktury ich społeczeństwa. Podejście to nie bierze pod uwagę zachowania dewiantów czy dysfunkcjonalnych obszarów społeczeństwa; zwraca uwagę raczej na społeczeństwo jako takie, i pyta, czego się trzeba zrzec, aby w nim żyć i dlaczego.
Przykład podejścia kosztów systemowych to praca E.J.Mishana - „The Costs of Economic Growth” - z 1967r. Podnosi on kwestię przymusowego wzrostu i efektywności wbudowanych w działania społeczeństw industrialnych, oraz wymienia ich niepożądane skutki. Chociaż jest ekonomistą, nie ogranicza się do badania kosztów możliwych do oszacowania przy pomocy pieniądza. Koszty (czy problemy) widzi jako „sposoby, w jakie zorganizowane wysiłki i realizacja postępu technologicznego same w sobie wpływają na niszczenie najważniejszych elementów ludzkiego dobrobytu”. Miara, według której Mishan ocenia społeczeństwo przemysłowe to humanistyczny model człowieka. Niestety jego książka systematycznie nie wyjaśnia, jaki ten model jest.
W podobnym duchu utrzymany jest „Radical Perspectives on Social Problems” - F.Lindenfelda wybór tekstów z 1968r. Wybór ten oparty jest na przekonaniu, że „inklinacje socjologa przejawiają się w tym, co on sam uznaje za rzecz samą przez się oczywistą”. Lindenfeld nie uznaje istniejącego porządku z oczywisty. Kryteria wedle których w wybranych tekstach ocenia się porządek społeczny zmieniają się począwszy od modelu marksowskiego do innych utopii; w niektórych artykułach kryterium stanowi po prostu człowiek moralny, od którego oczekuje się oburzenia na Stany Zjednoczone jako na społeczeństwo totalne, koszarowe, czy wobec faktu istnienia „innej Ameryki”. Zbiorek Lindenfelda podejmuje perspektywę krytyczną, ale łatwo może być odbierany jako kolekcja prymitywnych ataków na Amerykę; niektóre z nich są w niewielkim stopniu naukowe i przemawiają przede wszystkim do czytelników, którzy już zdążyli uwierzyć, że Ameryka jest zła.
Najbardziej, jak się wydaje, użyteczna i istotna dla polityki forma podejścia kosztów systemowych to ta, w której miarą kosztów (i definiowania problemów) jest inne istniejące społeczeństwo, lub przynajmniej takie, które kiedyś istniało. Staranna i systematyczna porównawcza analiza alternatywnych społeczeństw podejmuje kwestie istotne dla konkretnego, danego społeczeństwa, i jednocześnie, dzięki myśleniu empirycznemu, powstrzymuje nierealistyczny i utopijny krytycyzm.
Porównawcze podejście do problemów społecznych nie jest czymś nowym. Eisenstadt wydał zbiór tekstów z tego zakresu, poprzedzony takim oto stwierdzeniem użyteczności podejścia porównawczego:
(...)Stwierdzenie, że problemy społeczne są wbudowane w każdy system społeczny, w każdą organizację społeczną, podnosi wagę badań nad ich przejawami i występowaniem w różnych społeczeństwach - prymitywnych, historycznych, podlegających modernizacji czy zmodernizowanych - i analizowania ich w kategoriach struktury społecznej.
Na nieszczęście, Eisenstadt w znacznym stopniu ogranicza swoje porównawcze podejście do konwencjonalnej listy popularnych problemów społecznych: samobójstw, alkoholizmu, chorób umysłowych, trwałości rodziny etc. (...)
Dobrym, chociaż w jakiś sposób ograniczonym przykładem podejścia kosztów systemowych jest książka Faunce'a „Problems of an Industrial Society”. Najważniejszym kosztem społeczeństwa przemysłowego, na którym Faunce się koncentruje, jest związana z pracowaniem alienacja. Na początku książki analizuje strukturę chłopskiego społeczeństwa Gwatemali, a później systematycznie porównuje rzemieślniczy system produkcji z produkcją zmechanizowaną i zautomatyzowaną. W ten sposób wykorzystuje empirycznie zbadane, alternatywne społeczeństwo do oceny struktury pracy i produkcji we współczesnym społeczeństwie przemysłowym.
W podejściu kosztów systemowych powód, dla którego problemy powinny być wybrane do badań (...) zależy od samego badacza. Zależnie od tego, jakie społeczeństwo wybierze on jako miarę, wedle której oceniać się będzie koszty, praktycznie każdy aspekt danego społeczeństwa może być uznany za koszt lub problem. Wybierając, które problemy badać, socjolog może wziąć pod uwagę to, jakie są najważniejsze problemy według opinii publicznej; może jednak wybrać problemy, które w danej chwili nie istnieją w publicznej świadomości. Może pokazać, czego czytelnicy i badacze powinni się obawiać, a z czego nie zdawali sobie sprawy, oraz wyjaśnić - używając starannych technik analitycznych -z jakiego powodu, w tym konkretnym społeczeństwie, sprawy sobie nie zdawali.
Polityczną implikacją podejścia kosztów systemowych jest zmiana społeczna. Dzięki teoretycznie spójnej analizie ich własnego i innych społeczeństw, badacze zaczynają rozumieć, w jaki sposób zróżnicowanie kulturowe i struktura społeczna wpływają na zróżnicowanie doświadczanych problemów społecznych. Taka teoria, o ile ma empiryczne podstawy, skłania się do skutecznego działania społecznego jeżeli idzie o manipulację kulturowymi i strukturalnymi zmiennymi, które określają badany obszar. Nie znaczy to, że podejście kosztów systemowych ogranicza analizę do zmiennych, którymi da się manipulować - do socjologii stosowanej w takim sensie, w jakim tego terminu używał Gouldner. Całościowa teoria powinna zawierać zmienne obu rodzajów; czysto teoretyczne, poddające się manipulacji czy stosowane. (...) W zakresie, w jakim badacze dysponują taką teorią, dysponują też władzą. Jeśli nawet, z powodu cech swojej pozycji społecznej tracą oni moc manipulowania zmiennymi odpowiedzialnymi za konkretne problemy społeczne, to wiedzą, że problemy te nie są nieuniknione czy możliwe do rozwiązania tylko przez manipulację zmiennymi związanymi z osobowością. Taka wiedza sama w sobie jest formą władzy, tak jak ignorancja w zakresie procesów społecznych jest formą bezsilności. (...)
Herbert Blumer
Social Problems as Collective Behaviour
Twierdzę, że problemy społeczne są przede wszystkim produktem process kolektywnego definiowania; że nie istnieją niezależnie jako zestawy obiektywnych warunków społecznych o wewnętrznej strukturze. Teza ta kłóci się z założeniami typowego socjologicznego podejścia do problemów społecznych.
Pozwólcie mi zacząć od krótkiego rozliczenia się z typowymi kierunkami, zgodnie z którymi socjologowie prowadzą studia i analizy problemów społecznych. Otóż zakłada się, że problemy społeczne istnieją jako obiektywne stany lub układy w strukturze społecznej. Stan obiektywny czy układ postrzega się jako posiadający wewnętrznie szkodliwą lub złośliwą naturę, która stoi w sprzeczności wobec normalnego lub zdrowego społeczeństwa. W socjologicznym żargonie mowa jest o stanowisku dewiacji, dysfunkcji, patologii czy dezorganizacji. Celem socjologa jest identyfikacja szkodliwych stanów lub układów i rozłożenie ich na zasadnicze elementy lub części. Takiej analizie obiektywnie istniejącej struktury problemu społecznego zwykle towarzyszy identyfikacja warunków wywołujących problem i propozycja, jak ten problem należy rozwiązać. (...) Socjolog wierzy tu, że spełnia swoją naukową misję. Wiedza i informacje, jakie posiada mogą zostać dołączone do zasobów wiedzy naukowej, a z drugiej strony - mogą stanowić dyspozycje dla polityków i ogólnie dla społeczeństwa.
Wydawać by się mogło, że typowe podejście socjologiczne jest logiczne, rozsądne i usprawiedliwione. Sądzę jednak, że odzwierciedla poważne niezrozumienie natury problemów społecznych i w konsekwencji jest bardzo nieefektywne w określaniu sposobów ich kontroli. Aby wstępnie oszacować słabości tego podejścia pozwólcie, abym krótko pokazał fałszywy czy nieuprawniony charakter pewnych jego założeń i twierdzeń.
Po pierwsze, współczesna teoria socjologiczna i wiedza sama w sobie nie umożliwiają wykrycia i identyfikacji problemów społecznych. Zamiast tego socjologowie dostrzegają problemy społeczne dopiero po tym, jak są one rozpoznane jako problemy przez społeczeństwo i w społeczeństwie. Rozpoznanie socjologiczne idzie śladem rozpoznania społecznego, pchane wiatrem powszechnej identyfikacji problemu. Przykładów mamy tu mnóstwo - przytoczę tylko kilka z ostatnich lat. Ubóstwo było poważnym problemem dla socjologów pół wieku temu - do czasu, kiedy praktycznie zniknęło z socjologicznej sceny w latach czterdziestych i wczesnych latach pięćdziesiątych; ponownie pojawiło się dopiero teraz. Nierówność i eksploatacja rasowa była w naszym społeczeństwie znacznie większa w latach dwudziestych i trzydziestych niż jest obecnie; wywoływało to jednak niewielkie zainteresowanie socjologów - do czasu, kiedy decyzja Sądu Najwyższego o desegregacji w szkołach dała początek łańcuszkowi rozmaitych działań (...). Problem nierównej pozycji kobiet tak energicznie wprowadzany na scenę obecnie, kilka lat temu znajdował się na peryferiach społecznej uwagi. (...) Identyfikując problem społeczny, socjologowie konsekwentnie wskazywali na to, co wydawało się być w centrum zainteresowania opinii publicznej (...).
