Konstantin Simonow
Żywi i martwi"
Autor wyraża głęboką wdzięczność wszystkim tym to warzyszom, uczestnikom Wojny Narodowej, którzy po dzielili się z nim swoimi wspomnieniami, a także tym spośród nich, którzy czytając powieść jeszcze w rękopisie swoimi uwagami i radami pomogli w jej napisaniu.
K. Simonow .
"Zywi i martwi" -
to pierwsza część trylogii Konstantina Simonowa pod tym samym tytułem.
Pozostałe części to: "Nikt nie rodzi się żołnierzem" i "Ostatnie lato".
Przełożył: Jerzy Brzęczkowski
Zeskanował i poprawił - Z. Czaja
Wydawnictwo:
Ministerstwo Obrony Narodowej
Rozdział Pierwszy.
Pierwszy dzień wojny zaskoczył rodzinę Sincowów tak samo, jak miliony innych rodzin.
Zdawałoby się, że wszyscy od dawna spodziewali się wojny, a jednak w ostatniej chwili spadła jak grom z jasnego nieba; widocznie do tego strasznego nie szczęścia w ogóle niepodobna zawczasu się przygotować.
O tym, że wojna wybuchła, Sińcow i Masza dowiedzieli się w Symferopolu na zalanym słońcem placyku przed dworcem.
Wysiedli przed chwilą z po ciągu i stali koło starego otwartego lincolna, czekając na podróżnych jadących w tę samą stronę, by na wspólny koszt zabrać się razem z nimi do sanatorium wojskowego w Gurzufie.
Przerywając rozmowę z kierowcą, u którego informowali się, czy na rynku są owoce i pomidory, radio ochryple obwieściło na cały plac, że zaczęła się woj na i życie od razu rozpadło się na dwie nie dające się połączyć części: na tę o minutę wcześniejszą, przed wojną, i na tę, co teraz nastąpiła.
Sińcow i Masza donieśli walizy do najbliższej ławki, Masza usiadła, oparła zwieszoną głowę na rękach i znieruchomiała, jakby pozbawiona czucia; a Sińcow, nawet o nic jej nie pytając, poszedł do komendanta wojskowego załatwić formalności związane z powrotną drogą z Symferopola do Grodna, gdzie od półtora roku pełnił funkcję sekretarza redakcji
6
gazety armijnej.
Wojna, która była nieszczęściem dla wszystkich, im przyniosła dodatkowo osobiste nieszczęście. Oboje z żoną znajdowali się o tysiąc wiorst od wojny, w Symferopolu, a ich roczna córeczka pozostała w Grodnie, tuż obok wojny. Ona była tam, a oni tu, i żadna siła nie mogła ich połączyć wcześniej niż po upływie czterech dni.
Sińcow, czekając w kolejce na przyjęcie przez komendanta, próbował sobie wyobrazić, co się teraz dzieje w Grodnie. Za blisko granicy, i samoloty, przede wszystkim samoloty... Co prawda z takich miejscowości dzieci od razu mogą ewakuować... Uczepił się tej myśli, gdyż najbardziej mogła uspokoić Maszę.
Kiedy wyszedł od komendanta z biletami i podszedł do Maszy, by jej powiedzieć, że wszystko w porządku, że o dwunastej w nocy odjadą do domu, Masza podniosła głowę i spojrzała nań jak na kogoś obcego.
— Co jest w porządku? — spytała.
- Powiadam, że z biletami wszystko w porządku
— powtórzył Sińcow.
— Dobrze — apatycznie powiedziała Masza i znowu oparła głowę na rękach.
Nie mogła sobie wybaczyć, że odjechała od córki. Zrobiła to po długich wahaniach, niechętnie, ulegając perswazjom matki, która specjalnie przybyła do Grodna, by oni mogli wyjechać do sanatorium. Sińcow również namawiał żonę do podróży i nawet czuł się urażony, gdy w dniu wyjazdu, spojrzawszy mu w oczy, spytała nagle: „A może jednak nie pojedziemy?" Gdyby ich wtedy nie posłuchała, teraz byłaby w Grodnie. Nie przerażała jej myśl, że znajdowałaby się w pobliżu frontu — przeciwnie, ogarniała ją rozpacz, że jej tam nie ma. Silne poczucie winy wobec opuszczonego w Grodnie dziecka tak dalece ją dręczyło, że prawie nie pomyślała o tym, iż za parę dni mąż znajdzie się na froncie. Z właściwą sobie szczerością sama powiedziała mu o tym.
— A po co masz o mnie myśleć? — odparł Sińcow bynajmniej nie urażony. — I w ogóle wszystko będzie w porządku.
Masza nie znosiła, kiedy tak mówił: ni stąd, ni zowąd zaczynał ją uspokajać wtedy, gdy okoliczności wykluczały możliwość uspokojenia.
— Nie pleć! — przerwała. — Co może być w porządku? Co ty o tym wiesz?
Nawet wargi zadrżały jej ze złości.
— Nie miałam prawa wyjeżdżać! Rozumiesz! Nie miałam prawa! Nigdy sobie tego nie daruję! — mówiła uderzając się boleśnie w kolano zaciśniętą pięścią. — Gardzę sobą za to, że wyjechałam! Kiedy wsiedli do pociągu, zamilkła i więcej nie czyniła sobie wyrzutów, a na wszystkie pytania Sincowa odpowiadała jak nakręcona lalka „tak" lub „nie". W ogóle przez całą drogę do Moskwy robiła wszystko automatycznie: piła herbatę, w milczeniu patrzyła w okno, potem kładła się na górnej ławce i godzinami leżała odwrócona do ściany.
Dokoła przez całą drogę mówiono tylko o jednym — o wojnie, ale Masza jakby tego nie słyszała. Toczyła się w niej jakaś ciężka wewnętrzna walka, o której nikomu, nawet mężowi, nie mogła powiedzieć. Dopiero tuż pod Moskwą, w Sierpuchowie, jak tylko pociąg stanął, odezwała się po raz pierwszy w ciągu tej podróży:
— Chodźmy się trochę przejść...
Wyszli z wagonu, ona wzięła go pod rękę.
— Wiesz, teraz dopiero zrozumiałam, dlaczego od samego początku bynajmniej nie denerwowałam się tym, że ty pójdziesz na wojnę. Odnajdziemy Tanie, wyprawimy ją z mamą, a ja pozostanę z tobą w wojsku.
— Jużeś postanowiła? — spytał.
— Tak.
— A jeżeli trzeba będzie zmienić postanowienie? Bez słowa zaprzeczyła ruchem głowy.
Wówczas, starając się mówić jak najspokojniej, powiedział, że przede wszystkim te dwie sprawy: odnaleźć Tanie oraz iść czy nie iść do wojska, trzeba traktować odrębnie.
— Nie będę traktować odrębnie! — przerwała Masza.
Z uporem rozwijał swoją myśl, która wydawała mu się całkiem logiczna, że będzie o wiele rozsądniej, jeżeli on pojedzie do miejsca swojej służby, do
8
Grodna, ona zaś pozostanie w Moskwie. Jeżeli rodziny ewakuowano z -Grodna (co na pewno uczyniono), to matka Maszy razem z Tanią postara się przedostać do Moskwy, do swojego mieszkania. I żeby się nie rozminąć w drodze, najmądrzej będzie tam na nie zaczekać.
— Może już tam są, może zdążą dojechać z Grodna, zanim my dotrzemy z Symferopola!
Masza nieufnie spojrzała na męża i znowu zamilkła. Nie odzywała się już do samej Moskwy. Przyjechali do starego mieszkania Artiemiewów na Usaczowce, gdzie tak niedawno spędzili beztrosko dwie doby w drodze do Symferopola. Z Grodna nikt nie przybył. Sińcow spodziewał się depeszy, ale i depeszy nie było.
— Zaraz pojadę na dworzec załatwić bilety — powiedział Sińcow. — Może dostanę się do wieczornego pociągu. A ty tymczasem spróbuj zatelefonować, a nuż się uda.
Wyjął notes z kieszeni bluzy i wydarłszy kartkę wypisał Maszy grodzieńskie telefony redakcyjne.
— Poczekaj, usiądź na chwilę — powstrzymała męża. — Wiem, że jesteś przeciwny temu, bym z tobą jechała. Musisz jednak powiedzieć, w jaki sposób można by to zrobić.
Zaczął mówić, że nie powinna tego robić. Do argumentów dawnych dodał nowy: jeżeli nawet pozwolą jej teraz dojechać do Grodna, a potem przyjmą do wojska — w co wątpi — to czyżby nie rozumiała, że będzie mu w dwójnasób ciężko? Masza słuchała go blednąc coraz bardziej.
— Ale czy ty nie rozumiesz — krzyknęła nagle — czy ty nie rozumiesz, że ja także jestem człowiekiem? Że chcę być tam, gdzie ty! Dlaczego myślisz tylko o sobie?...
— Jak to „tylko o sobie"? — spytał Sińcow oszołomiony. Nic nie odpowiadając, Masza po raz pierwszy się rozpłakała. Potem wypłakawszy się, gniewnie pociągnęła nosem i podparłszy pięścią spuchnięty od łez policzek, powiedziała rzeczowym tonem, by już jechał na dworzec załatwić bilety, bo się spóźni.
— I dla mnie także. Obiecujesz? Rozzłoszczony jej uporem, przestał ją oszczędzać
i rąbnął, że osób cywilnych, a tym bardziej kobiet, do pociągu jadącego do Grodna nie wpuszczą, że już wczorajszy komunikat wymieniał kierunek Grodna i najwyższy czas spojrzeć na istniejący stan rzeczy.
— "Dobrze — powiedziała Masza. — Jeżeli nie wydadzą mi biletu, no to nie wydadzą. Ale ty postarasz się to zrobić? Ja ci wierzę. Dobrze?
— Tak — odrzekł ponuro.
To „tak" dużo znaczyło, gdyż nigdy jej nie kłamał i nie skłamałby i tym razem. Jeżeli wydadzą jej bilet do Grodna, to ją ze sobą zabierze. Po godzinie z ulgą zatelefonował z dworca, że załatwił formalności związane ze swym odjazdem do Mińska; pociąg odchodzi o jedenastej wieczorem. Bezpośredniego połączenia z Grodnem nie ma i komendant oświadczył, że w tym kierunku wolno mu wpuszczać do pociągu tylko wojskowych. Masza nie odpowiedziała.
— Dlaczego milczysz?! — krzyknął do słuchawki.
— A nic. Próbowałam telefonować do Grodna, powiedziano mi, że na razie nie mają połączenia.
— Więc przełóż tymczasem wszystkie moje rzeczy do jednej walizy — powiedział.
— Dobrze, przełożę.
— Teraz spróbuję dostać się do zarządu politycznego — ciągnął. — Może moja redakcja gdzieś się przeniosła, spróbuję się dowiedzieć. Za jakieś dwie godziny będę z powrotem. Nie martw się!
— Ja się nie martwię — tym samym apatycznym tonem odpowiedziała Masza i pierwsza odłożyła słuchawkę.
Przekładała rzeczy Sincowa i uparcie myślała wciąż o tym samym: jak mogła wyjechać z Grodna i zostawić tam córkę? Nie skłamała mężowi, naprawdę nie mogła wyodrębnić myśli o córce od myśli o samej sobie: córkę trzeba odnaleźć i wyprawić, a samej zostać tam, na froncie.
Jak wyjechać? Co trzeba zrobić? Nagle w ostatniej chwili, już zamykając walizę Sincowa, przypomniała sobie, że gdzieś na kawałku papieru ma zapisany służbowy telefon jednego z kolegów brata, z którym ten służył nad Chałchyn-gołem, pułkownika Poły-nina. Ten właśnie Połynin, gdy się tu zatrzymali
w drodze do Symferopola, niespodziewanie zatelefonował i powiedział, że przyleciał samolotem z Czyty, widział się tam z bratem Maszy i obiecał mu osobiście opowiedzieć matce, jak Paweł żyje i wygląda.
Masza powiedziała mu wtedy, że Tatiana Stiepanowna jest w Grodnie, i zapisała jego służbowy telefon, by matka mogła zatelefonować po powrocie. Tylko gdzie jest ta kartka? Długo, gorączkowo szukała, wreszcie znalazła i zadzwoniła.
— Pułkownik Połynin, słucham — odezwał się w słuchawce zirytowany głos.
— Dzień dobry! Mówi siostra Artiemiewa. Muszę się z panem zobaczyć — powiedziała Masza. Połynin, zdaje się, nie od razu zrozumiał, kto mówi i czego od niego chce. Potem wreszcie zrozumiał i po długiej pauzie powiedział, że jeżeli nie na długo, na pięć minut, to dobrze. Niech przyjdzie punktualnie za godzinę. Będzie czekał przed wejściem. Masza sama dobrze nie wiedziała, w czym może jej pomóc Połynin, ale punktualnie po godzinie stała przed podjazdem dużego wojskowego gmachu. Zdawało jej się, że pamięta, jak wygląda Połynin, ale nie było go wśród mijających ją ludzi. Nagle drzwi się otworzyły i podszedł do niej młody sierżant.
— Chce się pani widzieć z towarzyszem pułkownikiem Połyninem? — spytał i z zakłopotaną miną wyjaśnił, że towarzysza pułkownika wezwano do komisariatu ludowego, wyjechał przed dziesięcioma minutami i prosił, by zaczekała. Najlepiej na tym skwerku, za torami tramwajowymi. Kiedy pułkownik wróci, ktoś po nią przyjdzie.
— A kiedy wróci pułkownik? — spytała Masza przypomniawszy sobie, że Sińcow powinien już wkrótce być w domu.
Sierżant tylko wzruszył ramionami. Masza czekała dwie godziny i właśnie w chwili, kiedy postanowiła dłużej nie czekać i przebiegła przez tory, żeby wskoczyć do tramwaju, z podjeżdżającej emki wysiadł Połynin. Masza poznała go, chociaż jego ładna twarz mocno się zmieniła i wyglądała na postarzałą i zatroskaną. Można było wyczuć, że droga mu jest każda sekunda. 10 — Proszę nie brać mi tego za złe — powiedział —
ale musimy tu porozmawiać, bo tam już na mnie czekają... Co się stało?
Masza wytłumaczyła, jak mogła najkrócej, co ją spotkało i czego od niego chce. Stali obok siebie na przystanku tramwajowym; pasażerowie pchali się na nich i szturchali ich łokciami.
— No cóż - - powiedział Połynin wysłuchawszy do końca. — Sądzę, że mąż ma rację. Rodziny z tamtych okolic są w miarę możności ewakuowane, w tym i rodziny naszych lotników. Jeżeli przez nich dowiem się czegoś, to zaraz do pani zadzwonię. A jechać tam teraz nie można i nie ma sensu.
— Niemniej bardzo pana proszę, żeby mi pan pomógł — upierała się Masza.
Połynin gniewnym ruchem skrzyżował ręce na piersi.
— Właściwie o co pani prosi? Dokąd się pani pcha, przepraszam za wyrażenie! Pod Grodnem teraz taki galimatias... czy jest pani w stanie to pojąć?
— Nie.
— Skoro pani nie potrafi, to niech pani słucha tych, co są w stanie to pojąć.
Spostrzegł się, że chcąc ją powstrzymać od zrobienia głupstwa, palnął niepotrzebnie o tym galimatiasie pod Grodnem: przecież ona ma tam matkę i córkę.
— A w ogóle, oczywiście, sytuacja się wyjaśni — poprawił się niezgrabnie. — I ewakuacja rodzin niewątpliwie będzie zorganizowana. Zatelefonuję do pani, gdy tylko czegoś się dowiem. Dobrze? Bardzo się spieszył i nie był w stanie tego ukryć.
Nie zastawszy Maszy po powrocie do domu, Sińcow nie wiedział, co ma o tym myśleć. Gdyby chociaż kartkę zostawiła! Głos Maszy wydał mu się przez telefon dziwny, ale chyba nie mogła się na niego pogniewać dziś, kiedy on wyjeżdża! W zarządzie politycznym nie powiedzieli mu absolutnie nic ponad to, co sam wiedział. W rejonie Grodna toczą się walki, a czy redakcja gazety ar-mijnej przeniosła się gdzie indziej, to o tym jutro powiedzą mu w Mińsku. Do tej chwili i własna obawa o córkę, i stan całkowitego
11
rozprzężenia nerwów, w jakim znajdowała się Masza, nie pozwalały Sincowowi zastanowić się nad tym, co go czeka. Teraz jednak, chyba po raz pierwszy w ciągu tych dni, ze strachem pomyślał wyłącznie o sobie, o tym, że jest wojna, i że właśnie nikt inny tylko on jedzie tam, gdzie go mogą zabić. Zaledwie o tym pomyślał, rozległ się przerywany dzwonek międzymiastowej. Przebiegłszy przez pokój, zerwał z widełek słuchawkę, ale dzwoniło nie Grodno, lecz Czyta.
— Kto to? Mama? — doleciał poprzez wielogłosowy gwar niesłychanie daleki głos Artiemiewa.
— Nie, to ja, Sińcow.
— A ja myślałem, że już wojujesz.
— Dziś wyjeżdżam.
— A gdzie są twoi? Gdzie matka? Sińcow powiedział całą prawdę.
— Ta-ak, niewesoło wyglądają wasze sprawy! — ledwo dosłyszalnym, ochrypłym głosem powiedział Artiemiew na drugim końcu przewodu, odległym o sześć tysięcy kilometrów. — przynajmniej Marusi tam nie puszczaj. Diabli mnie zanieśli aż za Bajkał! Siedzę tu jak przykuty!
— Proszę kończyć! Rozmowa skończona! — wyrąbała w słuchawce telefonistka.
Zanim Sińcow zdążył coś odpowiedzieć, w słuchawce wszystko naraz umilkło: i głosy, i brzęczenie, pozostała tylko cisza.
Masza weszła milcząc, z nisko opuszczoną głową. Nie pytał, gdzie była, czekał, co sama powie, i tylko spoglądał na zegar ścienny. Do wyjścia z domu pozostała zaledwie godzina.
Uchwyciła jego spojrzenie, wyczuła wyrzut i spojrzała mu prosto w twarz.
— Nie gniewaj się! Poszłam się poradzić, czy jednak nie dałoby się z tobą wyjechać.
— No i co ci poradzono?
— Powiedzieli, że na razie nie.
— Ach, Masza, Masza! — tyle tylko zdołał powiedzieć Sińcow.
Milczała. Udało jej się wreszcie opanować zdenerwowanie i przez ostatnią godzinę przed rozłąką wyglądała na zupełnie uspokojoną.
12
Ale na dworcu twarz Sincowa w szpitalnym oświetleniu
niebieskich, zaciemnionych żarówek sprawiła na niej wrażenie cierpiącej i smutnej; przypomniała sobie słowa Połynina: „Pod Grodnem teraz taki galimatias!"... — drgnęła i w porywie tkliwości przytuliła się do męża.
— Płaczesz? — zdziwił się Sińcow, nie przyzwyczajony do żoninych łez.
^Nie płakała. Po prostu poczuła się słabo i przytuliła się do męża tak, jak tulą się kobiety, kiedy płaczą. Ponieważ nikt jeszcze nie oswoił się z wojną ani z zaciemnianiem, na dworcu panował tłok i zamieszanie.
Sińcow długo nie mógł się dowiedzieć, kiedy odjedzie pociąg do Mińska, którym miał wyjechać. Z początku powiedziano mu, że już odszedł, potem, że odejdzie dopiero rano, ale wkrótce rozległy się krzyki, że pociąg do Mińska odjeżdża za pięć minut. Odprowadzających nie wpuszczano na peron i w drzwiach od razu powstał tłok. Masza i Sińcow, na których napierano ze wszystkich stron, nie zdążyli nawet uściskać się na pożegnanie. Schwyciwszy Maszę wpół jedną ręką, bo w drugiej miał walizkę, w ostatniej sekundzie mocno przycisnął jej twarz do sprzączek skrzyżowanych na piersi rzemieni i pośpiesznie oderwawszy się od niej, znikł za drzwiami. Wówczas Masza obiegła dworzec i podeszła do wysokich sztachet, dwukrotnie przewyższających ludzki wzrost, które oddzielały plac dworcowy od peronu. Straciła już nadzieję zobaczenia Sincowa, chciała tylko popatrzeć, jak będzie odjeżdżał jego pociąg. Pół godziny stała tak przy sztachetach, lecz pociąg wciąż jeszcze nie ruszał. Nagle zobaczyła w ciemności męża, idącego od wagonu do wagonu.
— Wania! — krzyknęła, ale nie usłyszał i nie odwrócił się. — Wania! — zawołała głośniej, chwytając za sztachety.
Usłyszał, odwrócił się ze zdziwieniem, parę chwil rozglądał się na różne strony i dopiero gdy po raz trzeci zawołała, zorientował się i podbiegł do sztachet.
— Nie odjechałeś? Kiedy odchodzi pociąg? Może nieprędko?
— Nie wiem — odparł. — Wciąż mówią, że lada chwila. 13
14
Postawił walizkę, wyciągnął ręce. Masza wysunęła swoje przez sztachety. Ucałował jej ręce, a potem ujął w swoje dłonie i cały czas, póki stali, trzymał nie wypuszczając.
Minęło drugie pół godziny, a pociąg wciąż jeszcze nie ruszał.
— Może jednak spróbowałbyś znaleźć miejsce? Położyłbyś rzeczy, a potem byś do mnie wyszedł? — powiedziała Masza.
— Co tam — Sińcow niedbale poruszył głową, nadal nie wypuszczając jej rąk. — Usiądę na stopniu! Byli pochłonięci zbliżającą się rozłąką i nie myśląc o otaczających ich ludziach, usiłowali złagodzić rozłąkę powszednimi słowami z tych spokojnych czasów, które już od trzech dni nie istniały.
— Jestem pewien, że z naszymi wszystko w porządku.
— Daj Boże!
— Może nawet minę się z nimi na jakiejś stacji: ja tam, a oni tu.
-— O, kochanie, gdybyż tak było!
— Gdy tylko dojadę, zaraz do ciebie napiszę.
— Nie będziesz miał do tego głowy. Zadepeszuj po prostu...
— Nie, z pewnością napiszę. Czekaj na mój list!...
— Rozumie się!
— Ale i ty pisz. Dobrze?
— Oczywiście.
Oboje jeszcze się nie orientowali, jak w rzeczywistości wygląda, już teraz, w czwartym dniu, ta wojna, na którą jechał Sińcow. Jeszcze nie mogli sobie wyobrazić, że nic, absolutnie nic z tego, o czym teraz mówili, na długo, a może i na zawsze, nie będzie istniało w ich życiu — ani listy, ani depesze, ani spotkania.
— Pociąg rusza! Kto ma jechać, niech wsiada! — krzyknął jakiś głos za plecami Sincowa.
Sińcow po raz ostatni uścisnął ręce Maszy, schwycił walizkę, owinął wokół pięści rzemień torby -polowej i w biegu, bo pociąg już wolno sunął, wskoczył na stopień.
Tuż za nim jeszcze ktoś wskoczył na stopień, a po chwili jeszcze i jeszcze ktoś — aż zasłonili Maszy Sincowa. Zdawało się jej z daleka, że to jego ręka
macha do niej czapką, a potem, że to obca ręka; aż w końcu już nic nie było widać. Przelatywały inne wagony, inni ludzie coś do kogoś krzyczeli, ona zaś stała sama, przytulona twarzą do sztachet, i pośpiesznie zapinała płaszcz na nagle zziębniętej piersi.
Pociąg, zestawiony wyłącznie z wagonów podmiejskich, szedł z nużącymi postojami przez okolice pod-moskiewskie i Smoleńszczyznę. I w tym wagonie, w którym jechał Sińcow, i w innych przeważali oficerowie i pracownicy polityczni specjalnego zachodniego okręgu wojskowego, w pośpiechu wracający z urlopów do swych oddziałów.
Teraz, kiedy znaleźli się razem w podmiejskich wagonach jadących do Mińska, patrzyli na siebie ze zdziwieniem. Żaden z nich jadąc na urlop nie wyobrażał sobie, jak to wszystko wygląda, jak lawina ludzi, którzy teraz powinni w walkach dowodzić kompaniami, batalionami i pułkami, została w pierwszym dniu wojny oderwana od swych oddziałów, na pewno już walczących. Ani Sińcow, ani inni powracający z urlopu nie mogli zrozumieć, jak się to mogło stać, skoro już od kwietnia przeczuwano, że wojna wisi w powietrzu. W wagonie wciąż wybuchały spory na ten temat, zacichały i znowu wybuchały. Bogu ducha winni ludzie czuli się winowajcami i denerwowali się na każdym dłuższym postoju.
Pociągi nie szły według rozkładu, chociaż przez cały pierwszy dzień podróży nie było alarmu lotniczego. Dopiero w nocy, kiedy pociąg stał w Orszy, zaryczały dokoła lokomotywy i zadrżały szyby: Niemcy bombardowali stację towarową. Ale nawet teraz, słysząc po raz pierwszy huk bombardowania, Sińcow nie wiedział jeszcze, jak blisko podjeżdża ich podmiejski pociąg do rejonu działań wojennych. No cóż, myślał, nie ma w tym nic dziwnego, że Niemcy nocami bombardują pociągi jadące w kierunku frontu. Razem z siedzącym naprzeciwko kapitanem artylerii, który jechał do swego pogranicznego oddziału w Domaczewie, doszli do wniosku, że Niemcy na pewno startują z Królewca lub Warszawy. Gdyby im powiedziano, że Niemcy 15
już drugą noc startują do Orszy z radzieckiego lotniska wojskowego w Grodnie, w tym samym Grodnie, dokąd Sińcow jechał do redakcji swojej gazety armijnej, po prostu by nie uwierzyli. Ale minęła noc i musieli uwierzyć w rzeczy znacznie gorsze. Rankiem pociąg dowlókł się do Borysowa i komendant stacji, krzywiąc się, jakby go zęby bolały, oświadczył, że transport dalej nie pójdzie, ponieważ tory między Borysowem a Mińskiem są zbombardowane i przecięte przez czołgi niemieckie.
W Borysowie upał i kurz; nad miastem krążą samoloty niemieckie, szosą suną wojska i samochody: jedne w jedną stronę, drugie w drugą; przed szpitalem, wprost na jezdni, leżą na noszach zabici. Przed komendą miasta stał starszy lejtnant i krzyczał na kogoś ogłuszającym głosem: ,,Wkopać armaty! Był to -komendant miasta. Sińcow, który nie wziął na urlop broni, poprosił go, aby mu wydał nagan. Komendant jednak nie miał już naganów, przed godziną rozdał cały swój arsenał. Sińcow i jego towarzysz podróży, kapitan artylerii, zatrzymali pierwszą lepszą ciężarówkę — jej kierowca uparcie miotał się po mieście w poszukiwaniu swego kierownika magazynu, który mu się gdzieś zapodział — i pojechali szukać dowódcy garnizonu. Kapitan, machnąwszy ręką na przedostanie się do swego pułku, chciał otrzymać przydział do którejkolwiek jednostki artyleryjskiej tu, na miejscu. Sińcow liczył na to, że się dowie, gdzie mieści się zarząd polityczny Frontu. Skoro nie może przedostać się do Grodna, niech go wyślą do jakiejś innej gazety, armijnej czy dywizyjnej. Obaj gotowi byli pójść, gdzie ich poślą, i robić, co wypadnie, byle tylko przestać wisieć między niebem a ziemią na tym po trzykroć przeklętym urlopie. Powiedziano im, że dowódca garnizonu przebywa gdzieś za Borysowem, w osiedlu wojskowym. Kiedy znaleźli się na przedmieściach Borysowa, nad ich głowami przeleciał niemiecki myśliwiec, prażąc z karabinu maszynowego. Wyszli cało, ale z burty ciężarówki poleciały drzazgi. Sińcow, oprzytomniawszy ze strachu, który go cisnął twarzą na cuchnące benzyną dno 16 samochodu, ze zdziwieniem wyciągnął calową drzazgę
z przedramienia, dokąd dostała się przedziurawiając bluzę.
Potem okazało się, że w ciężarówce kończy się benzyna, wobec czego zamiast szukać dowódcy garnizonu, pojechali szosą w stronę Mińska do składu materiałów pędnych.
Zastali tam dziwną scenę. Lejtnant — szef bazy — i starszy sierżant trzymali pod dwoma pistoletami majora w mundurze z odznakami sapera. Lejtnant krzyczał, że prędzej zastrzeli majora, niż pozwoli na zniszczenie paliwa. Niemłody major, z orderem na piersi, tłumaczył ze wzniesionymi do góry rękami, drżąc z irytacji, że przyjechał tu nie po to, by wysadzić w powietrze bazę, lecz by zbadać możliwość jej wysadzenia. Kiedy wreszcie tamci opuścili pistolety, major ze łzami wściekłości w oczach zaczął krzyczeć, że to hańba trzymać pod lufą starszego stopniem oficera. Sińcow nie dowiedział się, czym skończyła się ta scena. Lejtnant, który z ponurą twarzą słuchał wymyślań majora, mruknął, że dowódca garnizonu znajduje się w koszarach oficerskiej szkoły wojsk pancernych, niedaleko stąd, w lesie, i Sińcow pojechał w tym kierunku. W szkole wszystkie drzwi były otwarte na oścież —
i ani żywego ducha! Tylko na placu stały dwie tankietki z załogami. Pozostawiono je tu do dalszych rozkazów. Tych rozkazów jednak od wczoraj nie było. Nikt nie mógł udzielić pewnych informacji. Jedni mówili, że szkoła została ewakuowana, drudzy — że poszła na front. Dowódca garnizonu borysowskiego, według pogłosek, znajdował się gdzieś na szosie mińskiej, ale nie po tej stronie Borysowa, lecz po przeciwnej.
Sińcow i kapitan wrócili do Borysowa. Komenda pakowała się. Komendant zachrypniętym głosem wyszeptał, że jest rozkaz marszałka Timoszenki, by opuścić Borysów, cofnąć się za Berezynę i tam, zatrzymując Niemców, bronić się do ostatniej kropli krwi.
Kapitan artylerii powiedział nieufnie, że komendant plecie bzdury. Niemniej komenda pakowała się i chyba nie robiła tego bez czyjegoś rozkazu. Znowu wyjechali swoją ciężarówką za miasto. Szosą szli ludzie wznosząc tumany kurzu, jechały samochody.
17
Ale teraz wszystko poruszało się już nie w różne strony, lecz w jedną — na wschód od Bo-rysowa.
Przed mostem stał w tłoku olbrzymiego wzrostu mężczyzna, bez czapki, z naganem w ręku. Zirytowany, zatrzymywał ludzi i samochody, ochrypłym głosem krzyczał, że on, politruk Zotow, musi zatrzymać tu wojsko i zatrzyma je; rozstrzela każdego, kto spróbuje się cofać! Ludzie wciąż przesuwali się obok politruka, przejeżdżali i przechodzili, on zaś przepuszczał jednych, by zatrzymać drugich, wsuwał rewolwer za pas, chwytał kogoś za pierś, potem wypuszczał, znowu chwytał za nagan, odwracał się i z furią, ale bez skutku, szarpał kogoś za bluzę.
Sińcow i kapitan zatrzymali ciężarówkę w rzadkim przybrzeżnym lasku. W lasku mrowiły się tłumy ludzi. Sincowowi powiedziano, że gdzieś w pobliżu są jacyś oficerowie, którzy formują oddziały. Rzeczywiście, na skraju lasu kilku pułkowników wydawało rozkazy. Na trzech ciężarówkach z opuszczonymi burtami sporządzano spisy, formowano kompanie i pod dowództwem na miejscu wyznaczonych dowódców wyprawiano je w lewo i w prawo, wzdłuż Berezyny. Na innych ciężarówkach leżały stosy karabinów. Rozdawano je wszystkim, każdemu, kto się zapisywał, a nie był uzbrojony. Sińcow także się zapisał; otrzymał karabin z bagnetem, bez pasa. Cały czas musiał go trzymać w ręku. Jeden z pułkowników wydających rozkazy, łysy czołgista z Orderem Lenina, towarzysz podróży Sincowa z Moskwy, obejrzał jego kartę urlopową i legitymację służbową, po czym ze złością machnął ręką: jaka tam, u diabła, teraz gazeta! Jednocześnie jednak rozkazał, by Sińcow daleko nie odchodził. Dla niego, jako dla człowieka inteligentnego, znajdzie się zajęcie. Pułkownik dosłownie tak się wyraził: „jako dla człowieka inteligentnego". Pokręciwszy się w miejscu, odszedł jakieś sto kroków i usiadł koło swojej trzytonówki. Co, oznaczało to zdanie w jego ustach, Sińcow dowiedział się dopiero nazajutrz.
Po godzinie podbiegł do samochodu kapitan artylerii.
18
wyciągnął z kabiny worek podróżny, uszczęśliwiony
krzyknął do Sincowa, że na początek powierzono mu dowodzenie dwoma działami, i pobiegł dalej. Sińcow nigdy go już więcej nie zobaczył. Las nadal przepełniony był ludźmi. Zdawało się, że choćby ich nawet Bóg wie ile wysłano pod czyim-kolwiek dowództwem w różne strony, zawsze jeszcze dosyć ludzi zostanie w lesie.
Znów minęła godzina i nad rzadkim sosnowym laskiem pokazały się pierwsze niemieckie myśliwce. Sińcow co pół godziny padał na ziemię, przywierając głową do pnia cienkiej sosny, której korona kołysała się wysoko w niebie. Podczas każdego nalotu cały las zaczynał strzelać w powietrze. Strzelano stojąc, klęcząc, leżąc z karabinów, karabinów maszynowych, naganów.
A samoloty szły i szły, i wszystko to były niemieckie samoloty.
A gdzie nasze? — z goryczą zadawał sobie pytanie Sińcow, tak samo jak to w duchu bądź też głośno robili inni dokoła niego.
Dopiero pod wieczór przeszła nad lasem trójka radzieckich myśliwców 1-16, z czerwonymi gwiazdami na skrzydłach. Setki ludzi zerwało się, krzyczało, radośnie machało rękami. A po minucie trzy jastrząbki wróciły, strzelając z karabinów maszynowych.
Stojący obok Sincowa niemłody intendent, który zdjął czapkę osłaniając nią od słońca oczy, by lepiej dojrzeć samoloty, upadł zabity na miejscu. W pobliżu zraniono żołnierza; ranny siedział na ziemi, zginał się i prostował, trzymając się za brzuch. Ale jeszcze teraz wszystkim się zdawało, że to przypadek, omyłka, i dopiero kiedy po raz trzeci te same samoloty przeszły nad samymi wierzchołkami drzew, otwarto do nich ogień. Samoloty szły tak nisko, że jeden z nich udało się zestrzelić z karabinu maszynowego. Rozbijając się o drzewa i rozpadając na kawałki, upadł o sto metrów od Sincowa. W szczątkach kabiny tkwił trup lotnika w niemieckim mundurze. I chociaż w pierwszej chwili cały las tryumfował: „Nareszcie zestrzelony!" — to jednak myśl, że Niemcy zdążyli już gdzieś zagarnąć radzieckie samoloty, wszystkich przerażała. Nareszcie nastały długo oczekiwane ciemności. Kierowca
20
ciężarówki po bratersku podzielił się z Sin-cowem sucharami i wyciągnął spod siedzenia kupioną w Borysowie butelkę ciepłego jabłecznika. Chciało im się jeszcze pić; do rzeki było mniej niż pół kilometra, ale ani Sińcow, ani kierowca nie odważył się po przeżytym strachu pójść po wodę. Kierowca ułożył się w szoferce wysunąwszy nogi na zewnątrz, a Sińcow rozciągnął się na ziemi, oparł o koło samochodu torbę polową i na niej głowę. Przerażony i zdumiony pomyślał jednak z uporem: nie, to niemożliwe — to, co tu widział, nie może dziać się wszędzie!
Z tą myślą zasnął, a obudził go wystrzał nad uchem. Jakiś mężczyzna, siedząc na ziemi o dwa kroki od niego, walił w niebo z nagana. W lesie wybuchały bomby, w oddali widniała łuna. W ciemnościach wpadały na siebie i na drzewa ryczące samochody. Kierowca także poderwał się do jazdy, ale Sińcow zdobył się na pierwszy w ciągu tej doby postępek godny wojskowego — rozkazał przeczekać panikę. Dopiero po godzinie, kiedy się wszystko uspokoiło
— znikły samochody i ludzie — usiadł obok kierowcy i obaj zaczęli szukać wyjścia z lasu.
Na skraju lasu Sińcow zauważył ciemniejącą na tle łuny grupkę ludzi i zatrzymawszy samochód podszedł do nich z karabinem w ręku. Dwóch wojskowych stało na skraju szosy i rozmawiało z zatrzymanym cywilem, żądając od niego dokumentów.
— Nie mam dokumentów! Nie mam!
— Dlaczego nie macie? — nastawał jeden z wojskowych. — Pokażcie paszport!
— Chcecie dokumentów?! — krzyknął cywil drżącym, złym głosem. — A po co wam dokumenty? Czy to ja jestem Hitler? Nic tylko Hitlera łapiecie! I tak go nie złapiecie!
Wojskowy żądający dokumentów sięgnął po pistolet.
— Strzelaj, jeśli masz sumienie! — z rozpaczą krzyknął cywil.
Nie wyglądał na dywersanta czy niemieckiego agenta, był po prostu zmobilizowanym żołnierzem, rozgoryczonym i rozjuszonym bezpłodnymi poszukiwaniami swojego punktu wcielenia. Ale tego, co krzyczał o Hitlerze, nie wolno było wykrzykiwać wobec ludzi także doprowadzonych do wściekłości własną
golgotą...
O tym wszystkim Sińcow pomyślał potem, wtedy nic nie zdążył pomyśleć: nad ich głowami zabłysła oślepiająco biała rakieta. Sińcow upadł i już leżąc na ziemi usłyszał huk bomby.
Gdy po minucie wstał, zobaczył o dwadzieścia kroków od siebie tylko trzy poszarpane ciała; jakby każąc mu na zawsze zapamiętać ten widok, rakieta płonęła, jeszcze parę sekund i przekreśliwszy niebo, spadła bez śladu w dół.
Wróciwszy do samochodu Sińcow zobaczył sterczące spod niego nogi kierowcy, który głowę wpakował pod silnik. Obaj znowu wsiedli do szoferki i przejechali jeszcze parę kilometrów na wschód, z początku szosą, a potem leśną drogą. Od dwóch napotkanych oficerów Sińcow dowiedział się, że nocą został wydany rozkaz opuszczenia lasku, gdzie stali wczoraj, i cofnięcia się o siedem kilometrów, na nową rubież.
Sińcow wysiadł z kabiny i poszedł naprzód pokazując drogę, żeby jadący bez świateł samochód nie wpadł na drzewo. Gdyby go ktoś spytał, po co mu potrzebna ciężarówka i po co się nią tłucze, nic sensownego nie potrafiłby odpowiedzieć. Po prostu tak się złożyło: kierowca, który zgubił swój oddział, przyzwyczaił się do Sincowa i nie chciał go opuścić, a Sińcow, który nie dotarł do swego oddziału, także był rad, że dzięki tej ciężarówce związana jest z nim chociaż jedna żywa istota.
Dopiero o świcie, kiedy postawili samochód w innym lesie, gdzie nieomal pod każdym drzewem stały ciężarówki, a ludzie kopali rowy przeciwlotnicze i okopy, Sińcow dotarł wreszcie do dowództwa. Był szary, chłodny ranek. Na leśnej polance stał przed Sincowem stosunkowo młody oficer z nie goloną od paru dni szczeciną, w nasuniętej na oczy furażerce, w bluzie z rombami na patkach, w narzuconym na ramiona płaszczu wojskowym i z łopatą w ręku. Sincowowi powiedziano, że to jest, zdaje się, dowódca garnizonu borysowskiego. Sińcow podszedł i zwracając się do niego zgodnie z regulaminem, poprosił towarzysza komisarza brygady, by mu powiedział, czy politruk Sińcow może
być wykorzystany w charakterze pracownika gazety
21
22
wojskowej, a jeżeli nie, to jakie będą rozkazy? Komisarz brygady spojrzał niewidzącym wzrokiem z początku na dokumenty, potem na samego Sincowa, i powiedział apatycznie i ze smutkiem:
— Czy nie widzicie, co się tu dzieje? O jakiej gazecie mówicie? Jaka tu może być gazeta? Powiedział to takim tonem, że Sińcow, sam nie wiedząc dlaczego, poczuł się winny.
— Musicie zgłosić się do sztabu, a raczej do zarządu politycznego Frontu. Tam powiedzą wam, dokąd macie się stawić i co robić — dodał komisarz po chwili milczenia.
— A gdzie znajdują się sztab i zarząd polityczny? Komisarz wzruszył ramionami i zaczął rozmawiać z kimś innym.
Sińcow odszedł i zanim zdążył się zastanowić, co ma robić, natknął się na znajomego pułkownika czołgistę.
— Szukałem was! Gdzieście się wałęsali?! — surowo krzyknął pułkownik. — Widzicie tych, co tam siedzą? — wskazał grupę ludzi siedzących na dwóch zwalonych sosnach. — Stworzyliśmy tymczasową trójkę. Byliście sekretarzem gazety, to pomożecie im sporządzać protokóły.