Chciałbym też dodać, że w przeciwieństwie do tego, co głoszą socjologowie, teoria socjologiczna jako taka nie jest w stanie wykryć czy zidentyfikować problemy społeczne. Można to dostrzec w przypadku trzech najbardziej znaczących koncepcji socjologicznych używanych do wyjaśniania przyczyn problemów społecznych; chodzi o koncepcje „dewiacji”, „dysfunkcji” i „napięcia systemowego”. Koncepcje te są bezużyteczne jako środki identyfikacji problemów społecznych. Żadna z nich, z tego samego powodu, nie dysponuje wskaźnikami, które umożliwiałyby uczonym identyfikację tak zwanych przypadków dewiacji, dysfunkcji czy napięcia strukturalnego. Z braku takich ścisłych wskaźników do identyfikacji uczony nie jest w stanie określić, czy jakiś konkretny stan czy układ społeczny spełnia kryteria dewiacji, dysfunkcji czy napięcia strukturalnego. Brak ten, jakkolwiek poważny, ma mniejsze znaczenie w sprawie, którą tu rozważam. Dużo większe znaczenie ma natomiast niezdolność naukowców do wyjaśnienia, czemu pewne zanotowane przez nich przypadki dewiacji, dysfunkcji czy napięcia strukturalnego nie uzyskują statusu problemu społecznego, a inne taki status uzyskują. Chodzi tu o wszelkie rodzaje dewiacji, które nie zostały rozpoznane jako problemy społeczne; nigdy nie jesteśmy w stanie stwierdzić czy i kiedy dewiacja staje się problemem. Podobnie - jest wiele rzekomych dysfunkcji czy napięć w strukturze, które nigdy nie były postrzegane jako problem; nie możemy powiedzieć, kiedy i jak tak zwane dysfunkcje i napięcia w strukturze stają się problemami społecznymi. Najwyraźniej dewiacje, dysfunkcja i napięcia strukturalne z jednej strony i problemy społeczne z drugiej nie są sobie równoważne.
Jeśli klasyczna teoria socjologiczna jest w tak oczywisty sposób nieefektywna w tropieniu problemów społecznych, i jeśli socjologowie identyfikują problem zgodnie ze społecznym rozpoznaniem i wręcz posługują się nim, to wydaje się logiczne, że badacze problemów społecznych powinni studiować procesy w czasie których społeczeństwo dochodzi do rozpoznania swoich problemów. Tymczasem socjologowie najwyraźniej nie są w stanie tego robić.
Drugi z braków konwencjonalnego socjologicznego podejścia to założenie, że problemy społeczne istnieją przede wszystkim w formie możliwych do zidentyfikowania, obiektywnych warunków społecznych. Socjologowie traktują problemy społeczne, jak gdyby były złożone z szeregu obiektywnych czynników, takich jak częstość występowania, rodzaj ludzi wciągniętych w problem, ich liczba, typy, charakterystyka społeczna i relacja ich położenia do rozmaitych, wybranych społecznych czynników. Przyjmuje się, że zredukowanie problemu społecznego do takich obiektywnych elementów ujmuje problem z jego głównymi cechami i ustanawia jego naukową analizę. W mojej opinii takie założenie jest błędne. Jak to pokażę później, problem społeczny istnieje przede wszystkim w taki sposób, w jaki jest definiowany i postrzegany w społeczeństwie, a nie jako obiektywny stan o konkretnym, istniejącym obliczu. Społeczna definicja a nie obiektywny wizerunek danego społecznego stanu określa czy stan ten istnieje jako problem społeczny. To definicja społeczna daje problemowi społecznemu jego naturę; wykłada, jak należy do niego podchodzić i kształtuje możliwe działania wokół niego. Wedle tych właśnie decydujących wpływów, tak zwane obiektywne istnienie czy też stan problemu społecznego w istocie wydają się być kwestią wtórną. Socjolog może badać to, co - jak wierzy - jest szkodliwym stanem społecznym. Społeczeństwo jednak może całkowicie zignorować jego opinię, wedle której pewien stan nie istnieje jako problem społeczny dla społeczeństwa, społeczeństwo jest nieświadome pewnego obiektywnie istniejącego, dostrzeżonego (przez naukowców) bytu. Może być i tak, że obiektywny defekt dostrzeżony przez socjologów jako problem społeczny może się znacząco różnić od tego, jak problem jest postrzegany i jak się do niego podchodzi w społeczeństwie. Obiektywna analiza może nie mieć żadnego wpływu na to, co się z problemem dzieje i - konsekwentnie - może nie pozostawać w jakiejkolwiek sensownej relacji z samym problemem. Tych kilka obserwacji sugeruje istnienie potrzeby prowadzenia studiów nad procesami w trakcie których społeczeństwo dochodzi do sposobu, w jaki definiuje i podtrzymuje swoje społeczne problemy. Badacze problemów społecznych notorycznie ignorują ten proces i jego wpływ na kształt teorii socjologicznej.
Jest też trzecie wysoce dyskusyjne założenie leżące u podstaw typowej socjologicznej orientacji w studiowaniu problemów społecznych. Chodzi o to, że wyniki badań nad pewnymi obiektywnymi elementami problemów społecznych prowadzą do określenia konkretnych i efektywnych środków walki z problemem. Wszystko, co społeczeństwo ma do zrobienia, lub co powinno zrobić, to zważać na wyniki (badań) i respektować kierunki działania, na których koncentrują się te ustalenia.
Takie założenie to nonsens. Ignoruje lub nie docenia tego, jakie działania podejmuje społeczeństwo wobec swoich problemów. Problem społeczny zawsze stanowi obszar, w którym operują przeciwstawne i sprzeczne interesy, intencje i cele. Jest rozgrywką tych interesów i celów, które ustalają sposoby w jakie społeczeństwo radzi sobie z którymkolwiek ze swoich problemów. Socjologiczny wgląd w obiektywnie istniejącą strukturę problemu lokuje się z dala od tej rozgrywki - i w rzeczy samej, może nie mieć z nią żadnego związku. Takie odsunięcie socjologicznego badania od rzeczywistych procesów, w trakcie których społeczeństwo działa wobec swoich społecznych problemów, może chyba stanowić najlepsze wytłumaczenie braku efektywności badań socjologicznych w wyjaśnianiu problemów społecznych.
Trzy najważniejsze braki, jakie tu wymieniłem, mogą stanowić jedynie zaczątek niezbędnej krytyki typowego socjologicznego podejścia do problemów społecznych. Jednak dla mnie posłużą jako klucz i wprowadzenie do rozwinięcia tezy, że problemy społeczne są częścią i produktem procesów kolektywnego definiowania. Proces kolektywnego definiowania jest odpowiedzialny za powstawanie problemów społecznych, za sposób w jaki są one postrzegane; za sposób, w jaki się do nich podchodzi i je rozważa; za rodzaj oficjalnego planu zapobiegania jaki zostaje wypracowany, i za przekształcenie tego planu tak, aby można go było zastosować. Krótko mówiąc, procesy kolektywnego definiowania determinują karierę i los problemów społecznych od momentu ich zainicjowania do jakiegokolwiek momentu, który możnaby uznać za ich finał. (...)
Dostrzegam pięć stadiów, przez które proces ten przebiega. Mowa będzie zatem o: (1) powstaniu problemu społecznego; (2) legitymacji problemu; (3) mobilizacji działań względem problemu; (4) uformowaniu oficjalnego planu działania i (5) przekształceniu oficjalnego planu działania w narzędzia empiryczne. Proponuję krótko omówić każdy z tych pięciu etapów.
Powstanie problemu społecznego.
Problemy społeczne nie są rezultatem wewnętrznych nieprawidłowości funkcjonowania społeczeństwa, ale rezultatem procesów definiowania, w których dana sytuacja jest ujmowana i identyfikowana jako problem społeczny. Społeczny problem nie istnieje dla społeczeństwa, o ile nie zostanie jako taki przez to społeczeństwo rozpoznany. Społeczeństwo nieświadome problemu nie dostrzega go, nie opisuje, nie dyskutuje i w ogóle niczego wokół niego nie robi. Problemu po prostu nie ma. Konsekwentnie, należy postawić pytanie, jak problem społeczny powstaje. Mimo kluczowej wagi takiego pytania, jest ono z zasady przez socjologów ignorowane.
Błędem byłoby twierdzić, że jakikolwiek szkodliwy stan czy układ w jakimś społeczeństwie automatycznie staje się w tym społeczeństwie problemem. Karty historii pełne są przykładów strasznych warunków niezauważonych w społeczeństwie, w którym występowały. Inteligentny obserwator, używając standardów jednego społeczeństwa, może dostrzec trwały, niekorzystny stan w innym społeczeństwie, w którym to stanie członkowie tego społeczeństwa nie będą widzieli problemu. Co więcej, jednostki o wyostrzonej percepcji własnego społeczeństwa, lub takie, które w rezultacie jakichś tragicznych doświadczeń mogą widzieć pewien stan jako szkodliwy dla własnego społeczeństwa, mogą nie być w stanie rozbudzić zainteresowania tym stanem. Zatem dane warunki społeczne raz mogą zostać zignorowane, pozostawione w nie zmienionej strukturze, a innym razem mogą stać się przedmiotem zainteresowania. (...)
Wydawałoby się, że badacze problemów społecznych niejako automatycznie powinni dostrzegać potrzebę studiowania procesów, w czasie których pewne stany społeczne czy układy są rozpoznawane jako problemy społeczne. Jednak, ogólnie rzecz biorąc, socjologowie ani nie widzą takiej potrzeby, ani się w sprawę nie angażują. Socjologiczne banały, takie jak ten, że percepcja problemów społecznych zależy od ideologii czy tradycyjnych przekonań, nie mówią nam praktycznie nic o tym, co społeczeństwa wyróżniają jako swoje problemy i jak do tego wyróżnienia dochodzi. Nie mamy praktycznie żadnych badań i dysponujemy na nieszczęście niewielką wiedzą o tak ważnych sprawach jak: rola agitacji w rozpoznaniu problemu, rola przemocy w podtrzymaniu tego rozpoznania; rozgrywki między grupami interesu, które chcą zniekształcić rozpoznanie problemu (...); rola mass-mediów w selekcji problemów; wpływ przypadkowych wydarzeń wstrząsających publiczną wrażliwością (na rozpoznanie problemu). Obszar ten nęci do studiów, i powinien zostać zbadany, jeśli mamy zrozumieć proste, ale tak podstawowe sprawy, jak to, w jaki sposób powstają problemy społeczne. Powtarzam też: jeśli problem nie zostanie rozpoznany jako taki, to nawet nie rozpocznie cyklu życia.
Legitymacja problemów społecznych.
Społeczne rozpoznanie daje początek problemowi społecznemu. Lecz jeśli problem ma rozpocząć żywot i nie umrzeć odrzucony, musi też uzyskać społeczną legitymację. Może się wydawać dziwne mówienie o tym, że problem społeczny powinien zostać zalegitymizowany. Jednak po wstępnym rozpoznaniu musi zyskać potwierdzenie ze strony społeczeństwa, jeśli ma być brany poważnie i pokonywać kolejne etapy kariery. Musi zyskać niezbędny poziom znaczenia, który uprawnia go do bycia rozpatrywanym na uznanej arenie debaty publicznej. W naszym społeczeństwie taką arenę stanowią: prasa, inne media, kościół, szkoła, organizacje społeczne, legislatura i inne miejsca jawnej dyskusji. Jeśli problem społeczny nie zostaje obdarzony oznakami znaczenia niezbędnymi, aby pojawić się na arenie, zostaje skazany (na zapomnienie). Nie myślcie, że jeżeli dany stan społeczny czy układ jest rozpoznany jako ważny przez pewnych ludzi w społeczeństwie - przez ludzi, którzy przyciągają do niego uwagę dzięki swojej agitacji - to znaczy, że problem przebije się na arenę publicznej rozwagi. Może zostać uznany zarówno za nieważny, nie wart rozwagi, wynikający z natury rzeczy (i dlatego nie należy się do niego wtrącać), niesmaczny i sprzeczny z poczuciem przyzwoitości, jak i za wołający o rozwagę i niezwykle niebezpieczny element społeczeństwa. Którykolwiek z wymienionych elementów może odsunąć problem od legitymacji. A jeśli problem społeczny nie uzyska legitymacji, więdnie i marnieje poza obszarem publicznych działań.
Chciałbym zauważyć, że wśród wielu społecznych stanów czy układów rozpoznanych jako szkodliwe przez różne grupy ludzi, stosunkowo niewiele jest takich, które zyskują uznanie. Ponownie stykamy się tu z selektywnymi procesami, w trakcie których - powiedzmy - wiele pączkujących problemów społecznych zostaje zduszonych, inne się ignoruje, innych się unika, jeszcze inne znaczącą pozycję muszą sobie wywalczyć, a inne z kolei pędzą ku legitymacji dzięki silnemu i wpływowemu poparciu. Niewiele wiemy o tych procesach, w czasie których problemy społeczne osiągają stadium legitymacji. Oczywiście droga taka nie zależy wyłącznie od wewnętrznej wagi problemu społecznego. Nie zależy też wyłącznie od wcześniejszego stanu wiedzy czy publicznych interesów, ani też od tak zwanych ideologii życia publicznego. Proces selekcji jest daleko bardziej złożony niż mogą to sugerować powyższe ogólnikowe uwagi. Oczywiście, wiele spośród czynników ważnych przy rozpoznaniu problemu społecznego dalej gra jakąś rolę przy jego legitymacji. Wydaje się jednak oczywiste, że istnieją i inne istotne składniki, dzięki którym trudno uchwytna jakość społecznej uwagi wiąże się z problemem społecznym. Niewiele wiemy o tym procesie, bo też ledwie zaczęto go badać. Oczywiście - kardynalna to sprawa, że powinien przyciągać uwagę badaczy problemów społecznych.
Mobilizacja działań wobec problemu.
Jeśli problem społeczny przejdzie przez etapy społecznej identyfikacji i legitymacji, wchodzi w nowe stadium swojego życia. Problem staje się przedmiotem dyskusji, kontrowersji, odmiennych opisów i rozmaitych roszczeń. Ci, którzy dostrzegają (niekorzystne) zmiany w polu problemu ścierają się z tymi, którzy usiłują bronić nabytych na tym polu interesów. Przesadne żądania i zniekształcone obrazy służące czyimś interesom są na porządku dziennym. Outsiderzy, mniej zaangażowani, ujmując problem wnoszą swoje emocje i własne punkty widzenia. Dyskusja, wystąpienia, oceny, taktyki dywersyjne i wysuwanie propozycji odbywają się za pośrednictwem mediów, okazjonalnych spotkań, spotkań zorganizowanych, w ramach organów prawodawczych i rozmaitych komisji. Wszystko to razem mobilizuje społeczeństwo do działań wokół problemu społecznego. Koniecznie należy tu zaznaczyć, że to, co stanie się z problemem społecznym zależy w ogromnym stopniu od tego, co wydarzy się w trakcie procesu mobilizacji. W jaki sposób problem staje się definiowany, jak nagina się go w odpowiedzi na rozbudzone emocje, w jaki sposób opisuje się go tak, aby chronił pewne żywotne interesy, i jak problem odzwierciedla grę prowadzoną z pewnych strategicznych pozycji i grę władzy - takie pytania sugerują istotne znaczenie procesu mobilizacji działań.
I znowu - tak daleko, jak wzrok sięga, badacze problemów społecznych omijają tą kwestię i nie zwracają uwagi na ten etap procesu kolektywnego definiowania. Najpełniejsza wiedza, jaką tu dysponujemy pochodzi od badaczy opinii publicznej. Jednak ich wkład jest fragmentaryczny i na nieszczęście nieadekwatny (w stosunku do wagi problemu). Jest tak po pierwsze z powodu braku szczegółowej empirycznej analizy procesu. Badacze procesów opinii publicznej niewiele mogą nam powiedzieć o tym, jak dane problemy społeczne ostają się po konfrontacji, i jak są redefiniowane odpowiednio do tego, aby przetrwać. Podobnie , nie powiedzą nam prawie nic o tym, w jaki sposób inne problemy społeczne na tym etapie więdną, giną czy po prostu przepadają. To, że badacze problemów społecznych pomijają tą kluczową fazę dziejów problemów społecznych jest, wydaje mi się, spowodowane ich wyjątkową krótkowzrocznością
Uformowanie oficjalnego planu działania.
Ten etap kariery problemów społecznych reprezentuje decyzję społeczeństwa co do tego, jak będzie ono działać w odpowiedzi na dany problem. Polega on na zbijaniu w jedną całość oficjalnego planowania działań, jakie ma miejsce w organach prawodawczych, komitetach legislacyjnych i jednostkach wykonawczych. Plan oficjalny niemal zawsze jest produktem przetargów, w które zaangażowane są rozmaite punkty widzenia i interesy. Kompromisy, upoważnienia, przetargi, uleganie wpływom, odpowiedzi na użycie władzy i sądy co do tego, co można się zastosować - wszystko ma swoje znaczenie przy ostatecznym sformułowaniu (planu). Jest to proces definiowania i redefiniowania przebiegający w skoncentrowanej postaci: formowanie, ponowne wypracowanie i uzgodnienie wspólnego obrazu problemu społecznego tak, że ostateczny rezultat może być jedynie dalekim odbiciem obrazu z wcześniejszych stadiów kariery. Oficjalny, ustanowiony plan sam z siebie określa oficjalną definicję problemu. Reprezentuje też sposób, w jaki społeczeństwo - za pośrednictwem swoich oficjalnych agend - postrzega problem, i jak chce działać w jego sprawie.
Takie obserwacje często mają miejsce. Często też odwołują się do przebiegu procesu definiowania, który ma istotne znaczenie dla dziejów problemu. Oczywiście, skuteczne i trafne badania problemów społecznych powinny obejmować także to, co dzieje się z problemem w procesie uzgadniania oficjalnych działań.
Wdrożenie oficjalnego planu działania.
Twierdzenie, że plan oficjalny i jego implementacja są w praktyce tym samym, kłóci się z rzeczywistością. Niezmienny do pewnego tylko stopnia, a zwykle możliwy do przekształcenia, zastosowany plan jest w praktyce modyfikowany, przekręcany i przeobrażany; często też przybiera zupełnie nieoczekiwany kierunek. I należy się tego spodziewać. Implementacja planu inicjuje nowy proces kolektywnego definiowania. Ustanawia też scenę dla formowania nowych kierunków działania - częściowo dla tych (ludzi), którzy są wciągnięci w problem, a częściowo dla tych, których dotyczy sam plan. Ludzie, którym zagraża utrata pewnych korzyści będą dążyć do ograniczenia planu lub do skierowania go gdzie indziej. Ci natomiast, którzy w wyniku wdrożenia planu zyskują, mogą poszukiwać nowych możliwości. Może się też zdarzyć, że obie grupy wypracują nowy, kompromisowy układ nie przewidziany w planie. Administracja i personel zajmujący się jego realizacją dążą do zastąpienia oficjalnej polityki leżącej u podstaw planu własną taktyką. Zwykle wyłaniają się też rozmaite rodzaje układów pośrednich, które centralny obszar problemu społecznego pozostawiają nietknięty, lub transformują inne jego obszary na takie sposoby, jakie oficjalnie nie były przewidziane. Rodzaj kompromisów, ugrupowań, nieprzewidzianych układów i niezamierzonych transformacji o których tu mowa, może być doskonale zrozumiany w aspekcie wcześniejszych prób realizacji oficjalnego planu. Podobne konsekwencje miało na przykład wprowadzenie prohibicji. Notorycznie pojawiają się one (te konsekwencje) przy okazji działań rozmaitych agend regulujących życie w naszym kraju. Można je dostrzec, kiedy wprowadzane są prawa zaprojektowane do walki z problemem przestępczości. Nie sądzę, aby jakikolwiek aspekt ogólnie nakreślonego obszaru problemów społecznych był ważniejszy, mniej zrozumiany i gorzej zbadany niż ten właśnie, związany z nieprzewidzianymi i niezamierzonymi przekształceniami w obszarze problemów społecznych, które to przekształcenia są wynikiem wdrażania oficjalnego planu działania. Nie mogę zrozumieć, czemu badacze problemów społecznych, zarówno w badaniach, jak i formułując teorię, są w stanie zignorować zasadniczy ten krok w życiu problemów społecznych.