Na zwalonych sosnach siedzieli: czarnowłosy prawnik wojskowy drugiej rangi, jasnowłosy politruk z patkami lotniczymi, major wojsk NKWD z malinowymi patkami i czterech podległych im żołnierzy. Cała siódemka odpoczywała; u nóg ich leżały łopaty, a w pobliżu widać było dwa na wpół wykopane rowy. Sińcow przedstawił się.
— Notes macie? — zamiast odpowiedzi spytał prawnik.
— Mam — odrzekł Sińcow.
— Dobra — powiedział prawnik. — Zaraz skończymy kopać rowy, a potem zaczniemy pracować. Skończyli po godzinie. Sińcow usiadł na ziemi i spuścił nogi do rowu. Ze zmęczenia i głodu czuł senność; nawet nie zauważył, kiedy się zdrzemnął.
Z początku przyśnił mu się sad ojca, przez który szła Masza w mundurze z patkami prawnika wojskowego; potem mieszkanie na Usaczowce; do tego mieszkania wszedł mężczyzna o twarzy Hitlera i głosem zabitego wczoraj cywila spytał, czy nie
ma tu czegoś do zjedzenia? Sińcow szukał u boku nagana, by go zastrzelić, ale nie znalazł... Obudził się, bo ktoś zepchnął go do rowu i sam spadł na niego z góry. Rowy wykopano w sam czas: wysoko nad sosnami leciały samoloty i sypały bombami.
Cały ten dzień Sińcow przeżył jak we mgle — ze zmęczenia, z głodu i bezsenności — prawie trzecią dobę nie spał. To właził do rowu, by przeczekać bombardowanie, i chwilami przy tym zasypiał, to wyłaził i wygrzewał się na słońcu, zwieszając nogi do rowu, i także zasypiał. Gdy przyprowadzono zatrzymanych i prawnik wojskowy, starszy politruk i major zaczynali ich badać, sporządzał protokół położywszy notes na kolana i z trudem gryzmoląc litery.
— Krócej, krócej! Piszcie tylko to, co najważniejsze! — za każdym razem powtarzał prawnik wojskowy.
A najważniejsze było to, że prawie wszyscy zatrzymani nie byli dywersantami ani szpiegami, ani dezerterami; po prostu szli skądsiś — dokądś, kogoś czy czegoś szukali i nie mogli znaleźć, gdyż wszystko się pomieszało i przesunęło ze swoich miejsc. Trafiając pod ostrzały i bombardowania, nasłuchawszy się strachów o niemieckich desantach i czołgach, niektórzy z nich w obawie przed dostaniem się do niewoli zakopywali, a czasami nawet darli dokumenty.
Po zbadaniu przeważnie ich wypuszczano. Jednym mówiono, dokąd mniej więcej mają iść, a innym nic nie mówiono, gdyż nie wiadomo było, dokąd ich skierować. Wielu spośród zwolnionych nie chciało odchodzić, obawiając się, że znowu ich gdzieś zatrzymają pod zarzutem dezercji. Wszystko to działo się w przerwach między bombardowaniami i ostrzałami z powietrza, podczas których i badający, i badani po brzegi wypełniali rowy. Dwóch szczególnie podejrzanych, zatrzymanych w mundurach, lecz bez dokumentów, uznano za dywersantów i skazano na rozstrzelanie, nie mogąc od nich wydobyć budzących zaufanie odpowiedzi: kim są, dokąd i skąd idą. Konwojenci, którzy poszli na skraj lasu, by ich rozstrzelać,- opowiadali potem,
23
24
że jeden z nich płakał, prosił, by zaczekano, zapewniał, że wszystko wyjaśni, a drugi z początku także prosił o zwłokę, ale w ostatniej chwili, już pod lufami, krzyknął: „Heil Hitler!" Wśród zatrzymanych w ciągu dnia znalazł się wariat, bardzo wysoki, młody żołnierz o rękach i nogach osiłka i małej, dziecinnej, ostrzyżonej głowie na długiej dziecinnej szyi. Wstrząśnięty bombardowaniami wyobraził sobie, że dostał się w ręce Niemców przebranych w radzieckie mundury i wybiegłszy na drogę jął wymachiwać rękami i krzyczeć do przelatujących nad głową niemieckich samolotów: „Bijcie! Bijcie!" Wszystko mu się w głowie pomieszało: otaczających go żołnierzy brał za Niemców, a niemieckie samoloty — za radzieckie. Z trudem związano go i przyprowadzono.
Stał blady, drżący i wpijając się wzrokiem na przemian to w prawnika, to w Sincowa, krzyczał do nich: „Po coście się przebrali, faszyści? I tak was poznaję! Po coście się przebrali!" Wszystkie próby uspokojenia go i przekonania, że znajduje się wśród swoich, do niczego nie doprowadziły. Im więcej mu perswadowano, tym mocniej w jego oczach migotał płomyk szaleństwa. Nagle szybko uskoczył w bok, chwycił oparty o drzewo karabin Sincowa i trzema olbrzymimi susami wypadł na drogę.
— Uciekajcie! — krzyczał cienkim, kwiczącym głosem szaleńca; krzyknął tak głośno, że wszyscy dokoła usłyszeli. — Ratujcie się! Jesteśmy okrążeni przez faszystów! — Podskakiwał na drodze to schylając się, to prostując i potrząsając karabinem. Ktoś, widząc tego tańczącego na drodze i panicznie krzyczącego człowieka, bez namysłu strzelił do niego kilka razy z nagana, ale chybił. Potem jeszcze ktoś wystrzelił i także nie trafił. Sińcow zrozumiał, że tego człowieka na pewno zabiją. Muszą zabić, skoro wykrzykuje takie straszne, paniczne słowa! Postanowił go uratować i bez wahania podbiegł do żołnierza, który odwrócił się na jego widok, ujął oburącz karabin i skoczył mu na spotkanie. Sińcow zobaczył tuż przed sobą jego wyłażące z orbit, pełne nienawiści, szalone oczy, odskoczył w bok tak, iż pchnięcie bagnetem trafiło
w próżnię, i schwycił oburącz za karabin: prawą ręką za łoże, a lewą za lufę. Teraz nikt nie strzelał, bojąc się trafić Sincowa, a on i oszalały żołnierz przez kilka sekund zaciekle wydzierali sobie karabin. W tej walce Sińcow stopniowo przesunął obydwie ręce na łoże, podczas gdy żołnierz trzymał za lufę. Natężył wszystkie siły, szarpnął karabin ku sobie i nie od razu zorientował się, co zaszło. Żołnierz puszczając lufę machnął rękami w powietrzu, jakby chciał się chwycić za głowę, i tak, ze wzniesionymi rękami, runął na drogę twarzą w dół. Dopiero kiedy upadł, Sińcow zrozumiał, że wystrzał, który usłyszał przed sekundą, był przez niego spowodowany. Szarpnąwszy karabin zawadził o język spustowy i teraz u jego nóg leżał zabity przez niego człowiek, właśnie zabity, a nie ranny, Sińcow zgadł wcześniej, zanim odrzuciwszy karabin kucnął przy leżącym. Żołnierz leżał twarzą w dół, niezręcznie i żałośnie wykręciwszy w bok ostrzyżoną, dziecinną głowę; był martwy. Krew spływała po szyi na ziemię: kula trafiła go prosto w gardło, w jabłko Adama.
— O mało, drań, paniki nie wywołał! — powiedział zatrzymując się przy zabitym rosły kapitan, z nie goloną szczeciną. W rękach trzymał nagan, to on pierwszy strzelił. — Panikarz, szubrawiec! — powtórzył. — Zginął nędzną śmiercią! Chociaż mówił szorstkim pewnym głosem miał oczy winowajcy, a brutalnością słów chciał chyba i siebie, i otaczających przekonać, iż miał rację, strzelając do tego żołnierza.
Sińcow był całkiem wytrącony z równowagi. Pierwsza rzecz, jaką zrobił na wojnie — to zabił swojego! Chciał uratować — i zabił! Co mogło być straszniejszego i bardziej bezsensownego? Do końca dnia nie udało mu się zorientować, co się dzieje dokoła niego. Mówiono, że Mińsk po dawnemu jest w rękach Rosjan, bądź też przeciwnie — że i Borysów już został zajęty przez Niemców. Pod wieczór zaczęto mówić, że gdzieś o siedem kilometrów stąd udało się zatrzymać niemieckie czołgi — rzeczywiście, przed nimi, nie przybliżając się i nie oddalając, grzmiał gęsty ogień artylerii. Wszystkie
25
te oderwane wiadomości docierały do Sincowa jak przez mgłę — między bombardowaniami, ciężkimi myślami o zabójstwie dokonanym przed chwilą i nowymi badaniami.
Już o zachodzie słońca do Sincowa podszedł żołnierz i powiedział, że wzywa go pułkownik. Pułkownik czołgista, wydający zarządzenia po prostu z tego tytułu, iż był najenergiczniejszy spośród obecnych, stał na skraju lasu przed zamaskowanym gałęziami namiotem, do którego właśnie dwóch łącznościowców przeciągało kabel telefonu polowego. Obok pułkownika stał komisarz batalionu w mundurze oficera wojsk ochrony pogranicza.
— Pytaliście o zarząd polityczny Frontu — bez wstępu zwrócił się pułkownik do Sincowa, gdy stanął przed nim. — On właśnie wie, gdzie znajduje się zarząd polityczny Frontu — wskazał na pogranicznika. — Gdzieś pod Mohylewem. Jedzie tam i może was zabrać.
Pogranicznik w milczeniu kiwnął głową.
— Zaraz, tylko rzeczy zabiorę — powiedział Sińcow. — Możecie zaczekać trzy minuty? Pogranicznik znowu kiwnął głową i spojrzał na zegarek.
— Ja migiem... — i Sińcow pobiegł do ciężarówki, żeby zabrać z niej walizkę.
Ale ciężarówki nie było na dawnym miejscu. Pokręciwszy się chwilę, jakby ciężarówka mogła wyrosnąć spod ziemi, Sińcow przypomniał sobie, że na niego czekają i machnąwszy ręką pobiegł z powrotem.
Pogranicznik stał przy namiocie i niecierpliwie przestępował z nogi na nogę.
— No, gdzie wasze rzeczy? — spytał.
— Były w samochodzie, ale samochód odjechał, nie wiem... Pojadę bez nich.
Sińcow rad był przynajmniej z tego, że przed godziną, kiedy zapadał zmierzch, wyjął z samochodu płaszcz i narzucił na ramiona.
— Tak — powiedział pogranicznik i poklepał się po chudej torbie polowej. — Moje wszystkie rzeczy także są tutaj. Nawet płaszcza nie mam, spalił się w samochodzie.
26 Mógłby jeszcze opowiedzieć Sincowowi, że zginęło
mu wszystko: spłonął dom, gdzie mieszkał, i zginęła rodzina. Ale powiedział tylko o spalonym płaszczu i dodał:
— Chodźmy!
Przeszli ze dwa kilometry leśną drogą do skrzyżowania z szosą mińską. Sińcow spodziewał się wciąż, że zatrzymają się koło jednego z ukrytych między drzewami samochodów i pojadą — puścił mimo uszu słowa komisarza batalionu o płaszczu, który spalił się w samochodzie. Dopiero kiedy wyszli na szosę mińską, po której od czasu do czasu przelatywały ciężarówki, i pogranicznik powiedział: „Teraz postaramy się zatrzymać jakiś samochód, może nas zabierze do Orszy" — Sińcow zrozumiał, że komisarz nie ma żadnego samochodu i że będą korzystać z okazji.
— Przejdźcie dwieście kroków naprzód, a ja tu stanę — powiedział pogranicznik. — Jeżeli mnie się nie uda zatrzymać, to wy zatrzymajcie. Sińcow poszedł dwieście kroków naprzód i dobrze widział, jak komisarz parę razy próbował zatrzymać samochód. On także podnosił rękę, ale samochody przelatywały całym pędem. Wreszcie zobaczył, że pogranicznik zatrzymał ciężarówkę i otworzywszy drzwiczki szoferki, zaczął rozmawiać z siedzącymi wewnątrz pasażerami.
Sińcow poderwał się z miejsca i podbiegł do samochodu. W tej samej sekundzie rozległ się ryk nurkującego samolotu. Sińcow z przyzwyczajenia rzucił się na ziemię. Zdążył poczuć duszny zapach nagrzanego asfaltu. Kiedy przeczekawszy parę chwil uniósł głowę, na drodze nie było już ani ciężarówki, ani stojącego przy niej pogranicznika. Bomba bezpośrednio uderzyła w samochód, w asfalcie dymił lej. Dokoła leżały kawałki pogiętego żelaza, a po szosie w stronę Sincowa toczyło się koło. Potoczywszy się jeszcze parę kroków, jakby chciało podjechać do samych jego nóg, zachwiało się i upadło zgrzytając żelazem po asfalcie. Sińcow stał sam jeden na szosie mińskiej; obok niego przelatywały w pędzie samochody, a w duszy miał taki smutek, że tylko straszliwe zmęczenie przeszkodziło mu krzyczeć czy rozpłakać się. Sińcow przeszedł za dnia jeszcze parę kilometrów
27
28
i jak tysiące ludzi przespał tę noc w przydrożnym rowie, kładąc pod głowę furażerkę i zasłaniając twarz podniesionym kołnierzem płaszcza. Przespał tak parę godzin kamiennym snem, nie słyszał ani ryku przejeżdżających szosą samochodów, ani huku nocnych bombardowań i obudził się od dotyku czyjejś ręki; ktoś odchyliwszy mu kołnierz płaszcza obmacywał twarz.
— Nie, ten żyje! — powiedział głos.
Sińcow otworzył oczy i usiadł. Przed nim stało dwóch chłopców, mniej więcej szesnastoletnich, ubranych w czyściutkie płaszcze specjalnej szkoły artyleryjskiej ze skrzyżowanymi złotymi lufami na czarnych patkach. Na pewno, tak samo jak on, dawno już nic nie jedli: mieli wymizerowane dziecinne twarze i zrozpaczone oczy. Obaj przypominali młode kawki wyrzucone z gniazda na drogę.
— Dokąd idziecie, chłopcy? — spytał Sińcow wstając.
Chłopcy odpowiedzieli, że byli w Smoleńsku, gdzie przygotowywali się do letniej parady sportowej, a teraz wracają do swojej szkoły w Borysowie.
— A gdzie się mieści wasza szkoła, w samym Borysowie?
Jeden z nich wyjaśnił, że nieco dalej, szesnaście kilometrów w stronę Mińska.
— Wydaje mi się, że tam są teraz Niemcy — powiedział Sińcow. — Wczoraj tam byłem. Chłopcy popatrzyli nań nieufnie, potem jeden z nich spojrzał w bok. Sińcow poszedł za jego wzrokiem i zobaczył w odległości dwustu metrów, na skraju szosy, kilka nieruchomych ciał, a pośrodku szosy lej, który właśnie objeżdżał samochód pędzący na wschód. Kiedy wczoraj zasypiał, nikt tu nie leżał; widocznie w nocy całkiem blisko niego spadła bomba, kogoś zabiła, a on nawet się nie obudził.
— Myśleliśmy, że was także zabiło — odezwał się jeden z chłopców. — Dokąd więc mamy iść?
— A jednak pójdziemy do naszej szkoły — powiedział drugi. — To niemożliwe, żeby tam byli Niemcy.
Sincowowi nie udało się ich przekonać. Nie wierzyli mu, ale bardzo się ucieszyli, kiedy Sińcow wymacał w kieszeni płaszcza konserwy, otrzymane
poprzedniego dnia od prawnika, i zaproponował chłopcom, by przed drogą razem z nim zjedli. Okazało się, że w pudełku były kilki; zjedli je we trzech bez chleba i wody.
Chłopcy poszli. Sińcow pożegnał się z nimi i długo jeszcze patrzył za nimi z niepokojem. Potem otrząsnął płaszcz i furażerkę z kurzu i ruszył szosą mińską na wschód, w kierunku Orszy. Któż w te dni nie szedł po tej szosie, od czasu do czasu skręcając w las lub przeczekując bombardowanie w przydrożnych rowach, to znowu wstając i przemierzając ją strudzonymi nogami! Szczególnie dużo szło uciekinierów Żydów — ze Stołpców, Baranowicz, Mołodeczna i innych miasteczek Białorusi Zachodniej. Teraz, w ósmym dniu wojny, byli już za Borysowem, a więc chyba ruszyli w drogę dawno, w pierwszym dniu wojny. Tysiące ludzi jechało na jakichś cudacznych furach, bryczkach, wózkach; jechali starcy, pejsaci i brodaci, w kapeluszach z ubiegłego wieku, jechały wyniszczone, przedwcześnie postarzałe kobiety żydowskie, jechały dzieci — na każdym wozie po sześcioro, ośmioro, dziesięcioro małych, smagłych pędraków o przerażonych, bystrych oczach. Ale jeszcze więcej ludzi szło obok pojazdów. Wśród tych obdartych staruch, starców i dzieci trafiały się kobiety i dziewczęta dziwne sprawiające wrażenie na tej drodze — modnie uczesane, w modnych płaszczach, które w ciągu parodniowej wędrówki pokryły się kurzem i znędzniały. Uciekinierki niosły w rękach tłumoki i tłumoczki, a czarne od brudu, kurczowo zaciśnięte palce drżały ze zmęczenia i głodu.
Wszyscy posuwali się na wschód, a ze wschodu skrajem lasu szli młodzi chłopcy w cywilnych ubraniach, z kuferkami z dykty, z walizkami z dermatoidu, z plecakami — szli zmobilizowani, spieszący do zawczasu wyznaczonych punktów wcielenia, nie chcąc, by uważano ich za dezerterów. Szli na śmierć, na spotkanie Niemców. Wiodła ich naprzód wiara i obowiązek. Nie wiedzieli, gdzie naprawdę są Niemcy, i nie wierzyli, by mogli się oni znaleźć całkiem blisko, zanim zdążą przywdziać mundury i wziąć broń do ręki. Była to
29
30
jedna z najbardziej ponurych tragedii tych dni — tragedia ludzi ginących od bombardowań na drogach i trafiających do niewoli, zanim dotarli do miejsca przeznaczenia.
Wzdłuż drogi ciągnęły się spokojne lasy i zagajniki. Tego dnia pod wieczór Sińcow zobaczył obraz, który na zawsze utkwił mu w pamięci. Nieduża wioska rozłożyła się na niskim wzgórku; ciemnozielone ogrody tonęły w czerwonym świetle zachodu, nad strzechami chałup dymiły kominy, a po szczycie wzgórka, na tle zachodu, chłopcy pędzili konie na nocne pastwisko. Wiejski cmentarz podchodził całkiem blisko do szosy. Wioska była mała, a cmentarz duży: cały wzgórek pokrywały krzyże — połamane, przekrzywione, stare, wymyte deszczami i śniegami. Ta mała wioska i ten duży cmentarz i dysproporcja między jednym a drugim — wszystko razem wstrząsnęło Sincowem. Serce ściskało mu się na myśl o rodzinnej ziemi, którą gdzieś tam z tyłu zdeptały niemieckie buty i która jutro i tu może być utracona. To, co Sińcow widział w ciągu ostatnich dwóch dni, zdawało się mówić: tak, Niemcy i tu mogą dojść. A jednak nie mógł sobie wyobrazić tej ziemi w rękach Niemców. Takie mnóstwo nieznanych przodków — dziadów, pradziadów i prapradziadów — leżało pod tymi krzyżami, jeden na drugim, nawarstwiając się przez wieki, że ta ziemia stała się swoją na tysiąc sążni w głąb i już nie mogła, nie miała prawa zostać cudzą!
Potem Sińcow już nigdy nie doznał podobnie dręczącego strachu: co będzie dalej? Jeżeli tak się zaczęło, to co stanie się ze wszystkim, co ukochał, wśród czego wyrósł, w imię czego żył: z krajem, z narodem, z armią, którą przywykł uważać za niezwyciężoną, z komunizmem, który przysięgli zniszczyć ci faszyści, co w siódmym dniu wojny znaleźli się między Mińskiem a Borysowem? Nie był tchórzem, ale tak jak miliony innych ludzi nie był przygotowany na to, co zaszło. Większa część jego życia, jak i życia tych innych ludzi, minęła w niedostatku, ciężkich doznaniach, walce, i dlatego, jak się potem wyjaśniło, straszliwy ciężar pierwszych dni wojny nie zdołał złamać ich
ducha. Ale w pierwszych dniach dla wielu z nich ciężar ten wydawał się nieznośny, chociaż nie ugięli się pod nim.
Kiedy przed półtora rokiem Sincowowi zaproponowano zamiast demobilizacji pozostanie w służbie zawodowej, nie ucieszył się, ale wyraził zgodę ze względów zasadniczych; dywizja, w której wtedy służył, stała nad Bugiem, za Bugiem byli hitlerowcy, w powietrzu pachniało wojną. Uważał, że w takich wypadkach komuniści nie mogą odmawiać pozostania w wojsku.
I oto, gdy zaistniało to, w imię czego pozostał w wojsku, gdy wybuchła wojna z hitlerowcami, nagle na samym początku znalazł się nie w swoim oddziale, nie na swoim miejscu, lecz stał się jakimś liściem miotanym przez wiatr, człowiekiem bezsen sownie okazującym dokumenty, szukającym swojej gdzieś zagubionej redakcji i w końcu wędrującym w jej poszukiwaniu jak dezerter, w przeciwnym kierunku do frontu.
Mimo śmierci pogranicznika Sińcow postanowił przedostać się do Mohylewa, ponieważ powiedziano mu, że tam znajduje się zarząd polityczny Frontu. Jeżeli okaże się to kłamstwem, niczego więcej nie będzie szukał i poprosi pierwszy napotkany oddział piechoty o przyjęcie go jako pracownika politycznego.
Rano, tak samo jak poprzedniego wieczoru, wiele razy podnosił rękę, ale żaden samochód nie stanął. Poniechał tego wreszcie i już nie oglądając się na samochody, resztę dnia szedł uparcie szosą, to pogrążony w ciężkich myślach, to o niczym nie myśląc, powłócząc zmęczonymi, ciężkimi jak ołów nogami.
Zapewne doszedłby tak do samej Orszy, gdyby już pod wieczór nie zatrzymała się koło niego ciężarówka.
— Dokąd idziecie, politruku? — spytał siedzący w szoferce pułkownik.
— Do Orszy! — ponuro odrzekł Sińcow.
— Dlaczego pieszo?
— Próbowałem zatrzymać samochody, ale mi to obrzydło — tym samym tonem odpowiedział Sińcow. — Nie chcą mnie zabrać, dranie!
31
— Tak, drani jest sporo — powiedział pułkownik
— chociaż na ogół mniej, niżby w takiej sytuacji można się spodziewać. Pokażcie wasze dokumenty. Sińcow obojętnie podał. Pułkownik spojrzał przelotnie i natychmiast zwrócił.
— Wsiadajcie z tyłu na ciężarówkę, podwiozę.
Po godzinie szalonej jazdy znaleźli się w Orszy. Pułkownik miał cudzy samochód, wzięty na słowo honoru tylko do Orszy. Tak samo jak Sińcow, chciał się przedostać do Mohylewa i liczył na to, że z Orszy odjedzie pociągiem. Sińcow poszedł z nim razem do komendanta miasta. Komenda mieściła się w piwnicy szkoły. Na stołach stało kilka aparatów telefonicznych, przy nich siedzieli nieprzytomni od krzyku major — komendant miasta
— i jeszcze dwaj majorzy wojsk kolejowych.
— Czy będzie pociąg do Mohylewa? — spytał pułkownik.
W tym momencie komendant odrzucił słuchawkę jednego telefonu i skoczył do drugiego, ale pułkownik mocną ręką schwycił go za ramię, zatrzymał w biegu i siłą odwrócił twarzą do siebie.
— Proszę odpowiedzieć na moje pytanie, czy będzie pociąg do Mohylewa i kiedy?
— Zaraz, towarzyszu pułkowniku — zachrypniętym głosem powiedział major. — Powinien być..,"
— I rzucił się do terkoczącego telefonu. Im dłużej słuchał, tym bardziej zacięty wyraz przybierała jego twarz. Wreszcie zaklął ponuro i cisnął słuchawkę.
— Nie będzie pociągu, towarzyszu pułkowniku! O, proszę, pocieszcie się, przed chwilą mi zakomunikowano, że na drodze do Mohylewa zbombardowano pociąg z amunicją. Obydwa tory zniszczone. Nie będzie żadnego pociągu do Mohylewa!
— Dobra, pal go diabli! — spokojnie powiedział pułkownik do Sincowa. —. Ci na pewno sami nie wiedzą. Wciąż u nich wszystko leci i rwie się, a przejechać na pewno można najspokojniej w świecie. Chodźmy na stację, tam się może dowiemy czegoś bardziej sensownego.
Lecz i na stacji nie tak prostą sprawą było dowiedzieć się czegoś z sensem. Światła wygaszono, komendant wojskowy i zawiadowca stacji mówili 32 tajemniczym szeptem, że na razie nic im nie wiadomo.
Wreszcie pułkownik złapał jakiegoś kolejarza, który także szeptem, jak o wielkiej tajemnicy, powiedział, że na torze za pompą zestawiają pociąg towarowy do Mohylewa.
— Chodźmy! — zdecydował pułkownik. Widocznie nie tylko Sińcow, lecz i ten starszy, doświadczony człowiek, który z niejednego pieca chleb jadł, czuł się samotny i szukał bratniej duszy. Opowiedział Sincowowi, że przyleciał samolotem do Moskwy z nadwołżańskiego okręgu wojskowego, po mianowaniu go szefem sztabu korpusu; szukając swego korpusu, dobrnął jakoś do Borysowa, o mało nie dostał się do niewoli, cały dzień dowodził w walce kompanią, która straciła dowódcę, i w rezultacie dowiedział się, że jego korpus wcale nie tu się znajduje, lecz przesunął się do rejonu Osipowicze — Bobrujsk. Dlatego też obecnie zdąża tam przez Mohylew.
— Oczywiście można było i nadal dowodzić kompanią — powiedział gniewnie — ale jednak jakiś porządek musi być! Chwała Bogu wojujemy już ósmy dzień, pora zacząć to wszystko porządkować. Skoro zostałem mianowany szefem sztabu korpusu, to muszę przybyć na miejsce służby, a nie po prostu leżeć z karabinem w tyralierze. Jakiś bałwan, kiedy przekazałem dowodzenie kompanią lej-tnantowi, pozwolił sobie zarzucić mi tchórzostwo.
— I co wy na to? — spytał Sińcow.
— Ja? Dałem mu po pysku za tego tchórza, żeby na przyszłość zmądrzał, i odjechałem. Pułkownik aż spąsowiał na to wspomnienie, nasępiona wąsata twarz stała się całkiem wściekła. Długo wałęsali się po torach szukając pociągu i, jak to zwykle bywa, kiedy znajdzie się człowiek pewny siebie i który wie, czego chce, przyłączyło się do nich po drodze z dziesięciu ludzi, którzy z rozmaitych powodów chcieli przedostać się do Mohylewa.
W tym czasie, kiedy szukali pociągu, niemieckie bombowce zrobiły nalot na stację. Na zatłoczonych torach jedna za drugą zagwizdały lokomotywy.
Na węźle orszańskim stało ich kilkadziesiąt. Ryczały zgodnym chórem, wypuszczając kłęby białej pary.
33
Ryk był przeraźliwy, potwornie przygnębiający. Robił o wiele straszniejsze wrażenie aniżeli huk bombardowań, do których Sińcow w ciągu tych dni już przywykł; zdawało się, że lokomotywy skarżą się nie wiadomo komu: niebu czy ludziom, skarżą się i wołają o pomoc, a z nieba wciąż sypią się bomby na czarną ziemię, wybuchają wśród domów, szyn i leżących na torach ludzi, ogłuszonych, złych, nieszczęsnych, do głębi duszy skrzywdzonych przez wszystko, co się działo. Gdy bombardowanie się skończyło, dotarli do pompy, ale nie znaleźli tam żadnego pociągu. Usiedli na zwałach żużlu usypanych koło torów, by trochę odpocząć. Nikomu nie chciało się rozmawiać, niepodobna jednak było milczeć — za dużo bolesnych spraw ich gnębiło.
— Ani się kto spodziewał — ze smutkiem odezwał się głos w ciemności. Sińcow nie mógł dojrzeć twarzy mówiącego.
— Gdyby się nikt nie spodziewał, to byłoby jeszcze nie najgorzej — po chwili milczenia powiedział pułkownik. — Ale przecież myśleliśmy i spodziewaliśmy się, a w rezultacie — bałagan!
— Zdumiewające, ile nieporządku! — podjął ktoś także niewidoczny wysokim zdziwionym tenorkiem. — Po prostu zdumiewające!
— Mój batalion saperów stacjonował w Białymstoku — grzmiał tubalny głos. — A dokąd on teraz odszedł?...
— Szukaj wiatru w polu! — chłodno i ostro odpalił czyjś zły głos.
Parę chwil wszyscy milczeli.
— Katastrofę pod Augustowem* wszyscy w akademiach studiowali, Samsonowa wyśmiewali, a potem sami się zesr... — brutalnie zrymował tenże zimny, sarkastyczny głos, który odpowiedział saperowi. — A w ogóle, ,,czapkami zarzucimy!'' „na obcym terytorium", „z małym przelewem krwi"... „hura!"... i tak dalej...
— Na obcym terytorium jeszcze będziemy, zapamiętajcie to sobie, wy tam, w ciemności... Nie widzę, kim jesteście! — gniewnie podniósł głos pułkownik.
* Mowa o słynnej klęsce armii gen. Samsonowa pod Augustowem
34
na początku pierwszej wojny światowej.
— Ale co racja, to racja: bałagan wielki, wieeelki... A najważniejsze, że sami będziemy musieli wypić to piwo, któregośmy nawarzyli! Słowa te wywołały cały chór uwag. Ktoś wtrącił, że Rosjanie wolno zaprzęgają, za to potem szybko jadą. Przysłowie jednak nie znalazło aprobaty.
— Teraz nie rok osiemset dwunasty, teraz trzeba spieszyć się z zaprzęganiem. Bo gotowiśmy tak długo zaprzęgać, aż nas odepchną pod Smoleńsk. Pułkownik zauważył, że to przysłowie na pewno Niemcy wymyślili. Ludzie sprzeczali się, a w głosach ich przeważały złość i oburzenie. Czuli się przygnębieni nie tylko całkiem oczywistym brakiem porządku, lecz jeszcze bardziej tym, że gdzieś tam toczą się walki, biją się ich oddziały, oni zaś nie mogą tam dotrzeć i nie wiadomo, kiedy dotrą.
— A mnie wczoraj, o mało nie rozstrzelano jako dywersanta! — powiedział któryś. —" W zęby nagan wsunęli jak koniowi! Ja Perekop zdobywałem, a te dranie, smarkacze, w zęby mi nagan pakują!
— Hej, wy, katastrofo augustowska! — jakby sobie coś przypomniawszy, zawołał pułkownik do posiadacza zimnego głosu, który mu się nie podobał.
— Wy także z nami do Mohylewa? Szukacie swojego oddziału?
Ale nikt nie odpowiedział! Ten, kogo pytano, albo nie chciał odpowiadać, albo odszedł. Słychać było, jak w ciemności ludzie odwracają się, spoglądając po sobie.
— Zdaje się, że odszedł — zabrzmiał wreszcie niski głos sapera. — Siedział tu koło mnie.
— Oczywiście zdarzają się i panikarze — po chwili milczenia podjął pułkownik ni to odpowiadając saperowi, ni to własnym myślom. — Jest komu nagan w zęby wtykać. Tylko, niestety, nie zawsze robi się to temu, któremu trzeba... Wstawajmy! — podniósł się pierwszy. — Diabli ich wiedzą, może tu jest jeszcze jakaś inna pompa? Chodźmy poszukać.
Innej pompy nie znaleźli, ale po godzinie doszli do zwrotniczego, który pokazał na ciemniejący w oddali zestaw bez lokomotywy i oświadczył z przekonaniem, że będzie doczepiony do pociągu mohylewskiego. 35
Zmęczeni bezcelowym błądzeniem podeszli do wagonów. Na rolach między wagonami towarowymi stały dwa nowiutkie autobusy sztabowe.
— Załadujmy się do autobusów — zaproponował pułkownik, pierwszy włażąc na platformę i próbując otworzyć drzwiczki. Otwarły się. — Jak ruszą, to pojedziemy, a jak nie ruszą, to przynajmniej prześpimy się do rana.
Sińcow także wszedł do autobusu, usiadł na nowiutkim ceratowym siedzeniu, obmacał go rękami, jakby w te dni zaczął wątpić, czy jeszcze może istnieć coś nowego i czystego, oparł głowę
o zimną szybę i zasnął.
Obudziwszy się rano, w pierwszej chwili nie mógł się połapać, gdzie się znajduje. Jechał autobusem, obok niego na siedzeniach spali nieznajomi wojskowi, a za oknami z obydwu stron leciał zielony, ciepły, przesłoneczniony las. Wydawało mu się, że jedzie szosą i dopiero potem, przypomniawszy sobie wypadki ubiegłej nocy, zorientował się, że autobus stoi na lorze, a pociąg jedzie. Zwrotniczy nie oszukał ich: pociąg dojeżdżał do Mohylewa. Komendant mohylewski wziął dokumenty Sincowa
i kilka razy z rzędu przeczytał je zaognionymi oczami. Zapewne był tak zmęczony, że czytając po raz pierwszy bezmyślnie patrzył na papier, za drugim razem wyławiał tylko rzucające się w oczy słowa i dopiero za trzecim zaczynał rozumieć, co tam było napisane. Powiedział Sincowowi, że zarząd polityczny Frontu znajduje się o trzynaście kilometrów od Mohylewa.
— Przez ten most, co go widać przez,, okno, i na lewo szosą na Orszę. Trzynasty kilometr, w lesie, zobaczycie...
Sincowowi udało się. Na moście zatrzymał jakiś samochód. Obok kierowcy siedział lejtnant łącznościowiec, a w samochodzie pełno było granatów. Lejtnant dowiózł siedzącego na granatach Sincowa do gęstego lasu, przez który biegło parę świeżo wyjeżdżonych dróg, i wysadził na skraju. Sińcow zagłębił się w las. Pogoda się popsuła, siąpił drobny kapuśniaczek. Na zboczach zalesionych wzgórków, między drzewami, kopano ziemianki 36 i rowy przeciwlotnicze, tu i ówdzie stały poczwórnie
sprzężone przeciwlotnicze karabiny maszynowe. Wyglądało na to, że sztab i zarząd polityczny Frontu dopiero zaczynają się tu urządzać. Sińcow natknął się na stojącego przy drodze szczupłego komisarza dywizji o dobrej, przystojnej twarzy i płowych wąsikach, ubranego w żółty, pociemniały od deszczu skórzany płaszcz. Komisarz był podobny do Czapajewa.
Sińcow zwrócił się do niego. Komisarz parę sekund potrzymał na deszczu kartę urlopową Sincowa; od spadającej kropli rozpłynął się liliową plamą kancelaryjny zamaszysty podpis moskiewskiego zameldowania.
— Niestety, nie wiem, gdzie teraz jest wasza redakcja — powiedział komisarz składając kartę przez pół. — Przyznam się, że na razie nawet nie wiem, gdzie jest wydział polityczny waszej trzeciej armii. I w ogóle... — zdaje się, chciał powiedzieć, że w ogóle nie wie, gdzie jest cała trzecia armia, ale nie powiedział tego, tylko uśmiechnął się niewesoło. — Będziecie musieli posłużyć tutaj u nas... — I podał dokumenty Sincowa stojącemu obok grubemu, rumianemu komisarzowi batalionu, którego Sińcow znał z widzenia.
— Weźcie do siebie politruka — powiedział. — Turmaczow chyba nieprędko wróci.
Komisarz batalionu potwierdził, że Turmaczow wróci nieprędko, i poprosiwszy o pozwolenie odejścia, zabrał ze sobą Sincowa.
— No więc, zostaniecie u nas — zwrócił się do Sincowa po półgodzinie, siedząc obok niego w ukrytej pod drzewami emce.
Na podłodze emki stał termos, z którego obaj po kolei napili się herbaty, a na kolanach komisarza batalionu leżała gazeta z furą sucharków waniliowych.
— To jeszcze żona w Moskwie mi zapakowała. Gniewałem się na nią: „Co mnie tak zaopatrujesz? Przecież będę na wojskowym wikcie!" — a teraz rad jestem...
Suchary były moskiewskie; komisarz — redaktor gazety frontowej — także pochodził z Moskwy. W ubiegłym roku Sińcow przyjeżdżał do Moskwy na kurs dziennikarski i komisarz batalionu miewał 37
38
tam wykłady na temat zagadnień partyjnych. Był to pierwszy człowiek przynajmniej choć trochę znany Sincowowi spośród spotkanych w ciągu ostatnich pięciu dni. Nareszcie nie musi się już błąkać, pokazywać dokumentów, wysłuchiwać odpowiedzi: „nie wiem", „nie wiadomo". Przyjęto go do oddziału; mógł nic innego już nie szukać, pozostać, otrzymywać rozkazy, słowem robić to, po co poszedł na wojnę.
Pod wpływem tych wszystkich myśli Sińcow głęboko odetchnął.
— Dolega wam co? — spytał komisarz.
— Zmęczyła mnie tułaczka — odrzekł Sińcow.
— W ogóle jest ciężko — przyznał komisarz. — Turmaczowa wczoraj zranili dywersanci. Znaliście go?
— Nie znałem.
— Kiedyś pracował w waszym „Sztandarze Bojowym". Jechał w nocy redakcyjną półtoratonówką do nas, do zarządu politycznego; ktoś z latarką zatrzymał go na drodze, zaczęto sprawdzać dokumenty. Podał je, a oni go z nagana w bok! I znikli. Kto? Za co? Po co? Gazetę dziś wydaliśmy — ciągnął komisarz zmieniając pozornie temat, lecz w gruncie rzeczy wciąż mówiąc o tym, jak jest ciężko. — A dokąd ją zawozić, nie wiadomo! Poczta polowa jeszcze nie funkcjonuje, na razie nie wiemy, gdzie jakie oddziały się znajdują. Dziś od rana wsadziłem ^vszystkich pracowników do samochodów i wysłałem w różne strony, żeby w każdym ze spotkanych oddziałów rozdali paczkę gazet. Bardzo ciężko — zakończył i polecił Sincowowi, by pojechał do Mohylewa, poszedł do drukarni i pomógł w wydaniu numeru. — Mamy tam zaledwie trzech ludzi: sekretarza, maszynistkę i redaktora.
— A materiał macie? — spytał Sińcow.
— Róbcie z tego, co jest — doradził komisarz. — Ja potem przyjadę. Jaki materiał? — wzruszył ramionami. — Może coś na wieczór przywiozą. Gazety rozdadzą, a materiał przywiozą. A może wy macie jakiś materiał? — podniósł oczy na Sincowa. Ale Sińcow tylko w milczeniu popatrzył na niego. Jakiż ja mogę mieć materiał? myślał. Owszem, mam, tak, w ciągu tych dni widziałem więcej niż
przez całe życie; ale czyż można to wszystko wydrukować obok komunikatu przed chwilą podanego przez radio, który redaktor wraz z sucharami trzyma na kolanach? W komunikacie tym jest
- mowa o ciężkich walkach w pobliżu granicy, ale ja już trzy dni temu nie mogłem się dostać z
Borysowa do Mińska. Czemu wierzyć: komunikatowi czy własnym oczom? Albo może prawdą jest jedno i drugie; może tam nad granicą rzeczywiście toczą się ciężkie, lecz pomyślne walki obronne, ja zaś po prostu znalazłem się w pasie natarcia niemieckiego klina, oszalałem ze strachu i nie mogę wyobrazić sobie tego, co dzieje się w innym miejscu. Niemniej jednak, gdyby nawet prawdą było i jedno, i drugie, nie mogłoby to znaleźć odbicia w gazecie. Na jej łamach odebrany przez radio komunikat pretendował do roli jedynej prawdy. Tak było i inaczej nie mogło być.
— Nie mam żadnego materiału — powiedział po dłuższym milczeniu, patrząc redaktorowi w oczy, i obaj się zrozumieli.
Sińcow wracał do Mohylewa już po ciemku tą samą redakcyjną półtoratonówką, na której ubiegłej nocy zraniono nie znanego mu Turmaczowa. Kierowca również był ten sam. Przez całą drogę opowiadał o wczorajszym wypadku. Sińcow, gdy ich zatrzymywano na punktach kontrolnych, podając lewą ręką dokumenty, za każdym razem w prawej ściskał nagan, zapobiegliwie zdobyty dla niego przez redaktora w zarządzie politycznym. W ciągu nocy WT starej mohylewskiej drukarni jako tako sklecili i wydali kolejny numer gazety frontowej. Połowę jej szpalt zajmowały dwa ostatnie komunikaty Biura Informacyjnego, wydrukowane dużymi czcionkami, aby zapełnić jak najwięcej miejsca. Pozostały materiał uzbierali przez noc korespondenci, rozwożący wczorajszy numer. Były to krótkie notatki o różnych przejawach męstwa i bohaterstwa, wzięte ze słów ludzi albo od tygodnia cofających się w walkach, albo od tych, co niedawno przedarli sią z niemieckiego okrążenia. Pod piórem korespondentów, a potem pod czerwonym ołówkiem Sincowa, który dopasowywał notatki do komunikatu, stopniowo znikało to wszystko, co mogłoby
39
dać pojęcie, w jakich miejscach toczyły się obecnie walki. W sąsiedztwie komunikatów, mówiących o ciężkich walkach nad granicą, notatki te nabierały raczej uspokajającego zabarwienia. Ludzie walczyli, wykazywali męstwo, zabijali faszystów. Gdzie? O tym mówiły komunikaty oficjalne.