Mam nadzieję, że moje rozważania dotyczące pięciu stadiów pełnej kariery problemów społecznych ukazują potrzebę odkrycia nowej perspektywy i podejścia w socjologicznych badaniach nad problemami społecznymi. Absolutnie konieczne wydaje mi się usytuowanie problemów społecznych w kontekście procesów kolektywnego definiowania. Opisany proces determinuje to, czy problemy są rozpoznane jako istniejące, czy nadają się do rozważenia, jak mają być rozważane, co się robi w ich sprawie, i w jaki sposób rekonstytuuje się je podczas działań zmierzających do ich kontrolowania. W procesie tym dokonuje się żywot, kariera i los problemów społecznych. Ignorując go posiadamy jedynie fragmentaryczną wiedzę i fikcyjny obraz problemów społecznych. (...)
Malcolm Spector
John I.Kitsuse
Social Problems as Claims-Making Activities.
(...) W przeszłości pojęcie problemu społecznego było podstawowe dla badania patologii społecznej, dezorganizacji, zachowań dewiacyjnych, konfliktu wartości i labelingu. Użycie problemu społecznego jako wyznacznika patologii społecznej, lub vice versa, prowadzi jednak do zdefiniowania jednego przedmiotu przy pomocy dwóch terminów. Jeśli na przykład prostytucję klasyfikuje się jako patologię społeczną i jednocześnie postrzega jako problem społeczny, zastosowanie drugiego z terminów w żaden sposób nie oddaje naszego rozumienia prostytucji. Czy zatem istnieje dający się wyróżnić przedmiot dla studiów nad problemami społecznymi?
Uznanie problemów społecznych za rodzaj stanu musi ustąpić wobec koncepcji, która każe traktować je za rodzaj aktywności. Będziemy ją nazywać działalnością roszczeniową i przedstawimy stosunkowo formalną definicję w tej kwestii. (...)
Problemy społeczne jako działania.
Fuller i Myers określają problem społeczny jako „stan definiowany przez znaczącą liczbę osób jako dewiacja od pewnej normy, którą oni podzielają”. Rozważaliśmy już problemy metodologiczne dotyczące liczby ludzi w definicji problemu społecznego. Jak wielu ludzi? Co muszą robić, aby socjolog zakwalifikował stan do kategorii problemów społecznych i podjął analizę? Na te pytania nie da się odpowiedzieć. Jeśli usuniemy odwołanie do liczby osób, to co nam pozostanie? Jakie rodzaje stanów są problemami społecznymi?
Sądzimy, że jakakolwiek definicja problemów społecznych, która zaczyna się „problemy społeczne to te stany...” prowadzi do konceptualnego i metodologicznego impasu, w którym niemożliwe staje się wyszczególnienie obszaru studiów. Pytanie zatem brzmi: jeżeli problemy nie mogą być stanami, to czym w takim razie są?
Najkrócej mówiąc, są rodzajem działalności (podejmowanej przez) tych, którzy potwierdzają istnienie stanu i definiują go jako problem.
W rozwijaniu definicji przedmiotu dla studiów nad problemami społecznymi pomocne może być odwołanie się do badań nad zatrudnieniem. (...)
Choć w zakresie studiów nad zatrudnieniem reprezentowane są rozmaite podejścia teoretyczne, podstawowa teoria socjologiczna, która może pomóc w podejściu do problemów społecznych, jest także główną orientacją w zakresie badań nad zatrudnieniem. Chodzi tu o symboliczny interakcjonizm. Interakcjonistyczne spojrzenie na socjologię zawodów najlepiej daje się zauważyć w pracach Hughesa i jego kontynuatorów. Ten właśnie zestaw literatury może nas przeprowadzić przez teoretyczną analogię do naszych badań nad problemami społecznymi. Badania nad pracą i zawodami są istotne także w inny sposób: działalność wokół problemów społecznych jest pracą wielu ludzi - dziennikarzy, specjalistów, polityków, pracowników socjalnych, rzeczników praw i działaczy związkowych. Wiele aspektów problemów społecznych może być wyjaśnianych dzięki studiowaniu ludzi, którzy działają na rozmaitych etapach procesu kreowania problemów społecznych.
Nasze badanie może okazać się zbieżne lub nawet identyczne z badaniami nad pracą i zawodami skupiającymi się na działaniach podejmowanych przez kobiety i mężczyzn, którzy starają się zarobić na życie. Gdziekolwiek i kiedykolwiek ludzie są zaangażowani w taką działalność, dostarczają tematu dla socjologów pracy. Nie ma znaczenia, czy tylko kilku, czy też bardzo wielu ludzi zaangażowanych jest w taką aktywność. Jeśli tylko nieliczni praktykują aktywność, możemy obserwować, badać i studiować ich wszystkich. Jeśli w aktywność zaangażowana jest wielka liczba osób, musimy znaleźć przeciętną lub wskazać przykład. Nawet jeśli tylko jedna osoba zarabia na życie w czasie swojej aktywności, dalej można uczynić ją przedmiotem badania - opisując jej aktywność, to, w jaki sposób doszła do wykonywania zawodu, z kim wiąże się, aby zrealizować cel, jak jej aktywność dotknięta zostaje przez obecność lub brak współpracowników czy kolegów itd.
Chcemy zatem zdefiniować przedmiot socjologii problemów społecznych w taki sposób, aby badacz mógł przeprowadzić całą procedurę jednakowo efektywnie, co badacz pracy i zawodów. (...) Badacz problemów społecznych powinien odkrywać naturę działań wokół problemów społecznych i rozwijać podejścia, które jasno i zwięźle szacować będą ich wyjątkowy charakter. W obu przypadkach bierze się pod uwagę konkretne rodzaje aktywności: wcześniej technicznym pojęciem dla aktywności była praca. Obecnie musimy zaproponować, zdefiniować i przedyskutować termin określany przez nas jako działalność roszczeniowa.
Definicja problemów społecznych.
Nasza definicja problemów społecznych skupia się na procesie, w którym członkowie społeczeństwa definiują domniemany stan jako problem społeczny. I tak, definiujemy problem społeczny jako działalnośc jednostek lub grup stwierdzających krzywdę lub zgłaszających roszczenie wobec pewnego domniemanego stanu. Waga problemu społecznego zależy od organizacji aktywności zakładającej potrzebę wyrażenia, ukierunkowania lub zmiany pewnych warunków. Centralną kwestią teorii problemów społecznych jest oszacowanie wagi, natury i skuteczności działalności roszczeniowej i innej z nią związanej. Teoria taka powinna uwzględniać działalność jakiejkolwiek grupy zgłaszającej wobec innych roszczenie dotyczące akcji naprawczej, materialnego wynagrodzenia, załagodzenia społecznych, ekonomicznych, prawnych czy politycznych ułomności.
Chcielibyśmy krótko odnieść się do słowa „domniemany”, które pojawiło się w definicji. (...) Używamy go, aby podkreślić, że jakiekolwiek roszczenie czy skarga dotyczy raczej stanu, o którym mniema się, że istnieje, niż stanu, którego istnienie my - jako socjologowie - jesteśmy w stanie zweryfikować czy stwierdzić. Oznacza to, że skupiając uwagę na procesie zgłaszania roszczeń, odkładamy na bok pytanie o to, czy roszczenia te są zasadne czy nie. (...) Nie interesuje nas, czy istnieje stan, o którym mowa. (...)
Interesuje nas budowa teorii działań roszczeniowych, a nie teorii stanów (obiektywnych). Wyznacznikiem stanu obiektywnego będzie zatem twierdzenie, jakie się o nim czyni, a nie ważność tego twierdzenia określona z jakiejś niezależnej pozycji, na przykład z pozycji naukowca. Broniąc się przeciwko tendencji do powrotu do analizy stanów, zauważmy, że nawet istnienie stanu jako takiego nie jest dla naszej analizy istotne i w zasadzie leży poza nią. Nie obchodzi nas, czy stan o którym mowa istnieje czy nie. (...)
Postawiwszy sprawę w skrajny i, jak się wydaje, niezbyt rozsądny sposób, spróbujmy uczynić ją nieco jaśniejszą. Wątpliwości co do takiego podejścia mogą wiązać się z faktem, że określone warunki rzeczywiście istnieją gdzieś tam - w realnym świecie. Obiekcje mogą być także osadzone w poglądach takich, że pewne domniemane stany wydają się być jedynie fenomenami, które socjolog jest w stanie odkryć i zweryfikować. Zacznijmy od drugiego z tych punktów.
Przypuśćmy, że trzy różne grupy zgłosiły następujące roszczenia:
Polityka naboru studentów prowadzona w Paramount University Medical School systematycznie dyskryminuje kobiety i kandydatów z mniejszości; łamie zatem zasady działania afirmatywnego.
Woda w Brown River jest skażona i stanowi zagrożenie dla zdrowia mieszkańców miasta.
W górskich rejonach Wyoming wylądowały i założyły bazę istoty z innej planety. Przygotowują atak na Stany Zjednoczone.
Socjolog może się czuć kompetentny do oszacowania zasadności roszczenia pierwszej z grup, pozostawiając drugą biologom; może też uznać, że roszczenia trzeciej grupy są bezpodstawne, na przykład badając aktywność tej grupy jako rezultat grupowego złudzenia. Sformułujmy jednak każde z tych pytań inaczej: czy nabór w Paramount University jest problemem społecznym; czy jakość wody w Brown River jest problemem społecznym; czy istnienie gości z innej planety jest problemem społecznym? Jeśli tak postawimy problem, weryfikacja twierdzeń o stanach przestaje być zasadniczym elementem socjologicznej analizy problemu społecznego. Bo przecież na jakim gruncie teoretycznym fakty o pewnych stanach są badane, a o innych odrzucane? Fakt, że socjolog wydaje się być profesjonalnie przygotowany do oceny faktycznego charakteru pewnych roszczeń co do stanów, nie powoduje, że teoretycznie uzasadniony staje się pogląd, iż uprawnienie roszczenia jest fundamentalne dla analizy problemu społecznego. Jednak jeżeli sprawą podstawową dla problemu społecznego jest aktywność roszczeniowa, to faktyczna podstawa twierdzenia o rasistowskiej czy seksistowskiej polityce w szkołach medycznych nie może być bardziej istotna dla jej statusu jako problemu społecznego niż rzeczywista podstawa dla stwierdzenia inwazji galaktycznej.