Nawet z najbardziej skromnych relacji korespondentów powracających w nocy do redakcji wynikało, że to, co Sińcow widział na szosie mińskiej, nie było zjawiskiem odosobnionym. Niemcy przedarli się w wielu miejscach. Sytuacja, przynajmniej na zachodnim froncie, była ciężka, niewyraźna, i nie do frontowej gazety należało, by ją wyjaśniać. Sińcow rozumiał to i operował czerwonym ołówkiem bez wahania. Nie rozumiał natomiast czegoś innego: jak się to mogło stać? Nie rozumiał i dręczył się pytaniem: czy pomimo wszystko uda się w ciągu najbliższych dni uzyskać jakąś zmianę sytuacji na froncie? Wszystko, na co patrzył, świadczyło, że raczej nie. Ale w głębi duszy nie mógł się z tym pogodzić, wierzył w coś innego. I chociaż to, co widział na własne oczy, stanowiło niezbitą prawdę, wiara jego była silniejsza od tej prawdy. Nie przeżyłby tych dni bez tej wiary, z którą niepostrzeżenie, jak miliony innych wojskowych i niewojskowych, wciągnął się w czteroletnią wojnę.
Już nad ranem, przed oddaniem numeru do druku, Sińcow jeszcze raz przeczytał wszystko od deski do deski, wiersz po wierszu, i dopiero potem rozesławszy płaszcz ułożył się do snu na zimnej, kamiennej podłodze drukarni. Sędziwe maszyny drukarskie huczały z wytężenia, ^podłoga z lekka drgała pod głową. Zasypiając, Sińcow pomyślał o córce i zdał sobie jasno sprawę, że teraz, kiedy znalazł się w redakcji innej gazety, na innym odcinku frontu, będzie zupełnie niemożliwe dowiedzieć się czegoś o niej. W każdym razie, dotąd, aż wszystko się radykalnie zmieni.
40
ROZDZIAŁ 2
Rano cztery redakcyjne półtoratonówki wyjechały z bramy drukarni. W każdej siedziało dwóch korespondentów i leżało po dziesięć paczek gazet ostatniego wydania. Sposób rozpowszechniania miał być ten sam, co wczoraj: wozić pismo po różnych drogach, rozdawać wszystkim napotkanym, zbierając jednocześnie materiał do następnego numeru.
Sińcow po zaledwie trzygodzinnym śnie na podłodze drukarni — a był to sen z przerwami, gdyż obudził go przybyły nad ranem redaktor — wstał jak oczadziały, opluskał twarz pod kranem, docisnął pas, wyszedł na dwór, wsiadł do szoferki i ocknął się dopiero na dobre na szosie bobrujskiej. W niebie ryczały samoloty, z tyłu, nad Mohylewem, wywiązały się walki powietrzne. Niemieckie bombowce nurkowały nad mostem na Dnieprze, a osłaniające je myśliwce — siedem czy osiem sztuk — walczyły wysoko na niebie z trójką radzieckich krótkonosych jastrząbków, które wystartowały z lotniska w Mohylewie.
Sińcow słyszał, że w Hiszpanii i Mongolii te jastrząbki dawały sobie radę z niemieckimi, włoskimi i japońskimi myśliwcami. I tu zaraz na początku zapalił się i spadł jeden messerschmitt, a drugi dymiąc znikł na widnokręgu. Ale potem, koziołkując, zaczęły opadać od razu dwa radzieckie myśliwce. W powietrzu pozostał jeden, ostatni. Sińcow zatrzymał samochód, chwilę przyglądał się, jak radziecki myśliwiec krążył między niemieckimi. Potem wszystkie naraz znikły za obłokami, a bombowce w dalszym ciągu z rykiem nurkowały nie mogąc, zdaje się, trafić w most. — No cóż, jedziemy? — spytał Sińcow swego towarzysza podróży, młodszego politruka o dziewczęcym nazwisku Lusin, który siedział na stosach gazet. Lusin był to wysoki, zgrabny, rumiany, • przystojny chłopiec z jasną czupryną, wymykającą się spod nowiutkiej, eleganckiej czapki. W dobrze 41
dopasowanym mundurze, ściśnięty nowym pasem, z przewieszonym przez ramię nowiutkim karabinem wyglądał najbardziej wojskowo ze wszystkich wojskowych, jakich Sińcow spotkał w ostatnich dniach. Rad był z takiego towarzysza.
— Rozkaz, towarzyszu politruku! — odrzekł Lusin wstając i przykładając palce do czapki.
Sińcow już w nocy, kiedy razem pracowali, zwrócił uwagę na to, że Lusin starannie przestrzega form regulaminu, co się rzadko zdarzało wśród dziennikarzy wojskowych.
— Ale ja chyba także usiądę na górze — powiedział Sińcow.
Lusin uprzejmie zaprotestował:
— Nie radziłbym, towarzyszu politruku! Starszy stopniem musi jechać w szoferce, inaczej nawet nie wypada. Mogą zatrzymać samochód... — i znowu przyłożył palce do daszka niebieskiej czapki. Sińcow wsiadł do kabiny i samochód ruszył. Półtoratonówka i kierowca byli ci sami co wczoraj w powrotnej drodze do Mohylewa ze sztabu Frontu. Właściwie po to chciał siąść w nadwoziu, żeby kierowca znowu nie zaczął go bawić rozmową o dywersantach. Ale kierowca siedział przy kierownicy nasępiony i nie odzywał się ani słowem. Może się nie wyspał, może nie podobał mu się ten wyjazd w stronę Bobrujska.
Sińcow przeciwnie, był podniecony. Redaktor opowiedział mu w nocy, że radzieckie oddziały za Berezyną, na przedpolu Bobrujska, dały wczoraj łupnia Niemcom. Sińcow liczył, że dziś tam dotrze. Jak wiele ludzi odważnych, którzy w pierwszych dniach wojny dużo przecierpieli wskutek zamieszania i paniki na drogach przyfrontowych, ciągnęło go teraz tam, gdzie toczyły się walki. Co prawda redaktor nie mógł dokładnie określić, ani jakie oddziały pobiły Niemców, ani ściśle gdzie. Sińcow jednak, nie mając pod tym względem doświadczenia, zbytnio się tym nie przejął. Wziął ze sobą mapę, po której redaktor niepewnie wodził palcem dokoła Bobrujska, i teraz oglądał ją i obliczał, ile czasu mają jechać, robiąc po trzydzieści kilometrów na godzinę. Z obliczenia wynikało, że 42 mniej więcej trzy godziny. Tuż za Mohylewem
zaczynały się pola i zagajniki. Jednolitą zieleń w wielu miejscach przegradzały to szerokie, to wąskie zwały rudej ziemi — z obydwu stron szosy kopano rowy przeciwczołgowe i okopy. Prawie wszyscy pracujący byli ubrani po cywilnemu, tylko czasami wśród marynarek i chust migały bluzy saperów kierujących pracami.
Potem samochód wjechał w gęsty las i od razu otoczyła ich cisza. Półtoratonówka jechała i jechała przez las, nikogo po drodze nie spotykali: ani ludzi, ani samochodów. Zrazu nie wydawało się to Sincowowi dziwne, ale potem zaczął się niepokoić.-Pod Mohylewem rozlokował się sztab Frontu, za Bobrujskiem toczyły się walki z Niemcami. Spodziewał się, że między tymi dwoma punktami winny znajdować się sztaby i wojska, a więc powinien by tu panować duży ruch samochodowy. Przejechali jednak połowę drogi, potem jeszcze dziesięć kilometrów, i jeszcze dziesięć, a szosa po dawnemu świeciła pustką. Wreszcie ciężarówka o mało nie wpadła na skrzyżowaniu na wyjeżdżającą z lasu emkę. Sińcow otworzył drzwiczki kabiny i pomachał ręką. Emka stanęła; siedział w niej kapitan piechoty, który przedstawił się jako adiutant dowódcy korpusu piechoty. Sińcow oświadczył, że pojedzie z nim, by rozdać gazety w oddziałach korpusu — na razie wszystkie paczki leżały nietknięte w ciężarówce. Adiutant jednak pośpiesznie zaznaczył, że nie było go przez pewien czas w korpusie, który tymczasem gdzieś się przesunął, i on go właśnie sam szuka. Wobec tego jechać z nim nie ma sensu, lepiej niech mu dadzą kilka paczek gazet do emki. Gdy tylko odnajdzie korpus, sam je rozda. Lusin wydostał z ciężarówki dwie paczki, kapitan rzucił je na tylne siedzenie i emka dodając gazu znikła za drzewami, a ciężarówka pojechała dalej w stronę Bobrujska.
Nad szosą parę razy przeszły messerschmitty. Las dochodził do samej szosy; myśliwce wypadały spoza wierzchołków drzew tak błyskawicznie, że Sińcow tylko raz zdążył wyskoczyć z samochodu. Niemcy jednak nie ostrzeliwali ciężarówki, na pewno mieli ważniejsze sprawy. Sądząc z mapy, do Berezyny pozostało zaledwie
43
dziesięć kilometrów. Skoro walki toczą się za Bo-brujskiem po tamtej stronie rzeki, więc po tej stronie powinny znajdować się jakieś tyły lub drugie rzuty. Kręcąc głową to w prawo, to w lewo, wpatrywał się z niepokojem w leśny gąszcz. Niezrozumiała pustka coraz bardziej działała mu na nerwy.
Nagle kierowca ostro zahamował. Przy skrzyżowaniu z wąską, daleko do widnokręgu biegnącą przesieką stał na skraju drogi żołnierz bez karabinu z dwoma granatami u, pasa. Sińcow spytał go, skąd jest i czy nie ma tu w pobliżu jakiego oficera.
Żołnierz odpowiedział, że przybył tu jeszcze wczoraj na ciężarówce z Mohylewa z oddziałem dwudziestu ludzi i lejtnantem, po czym postawiono go na posterunku, by zatrzymywał idących z zachodu pojedynczych żołnierzy i kierował w lewo przesieką do leśniczówki, gdzie lejtnant formuje oddział.
Z dalszych pytań wynikało, że stoi tu od wczorajszego wieczoru, że karabiny wydano im w Mohylewie, co drugiemu, na komendę „do dwóch odlicz!", że z początku stało ich dwóch, ale nad ranem kolega znikł. W ciągu tego czasu skierował do leśniczówki około sześćdziesięciu pojedynczych żołnierzy, ale o nim samym na pewno zapomniano: nikt go nie zluzował i od wczoraj nic nie jadł. Sińcow dał mu połowę sucharów z torby polowej i kazał kierowcy jechać dalej.
Przejechali zaledwie kilometr, kiedy z lasu wyskoczyło dwóch milicjantów w szarych gumowych płaszczach. Samochód zatrzymał się.
— Towarzyszu dowódco — powiedział jeden z milicjantów — jakie będą rozkazy?
— Co za rozkazy? — zdziwił się Sińcow. — Macie przecież swoje dowództwo.
— Nie mamy dowództwa — powiedział milicjant.
— Wysłano nas wczoraj do lasu, abyśmy wyłapywali niemieckich spadochroniarzy. Ale skąd tu mogą być teraz spadochroniarze, skoro Niemcy przeprawili się już przez Berezynę?
— Kto wam powiedział?
44
— Ludzie powiedzieli. No i artyleria. Chyba
słyszycie?
— Nie może być! — zawołał Sińcow, chociaż gdy się wsłuchał, to i jemu się wydało, że przed nimi słychać huk kanonady. — Kłamstwo! — uciął, sam siebie uspokajając, raczej z uporem niż z pewnością.
— Towarzyszu dowódco — powiedział milicjant. Twarz miał bladą, ale zdecydowaną. — Zapewne jedziecie do swojego oddziału. Weźcie nas ze sobą jako żołnierzy! Czy mamy tu czekać, aż hitlerowcy powieszą nas na gałęzi? Albo może mamy zdjąć mundury?
Sińcow odparł, że rzeczywiście szuka jakiegokolwiek oddziału i jeżeli milicjanci chcą z nim jechać, to mogą wsiąść do ciężarówki.
— A dokąd jedziecie? — spytał milicjant.
— Tam — Sińcow nieokreślenie wskazał ręką przed siebie. Teraz już sam nie wiedział, dokąd i jak długo będzie jechać.
Rozmawiający z Sincowem milicjant postawił nogę na kole. Drugi szarpnął go z tyłu za płaszcz i zaczął coś szeptać. Widocznie nie chciał jechać w stronę Bobrujska.
— A idź ty! — warknął pierwszy milicjant, ze wstrętem pchnął kolegę butem w pierś, wyrwał mu się i przeskoczył przez burtę ciężarówki. Samochód ruszył. Drugi milicjant stał chwilę niezdecydowany, potem z rezygnacją machnąwszy ręką podbiegł, schwycił się za burtę i już w biegu przewalił się przez nią całym ciałem. Na myśl, że zostanie sam, ogarnął go taki strach, że wolał już jechać naprzód.
Nad lasem z powolnym, niskim buczeniem przepłynęło sześć olbrzymich nocnych czterosilnikowych bombowców. Zdawało się, że nie leciały, lecz sunęły po niebie. Obok nich nie było widać ani jednego radzieckiego myśliwca. Sińcow z niepokojem pomyślał o przelatujących niedawno nad szosą messerschmittach i poczuł się niepewnie. Bombowce jednak spokojnie znikły z oczu, a po paru minutach rozległy się na przedzie wybuchy ciężkich bomb.
Sądząc z drogowskazu, który nagle mignął, do Berezyny pozostało zaledwie cztery kilometry. Teraz
45
Sińcow był przekonany, że lada chwila spotkają oddziały radzieckie; niepodobna przecież, by nikt nie pozostał na tym brzegu Berezyny. Wtem z lasu wyskoczyło paru żołnierzy i zaczęło rozpaczliwie wymachiwać rękami. Kierowca pytająco spojrzał na Sincowa, ale ten nic nie powiedział i samochód potoczył się dalej. Ludzie, którzy wyskoczyli na drogę, coś za nimi krzyczeli, przykładając do ust zwinięte w trąbkę dłonie.
— Zatrzymajcie się! — powiedział Sińcow do kierowcy.
Do samochodu podbiegł zasapany sierżant saperów i spytał Sincowa, dokąd jedzie.
— Do Bobrujska.
Sierżant otarł pot z twarzy i kurczowo łykając ślinę, aż mu się przetaczało jabłko Adama, powiedział, że Niemcy już się przeprawili na ten brzeg Berezyny.
— Jacy Niemcy?
— Czołgi.
— Gdzie?
— Ano, stąd jakieś siedemset metrów. Przed chwilą walczyliśmy z nimi! — Sierżant wskazał ręką przed siebie. — Szliśmy z oddziałem zgodnie z marszrutą w kierunku pasa minowania, a oni otworzyli ogień z czołgu. Jednym pociskiem zabili dziesięciu ludzi. Tylu nas zostało... — stropiony, wskazał na stojących obok niego żołnierzy i na siebie — zaledwie siedmiu... Gdybyśmy mieli ze sobą ładunki wybuchowe albo granaty... bo co można tym zrobić czołgowi? — z pasją huknął o ziemię kolbą karabinu.
Sińcow wciąż jeszcze się wahał; nie wierzył, by Niemcy rzeczywiście byli tak blisko, ale silnik ciężarówki ucichł i od razu dał się słyszeć wyraźny, gęsty ogień karabinów maszynowych na lewo od drogi, niewątpliwie już po tej stronie Berezyny.
— Towarzyszu politruku! — po raz pierwszy przez całą drogę odezwał się Lusin. — Pozwólcie powiedzieć: Może zawrócimy do wyjaśnienia sytuacji? Na jego zazwyczaj rumianej, a teraz bladej twarzy malował się strach, który nie przeszkodził mu jednak zwrócić się do Sincowa z zachowaniem
46
wszelkich form służbowych.
— Zawrócimy — powiedział Sińcow, sam z kolei blednąc.
Dotąd nie przychodziło mu do głowy, że jeszcze pół kilometra, kilometr — i mógłby się dostać do niewoli niemieckiej! Kierowca ze zgrzytem włączył sprzęgło, zawrócił samochód i przed Sincowem mignęły zmieszane twarze pozostawionych na drodze żołnierzy.
— Stój! — zawołał wstydząc się swojej słabości i ścisnął kierowcę za ramię, aż ten jęknął z bólu.
— Właźcie do ciężarówki! — wysuwając się z kabiny krzyknął do żołnierzy, kiedy kierowca zatrzymał samochód. — Pojedziecie ze mną!
Pomimo półtorarocznej pracy w gazecie wojskowej właściwie po raz pierwszy w życiu wydawał rozkazy innym ludziom na mocy tego, że miał na kołnierzu więcej niż oni kwadratów. Żołnierze jeden po drugim powskakiwali do ciężarówki, zamarudził tylko ostatni. Koledzy zaczęli go podciągać w górę i Sińcow dopiero teraz zobaczył, że jest ranny: jedną nogę miał obutą, a drugą bosą, zakrwawioną.
Sińcow wyskoczył z kabiny i kazał wsadzić rannego na swoje miejsce. Czując, że jego rozkazy są wykonywane, w dalszym ciągu je wydawał, i znowu były spełniane. Żołnierza przesadzono do kabiny kierowcy, a Sińcow przesiadł się do tyłu. Kierowca, popędzany terkotem karabinów maszynowych, rozlegających się teraz i z prawa, i z lewa od szosy, pognał z powrotem w stronę Mohylewa.
— Samoloty! — krzyknął z przerażeniem jeden z żołnierzy.
— Nasze — uspokoił drugi.
Sińcow podniósł głowę. Wprost nad drogą na stosunkowo niewielkiej wysokości wracały trzy TB-3. Na pewno odgłosy bombardowania były rezultatem ich roboty; teraz szczęśliwie wracały, wolno zwiększając pułap, ale ostre przeczucie nieszczęścia, które ogarnęło Sincowa, kiedy samoloty szły w tamtą stronę, nie opuszczało go i teraz. Rzeczywiście — nagle skądsiś z góry wynurzył się spoza rzadkich obłoków mały, bystry jak osa mes-ser i z przerażającą szybkością zaczął dopędzać bombowce. 47
Wszyscy jadący ciężarówką, uczepiwszy się burt, zapomnieli o sobie i własnym niedawnym strachu, zapomnieli o wszystkim na świecie i w milczeniu, z przerażeniem i niecierpliwością, patrzyli w niebo. Messerschmitt przeszedł na ukos pod ogonem ostatniego bombowca, pozostającego w tyle za tamtymi dwoma, i bombowiec zaczął dymić tak błyskawicznie, jakby przyłożył zapałkę do leżących w piecu papierów. Kilkadziesiąt sekund jeszcze leciał, zniżając lot i coraz mocniej dymiąc, potem zawisł w miejscu i przekreśliwszy powietrze czarną smugą dymu, runął w las.
Messerschmitt błysnął w słońcu stalową kreską, poszedł w górę, zawrócił i z gwizdem zaszedł od ogona następny bombowiec. Rozległ się krótki terkot karabinów maszynowych. Messerschmitt znowu pomknął w górę, a drugi bombowiec jeszcze pół minuty ciągnął nad lasem, coraz mocniej przechylając się na jedno skrzydło, aż przewróciwszy się, ciężko runął na las w ślad za pierwszym. Messerschmitt z gwizdem zakreślił pętlę i pomknął na skos z góry na dół do ogona trzeciego, ostatniego bombowca, który zdążył się oddalić. I znowu powtórzyło się to samo. Ledwo dosłyszalny z daleka terkot karabinów maszynowych, cienki gwizd wychodzącego z lotu nurkowego messer-schmitta, ścieląca się nad lasem długa, czarna smuga i daleki grzmot wybuchu.
— Jeszcze idą! — z przerażeniem krzyknął sierżant, zanim inni zdążyli opamiętać się po tym, co przed chwilą widzieli.
Stał w ciężarówce i dziwacznie wymachiwał rękami, jakby chciał zatrzymać i uratować ukazującą się nad lasem drugą trójkę wracających z bombardowania samolotów.
Sińcow, wstrząśnięty, patrzył w górę, wczepiwszy się obydwiema rękami w koalicyjkę; milicjant siedział obok niego z rękami złożonymi jak do modlitwy i tak zaciskał palce, że aż mu zbielały. Błagał lotników, by spostrzegli krążącą po niebie straszną stalową osę.
Wszyscy jadący ciężarówką błagali ich o to, lotnicy jednak albo nic nie dostrzegali, albo widzieli, 48 lecz nic nie mogli poradzić. Messerschmitt poszedł
na spotkanie bombowcom, strzelił świecą w obłoki i znikł. Sincowowi mignęła nadzieja, że Niemcowi zabrakło nabojów.
— Patrz, drugi! — zawołał milicjant chwytając go za rękę i potrząsając nią z całej siły. — Patrz, drugi!
Sińcow zobaczył, że już nie jeden, lecz dwa mes-serschmitty wynurzyły się z obłoków; lecąc prawie obok siebie z niesłychaną szybkością, dogoniły wolno lecące maszyny i przeszły obok ostatniego bombowca. Samolot zadymił, one zaś, wesoło wzbijając się w górę, jakby ucieszone ze spotkania, minęły się w powietrzu i zamieniły miejscami, po czym raz jeszcze przeszły nad bombowcem z suchym trzaskiem karabinów maszynowych. Zapłonął cały od razu i zaczął opadać, już w powietrzu rozpadając się na kawałki.
Teraz myśliwce pognały za innymi. Dwa ciężkie samoloty, usiłując nabrać wysokości, wciąż jeszcze uparcie ciągnęły nad lasem i oddalały się od pędzącej po szosie ciężarówki z ludźmi, którzy zamarli przytłoczeni wspólnym nieszczęściem. Co teraz myśleli lotnicy na tych dwóch powolnych samolotach nocnych, na co liczyli? Co mogli zrobić prócz tego, by tak ciągnąć nad lasem z beznadziejnie małą szybkością, z jedną tylko nadzieją, że wróg nagle zapędzi się, źle obliczy i sam podsunie się pod ich tylne karabiny maszynowe. Dlaczego nie skaczą na spadochronach? myślał Sińcow. A może w ogóle ich nie mają? Terkot karabinów maszynowych tym razem rozległ się, zanim jeszcze messerschmitty podeszły do bombowca. Bombowiec próbował je ostrzeliwać. I nagle przelatujący tuż obok niego messerschmitt, nie wychodząc z lotu nurkowego, znikł za ścianą lasu. Wszystko odbyło się tak błyskawicznie, że ludzie na ciężarówce nawet nie od razu zrozumieli, iż został zestrzelony; zrozumieli to dopiero po chwili, krzyknęli z radości i naraz urwali — drugi messerschmitt jeszcze raz przeszedł nad bombowcem i zapalił go. Tym razem, jakby na wezwanie Sincowa, z bombowca jeden po drugim wypadło kilka kłębków. Jeden z nich runął jak kamień w dół, a nad czterema pozostałymi rozwinęły się 49
50
spadochrony.
Niemiec, który, stracił swego partnera, mściwie trzaskając z karabinów maszynowych, jął zataczać koła nad spadochronami. Rozstrzeliwał wiszących nad lasem lotników — do ciężarówki dobiegł odgłos krótkich serii. Niemiec oszczędzał naboi, a spadochroniarze opadali nad lasem bardzo wolno. Mes-serschmitt krążąc nad spadochroniarzami odprowadził ich do samego lasu, nisko przeszedł nad drzewami, jakby jeszcze czegoś wypatrując na ziemi, po czym znikł.
Szósty, ostatni bombowiec roztopił się na widnokręgu. Na niebie nic już nie pozostało, jakby w ogóle nigdy to wszystko nie istniało: ani te olbrzymie, powolne, bezradne maszyny, ani samoloty, ani ludzie, ani terkot karabinów maszynowych, ani messerschmitty — tylko puste niebo i kilka czarnych słupów dymu w różnych punktach rozpływających się nad lasem.
Sińcow stał w pędzącej szosą ciężarówce i płakał z wściekłości. Płakał, zlizując językiem spływające na wargi słone łzy, i nie widział, że wszyscy płaczą wraz z nim.
— Stój, stój! — opamiętał się pierwszy i zabębnił -pięścią po dachu szoferki.
— A co? — spytał wysuwając się kierowca.
— Trzeba ich szukać! -— powiedział Sińcow. — Trzeba szukać, może jednak lotnicy żyją...
— Jeżeli mamy szukać, to trzeba jeszcze kawałek przejechać, towarzyszu dowódco, bo ich dalej zniosło — odezwał się milicjant; twarz miał spuchniętą
„od płaczu, jak dziecko.
Po kilometrze stanęli i zeszli z samochodu. Wszyscy pamiętali o Niemcach, którzy przeprawili się przez Berezynę, i jednocześnie zapomnieli o nich. Kiedy Sińcow kazał rozejść się po obu stronach drogi na poszukiwanie lotników, nikt nie oponował.
Sińcow, dwóch milicjantów i sierżant długo chodzili po lesie w prawo od drogi; krzyczeli, wołali, ale nic nie znaleźli: ani spadochronów, ani lotników. A jednak ci ludzie spadli tu gdzieś w" lesie i trzeba ich było koniecznie odnaleźć, gdyż inaczej znajdą ich Niemcy. Dopiero po godzinie żmudnych
i bezowocnych poszukiwań Sińcow wyszedł z powrotem na drogę.
Lusin i wszyscy inni stali już przy samochodzie. Lusin miał twarz podrapaną, bluzę podartą, a kieszenie tak mocno wypchane, że przy jednej nawet urwał się guzik. W ręku trzymał pistolet.
— Zatłukli ich, towarzyszu politruku, obydwu na śmierć — powiedział ze smutkiem i otarł ręką podrapaną twarz.
— Co wam się stało?
— Właziłem na sosnę. Jeden biedak zahaczył się o sam wierzchołek; wisiał głową w dół, martwy. Trafili go w powietrzu.
— A drugi?
— I drugiego.
— Znęca się hitlerowiec nad ludźmi! — z nienawiścią powiedział jeden z żołnierzy.
— Dokumenty zabrałem — ciągnął Lusin dotykając kieszeni z oderwanym guzikiem. — Czy mam przekazać?
— Zostawcie u siebie.
— W takim razie weźcie przynajmniej pistolet. — . Lusin podał Sincowowi mały browning.
Sińcow spojrzał na browning i wsunął go do kieszeni.
— A wy nic nie znaleźliście, towarzyszu politruku?
— spytał Lusin. ^
— Nie.
— Mnie się coś zdaje, że tych, co spadli po prawej stronie, zniosło jeszcze dalej — ciągnął Lusin.
— Trzeba podjechać jakieś czterysta metrów i tyralierą przeczesać las.
Ale do przeczesywania lasu nie doszło. Kiedy samochód przejechał jeszcze czterysta metrów i stanął, z lasu wyszedł zgięty pod dźwiganym ciężarem niski, krępy lotnik w hełmofonie. Na plecach niósł drugiego lotnika w kombinezonie: ręce rannego obejmowały szyję towarzysza, a nogi wlokły się po ziemi.
— Weźcie go! — krótko powiedział lotnik.
Lusin i żołnierze zdjęli mu z pleców rannego i ułożyli na trawie koło szosy. Miał przestrzelone obydwie nogi. Leżał na trawie ciężko dysząc, to otwierając, to mrużąc oczy. W tym czasie, kiedy Lusin
51
52
nie tracąc przytomności umysłu rozcinał scyzorykiem buty i kombinezon rannego i robił mu opatrunek własnym bandażem, mały, krępy lotnik zdjął hełmofon, ocierając pot obficie spływający z czoła, i rozprostowywał zdrętwiałe od ciężaru ramiona.
• Widzieliście? — spytał wreszcie ponurym głosem. Włożył z powrotem hełm i tak głęboko go nasunął, jakby sam na nikogo nie chciał patrzeć i jak gdyby nie chciał, by ktoś inny zajrzał mu w oczy:
— Prosto nad nami... — odezwał się Sińcow.
— Widzieliście, jak stalinowskie sokoły niby ślepe kocięta... — zaczął lotnik. Głos, pełen goryczy, zadrżał mu, ale się przemógł, zamilkł i jeszcze głębiej nasunął hełm.
Sińcow także milczał. Nie wiedział, co ma odpowiedzieć.
— Jednym słowem, zbombardowaliśmy przeprawę, most razem z czołgami puściliśmy pod wodę. Zadanie wykonane — ciągnął lotnik. — Żeby chociaż jednego myśliwca dali na osłonę!
— Znaleźliśmy dwóch waszych towarzyszy, ale nie żyją — poinformował go Sińcow.
— My także już nie jesteśmy żywi! — odparł lotnik. — Zabraliście dokumenty i broń? — dodał całkiem innym, nowym tonem człowieka, który postanowił wziąć się w garść i potrafi tego dokonać.
— Zabraliśmy.
- Najlepszy nawigator pułku do ślepych i nocnych lotów — lotnik odwrócił się do rannego, którego opatrywał Lusin. - - Mój nawigator! To była najlepsza załoga w pułku, oddali ją na pożarcie, za darmo! — znowu nieomal zaszlochał, ale natychmiast, jak za pierwszym razem, wziąwszy się w garść, spytał rzeczowo: — Pojedziemy? Rannego nawigatora umieszczono w ciężarówce opierając o tylną ścianę kabiny, by go mniej trzęsło, i podłożono pod nogi stosy gazet. Lotnik usiadł obok swego nawigatora. Potem wsiedli wszyscy pozostali. Samochód ruszył i prawie natychmiast ostro zahamował.
Było to skrzyżowanie, gdzie Sińcow niedawno podzielił się sucharami z wartownikiem. Żołnierz,
który tu jeszcze stał, zobaczywszy wracający samochód wyskoczył na środek drogi wymachując granatem, jakby miał zamiar rzucić go pod ciężarówkę.
— Towarzyszu politruku — spytał głosem, na którego dźwięk Sincowa aż ziąb przeniknął — towarzyszu politruku, cóż to ma znaczyć? Drugą dobę mię nie zmieniają... Czyż nie będzie innego rozkazu?
Sińcow zrozumiał: jeżeli mu odpowie, że innego rozkazu nie będzie, że przyjdą i zmienią go, to żołnierz zostanie i będzie stać. Ale któż zaręczy, iż, rzeczywiście przyjdą i zmienią?
- Zdejmuję was z posterunku - - powiedział usiłując przypomnieć sobie formułkę rozkazu, kiedy przełożony zdejmuje z posterunku wartownika. Jak na złość wypadła mu z pamięci. — Zdejmuję was z posterunku, potem zameldujecie swemu dowództwu — powtórzył, nie mogąc nic innego sobie przypomnieć i obawiając się, że nieściśle sformułowanego rozkazu żołnierz nie usłucha, pozostanie na posterunku i zginie. — Wsiadajcie, pojedziecie ze mną!
Żołnierz westchnął z ulgą, przyczepił granat do pasa i począł się gramolić do samochodu. Ledwo ruszyli, gdy na niebie ukazały się jeszcze trzy TB-3 lecące w stronę Bobrujska. Tym razem towarzyszył im radziecki myśliwiec. Wysoko wznosił się w niebo i znowu przelatywał nad nimi, dostosowując do ich powolnego lotu swoją dwukrotnie większą prędkość.
— Przynajmniej tę trójkę osłaniają — zwrócił się do Sincowa lotnik ze strąconego bombowca: w jego głosie brzmiała ulga, jakby zapomniał o własnym nieszczęściu. Zanim jednak Sińcow zdążył odpowiedzieć, z obłoków wynurzyły się dwa messer-schmitty i popędziły do bombowców; radziecki myśliwiec zawrócił na ich spotkanie, strzelił świecą w górę, przekręcił się przez skrzydło i mijając jeden z messerschmittów, zapalił go.
•— Pali się, pali! — zawołał lotnik. — Patrzcie, pali się!
Mściwa radość opanowała ludzi siedzących w ciężarówce. Nawet kierowca trzymając tylko jedną ręką kierownicę wysunął się całym ciałem z szoferki.
53
Messerschmitt spadł płonąc, wypadł z niego lotnik i wysoko w niebie otworzył kopułę spadochronu.
— Zaraz drugiego zestrzeli! — krzyknął lotnik. — Zobaczysz! — Bezwiednie szarpał Sincowa za ramię. Jastrząbek stromo nabierał wysokości, ale drugi Niemiec jakoś nagle znalazł się nad nim; znowu rozległ się terkot karabinów maszynowych. Messerschmitt wzbił się w górę, a radziecki myśliwiec dymiąc poszedł w dół. Oderwał się od niego czarny kłębek i z prawie nieuchwytną dla oka szybkością zaczął spadać coraz niżej i niżej i dopiero nad samymi wierzchołkami sosen, kiedy zdawało się, że już wszystko przepadło, otworzył się wreszcie spadochron. Messerschmitt opisał w niebie szerokie półkole i odleciał w stronę Bobrujska za bombowcami.
Lotnik siedzący w samochodzie zerwał się na równe nogi. Klął strasznie i machał rękami; łzy spływały mu po twarzy. Sińcow wszystko to już widział po raz piąty i odwrócił się, żeby więcej nie widzieć. Słyszał tylko, jak znowu gdzieś daleko rozległ się terkot karabinów maszynowych, jak lotnik zgrzytając zębami z rozpaczą powiedział „gotów" i zasłoniwszy twarz rękami, padł na deski samochodu.
Sińcow kazał zatrzymać ciężarówkę. Niemiecki spadochron jeszcze kołysał się wysoko nad głowami, radziecki lotnik już opadł i na oko zdawało się, że niedaleko, o jakieś dwa kilometry w stronę Bobrujska.
— Idźcie do lasu, złapcie tego hitlerowca! — zwrócił się Sińcow do Lusina. — Weźcie z sobą żołnierzy.
— Żywcem go brać? — rzeczowo spytał Lusin.
— Jak się da.
Sincowowi było obojętne, czy wezmą Niemca żywego czy martwego, chciał tylko, by nie mógł spotkać się z innymi hitlerowcami, kiedy tu przyjdą. Obydwu rannych — nawigatora i siedzącego w kabinie żołnierza — wynieśli z samochodu i położyli pod drzewem; do ochrony zostawili żołnierza z granatami, którego Sińcow zdjął z posterunku. Cokolwiek 54 się stanie, ten nie opuści rannych, pomyślał
Sińcow.
Lusin, sierżant i pozostali żołnierze poszli w las łapać Niemca, a Sińcow wziąwszy ze sobą lotnika i dwóch milicjantów, zawrócił samochód. Znowu jechali w stronę Bobrujska, czujnie rozglądając się na boki, by zobaczyć spadochron wprost z samochodu. Zdawało im się, że opadł tuż obok drogi.
Tymczasem lotnik, którego szukali, rzeczywiście leżał o sto kroków od drogi na małej leśnej polance. Nie chcąc, by Niemcy rozstrzelali go w powietrzu, z zimną krwią opóźnił otwarcie spadochronu, ale źle obliczył: o sekundę za późno szarpnął za kółko. Spadochron otworzył się już przy ziemi, a lotnik padając złamał obydwie nogi i uderzył kręgosłupem o pień. Teraz leżał koło tego pnia, wiedząc, że wszystko już skończone. Ciało poniżej pasa było jakby obce, sparaliżowane; nie mógł nawet czołgać się po ziemi. Leżał na boku plując krwią i patrzył w niebo. Messerschmitt, który go strącił, popędził za bezbronnymi teraz bombowcami; na niebie widniała już tylko smuga dymu.
Na ziemi leżał człowiek, który nigdy zbytnio nie bał się śmierci. W ciągu swego krótkiego życia nieraz bez lęku myślał o tym, że kiedyś mogą go strącić albo spalić tak właśnie, jak on sam strącał i palił innych. Jednak pomimo wrodzonej odwagi, budzącej zazdrość kolegów, teraz odczuwał strach graniczący z rozpaczą.
Poleciał osłaniać bombowce, ale w jego oczach zapalił się jeden z nich, a dwa inne oddaliły się i już w niczym nie mógł im pomóc! Sądził, że leży na terytorium zajętym przez Niemców i ze złością myślał, jak staną nad nim hitlerowcy i będą się cieszyć, że u ich nóg leży martwy lotnik, o którym, poczynając od trzydziestego siódmego roku, od czasów Hiszpanii, dziesiątki razy pisano w gazetach. Dotąd był z tego dumny, a czasami nawet się tym chełpił. Teraz wolałby jednak, by o nim nigdy przedtem nic nie pisano i by Niemcy, kiedy tu przyjdą, znaleźli zwłoki tego nieznanego starszego lejtnanta, który przed czterema laty strącił pierwszego junkersa nad Madrytem, a nie zwłoki generała lejtnanta Kozyriowa. Ze złością i rozpaczą
55
56
myślał o tym, że jeżeli nawet starczy mu sił, by podrzeć dokumenty, to i tak Niemcy go poznają i będą opisywać, jak tanim kosztem strącili Kozyriowa, jednego z pierwszych asów lotnictwa radzieckiego.
Po raz pierwszy w życiu przeklinał dzień i godzinę, z których przedtem był dumny, kiedy to po Chał-chyn-gole wezwał go sam Stalin i awansując wprost z pułkownika na generała lejtnanta, powierzył dowództwo lotnictwa myśliwskiego całego okręgu.
Teraz w obliczu śmierci trzeba było spojrzeć prawdzie w oczy: nie umiał dowodzić nikim, tylko samym sobą i będąc generałem pozostał właściwie starszym lejtnantem. Potwierdziło się to pierwszego dnia wojny w jak najbardziej straszliwy sposób, i to nie tylko w jego wypadku. Powodem takich błyskawicznych awansów, jak jego, była szaleńcza odwaga i krwią okupione ordery. Nie wiedział, jak było z innymi, ale jemu generalskie gwiazdki nie dały umiejętności dowodzenia tysiącami ludzi i setkami samolotów.
Półmartwy, połamany, leżąc na ziemi, nie mogąc ruszyć się z miejsca, po raz pierwszy w ciągu ostatnich lat, kiedy powodzenie przyprawiało go o zawrót głowy, poczuł cały tragizm tego, co się z nim stało, i cały ogrom swej mimowolnej winy — człowieka, który na oślep wzniósł się na najwyższe szczeble trudnej drabiny służby wojskowej. Przypomniał sobie, z jaką beztroską odnosił się do tego, że lada chwila może zacząć się wojna, i jak źle dowodził, kiedy się zaczęła. Przypomniał sobie swoje lotniska, gdzie połowa samolotów nie była w gotowości bojowej, swoje spalone na ziemi samoloty, swoich lotników z szaleńczą odwagą wzbijających się w powietrze pod bombami i ginących, zanim zdążyli osiągnąć odpowiednią wysokość. Przypomniał sobie własne sprzeczne rozkazy, które przygnębiony i ogłuszony wydawał w pierwszych dniach, miotając się na myśliwcu, co godzina ryzykując własne życie, a mimo to..niezdolny nic uratować. Przypomniał sobie dzisiejszy przedśmiertny meldunek radiowy jednego z TB-3, które poleciały bombardować przeprawę i zostały spalone, a których nie wolno było posyłać w dzień bez osłony myśliwców. Załogi zgłosiły się same i poleciały, gdyż trzeba było za wszelką cenę zbombardować przeprawę, a myśliwców do osłony już nie było. Kiedy na lotnisku mohylewskim, gdzie lądował strąciwszy po drodze spotkany w powietrzu samolot niemiecki, usłyszał w słuchawkach dobrze znany głos majora Iszczenki, starego kolegi ze szkoły lotniczej w Jelcu: ,,Zadanie wykonaliśmy. Wracamy. Czterech spalono, zaraz mnie będą palić. Giniemy za ojczyznę. Żegnajcie! Przekażcie podziękowanie Kozyriowowi za dobrą osłonę!" — schwycił się rękami za głowę i całą minutę siedział bez ruchu, walcząc z chęcią, by natychmiast tu, w pokoju dyżurnego operacyjnego, wyciągnąć pistolet i zastrzelić się. Potem spytał, czy jeszcze pójdą do bombardowania TB-3. Odpowiedziano mu, że most został rozbity, ale jest rozkaz, aby zniszczyć jeszcze przystań i środki przeprawowe; nadal nie miał pod ręką ani jednej eskadry bombowców dziennych i wobec tego jeszcze jedna trójka TB-3 wzbiła się w powietrze.
Wyskoczywszy z dyżurki, nic nikomu nie mówiąc, siadł do samolotu myśliwskiego i wystartował. Kiedy wynurzył się z chmur i zobaczył lecące w dole bombowce, całe, nietknięte, przeżył jedną z niewielu chwil szczęścia w ciągu ostatnich dni. A kiedy upłynęła jeszcze minuta, już walczył z messer-schmittami i walka ta skończyła się tym, że go strącono.
Od pierwszego dnia wojny, kiedy prawie wszystkie niedawno otrzymane przez okręg myśliwce, migi, zostały spalone na lotnisku, siadł na stary 1-16, by własnym przykładem dowieść, że i na tych samolotach można walczyć z messerschmittami. Walczyć można było, ale z trudem. Szczególnie dawała się we znaki ich mała szybkość.