Uporczywość socjologów w tropieniu pewnych stanów jako faktycznej podstawy dla uznania problemów społecznych pociąga za sobą dwie niezbyt szczęśliwe konsekwencje. Po pierwsze, socjologowie mylą własny udział w uznawaniu (za istotne) niewielkiej liczby roszczeń z prawem do autorytatywnych twierdzeń w takim zakresie, w jakim ich kompetencje są uznane i rozpoznane. Na przykład, na jakiej to podstawie socjologowie mogą zgłaszać pretensje do prawa głosu w sprawie pewnych właściwości marihuany lub jej efektów genetycznych? Po drugie, nieuchronnie lokują się oni na pozycjach, zmuszających do zapożyczania ustaleń innych dyscyplin, których (tych twierdzeń) wagi i rzetelności nie są w stanie ocenić. (...) Na tej podstawie twierdzenie, że socjolog problemów społecznych powinien pozostawić z boku kwestię obiektywnych podstaw stanów domniemanych, a nawet posunąć się do obojętności wobec ich istnienia, nie wydaje się już takie skrajne. Czy ma to oznaczać, że te stany w ogóle nie istnieją, lub że socjolog lub jakikolwiek inny naukowiec nie powinien uwzględniać ich istnienia w opracowaniu i nie badać ich samych? Oczywiście, że nie. Czymkolwiek nie wydawałaby się rzeczywista podstawa stanów, o których twierdzi się, że istnieją, to działalność roszczeniowa - tak jak i inne z nią związane - sama w sobie stanowi przedmiot socjologii problemów społecznych. Sądzimy, że działalność taka ma miejsce, i że może być zarejestrowana i analizowana z perspektywy socjologicznej.
Aktywność roszczeniowa.
Działalność, w trakcie której zgłasza się roszczenia, skargi czy żądania zmiany stanowi sedno tego, co nazywamy działalnością wokół problemów społecznych. Definicja stanów jako problemów społecznych jest konstruowana przez członków społeczeństwa, którzy usiłują przyciągnąc uwagę do sytuacji, którą uznają za szkodliwą, i którzy próbują zmobilizować instytucje do do zrobienia czegoś w sprawie.(...)
Zgłaszanie roszczeń zawsze jest formą interakcji: skargą wysunięta przez jedną stronę wobec drugiej, że coś trzeba zrobić z jakimś domniemanym stanem. Roszczenie zakłada, że zgłaszający ma co najmniej prawo być wysłuchanym, o ile nie prawo do pełnej satysfakcji. List od wyborcy do kongresmena z prośbą o pomoc jest w pewnym zakresie roszczeniem. Tak samo rezolucja grupy profesjonalistów domagających się zakończenia wojny w Indochinach. Generalnie, działalność roszczeniowa składa się z żądania usług, wysyłania formularzy, składania skarg, wytaczania spraw sądowych, zwoływania konferencji prasowych, przeprowadzania rezolucji, publikowania oświadczeń, zamieszczania wzmianek w gazetach, wspierania lub odrzucania pewnych akcji rządowych lub polityki, organizowania pikiet czy bojkotów; wszystko to są zjawiska typowe dla życia społecznego i politycznego. Wszyscy, którzy włączają się w te rodzaje aktywności uczestniczą w procesie definiowania problemu społecznego. (...)
Nasza definicja problemu społecznego nie może być stosowana przez socjologów bez uwzględnienia perspektywy uczestników, którzy roszczą i odpowiadają na roszczenie. To jest, definicja nie dostarcza socjologom kryteriów, które umożliwiałyby im, „z zewnątrz”, rozróżnić między działaniem roszczeniowym a nie-roszczeniowym. Socjologiczna klasyfikacja jakiegoś działania jako roszczeniowego nie opiera się na cechach właściwych tej aktywności, ale raczej na układzie interakcji, w których uczestnicy mają pewne założenia i żądają czegoś w imię prawa do odpowiednich działań. Nasza definicja wymaga zatem, aby socjolog wziął pod uwagę to, jak uczestnicy pewnej aktywności ją definiują.
Zwykle socjolog nie ma trudności z rozpoznaniem i klasyfikacją działań określanych jako roszczenie, ponieważ są one tak właśnie rozpoznawane i interpretowane także przez uczestników. Oznacza to, że roszczenia są kategorią potoczną, rozumianą przez członków społeczeństwa i zwykle związaną z takimi pojęciami jak żądania, skargi, prośby.
Jest wiele powodów aby twierdzić, że techniczna kategoria roszczenie jest także kategorią używaną przez uczestników. Jakkolwiek rutynowe i zwyczajne może być wydarzenie, uczestnicy działań muszą określić jego sens jako roszczeniowy. Skarga zaprezentowana w najzwyczajniejszy sposób może czasami zostać interpretowana i odrzucona jako bezsensowna, natomiast działanie dziwaczne, jak na przykład przesłanie komuś odciętego ludzkiego ucha może zostać zinterpretowane jako terrorystyczne żądanie zwolnienia więźniów politycznych. Jak to pokazali Horowitz i Liebowitz, roszczenia i żądania mogą znaleźć taki sam odzew jak przestępstwo i dewiacja, automatycznie tracąc legitymację, stając w odmiennym świetle i wywołując całkowicie odmienną reakcję ze strony społecznych instytucji. To, co z punktu widzenia uczestników może być prezentowane jako roszczenie, przez instytucjonalne autorytety może być zdefiniowane jako symptom choroby psychicznej czy szaleństwa. (...)
Może inny przykład lepiej pokaże wynikającą ze społecznego konstruowania naturę „roszczeń” jako kategorii (analitycznej). Działania odmienne od konwencjonalnych mogą zostać użyte zarówno do zgłoszenia roszczeń, a mogą też same być interpretowane jako roszczenie, cokolwiek miały na celu. Utrzymanie definicji sytuacji jako przypadku zgłaszania roszczeń może się uczestnikom udać lub nie. Weźmy dziennikarza piszącego o brudzie w lokalnych jadłodajniach i restauracjach. Mimo że historia wprost nie krytykuje ani departamentu zdrowia, ani właścicieli restauracji, nie nawołuje także do podejmowania jakichkolwiek działań, to zarówno urzędnicy od zdrowia jak i właściciele restauracji mogą odczytać artykuł tak, jakby on to wszystko w sobie zawierał. Reportaż jest zatem odczytywany jako roszczenie. (...)
Roszczenia są zwykle definiowane przez uczestników, a nie przez socjologa-obserwatora. Kiedy uczestnicy używają konwencjonalnych form do wyrażenia skarg i żądań, to rozpoznanie i konotacja tych skarg jako roszczeń może być rutynowa. Znaczny wysiłek może natomiast zostać włożony w zdefiniowanie roszczeń, kiedy używa się środków niekonwencjonalnych. Pewne zdarzenia nie zaplanowanejako roszczenia mogą tak właśnie zostać zaklasyfikowane i traktowane. Pewne zdarzenia pomyślane jako roszczenia mogą być tak niejasne, że nikt może nie nadać im takiego znaczenia. (...)
W najbardziej oczywisty sposób działania roszczeniowe każą się zastanowić nad żądaniami, jakie zwolennicy rozmaitych reform i ruchów społecznych wysuwają wobec agencji rządowych i urzędników. (...) Jednakże istnieje rozmaitość innych kontekstów i forum, na których można stawiać problemy społeczne. Na przykład, jeżeli legislatura może podlegać naciskom, żeby zdekryminalizować homoseksualizm między dorosłymi, którzy wyrażają zgodę na akt homoseksualny, to American Pychiatric Association może także podlegać naciskom wewnętrznym i zewnętrznym, spoza profesji, aby zadeklarować, że homoseksualizm per se chorobą nie jest. Podobnie - rada Amerykańskiego Stowarzyszenia Bibliotek może żądać, aby Biblioteka Kongresu przestała klasyfikować książki o ruchu gejowskim pod etykietą „perwersje seksualne”. Podobne przykłady roszczeń wobec problemów społecznych dostarczają nam informacji przydatnych dla rozwoju socjologii problemów społecznych.
Rodzaje pytań wobec roszczeń.
Mając zdefiniowany i zidentyfikowany fenomen do studiów, jakie pytania możemy zadać, i jakie rodzaje analizy zaproponować wobec danych z tym fenomenem związanych? (...)
Jeśli rozpatrujemy problemy społeczne jako działania roszczeniowe, staje się oczywiste, że łatwo możemy też ulokować te działania i ludzi w nie zaangażowanych w pewnej społeczności czy społeczeństwie. Możemy odnaleźć ludzi, którzy piszą do swoich posłów, składają petycje do urzędu miejskiego, podpisują protesty, składają wnioski do lokalnych agend administracji itd. Całkiem zwyczajne i rozsądne pytanie, jakie przychodzi w tym miejscudo głowy, to: czemu ci ludzie to robią? Co każe ludziom składać wnioski, protestować, domagać się zmiany, wstępować do organizacji i uczestniczyć w ruchach społecznych?
Stawiając podobne pytania, nieodmiennie kierujemy uwagę na jednostki, społeczną charakterystykę włączonych (w działania), oraz na różnice między tymi, którzy biorą udział (w działaniach) i tymi, którzy udziału nie biorą. Jakie zasadnicze cechy sprawiają, że ludzie dołączają do grupy, domagają się zmian i biorą udział w protestach? Charakterystyka roli przywódcy i społeczne determinanty lub podstawowe charakterystyki przywódców pokazywane są, kiedy centrum zainteresowania stanowią grupy czy ruchy społeczne.