Wiedział, że nie pozwoli się wziąć do niewoli, i zastanawiał się tylko, kiedy się zastrzelić: czy wpierw próbować zabić któregoś z Niemców, gdy się zbliżą, czy też zastrzelić się wcześniej, żeby nie stracić przytomności i nie dostać się do niewoli, zanim zdąży odebrać sobie życie. Nie miał w duszy lęku przed śmiercią, a tylko żal,
57
że się nigdy nie dowie, jak dalej potoczą się losy wojny. Tak, wojna ich zaskoczyła; tak, nie zdążyli się przezbroić; tak, i on, i wielu innych źle z początku dowodziło, stracili głowę. Ale cała jego istota żołnierza, jego wiara w armię, w towarzyszy, wreszcie w samego siebie — jednak dodał dziś jeszcze dwóch faszystów do dwudziestu dziewięciu strąconych w Hiszpanii i Mongolii — sprzeciwiały się strasznej myśli, że Niemcy nadal będą ich bić jak w pierwszych dniach wojny. Gdyby go dziś nie strącili, on by im jeszcze pokazał! Inni jeszcze im pokażą! Ta namiętna wiara żyła w jego zmasakrowanym ciele, a jednocześnie, jak nieodłączny cień, tkwiła czarna myśl: ale ja już tego nigdy nie zobaczę.
Żona, która jak się to zwykle zdarza płytkim kobietom, wyolbrzymiała swoją rolę w jego życiu, nigdy by nie uwierzyła, że w ostatniej godzinie nie myślał o niej. Tak było rzeczywiście, i nie dlatego, że jej nie kochał — owszem, kochał nadal — lecz po prostu dlatego, że myślał całkiem o czym innym, o czymś, co było tak wielkim nieszczęściem, że nie mieściło się obok niego inne, małe i niestraszne w tej chwili: że już nigdy nie ujrzy jej pięknej, kłamliwej twarzy.
Podobno człowiek przed śmiercią wspomina całe swoje życie. Może tak jest, ale on w ostatniej godzinie myślał tylko o wojnie! Podobno człowiek przed śmiercią myśli nieraz o wielu rzeczach. Może tak jest, ale on przed śmiercią myślał tylko o jednym — o wojnie. I kiedy nagle półprzytomny usłyszał głosy i zalanymi krwią oczami zobaczył zbliżające się trzy postacie, o niczym innym nie myślał prócz wojny i o niczym innym nie pamiętał tylko o tym, że podchodzą hitlerowcy i najpierw musi do nich strzelić, a potem zastrzeli siebie. Pistolet leżał na trawie, pod ręką; namacał czterema palcami szorstką rękojeść, a piątym język spustowy. Z trudem oderwawszy rękę od ziemi, raz po raz pociągając za język spustowy, zaczął strzelać do rozpływających się przed nim w krwawej mgle szarych postaci. Naliczywszy pięć strzałów, przysunął rękę z pistoletem do twarzy i strzelił.
58 .
Dwaj milicjanci i Sińcow stanęli nad zwłokami lotnika. Przed nimi leżał okrwawiony człowiek w hełmie lotniczym i z generalskimi gwiazdkami na niebieskich patkach bluzy. Wszystko stało się tak błyskawicznie, że nie zdążyli się jeszcze otrząsnąć z wrażenia. Wyszli z gęstych krzaków na polankę, zobaczyli leżącego na trawie lotnika, zawołali do niego, podbiegli, a ten zaczął do nich strzelać, nie zwracając uwagi na ich okrzyki: „swoi!" Zanim dobiegli, podniósł rękę do skroni, drgnął i znieruchomiał.
Starszy z milicjantów ukląkł, rozpiął kieszeń bluzy i wyciągnął dokumenty lotnika, a Sińcow, wstrząśnięty, stał w milczeniu, przyciskając ręką przestrzelony bok. Na razie nie czuł bólu, tylko odrętwienie i krew przesiąkającą przez bluzę. Przed trzema dniami zastrzelił człowieka, którego chciał uratować, a teraz inny człowiek, którego także chciał uratować, o mało jego samego nie zabił, a potem zastrzelił się i leży teraz u jego nóg, jak tamten martwy żołnierz na drodze. Może ich wziął za Niemców z powodu szarych gumowych płaszczy milicjantów? Ale czyżby nie słyszał, jak wołali: „Swoi, swoi!"
Trzymając się wciąż jedną ręką za broczący krwią bok, Sińcow przyklęknął i wziął od milicjanta wszystko, co tamten wyjął z bocznej kieszeni bluzy lotnika. Na wierzchu leżała fotografia pięknej kobiety o okrągłej twarzy, uśmiechniętych ustach i szerokich, pełnych wargach. Sińcow był pewien, że gdzieś widział tę kobietę, ale nie mógł sobie przypomnieć, kiedy i gdzie. Pod fotografią były dokumenty: legitymacja partyjna, książeczka orderowa i legitymacja służbowa na nazwisko generała lejtnanta Kozyriowa.
— Kozyriow, Kozyriow... — wciąż jeszcze nie kojarząc jednego z drugim powtarzał Sińcow, i nagle wszystko sobie uprzytomnił: Nie tylko dobrze znał z lat szkolnych twarz tej kobiety — twarz Nadi czy też, jak ją nazywano w szkole, Nadżki Kara-wajewej — ale i tę zniekształconą wystrzałem twarz lotnika, zapamiętaną z gazet. Ciągle jeszcze klęczał przy ciele Kozyriowa, gdy zjawili się zaalarmowani strzałami lotnik 59
60
z bombowca i kierowca, którzy szukali spadochronu po drugiej stronie szosy. Lotnik od razu poznał Kozyriowa. Usiadł na trawie obok Sincowa, milcząc popatrzył na dokumenty, tak samo w milczeniu je zwrócił i z miną raczej zdziwioną niż zmartwioną powiedział tylko jedno zdanie:
- Takie to sprawy... — potem spojrzał na Sincowa, który nadal klęczał, przyciskając rękę do wilgotnej bluzy. — Co ci jest?
— Strzelał... Zapewne wziął nas za Niemców — i ruchem głowy wskazał na nieżyjącego.
— Zdejm bluzę, opatrzę — powiedział lotnik. Ale Sińcow przypomniał sobie o Niemcach i powiedział, że opatrunek nałoży się potem, w samochodzie, a teraz trzeba zabrać zwłoki generała. Obaj milicjanci, niezgrabnie podkładając ręce, unieśli je za ramiona, lotnik i kierowca wzięli za nogi pod kolanami, a zamykający procesję Sińcow szedł z tyłu, potykał się, przyciskał dłonią bok i czuł narastający stopniowo ból.
— Trzeba cię opatrzyć! — powtórzył lotnik, kiedy ułożyli zwłoki Kozyriowa w samochodzie i ruszyli. Pospiesznie, nie zatrzymując samochodu, ściągnął z siebie bluzę, potem koszulę i ująwszy jej kraj krótkimi, mocnymi palcami, pomimo protestów Sincowa, szybko podarł na kilka pasków.
— Rana na wylot, zagoi się — mówił tonem człowieka znającego się na rzeczy, zadzierając bluzę Sincowowi i bandażując go kawałkami własnej koszuli. — Dojedziesz, nie umrzesz. Spuść teraz bluzę. — Obciągnął ją na Sincowie i mocno ściągnął pasem poniżej rany. Sińcow stęknął, ale zacisnął zęby.
— Diabli go wiedzą, jak on cię... — przepraszającym tonem powiedział lotnik spojrzawszy na Sincowa, potem na zwłoki Kozyriowa i znowu na Sincowa.
Po paru minutach dojechali do miejsca, gdzie zostawili rannych.
Nawigator był nieprzytomny, ranny w nogę żołnierz leżał na wznak, ciężko i z trudem łapiąc oddech. Żołnierz z granatami siedział obok nich.
— A gdzie reszta? — spytał Sińcow.
— Tam pobiegli — żołnierz wskazał ręką w.
kierunku Mohylewa. — Wiatr poniósł spadochron daleko w tamtą stronę. Na pewno go złapali. Słyszałem jakieś strzały.
Załadowali obydwu rannych i żołnierza i ruszyli dalej. Lotnik uparł się, żeby Sińcow siadł teraz w kabinie.
— Wyglądasz jak zmora, nie bądź... — i troskliwy lotnik użył brzydkiego słowa. Sińcow usłuchał.
Z tyłu od czasu do czasu wybuchały salwy artyleryjskie, a czasami porywy wiatru donosiły terkot karabinów maszynowych. Po dwóch kilometrach stanęli. Ani Lusina, ani żołnierzy nadal nie było widać.
Sińcow z trudem przezwyciężył chęć, by pojechać jeszcze trochę dalej; wsłuchał się w dolatującą z tyłu strzelaninę i oświadczył, że trzeba zaczekać, że wyjdą z lasu koledzy łapiący Niemca. Z tyłu wciąż rozlegały się strzały. Sińcow czuł na sobie pytające spojrzenia, postanowił jednak zaczekać kwadrans, siedział więc i czekał. W takich chwilach w człowieku niespodziewanie rodzi się dowódca, i właśnie to działo się z Sincowem, chociaż najmniej o tym myślał.
— Zawołajcie no jeszcze raz — powiedział, kiedy wskazówka doszła do oznaczonej kreski.
Starszy z milicjantów już nie po raz pierwszy przyłożył zwinięte dłonie do ust, głośno krzyknął w las, ^ las jednak wciąż milczał.
— Pojedziemy jeszcze kawałek — powiedział Sińcow.
Ale przejechali zaledwie pół kilometra, kiedy zatrzymał ich wychodzący na drogę lejtnant w mundurze czołgisty, z niemieckim pistoletem maszynowym na piersi. Za jego plecami podniosło się z przydrożnego rowu jeszcze dwóch czołgistów z karabinami gotowymi do strzału.
— Stój! Coście za jedni? - - lejtnant szarpnął drzwi kabiny.
Sińcow oświadczył, że jest z redakcji gazety frontowej, a teraz szuka swoich ludzi, którzy poszli łapać niemieckiego lotnika,
— A cóż to za wasi ludzie? Ilu ich?
Sińcow odpowiedział, że siedmiu; młodszy politruk, sierżant i pięciu żołnierzy. Sam nie wiedząc dlaczego,
61
62
nagle poczuł się winny.
-— Właśnie, właśnie zatrzymaliśmy ich, a oni powołują się na was, że to wy pomagaliście im zdezerterować! — ironicznie uśmiechnął się lejtnant.
— Ano, cofnijcie samochód z drogi i chodźcie do naszego kapitana. Tam się zorientujemy, kto nasi, kto wasi, i kim sami jesteście!
Słowa te zirytowały Sincowa, ale wciąż narastające poczucie winy powstrzymało go od tego, by powiedzieć kilka ostrych słów lejtnantowi. Zastąpił go w tym lotnik, który wychylił się z ciężarówki i wrzasnął na lejtnanta:
— Hej, ty, chodź no tu! Major do ciebie mówi! Chodź no tu, wsuń nos!
Lejtnant milczał, gniewnie poruszając żuchwami; podszedł do samochodu i zajrzał do środka. To, co zobaczył, jeżeli go nie przekonało, to w każdym razie ułagodziło.
— Pojedziecie jeszcze ze sto metrów, aż będzie wjazd do lasu, tam skręcicie — ponuro, jakby podkreślając, że nie ma potrzeby przepraszać, powiedział do Sincowa. — Tak czy owak, mam rozkaz nikogo nie przepuszczać...
— Portniagin! — przywołał jednego ze swoich czoł-gistów. — Stań na stopniu, odprowadzisz do kapitana! Stój! — znowu zatrzymał ruszający samochód. — Szeregowi, wychodzić z samochodu! Tu zostaniecie!
Obaj milicjanci i żołnierz z granatami wyskoczyli z ciężarówki. Ton rozkazu nie pozwalał na zwłokę.
— Jazda! — lejtnant machnął ręką nie tyle do Sincowa, co do czołgisty stojącego na stopniu. Kiedy ciężarówka, z trzaskiem łamiąc swym ciężarem zwalone do rowu gałęzie, zjechała do lasu, Sińcow zobaczył dwa 37-milimetrowe działka ukryte w krzakach i lufami zwrócone w stronę szosy. Koło działek siedziało naprzeciwko siebie, z rozkraczonymi nogami, dwóch żołnierzy; obok nich leżała górka granatów i zwój przewodu telefonicznego — związywali nim granaty.
Kołując między drzewami, ciężarówka wjechała na małą polankę, pełną ludzi. Stała tu półtorato-nówka, w której leżały skrzynie z nabojami i stos karabinów; obok niej stał przykryty gałęziami
świerkowymi łącznikowy samochodzik pancerny. Starszy sierżant czołgista, wydając krótkie komendy, ustawiał szeregi, zdwajał je, komenderował „w tył zwrot!" — ćwiczył około czterdziestu ludzi uzbrojonych w karabiny. Wśród nich mignęły znajome twarze żołnierzy, którzy jechali z Sincowem samochodem.
Koło samochodziku pancernego siedział na ziemi, opierając się łokciami o skrzynię z telefonem polowym, kapitan czołgista w hełmie i jednostajnym głosem powtarzał do słuchawki: „Rozkaz, rozkaz, rozkaz..."
Obok niego siedział jeszcze jeden czołgista, także w hełmie, a za nimi, przestępując z nogi na nogę, stał Lusin. ,
— Więc kiedy, pytam, dociągną ten kabel? — kładąc słuchawkę i wstając spytał kapitan. Doskonale widział podjeżdżający samochód i Sincowa z lotnikiem, którzy już zdążyli wysiąść, ale zadał pytanie tak, jakby nikogo nie dostrzegał, i dopiero potem wpił się oczami w przybyłych.
— Jestem kwatermistrzem siedemnastej brygady pancernej, a wy kto jesteście? — złączył w jedno prezentację i pytanie.
Chociaż przedstawił się jako kwatermistrz, wygląd miał całkiem frontowy. Brudny, podarty kombinezon na rosłym ciele, spalony z jednego boku; lewa ręka od palców owinięta bandażem z zaschniętą krwią; na piersi taki sam niemiecki pistolet maszynowy jak u lejtnanta. Twarz dawno nie golona, z groźnie płonącymi oczami, sczerniała ze zmęczenia.
— Ja... — pierwszy zaczął lotnik, ale jego wygląd zbyt wyraźnie świadczył, kim jest.
— Co do was, sprawa jasna, towarzyszu majorze
— przerwał mu gestem kapitan. — Ze strąconego bombowca?
Lotnik ponuro kiwnął głową.
— A was poproszę o dokumenty! — kapitan postąpił krok do Sincowa.
— Już wam mówiłem... — odezwał się stojący za kapitanem Lusin.
— A wy milczcie! — rzucił przez ramię kapitan. — Do was będą oddzielne pytania. Pokażcie dokumenty.
63
jeszcze brutalniej powtórzył patrząc na Sincowa.
Wpierw sami się wylegitymujcie!
wybuchnął Sińcow, podrażniony wyraźną wrogością kapitana.
Znajduję się w miejscu postoju mojego oddziału i nikomu nie jestem obowiązany okazywać dokumentów w przeciwieństwie do Sincowa z nieoczekiwanym spokojem powiedział kapitan.
Sińcow wyciągnął legitymację służbową, kartę ur lopową i dopiero teraz przypomniał sobie, że nie zdążył wziąć nowych dokumentów w redakcji.
Poczuwszy się niepewnie, zaczął tłumaczyć, jak to wyszło, ale przez to uczucie skrępowania tylko wzrosło.
Mało przekonujące dowody zwracając papiery Sincowowi parsknął kapitan.
Ale załóżmy, że tak jest, jak mówicie.
Po co jednak ciągniecie ze sobą ludzi z przednich pozycji na tyły?
Kto was do tego upoważnił?
Już wtedy, kiedy coś podobnego powiedział mu na szosie lejtnant, Sińcow pragnął co rychlej wyjaśnić nieporozumienie.
Opowiedział, jak do samochodu podbiegli żołnierze, jak ich zabrał ze sobą, by uratować, jak potem wziął jeszcze jednego żołnierza.
Ku jego zdziwieniu kapitan bynajmniej nie uważał za nieporozumienie tego, co się stało.
Przeciwnie, właśnie o to mu chodziło.
Strach ma wielkie oczy!
Jeden pocisk z czołgu od razu zwalił dziesięciu ludzi?
A przy tym w lesie?
Bzdura!
Popadali ze strachu, a ich dowódca zamiast ich zebrać porzucił połowę, sam zaś drapnął na szosę.
A wy im uwierzyliście!
W ten sposób można diabli wiedzą ilu żołnierzy wywieźć na tyły: jedni się nastraszyli, drudzy szukają swego oddziału na tyłach...
Trzeba szukać swoich oddziałów na froncie, tam gdzie nieprzyjaciel!
kapitan zaklął i już spokojniej dodał, wskazując ręką na ćwiczących żołnierzy.
Tam doprowadzą ich do przytomności!
Doprowadzą i do walki!
Ale żeby wieźć do Mohylewa każdego panikarza?
Na tyłach i bez tego ich dość!
Nam tu ludzi potrzeba, dowódca brygady kazał mi zebrać do wieczora
64
trzystu spośród tych, co się wałęsają po lasach.
O, ja ich uzbieram, bądźcie spokojni!
I waszego młodego politruka wezmę...
i was!
dodał niespodziewanie zaczepnie.
On jest ranny w bok jak zwykle ponurym głosem odezwał się lotnik, wskazując na Sincowa.
Musi jak najprędzej jechać do szpitala.
Ranny?
spytał kapitan i w oczach zabłysła mu nieufność i chęć zmuszenia Sincowa do rozebrania się i pokazania rany.
Nie wierzy!
Sińcow zdrętwiał od tej obelgi.
Kapitan jednak sam już zobaczył ciemną plamę na jego bluzie.
Zameldujecie swojemu politrukowi zwrócił się do Lusina dlaczego nie chcecie zostać i iść do walki.
A może także jesteście ranni i ukryliście to przede mną?
Nie jestem ranny!
nagle wysokim głosem krzyknął Lusin i jego ładna twarz nasrożyła się.
i niczego nie odmawiam!
Na wszystko jestem gotów!
Ale mam zlecenie redaktora pojechać i wrócić, a bez rozkazu swojego przełożonego nie mogę postępować samowolnie!
Więc jaki rozkaz mu dacie?
spytał kapitan Sincowa.
Sytuacja jest ciężka, na całą grupę nie mam ani jednego pracownika politycznego.
Wczoraj ledwo sami wyszliśmy z okrążenia, a już dziś pchnięto nas, byśmy zatkali cudzą dziurę.
Gdy ja tu zbieram ludzi, tam nad Berezyną, giną ostatni żołnierze brygady!
Oczywiście zostańcie, towarzyszu Lusin, skoro tego chcecie prostodusznie powiedział Sińcow.
Ja także bym...
spojrzał na Lusina i dopiero spotkawszy jego wzrok zrozumiał, iż tamten by najmniej nie chciał zostać i spodziewał się od niego całkiem innych słów.
No to już dość!
powiedział kapitan i surowo z bliska popatrzył na Lusina.
Idźcie do starszego sierżanta, obejmijcie razem z nim dowództwo nad grupą.
Zameldujcie tylko redaktorowi o tej samowoli i...
że wy także...
cienkim głosem pisnął Lusin Sincowowi w twarz; nie zdążył jednak dokończyć zdania, gdyż kapitan z siłą odwrócił go obandażowaną ręką i pchnął naprzód.
Zamelduję, nie kłopocz się o to!
Idź wykonać rozkaz.
Jesteś teraz u nas w brygadzie, A jak nie będziesz wykonywać rozkazów życiem to przypłacisz.
Lusin zgarbił szerokie ramiona i odszedł; w ciągu jednej minuty stracił swój junacki wygląd dziar skiego wojaka, jaki miał przedtem, a Sińcow po czuł wielkie osłabienie i osunął się na ziemię.
Kapitan spojrzał na niego ze zdziwieniem, potem przypomniawszy sobie, że politruk jest ranny, chciał coś powiedzieć, ale telefon wydał słabe piśnięcie, więc porwał za słuchawkę.
Słucham, towarzyszu pułkowniku!
Jedną grupę wyprawiłem według dawnej marszruty.
Drugą sformowałem.
Dokąd?
Zaraz zaznaczę wyciągnął z zanadrza kombinezonu złożoną we czworo mapę i odnalazłszy oczami jakiś punkt, ostro podkreślił paznokciem.
Tak jest.
Siedzą w zasadzce.
Sińcow domyślił się, że mówi o działach koło szosy.
I granaty powiązaliśmy na wszelki wypadek.
Nie przepuścimy!
Kapitan zamilkł i przez minutę słuchał czegoś z radosnym wyrazem twarzy.
Oczywiście, towarzyszu pułkowniku powiedział wreszcie.
Oczywiście.
A u nas właśnie...
Chciał coś opowiedzieć, ale niewątpliwie mu przerwano na drugim końcu przewodu.
Tak...
Brak czasu!
zmieszał się.
No, to u mnie także już wszystko...
Położył słuchawkę na skrzynce, wstał i spojrzał lotnikowi w oczy z takim wyrazem, jakby był w stanie powiedzieć coś radosnego temu człowiekowi, któremu tylko co spłonął samolot i na oczach którego zginęli koledzy.
Ale właśnie tak było; po wiedział jedyne słowa, które mogły jeszcze ucieszyć lotnika:
Podpułkownik mówi, że chyba dziś nie należy spodziewać się przedarcia się Niemców przez szosę.
Tylko niewielką część czołgów zdążyli przeprawić, resztę zatrzymaliście za Berezyną.
Most rozbity w kawałki, ani śladu po nim nie zostało.
Most w kawałkach i my w kawałkach.
Nie ma z czego być dumnym!
warknął lotnik, ale z wyrazu
66
twarzy można było wywnioskować, że jednak
jest dumny z tego mostu.
A jakeście się palili, to myśmy zębami pięści gryźli!
dodał kapitan.
Wciąż jeszcze chciał po cieszyć lotnika.
Tu spadł Niemiec, kazałem go wziąć żywcem, ale gdzie tam!
Czyż można powstrzymać ludzi po tym wszystkim, co widzieli?
A gdzie jest?
podnosząc się z trudem, spytał Sińcow.
Leży tam za choinami, lepiej jednak na niego nie patrzeć kapitan machnął ręką.
Jakby go spod czołgu wyjęto...
Spojrzał na bladego z upływu krwi Sincowa.
Jedźcie, skoro jesteście ranni.
Nie zatrzymuję.
Mamy tam jeszcze dwóch rannych w samochodzie wciąż jakby chcąc się usprawiedliwić zauważył Sińcow.
I zabitego.
Chciał wyjaśnić, że zabity to generał, ale zaniechał tego.
Cóż to miało teraz za znaczenie?
Jedziemy zwrócił się do lotnika.
Chyba tu zostanę powiedział tamten bez po śpiechu, lecz zdecydowanie; myślał o tym przez cały czas, kiedy toczyła się rozmowa, wreszcie po stanowił i nie miał zamiaru zmieniać decyzji.
Dasz mi karabin?
zapytał kapitana.
Nie dam kapitan pokręcił głową.
Nie dam, drogi sokole.
Po coś mi tu i co mi to da?
Idź tam
wskazał obandażowaną ręką niebo.
Cofamy się od samego Słucka, co dzień dręczymy się tym, że za mało latacie.
Idź, lataj, na miły Bóg!
To wszystko, czego od ciebie żądamy.
Resztę sami zrobimy.
Sińcow zatrzymał się przy samochodzie czekając, czym się to skończy.
Ale słowa kapitana mało wzruszyły lotnika.
Gdyby miał nadzieję otrzymania nowego samolotu w zamian za stracony, to by tu nie został; nie miał jednak tej nadziei, więc postanowił walczyć na ziemi.
Nie da karabinu, to sam zdobędę powiedział do Sincowa, wskazując czołgistę, i Sińcow zrozumiał, że trafiła kosa na kamień.
Jedź, postaraj się tylko, żeby mój nawigator szczęśliwie dojechał do szpitala.
Czołgista milczał.
Kiedy Sińcow wsiadł do szoferki, tamci w dalszym ciągu stali, milcząc, obok
67
68
siebie: jeden okazały, wysoki, drugi mały, krępy, obaj uparci, źli, rozgoryczeni niepowodzeniami i gotowi znowu walczyć.
— A jak się nazywacie, towarzyszu kapitanie? — już z szoferki zapytał Sińcow, przypominając sobie po raz pierwszy o gazecie.
— Nazwisko? Chcesz się na mnie skarżyć? Zbyteczne! Na moim nazwisku opiera się cała Rosja. Iwanow. Zapiszesz czy tak zapamiętasz?
Kiedy samochód wyjeżdżał z lasu na szosę, Sińcow jeszcze raz zobaczył żołnierza, którego zdjął z posterunku; siedział obok dwóch innych i robił to samo, co oni: wiązał granaty przewodem telefonicznym po trzy i cztery naraz. Rozmawiając z sąsiadami uśmiechał się z zadowoleniem; widać było, że czuł się tu dobrze — miał zajęcie i nie był sam. Do Mohylewa jechali z górą dwie godziny. Zrazu dolatywało z tyłu echo kanonady, potem ucichło. W odległości dziesięciu kilometrów od miasta Sińcow zobaczył z jednej i z drugiej strony działa ciągnione przez konie na stanowiska oraz posuwającą się szosą kolumnę piechoty. Jechał jak we mgle. Miał wrażenie, że chce mu się spać, a w rzeczywistości od czasu do czasu tracił przytomność z upływu krwi i znowu ją odzyskiwał. Nad przedmieściem Mohylewa krążyły wysoko w niebie dwa myśliwce. Sądząc z tego, że działa przeciwlotnicze milczały, były to myśliwce radzieckie. Przyjrzawszy się im, Sińcow rozpoznał migi: widział te samoloty jeszcze wiosną w Grodnie. Mówiono, że szybkością znacznie przewyższają mes-serschmitty.
Nie, jednak nie jest jeszcze tak źle, pomyślał z przekonaniem mimo zmęczenia i bólu, niezbyt zdając sobie sprawę z tego, że to przekonanie zrodziło się w nim nie na widok wojsk zajmujących pozycje przed Mohylewem ani krążących nad miastem migów, lecz na skutek wspomnień o czołgistach, którzy zatrzymali jego samochód, o lejtnancie podobnym do swego kapitana i o kapitanie na pewno podobnym do swego pułkownika.
Kiedy półtoratonówka zatrzymała się przed szpitalem, Sińcow ostatni raz zebrał siły. Trzymając się burty zaczekał, aż wyniesiono nieprzytomnego na-
wigatora, żołnierza jęczącego przez zaciśnięte zęby i martwego generała. Potem kazał kierowcy pojechać do redakcji i zameldować, że pozostał w szpitalu.
Kierowca zamknął tylną klapę ciężarówki; Sińcow spojrzał na zalane krwią paki gazet, przypomniał sobie, że prawie nic z nich nie rozdali, i pozostał sam na jezdni.
Do izby przyjęć wszedł jeszcze o własnych siłach. Wyjął z kieszeni i złożył na stole dokumenty generała, potem sięgnął po własne, wydostał je, i podając siostrze okręcił się jakoś bokiem i runął na podłogę straciwszy przytomność.
ROZDZIAŁ 3
W dwa tygodnie po zranieniu, kiedy
Sincowa już wypuszczano dwa razy dziennie na spacer po ogrodzie szpitalnym, nadszedł rozkaz ewakuacji szpitala do Dorohobuża. Wśród rannych od razu rozeszła się pogłoska, że Niemcy przeprawili się przez Dniepr pod Szkłowem i obchodzą Mohylew od północy.
Zranienie, jak się wyraził lekarz, który operował Sincowa, było „szczęśliwe": pocisk ześliznął się po żebrach.
Sińcow, czując się prawie zdrowy, poszedł do komisarza szpitala prosić o wypisanie. Perspektywa ewakuacji przerażała go. Nie chciał jeszcze raz potem szukać swojej redakcji.
— Coś mi się zdaje, że oni już odjechali — wyraził przypuszczenie komisarz.
Sińcow upierał się, że to niemożliwe. Gdyby wyjeżdżali, to by go wzięli ze sobą. Tak mu obiecał redaktor.
Zajęty po uszy ewakuacją rannych, komisarz nie upierał się. Ostatecznie, jeśli ktoś chce opuścić szpital, to niech opuszcza.
Sińcow otrzymał dokumenty i umundurowanie i około południa wyszedł z bramy szpitala. 69
70
W Mohylewie było dość pusto, panował nastrój trwogi. Na ulicach zjawiły się barykady. W założonych workami narożnych oknach domów stały karabiny maszynowe.
Koło gmachu drukarni mohylewskiej, gdzie spodziewał się zastać redakcję, stał nie usposobiony do rozmów wartownik. I drzwi, i żelazna brama na dziedziniec były zamknięte na głucho. Z zewnątrz nie dochodził nie tylko szum maszyn, ale w ogóle żaden dźwięk, wszystko jakby zamarło. Po godzinie mohylewski komendant wojskowy, ten sam major, u którego Sińcow był przed dwoma tygodniami, tylko jeszcze bardziej nieprzytomny z bezsenności, potwierdził, że redakcja gazety frontowej odjechała przed dwoma dniami. Nawet mnie nie zawiadomili, pomyślał Sińcow zirytowany.
— A dokąd pojechali?
Komendant wzruszył ramionami i powiedział, że nie meldowano mu marszruty. Sztab Frontu przeniósł się w rejon Smoleńska, a za nim odjechała i redakcja.
— Źle zrobiliście, żeście się za wcześnie wypisali ze szpitala. Moglibyście się ewakuować razem z nimi do Dorohobuża, a potem w normalny sposób szukać tego, co wam potrzeba.
Niemiłe przeczucie nowej tułaczki przygnębiło Sin-cowa.
— Powiedzcie, a jakie w ogóle oddziały znajdują się w rejonie Mohylewa?
— A po co to wam?
Sińcow odrzekł, że chce trafić do sztabu najbliższej dywizji, pobyć tam jakiś czas i zebrać materiał dla gazety, by potem nie przyjechać do redakcji z pustymi rękami.
Komendant niechętnie rozłożył mapę i wskazał niewielki lasek na przeciwległym brzegu Dniepru, jakieś sześć kilometrów od mostu mohylewskiego. Tu — według jego słów — ulokował się sztab 176 dywizji.
Sińcow przeszedł już mostem przez Dniepr i zrobił ze trzy kilometry szosą Mohylew - - Orsza, gdy z tyłu, zza Dniepru, usłyszał kanonadę artyleryjską. Kilka minut stał na szosie nasłuchując z niepokojem, po czym znowu pomaszerował, wciąż za-
dając sobie to samo pytanie, z jakim opuszczał mohylewską komendanturę: no i co dalej? Sztab Frontu był pod Mińskiem, potem pod Mohylewem, teraz przeniósł się pod Smoleńsk — czyli jeszcze o sto pięćdziesiąt kilometrów bliżej Moskwy... Mimo iż chciał myśleć o tym spokojnie, na przekór wszelkim argumentom, sama geografia biła młotem po głowie.
Dwa tygodnie szpitala dużo nauczyły Sincowa. Ileż to sprzecznych pogłosek i rozmów w ciągu tych dni doprowadzało go do rozpaczy lub wprawiało w entuzjazm! Gdyby chciało się wierzyć tylko złym wiadomościom, dawno można by już zwariować. Jeżeli zaś tylko dobrym, to w końcu trzeba by było uszczypnąć się w rękę: ależ, na miły Bóg, dlaczego w takim razie jestem w szpitalu? Dlaczego w Mohylewie? I dlaczego wszystko jest tak, a nie inaczej? Z początku Sincowowi wydawało się, że prawda
o wojnie leży gdzieś pośrodku. Potem jednak zrozumiał, że i to nie jest słuszne. Zarówno dobre, jak
i złe wiadomości opowiadali różni ludzie. Zasługiwali oni lub nie zasługiwali na wiarę nie ze względu na to, co opowiadali, lecz ze względu na to, jak opowiadali.
Wszyscy, którzy trafili do szpitala, tak czy owak otarli się o wojnę. Inaczej by się tu nie znaleźli. Ale wśród nich było sporo ludzi, którzy wiedzieli na razie tylko jedno — że Niemcy niosą śmierć; nie wiedzieli natomiast drugiego — że Niemcy sami także są śmiertelni.
Na największe zaufanie zasługiwali ci, którzy znali i tę drugą stronę medalu. Wiedzieli z własnego doświadczenia, że Niemcy także są śmiertelni. Cokolwiek opowiadali — złe czy dobre — w ich słowach zawsze wyczuwało się to przekonanie, i to dopiero była prawda o wojnie.
Kapitan czołgista, który dał Sincowowi pierwszą lekcję w lesie pod Bobrujskiem, należał właśnie do takich ludzi.
Nie chodziło tu o odwagę jednego lub tchórzostwo drugiego. Po prostu kapitan tego dnia patrzył na wojnę innymi oczami niż Sińcow. Kapitan wiedział na pewno, że Niemcy są śmiertelni, a gdy są już martwi
71
72
— przestają być groźni. Myśląc tak, podporządkowywał temu wszystkie swe czynności i oczywiście miał rację. Sińcow chciał wyprowadzić z niebezpieczeństwa ludzi, którzy zwrócili się do niego o ratunek, a kapitan chciał uratować sprawę, rzucając tych ludzi z powrotem do walki. Niemcy niewątpliwie nie przedarli się wtedy do Mohylewa właśnie dlatego, że i resztki brygady, w której służył kapitan, i wszyscy, którzy tego dnia z bronią w ręku skupili się dokoła brygady, wiedzieli — a kto nie wiedział, dowiedział się w walce — że Niemcy są śmiertelni. Zabijając Niemców i sami umierając, wygrali dobę; pod wieczór za ich plecami zajęła stanowiska nowa dywizja piechoty.
Opowiedział o tym Sincowowi redaktor, który nazajutrz przyjechał go odwiedzić. Redaktor słyszał od kierowcy o ich jeździe w stronę Bobrujska, chwalił Sincowa, niepokoił się o Lusina i wymyślał na czołgistę za samowolę. Nabrzmiały mu nawet buraczanego koloru żyłki na drgających od gniewu dobrych, tłustych policzkach. Sińcow nie podzielał uczuć redaktora. Wiedział, że tego dnia zrobił dużo głupstw, dobrze przynajmniej, że jego postępki nie były podyktowane tchórzostwem. W dodatku, jak każdy człowiek, który leży w szpitalu, myślał o swojej ranie i nie mógł pozbyć się gorzkiej myśli, że może lotnik nie byłby się zastrzelił, gdyby nie te przeklęte szare milicyjne płaszcze, podobne do niemieckich mundurów. Nie pomyślał o tym zawczasu, a na wojnie trzeba myśleć. I oczywiście stale.
Nie mógł też podzielać gniewnych uczuć redaktora w sprawie Lusina. Młodszy politruk Lusin pojechał rozwozić gazety, a znalazł się w walce. No cóż, mogło się tak nie stać, ale się stało. Niepokoiło go tylko wspomnienie żałosnego głosu Lusina i jego przerażonej twarzy. Luśin nie chciał zostać, ale czołgista mu zagroził, że jeżeli nie usłucha, zapłaci głową. Czym się to wszystko skończyło? Próbował wyłożyć te myśli redaktorowi, ale w odpowiedzi usłyszał: „Czy każecie mi was wszystkich poprzydzielać do oddziałów? Dziś Lusina, jutro was, pojutrze jeszcze kogoś innego?"
Rozumowanie redaktora było na ogół słuszne, ale kiedy Sińcow przypomniał sobie ten las, tę chwilę i tego kapitana, wydawało mu się, że — przeciwnie — jest całkiem niewłaściwe. Przegadali tak z redaktorem godzinę, ale, zdaje się, nie zrozumieli się nawzajem. A jeszcze po paru godzinach zaszło coś, co na długo zatarło w pamięci Sincowa wszelkie inne myśli i uczucia. Usłyszał przez radio przemówienie Stalina. Głośnik wisiał w korytarzu obok stolika siostry dyżurnej. Puszczono go na cały regulator, a w salach otwarto drzwi na oścież.
Stalin mówił głuchym głosem, wolno i z silnym akcentem gruzińskim. Raz, w środku przemówienia, słychać było, jak brzęknął szklanką i pił wodę. Głos Stalina był niski, niegłośny i mógłby wydawać się zupełnie spokojny, gdyby nie ciężki oddech i gdyby nie ta woda, którą zaczął pić w trakcie przemówienia.
Ale chociaż się denerwował, słowa jego padały miarowo, głos brzmiał głucho, mówił nie zmieniając intonacji, bez wykrzykników. Kontrast między tym spokojnym głosem a tragizmem sytuacji, o której mówił, sugerował siłę. Nie dziwiło to. Od Stalina właśnie tego się spodziewano. Stosunek do niego był różny. Jedni wierzyli w niego święcie, inni z zastrzeżeniami. Kochali go — i bali się. A byli i tacy, którzy go wręcz nie lubili. Ale nikt nie wątpił w jego męstwo i żelazną wolę. A te dwie cechy były dziś niezbędne dla człowieka, który stał na czele walczącego kraju. Stalin nie nazywał położenia tragicznym. Trudno było nawet sobie wyobrazić, aby to słowo mogło paść z jego ust. Ale to, o czym mówił — pospolite ruszenie, okupowane tereny, wojna partyzancka — oznaczało koniec złudzeń. Cofnęliśmy się prawie wszędzie i cofnęliśmy się daleko. Prawda była gorzka, ale wreszcie została powiedziana i dzięki niej czuło się mocniej grunt pod nogami. I w tym, że Stalin, posługując się prostymi, zwykłymi słowami, mówił o niepomyślnym początku tej straszliwej wojny jak o wielkich trudnościach, które możliwie rychło trzeba przezwyciężyć — także wyczuwało się nie słabość, lecz siłę.
73
74
Tak przynajmniej myślał Sińcow w nocy na łóżku. Słuchając jęków umierającego sąsiada, przypomniał sobie przemówienie Stalina ze wszystkimi szczegółami, wraz z przenikającym duszę zwrotem: „Przyjaciele moi!", który potem wszyscy w szpitalu powtarzali przez cały dzień.
Są pytania, które ludzie zadają sobie zazwyczaj w młodości, ale Sińcow po raz pierwszy zadał je sobie w trzydziestym roku życia, tej właśnie nocy, na łóżku szpitalnym. Czy oddałbym życie za Stalina, gdyby tak po prostu przyszli do mnie i powiedzieli: umrzyj, żeby on mógł żyć. Oddałbym. Dziś łatwiej niż kiedykolwiek!
„Przyjaciele moi"... — powtórzył szeptem i nagle zrozumiał, że w tym wszystkim — wielkim, nawet olbrzymim — czego za jego pamięci dokonał Stalin, brak mu było właśnie tych dopiero dzisiaj wypowiedzianych słów: „Bracia i siostry, przyjaciele moi!" — lub raczej uczucia ukrytego w tych słowach.
Czyżby dopiero taka tragedia jak wojna mogła wyzwolić te słowa i to uczucie?
Przykra, gorzka myśl. Sińcow z przerażeniem odegnał ją od siebie jako płytką i niegodną, chociaż właściwie była tylko niezwykła. Najważniejsze jednak, co pozostało w duszy po przemówieniu Stalina, to pełne napięcia oczekiwanie jakiejś zmiany na lepsze. I zmiana ta nastąpiła nawet jakby prędzej, niż się tego spodziewano — od razu pierwszego tygodnia.
W komunikatach co dzień wymieniano wciąż te same kierunki, gdzie trwały zażarte walki. Wpływało to na wzrost zaufania, gdyż wśród owych kierunków był także kierunek bobrujski, gdzie Niemcy rzeczywiście już od paru dni dreptali w miejscu — szpital miał wiadomości z pierwszej ręki. Ale wkrótce zaczęły przenikać trwożne wieści. Z początku rozeszła się pogłoska, że Niemcy, nie mogąc przedrzeć się do Mohylewa, skręcili od Bobrujska na Rogaczów i Żłobin i zajęli je. Potem wpadł nagle do Sincowa na chwilę redaktor. Zapytał o zdrowie, powiedział, że jeżeli redakcja będzie się gdzieś przenosić, to go zabiorą ze sobą, i odjechał z pośpiechem człowieka, który nie chce odpowiadać na
pytania. Wreszcie w dniu otrzymania rozkazu ewakuacji w szpitalu zaczęto mówić o tym, że Niemcy przekroczyli Dniepr pod Szkłowem. Teraz Sińcow szedł skrajem szosy biegnącej wzdłuż Dniepru na północ, właśnie do tego Szkłowa, i zastanawiał się, czy można wierzyć porannym pogłoskom.
Jeżeli, na nieszczęście, były zgodne z prawdą, to wyjazd redakcji ze znajdującego się za Dnieprem Mohylewa stawał się zrozumiały. Niezrozumiała natomiast była inna rzecz: czyżby nie znaleźli dziesięciu minut wolnych, by dotrzymać słowa i zabrać Sincowa ze szpitala?