Opisywanie działań roszczeniowych przez dawanie przykładów uczestników w celu odnalezienia indywidualnych i społecznych charakterystyk wiążących się z uczestnictwem w tych działaniach odciąga uwagę od organizacji samych roszczeń. Skoro rozważamy same działania jako sprawę zasadniczą dla problemów społecznych, skupiamy się na formach tych działań. Pytamy raczej o to, jak to się dzieje, że działania są organizowane w takim a nie innym kształcie, niż o to, dlaczego uczestnicy są w nie wciągnięci. (...)
Wróćmy na krótko do analogii z socjologią pracy i zatrudnienia. Dziedzina ta nie zaprząta sobie głowy pytaniem „dlaczego ludzie pracują”. Opisuje raczej i analizuje to, jak praca jest zorganizowana; pyta, czemu praca jest zorganizowana w taki właśnie sposób, czemu pewne prace są zorganizowane tak a nie inaczej. Podobnie, możemy zapytać, czemu działania związane z problemami społecznymi są takie a nie inne, jakie różnice istnieją w organizacji działań i czemu z czasem to się zmienia.
A bardziej konkretnie, jakie pytania możemy postawić wobec działań roszczeniowych? Po pierwsze, zastanówmy się, z czego składa się roszczenie, jakie są jego podstawowe części. Roszczenie to żądanie, jakie jedna grupa wysuwa wobec innej. W jaki sposób obie grupy formują się tak, że jedna zgłasza, a druga jest adresatem? Po drugie - w jaki sposób zgłaszający (roszczenie) decyduje się, do kogo je zaadresować? (...)
Spójrzmy jednak także na drugą stronę; rozmaite agendy, do których adresuje się roszczenia, selektywnie przyjmują lub odrzucają rozmaite ich rodzaje. Wiele takich agencji jest powołanych, aby służyć ludziom, odpowiadać na ich monity i rozwiązywać ich problemy. Przyjmowanie roszczeń to ich interes. Czasami jest to business zmonopolizowany, a czasami konkurencyjny. Agendy i ich personel mogą czasami dążyć do rozszerzania zakresu uprawnień, zwiększania budżetu i rozszerzania pola działania. Jeden na to sposób, to wykonywać więcej pracy; inny - zachęcać bardziej różnorodną klientelę, aby korzystała z usług. Agendy mogą uczynić proces roszczeniowy bardziej przyjaznym i prezentować się różnorodnej publiczności swoją dobrą wolę w rozwiązywaniu problemów. Niektórzy (spośród tych), co zgłaszają roszczenia są bardziej pożądani (przez agencje) niż inni. Agendy mogą odrzucać skargi od osób o niskim statusie, od grup, które nie będą okazywać wdzięczności za ich usługę, oraz od grup, których nie da się łatwo zaspokoić w sposób, na jaki przygotowana jest agenda.
Agendy mają swój własny pogląd na pracę, do wykonania której są powołane, i na klientelę, która ma prawo domagać się usług. Mogą się podjąć lub odmówić rozpoznania, zaakceptowania lub zarejestrowania proponowanego roszczenia. Każdy z wielu rozmaitych czynników może mieć wpływ na ocenę posiadanej władzy i chęci, na interpretację uprawnień, a w końcu może się przyczynić do przyjęcia lub odrzucenia roszczenia. Ludzie skarżący się na uciążliwy zapach w sąsiedztwie mogą przebyć ciernistą drogę w poszukiwaniu agencji, która będzie chciała zająć się sprawą. Czasem nikogo nie można znaleźć, i skarga pozostaje niezauważona. W trakcie procesu istniejąca treść roszczenia może zostać zmieniona; może zostać zmieniony jej punkt ciężkości tak, aby odpowiadał podejściu stosowanemu przez agencję lub biuro. Na przykład, jeśli w społeczności prowadzi się opiekę nad zdrowiem psychicznym, żądania, które pierwotnie skierowane by były do policji i stały się problemem prawnym, mogą być formułowane jako problemy dotyczące zdrowia psychicznego. Może się tak zdarzyć nie tylko dlatego, że pracownicy opieki psychiatrycznej w taki właśnie sposób odpowiadają na problem, ale także dlatego, że ludzie prezentują swoje żądania jako problemy zdrowia psychicznego tak, aby odpowiednia agencja mogła zareagować.
Przykład ten pokazuje, że nie ma prostej, mechanicznej, przyczynowej relacji między stanem, poczuciem niezadowolenia z niego i aktywizacją odpowiedzi na żądania. Faktycznie można tu odwrócić konwencjonalny argument, że kłopotliwe, szkodliwe czy dysfunkcjonalne warunki wywołują brak zadowolenia, który z kolei wywołuje reakcję instytucji. Istnienie agencji powołanej do radzenia sobie z określonymi stanami wywołuje w populacji niezadowolenie że stanów, które pierwotnie nie byłyby zauważone lub które podlegałyby rutynowej adaptacji. Znaczy to tyle, że świadomość dostępności świadczeń prowadzi do definicji pewnych stanów jako kłopotliwych czy szkodliwych, i do rozpoczęcia działań na nie skierowanych. (...)
Kolejna, mniej oczywista kwestia, wprowadza taką koncepcję, że rozwiązania stwarzają problemy przez tworzenie struktury, w ramach której problemy mogą być formułowane. Wielu autorów z zakresu problemów społecznych twierdziło, że przekonanie, iż w sprawie jakiegoś stanu można coś zrobić jest konieczne, aby stał się on problemem społecznym. Ludzie nie definiują jako problemy tych stanów, które postrzegają jako niezmienne, właściwe ludzkiej naturze lub wynikające z woli Boga. Nie można też stwierdzić, że niezadowolenie lub oburzenie są naturalne czy uznawane za oczywiste. Każde doświadczenie dyskomfortu czy braku satysfakcji ma swoje korzenie w dostępności, jeśli nie pewności istnienia remedium, kuracji, reformy i rozwiązania kłopotów. Ci, którzy ustalają standardy, domagają się ekspertyz i kuracji mogą sugerować, że warunki, które wcześniej uważano za wynikające z ludzkiej natury mogą być poprawione. Przez definiowanie, nazwanie, wprowadzanie teorii mającej służyć wyjaśnianiu kłopotu, sprawiają, że także dla innych możliwe staje się doświadczenie pewnych aspektów ich otoczenia jako niezadowalających; aspektów, z których wcześniej nie zdawali sobie sprawy. (...)
Niezadowolenie, które dostarcza treści i tworzy bazę dla roszczeń jest produktem interakcji między tymi, którzy roszczenie zgłaszają - mogą to być klienci lub petenci - i tymi, którzy tworzą słownictwo niezadowolenia i możliwości rozwiązań alternatywnych. Rozwiązania, podobnie jak stany, są domniemane. Tylko wcześniejsze istnienie układów instytucjonalnych i domniemanych rozwiązań sprawia, że problemy mogą istnieć, że mogą być postrzegane, że można je nazwać i podejmować wobec nich działania. (...)
Znaczenie wartości
Ocena wartości (...) prowadzi ludzi do doświadczenia warunków jako zagrażających i do zdefiniowania ich jako problemów społecznych. Problemy społeczne są bardzo silnie obciążone moralnością i wartościami. Zgłaszający roszczenia często wyrażają oburzenie, formułują swoje roszczenia jako żądania bardziej sprawiedliwych, uporządkowanych, ludzkich czy lepszych stosunków. Roszczenia są fenomenem normatywnym. Są stwierdzeniami dotyczącymi stanów, które nie powinny istnieć; Coś powinno zostać zrobione, aby te stany naprawić. Dlatego właśnie koncepcja wartości jest niezwykle istotna dla analizy problemów społecznych. (...)
Użycie wartości do wyjaśniania dlaczego ludzie definiują stany jako problemy społeczne jest wyjaśnieniem tautologicznym. Pomija się tu ważną kwestię empiryczną, a mianowicie - jak, i w trakcie jakiego procesu wartości wywołują taki efekt? Jeśli chcemy wyjaśnić, czemu ludzie definiują pewien stan jako problem społeczny, możemy ich obserwować, kiedy zgłaszają żądania zaradzenia warunkom, które uznają za niebezpieczne. To jest, widzimy że dokonują oceny na podstawie wartości i używają argumentów na nich opartych. Możemy także obserwować współzawodnictwo, opór i ataki grup opozycyjnych. Cóż moglibyśmy dodać, jeśli wyjaśnimy te zachowania przez stwierdzenie, że to wartości podzielane przez tych ludzi popychają ich do działań? Po pierwsze, wniosek, że ludzie mają wartości, lub że różne grupy mają różne wartości, wyciągnięty został na podstawie zachowań, które chcielibyśmy wyjaśnić. Widzimy, że ludzie zachowują się różnie. Sądzimy, że mają różne wartości. Używamy zatem tych wartości do wyjaśniania, dlaczego ludzie zachowują się inaczej.
Mamy dwa rozwiązania tego problemu. Jedno - wyraźnie ugodowe, drugie natomiast bardziej skrajne. Ugodowe rozwiązanie uznaje, że problemy społeczne to aktywność jednostek bądź grup. Zapytać, jakie są przyczyny problemów społecznych, lub co sprawia, że działania wokół problemów trwają, oznacza tyle, co zapytać, co skłania uczestników do podejmowania tych działań. Pewne grupy mogą wejść na arenę problemu społecznego przez moralne oburzenie - na przykład dążący do reform działacze ruchów humanitarnych, bojownicy rozmaitych przekonań i cała rozmaitość tych, co „czynią dobro”. Jednakże nie każde działania związane z problemami społecznymi biorą początek w tego rodzaju bezinteresownej, opartej na przekonaniach aktywności. Krzyżowcy ludzkich praw z definicji mają poprawiać dolę „tych innych”, którym się nie wiedzie. Sami nie są ofiarami warunków, które pragną zlikwidować. Kiedy ci, którzy się poskarżą, będą też twierdzić, że są ofiarami pewnych warunków, powiemy, że stanowią grupę interesu. Grupy interesu zatem to ci, którzy zgłaszają, że mogą coś stracić albo zyskać w taki sposób, jakiego nie doświadczy nikt inny w społeczeństwie. Na przykład, w działaniach zmierzających do dekryminalizacji homoseksualizmu, the Gay Activists Alliance włączony jest w proces legislacyjny jako grupa interesu; natomiast kościoły, instytucje państwowe i inne organizacje wspierające tworzenie takiej ustawy robią to bezinteresownie i na gruncie przekonań. (...)