Mohylew i teraz, w dwa dni po ich wyjeździe, nie sprawiał wrażenia miasta, które zamierzano oddać. Skąd taki pośpiech? Uraza wzmacniała decyzję Sincowa, by nie wracać do redakcji bez dobrego frontowego materiału. Słabość po zranieniu dawała o sobie znać podczas długiego marszu, na siódmym zaś kilometrze, tam gdzie według słów komendanta winien był znajdować się sztab dywizji, widniały w lesie tylko ślady po samochodach, doły w gliniastej ziemi i gałęzie pośpiesznie rozrzuconego maskowania. Jeżeli sztab rzeczywiście tu stacjonował, to sądząc z tych zwiędłych gałęzi odjechał co najmniej poprzedniego dnia. Obok Sincowa, który wrócił na szosę, przemknęły trzy ciężarówki z doczepionymi do nich działami przeciwpancernymi, potem kolumna z amunicją i jeszcze jedna ciężarówka z armatą. Sińcow niezdecydowanie podniósł rękę, ale żaden samochód nie stanął. Potem przyjechała emka. Sińcow już myślał, że i ona się nie zatrzyma, ale przejechała sto metrów i zahamowała. Sińcow podbiegł ciężko dysząc. — Czego chcecie, towarzyszu politruku? — spytał go siedzący obok kierowcy niski, grubawy komisarz batalionu o czerwonej twarzy, siwych brwiach i w podwójnych, grubych okularach. Sińcow wyjaśnił, że szuka sztabu 176 dywizji. Komisarz batalionu, zanim udzielił odpowiedzi, z mało zachęcającą miną poprosił o okazanie dokumentów. Nie weźmie — pomyślał Sińcow. Ale twarz komisarza batalionu, gdy przeczytał zaświadczenie ze szpitala, złagodniała.
75
— Ja także powinienem być w 176 — powiedział zwracając zaświadczenie. — Ale dopiero jutro. Dziś jadę do 301. Na razie tylko tam mogę was podwieźć. — Sincowowi to całkiem odpowiadało. Podziękował i wsiadł do samochodu. Przejechali w milczeniu kilometr, potem komisarz samochód zatrzymał i przesiadł się na tylne siedzenie.
— Tak nam będzie weselej — wyjaśnił, kiedy znowu ruszyli. — Bo ja nie umiem rozmawiać wykręcając wciąż głowę. A nie rozmawiać w ogóle — także nie umiem — łagodnie uśmiechnął się i wyciągnął do Sincowa dłoń: — Szmakow! Szmakow rzeczywiście okazał się człowiekiem rozmownym. Zadając szybkie pytania, zabawnie po ptasiemu przechylał okrągłą, białą głowę na lewe ramię i spoglądał przez szkła z uważną życzliwością na Sincowa, jakby go zachęcał: „Ano, ano, co mi ciekawego powiecie?" Kiedy zaś sam mówił, wciąż zdejmował okulary, przecierał je przed włożeniem, uważnie patrzył pod światło, a znalazłszy pyłek znowu przecierał i znowu patrzył pod światło. Oczy jego bez grubych szkieł sprawiały wrażenie chorych: były czerwone, z opuchniętymi powiekami.
Sińcow odpowiadał na pytania niechętnie, nie wdając się w szczegóły. Powiedział, że jest na wojnie już od szóstego dnia, że był w różnych miejscach, a został ranny pod Bobrujskiem w przypadkowych okolicznościach. Szmakow, zdaje się, szybko zrozumiał, że jego rozmówca nie jest w zbyt dobrym nastroju. Kilka razy wyczekująco przechylił na bok głowę, aż wreszcie przestał wypytywać i zaczął mówić o sobie. Został powołany do wojska zaledwie przed tygodniem, przyjechał na front wczoraj jako lektor Głównego Zarządu Politycznego i to jest jego pierwszy wyjazd do oddziałów.
— A jakie pogadanki macie zamiar wygłaszać na froncie? — spytał Sińcow, myśląc przy tym, że trudno byłoby wygłosić pogadankę, która by go teraz zainteresowała.
— Właściwie jestem z zawodu ekonomistą — powiedział Szmakow, nie dostrzegłszy czy też nie chcąc dostrzec ironii, jaka zabrzmiała w pytaniu
76
Sincowa. — A tematy mam różne: „Wojna i
sytuacja międzynarodowa", „Potencjał wojskowo-ekonomiczny Niemiec", no i oczywiście tematy bardziej ogólne.
— A macie wykształcenie wojskowe? — spytał Sińcow.
— Jakby wam powiedzieć... — Szmakow przetarł okulary i uważnie spojrzał pod światło, jakby spoglądając gdzieś daleko w przeszłość. — Jak wielu komunistów w moim wieku, byłem kiedyś podczas wojny domowej pracownikiem politycznym. A zresztą, ściślej mówiąc, to raczej mam doświadczenie niż wykształcenie.
Tak, doświadczenie, z goryczą pomyślał Sińcow. Na razie jakoś nie widać, żeby nam to doświadczenie pomagało. Niemcy to nie biali, a Hitler nie Denikin... I z wściekłością przypomniał sobie przeczytaną przed dwoma laty powieść o przyszłej wojnie, w której od pierwszego uderzenia radzieckich samolotów od razu rozleciały się w proch całe faszystowskie Niemcy. Tego autora chciałby widzieć dwa tygodnie temu na szosie bobrujskiej! Wszystkie te myśli naraz przyszły mu do głowy, ale żadnej z nich nie wypowiedział głośno, tylko westchnął.
— Ciężko was los doświadczył? — życzliwie spytał Szmakow usłyszawszy to westchnienie.
— Mniejsza o mnie — szczerze odparł Sińcow. — Ale w ogóle czasami bardzo ciężko... — i poczuw-szy zaufanie do siedzącego przy nim niskiego, siwego komisarza, ze smutkiem machnął ręką.
— To nic — Szmakow z lekka dotknął rękawa Sincowa, jakby go chciał uspokoić. — Po * trochu powstrzymujemy już nieprzyjaciela, potem go zatrzymamy, i w końcu opanujemy sytuację. Bywało i gorzej: Judenicz pod Piotrogrodem, Denikin wziął Orzeł, podchodził do Tuły... a jednak, ostatecznie, daliśmy radę.
— Denikin nie miał lotnictwa ani czołgów — wyrwało się Sincowowi.
— Słusznie. Albo raczej prawie słusznie — zgodził się Szmakow, nie dostrzegając lub udając, że nie dostrzega jego nastroju. — Ale i my niewiele mieliśmy z tego, co teraz mamy; pięciolatek nie było, i nie było czterech milionów komunistów.
77
Po co on mnie agituje? pomyślał Sińcow. Jego dusza szukała uspokojenia, ale opierała się pokusie zbyt łatwego przyjmowania na wiarę tego, co ją mogło uspokoić.
— Oczywiście — po chwili milczenia podjął Szmakow. — Przed wojną chełpiliśmy się, to i owo przesadziliśmy, a w tym i swoją gotowość do wojny. Teraz to całkiem jasne. Nie oznacza to jednak, że powinniśmy się przerzucać w drugą ostateczność i pod wpływem pierwszych niepowodzeń pomniejszać nasze potencjalne siły. Są one olbrzymie i nawet my sami nie obliczyliśmy ich jeszcze do końca, a cóż dopiero Niemcy. Mówię o tym z całkowitą pewnością, gdyż znam to zagadnienie.
— Po cóż umniejszać? — powiedział Sińcow. — Czyż ktoś z nas ma ochotę umniejszać? Po prostu, sporo się napatrzyłem i dlatego nie mam ochoty śpiewać: „wszystko jest dobrze, nadobna markizo!"
— Ta piosenka, mówiąc szczerze, nie jest bolszewicka — roześmiał się Szmakow. — A my jesteśmy bolszewikami i pora z nią skończyć.
— Dawno byliście w Moskwie? — myśląc o Maszy spytał Sińcow.
— Trzy dni temu.
— Bombardowano?
— Nie.
— To prawda?
— W ogóle mam zwyczaj mówić tylko prawdę — odrzekł Szmakow nieuchwytnie zmienionym głosem i spojrzał przez szkła Sincowowi prosto w oczy.
— A jak sądzicie, dlaczego nie bombardują?
— Dlatego, że na wszystko nie starczy im sił. Całe lotnictwo rzucili na front, a do nalotów na Moskwę samolotów nie starczyło.
— Naprawdę nie starczyło?
— Nie starczyło. I w ogóle nie należy sobie wyobrażać, że siły Niemców są niewyczerpane. Niektórzy z nas tak właśnie myślą, i to całkiem niepotrzebnie. Stąd niedaleko do paniki, a powodów do paniki nie ma. I nie leży ona w naszym charakterze, aczkolwiek wyjątki się zdarzają — zakończył Szmakow wciąż z tą samą twardą nutką w łagodnym dotychczas głosie.
78
Chociaż wszystko, co powiedział, przypominało na-ganę, Sińcow spojrzał na niego z wdzięcznością. W słowach Szmakowa wyczuwało się pewność, która bynajmniej nie zakrawała na nieznajomość rzeczywistego stanu rzeczy.
— A więc w Moskwie spokój? — spytał głośno.
— Jak by to rzec... — Szmakow wzruszył ramionami. — Szumowiny, oczywiście, wypływają na wierzch. Ale na ogół — chwilę zastanawiał się i podsumował — normalnie. — Jakby jeszcze raz sprawdzając, czy odpowiedział zupełnie uczciwie, znowu zamyślił się i powtórzył: — Tak, normalnie. Ledwo powiedział te słowa, z przeciwnej strony z szaloną szybkością przemknęło obok nich kilka ciężarówek. W ostatniej, wysunąwszy się do pasa z kabiny, rozczochrany mężczyzna bez czapki ogłuszająco krzyczał:
— Czołgi, czołgi!
Kierowca, nie zatrzymując samochodu, odwrócił się do Szmakowa. Twarz miał przerażoną.
— Jedziemy — spokojnie powiedział Szmakow. — Mamy jeszcze kilometr do sztabu dywizji. Jakaś panika. To nieprawdopodobne...
Sińcow milczał. Aczkolwiek było to sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem, nie chciał wyglądać na bardziej ostrożnego niż ten człowiek.
— Nie może być! — po półkilometrze powtórzył Szmakow. — Powiedziano mi, że nasze wojska trzymają się nad całym Dnieprem. Więc skąd po tej stronie mogą być niemieckie czołgi?
Sińcow dalej milczał. Skąd mogą być? pomyślał. A diabli je wiedzą, skąd mogą być!
— Tu gdzieś na prawo droga powinna skręcać do sztabu dywizji — powiedział Szmakow, zbliżając do krótkowzrocznych oczu mapnik z wetkniętą pod celuloid mapą. Miał niezachwianą pewność człowieka jadącego po raz pierwszy na front, że wszystko znajduje się tam właśnie, gdzie oznaczono na mapie. — Zaraz zatrzymamy się, zobaczymy, na pewno jest jakiś drogowskaz.
Zanim zdążył wydać rozkaz, kierowca sam zahamował. Przed nimi jeden po drugim zaczęły wybuchać pociski. Na szosie, przedtem prawie pustej, nagle stłoczyły się samochody. Jedne pędziły im na spotkanie, inne, które nadjechały z tyłu, po-
spiesznie zawracały. Kierowca emki, nie czekając na rozkaz, także zaczął nawracać i raptem przy nowym wybuchu pocisku wskoczył do rowu. Sińcow już otworzył drzwiczki, by także wyskoczyć i sprowadzić kierowcę, ale Szmakow rozwiązał sytuację prościej.
— Siedźcie — powstrzymał go za ramię. Szybko przesiadł się na miejsce kierowcy, zawrócił emkę i postawił ją na skraju drogi. Zrobił to w samą porę; jeszcze parę sekund i zepchnęłyby ich pędzące na oślep ciężarówki.
— A teraz wysiądziemy — powiedział Szmakow i podchodząc do rowu zawołał leżącego tam kierowcę: — Towarzyszu Sołodiłow!
Kierowca podniósł się, mrugając przerażonymi oczami.
— Wracajcie za kierownicę! — rozkazał Szmakow. Kierowca ponuro wrócił do samochodu, a Szmakow, nie wsiadając, zadreptał koło niego w miejscu, patrząc tam, gdzie nadal wybuchały pociski. Sińcow doznał znanego mu uczucia zagubienia.
— Posłuchajcie, towarzyszu komisarzu batalionu
— zdecydował się wreszcie pierwszy zaproponować
— cofnijmy się o jakieś dwa, trzy kilometry. Widziałem tam na skraju drogi stojące działa przeciwpancerne. Znajdziemy któregoś z oficerów i dowiemy się, czy można przejechać do 301. Mówiąc to bał się, że Szmakow, który pomimo łagodnego sposobu bycia wyglądał na człowieka upartego, nie zgodzi się i pojadą naprzód w niewiadome. Ale Szmakow wysłuchał go, spojrzał na kłębiący się nad drogą dym i wsiadł do samochodu.
— Rozumiecie, nawet nagana nie mam, nie zdążyli wydać — powiedział jakby usprawiedliwiając się, że zgadza się zawrócić.
A jakże! Bardzo by ci pomógł twój nagan! pomyślał Sińcow, zapominając, jak sam denerwował się pierwszego dnia z powodu braku broni.
— A więc porzuciliście swoich dowódców i sami uciekliście? — powiedział Szmakow, opierając się o przednie siedzenie i z boku spoglądając kierowcy w twarz.
— No cóż oddajcie mnie pod sąd, skoro zawiniłem
80
— odrzekł głucho kierowca nie odwracając głowy.
— Po cóż mamy was sądzić? Po prostu wstyd, i już! — powiedział Szmakow. — Jesteście komsomolcem? \
— Tak jest — równie głucho odrzekł kierowca.
— Tym większy wstyd — ciągnął Szmakow. — Mam syna komsomolca. Spaliłbym się ze wstydu, gdybym się dowiedział, że postąpił tak jak wy.
— A gdzie jest wasz syn? — cicho spytał kierowca i Sińcow zrozumiał, że wszystkie poprzednie słowa Szmakowa będą dla kierowcy pustym dźwiękiem, jeżeli usłyszy, że syn komisarza znajduje się gdzieś na tyłach.
— Mój syn był lotnikiem, strzelcem pokładowym
— powiedział Szmakow. — Zginął przed tygodniem. Bo co?
— Nic — całkiem cicho odparł kierowca.
— Stop! — zawołał Sińcow obserwujący drogę. Zatrzymali się koło ustawionego w rowie działka przeciwpancernego, które z daleka przypominało wysepkę krzaków wysuniętą z lasu. Obok działa siedział pułkownik bez czapki, z krótko ostrzyżoną siwą głową i pił herbatę z termosu.
— Postawcie samochód o dwieście metrów dalej
— powiedział zamiast powitania, kiedy Sińcow i Szmakow wysiedli. — A potem będziemy rozmawiać.
Szmakow kazał kierowcy pojechać naprzód i wskazując na północ, powiedział pułkownikowi, że tam,
o cztery kilometry stąd, Niemcy ostrzeliwują szosę.
— Bardzo możliwe — odrzekł pułkownik, wstając
i zakręcając termos.
Wysłuchawszy tej spokojnej i, jak się zdawało Sin-cowowi, ironicznej odpowiedzi, Szmakow spytał, czy towarzysz pułkownik nie wie, gdzie znajduje się sztab jakiejkolwiek dywizji.
— Sztab jakiejkolwiek dywizji? — wciąż tak samo ironicznie spytał pułkownik. Włożył czapkę, zapiął na termosie brezentowy futerał i przewiesił termos przez ramię. — Jeżeli to ma być jakakolwiek, to jedźmy do naszej.
— A jaka to jest ta wasza? — spytał Szmakow.
— A wy kim jesteście?
Szmakow pokazał legitymację. Pułkownik przejrzał
ją pobieżnie i powiedział, że jest dowódcą artylerii
81
82
176 dywizji. Sprawdzał tu obronę przeciwpancerną i teraz wraca do sztabu.
— A jak można przejechać do 301? — spytał Szmakow.
Pułkownik wzruszył ramionami i powiedział, że sztab 301 był o jakieś osiem kilometrów na północ, ale skoro Niemcy ostrzeliwują drogę, to aż do wyjaśnienia sytuacji chyba nie ma sensu tam jechać. W tym „chyba" znów zabrzmiała spokojna ironia.
— A mnie mówiono, że sztab 301 znajduje się o cztery kilometry stąd — powiedział Szmakow. Pułkownik znowu wzruszył ramionami.
— Kiedy i gdzie wam mówiono?
— W wydziale politycznym armii, wczoraj.
— Mniej wierzcie temu, co wam mówili wczoraj, towarzyszu komisarzu batalionu. Możecie, jeżeli nie będziecie się liczyć z czynnikiem czasu, spędzić resztę swoich dni w niewoli. A z siwą głową, jak moja i wasza, znaleźć się w niewoli to całkiem głupio. Czy wy także jesteście lektorem? — zwrócił się do Sincowa.
— Nie, jestem z gazety frontowej.
— Aha! — obojętnie powiedział pułkownik i na długich, bocianich nogach w chromowych butach z ostrogami pomaszerował do samochodu. Sińcow, Szmakow i towarzyszący pułkownikowi kapitan, dowódca dywizjonu, ledwo za nim nadążali.
— Powiedzcie mojemu luzakowi — siadając na przednim siedzeniu samochodu zwrócił się pułkownik do kapitana — żeby przyprowadził konie do sztabu.
— Jaka tam u was sytuacja w dywizji? — spytał Szmakow, kiedy już ruszyli.
— Sytuacja? — pułkownik odwrócił się i ironicznie uniósł brwi. — Sytuację w całości wypada znać tylko Panu Bogu i dowódcy dywizji, ja zaś z wyżyn swojej artyleryjskiej dzwonnicy sądzę tak: działa mamy, pociski wczoraj wreszcie otrzymaliśmy, a więc będziemy walczyć. Wczoraj przy próbie przeprawy zniszczyliśmy kompanię Niemców, zatopiliśmy sześć pontonów, ale to oczywiście jeszcze nie walka.
— Kiedy wychodziłem z Mohylewa — zauważył
Sińcow — słyszałem za południowym przedmieściem kanonadę artyleryjską.
— Cóż — powiedział pułkownik — to znaczy, że Sierpilin już walczy. Wczoraj dostrzeżono z punktu obserwacyjnego koncentrację czołgów, ale nic dokładnego nie mogę powiedzieć, bo jestem tu od rana. W ogóle wszyscy wkrótce znajdziemy się w walce. To oczywiste.
Sincowowi podobał się ironiczny, zawodowy niejako spokój tego człowieka, który do wczoraj nie miał pocisków i na pewno się denerwował, a teraz był spokojny i mówił o bliskich walkach jak gospodarz stojący przed nakrytym stołem, na którym wszystko już jest przygotowane.
Okazało się, że sztab dywizji znajduje się nie tam, gdzie na mapie pokazywał komendant mohylewski, lecz o kilometr bliżej, w rzadkim sosnowym lesie. Pośrodku lasu, pod dużą sosną siedział na składanym krzesełku przy rozkładanym stoliku masywny, spocony od upału pułkownik w rozpiętej na włochatej piersi bluzie z dwoma orderami. Był to dowódca dywizji.
Kiedy usłyszał, że Sińcow jest z gazety frontowej, pułkownik ciężko westchnął i powiedział, że korespondenci to nie jego sprawa. Niech Sińcow albo tu zaczeka na jego zastępcę do spraw politycznych, albo jedzie do wydziału politycznego.
— A mnie to nie dotyczy, ja już jestem uczony! — gniewnie krzyknął pułkownik. — Tak, tak, uczony! — i na jego pełnej twarzy zjawił się taki wyraz wściekłości, jakby Sińcow czymś zawinił wobec niego.
Sińcow odszedł i spojrzał na zegarek. Była godzina siódma. Postanowił zaczekać na zastępcę do spraw politycznych.
— Pojadę do wydziału politycznego — powiedział Szmakow podchodząc. — A wy?
— Ja tu-zaczekam — odrzekł Sińcow i uścisnął rękę Szmakowa z całkowitym przeświadczeniem, że już nigdy więcej go nie zobaczy.
— Może chcecie coś przekąsić? — mijając Sincowa spytał siwy pułkownik artylerzysta, z którym jechali samochodem. — Za lasem stoi moja bateria, artylerzyści was nakarmią. Powiedzcie, że z mojego
83
84
rozkazu.
• Dziękuję - - odrzekł Sińcow i klepnął ręką po torbie. — Mam tu wszystko.
Rzeczywiście miał w torbie otrzymaną w szpitalu puszkę konserw mięsnych i pajdę chleba.
— Zwróciliście się do naszego, a on posłał was gdzieś dalej? pułkownik drwiąco uniósł brwi i wskazał głową w stronę dowódcy dywizji, hałasującego przy swoim składanym stoliku.
— Coś w tym rodzaju.
— Nie zrażajcie się, trzeba zrozumieć jego sytuację. W czasie wojny fińskiej przyjechał do nas jakiś korespondent i zaczął się z nim sprzeczać, a on, w gorącej wodzie kąpany, dał mu z miejsca dziesięć dni aresztu. Na nieszczęście korespondent okazał się pisarzem, a przy tym dość znanym. Tłumaczył to naszemu, gdy go skazywał na areszt, ale nasz nie zwrócił na to uwagi. On beletrystyki nie czytuje. Radzę zaczekać na zastępcę do spraw politycznych. I jeszcze bym wam coś poradził...
Ale co miał zamiar mu doradzić ironiczny dowódca artylerii, tego Sińcow się nie dowiedział. W lesie wybuchł ciężki pocisk, z początku jeden, potem cała seria. Sińcow, dowódca artylerii i dowódca dywizji wleźli do żółtych, piaszczystych szczelin, wykopanych między sosnami. Niemcy walili nie w sztab, lecz do tej właśnie stojącej za lasem baterii, dokąd pułkownik zapraszał Sincowa na przekąskę. Wyjaśniło się to z dialogu między ironicznym artylerzystą, który znalazł się w jednym schronie z Sincowem, a grubym dowódcą dywizji, siedzącym w innym schronie w odległości dwudziestu metrów.
— Też znaleźliście miejsce do ustawienia baterii!
— krzyczał gruby pułkownik, wysuwając się z rowu po wybuchu pocisku.
— Pozwólcie zameldować — również wysuwając się z rowu i salutując krzyczał w odpowiedzi dowódca artylerii — już wam meldowałem, kiedy przenieśliście tu stanowisko dowodzenia!... Wybuchł następny pocisk i obaj pułkownicy dali nura do szczelin.
— Nie trzeba było mi meldować — znowu wysuwając się ze szczeliny krzyczał coraz bardziej pur-
purowy dowódca dywizji — trzeba było bez meldowania przenieść się, skoro ja przesunąłem stanowisko dowodzenia!...
— Pozwólcie zameldować — znowu salutując krzyczał dowódca artylerii — że meldowałem i rozkazaliście nie zmieniać miejsca, gdyż!...
Nowy gwizd pocisku, nowy wybuch. Znowu obaj dawali nura i wynurzali się.
— Ja was nie pytam, jak i dlaczego — krzyczał dowódca dywizji — po prostu rozkazuję!
Za którymś tam razem, kryjąc się w szczelinie obok artylerzysty, Sińcow mimo powagi sytuacji uśmiechnął się. Artylerzysta zauważył ten uśmiech i łobuzersko mrugnął.
Ostrzał skończył się tak samo nagle, jak się zaczął. W całym lesie było tylko kilku lekko rannych.
— Rozkazuję natychmiast przenieść baterię! — krzyczał tęgi pułkownik, z trudem wyłażąc ze szczeliny i otrząsając z piasku grube kolana.
— Rozkaz! Przenieść baterię!
Ale dowódca dywizji już nie patrzył na artylerzystę, krzyczał do kogoś, by mu dali samochód — pojedzie do Sierpilina.
— Sierpilin! Sierpilin! — wrzeszczał po chwili do słuchawki. — To ja, Zajczykow! Co tam u ciebie, Sierpilin? Zaraz do ciebie jadę. Nie trać ducha. Przez telefon meldowano mu widocznie coś pomyślnego.
— Wal w nich, Sierpilin, jak w kaczy kuper, jakeśmy obaj białych walili. Zaraz jadę do ciebie! — wydzierał się pułkownik wesoło, na cały las. Zaledwie odjechał dowódca dywizji, zaczął się ostrzał z dział małego kalibru i nadszedł meldunek telefoniczny, że czołgi niemieckie wyszły na szosę w odległości trzech kilometrów od sztabu. Pułkownik artylerzysta siadł na półtoratonówkę i pojechał na szosę do swoich armat.
Sińcow zrazu pobiegł za nim, ale w ostatniej sekundzie zatrzymał się i został. I chociaż udawał przed sobą, że chciał pojechać, tylko nie zdążył, w głębi duszy wiedział, że stchórzył. Wziąwszy się po chwili w garść, rzeczywiście postanowił jechać, ale teraz już nie miał z kim. Podszedł bliżej do stolika, przy którym siedział
85
dyżurny operacyjny, i oparł się o grubą sosnę. Meldunki podawane przez telefon były coraz groźniejsze: czołgi są w odległości dwóch kilometrów, półtora kilometra... Dyżurny operacyjny i jeszcze jakiś major kazali rozdać granaty i przygotować butelki z benzyną.
Butelki z benzyną zostały przygotowane, ale okazało się, że prawie nikt nie ma zapałek. Przez parę więc minut, zapominając o czołgach, wszyscy macali się po kieszeniach i dzielili zapałkami. Z szosy doleciał huk silników, potem huraganowy ogień artyleryjski i nagle wszystko ucichło. Dyżurny operacyjny otarł pot z czoła, położył na stoliku słuchawkę, głośno stuknąwszy nią w ciszy, i powiedział, że wszystko w porządku: czołgi, które się przedarły, zostały zniszczone przez artylerię. Upłynęło jeszcze pięć minut i klucząc między drzewami wjechał do lasu pickup, a z niego wyskoczył mężczyzna, którego Sińcow najmniej spodziewał się tu zobaczyć. Był to kolega jeszcze ze szkoły dziennikarskiej, znany moskiewski fotoreporter, Miszka Wajnsztajn, teraz przyodziany w mundur, ale poza tym — taki sam jak przed wojną: gruby, wesoły, hałaśliwy, z dwiema lejkami na piersi.
jak się masz, Miszka! — ucieszył się Sińcow, potrząsając oburącz ciężką jak pudowy odważnik dłonią starego przyjaciela, którego ani przedtem, ani teraz nikt inaczej nie nazywał, jak Miszka.
— Witaj, witaj! — z uśmiechem odrzekł Miszka, ocierając wolną ręką pot spływający z okrągłej jak patelnia twarzy. — Kiedyś tu podskoczył? „Podskoczył" było jego ulubionym słówkiem.
- A tyś skąd doskoczył? — spytał Sińcow patrząc na twarz Miszki i także mimo woli się uśmiechając.
— Jadę, uważasz, szosą, zobaczyłem, jak walą w niemieckie czołgi, podskoczyłem i sfotografowałem. Trzy czołgi urządzili, że proszę siadać. Niestety, stały daleko jeden od drugiego. No nic, jeden do drugiego można dolepić, wyciąć przyrodę i zdjęcie będzie o taaakie! — Miszka uniósł w górę kciuk.
— A po coś tu przyjechał? — spytał Sińcow.
86
— Powiedziano mi, że tu jest sztab dywizji. Postanowiłem wstąpić, wypytać, dokąd jeszcze można podskoczyć.
— Przed chwilą podano meldunek, że za Dnieprem pod Mohylewem już dwadzieścia pięć czołgów rozbito — odezwał się dyżurny operacyjny.
— A to dopiero będzie panorama! Wsiadaj do samochodu, podskoczymy — zwrócił się Miszka do Sin-cowa.
— No cóż...
— Bez przewodnika nie znajdziecie stanowiska dowodzenia Sierpilina — znowu wtrącił się do rozmowy dyżurny operacyjny.
— Ja wszystko znajdę — powiedział Miszka — ale już trochę za ciemno na zdjęcia. — Spojrzał w szarzejące niebo, z niezadowoleniem pokręcił nosem i zdecydowawszy ostatecznie, że z przyrodą nie da rady, od razu uspokoił się i odprawił swego kierowcę, by zdobył paliwo. — Słuchaj *— rzekł siadając na ziemi obok Sincowa — czy nie masz czegoś do zjedzenia? Od rana nie jadłem. Słowo pionierskie! Sińcow bez słowa rozpiął torbę polową, wyciągnął chleb i konserwy. Wiedział, że póki Miszka jest głodny, wszelkie wypytywania na nic się nie zdadzą.
Miszka wyciągnął nóż, jednym kolistym ruchem wyciął pokrywę puszki i wyławiając nożem konserwę zajadał ją chciwie i zagryzał potężnymi kęsami chleba. Dopiero kiedy zjadł niemal trzy czwarte puszki, odwrócił się z pełnymi ustami do Sincowa:
— A ty już jadłeś?
— Nie — odrzekł Sińcow.
• To masz! - - z żalem powiedział Miszka i podsunął mu puszkę oraz resztki chleba. — Zawsze jest tak ze mną, zapominam o kolegach. Po prostu aż nie wypada!
Sińcow wziął od Miszki nóż, resztki konserwy i uśmiechnął się.
— No i jak tam w Moskwie? — spytał, kiedy Miszka przełknął ostatni kęs konserwy, który jeszcze zdążył zahaczyć nożem w momencie przekazywania puszki Sincowowi.
— Powiesz, że kłamię, ale Moskwy nie widziałem. Dwa razy podskakiwałem z frontu na parę godzin:
87
oddać zdjęcia i z powrotem. A wiesz — nagle przypomniał sobie z wesołą miną — Kowrygina ze „Zwiezdy" zabiło pod Mińskiem. Dobry był chłop, szkoda!
Kowrygina istotnie było mu żal, ale tak był ucieszony, że udało mu się sfotografować czołgi, iż
o wszystkim mówił jednakowo radosnym tonem. Tym samym tonem zaczął opowiadać o swoich wyjazdach na front.
Przerywając mu Sińcow spytał, jak po takich wyjazdach ocenia ogólną sytuację? Ale Miszka wcale nie oceniał sytuacji ogólnej: że dają nam łupnia — jak się wyraził — to widział na własne oczy, ale że pobijemy faszystów w to nie wątpił. Nie chciało mu się mówić na tematy poważne
i szczerze ucieszył się na widok swego pick-upa powracającego z pełnymi kanistrami.
- Prowiant dostałeś? — spytał kierowcę. Kierowca wyciągnął bochen chleba. Miszka odłamał połowę i znowu zaczął jeść. Sińcow zaś podszedł przedstawić się zastępcy dowódcy dywizji, który wrócił z przedniego skraju. Zastępcą do spraw politycznych był krzepki, długonosy Ukrainiec z dużymi zwisającymi wąsami, które sprawiały, że wyglądał raczej na dowódcę niż na pracownika politycznego. Kuląc ramiona ze zmęczenia i wieczornego chłodu, z chmurną miną, lecz cierpliwie, wysłuchał Sincowa i powiedział, że nie wie, gdzie obecnie znajduje się zarząd polityczny Frontu. Front przesunął się, ale sztab armii stoi pod Czausami i tam Sincowowi na pewno powiedzą, gdzie jest obecnie zarząd polityczny Frontu. Sińcow oświadczył, że zanim pojedzie do armii, chce jutro razem z fotoreporterem zrobić wypad za Dniepr do tego pułku, gdzie dzisiaj tak dużo rozbito niemieckich czołgów.
Zastępca dowódcy do spraw politycznych potraktował projekt z tą samą posępną cierpliwością i powiedział, że właśnie stamtąd wraca, ale w tym kierunku lepiej jechać w nocy; w dzień można nie dojechać. Jeżeli zaś mają jechać w nocy, to trzeba zabrać ze sobą przewodnika.
— To nic, towarzyszu komisarzu, jesteśmy już 88 starzy frontowcy, sami dojedziemy — nonszalancko
powiedział Miszka, kończąc przeżuwać chleb i kołyszącym krokiem podchodząc do zastępcy dowódcy.
— Nie wiem, czy jesteście starzy czy młodzi, ale bez przewodnika nie pojedziecie — urwał komisarz.
— Zaraz mój instruktor wydziału politycznego coś przekąsi i pojedzie z wami. Czy macie zamiar tylko fotografować, czy też i pisać?
— Jedno i drugie — odrzekł Miszka.
- Jeżeli będziecie pisać - - tym samym ponurym tonem ciągnął zastępca dowódcy zwracając się do Sincowa i ignorując Miszkę — to nie zdradzajcie rozmieszczenia oddziałów. I tak Niemcy za dużo wiedzą, jakby widzieli w lustrze, psia ich mać! — niespodziewanie zaklął, i Sińcow zrozumiał powód ponurego nastroju komisarza. Chociaż komisarz był w pułku świadkiem pomyślnego wyniku walki, jednak gnębiło go coś, o czym nie chciał mówić.
— Towarzyszu komisarzu, przyjechał dowódca oddziału partyzanckiego — zameldował młody politruk, który podszedł do komisarza.
— Dobrze. To teraz coś przegryźcie i pojedziecie z powrotem do Sierpilina; właśnie z nimi, ich samochodem. — Komisarz kiwnął głową Sincowowi i Miszce i odwróciwszy się do zsiadającego z konia jasnowłosego, przystojnego chłopca w skórzanej kurtce z mauzerem i granatami u pasa, poszedł z nim w głąb lasu.
Po godzinie pick-up przejechał po dudniących deskach przez most na Dnieprze i wjechał do Mohylewa. Naprzeciwko szpitala, w którym jeszcze tego ranka leżał Sińcow, stały przy chodniku ciężarówki i długim szeregiem płynęły do nich nosze z ciężko rannymi. Na następnym skrzyżowaniu ulic żołnierze z obsługi dział przeciwlotniczych, przykryci płachtami namiotowymi, drzemali przy swoich działach.
W mieście wszystko robiono jakoś szczególnie cicho: cicho sprawdzano dokumenty, cicho wskazywano drogę i wszędzie panował ład, który Sincowa ucieszył. W drodze przez most i miasto zatrzymały ich kolejno trzy nocne patrole.
Dopiero na samych krańcach Mohylewa politruk kazał stanąć przy parterowym domku.
89
— Zaraz się dowiem, czy Sierpilin przejechał na inne miejsce. — Pokazał dokumenty wartownikowi i znikł w bramie.
Za szczelnie zasłoniętymi oknami słychać było rozmowy. Po chwili politruk wrócił.
— Tu mieści się grupa operacyjna dywizji i dowódca dywizji jest tu w tej chwili — cicho powiedział do Sincowa, który przypomniał sobie grubego pułkownika, wykrzykującego przez telefon: „Jadę, jadę do ciebie, Sierpilin!"
— A gdzie jest Sierpilin? — spytał Sińcow. Tak często od różnych ludzi słyszał dziś to nazwisko, że wydawało mu się, jakby już znał tego człowieka.
— Na dawnym miejscu — odrzekł politruk. Minęli ostatnie domy przedmieścia, skręcili na brukowaną drogę, przejechali pod mostem kolejowym i znowu wpadli na wyskakujący z krzaków patrol. Tym razem składał się z czterech żołnierzy.
— Porządek! — z zadowoleniem mruknął Miszka.
— Gdzie wojsko, tam i porządek — potwierdził politruk.
Żołnierze z patrolu sprawdzili dokumenty i kazali wprowadzić samochód w krzaki. Dwóch przy nim pozostało, a dwóch powiedziało, że odprowadzą towarzyszy oficerów na miejsce. Jeden poszedł naprzód, a drugi z tyłu, z karabinem w pogotowiu. Sińcow zrozumiał, że ich nie tylko odprowadzają, ale na wszelki wypadek konwojują. Potykając się w ciemnościach, zeszli do rowu łączącego, dość długo szli, potem skręcili do okopu pełnego profilu i wreszcie dotarli do drzwi schronu. Pierwszy z żołnierzy znikł w schronie i po chwili wrócił z bardzo wysokim mężczyzną, tak wysokim, że jego głos dolatywał w ciemności gdzieś z góry.
— Coście za jedni? — spytał.
Miszka rezolutnie odrzekł, że są korespondentami.
— Jacy korespondenci? — zdziwił się mężczyzna. — Co za korespondenci mogą tu być o dwunastej w nocy? Kto przyjeżdża do mnie o dwunastej w nocy?
Przy słowach „do mnie" Sińcow zorientował się, że to właśnie Sierpilin.
Położę was tu wszystkich trzech na ziemi i 90 będziecię leżeć do rana, póki nie sprawdzimy tożsamości. Kto was tu przysyła?
Sińcow odpowiedział, że przysłał ich zastępca dowódcy dywizji.
— A ja. każę wam leżeć na ziemi do jutra — uparcie powtórzył głos. — A rano zamelduję zastępcy i poproszę, by nie przysyłał po nocy w miejsce postoju mojego pułku nie znanych mi ludzi. Zaskoczony i stropiony politruk wtrącił się wreszcie:
— Towarzyszu kombrigu, to ja, Mironow, z wydziału politycznego dywizji. Przecie mnie znacie?
— Tak, was znam i tylko dlatego nie każę wam leżeć do rana na ziemi. Przecież sami zważcie, towarzysze korespondenci — ciągnął całkiem innym tonem, za którym wyczuwało się niewidoczny w ciemnościach uśmiech — sami wiecie, jaka powstała sytuacja. Chcąc nie chcąc trzeba być surowym. Wszyscy dokoła twierdzą: „Dywersanci, dywersanci!" A ja nie chcę nawet takich pogłosek w moim pułku! Nie uznaję ich! Jeżeli ochrona działa sprawnie, nie może być mowy o żadnych dywersamtach. Wstąpcie do ziemianki, sprawdzą tam przy świetle wasze papiery i potem jestem do waszych usług. A wy, Mironow, pozostańcie tutaj. Sińcow i Miszka weszli do ziemianki i po chwili wrócili. Kombrig zmienił gniew na łaskawość, uścisnął im w ciemności ręce i osłaniając dłonią papierosa zaczął opowiadać o zakończonej zaledwie przed trzema godzinami walce, w której jego pułk zniszczył trzydzieści dziewięć niemieckich czołgów. Żył jeszcze wspomnieniami o tej walce i coraz bardziej się ożywiając opowiadał o niej wysokim, nerwowym falsetem, tak młodo brzmiącym, że Sińcow nie dałby temu wysokiemu mężczyźnie więcej niż trzydzieści lat. Słuchał i dziwił się. Dlaczego ten człowiek o młodym głosie ma dawno już nieaktualny stary stopień kombriga i dlaczego mając go, dowodzi zaledwie pułkiem?
— Mówią „czołgi, czołgi" — ciągnął Sierpilin. — A myśmy je bili i będziemy bić. A dlaczego? Jak się rozwidni, zobaczycie. Wykopaliśmy u siebie dwadzieścia kilometrów samych okopów i rowów łączących. Ściśle mówię, bez łgarstwa! Jutro będziecie świadkami. Jeżeli oni powtórzą swoje, to
91
i my powtórzymy. Oto macie tu jeden, proszę. — Wskazał na widniejący w pobliżu niewielki czarny wzgórek. — Był zaledwie o sto metrów od mojego stanowiska dowodzenia i nie doszedł. A teraz stoi, gdzie mu grzecznie kazano. A dlaczego? Dlatego, że żołnierz w okopie nie czuje się już jak zając i nie kładzie uszu po sobie.
Bez przerwy zapalając papierosa od papierosa jeszcze godzinę opowiadał Sincowowi i Miszce, jak trudno było zachować w pułku ducha bojowego, kiedy szosą obsadzoną przez pułk, codziennie, przez dziesięć dni szły z zachodu setki, a nawet tysiące ludzi, którzy się przedarli z okrążenia.
— Dużo jest panikarzy wśród tych okrążonych — niedbale wtrącił Miszka. Nutka wyższości w słowach tego człowieka, który nie zaznał biedy na własnej skórze, zadrasnęła dowódcę pułku.
— Tak, panikarzy nie brak. Ale cóż chcecie od ludzi? W walce strach bierze, a co dopiero bez walki! Od czego to się zaczyna? Idzie sobie taki drogą gdzieś na tyłach, a tu raptem wyjeżdża nieprzyjacielski czołg. Rzuca się w inną stronę, a tam drugi. Padnie na ziemię — walą do niego z nieba. Tak właśnie powstaje panika. Ale trzeba na to patrzeć trzeźwo. Dziewięciu spośród dziesięciu nie pozostaje panikarzami na całe życie. Trzeba im dać wytchnąć, doprowadzić do porządku, stworzyć normalne warunki walki, to wtedy swoje odrobią. Idzie taki jeden z drugim, oczy ma okrągłe ze strachu, wargi mu się trzęsą. Niezbyt przyjemny to widok. Patrzysz i myślisz: niechby już wszyscy prędzej przeszli przez twoje pozycje! Wciąż idą i idą. Dobrze, oczywiście, że idą, będą jeszcze walczyć, ale nasza sytuacja jest trudna. Ale to nic! Nie pozwoliliśmy jednak, aby osłabili ducha w naszych ludziach. Dzisiejsza walka tego dowiodła. Nie ukrywam, jestem z niej zadowolony! Od rana denerwowałem się jak panna młoda przed .ślubem — dwadzieścia lat nie wojowałem. Pierwszy bój to nie żarty! Ale teraz już w porządku. Jestem pewny swojego pułku, i to mnie cieszy. Bardzo cieszy! — powtórzył zaczepnie, jakby mu kto przeczył. —No dobra, dość się już nagadałem. W ziemiance duszno i miejsca
92 mało. Macie ze sobą płaszcze?
- Mamy.
— To kładźcie się tu, na górze. Jeżeli usłyszycie karabiny maszynowe, to śpijcie, nie zwracajcie uwagi. Po prostu grają na nerwach. No, ale jeżeli artyleria zacznie walić, to wtedy prosimy do okopu. Pójdę sprawdzić posterunki. Wybaczcie — podniósł w ciemności rękę do daszka i w towarzystwie paru ludzi, którzy przyłączyli się w milczeniu, poszedł wzdłuż rowu.
— U tego się nie pożywimy — na pół z wyrzutem, na pół z aprobatą powiedział Miszka, kiedy obaj z Sincowem owinąwszy się w płaszcze legli na trawie.
Sińcow długo patrzył w niebo, na którym nie było ani jednej gwiazdy. Na pewno przesłoniły je chmury. Zasnął. Po paru minutach — jak mu się zdawało — usłyszał przez sen zaciekły terkot karabinów maszynowych: to ucichał, to wzmagał się, to rozlegał się tam, gdzie zaczął, to całkiem w innym miejscu.
— Posłuchaj, Miszka! — rozbudził się ostatecznie i pod wrażeniem, że strzelanina otacza ich ze wszystkich stron, szturchnął w bok chrapiącego kolegę.
— No-o? — sennym głosem spytał tamten.
— Posłuchaj, to dziwne. Dlaczego ta strzelanina zaczęła się gdzieś w kierunku moich nóg, a teraz słyszę ją z tyłu za głową?
- To się obróć - - zażartował rozespany Miszka i dalej chrapał.
ROZDZIAŁ 4
kiedy Sińcow obudził się, niebo było mocno niebieskie, świeciło słońce i tylko bardzo daleki, ledwo dosłyszalny huk artylerii przypominał o wojnie. Poleżał parę minut to mrużąc oczy, to otwierając je, potem zerwał się na równe nogi. Miszka siedział tuż obok na trawie i ładował lejkę. — Co za dzień, spójrz tylko! — radośnie wykrzyknął
93
94
Sińcow.
Nisko pochylając głowę w drzwiach, wyszedł z ziemianki dowódca pułku. W dziennym świetle wcale nie wyglądał tak młodo, jak to sobie Sińcow wyobraził w nocy. Na oko miał lat pięćdziesiąt, jeśli nie więcej. Wyszedł z ziemianki bez czapki. Żółte, przyprószone siwizną pasma włosów, przedzielone z boku przedziałkiem, tylko do połowy osłaniały dużą łysinę. Miał brzydką, długą, końską, zbrużdżoną głębokimi zmarszczkami twarz i dwa rzędy metalowych zębów w ustach.
— No i co, wypoczęliście? — przygładzając i tak gładko zaczesane włosy spytał Sierpilin. Uśmiechnął się szeroko pełnymi metalu ustami i jego brzydka twarz od razu od tego uśmiechu odmłodniała. Stała się bardziej przystępna.
— Dziękuję, tak — odrzekł Sińcow.
- Chciałbym jak najprędzej sfotografować czołgi
— niecierpliwie wyrwał się Miszka. — W redakcji czołgi są potrzebne jak chleb.
— Zaraz zwolni się dowódca batalionu kapitan Płotnikow. Zaprowadzi was do swego batalionu, który wczoraj najwięcej ich natłukł. Czy macie do mnie jakieś pytania? Bo potem będę zajęty.
— Powiedzcie, towarzyszu kombrigu — rezolutnie spytał Miszka — dlaczego jadąc nocą przez most nie widzieliśmy tam żadnego działa przeciwlotniczego?
— A po co nam ten most? — spytał Sierpilin tonem, który Sińcow zapamiętał na całe życie.
— Jak to po co? — wzruszył ramionami Miszka. — A jeżeli wypadnie iść na tamtą stronę — wskazał palcem w stronę Dniepru.
— Nie wypadnie — zaprzeczył Sierpilin. — Nie po to żołnierz kopie rowy, by je opuścić na pierwsze żądanie nieprzyjaciela. Historia stara, chociaż się o niej zapomina: kopią, kopią, a potem... — machnął ręką. — A my wykopaliśmy i nie opuścimy. Inni nas nie obchodzą. — Ostatnie zdanie powiedział z nutką goryczy. Nie myślał tak, ale powodowało nim uczucie, którego się nie wstydził. Sierpilin wiedział to, o czym jeszcze nie wiedzieli ani Sińcow, ani Miszka. Wiedział, że na lewo i na prawo od Mohylewa Niemcy sforsowali już Dniepr i jeżeli
w ciągu najbliższych godzin nie nadejdzie rozkaz wycofania się, to on ze swoim pułkiem będzie skazany na walkę w okrążeniu. Teraz jednak nie tylko nie czekał, ale i nie pragnął rozkazu wycofania się. Owładnęła nim duma żołnierza, który nie chce wierzyć, że obok niego ktoś źle walczy, cofa się i ucieka. Właśnie to miał na myśli mówiąc, że inni go nie obchodzą. W ciągu dziesięciu dni i nocy okopywał się nie pod wpływem strachu, ale dlatego, że tak należało, jego pułk dobrze walczył wczoraj i powinien dobrze bić się w przyszłości. Wierzył w to i uważał, że inni powinni postąpić tak samo, a wtedy wojna zostanie wygrana.
— Jak sądzicie, towarzyszu kombrigu — spytał Sińcow — czy będą dziś walki, czy też cisza? — Udzieliło mu się powściągliwe podniecenie Sierpilina, niewyraźny domysł przemknął przez głowę.
— Obawiam się, że będzie cisza — odrzekł Sierpilin po namyśle. — Obawiam się, że dziś spróbują przedrzeć się tam, gdzie jesteśmy najsłabsi. Miałem i nadal mam wysokie mniemanie o taktyce Niemców. To niezgorsi taktycy — dodał z jakimś niezrozumiałym dla Sincowa wyzwaniem i uśmiechnął się surowym, pełnym napięcia uśmiechem do jakiejś myśli, której nie wypowiedział.
— Znowu jesteście nie ogoleni, kapitanie Płotnikow! — zwrócił uwagę podchodzącemu kapitanowi i podał mu rękę.
Kapitan miał zmęczone, czerwone oczy, a na twarzy wyraz zawsze tej samej gotowości — wykonać wszystko, co rozkażą, lub natychmiast zasnąć, jeżeli pozwolą.
— Przepraszam, towarzyszu kombrigu. Dziesięć dni grzebałem się w ziemi, potem walczyłem, a w nocy poprawiałem okopy.
— Wszystko wiem — powiedział Sierpilin. — Niemniej należy się golić. Będzie was fotografować korespondent jako jednego z lepszych dowódców batalionu, a wam szczecina wyrosła. Weźcie ze sobą korespondentów, starajcie się im ułatwić sfotografowanie czołgów, a wieczorem przyprowadźcie z powrotem. — Sierpilin kiwnął głową na pożegnanie i wszedł do ziemianki.
Kapitan Płotnikow spojrzał za nim, potarł ręką
95
szczecinę i wyrzucił tylko jedno słowo:
— Chodźmy!
Ruszył pierwszy, Sińcow i Miszka za nim. Dowódca batalionu rzeczywiście miał taki wygląd, jakby dziesięć dni nie wyłaził z okopów: czapka wygnieciona — zapewne w niej spał — buty nie oczyszczone, na spodniach i bluzie ślady gliny. Słowa Sierpilina, że jego pułk dobrze się umocnił, nie były przesadą. Po drodze do batalionu wszędzie widniały okopy o pełnym profilu, a łączyło je tyle rowów łączących — głównych i zapasowych — że nawet silny ogień artyleryjski niełatwo zakłóciłby dowodzenie pułkiem. Dla stanowisk dowodzenia były wykopane schrony przykryte paroma warstwami okrąglaków: karabiny maszynowe stały na zrobionych z ziemi okrągłych podstawach.
— Okopali się jak Japończycy — z aprobatą zauważył Miszka.
— Co? — spytał Płotnikow odwracając się.
— Jak Japończycy nad Chałchyn-gołem — wyjaśnił Miszka. — Póki każdego nie wydłubiesz, diabła tam weźmiesz!
— Byliście nad Chałchyn-gołem? — bez zainteresowania spytał Płotnikow.
— Byłem.
— A myśmy wczoraj pierwszy dzień wojowali — powiedział Płotnikow i poszedł dalej.
Przedni skraj batalionu rozciągnął się półkolem wzdłuż młodego dębowego zagajnika. Dalej widać było rżysko, za nim gęsty sosnowy las, w którym siedzieli Niemcy. Z lasu wybiegała linia kolejowa, a tuż obok niej szosa. Droga i szosa przecinały pozycje batalionu i ciągnęły się aż na tyły pułku. Przed rowami widniały w rżysku okopy ubezpieczenia bojowego, a ku nim biegły rowy łączące. Za okopami, w życie, stały niemieckie czołgi, rozbite podczas wczorajszej walki.
— A jeszcze, gdzie jeszcze są czołgi? — chciwie wypytywał Płotnikowa Miszka. — Mówiono mi, że przed waszym frontem rozbito czternaście czołgów. Dziewięć widzę, a gdzie pozostałe pięć?
— Stoją za ubezpieczeniem bojowym, ale w kotlince. Stąd nie widać.
— Dobra, potem do nich podskoczę — powiedział
Miszka — a teraz podejdziemy do tych, które są w życie.
— Czy stąd nie możecie sfotografować? — spytał Płotnikow.
— A bo co? Teraz jest cicho.
— Cicho? — w głosie Płotnikowa zabrzmiała wątpliwość. Przywołał dowódcę kompanii, jasnowłosego lejtnanta lat dwudziestu.
— Idźcie z nim, Choryszew — powiedział wskazując na Miszkę. — Chce sfotografować czołgi. Weźcie ze sobą pięciu ludzi z ubezpieczenia. Niech pod-czołgają się i zalegną na wszelki wypadek. Potem go odprowadzicie.
Mówił leniwym, zmęczonym głosem. Chciał jak najprędzej spławić tego hałaśliwego korespondenta i choć trochę się przespać.
— A wy zostaniecie u mnie? — spytał Sincowa.
— Nie, ja także pójdę — powiedział Sińcow. Chciał wreszcie dotknąć własnymi rękami rozbitego niemieckiego czołgu.
— Dobra. Idźcie — tak samo leniwie zgodził się Płotnikow. — A ja tu zostanę, prześpię się. — Do tego, co inni mogą o nim pomyśleć, podchodził z obojętnością człowieka bardzo odważnego i bardzo zmęczonego.
Czołgi stały dalej, niż się wydawało. Musieli długo pełznąć. Ale niemieckich fizylierów w zbożu nie było, nie strzelano także z lasu.
Z początku Miszka fotografował czołgi leżąc i kucając, potem bezczelnie cały wysunął się z rowu. Chciał sfotografować wszystkie dziewięć czołgów-Ale w żaden sposób nie mieściły się w obiektywie: siedem obejmował, dwa zaś stały zbyt daleko. Na twarzy Miszki malowało się beznadziejne, lecz namiętne pragnienie, by jakoś podciągnąć te dwa czołgi do pozostałych.
Podczas gdy Miszka fotografował, Sińcow kręcił się dokoła czołgów. Kiedy tak nieruchomo i martwo stały w zbożu, nie wydawały się ani takie wielkie, ani takie straszne, jak wtedy, gdy się o nich myślało. Były brudne, miały niskie, okrągłe wieże, podobne do pokryw olbrzymich butli. Koło czołgów leżało kilku zabitych Niemców. Trupy zaczynały cuchnąć. 97
98
Skończywszy swoją robotę, Miszka wziął przewodnika i poszedł do sąsiedniej kompanii sfotografować pozostałe czołgi, a Sińcow z lejtnantem Choryszewem wrócili na kompanijny punkt obserwacyjny. Mały schron był wykopany pod nasypem kolejowym, w pobliżu budki dróżnika.
— Posiedźmy koło tej budki — zaproponował Choryszew. — Mam tam trochę jedzenia i wody. Stary dróżnik mieszka tu dotychczas.
— Dlaczego? — spytał Sińcow.
— A kto go tam wie. Mieszka, nie boi się. Moi żołnierze zatroszczyli się o niego: wykopali mu szczelinę, ale w budkę podczas całej walki nie trafili. Kiedy podeszli do budki, zobaczyli starego dróżnika, który siedział na nasypie koło wykopanej szczeliny i zawinąwszy do kolan spodnie, wygrzewał w słońcu chude, o wzdętych żyłach, starcze nogi. Obok niego stały buty i suszyły się na słońcu onuce. Stary mrużył oczy i powoli poruszał palcami bosych nóg. Miał na sobie niemiecki ciemnozielony mundur, wdziany na czarną satynową koszulę.
— Wczoraj podarowaliśmy mu mundur zdjęty z niemieckiego lejtnanta — uśmiechnął się Chory-szew siadając obok starca na nasypie. — A ten od razu go włożył, tyle że spruł naramienniki. Stary usłyszawszy słowa Choryszewa obrócił się lekko, sennie otworzył jedną powiekę i dotknąwszy palcami rękawa munduru, powiedział z aprobatą:
— Sukno ujdzie, niezgorsze!
- A nie za gorąco ci?
— Od ciepła człowieka w kościach nie łamie.
- Dlaczego nie poszliście do Mohylewa? - - spytał Sińcow.
— Nie mam tam czego szukać — leniwie odparł starzec. — Przecie powiadacie, że nie odejdziecie stąd -— zwrócił się do Choryszewa.
— Nie odejdziemy — potwierdził Choryszew.
— No to i ja z wami przesiedzę, jestem na służbie.
— Dokarmiamy starucha — powiedział Choryszew.
— To też rzecz nie do pogardzenia — znów leniwie uchylając powieki odezwał się stary, a w oku błysnęła mu iskierka uśmiechu. — Chłopcy z was dobrzy, tylko że wczoraj sporo was Niemcy nakładli... Aż strach!
— Mieliście duże straty? — spytał Sińcow. Choryszew, mrużąc oczy w słońcu, głębiej nacisnął furażerkę i powiedział, że straty kompanii były dotkliwe. Razem zabitych i rannych około trzydziestu ludzi.
— Zdejmijmy także buty — dodał — wciąż się chodzi, chodzi, aż nogi pieką.
Ściągnął buty, rozłożył na podkładach onuce i tak samo jak stary z rozkoszą zaczął poruszać zdrętwiałymi palcami.
— Brezentowe buty, ze szkoły, a innych nie ma. Chłopcy zdjęli dla mnie buty z niemieckiego oficera, ale nie pasują. Cisną w podbiciu i cholewa twarda. Oni pewno ją czymś usztywniają.
— Jak za carskich czasów — wtrącił dróżnik. — Zwykłe oficerskie buty z usztywnioną cholewą. Sińcow także zdjął buty. Choryszew poszedł boso do budki dróżnika i wrócił niosąc menażkę z wodą, chleb i trzy wędzone ryby, taranie.
— Nie nastąp na szyny, bo gorące — powiedział stary i spojrzał zezem na taranie. — Będzie ci się ciągle pić chciało.
Kiedy jednak Choryszew miast odpowiedzi podał mu jedną z ryb, stary bez sprzeciwu wziął i zaczął ją obdzierać ze skóry.
Gdy tak wszyscy trzej siedząc obok siebie zajadali, Sińcow od czasu do czasu zerkał na Choryszewa. Dziwne mu się wydawało, że ten całkiem młody, rezolutny, praktyczny chłopak, który dopiero wczoraj po raz pierwszy walczył z Niemcami, teraz już mówi o tym jak o czymś zwykłym, czego się nie boi i na przyszłość. Posiedzieli jeszcze pół godziny, potem podeszło do nich trzech zwiadowców, prowadząc po dwa niemieckie rowery. Te rowery porzucił rankiem na szosie zwiad niemiecki, który wyskoczył z lasu. Zwiad ostrzelano, dwóch Niemców zabito, a pozostali, rzuciwszy rowery, uciekli do lasu. Choryszew kazał zwiadowcom rowery zabrać.
— Trzy zostawcie w kompanii, a trzy oddajcie do batalionu.
Jeden ze zwiadowców skrzywił się.
— Powiedziałem, że macie oddać, to oddać — powtórzył Choryszew. — Bo Płotnikow rozgniewa się
99
i zabierze wszystkie.
Zwiadowcy odeszli, a po chwili nad polem zaczął krążyć messerschmitt, to wzbijając się w niebo, to nurkując wciąż nad tym samym miejscem.
— Waszego kolegę ostrzeliwuje — obojętnie powiedział Choryszew. — Właśnie tam stoją czołgi. — Messerschmitt pokręcił się jakieś dziesięć minut nad polem i odleciał. Sińcow niepokoił się, ale potężna postać Miszki już ukazała się na horyzoncie. Podszedł, klapnął na nasyp, zobaczył w rękach Sin-cowa nie dojedzoną rybę, powiedział „daj no" i chciwie wpił się w nią zębami. Choryszew poszedł do budki i przyniósł jeszcze parę tarani.
— To ciebie ostrzeliwali? — spytał Sińcow.
— Mnie — roześmiał się Miszka. — A ja od razu na brzuch i pod czołg. Brzęczał dokoła jak komar, ale zrobić nic mi nie mógł.
— Sfotografowałeś? — spytał Sińcow.
— Wszystko. Możemy iść.
Miszka dojadł rybę Sincowa, potem tak samo szybko zjadł jeszcze dwie i wypił menażkę wody. Sińcow obuł się, pożegnał z dróżnikiem i we trzech — on, Miszka i Choryszew — poszli z powrotem do batalionu Płotnikowa.
Płotnikow siedział w ziemiance przy telefonie i monotonnie powtarzał do słuchawki:
— Tak jest, rozumiem. Tak jest, zrozumiano. Będzie zrobione. — Odłożył słuchawkę i wstał od stołu.
— No i jak, przespaliście się trochę? — spytał Sińcow.
— Przespałem się. Ale czyż można od razu wyspać się za wszystkie czasy?
— Zaraz was sfotografuję — powiedział Miszka. Wyszli z ziemianki. Miszka obrzucił Płotnikowa wyraźnie krytycznym spojrzeniem: nie ogolona twarz, wygnieciona czapka, brudny mundur, zsunięte na brzuch niemieckie parabellum.
— Nie nadaje się — oświadczył.
Lubił zdjęcia reprezentacyjne. Płotnikow do tego nie pasował.
— Ściągnijcie mocniej pas — zaczął komenderować. — A dlaczego bez koalicyjki? Nie macie jej?
— Mam w ziemiance — odrzekł Płotnikow. 100 — To włóżcie, żeby wszystko było jak należy.
Płotnikow niechętnie wrócił do ziemianki, przyniósł koalicyjkę, przerzucił przez ramię i przypiął do pasa.
— Zapnijcie haftkę przy kołnierzu — nieubłaganie żądał Miszka.
Płotnikow poszukał haftki i z irytacją powiedział:
— Urwała się! Miszka westchnął.
— A hełm macie?
— Nie mam.
— Jak to?
— Choryszew, powiedzcie tam, żeby któryś z żołnierzy dał mi swój hełm — kazał Płotnikow. Nużyło go to i wcale tego nie ukrywał.
Choryszew przyniósł hełm. Płotnikow zdjął czapkę i zamiast niej włożył hełm.
— Automat macie?
— Mam. Choryszew, przynieście z ziemianki mój pistolet maszynowy.
Choryszew znów przyniósł. Płotnikow przewiesił pistolet maszynowy przez szyję. Miszka mu go poprawił, ostatni raz wycelował aparat i sfotografował Płotnikowa, któremu zupełnie było w tej chwili nie do twarzy ani w hełmie, ani z pistoletem, ani też w ogóle ze wszystkimi zmianami dokonanymi na żądanie Miszki w jego zewnętrznym wyglądzie. Potem Miszka błyskawicznie sfotografował Choryszewa, który, nie czekając na zaproszenie, sam szybko wziął od kapitana pistolet maszynowy i hełm, i wyprężony, bez mrugnięcia okiem, stanął przed aparatem.
— Zaraz wam przyślę sierżanta, niech was odprowadzi do pułku — powiedział Płotnikow. — Telefonował dowódca pułku, kazał w ciągu nocy wykopać szczeliny pod czołgami i urządzić zasadzkę. Pójdę wykonać. Wieczór już niedaleko. — Zmęczony, przeciągnął się, odwrócił plecami i poszedł do rowu.
— Płotnikow nakarmił was czy też nie przyszło mu to na myśl? — spytał Sierpilin, kiedy Sińcow i Miszka znowu przed nim stanęli.
— Ogólnie biorąc, nakarmiono nas — niezdecydowanym tonem zaczął Miszka, ale Sierpilin uznał jego odpowiedź za wyczerpującą i nie czekając na
101
dalszy ciąg, spytał:
— A więc zrobiliście swoje i możecie jechać?
— Tak — powiedział Miszka. — Musimy na jutro zdążyć do Moskwy, żeby oddać materiał do numeru. Ale chciałbym was także sfotografować.
— A mnie po co? — zdziwił się Sierpilin. — Jedźcie, szkoda czasu.
Coś w jego tonie zwróciło uwagę Sincowa. Wydawało się, że Sierpilin chce, aby jak najprędzej się stąd wynieśli. Kanonada dolatująca przez cały dzień od północy i południa teraz pod wieczór odsunęła się w głąb, na wschód, za ich plecy.
— A jednak pozwólcie, że was sfotografuję, towarzyszu kombrigu — nalegał Miszka.
— W takim razie we trójkę z moim zastępcą do spraw politycznych i szefem sztabu. Żeby pozostała pamiątka po towarzyszach pułkowych — powiedział Sierpilin. — Sami zrobicie. odbitki?
— Sam zrobię — skłamał Miszka, który nigdy nie robił odbitek. — Zrobię i przyślę wam tutaj!
— Tu nie trzeba — powiedział Sierpilin i w jego głosie znowu zabrzmiała nutka, która już raz zastanowiła Sincowa. — Poślijcie żonom, damy wam adresy.
Przywołał ordynansa i kazał sprowadzić zastępcę do spraw politycznych i szefa sztabu.
— A gdzie są wasze żony? — spytał Miszka.
— Ich żony mieszkają w wojskowym osiedlu w Ria-zaniu, a moja w Moskwie. Macie notes?
Miszka wyciągnął z torby polowej malutki zatłuszczony notes. Sierpilin przerzucił parę stron i dużymi, wyraźnymi literami wypisał na czystej stronie: „Walentyna Jegorowna Sierpilina, Pirogowska 16,
Pirogowska... to było tuż obok ciasnego mieszkanka Artiemiewów na Usaczowce, skąd Masza odprowadzała Sincowa na pociąg do Grodna. Grodno! Grodno... pomyślał po raz setny w ciągu tych dni. Usiłował odsunąć wciąż nasuwające się pytanie, co się dzieje z jego córką. Po chwili podeszli zastępca dowódcy i szef sztabu pułku.
— Proponują, żebyśmy się sfotografowali — powiedział 102 Sierpilin — i obiecują dostarczyć odbitki żonom.
I Sińcow po raz trzeci w ciągu krótkiego czasu wyczuł w jego tonie coś niedomówionego, jakąś smutną i uroczystą decyzję.
Sierpilin stanął pośrodku, zastępca dowódcy po jego lewej stronie, szef sztabu, przystojny młody brunet o smutnych, czarnych oczach — po prawej.
— A ty stań obok — zwrócił się Miszka do Sincowa — tylko nie za blisko. Potem cię odetnę i oddzielnie odbiję dla żony. — Nie chciało mu się ładować na nowo aparatu, a rolka już się kończyła. Sińcow stanął, Miszka pstryknął, po czym wydostał notes, żeby zapisać pozostałe adresy, ale Sińcow, który chciał, żeby fotografie rzeczywiście zostały dostarczone żonom tych trzech mężczyzn, poradził, by wszyscy trzej napisali po krótkiej karteczce do domu. — Towarzysz Wajnsztajn prześle kartki wraz z fotografiami — rzekł.
Wiedział, że przy całej niechęci do robienia odbitek, Miszka nigdy nie zaprzepaści wysłanej z frontu kartki.
— Po co tam kartki — Sierpilin chciał odmówić, ale zobaczywszy smutne, młode oczy swego szefa sztabu, zgodził się.
— Dobrze, napiszemy po dwa słowa, nie będziemy was zatrzymywać. Musicie już jechać.
— Ależ sknera! — gderał Miszka, kiedy tamci odeszli pisać listy. — Trzeba jechać, trzeba jechać! Nawet nie poczęstował nas kolacją! Sam wiem, że muszę jechać, ale jakoś urwałoby się jeszcze godzinkę na kolację. A ten nic — wypędza, skąpiradło!
— Ech, nic z tego nie rozumiesz — Sińcow zupełnie wyraźnie pojął, co znaczą te fotografie i listy. I nagła, lecz twarda decyzja — podsumowanie wszystkiego, co przeżył w ciągu ostatnich trzech tygodni — zrodziła się w jego duszy. — Poczekaj tu na mnie chwilkę — powiedział i otworzył drzwi do ziemianki Sierpilina. — Można wejść, towarzyszu kombrigu?
— Proszę — Sierpilin siedział przy stole i zamaszyście pisał na kartce wydartej z polowego notesu.
— O co chodzi? — spytał odrywając wzrok od listu,
103
po czym wskazał taboret koło stołu. — Siadajcie! Sińcow usiadł. Zapewne w wyrazie jego twarzy było coś szczególnego, co zwróciło uwagę Sierpilina.
— Co wam się stało?
— Nie odjadę z moim kolegą. Z waszego zezwolenia zostanę na razie u was w pułku.
— Na razie? — szybko spytał Sierpilin.
— Nie chciałbym odjeżdżać z waszego pułku — nie odpowiadając na pytanie ciągnął Sińcow.
— Dlaczego?
— Wydaje mi się, że nie macie zamiaru się cofać. Chcę zostać z wami. — I Sińcow spojrzał Sierpili-nowi prosto w oczy.
— Cofać się, co prawda, nie zamierzamy, ale na nas świat się nie kończy. Zobaczyliście, jak jest u nas, pojedźcie zobaczyć u innych. Korespondentów jest mało, a oddziałów dużo. Jedźcie, jedźcie
— zakończył Sierpilin z nienaturalnym ożywieniem. — Nie pozwalam zostać! Nie macie tu co robić — i znowu zabrał się do listu.
— Towarzyszu kombrigu — powiedział Sińcow głosem, który zmusił Sierpilina, by raz jeszcze spojrzał na niego. — Obrzydło mi już to ciągłe uciekanie jak zając, obrzydło mi to, że nie wiem, o czym pisać. Już czwarty tydzień wojny, a ja nic nie napisałem/ Nie wiem, chyba mi się jakoś szczególnie nie poszczęściło. Ale dziś po raz pierwszy przyjechałem do pułku, gdzie rzeczywiście rozbito trzydzieści dziewięć niemieckich czołgów, i nareszcie zobaczyłem to na własne oczy. Jeżeli jutro zacznie się tu walka, to także zobaczę ją na własne oczy i opiszę. Jestem pracownikiem gazety frontowej. Tu jest front, więc gdzie mam być, jak nie u was?
— Przepraszam, towarzyszu... zapomniałem... Wczoraj wymienialiście swoje.nazwisko...
— Sińcow!
- A więc, towarzyszu Sińcow — twarz Sierpilina spoważniała. — Wasza chęć zobaczenia walki jest dla mnie zrozumiała. Ale bywają sytuacje, kiedy w oddziale powinni zostać tylko ci, którym tak wypada z obowiązku służby. Nikt inny walczyć i umierać w jego szeregach nie ma potrzeby. Gdybyśmy 104 mieli w perspektywie tylko walki, to bym wam
pozwolił zostać. Ale niewątpliwie grożą nam nie po prostu walki, lecz walki w okrążeniu. Rano tak przypuszczałem, a teraz jestem pewien. Słyszeliście artylerię?
— Słyszałem — odparł Sińcow.
— A jednak źle słuchaliście. Niemcy z obydwu naszych stron są już daleko za Dnieprem. Możecie mieć komplikacje w drodze, nawet jeżeli natychmiast odjedziecie. Teraz wyjdźcie, pozwólcie mi skończyć list. Czasu mamy niewiele. I wy, i ja.
— Towarzyszu kombrigu... Towarzyszu kombrigu!
— uparcie powtórzył głośniej, by zwrócić na siebie uwagę Sierpilina, który znowu wziął do ręki ołówek.
— Cooo? — Sierpilin niechętnie oderwał się od listu.
— Jestem komunistą, politrukiem, i proszę was, byście pozwolili mi tu zostać. Co będzie z wami, to będzie i ze mną. Jeżeli przeżyjemy, opiszę wszystko, jak było. A ciężarem dla was nie będę. Jeżeli zajdzie potrzeba — umrę nie gorzej od innych.
— Uważaj, towarzyszu Sińcow, żebyś potem tego nie żałował! — Sierpilin zmierzył go długim spojrzeniem, nagle przechodząc na „ty".
— Nie będę żałował — powiedział Sińcow, przekonany w tej chwili, iż naprawdę niczego nie będzie żałował i że sprawa została zdecydowana.
— Powiedz swojemu koledze, że za minutę kończę list. Niech się zbiera do drogi — rzucił za nim Sierpilin, gdy wychodził.
— A nas tu zaopatrzyli tymczasem w prowiant — wesoło powitał go Miszka, klepiąc się po ledwo dopinającej się torbie polowej. — Dowódca pułku nic nam nie powiedział, ale osobiście zarządził.
— Posłuchaj, Miszka, nie pojadę z tobą. Zostanę tu na parę dni — oświadczył Sińcow, nie wdając się w szczegóły.
— Co to znaczy „zostanę"? Jak długo? Za mało masz materiału?
— Za mało.
- Za mało, to przyjdziesz innym razem i uzbierasz więcej. Na razie starczy i tego.
— Nie, Misza, ja tu zostanę — z uporem powtórzył Sińcow.
105
— Posłuchaj, to świństwo! — czerwony z gniewu krzyknął Miszka. — Chyba rozumiesz, że nie mogę z tobą zostać. Zdjęć nikt za mnie do redakcji nie dostarczy.
— Słusznie — odpowiedział Sińcow. — Więc jedź
— Ale w takim razie tak jakoś wyjdzie, że porzucam cię tu samego?
— Nie wygłupiaj się — mruknął Sińcow. — Jedź, i kwita.
— Dobra! — Miszce przyszedł do głowy pomysł, który od razu wyzwalał go z krępującej sytuacji. — Podskoczę do Moskwy, oddam zdjęcia i wrócę po ciebie. Najwyżej w ciągu trzech dni. Ale żebyś mi się już nigdzie nie zawieruszył! Będziesz czekał tu, na miejscu. Słowo?
— Słowo! — powiedział Sińcow odwzajemniając Miszce gorący uścisk dłoni.
Szczęśliwy pomysł wpłynął świetnie na humor Miszki.
— Posłuchaj — przypomniał sobie nagle — walnij mi tu zaraz sto wierszy. Żeby był tekst, jak zniszczono te czołgi. Ręczę, że pójdzie razem z moimi zdjęciami. Będzie drukowany w „Izwiestiach". Sińcow z niepokojem przypomniał sobie słowa Sier-pilina, że czas jest drogi, i zawahał się.
W tej chwili Sierpilin wyszedł z ziemianki z nie zalepioną kopertą w ręku.
— Proszę — powiedział do Miszki — napisałem, włożycie potem fotografię i zalepicie. Jesteście gotowi? Jedziecie?
— Chwileczkę, kolega napisze mi tylko tekst. — Miszka wskazał na Sincowa.
Sińcow poprosił o pozwolenie wejścia do ziemianki i napisania tam dwóch stroniczek dla prasy. Zaczynał już zapadać zmierzch.
— Wejdź — powiedział Sierpilin — ja i tak wychodzę. A tamci oddali listy?
— Już! — Miszka palnął się dłonią po wypchanej wiktuałami torbie.
— Szczęśliwej drogi! — Sierpilin uścisnął mu rękę i odszedł nie żegnając się z Sincowem. Traktował go już jak swego.
Sińcow i Miszka, którego nudziło samotne czekanie, 106 weszli razem do ziemianki. Sińcow zasiadł do
pisania, a Miszka rozpiął torbę, wyjął kawał suchej kiełbasy i w skupieniu jął ją pochłaniać. Sińcow pisał szybko, z zacięciem, gdyż wiedział, że trzeba się spieszyć. Pisał o rozbitych czołgach niemieckich, o leżących w zbożu zabitych Niemcach,
o Sierpilinie, Płotnikowie i Choryszewie, i jeszcze raz o najważniejszym — o tym, że, jak się okazuje, można palić niemieckie czołgi i nie cofać się przed nimi, kiedy atakują.
Pisał spiesznie, a równocześnie uprzytamniał sobie wszystkie konsekwencje powziętej decyzji. Zdawało mu się, że gdyby się nie zdecydował przedtem
i nie powiedział o tym Sierpilinowi, to teraz stchórzyłby i odjechał z Miszką. Ze wstydem myślał o swej słabości; nie rozumiał, że różne charaktery w różny sposób bywają silne, i że właśnie czasami ich siła polega na tym, aby obawiając się skutków własnej decyzji, jednak jej nie zmieniać. Napisał całą notatkę w ciągu dwudziestu pięciu minut, po czym też obok, na ostatniej kartce, dopisał parę zdań do Maszy — serdecznych, ale nic nie mówiących o tym, co się działo w jego duszy.
— Masz! — złożył kartki we czworo. — Kiedy ci to przepiszą na maszynie, brulion oddaj żonie. Może jest jeszcze w Moskwie. Oto jej telefon. Pisałem już dwukrotnie ze szpitala, ale bardziej liczę na ciebie niż na pocztę.
— No chyba! — Miszka westchnął, wsunął nie do-jedzoną kiełbasę do torby i wziął kartki od Sincowa.
Wyszli razem z ziemianki. Miszka nie lubił długo rozmyślać ani o własnych, ani o cudzych decyzjach. Niemniej w jego mało wrażliwym, lecz dobrym sercu zrodził się niepokój, jeszcze niezbyt dla niego zrozumiały. Nie podobało mu się, że odjeżdża, a Sińcow zostaje. Bardzo mu się to nie podobało!
— Bądź zdrów! — uścisnął rękę Sincowa. — Bądź zdrów! Podskoczę tu po ciebie. Słowo! — i jego kwadratowa sylwetka wtopiła się w mrok. Sińcow usiadł na brzegu okopu i patrząc w gwiaździste niebo myślał o tym, że jutro pod wieczór Miszka dojedzie swoim pick-upem do Moskwy, będzie tam wywoływać i odbijać zdjęcia i jeszcze mokre zaniesie na biurko redaktora. A dopiero potem,
107
— Sińcow był tego pewien — zatelefonuje do Maszy. Będzie już noc, Masza, o ile jest w Moskwie,, podniesie słuchawkę i Miszka powie jej, że zaledwie poprzedniego dnia widział jej męża żywego i zdrowego.
A on w tym czasie, po upływie tej doby... Nie wiedział, co z nim będzie nazajutrz, i nie chciał teraz o tym myśleć. Wiedział tylko jedno: dzisiejsza cisza nie jest wieczna — skończy się w nocy lub rano i zacznie się walka. A co jego spotka w tej walce — nie wiedział. Tak samo, jak nie wiedzieli ci inni ludzie z pułku Sierpilina, siedzący tuż obok w rowach lub o kilometr dalej, w ziemiankach i rowach łączących, albo jeszcze dalej, w szczelinach, które pracowity Płotnikow już na pewno zdążył wykopać w zbożu, pod niemieckimi czołgami. Ani Sińcow, ani Miszka, który przeskoczył już-przez most na Dnieprze i myślał teraz o pozostawionym Sincowie, nie wiedzieli, co z nimi będzie po upływie doby.
Miszka, podenerwowany tym, że zostawił kolegę na przednim skraju, a sam wraca do Moskwy, nie wiedział, że po upływie doby Sińcow żywy i zdrowy, ani zabity, ani ranny, tylko śmiertelnie znużony, będzie spał kamiennym snem na dnie tego samego okopu.
A Sińcow, który zazdrościł Miszce jutrzejszej rozmowy z Maszą w Moskwie, nie wiedział, że Miszka po upływie doby nie będzie w Moskwie, nie będzie rozmawiał z Maszą, gdyż o świcie pod Czausami niemiecki motocyklista zrani go śmiertelnie serią z erkaemu. Ta seria przeszyje w paru miejscach duże, silne ciało Miszki, on zaś, skupiwszy resztki sił, poczołga się w krzaki przydrożne i brocząc krwią zacznie prześwietlać rolkę ze zdjęciami niemieckich czołgów, zmęczonego Płotnikowa, któremu kazał włożyć hełm i pistolet maszynowy, Choryszewa z dziarsko wypiętą piersią, Sierpilina, Sincowa i smutnego szefa sztabu. A potem na pół świadomie, słabnącymi, grubymi palcami pocznie drzeć w kawałki listy, które ci ludzie wysłali przez niego do swoich żon. Strzępy tych listów z początku obsypią ziemię obok broczącego krwią, konającego 108 Miszki, a potem zerwie je z miejsca wiatr i skręcając w locie poniesie wzdłuż zakurzonej szosy pod koła niemieckich ciężarówek, pod gąsienice niemieckich czołgów pełznących na wschód.
ROZDZIAŁ 5
Fiodor Fiodorowicz Sierpilin, w którego pułku pozostał Sińcow, był jednym z tych ludzi, których można złamać, lecz którzy się nie ugną. W opiniach o nim zaznaczone były różne zmiany, ale w gruncie rzeczy przez całe życie służył jednej sprawie — po żołniersku, jak umiał, służył rewolucji. Służył podczas pierwszej wojny światowej, służył w wojnie domowej, służył dowodząc pułkami, służył studiując w akademiach i wykładając w nich, służył nawet wtedy, kiedy los wbrew woli rzucił go na Kołymę.
Był synem wiejskiego felczera. Ojciec był Rosjaninem, a matka Tatarką, która uciekła z domu i ochrzciła się, by móc wyjść za jego ojca. Ojciec Sierpilina dotąd pracował jako felczer w Tumie, na wąskotorówce przecinającej głuche lasy mieszczorskie. Tam Sierpilin junior spędził dzieciństwo i stamtąd, idąc drogą ojca, jako osiemnastoletni chłopak wstąpił do szkoły felczerskiej w Riazaniu. W szkole przystąpił do kółka rewolucyjnego, wpadł w oko policji i na pewno skończyłoby się to zesłaniem, gdyby nie powołano go do wojska podczas pierwszej wojny światowej.
Zimą 1917 roku felczer Sierpilin brał udział w pierwszych „brataniach się" z Niemcami, a jesienią, jako dowódca batalionu z wyboru, bił się z nimi, gdy szli na czerwony Piotrogród. Kiedy zaczęła powstawać Armia Czerwona, pozostał w jej szeregach i zakończył wojnę domową dowodząc pułkiem na Perekopie.
Koledzy, którzy znali szczegóły jego życiorysu, żartem, za plecami, nazywali go felczerem. Były to tak dawne dzieje, że można byłoby o tym już zapomnieć, ale i on, sam żartując, powoływał się czasami
109
na swój dawny zawód. Gdy skończyła się już wojna domowa, Sierpilin prawie stale się uczył. Ukończywszy kursy doskonalenia, znowu dowodził pułkiem, potem przygotowywał się do akademii, skończył ją, przekwalifikował się na czołgistę, służył w pierwszych oddziałach zmechanizowanych, znowu wrócił do piechoty i dwa lata dowodził dywizją, wreszcie otrzymał katedrę taktyki w tej samej akademii imienia Frunzego, którą przed pięciu laty ukończył. Ale i tu nie przestał się uczyć, cały wolny czas poświęcając kuciu języka niemieckiego — języka najbardziej prawdopodobnego nieprzyjaciela.
Kiedy go w 1937 roku nagle aresztowano, to ku jego zdumieniu wśród innych zarzutów wysunięto również ten, że uczył się języka niemieckiego oraz że w jego mieszkaniu znaleziono podczas rewizji oryginały niemieckich regulaminów. Za bezpośredni powód aresztowania posłużyły zawarte w jego wykładach, a wtedy niemodne ostrzeżenia dotyczące zalet taktyki odrodzonego przez, Hitlera wehrmachtu.
Właśnie o tym wczoraj pomyślał, kiedy z goryczą wyrażał uznanie dla taktyki Niemców, i krzywo uśmiechnął się do niezrozumiałych dla Sincowa wspomnień.
Po aresztowaniu, które go oszołomiło, prócz podstawowego, arcygłupiego jego zdaniem, zarzutu propagowania wyższości armii faszystowskiej oskarżono go już w ogóle diabli wiedzą o co! Jeżow osobiście dwukrotnie kazał dostarczyć sobie jego zeznania, a przez pół roku trzech zmieniających się kolejno sędziów śledczych czekało, by przyznał się do tego, czego nie popełnił.
Ostatecznie, właściwie bez sądu, dali mu dziesięć lat. Po pół roku, już w więzieniu, obił jednego ze swych dawnych towarzyszy broni, trockistę, który nieoględnie wybrał go na powiernika i podzielił się-myślą, że partia uległa zwyrodnieniu, a rewolucja poniosła porażkę.