Interes definiujemy jako. jakąkolwiek realną i materialną korzyść, której jednostka lub grupa się domaga, lub też której inni przypisują uzyskanie takiej korzyści w rezultacie pewnych działań. Zakres tej definicj jest tak szeroki celowo; chcemy bowiem zasugerować, że chyba każdy obiekt w życiu społecznym może się stać centrum zainteresowań w działalności związanej z problemami społecznymi. Nie wszystkie grupy wkraczające na scenę problemów społecznych robią to w celu ochrony pewnych interesów; ich dążenia mogą być altruistyczne. Podobnie, nie wszystkie działania grup interesu są ukierunkowywane na definiowanie problemów społecznych. Na przykład, znaczna część pracy National Association for the Advancement of Colored People - ciała, które zwykle włącza się w działalność roszczeniową, boryka się z problemami organizacyjnymi takimi jak znalezienie pieniędzy na stypendia, rekrutacja członków czy planowanie corocznych spotkań.
Grupy definiujące pewne stany jako problemy społeczne mogą być podtrzymywane przez interesy lub wartości, lub też ich kombinację. (...)
Umiarkowane, lub kompromisowe podejście zakłada różnicę między związnymi z interesem, a zorientowanymi na wartości działaniami wokół problemów społecznych. Bierze się to z założenia, że sądy oparte na wartościach prowadzą ludzi do definiowania stanów jako problemów społecznych. Zapewnia też miejsce dla tych uczestników, którzy kierują się wyłącznie wartościami, kiedy jednocześnie wiadomo, że wielu włączonych w działania wokół problemów społecznych jest tam dla ochrony nabytych interesów. W dodatku istnieje prawdopodobieństwo, że grupa może szczerze popierać pozycję związaną z wartościami i przyjmować podejście pragmatyczne dla obrony interesów. Wartości i interesy stanowią tu konkurencyjne lub uzupełniające się wyjaśnienia aktywności jednostek lub grup wokół problemów społecznych. (...)
Poważne rozważania na ten temat zaprezentował Joseph Gunsfield w książce Symbolic Crusade. Gunsfield dokumentuje i interpretuje problem społeczny w kategoriach szerszego zestawu interesów kształtujących aktywność uczestników, choć oni sami mogą być niezdolni do opisania tych interesów. Gunsfield twierdzi, że ruchy trzeźwościowe i później prohibicyjne stanowiły urządzenia, dzięki którym grupy rywalizujące w dziewiętnastowiecznej Ameryce chciały określić, która grupa dominuje w społeczeństwie. Problem spożycia napojów alkoholowych podzielił społeczeństwo na starych, zasiedziałych protestantów i nowszych, katolickich imigrantów wypełniających miasta i coraz bardziej wpływających na amerykańską politykę. Ostateczne zwycięstwo prohibicji w 1919 roku stanowiło symboliczne zwycięstwo starych, lecz podupadających, zajmujących tereny wiejskie elit. Przegrały one prawie wszystkie ważne batalie; odniosły jednak - choćby i czasowo - zwycięstwo symboliczne. W efekcie, jak przekonuje Gunsfield, kiedy różne grupy spierały się o to, komu można pozwolić na picie jakich rodzajów alkoholu, to faktycznie angażowały się w walkę o dominację polityczną. (...)
W nasze rozważania o wartościach i interesach włączyć można C.W. Millsa klasyczne podejście do problematyki motywu. Kwestią dla niego była potoczna koncepcja motywu jako wyjaśnienia działań społecznych. Z jego punktu widzenia, motywy są zwykle postrzegane jako zalążki, czy czynniki prowadzące do działań, a zakorzenione w jednostkach. Z tego też powodu trudno je zidentyfikować, a do „prawdziwych” motywów działań niełatwo dotrzeć nawet jednostkom przez nie kierowanym. Badanie motywów jest zatem domeną specjalistów - psychologów, psychoanalityków czy socjologów - szkolonych w określaniu „prawdziwych” motywów, nie zaś motywów powierzchownych czy płytkich powodów, jakie uczestnicy mogą podawać jako wyjaśnienie swoich działań. (...)
Mills nazywa taki rodzaj analizy „kupczeniem motywami” i powątpiewa, że może on doprowadzić do sensownego wytłumaczenia działań społecznych. Proponuje w zamian całkowicie odmienną koncepcję motywu, i w konsekwencji - wartości. Motywy, jak twierdzi, to odpowiedzi, jakie ludzie daja na pytanie „dlaczego to zrobiłeś?”. Usiłują oni usprawiedliwić lub wyjaśnić kwestionowany sposób postępowania. Taką koncepcję motywu rozwinęli Scott i Lyman, a także Blum i McHugh. Kiedy w żaden sposób nie kwestionuje się linii postępowania, to jest kiedy jego znaczenie nie wydaje się problematyczne ani aktorom, ani publiczności, motywacja działań nie jest przedmiotem interakcji z innymi. Motywy w takim razie są produktem aktywności uczestników zmierzającej do wyjaśnienia problematycznych zachowań. Są rodzajem zasobów dostępnych w języku i kulturze grup, kiedy pojawiają się określone rodzaje pytań; a szczególnie pytania o znaczenie lub cel jakiegoś rodzaju aktywności. Ludzie używają motywów do odtworzenia znaczenia i przywrócenia biegu intrakcji zaburzonej lub zakwestionowanej.
Dalej Mills sugeruje, że taki sposób argumentacji jest sprzeczny z założeniem, że każde działanie ma właściwy sobie motyw. Wprowadza natomiast założenie, że motywy i ich wzory są kształtowane przez zasoby językowe i kulturowe. Co więcej, jeśli motywy rozpatruje się jako odpowiedzi na pytania dotyczące działań po fakcie, to nie mogą one być przyczyną tych działań. Zatem jednocześnie wiele odpowiedzi lub motywów jest możliwych w danej sytuacji. Używane motywy mogą się różnić w zależności od tego, kto zadaje pytanie - policjant, duchowny, mąż, syn, pracownik czy przyjaciel mogą uzyskać zupełnie inne odpowiedzi na pytanie „dlaczego to zrobiłeś?”. Mills ukuł wyrażenie „słownik motywów” w odniesieniu do tych wyborów i zasugerował, że takie słowniki symbolizują rozmaitość motywów, jakie mogą wybierać osoby zapytane „czemu to zrobiłeś?”.
Słowniki takie mogą się zmieniać z czasem, w miarę jak motywy są dyskredytowane jako wyjaśnienia, lub jak odkrywa się nowe uprawomocnienia dla działań. Na przykład, w dziejach ruchu wyzwolenia kobiet, aktywistki ochoczo zastąpiły motywy biofizjologiczne jako wyjaśnienie kobiecych niepowodzeń w ubieganiu się o pewne pozycje zwodowe przez motywy socjopolityczne. (...)
Koncepcję Millsa użyjemy do rekonceptualizacji znaczenia wartości dla działań prowadzonych wokół problemów społecznych. Wartości to wyjaśnienia, jakich ludzie udzielają dla poparcia swoich roszczeń, żądań i skarg. Zwykle roszczenia są wzmacniane przez komunikaty moralne, założenia wynikające z oceny wartości, czy wyrazy oburzenia. Autorzy roszczeń nie powiedzą po prostu „Chcemy, żebyś to zmienił”. Powiedzą „To nie w porządku, że tak się dzieje! To jest złe! Jest niesprawiedliwe, nieuczciwe i łamie nasze prawa! Taka sytuacja jest nie do przyjęcia i nie można się na nią godzić! Ludzi, którzy są w to zaangażowani powinno się powstrzymać! Dlaczego? Bo to nie po amerykańsku; to się kłóci z wiarą i religią, to poniżające, upokarzające, niezdrowe, wyniszczające, niebezpieczne i nieodpowiedzialne.”
Roszczenia wyrażają skargi w moralnym uniwersum. Wartości to te stanowiska, które wyrażają podstawę, podłoże skargi. Są używane do uprawomocnienia żądań, do wyjaśnienia nie tylko, co jest złe, ale także dlaczego jest złe. Podobnie jak motywy, wartości są zasobami języka; używa się ich do uprawnienia linii postępowania. W problemach społecznych wartości są wprowadzane dla uprawnienia roszczeń lub żądań, lub dla wyrażenia niezadowolenia czy oburzenia. Stanowią odpowiedzi na pytania „Czemu cię to złości?” lub „Co jest złego w sposobie w jaki robimy to teraz?”. Widząc to w taki sposób, wartości stanowią część informacji o problemach społecznych, a nie ich wyjaśnienie. Powiedzieć, że działalność związana z problemami społecznymi jest ściśle związana z wartościami oznacza nie to, że wartości są jedną z przyczyn problemów społecznych, lub że wartości prowadzą ludzi do definiowania stanów jako problemów. Wartości są raczej składnikami aktywności związanej z problemami społecznymi, i można je odszukać w tym, co uczestnicy mówią i robią.
Skoro istnieją słowniki motywów, istnieje też duży wybór wartości, których można użyć do wyartykułowania roszczeń. Mogą one być wybierane że względu na cel i odpowiednio do agencji, organizacji czy instytucji do której roszczenie jest kierowane. Strategia wyboru wartości może się opierać na analizie wcześniejszych sukcesów związanych z formułowaniem skargi w określony sposób. Na przykład grupa protestująca przeciwko zwolnieniu popularnego profesora może się zastanawiać, czy roszczenie formułować w kategoriach akademickiej wolność, swobód obywatelskich, rasizmu, seksizmu. Każda z tych pozycji jest związana z wartościami, i może być użyta do uprawnienia konkretnego roszczenia. Żadna nie stanowi właściwości okoliczności, która stała się przyczyną protestu; żadna zatem nie jest przyczyną tego, że się ją definiuje jako problem. Słowniki wartości służące do wyrażenia braku satysfakcji dostarczają uczestnikom wielu możliwości wyboru; wyboru, który nie jest zdeterminowany przez istniejące warunki jako takie. (...)
rozumiana, np. jako "symboliczny model rzeczywistości" stanowiący "symboliczną reakcję określonej grupy spoleczno-ekonomieznej na konkretne realia podziału pracy, stanowiącą próbę reinterpretacji porządku społecznego w ramach szczególnego, wysoce zintegrowanego światopoglądu", por.: Graham C. Kinloch: Ideology and Contemporary Sociological Theory, PrenticeHall. Inc. Englewood Cliffs, New Jersey, 1981, s. 165.