Czas przebyty w więzieniu uważał Sierpilin przede wszystkim za czas bezcelowo stracony. Wspominając podczas wojny zmarnowane cztery lata, zgrzytał ze złości zębami. Ale w ciągu tych czterech lat
ani razu nie potępił władzy radzieckiej za to, co z nim zrobiono. Uważał wszystko za potworne nieporozumienie, omyłkę, głupotę. A komunizm był i pozostał dla niego świętą, nie splamioną sprawą. Kiedy wypuszczano go tak samo niespodziewanie, jak wsadzono, wyszedł postarzały i fizycznie zrujnowany, ale dusza jego nie była poorana zmarszczkami starości i niewiary.
Wrócił do Moskwy w pierwszym dniu wojny i chciał tylko jednego — jak najrychlej znaleźć się na froncie. Dawni koledzy, którzy przez kilka lat walczyli o jego zwolnienie, i tym razem pomogli. Poszedł na front nie czekając na weryfikację stopnia ani przyjęcie z powrotem do partii — złożył papiery w komisji partyjnej i wyjechał przyjmować pułk. Gotów był przyjąć nawet pluton, byle wrócić bezzwłocznie do swojej pracy, która ponownie ze służby wojskowej przekształciła się w wojnę. Chciał jak najprędzej pokazać, do czego jest zdolny. Dowieść tego nie tylko w swoim interesie: zwrócono mu już broń i stopień, obiecano przywrócić mu prawa członka partii, wyprawiono do walki z hitlerowcami — czegóż jeszcze miał chcieć? Ale pragnął dowieść na swoim przykładzie, że i w stosunku do wielu innych, którzy pozostali jeszcze tam, skąd on wrócił, postąpiono tak samo bezsensownie, jak w stosunku do niego. Właśnie bezsensownie. Uczucie to rosło z każdym dniem spędzonym na froncie. Niemcy byli silni — co do tego nie mogło być dwóch zdań — wojna poważna i po pierwszych niepowodzeniach przybierała coraz gorszy obrót. Zachodziło pytanie: komu przed tą wojną zależało na tym, by pozbawić armię ludzi tego pokroju, co Sierpilin? Oczywiście świat się na nich nie kończy, armia i bez nich wygra wojnę. Ale dlaczego bez nich? Jaki w tym sens?
Myślał o tym dziś przed świtem, leżąc na wiązce siana przyniesionej przez ordynansa. Pierwsza pomyślna walka napełniła go wiarą — nie w to, że jego pułk dokona cudów, chociaż i w to chciało się wierzyć, ale że w ogóle sprawy stoją nie tak źle, jak się zrazu wydawało.
Niewątpliwie armia biła się lepiej i zadawała Niemcom więcej strat, niż to można było sądzić z opowiadań wędrujących przez jego pozycje żołnierzy, co się przedarli przez pierścień okrążenia. W stu innych miejscach na pewno walczyła tak samo dzielnie, jak jego pułk w pierwszej bitwie. A jeżeli mimo to Niemcy szli naprzód, okrążali i spychali, to niewątpliwie nie odbywało się to tak łatwo i sporo ich kosztowało. Olbrzymi teatr wojny, wprowadzenie do walki radzieckich rezerw i wzrost ilości sprzętu technicznego — który, u licha, powinien przecież zjawić się na froncie w normalnych ilościach — wszystko to ostatecznie na jakiejś rubieży zatrzyma Niemców. Pytanie tylko, gdzie będzie ta rubież.
Wczorajsza cisza nie cieszyła Sierpilina. Rozumiał, że Niemcy pozostawili go w spokoju nie dlatego, że stracili nadzieję na zniszczenie jego pułku, lecz dlatego, że niestety umiejętnie manewrowali swymi siłami. Skutki tego manewru dawały się już odczuć. Przełamali front i na lewo, i na prawo od Mohylewa. To wynikało jasno z odgłosów walk, które wciąż oddalały się na wschód. Tylko głuchy mógł tego nie dosłyszeć. A on ze swym pułkiem siedzi tu z założonymi rękami i czeka, kiedy przyjdzie kolej na niego.
Ostatni rozkaz, który dywizja otrzymała, zanim przerwała się łączność z armią, brzmiał: mocno trzymać pozycje. Cóż dla ludzi, którzy są gotowi drogo sprzedać życie i którzy wiedzą, jak to robić, był to niezły rozkaz, o ile po nim nie nastąpi rozkaz wycofania się, kiedy wycofywać się będzie już za późno. Ale zachodzi pytanie, co się stało w sąsiednich dywizjach i jak długo będą się powtarzać te nie kończące się przełamywania i okrążenia, o których już nie mógł słuchać.
Myśląc o przyszłości, Sierpilin najbardziej obawiał się spóźnionego rozkazu wycofania się z zajętych pozycji. Zresztą, jeżeli walka zacznie się od rana, to nawet gdyby chciał, nie oderwie się od Niemców. A walka będzie. Dywizja osłaniała Mohylew, tu zbiegały się drogi, tu był most na Dnieprze — wszystko razem tworzyło taki węzeł, jakiego wróg nie zostawi na swoich tyłach, nie spróbowawszy go rozsupłać.
112
Diabli go przynieśli, na pewno złoży tu głowę!
z sympatią pomyślał o Sincowie śpiącym obok niego na trawie. Młody jeszcze, jak mój szef sztabu. Pewnie ma także młodą żonę... I Sierpilin przeniósł się myślą do własnej żony mieszkającej w Moskwie w jego dawnym służbowym mieszkaniu. Kiedy go aresztowano, zostawiono jej jednak pokoik: kogoś ruszyło sumienie. Ach, stara, stara, pomyślał z tkliwością. Całkiem osiwiała. Zadręczyły ją listy, wałówki, chodzenie do dawnych kolegów i przełożonych. A jakaż ładna była kiedyś i ileż gorących i głupich głów po różnych garnizonach dziwiło się. dlaczego wyszła za takiego brzydkiego drągala i dlaczego go nie zdradza.
Od zachodu głośno i wyraźnie gruchnęło. Niemcy wystrzelili kilka pocisków naraz. Na odcinek Płotnikowa, stwierdził Sierpilin i spokojnie pomyślał: A więc zaczęli. Sińcow zerwał się i rozespany zaczął macać dokoła siebie, szukając furażerki.
— A więc zostałeś? — wolno otrząsając źdźbła siana powiedział Sierpilin. — Teraz to już żałuj, czy nie żałuj...
Sińcow milczał.
— No cóż, chodź ze mną do batalionów. Chciałeś zobaczyć walkę, to ją zobaczysz.
Walka wznowiona tego ranka na odcinku zajętym przez pułk Sierpilina trwała trzy doby, prawie nie cichnąc.
Do połowy pierwszego dnia Niemcom prawie nigdzie nie udało się posunąć naprzód mimo silnego ognia artyleryjskiego, który prowadzili nie szczędząc pocisków, i mimo kilku ataków pancernych z desantami czołgowymi. Przed frontem pułku wyrosło jeszcze ze dwadzieścia spalonych i rozbitych czołgów i samochodów pancernych. Na rżysku pozostało, jak wszyscy twierdzili, pięćset, a jak zameldował w dywizji nie lubiący przesady Sierpilin, trzysta niemieckich trupów. Pułk poniósł jeszcze większe straty zarówno od ognia artylerii, jak i od czołgów oraz niemieckich fizylierów, którzy zniszczyli całkowicie kompanię, gdy żołnierze nie wytrzymując ataku wybiegli z okopów. Niemal połowa dowódców lub pracowników politycznych kompanii zginęła, zginął Płotnikow, który nie zdążył
113
się nawet wyspać. Granat moździerzowy, który trafił bezpośrednio w punkt obserwacyjny, rozerwał w strzępy zastępcę dowódcy pułku do spraw politycznych.
W drugiej połowie dnia do Sierpilina, jako do ostatniego z trzech swoich dowódców pułku, przedostał się dowódca dywizji pułkownik Zajczykow. Rano był za Dnieprem i kiedy się zorientował, że został okrążony, obrócił pułk stojący tam w drugim rzucie frontem do wschodu i tyłem ku rzece. Potem przeprawił się przez Dniepr i pół dnia przesiedział w pułku osłaniającym przedmieście Mohylewa. Tam zaciekle prażyła niemiecka artyleria, ale ataki te były słabsze niż ataki skierowane przeciwko Sierpilinowi. Zapewne Niemcy chcieli z początku zniszczyć Sierpilina i nie wciągając się w walki na ulicach miasta, obejść Mohylew, po czym wyjść na most. Tak przynajmniej powiedział Sierpilinowi dowódca dywizji, który zlany potem przybył na stanowisko dowodzenia, przyciskając chore serce wsuniętą pod bluzę ręką. Po ciężkim dniu spędzonym na pozycjach serce dawało o sobie znać. Ociężały, z workami pod oczyma, dowódca dywizji stał obok Sierpilina w okopie, chciwie łykał powietrze i wciąż nie mógł się go nałykać.
— Głuszczenkę mi zabili — ze smutkiem opowiadał o swym zastępcy do spraw politycznych, wciąż łykając powietrze. — Głupio zabili, przypadkowy pocisk koło mostu.
— A kogóż zabijają rozumnie? — odezwał się Sier-pilin. — Meldowałem wam, że mnie także zginął zastępca i jestem osierocony.
— Wiem — powiedział dowódca dywizji. — Przyprowadziłem ci kogoś w zamian.
Odwrócił się do towarzyszącego mu komisarza batalionu, człowieka niskiego, o rumianej twarzy z siwymi brwiami, w grubych okularach z podwójnymi szkłami, którego Sierpilin nigdy przedtem nie widywał.
— Lektor z Głównego Zarządu Politycznego — wciąż ciężko dysząc ciągnął urywanym głosem dowódca dywizji — przyjechał do nas z referatami, a tu widzisz, jaki referat.
114
— Szmakow! — salutując przedstawił się komisarz
batalionu.
— Towarzysz Szmakow sam wyraził chęć pójścia do twojego pułku. Sytuację zna. Był już w tej sprawie rozkaz dywizyjny — powiedział dowódca. — A więc winszuję ci nowego komisarza pułku. Sierpilin pytająco spojrzał na Zajczykowa.
— Właśnie, komisarza pułku — powtórzył tamten.
— Ostatnią wiadomością, jaką nieboszczyk Głusz-czenko otrzymał z wydziału politycznego armii przed przerwaniem łączności, był rozkaz o przywróceniu" instytucji komisarzy wojskowych. Chciał osobiście z tym pojechać do pułków, ale biedak nie zdążył.
— Ano cóż, to dobrze — po chwili milczenia powiedział Sierpilin. — Jakoś przywykło się do tego podczas wojny domowej: ja i komisarz. Wspomnienia niezłe. I powaga sytuacji zostaje podkreślona.
- Do waszej wiadomości podaję, towarzyszu kom-brigu — powiedział Szmakow — że w swoim czasie podczas mobilizacji przeciwko Denikinowi byłem około roku komisarzem w 42 dywizji piechoty. Co prawda, po wojnie domowej od razu odwołano mnie do pracy partyjnej i mundur włożyłem dopiero przed tygodniem.
— On także zaledwie miesiąc temu włożył mundur — Zajczykow wskazał na Sierpilina. — Także kiedyś dowodził dywizją. A ja po ukończeniu akademii u niego staż odbywałem. Tak więc, jak się okazuje, jesteście obaj ważnymi figurami — zażartował, ale żart zabrzmiał jakoś żałośnie. Śmierć Głuszczenki nie wychodziła mu z głowy. — Dużo ludzi zostało pod twoimi rozkazami, dowódco? — przezwyciężając się próbował zażartować. Sierpilin zameldował straty.
— Wszędzie są duże straty — powiedział Zajczykow. — Duże straty — powtórzył i znowu pomyślał o Głuszczence.
Skończyła się krótka chwila wytchnienia i Niemcy znowu ruszyli do ataku, zanim Sierpilin zdążył pogadać ze Szmakowem. Gdy tylko atak się zaczął, nowy komisarz wziął przewodnika i poszedł zapoznawać się z batalionami.
— Zaczynaj od lewoskrzydłowego, trzeciego — poradził Sierpilin. — Jest bliżej. — A w duchu
115
dodał: i spokojniej.
To, że komisarz nie chciał "obijać się na stanowisku dowodzenia, podobało się Sierpilinowi, tym bardziej więc chciał go w miarę możliwości uchronić. Póki trwał ten szósty w ciągu dnia atak, Zajczykow pozostawał w pułku obok Sierpilina. Jego obecność nie krępowała Sierpilina, tym bardziej że przez cały czas wydał dwa, trzy rozkazy, przy tym takie, które za chwilę miał wydać sam Sierpilin. Wynikało z tego, że tymi samymi oczami patrzą na toczącą się walkę.
Ze swej strony dowódca dywizji, którego przed dwoma tygodniami, kiedy Sierpilin obejmował dowództwo pułku, bynajmniej nie ucieszyło przybycie w charakterze podwładnego tego oficera o stopniu wyższym od jego stopnia, teraz, w walce, nawet
o tym nie myślał. Chociaż sporo lat minęło od czasu, gdy odbywał staż u Sierpilina, i chociaż w gruncie rzeczy nawet niezbyt dobrze się znali, niemniej przedwojenna znajomość miała w ciężkiej sytuacji dla obydwu swoją wagę i usposabiała do koleżeńskiej szczerości.
Gdy tylko szósty atak został odparty, i to z większą łatwością niż poprzednie — Niemcy, zdaje się, zaczęli tracić impet — dowódca dywizji zaczął pospiesznie zbierać się do sąsiedniego pułku.
— O ciebie, Fiodorze Fiodorowiczu, jestem spokojny — przy pożegnaniu powiedział w cztery oczy do Sierpilina. — Jestem oczywiście rad, że dali ci pułk u mnie, chociaż szczerze mówiąc, raczej wypadałoby, żebyśmy obok siebie dowodzili sąsiednimi dywizjami. Przynajmniej bylibyśmy nawzajem spokojni o skrzydła. Bo wojujemy, a skrzydeł nie ma. Jeszcze wczoraj rano miałem kontakt z lewym sąsiadem, a dziś szukaj wiatru w polu!
- To już trudno — powiedział Sierpilin. — Jak jest, tak jest. Będziemy teraz dowodzili tym, co Bóg dał. Jeżeli będziemy żyli, dosłużymy się stopni generalskich. A jeżeli umrzemy jako pułkownicy
i kombrigowie, to takimi nas zakopią.
— Lepiej, by jak najwięcej hitlerowców do ziemi zakopano — powiedział dowódca dywizji — my sami moglibyśmy się obejść i bez ostatnich sakramentów.
116
Jakoś dziś ich samoloty nie latają----dodał,
spojrzawszy w niebo i żegnając się z Sierpilinem.
Powiedział to i wywołał wilka z lasu. Nie minęło pół godziny, jak Niemcy wykonali ciężki bombowy nalot na styk pułku Sierpilina z sąsiednim. Czterdzieści bombowców, nurkując jeden po drugim, niczym nożem przecięło cały teren ciągnący się ku rzece. Zwarta zasłona dymu okryła północną część widnokręgu.
A kiedy i bombardowanie dobiegło końca i minęła jeszcze godzina, dowódcę dywizji przyniesiono na noszach, bezsilnego, ciężko rannego w brzuch odłamkiem bomby. Chirurg, który przybiegł z punktu sanitarnego razem z pielęgniarką, długo się krzątał wyjmując odłamek przy wtórze głuchych jęków rannego. Dowódca dywizji od razu po zranieniu kategorycznie rozkazał zanieść się nie na punkt medyczny, lecz na stanowisko dowodzenia Sierpilina. Lekarz, klnąc w duchu, musiał ulec. Był młody i nieśmiały, a pułkownika Zajczykowa obawiano się w dywizji jak ognia. Lęk nie opuszczał lekarza nawet teraz, kiedy groźny Zajczykow leżał przed nim nieruchomy i bezradny.
Po tym, jak niemieckie bombowce na styku dwóch pułków przewróciły do góry nogami cały teren od samego Dniepru, w to samo miejsce w jeszcze nie rozwianym dymie po bombach uderzyły niemieckie czołgi, odcinając od siebie obydwa pułki: czołgi przedarły się do mostu i opanowały go, zanim radzieccy żołnierze zdążyli wysadzić most w powietrze. Razem z czołgami na ich pancerzach przedarli się fizylierzy. Było ich niewielu, zaledwie kompania, ale bombardowanie i atak czołgów spadły tak niespodziewanie i z taką siłą, a grzmiący w ciemnościach ogień niemieckich fizylierów wydawał się tak zwarty, że ani Sierpilin, ani dowódca odciętego pułku nie zdecydowali się w tej pierwszej godzinie katastrofy uderzyć w jeszcze na razie cienką tyralierę Niemców, którzy przedarli się do Dniepru.
Wieczorem także nie zaryzykowali — wpłynął na to brak doświadczenia i wyolbrzymione pojęcie o liczebności wroga — a rano było już za późno. Kiedy Zajczykowa przyniesiono na stanowisko
117
118
dowodzenia pułku, Sierpilina tam nie było. Rozminąwszy się z rannym dowódcą dywizji, poszedł do swego prawoskrzydłowego batalionu, który mocno ucierpiał, by wydać zarządzenia dotyczące przygotowań do porannej walki.
Dowódca dywizji kazał się zanieść wprost na stanowisko dowodzenia Sierpilina, gdyż rana wydała mu się śmiertelna i chciał zdążyć przekazać dowództwo dywizji Sierpilinowi. Kiedy lekarz oczyszczając ranę chciał mu dać narkozę, sprzeciwił się temu, obawiając się nawet na minutę stracić przytomność. Zdawało mu się, że umrze, zanim zdąży przekazać dywizję Sierpilinowi.
O tym, że dowódca jest ciężko ranny, Sierpilin dowiedział się już w batalionie. Po wydaniu najbardziej niezbędnych zarządzeń pośpieszył na punkt medyczny, spodziewając się tam go zastać. Ale na punkcie medycznym nie było ani dowódcy, ani chirurga, który został wezwany na stanowisko dowodzenia.
— Towarzyszu kombrigu — szeptem powiedział lekarz, stojąc przy wejściu do ziemianki w narzuconym na bluzę okrwawionym fartuchu. — Nie moja wina. Chciałem opatrzyć ranę jak należy, w najlepszych warunkach, ale dowódca dywizji rozkazał...
— Ech, wy, rozkazał! — gniewnie machnął ręką Sierpilin. — Bywają wypadki, kiedy nie my lekarzom, lecz lekarze nam rozkazują. No i co, będzie żył?
—• Wszystko, co można było zrobić, zostało zrobione. Ale rana jest ciężka, a warunki dla udzielenia pomocy...
— No cóż, wzdychać już za późno. Czy cośkolwiek możecie jeszcze zrobić?
— Na razie nic więcej.
— Wobec tego zostawcie tu siostrę i idźcie, bo u was tam na punkcie medycznym ranni leżą w kolejce na ziemi — powiedział Sierpilin i wszedł do ziemianki.
Zajczykow leżał na pryczy z szeroko otwartymi oczami i zaciskał wargi, starając się nie jęczeć. Sierpilin przysunął zydel i boleśnie wparł się kolanami w brzeg pryczy.
— Nawojowałem się, Fiodorze Fiodorowiczu — po-
wiedział dowódca dywizji i z jego oczu stoczyła się po policzku łza. Otarł ją i znowu ułożył rękę wzdłuż ciała na prześcieradle. — Przykryj mnie płaszczem, bo mam dreszcze.
Sierpilin zdjął z gwoździa własny płaszcz i narzucił na prześcieradło.
— Jak tam Niemcy? — spytał dowódca. Ukrywanie prawdy przed rannym nie miało sensu i Sierpilin nie uważał, że ma prawo to robić. Ranny Zajczykow wciąż jeszcze pozostawał dowódcą dywizji.
Sierpilin zameldował, że Niemcy odcięli go od sąsiedniego pułku, podeszli do Dniepru i według wszelkiego prawdopodobieństwa zajęli most. Dowódca parę minut leżał w milczeniu, przeżywając tę wiadomość i zbierając myśli. Zebrać je było trudno, rozłaziły się na różne strony. Jeżeli Niemcy zajęli most, to znaczy jednym uderzeniem odcięli od siebie wszystkie trzy pułki. Pomyślał o pułkowniku Juszkiewiczu, swoim szefie sztabu, który teraz był najstarszym oficerem na drugim brzegu Dniepru.
— Wszystko się od razu rozleciało — powiedział głośno. Jego zdaniem Juszkiewicz był dobrym szefem sztabu, ale los wypadł mii nie do pozazdroszczenia. Po zagarnięciu mostu przez Niemców został wzięty w dwa ognie, przyparty do wąskiego pasma brzegu, z Niemcami z tyłu. Jeżeli jeszcze dzisiejszej nocy spróbuje przedrzeć się na wschód, to może jakoś mu się uda coś ocalić. A jeżeli tego nie zrobi — zginie!
Major Łoszkariow, dowódca pułku odciętego teraz na krańcach Mohylewa, był niesłychanie odważny, ale jeszcze bardzo zielony jak na dowódcę pułku. Że nie stchórzy, tego Zajczykow był pewien. Trudno jednak było przewidzieć, jak Łoszkariow da sobie radę z pułkiem, działając na własną rękę. Zajczykow nawet pożałował teraz, że zraniono go tu, u Sierpilina, a nie u Łoszkariowa. Tam byłby bardziej potrzebny, nawet w takim stanie, w jakim jest obecnie.
Potem pomyślał ze smutkiem o samym sobie, swojej ranie i swojej rodzinie — żonie i córkach. Same dziewczynki, żona nawet przy ostatnim porodzie
119
płakała, że nie chłopak.
To trudno, kiedy ma się pięć córek, pomyślał
o swojej rodzinie tak, jakby go już nie było wśród żywych.
- Posłuchaj, Sierpilin - - skupił wreszcie myśli — szykuj się do przyjęcia dywizji. Pisz rozkaz!
— Jak będzie trzeba, to będę gotów — odrzekł Sierpilin. — A z rozkazem zaczekaj. Dywizji nie przyjmuje się za życia dowódcy. Wyleżysz się, wydobrzejesz. Chłop z ciebie mocny — i Sierpilin ostrożnie dotknął ręką ramienia dowódcy. Zajczykow spojrzał spod oka, milczał. O czym tu było mówić? Gdyby był na miejscu Sierpilina, powiedziałby tak samo.
— A jednak przygotuj się — po chwili milczenia odezwał się zamykając oczy. Rad był, że znajdował się teraz u Sierpilina, a nie na punkcie medycznym; tam czułby się tylko rannym wśród innych rannych. A tu wciąż jeszcze jest dowódcą dywizji. Przeleżał parę minut z zamkniętymi oczyma, a gdy je otworzył, zobaczył stojącego za plecami Sierpilina wysokiego politruka z gazety, który kiedyś był u niego w lesie. Politruk miał na sobie brudną, umazaną gliną bluzę i niemiecki pistolet maszynowy.
Sińcow prawie cały dzień spędził obok Sierpilina, z początku w jednym batalionie, potem w drugim, W jego oczach czołgi wdarły się w rejon obrony batalionu Płotnikowa. Jeden czołg wjechał na nasyp kolejowy, zwalił budkę dróżnika i długo strzelał z działa stojąc o pięćdziesiąt metrów od Sin-cowa. Pociski gwizdały wprost nad głową. Potem Płotnikow wyszedł z okopu i rzucił pod czołg wiązkę granatów. Czołg zapalił się, a Płotnikowa w następnej sekundzie zabiła seria z kaemu drugiego czołgu.
Potem Sińcow zobaczył, jak jedna kompania porzuciła przedni skraj. Niemieccy fizylierzy zaczęli ją kosić z pistoletów maszynowych, a Sierpilin, dowodząc żołnierzami, którzy przypadkiem koło niego się znaleźli, odparł atak fizylierów ogniem i granatami, a przy tym sam co chwila celował i strzelał z karabinu. W pobliżu Sincowa strzelał
120
z karabinu do Niemców stary dróżnik, a potem,
kiedy Sińcow jeszcze raz się obejrzał, stary już leżał martwy na dnie rowu w niemieckim mundurze rozpiętym na starczej, okrwawionej piersi. Sińcow także strzelał z karabinu i zastrzelił — co dobrze widział — Niemca, który wyskoczył jakby spod ziemi o dziesięć kroków od niego.
— A więc i tyś swego Niemca zastrzelił — powiedział Sierpilin, kiedy odparto atak. Wszystko dokoła zdążył zauważyć. Potem kazał oddać Sincowowi zdjęty z Niemca pistolet maszynowy i dwa długie zapasowe magazynki w płóciennej ładownicy. — Bierz, twoje, słusznie ci się należy! Wszystko to było dawno, w dzień. A wieczorem, już po ciemku, Sińcow poszedł z Sierpilinem tam, gdzie po bombardowaniu przedarli się Niemcy. Stracił Sierpilina z oczu, długo szukał obawiając się, że go zabili, i bardzo się ucieszył, gdy wróciwszy na stanowisko dowodzenia dowiedział się, że Sierpilin jest żywy i zdrowy.
Z uśmiechem wszedł do ziemianki i nagle zobaczył wszystko na raz: chude, zgięte plecy siedzącego na zydlu Sierpilina i leżącego na pryczy z zamkniętymi oczami pułkownika, dowódcę dywizji. Pułkownik był trupio blady i w pierwszej chwili wydawało mu się, że nie żyje. Ale potem otworzył oczy i długo w milczeniu patrzył na Sincowa. Sińcow także stał milcząc; nie wiedział, co ma teraz robić i mówić. Sierpilin poczuł czyjąś obecność za plecami i odwrócił się.
— No i jak, politruku, nawojowałeś się już? Teraz nie będziesz się skarżyć, że nie masz o czym pisać?
Sińcow przypomniał sobie o leżącym w polowej torbie notesie, którego nie dotknął ani razu w ciągu dnia. Był głodny i chciało mu się spać jeszcze bardziej niż jeść.
— Pozwólcie mi odejść, towarzyszu kombrigu — powiedział, czując nie tylko w rękach i nogach, i nawet nie tylko w całym ciele, lecz gdzieś w najgłębszych zakamarkach mózgu tępe zmęczenie po wszystkich przeżytych w ciągu dnia niebezpieczeństwach.
— Chce ci się spać? — spojrzał na niego ze zrozumieniem Sierpilin. — Idź, tyś człowiek wolny.
121
— Położę się tu obok, koło ziemianki — powiedział Sińcow wstydząc się, że mu się chce spać, kiedy na pewno znacznie bardziej zmęczony Sierpilin siedzi i czuwa.
Sierpilin, nie odwracając się, kiwnął głową.
— Po co on tu u ciebie siedzi? — cicho spytał Zajczykow, ale Sierpilin tylko wzruszył ramionami, nie znajdując odpowiedzi.
Zaledwie Sińcow wyszedł, w ziemiance zjawił się Szmakow. On także miał niemiecki pistolet maszynowy. Wchodząc zdjął go, postawił w kącie i rozprostowując zmęczony kark, podszedł do pryczy. Już mu powiedziano, że Zajczykow leży tu ranny. Nie miał o co pytać, więc stał i milczał.
— Dużo wzięliście pistoletów maszynowych? — spytał Zajczykow spojrzawszy na niego.
— Dwadzieścia — odpowiedział Szmakow.
— Mają dużo automatów — podjął Zajczykow. — Już podczas wojny fińskiej było jasne, że w naszym wojsku należy je wprowadzić w skali masowej. Ale u nas tylko się gapiono. No i przegapiono. Dobrze, jeżeli mamy dziesięć automatów na pułk, a oni mają setki! — W jego osłabionym, ochrypłym głosie zabrzmiało rozdrażnienie.
Szmakow zaczął relacjonować, jak było w lewoskrzydłowym batalionie. Sierpilin i dowódca dywizji słuchali: Sierpilin uważnie, Zajczykow piąte przez dziesiąte, co pół minuty mrużąc oczy z bólu,
— Tak jakbym miał rodzić — powiedział wreszcie, uśmiechając się z wysiłkiem.
— Przeniosę się do twojej ziemianki, towarzyszu Szmakow — odezwał się Sierpilin — a tu przy dowódcy zrobimy dyżur lekarski.
Zrazu chciał wymóc, by dowódcę dywizji przeniesiono na punkt medyczny, ale potem się rozmyślił. Ostatecznie teraz, w okrążeniu, nie wiadomo, gdzie są w pułku tyły, a gdzie przedni skraj. Niech tu leży, i tak nie da się namówić, a Sierpilin nie lubił bezowocnych sporów.
— Nie potrzeba mi tu żadnego dyżuru — powiedział Zajczykow. — Wypłoszyłem cię z twojej ziemianki.
— Trzeba! — zdecydowanie oświadczył Sierpilin. 122 — Nie sprzeczaj się ze mną. Ostatecznie jestem byłym
felczerem i mam doświadczenie. Zajczykow mimo woli się uśmiechnął. Przypomniał sobie, że Sierpilina przezywano „felczerem" oraz swój staż u niego w dywizji w odległym trzydziestym trzecim roku.
Jeżeli potrafisz, postaraj się usnąć, Mikołaju Pietrowiczu — powiedział Sierpilin wstając. — A ja pójdę z komisarzem podsumować wyniki dnia a potem wrócę do ciebie po rozkazy. A jakże! Potrzebne ci teraz moje rozkazy! bez złości, uczciwie pomyślał Zajczykow odprowadzając wzrokiem Sierpilina. Ty nie jesteś Łoszkariow. Gdyby się inaczej twoje sprawy ułożyły, to byś teraz dowodził dywizją, a może i korpusem, i mnie byś wydawał rozkazy... byle tylko była łączność, przypomniał sobie o przerwanej - łączności z armią i gorzko się uśmiechnął.
W ziemiance komisarza, w której Szmakow znalazł się po raz pierwszy, siedząc naprzeciwko siebie
— Szmakow na pryczy zabitego rano komisarza, a Sierpilin na pryczy zabitego wieczorem szefa sztabu — podsumowali wyniki dnia i chcąc załatać dzisiejsze straty w pułku, rozważali, kogo i gdzie należy przenieść, by zatkać dziury. Trzeba było przed nocą wyznaczyć jednego dowódcę batalionu, dwóch dowódców kompanii i trzech politruków na miejsce tych, co ubyli z szeregów w ciągu dnia. Szmakow na razie zapoznał się z ludźmi tylko w jednym batalionie, i to pobieżnie. Prawie wszystkie kandydatury wymienił Sierpilin. Kiedy doszło do politruków, przypomniał sobie Sincowa.
— Po co ma deptać mi po piętach, aż go zabiją — zauważył, kiedy Szmakow wzruszył ramionami. — Skoro jest politrukiem, niech idzie jako politruk do kompanii. Nie będzie gorszy od innych. A jeżeli gorszy, to i tak nie mam innego.
Po pięciu minutach Sińcow, obudzony przez łącznika Sierpilina, mrugając zaspanymi oczami stał przed Sierpilinem i Szmakowem, którego wcale nie spodziewał się tu spotkać, i wysłuchał ich krótkich poleceń. Wyprawiono go od razu, póki jeszcze ciemno, do kompanii tego samego Choryszewa, z którym wczoraj siedzieli boso na nasypie kolejowym i grzejąc się w słońcu, jedli taranie. 123
— Nigdy nie dowodziłem — odrzekł z wahaniem, kiedy Sierpilin zadał mu aczkolwiek rzeczowe, ale. w tych okolicznościach zbyteczne pytanie: „No i jak, dasz sobie radę?"
— No to będziesz dowodził! — powiedział Sierpilin. — Masz gwiazdkę na rękawie i trzy kwadraty na patkach. A więc mam prawo wymagać od ciebie tego, czego się wymaga od oficera w twoim stopniu. — Powiedział to tonem dość gniewnym nie dlategof żeby rzeczywiście gniewał się na Sincowa, lecz dlatego, że chciał, aby odczuł zmianę sytuacji.
— Przewodnik ci się teraz nie należy! A jeżeli nie przedostaniesz się tam, gdzie trzeba, toś dezerter!
— i Sierpilin uśmiechnął się, dając do zrozumienia, że ostatnie słowa należy uważać za żart. Sińcow, wciąż jeszcze oszołomiony tym, co go spotkało, uścisnął podane mu na pożegnanie dłonie Sierpilina i Szmakowa. Od tej chwili byli dla niego zupełnie innymi ludźmi. Wczoraj jeszcze był gościem w pułku u tego dryblasowatego dowódcy pułku o dobrej, końskiej twarzy, niedawno był przypadkowym towarzyszem podróży tego małego, siwego komisarza batalionu, a teraz jeden z nich był jego dowódcą, a drugi komisarzem, on zaś po-litrukiem kompanii, która im podlega. Teraz już nie oczekiwano od niego opisów, jak inni wojują, lecz tego, by sam wojował jak inni. Nigdy jeszcze w jego życiu nie dokonała się przemiana tak błyskawiczna i trudna. Przypomniał sobie młodszego politruka Lusina, który tak bardzo nie chciał zostać u czołgistów, i bez współczucia, ale ze spóźnionym zrozumieniem pomyślał, że Lusinowi wtedy nie było łatwo.
Kiedy Sińcow wyszedł, Sierpilin i Szmakow spojrzeli na siebie.
— Ja z felczera od razu skoczyłem na dowódcę batalionu — powiedział Sierpilin — i jakoś dałem sobie radę. Więc dlaczego miałbym mu nie zaufać? — Wskazał głową na drzwi. — Czy oni w ciągu dwudziestu trzech lat władzy radzieckiej stali się gorsi od nas? Czy też umieliśmy tylko do nich gadać, a zrobić z nich ludzi nie potrafiliśmy? Nie wierzę! Pomimo wszystkich naszych obecnych nieszczęść —
124 nie wierzę! Może nie zawsze wychowywaliśmy ich
tak jak trzeba, ale jednak myślę, że mocno, mocniej niż faszyści swoich. Wychowaliśmy ludzi nieźle. Nawet w więzieniu, bywało, miałem sposobność przekonać się o tym. Nie dziwi cię, że wspominam o więzieniu?
— Nie dziwi. Zajczykow opowiedział mi waszą historię — odrzekł Szmakow, który nie miał jeszcze odwagi przejść na „ty".
Ale Sierpilin zrozumiał zwrot przez „wy" po swojemu:
— Widzicie, jak wam się nie powiodło? Gdzież to los was rzucił na komisarza, towarzyszu Szmakow! Odpowiedzialność do kwadratu, można nawet rzec: do sześcianu — powiedział wracając do zwrotu „wy" i nie ukrywając gorzkiej ironii.
Szmakow dużo mógłby o tym powiedzieć. Mógłby powiedzieć, że to nie los rzucił go do wojska, lecz on sam poszedł. Mógłby powiedzieć, że poprosił Zajczykowa, by wykorzystał go na pierwszym lepszym stanowisku nie wtedy, gdy jeszcze nie znał sytuacji dywizji, ale wówczas, gdy ją już poznał. Mógłby wreszcie odrzec, że wcale nie mniej od Sierpilina wierzy we władzę radziecką i w jej zdolność wychowywania oddanych jej do ostatniego tchnienia ludzi, i właśnie dlatego wierzy w Sierpilina jak w siebie samego.
Ale rozmowny zazwyczaj profesor — obecnie komisarz batalionu — nie lubił się tłumaczyć, gdy go do tego zmuszano. Dlatego też nie powiedział nic z tego, co mógłby, milczał chwilę, a potem patrząc Sierpilinowi w oczy powiedział tylko:
— Towarzyszu Sierpilin, ja nie umiem szybko przechodzić na „ty". Proszę, abyście nie przywiązywali do tego absolutnie żadnego znaczenia.
I tylko z lekka podkreślając tonem słowa „absolutnie żadnego", dał poczuć Sierpilinowi, że zrozumiał i nie przyjmuje jego wyrzutu.
— Jeżeli słusznie was zrozumiałem, to nic was nie obchodzi moja niedawna przeszłość — powiedział Sierpilin, który zawsze lubił chadzać prostymi drogami.
— Tak, słusznie mnie zrozumieliście.
— Ale ja jeszcze o niej nie zapomniałem i od czasu do czasu wspominam. Czy to też rozumiecie?
125
— Rozumiem.
— Jak macie na imię?
— Siergiej Nikołajewicz.
— A ja Fiodor Fiodorowicz.
— No więc, poznaliśmy się ostatecznie — roześmiał się Szmakow, rad, że skończyła się ta krępująca rozmowa. Bo a nuż któremuś z nas wypadnie umrzeć i wtedy powstałby kłopot. Nie wiedzielibyście nawet, jakie inicjały wpisać na listę poległych.
— Ech, Siergieju Nikołajewiczu, bracie mój w Chrystusie i w pułkowym zaprzęgu — pokiwał głową Sierpilin. — Umieć umrzeć to jeszcze nie wszystko w rzemiośle wojennym. Najwyżej połowa. Od nas żądają, żeby Niemcy umierali. - - Wstał i przeciągając się powiedział, że musi iść z meldunkiem do dowódcy dywizji.
- Może lepiej dać mu spokój? Źle z nim — odparł Szmakow.
— Jak usłyszy meldunek, poczuje się lepiej — zaoponował Sierpilin. — Ranę ma zbyt ciężką, żeby tak po prostu leżeć i czekać na śmierć. Póki będzie wydawać rozkazy, będzie żyć.
- Wątpię, czy lekarze zgodziliby się z waszym punktem widzenia — również wstając powiedział Szmakow.
- Nie pytam ich o zgodę, sam jestem felczerem, Szmakow mimo woli uśmiechnął się. Sierpilin także się uśmiechnął z własnego żartu, ale nagle spoważniał.
— Zaczęliście mówić o śmierci, więc ja także, by już nie wracać do tego tematu, coś wam powiem, żebyście mnie raz na zawsze zrozumieli. Nie boję się umrzeć na oczach wszystkich. Ale zginąć bez wieści — nie mam prawa! Rozumiecie?!
Pchnął nogą drzwi i pierwszy wyszedł z ziemianki. Następny dzień znowu od rana do wieczora minął w walkach. Stopniowo większa część polowych i przeciwpancernych dział została zniszczona, a niemieckie czołgi wciąż wdzierały się w głąb pozycji, długo wałęsały się między rowami, wywracając ziemianki, prażąc z dział i zachodząc z boku, ostrzeliwały z karabinów maszynowych rowy na całej ich długości. Czasami mogłoby się wydawać, że pozycje
126 pułku zostały już zajęte, ale piechocie nie-
mieckiej przez cały dzień nie udało się przedrzeć za czołgami, a bez niej czołgi nie mogły dokończyć dzieła. Jedne, zużywszy amunicję, wycofywały się z walki, inne zapalały się w głębi pozycji obrzucone wiązkami granatów i butelkami z benzyną. Z powodu braku artylerii i pocisków spalono mniej czołgów niż w ubiegłe dni, niemniej w różnych punktach spłonęło dziewięć sztuk. Jeden wlazł nawet na schron Sierpilina, gdzie teraz leżał Zajczykow; tam go podpalono. Stał jak pomnik, tyłem utkwiwszy w rowie, z zadartą ku niebu lufą działa. Łącznie w ciągu dnia odparto osiem kolejnych ataków niemieckich. Sińcow, który z wieczora dotarł do kompanii Choryszewa, w ciągu doby tylko dwa razy zdążył spojrzeć na zegarek. Nie miał czasu myśleć o tym, czy okazał się dobrym czy złym po-litrukiem kompanii. Po prostu cały dzień przebywał z żołnierzami i starał się jak mógł najrozsądniej wydawać rozkazy tym niewielu ludziom, co byli w pobliżu. Zabraniał strzelać, kiedy czuł, że trzeba atakujących Niemców dopuścić bliżej, i kazał otwierać ogień, kiedy uważał, że już pora. Sam strzelał i na pewno zabijał Niemców. Chwilami zdawało mu się nawet, że to nie on sam dowodzi ludźmi, lecz jego kwadraty politruka i komisarskie gwiazdy na rękawach. Ludzie je widzą, szanują i ich właśnie słuchają.
Dlatego też, kiedy skończył się ostatni, ósmy z kolei atak i zaczęło się ściemniać, a Choryszew z obandażowaną pod furażerką głową głośno, jak do głuchego, krzyknął mu w ucho: „Dobrze się sprawujesz, politruku!" Sińcow tylko wzruszył ramionami. Sam nie wiedział, czy dobrze się spisał czy źle, wiedział tylko jedno: pozostał z żołnierzami w tych samych rowach, gdzie znajdowali się od rana, i na pewno to właśnie było dobre. Pomyślał o tym i zdziwił się nagle, że jeszcze żyje. Tego dnia zbyt dużo ludzi zabito i zraniono dokoła niego. Kiedy ktoś padał zabity lub ranny, Sińcow nie myślał o sobie. Ale teraz, po walce, wspominając wszystkich rannych i zabitych, zdziwił się, że ich zabito lub zraniono, a jego przez cały dzień nic nawet nie drasnęło. — Jak myślisz, czy jutro znów będą atakowali? —
127
spytał Choryszewa.
Tamten nie dosłyszał. Sińcow znużonym głosem powtórzył pytanie, a Choryszew odpowiedział głosem tak samo znużonym:
— Niewątpliwie będą. A cóż mają innego do roboty?
Już się zupełnie ściemniło, kiedy Sierpilin przyszedł do ziemianki, gdzie leżał dowódca dywizji. Bale pokrywające ziemiankę przekrzywiły się, a jeden z nich osunął się i zawisł ukośnie. Podłogę koło pryczy, na której leżał Zajczykow, zasypały grudy ziemi osuwającej się z bali.