"In Fact. liberalism's admiration for science is sometimes so great, as to result in the very strong thesis of an identity between science and liberalizm", por.: J.A. Hali: Liberalism. Politics, Ideology and the Market. The University of North Carolina Press. Chapel Hill 1987, s. 9
ibid., s. 164
por. George Gilder: Wealth anct Poverty, Basie Books, New York 1981.
por. John Rawis: A Theory of Justice, Harvard University Press, Cambridge, Mass., 1971; ibid. Political Liberalism. Columbia University Press, New York 1993; Michael Walzer: Spheres of Justice. A defence ofPluralism and Equality, Basie Books. Inc.. Publishers. New York 1983;
Charles Murray: Loosing Ground. American Social Policy 1950-1980, Basie Books, Inc., New York 1984, s. 211-218
Peter Bauer: The grail of equality, w: William Letwin (ed.): Against Equality. Readings on Economic and Social Policy, The Macmillan Press Ltd. London and Basingstoke, 1983, s.387 i n.
por.: Charles E. Lindbloom, The Policy-Making Process, Englewood Cliffs, N.J. Prentice Hali. 1968, por. również: Charles E. Lindbloom, David K. Cohen: Usable Knowledge, New Haven and London, Yale University Press 1979.
por. Lance de Haven-Smith: Philosophical Critiques of Policy Analysis: Lindbloom, Habermas, and the Great Society, University of FIorida Press, Gainesville 1988.
materiał nieopublikowany, Rada ds Polityki Społecznej przy Prezydencie RP.
por. K. W. Frieske: Teoretyczne opcje socjologii problemów społecznych, w: K. Frieske (red.:) Socjologia problemów spoiecznych. Teorie i rzeczywistość, Ossolineum 1989, s. 99 i n.
por. Nico Stehr: Practical Knowledge. Applying the Sociat Sciences. Sagę Publications, London, Newbury Park, New Delhi, 1992. s. 147.
por. Pauł Johnson: Intelektualiści. Wyd. Editions Spotkania, Warszawa, s. 382-383.
John Rawis: Teoria sprawiedliwości. PWN 1994
ibid.: Political Liberalism. Columbia University Press, N.Y. 1993
Niklas Luhmann: Teoria polityczna państwa bezpieczeństwa socjalnego. Warszawa, PWN 1994
Nicholas Barr: Ekonomika polityki społecznej. Wyd. Akademii Ekonomicznej w Poznaniu 1993
Jolanta Supińska: Dylematy polityki społecznej. Wyd. Uniwersytetu Warszawskiego 1991
Stanisława Golinowska: Polityka społeczna państwa w gospodarce rynkowej. Studium ekonomiczne. Warszawa, PWN 1994
Charles Murray; Loosing ground: American Social Policy; NY, Manhattan Institute for Policy Research 1984.
John Schwarz; America's Hidden Succes: A Reassessment of Twenty Years of Public Policy; NY, W.W.Norton 1983.
George Gilder; Wealth and Poverty; NY, Basic Books 1981.
∗ T³umaczenie na podstawie: A.O.Hirschman The Rhetoric of Reaction; Perversity, Futility, Jeopardy ; Harvard University Press 1991; str: 1-8, 27-34, 50-60, 69-77, 81,82, 110-113, 116-119, 121, 122; Tutuły podrozdzia³ów pochodzi od tłumacza.
Gaetano Mosca Teoretica dei governi e governo parlamentare; w: Scritti politici.
Vilfredo Pareto Cours d'economie politique.
Tłumaczenie na podstawie wydania Basic Books, Inc. Publishers; New York 1982; str. 197-204,211-218.
W: „Sociology and the Public Agenda” red. W.J.Wilson; Sage Publications, 1993; str. 97-115.
R.Titmuss „The Gift Relationship”; New York, Vintage 1972.
D.Harris „Justyfying State Welfare”; Oxford, Basil Blacwell 1987.
C.Offe „Contradictions of the Welfare State”; Cambridge, MIT Press 1988.
M.Walzer „Spheres of Justice”; New York, Basic Books 1983.
G.Esping-Andersen „Politics Against Markets”; Princetown, Princetown Uniwersity Press 1985.
L.Mead „Beyond Entitlement; The Moral Obligations of Citizenship”; New York, Free Press 1986.
W: „Sociology and the Public Agenda” red. W.J.Wilson; Sage Publications 1993; str. 207-227.
Patrz: K.Philips „Post-Conservative America: People, Politics and Ideology in a Time of Crisis”; New York, Random House 1982.
Patrz: „The New Christian Right: Mobilization and Legitimation” ed. R.C.Liebman i R.Wuthnow; Hawthorne NY, Aldine de Gruyter 1983.
B.Y.Pines „The Tradicional Movement That Is Sweeping Grass-Root America”; NY, William Morrow 1982.
Patrz: „The New Christian Right....”.
W.S.Maddox i S.A.Lilie „Beyond Liberal and Conservative: Reassessing the Political Spectrum”; Washington D.C., Cato Institute 1984.
N.Glazer „The Limits of Social Policy”; Cambridge, Harvard University Press 1988.
W.A.Niskanen „Reaganomics: An Insider's Account of the Policies and the People”; New York, Oxford University Press 1988.
L.Uzzell „Contradictions of Centralized Education”; Cato Institute Policy Analysis 53 (May 30): 11, 1985.
R.McElvaine „Why the Debacle Shouldn't Hearten Liberals?”; The New York Times, 9 grudnia 1986.
H.Heclo „Reaganism and the Search for a Public Philosophy” w: „Perspectives of the Reagan Years” ed. J.L.Palmer; Washington, Urban Institute 1986.
R.Nisbet „Conservatism: Dream and reality”; Minneapolis, Universsity of Minnesota Press 1986.
R.Mishra „The Welfare State in Crisis: Social Thought and Social Change”; New York, St.Martin's 1984.
W: „Sociology and the Public Agenda” red. W.J.Wilson; Sage Publications 1993; str.287-299.
Wybór i tłumaczenie na podstawie wydania Basic Books, Inc. Publishers; New York 1981. Str. 64-74, 114-127.
A.Greeley „The Ethnic Miracle”; The Public Interest No.45, (jesieñ 1976).
I.Garfinkel i R.Haveman „Earnings Capacity, Poverty, and Inequality”; Institute for Researcz on Poverty Monograph Series, New York Academic Press 1977.
Ibidem.
E.Banfield „the Unveavenly City Revisited”; Boston; Little, Brown & Co. 1974.
Patrz G.Gilder „Visible Man: A True Story of Post-Racist America”; New York, Basic Books 1978.
E.Banfield „The Moral Basis of a Backward Society”; New York, The Free Press 1958.
A.Berle „American Economic Republic”; New York, Harcourt, Brace & World 1963.
H.Leibenstein „Poza schematem Homo Oeconomicus”; Warszawa, PWE 1989.
C.Jencks „Inequality; A Reassessment of the Effect of Family and Schooling in America”; New York, Basic Books 1972.
L.Tiger „Optimism; the Biology of Hope”; New York, Simon & Schuster 1979.
I.Kristol „Two Cheers for Capitalism”; New York, Basic Books 1978.
tłum. na podstawie: Commentary, grudzień 1994; s. 26 - 34
wstęp do R.Merton, R.A.Nisbet (red.): Contemporary Social Problems; An Introduction to the Sociology of Deviant Behaviour and Social Disorganization; Harcourt, Brace & World Inc. New York 1961, str. 3 -20.
Artykuł zamieszczony w: R.K.Merton, R.A.Nisbet (red) Contemporary Social Problems - An Introduction to the Sociology of Deviant Behaviour and Social Disorganization; Harcourt, Brace & World Inc. 1961. Str. 263 -288.
Artykuł zamieszczony w: R.K.Merton, R.A.Nisbet (red) Contemporary Social Problems - An Introduction to the Sociology of Deviant Behaviour and Social Disorganization; Harcourt, Brace & World Inc. 1961. Str. 697-737.
Pitirim A.Sorokin „An Experimental Study of Efficiency of Work under Various Conditions”; American Journal of Sociology, Vol.35 (May 1930), pp.765-82.
Tłumaczenie na podstawie artykułu zamieszczonego w „Social Problems”vol.20, wiosna 1973, no.4.
Eisenstadt S.N. (ed): Comparative Social Problems; New York, Free Press 1964.
Faunce W.A.: Problems of an Industrial Society; New York, McGraw-Hill 1968.
Gouldner A.W: Theoretical requirements of the applied social sciences; „American Sociology Review” 22 (february) 1957.,
Tłumaczenie na podstawie artykułu „Social Problems as Collective Behaviour”, który ukazał się w Social Problems, numer wiosenny z 1971r. (Vol. 18, nr.3).
Tłumaczenie na podstawie Constructing Social Problems; Menlo Park, California 1977; str. 73-96.
R.Fuller, R.Myers The Natural History of a Social Problems, American Sociological Review, 6/1941.
I.L.Horowitz, M.Liebowitz „Social Dewiance and Political Marginality”; Social Problems 15(winter) /1968.
J.R.Gunsfield Symbolic Crusade: Status Politicsc and the American Temperance Movement; Urbana: University of Illinois Press 1966.
C.W.Mills „Situated Actions and Vocabularies of Motives”; American Sociological Review, 6 (December) 1940; pp. 904-913.
M.B.Scott i S.M.Lyman „Accounts”; American Sociological Review, 33 (February) 1968, pp.46-62.
A.F.Blum, P.MacHugh „The Social Ascription of Motives”; American Sociological Review, 36 (February) 1971, pp.98-109.
1
66
85