— O mało mnie czołg nie rozgniótł — uśmiechnął się Zajczykow. — Już byłem przekonany, że Niemcy przyszli, i gotów byłem palnąć sobie w łeb. — Dotknął sterczącego spod poduszki pistoletu. — Co słychać u Łoszkariowa?
— W ciągu ostatnich godzin nic nie słychać. Cisza. • — Ja także wciąż nasłuchiwałem. W drugiej połowie dnia zaczęło cichnąć. Obawiam się o Łoszkariowa — z niepokojem ciągnął Zajczykow. Sierpilin milczał. Nie bał się już o Łoszkariowa. Tam zapadła taka cisza, że wszelkie obawy były już spóźnione.
— Zaraz wróci komisarz, to go spytamy — powiedział. — Z elewatora może coś niecoś widział. Mówił mi przez telefon, że chce wleźć na górę i zobaczyć.
Minęło pół godziny, lecz Szmakow nie przychodził. Wrócił wreszcie, w czarnej od potu bluzie. Zanim zaczął mówić, wypił jeden po drugim dwa kubki wody ze stojącego w kącie wiadra; woda była mętna z żółtawym osadem — wpadła do niej glina z pułapu. Napełniwszy trzeci kubek, zdjął czapkę i wylał wodę na tęgi, czerwony kark, obrośnięty siwą szczeciną.
— Gorąco wam było w ciągu dnia? — na pół serio, na pół żartem spytał Sierpilin.
— Tak, gorąco, a wiek daje o sobie znać — Szmakow uśmiechnął się jakby w poczuciu winy i usiadłszy na zydlu, zaczął opowiadać, że Niemcy ani razu nie wystrzelili do elewatora w tym czasie, kiedy on się tam znajdował.
128 — Cała wieża jest podziurawiona jak sito —
opowiadał. — Na pewno myślą, że już przenieśliśmy stamtąd punkt obserwacyjny. Wiadomości mam niewesołe: na prawo od nas cisza, ani wystrzału: przed godziną zaś, chociaż nie mogę ręczyć za swoje obserwacje, bo już robiło się ciemno, żołnierze jednak potwierdzają, a mają oczy lepsze od moich
— zdjął okulary, przetarł je palcami i znowu włożył — Niemcy prowadzili szosą z Mohylewa kolumnę jeńców.
— Dużo? — spytał Zajczykow.
— Żołnierze mówią, że około trzystu ludzi.
— Tak, skończył się pułk Łoszkariowa — powiedział Zajczykow i po chwili milczenia powtórzył:
— Skończył się pułk Łoszkariowa.
W ziemiance zapadło długie milczenie. Wszyscy trzej myśleli o tym samym: jutro lub pojutrze przyjdzie kolej na nich. Pociski się wyczerpywały, granaty jeszcze mieli, ale i one się kiedyś skończą, butelek z benzyną już nie było. Jutro Niemcy rozpoczną nowy atak: powiedzmy, że da się przetrzymać jeszcze jeden dzień. A co dalej? Można oczywiście spróbować odejść nocą, przedrzeć się na wschód, za Dniepr Ale jak się to uda, czy w ogóle się uda, i jakie przy tym poniosą straty — wszystko to nasuwało niewesołe myśli. Aż na płacz się zbierało, tak szkoda było opuszczać te pozycje, na których już parę dni skutecznie się bronili i gdzie zniszczyli prawie siedemdziesiąt niemieckich czołgów. Jeżeli wyjdą z rowów, to wiele czołgów już nie podpalą.
Wszyscy trzej myśleli o tym samym, ale żaden z nich nie chciał odezwać się pierwszy. Sierpilin czekał, co powie dowódca dywizji. Zajczykow czekał, co powie Sierpilin, a Szmakow, kręcąc okrągłą siwą głową spoglądał na obydwu, uważając, że jemu, jako nowemu człowiekowi w pułku, o takich rzeczach wypada mówić na ostatku. I nikt nie zabrał głosu; wszyscy bez słowa odłożyli decyzję do następnego dnia.
Przez całą noc słychać było odgłosy toczącej się za Dnieprem walki: nad ranem i tam ucichło. Było mało prawdopodobne, aby to był nocny atak Niemców. Sierpilin zauważył, że Niemcy nie lubią walczyć w nocy. Wystarczy im dnia, uśmiechnął
129
się gorzko do swoich myśli. To raczej Juszkiewicz przedzierał się na wschód z pozostałymi na lewym brzegu oddziałami dywizji.
Trudno było stwierdzić, czy mu się to udało. Tak czy owak, lewy brzeg umilkł, wszystko się skończyło; i rankiem piątego dnia walk pułk Sierpilina był już całkowicie osamotniony. Sierpilin czekał do świtu na nowy atak Niemców, nie mając wątpliwości, że lada chwila się rozpocznie. Minęła jednak godzina, potem druga, a Niemcy wciąż nie atakowali. Przeciwnie, obserwatorzy donieśli, że niemieckie ubezpieczenie bojowe w ciągu nocy znikło, odeszło w lasy. To było zagadkowe; ale minęła jeszcze jedna godzina i zagadka się wyjaśniła. W powietrzu ukazały się niemieckie samoloty, które w ciągu ostatnich czterech dni zrobiły tylko jeden nalot, kiedy czołgi odcinały pułk Sierpilina od pułku Łoszkariowa. Na pewno były zajęte na innych, ważniejszych kierunkach, i dopiero teraz Sierpilin wraz ze swym pułkiem miał doświadczyć na sobie całej siły ich uderzenia.
Darując pułkowi trzy pierwsze poranne godziny ciszy, Niemcy odbili to sobie w ciągu dnia. Równe dwanaście godzin, od dziewiątej rano do dziewiątej wieczór, na pozycje pułku nurkowały niemieckie bombowce, zmieniając się i nie przerywając śmiertelnej młocki na dłużej niż na pół godziny. Ciężkie półtonowe i ćwierćtonowe bomby oraz bomby ważące sto, pięćdziesiąt i dwadzieścia pięć kilogramów, kasety z drobnymi, sypiącymi się jak groch trzy-i dwukilogramowymi bombami — wszystko to od rana do wieczora waliło, się z nieba na pozycje pułku Sierpilina. Być może Niemcy rzucili nawet nie tak dużo samolotów — dwadzieścia lub trzydzieści — lecz przylatywały one z jakiegoś całkiem bliskiego lotniska i pracowały bez przerwy. Zaledwie odchodziła jedna dziewiątka, gdy na zmianę zjawiała się druga i znowu sypała i sypała bombami. Teraz było jasne, dlaczego Niemcy wycofali ubezpieczenie bojowe. Nie chcieli już tracić na pułk Sierpilina czołgów i piechoty. Zwolniły się samoloty, wyznaczyli więc im rolę bezkarnego zabójcy, postanowili zrównać z ziemią pułk bez strat własnych,
130 z powietrza, a potem wziąć gołymi rękami
to, co jeszcze zostanie z pułku, który dał im się we znaki. Na pewno i jutro nie pójdą do ataku, lecz będą nadal bombardować — myśl ta przerażała Sierpilina. Nie ma nic trudniejszego niż zginąć nie płacąc śmiercią za śmierć. A właśnie na to się zanosiło. Kiedy skończył się ostatni nalot i Niemcy odlecieli do siebie, by zjeść kolację i przespać się, pozycje pułku były tak przeorane spadającym z nieba żelazem, że niepodobna było na nich znaleźć ani jednego całego kawałka przewodu telefonicznego długości pięćdziesięciu metrów. Przez cały czas udało się strącić zaledwie jednego junkersa, a pułk poniósł straty prawie takie same jak w najbardziej krwawym dniu — w dniu wczorajszym.
Zanim rozpoczęły się walki, pułk liczył dwa tysiące stu żołnierzy. Teraz, według przybliżonych obliczeń, pozostało najwyżej sześciuset. Z tym niepocieszającym meldunkiem Sierpilin poszedł do ziemianki Zajczykowa. Już kilka razy tego dnia myślał, że nie zastanie go przy życiu. Co najmniej dziesięć bomb różnego kalibru w różnym czasie wybuchało dokoła ziemianki, lecz jakimś cudem zachowała się ona w całości w tym pierścieniu śmierci. — Towarzyszu dowódco dywizji, moim zdaniem trzeba dziś w nocy próbować się przedrzeć — powiedział Sierpilin od razu, gdy tylko wszedł. Dziś doszedł do przekonania, iż innego wyjścia nie ma, a mając to przeświadczenie, pospieszył wypowiedzieć je bez ogródek. — Jeżeli nie przedrzemy się dziś, jutro będą w dalszym ciągu niszczyć nas z powietrza.
Zajczykow, któremu rana zaczynała ropieć, bardzo już blady, odpowiedział znacznie słabszym niż wczoraj głosem, że się zgadza. We trzech ze Szmakowem, który też nadszedł, zaczęli rozważać wybór kierunku do ewentualnego wyjścia nad Dniepr. Po półgodzinie decyzja zapadła. Władający niemieckim Szmakow wrócił do swojej ziemianki, by przeprowadzić badanie strzelca pokładowego, który wyskoczył z junkersa, a Sierpilin poszedł do żołnierzy. Aby mu łatwiej było dowodzić ludźmi w nocnej walce, postanowił złączyć wszystkich pozostałych przy życiu w jeden batalion i nie tracąc czasu
131
zajął się tym, wyznaczając na miejscu w rowach dowódców i wskazując punkty koncentracji przed próbą przedarcia się. Odkładanie wszystkiego do następnej doby nie miało sensu, a nocy nie da się rozciągnąć — jest lipcowa, krótka. Złączywszy w kompanię resztki batalionu Płotnikowa i wyznaczywszy przy tym Choryszewa na dowódcę plutonu, Sierpilin spojrzał na zwolnionego ze swych funkcji Sincowa i kazał mu iść ze sobą.
Wrócili na stanowisko dowodzenia. Sierpilin, minąwszy ziemiankę Zajczykowa, zajrzał do Szmakowa.
Szmakow siedział przy stole rozczochrany i zły, a naprzeciwko niego stał na baczność wysoki, młody Niemiec w mundurze lotnika. Twarz Niemca przebiegał nerwowy skurcz, jeden policzek miał blady, a drugi pokryty purpurowymi plamami.
— No i co, nie skończyliście jeszcze? — spytał Sierpilin od progu.
— Musiałem mu dać po gębie i postawić na baczność — powiedział Szmakow. Z miny widać było, że nie jest z siebie zadowolony. — Rozsiadł się, założył nogę na nogę i zaczął mi gwarantować życie w niewoli, jeżeli osobiście przeprowadzę go przez nasze pozycje! Że tak powiem, przysługa za przysługę! Chciał mnie zwerbować, bezczelny łotr!
— A jakie wyniki dało badanie?
— Właściwie żadnych. Tutejszej sytuacji prawie nie zna; dopiero rano przerzucono ich z Brześcia. Twierdzi, że zaledwie przed dwoma dniami bombardowali twierdzę brzeską.
Szmakow zrobił przerwę i zamienił znaczące spojrzenie z Sierpilinem, jeszcze raz wyczuwając, że dobrze się rozumieją.
— Sytuacji nie zna, mapy nie miał. Dowodzi, że strzelcy pokładowi z reguły jej nie mają. - - Szmakow przypomniał sobie syna i dodał: - - Zdaje się, że tak jest rzeczywiście. Na ogół, praktycznie biorąc, jeniec nie ma dla nas wartości. Za to psychologicznie...
— Na psychologię, Siergieju Nikołajewiczu, teraz nie mamy czasu — niecierpliwie przerwał Sierpilin. — Skoro wszystko jest jasne — szkoda czasu.
132 Idę. Zaczekam u Zajczykowa.
Od ziemianki Szmakowa do ziemianki Zajczykowa nie było nawet stu kroków.
— Towarzyszu kombrigu — pospiesznie, bojąc się, że nie zdąży, spytał Sińcow — sądzicie, że to prawda, co mówił o Brześciu?
Sierpilin bardzo się spieszył, ale pytanie Sincowa rozgniewało go i zmusiło do zatrzymania się!
— Myślę, że to po stokroć prawda! — odparł ostro.
— A dlaczego w to wątpisz? Jeżeli wyobrażasz sobie, że tylko my jedni jesteśmy tacy i nie lubimy podnosić rąk, to głupio myślisz!
Po tej odpowiedzi ze czterdzieści kroków szli milcząc.
— Jesteście człowiekiem wykształconym — naruszając przykre dla Sincowa milczenie podjął wreszcie Sierpilin. — Ale, jak widzę, nie wszystko rozumiecie. Kiedy zaczniemy się przedzierać z okrążenia, musicie prowadzić codzienną ścisłą ewidencję ludzi i ubywających, i przybywających; słowem, będziecie przy mnie.
A więc będziemy się przedzierać — pomyślał Sińcow i pożałował, że Sierpilin zabrał go do siebie. Przez dwa dni przywykł do myśli, że będzie do końca walczyć razem z Choryszewem i ludźmi z jego kompanii...
— Za godzinę ruszamy powiedział Sierpilin wchodząc razem z Sincowem do ziemianki.
— Ty ruszysz, ale ja nie bardzo się nadaję do przenoszenia — odpowiedział Zajczykow. — Będę dla was ciężarem, zawadą... — słabo zacisnął leżącą na posłaniu pięść.
— To nic, jeżeli będziemy żywi, to wyniesiemy. Wy jesteście jeden, a nas sześciuset.
— Jednak potwierdza się, że sześciuset?
— Nawet trochę więcej. Jeżeli pomyślnie wbijemy się klinem, to przejdziemy. Pięści mamy.
— Posłuchajcie — powiedział Zajczykow — dłużej nie można odkładać. Siadaj, Sierpilin, i pisz rozkaz o wyznaczeniu cię dowódcą dywizji. Wyniesiecie czy nie wyniesiecie, ja już dowodzić nie mogę. Sierpilin wzruszył ramionami.
— Jak rozkażecie. — Nie chciał przeczyć: uważał, że Zajczykow ma rację. Był już najwyższy czas.
— Tym bardziej — ciągnął Zajczykow — że kiedy
133
będziemy się przedzierać, możemy napotkać ludzi z innych oddziałów dywizji, a w okrążeniu potrzebna jest silna ręka. Jak nigdzie!
Sierpilin w milczeniu kiwnął głową. Jego zdaniem i to było słuszne.
— Siadaj, pisz rozkaz — znowu przez „ty", jakby stawiając krzyżyk na niedawnej rozmowie powiedział do Sincowa. Nie chciał pisać własnoręcznie rozkazu o swojej nominacji.
— Jak go się pisze? — spytał Sińcow, siadając przy stole.
— Czarnym na białym -— zgrzytając zębami z bólu zauważył Zajczykow.
— Pytam dlatego, że mam tylko ołówek — Sińcow wyjął z kieszeni bluzy ogryzek ołówka i obejrzał go nieufnie. Ołówek był złamany.
Sierpilin podał mu scyzoryk.
W tym samym czasie, kiedy Sińcow temperował ołówek, Zajczykow leżał i w milczeniu patrzył w sufit. Gdy Sińcow skończył, od razu zaczął dyktować:
— Rozkaz numer... — Marszcząc czoło chwilę przypominał sobie, jaki numer miał ostatni rozkaz dywizyjny, a przypomniawszy sobie, powiedział: — Numer jedenasty. „W związku z otrzymaną raną, nie mogąc nadal dowodzić dywizją — dyktował — rozkazuję przejąć dowództwo nad wszystkimi oddziałami powierzonej mi dywizji dowódcy pięćset dwudziestego szóstego pułku piechoty Sierpilinowi". Napiszcie inicjały!
Sińcow czekał na dalsze dyktando, ale Zajczykow powiedział: ,,To wszystko" i otarłszy dłonią wilgotne z osłabienia czoło, opadł na poduszkę.
— Dajcie mi do podpisu... Albo nie, zaczekajcie, mam w mapniku czerwony ołówek, wydostańcie! Sińcow zdjął ze ściany ziemianki wiszący na gwoździu mapnik Zajczykowa, wydobył czerwony, ostro zatemperowany ołówek, rozłożył rozkaz na mapniku i podszedł do Zajczykowa. Zajczykow z lekka uniósł się na łokciu, zacisnął ołówek w osłabionych palcach i zaczął podpisywać. Przy drugiej literze nazwiska ołówek drgnął i złamał się, pozostawiając na papierze czerwony zygzak.
134 — A do licha! — zaklął Zajczykow. —
Zatemperujcie!
Sińcow znowu wziął scyzoryk od Sierpilina, zatemperował. Zajczykow z widocznym wysiłkiem trzymając ołówek w ręku, starannie dopisał do końca nazwisko i postawił pod nim datę.
— Masz, Sierpilin — powiedział.
Sierpilin przeczytał rozkaz, złożył we czworo i schował do kieszeni bluzy. Idąc na front, aby dowodzić pułkiem, wierzył, że przyjdzie czas, kiedy w jego życiu wszystko ostatecznie wróci na swoje miejsce i każą mu przejąć dywizję. Któż jednak mógł przewidzieć, że właśnie tę dywizję wypadnie przejmować w takich okolicznościach!
— Czy pozwolicie mi pójść przygotować się do wyruszenia? — salutując zapytał Zajczykowa nie z przyzwyczajenia, lecz dlatego, że tak właśnie chciał przyjąć ostatni rozkaz dowódcy. Zajczykow dobrze go zrozumiał i miast odpowiedzi z wdzięcznością wyciągnął wilgotną, słabą rękę. Sierpilin mocno ją uścisnął i wyszedł z ziemianki.
— Czy zebrali się dowódcy kompanii? Wszyscy do mnie! — rozległ się już z zewnątrz jego rozkazujący falset.
ROZDZIAŁ 6
Był piękny, słoneczny ranek. Około stu pięćdziesięciu ludzi, którzy pozostali z pułku Sierpilina, szło lewym brzegiem Dniepru, porośniętym gęstym lasem, starając się pospiesznie oddalić od miejsca przeprawy. Wśród tych stu pięćdziesięciu, co trzeci był lekko ranny. Dwudziestu najsilniejszych żołnierzy, wydzielonych przez Sierpilina, niosło na zmianę pięciu ciężko rannych, których cudem udało się przeprawić na lewy brzeg. Wśród nich niesiono także umierającego Zajczykowa. To tracił przytomność, to ocknąwszy się patrzył w błękitne niebo, na kołyszące się nad głową wierzchołki sosen i brzóz. Myśli mieszały mu się, miał wrażenie, że wszystko się kołysze: plecy niosących 135
•
136
go żołnierzy, drzewa, niebo. Z wysiłkiem wsłuchiwał się w ciszę; to słyszał w niej dźwięki walki, to nagle przychodząc do siebie nic nie słyszał, i wtedy zdawało mu się, że ogłuchł. A w rzeczywistości była to po prostu najzwyklejsza cisza. W leśnej ciszy leciutko skrzypiały na wietrze drzewa i dudniły kroki zmęczonych ludzi, czasami pobrzękiwały menażki. W lesie panował taki spokój, że wydawał się dziwny nie tylko umierającemu Zajczykowowi, lecz i wszystkim pozostałym. Tak się odzwyczaili od ciszy, że budziła w nich niepokój. Przypominając o piekle przeprawy, kurzyła się nad kolumną lekka, ledwo dostrzegalna para z wysychających w marszu mundurów. Sierpilin wysłał na przód i na boki patrole, a pozostawiwszy Szmakowa w ubezpieczeniu tylnym, sam szedł na czele kolumny. Z trudem poruszał nogami, ale tym, co szli za nim, zdawało się, iż kroczy lekko i szybko, pewnym krokiem człowieka, który wie, dokąd idzie, i który gotów jest iść w ten sposób przez wiele dni. A jednak nie przychodziło mu to łatwo. Sierpilin był niemłody, zmęczony życiem i wyczerpany ostatnimi dniami walk. Ale wiedział, że od tej chwili w okrążeniu nie ma nic nieważnego, nic, co mogłoby ujść uwagi. Ważne jest i dostrzegalne wszystko, ważny i dostrzegalny jest także ten jego chód na czele kolumny. Podziwiając, jak lekko i szybko idzie kombrig, Sińcow szedł tuż za nim, przerzucając pistolet maszynowy z lewego ramienia na prawe i z powrotem. Ze zmęczenia bolały go plecy, szyja, ramiona, bolało wszystko, co mogło boleć. Słoneczny, lipcowy las był cudownie piękny. Pachniał żywicą i nagrzanym mchem. Słońce, przedzierając się przez rozkołysane gałęzie drzew, skakało po ziemi ciepłymi, żółtymi plamami. Wśród zeszłorocznego igliwia zieleniały krzaczki poziomek z wesołymi czerwonymi kropelkami jagód. Żołnierze wciąż pochylali się po nie w marszu. Pomimo całego zmęczenia Sińcow szedł i wciąż podziwiał piękno lasu. Żyjemy, myślał, a jednak żyjemy! Sierpilin przed trzema godzinami kazał mu sporządzić imienny spis wszystkich, co się przeprawili. Zrobił listę i wiedział, że przy życiu zostało stu czterdziestu
trzech ludzi. Z każdej czwórki, która wyruszyła nocą, trzech zginęło w walce lub utonęło, a pozostał tylko jeden — czwarty. On właśnie także był tym czwartym.
Żeby tak można było iść wciąż tym lasem i na wieczór, nie napotkawszy Niemców, wyjść prosto do swoich! To dopiero byłoby szczęście! A dlaczego nie miałoby tak być? Ostatecznie nie wszędzie są Niemcy i możliwe, że swoi nie tak daleko się wycofali.
— Jak sądzicie, towarzyszu kombrigu, czy uda nam się dziś dotrzeć do naszych?
— Kiedy dojdziemy, nie wiem — nie zatrzymując się, lecz odwracając nieco głowę w jego stronę, odparł Sierpilin. — Wiem, że kiedyś dojdziemy. Na razie dobre i to.
Zaczął poważnie, a skończył z ponurą ironią. Całkiem inaczej myślał niż Sińcow. Sądząc z mapy, omijając drogi można było iść lasem najwyżej jeszcze dwadzieścia kilometrów. Spodziewał się, że je przejdą do wieczora. Idąc dalej na wschód będą musieli tu i ówdzie przecinać szosę, a więc spotykać się z Niemcami. Bez spotkania z nimi zagłębić się w zieleniejące na mapie po tamtej stronie szosy leśne masywy — to byłoby zbyt wielkie szczęście. Sierpilin nie wierzył w nie, a oznaczało to, że nocą przy wyjściu na szosę wypadnie znowu walczyć. Szedł i myślał o tej przyszłej walce wśród ciszy i zieleni lasu, które wprawiły Sincowa w tak błogi i ufny nastrój.
— Towarzyszu dowódco! Gdzie jest towarzysz dowódca? — podbiegając krzyknął wesoło żołnierz z czołowego patrolu. — Przysłał mnie lejtnant Choryszew. Spotkaliśmy naszych z pięćset dwudziestego siódmego!
— Patrzaj no! — uradował się Sierpilin. — A gdzie są?
— A tutaj, tutaj — żołnierz wskazał palcem na przód. W zaroślach ukazały się postacie idących. Zapominając o zmęczeniu,, Sierpilin przyspieszył kroku.
Ludzie z pięćset dwudziestego siódmego pułku szli z dwoma oficerami na czele — kapitanem i młodszym lejtnantem. Wszyscy byli w mundurach
137
i z bronią. Dwóch niosło nawet ręczne karabiny maszynowe.
- Czołem, towarzyszu kombrigu! — zatrzymując się zawołał zuchowato kędzierzawy kapitan w zsuniętej na bakier furażerce.
Sierpilin przypomniał sobie, że widział go kiedyś w sztabie dywizji. Jeżeli mógł polegać na swojej pamięci, był to pełnomocnik wydziału specjalnego.*
- Witaj, mój kochany! — powiedział Sierpilin. — Winszuję powrotu do dywizji tobie i wszystkim — uścisnął go i mocno pocałował.
— A więc, zjawiliśmy się, towarzyszu kombrigu — kapitan był wzruszony tą nieprzepisową, ludzką życzliwością. — Podobno jest tu z wami dowódca dywizji.
— Jest — powiedział Sierpilin. — Wynieśliśmy go, tylko... — nie dokończył i przerwał sam sobie: — Zaraz do niego pójdziemy.
Kolumna zatrzymała się, wszyscy radośnie patrzyli na przybyłych. Niewielu ich było, ale wszystkim się zdawało, że to tylko początek.
— Nie zatrzymujcie się — powiedział Sierpilin do Sincowa. — Idźcie aż do przewidzianego postoju.
— Spojrzał na swój duży zegarek na ręku. — Jeszcze dwadzieścia minut.
Kolumna niechętnie ruszyła naprzód, a Sierpilin poprosił gestem nie tylko kapitana i młodszego lejtnanta, lecz i wszystkich towarzyszących im żołnierzy, by szli za nim, po czym wolno poszedł na spotkanie kolumny. Rannych niesiono w środku kolumny.
— Postawcie na ziemi — cicho powiedział Sierpilin do żołnierzy, którzy nieśli Zajczykowa. Żołnierze postawili nosze. Zajczykow leżał nieruchomo, z zamkniętymi oczami. Wyraz radości znikł z twarzy kapitana. Choryszew przy spotkaniu powiedział mu, że dowódca dywizji jest ranny, ale wygląd Zajczykowa przeraził go. Twarz dowódcy dywizji, którą pamiętał pełną i opaloną, teraz była chuda i śmiertelnie blada. Nos zaostrzył się jak u nieboszczyka, a na bezkrwistej dolnej wardze widniały czarne ślady zębów. Na płaszczu leżała
138 * Pełnomocnik wydziału specjalnego —oficer kontrwywiadu.
blada, słaba ręka bez życia. Dowódca umierał i kapitan od razu to zrozumiał, gdy tylko na niego spojrzał.
- Mikołaju Pietrowiczu! Mikołaju Pietrowiczu! — z trudem zginając obolałe ze zmęczenia nogi i przyklękając na jedno kolano obok noszy, cicho zawołał Sierpilin.
Zajczykow z początku pomacał ręką po płaszczu, potem zagryzł wargę i dopiero wtedy otworzył oczy.
— Naszych spotkaliśmy, z pięćset dwudziestego siódmego!
— Towarzyszu dowódco dywizji! Pełnomocnik wydziału specjalnego Sytin stawił się do waszej dyspozycji. Przyprowadziłem ze sobą pododdział w liczbie dziewiętnastu ludzi.
Zajczykow milcząc spojrzał w górę i ledwie dostrzegalnie poruszył białymi palcami.
— Schylcie się niżej — powiedział Sierpilin do kapitana. — Woła was!
Pełnomocnik tak samo jak Sierpilin ukląkł na jedno kolano i Zajczykow, opuszczając przygryzioną wargę, szeptem powiedział mu coś, czego tamten nie dosłyszał. Zrozumiawszy z jego spojrzenia, że nie dosłyszał, Zajczykow z wysiłkiem jeszcze raz powtórzył.
— Kombrig Sierpilin przejął dywizję — wyszeptał. — Jemu meldujcie!
— Pozwólcie zameldować — nie wstając z kolan zwrócił się pełnomocnik teraz już jednocześnie do Zajczykowa i do Sierpilina — wynieśliśmy ze sobą sztandar dywizji.
Policzek Zajczykowa drgnął. Chciał się uśmiechnąć, ale mu się nie udało.
— Gdzie jest? — poruszył wargami. Szeptu nie było słychać, ale wzrokiem poprosił: ,,pokażcie! — i wszyscy to zrozumieli.
— Starszy sierżant Kowalczuk wyniósł go na sobie
— powiedział pełnomocnik. — Kowalczuk, wydostańcie sztandar!
Kowalczuk, nie czekając na rozkaz, sam wcześniej już rozpiął pas, rzucił go na ziemię i zadarłszy bluzę, począł odwijać owinięte dokoła nagiego ciała płótno sztandaru. Schwycił go za brzegi i rozciągnął,
139
by dowódca zobaczył cały sztandar — wymięty, nasiąknięty żołnierskim potem, ale uratowany, z dobrze znanymi wyhaftowanymi złotem na czerwonym jedwabiu słowami: „176 Odznaczona Orderem Czerwonego Sztandaru Dywizja Piechoty Robotniczo-Chłopskiej Armii Czerwonej". Patrząc na sztandar, Zajczykow rozpłakał się. Płakał tak, jak tylko może płakać bezsilny, umierający człowiek — cicho, ledwo dosłyszalnie, a w twarzy jego nie drgnął ani jeden mięsień. Łza za łzą wolno toczyła się z oczu, a rosły Kowalczuk, trzymając sztandar w olbrzymich, mocnych rękach i patrząc ponad sztandarem w twarz leżącego na ziemi płaczącego dowódcy dywizji, także się rozpłakał, jak płacze zdrowy, silny, do głębi wstrząśnięty mężczyzna. Szloch chwycił go za gardło, a ramiona i wielkie ręce trzymające sztandar drgały od łkania. Zajczykow zamknął oczy, przebiegł go dreszcz; Sierpilin z przerażeniem schwycił go za rękę. Nie, nie umarł! Puls bił słabo przy napiąstku; po prostu jeszcze raz tego ranka stracił przytomność.
— Podnieście nosze i idźcie — cicho zwrócił się Sierpilin do żołnierzy, którzy w milczeniu patrzyli na Zajczykowa. Żołnierze ostrożnie ujęli nosze i ponieśli dalej.
— Sztandar włóżcie z powrotem na siebie — zwrócił się Sierpilin do Kowalczuka, który wciąż jeszcze trzymał go w ręku. — Skoroście go wynieśli, to nieście dalej.
Kowalczuk starannie złożył sztandar, owinął go dokoła ciała, spuścił bluzę, podniósł z ziemi pas i przepasał się.
— Towarzyszu młodszy lejtnancie, dołączcie z waszymi żołnierzami do ogona kolumny — zwrócił się Sierpilin do oficera, który także przed chwilą płakał, a teraz stał obok niego i w zakłopotaniu pociągał nosem.
Kiedy minął ich ogon kolumny, Sierpilin przytrzymał pełnomocnika za rękę i poszedł z nim razem w odstępie dziesięciu kroków od ostatnich idących w kolumnie żołnierzy.
— A teraz meldujcie, co wiecie i coście widzieli? Pełnomocnik zaczął opowiadać o ostatniej nocnej
140 walce. Kiedy szef sztabu dywizji Juszkiewicz i do-
wódca pięćset dwudziestego siódmego pułku Jer-szow postanowili przedzierać się nocą na wschód, walka była ciężka; przedzierali się dwiema grupami z zamiarem połączenia się później, ale się nie połączyli. Juszkiewicz zginął na oczach pełnomocnika, wpadając na niemieckich fizylierów. A czy żyje Jerszow, który dowodził drugą grupą, i dokąd wyszedł, jeżeli żyje, tego pełnomocnik nie wiedział. Nad ranem przedostał się do lasu z dwudziestoma ludźmi, potem spotkał jeszcze sześciu z młodszym lejtnantem. To było wszystko, co wiedział.
— Zuch z ciebie, pełnomocniku! — powiedział Sierpilin. — Wynieśliście sztandar dywizji. Kto się o to zatroszczył, ty?
— Ja — odrzekł pełnomocnik.
— Zuch! — powtórzył Sierpilin. — Pocieszyłeś dowódcę dywizji przed śmiercią.
- Umrze? - - spytał pełnomocnik.
- A czy sam nie widzisz? - - odpowiedział pytaniem na pytanie Sierpilin. — Dlatego też przejąłem dowództwo. Przyspiesz kroku, dogonimy czoło kolumny. Czy możesz iść prędzej, czy sił ci brak?
— Mogę — uśmiechnął się pełnomocnik. — Młody jestem.
— Jaki rocznik?
— Szesnasty.
- Dwadzieścia pięć lat - - gwizdnął Sierpilin. — Szybko wam dają stopnie.
W południe, zaledwie kolumna zdążyła rozłożyć się na pierwszym większym postoju, nastąpiło jeszcze jedno spotkanie, które uradowało Sierpilina. Idący w czołowym patrolu bystrooki Choryszew spostrzegł leżącą w gęstych krzakach grupę ludzi. Sześciu spało, leżąc pokotem, a dwoje — żołnierz z niemieckim pistoletem maszynowym i kobieta, lekarz wojskowy, siedząca w krzakach z naganem na kolanach — pełnili wartę przy śpiących. Ale źle uważali.
Choryszew zrobił kawał — wyskoczył z krzaków prosto przed nimi z okrzykiem: „Ręce do góry!" — i o mało nie dostał za to serii z pistoletu maszynowego.
Okazało się, że ci ludzie są z dywizji, z tyłowych pododdziałów. Jeden ze śpiących był intendentem,
141
szefem magazynu żywnościowego. To on wyprowadził całą grupę, do której prócz niego wchodziło sześciu magazynierów i jezdnych oraz kobieta lekarz. Przypadkiem nocowała w sąsiedniej chałupie.
Kiedy ich przyprowadzono do Sierpilina, intendent, niemłody, łysy, zmobilizowany już podczas wojny, opowiedział, jak przed trzema dniami wdarły się do wsi niemieckie czołgi z desantem. Intendent przedostał się ze swoimi ludźmi za chałupami na ogrody. Nie wszyscy mieli karabiny, ale nie chcieli poddawać się Niemcom. Intendent był Syberyjczykiem, dawnym czerwonym partyzantem, i podjął się przeprowadzić ludzi lasami do swoich. — No i przeprowadziłem — powiedział — co prawda nie wszystkich. Jedenastu straciłem. Wpadliśmy na niemiecki patrol. Niemniej zabiliśmy czterech Niemców i zabraliśmy im broń. Jednego z tych Niemców ona zastrzeliła z nagana — wskazał na lekarkę.
Lekarka była młodziutka i taka drobna, że wyglądała jak dziewczynka. Sierpilin i stojący obok niego Sińcow, jak wszyscy zresztą dokoła, patrzyli na nią z podziwem i serdecznością. Ich zdziwienie i serdeczność jeszcze bardziej się wzmogły, kiedy lekarka żując skórkę od chleba zaczęła opowiadać o sobie.
O wszystkim, co się jej wydarzyło, mówiła jak o łańcuchu prac, z których każdą koniecznie trzeba było wykonać. Opowiadała, jak ukończyła instytut stomatologiczny, potem zaczęto brać komsomołki do armii, więc oczywiście poszła. Potem wyjaśniło się, że podczas wojny nikt zębów nie leczy, wobec czego przekształciła się z dentystki w pielęgniarkę, gdyż niepodobna było pozostać bezczynnie. Kiedy podczas bombardowania zginął lekarz, zastępowała go, bo ktoś musiał go zastąpić. Osobiście pojechała na tyły po niezbędne lekarstwa. Pułk miał niewielkie zapasy. Kiedy do wsi, gdzie zanocowała, wdarli się Niemcy, oczywiście wyszła stamtąd razem ze swoimi, gdyż nie mogła przecież pozostać z Niemcami. A potem, kiedy natknęli się na niemiecki patrol i zaczęła się strzelanina, to
142 na przedzie został ranny żołnierz. Głośno jęczał, więc
poczołgała się, by go opatrzyć, i nagle tuż przed nią wyskoczył z krzaków duży Niemiec. Wyciągnęła nagan i zabiła go. Nagan był tak ciężki, że strzelając musiała go trzymać oburącz. Opowiadała to wszystko po dziecinnemu szybko; potem, zjadłszy skórkę chleba, usiadła na pieńku i zaczęła szperać w torbie sanitarnej. Z początku wyciągnęła kilka opatrunków osobistych, następnie malutką, czarną, lakierowaną damską torebkę. Sińcow, oparty o sąsiednie drzewo, z wysokości swego wzrostu zobaczył, że ma w torbie puderniczkę i czarną od kurzu pomadkę. Wepchnąwszy głębiej puderniczkę i pomadkę, by nikt nie zobaczył, wyjęła lusterko i zdjąwszy furażerkę zaczęła rozczesywać dziecinne, miękkie jak puch włosy. — To jest kobieta! — powiedział Sierpilin, kiedy maleńka lekarka rozczesawszy włosy i obejrzawszy otaczających ją mężczyzn jakoś nieznacznie odeszła i znikła w lesie. — To jest kobieta — powtórzył, klepnąwszy po ramieniu Szmakowa, który dopędził kolumnę i przysiadł się do nich. — Uśmiechnął się szeroko, błysnąwszy metalowymi zębami, położył się na wznak, przymknął oczy i natychmiast zasnął.
Sińcow zsunął się plecami po pniu sosny i przykucnął pod nią; popatrzył na Sierpilina i słodko, po dziecinnemu ziewnął.
— Jesteście żonaci? — spytał go Szmakow. Sińcow kiwnął głową i odganiając sen spróbował wyobrazić sobie, jakby to wyglądało, gdyby Masza przeforsowała w Moskwie swój zamiar wspólnego wyjazdu na wojnę. Wysiedliby razem z pociągu w Borysowie... I co dalej? Tak, trudno było sobie to wyobrazić... A jednak w głębi duszy wiedział, że w tym gorzkim dniu pożegnania ona miała rację, a nie on.
Siła nienawiści do Niemców, która zrodziła się w nim po wszystkich przeżyciach, starła wiele granic istniejących przedtem w jego świadomości. Wyobrażenie o szczęśliwej przyszłości już dawno nie istniało dla niego bez myśli o konieczności zniszczenia hitlerowców. Dlaczego więc właściwie Masza nie mogła odczuwać tego samego? Dlaczego chciał pozbawić ją tego prawa, którego nie
143
pozwoliłby sobie odebrać? A niechby ktoś spróbował odebrać to prawo tej małej lekarce!
— Dzieci macie? — wpadł mu w tok myśli Szmakow.
Sińcow, który przez cały ten miesiąc uporczywie przekonywał siebie, że wszystko jest w porządku i że córka już dawno jest w Moskwie, opowiedział pokrótce, co wydarzyło się w jego rodzinie. Im uparciej przekonywał siebie, że wszystko jest dobrze, tym słabiej w to wierzył.
Szmakow spojrzał mu w twarz i zrozumiał, że lepiej było nie zadawać tego pytania.
— Dobra, śpijcie — powiedział — postój krótki, nie zdąży się wam nawet coś przyśnić.
Jaki tam teraz sen! gniewnie pomyślał Sińcow. Ale posiedziawszy chwilę z otwartymi oczami nagle dziobnął nosem w kolano, drgnął, znowu otworzył oczy, chciał coś powiedzieć do Szmakowa — i zasnął kamiennym snem.
Szmakow z zazdrością popatrzył na niego, zdjął okulary i zaczął przecierać palcami oczy. Oczy bolały go od bezsenności. Zdawało mu się, że dzienne światło kłuje nawet przez zmrużone powieki, ale sen nie nadchodził.
W ciągu ostatnich dni Szmakow widział tylu martwych rówieśników zabitego syna, że ojcowski ból, siłą woli wtłoczony w głąb duszy, wynurzył się z tych głębi i rozrósł, obejmując już nie tylko syna, lecz i tych innych, co zginęli na jego oczach, i nawet tych, których śmierci nie widział, lecz tylko
o niej wiedział. Uczucie to wciąż narastało i wreszcie stało się tak wielkie, że z bólu przekształciło się w gniew, który dusił teraz Szmakowa. Siedział
i myślał o hitlerowcach, którzy na wszystkich drogach wojny żelazną stopą zadeptywali na śmierć tysiące rówieśników jego syna — jednego po drugim, życie po życiu. Znienawidził tych Niemców tak, jak kiedyś nienawidził białych. Większej miary nienawiści nie znał, na pewno nie istniała w naturze.
Jeszcze wczoraj wydanie rozkazu rozstrzelania niemieckiego lotnika kosztowało go dużo wysiłku; dziś po dramatycznych scenach przeprawy, kiedy hitlerowcy 144 jak rzeżnicy rąbali z pistoletów maszynowych. wodę dookoła głów tonących i rannych, ale jeszcze nie dobitych ludzi, w jego duszy zbudziło się coś, co do tej chwili drzemało w niej tylko, i poprzysiągł sobie nie oszczędzać tych morderców nigdzie, w żadnych okolicznościach, ani na wojnie, ani po wojnie. Nigdy!
Zapewne teraz, kiedy o tym myślał, na jego zazwyczaj spokojnej twarzy dobrego z natury, niemłodego inteligenta zjawił się wyraz tak niezwykły, że nagle usłyszał głos Sierpilina:
— Siergieju Nikołajewiczu, co ci jest? Stało się co? Sierpilin leżał na trawie i patrzył na niego szeroko otwartymi oczami.
- Absolutnie nic — Szmakow włożył okulary i twarz jego przybrała zwykły wyraz.
— No, jeżeli nic, to powiedz, która godzina? Czy to już nie czas na nas? Bo nie chce mi się niepotrzebnie poruszać kończynami — zażartował. Szmakow spojrzał na zegarek i powiedział, że do końca postoju zostało siedem minut.
— Wobec tego jeszcze pośpię. — Sierpilin zamknął oczy.
Po godzinnym wypoczynku, którego Sierpilin — pomimo iż ludzie byli strasznie zmęczeni — nie pozwolił przedłużyć ani o minutę, ruszono dalej, stopniowo skręcając na południowy wschód. Przed wieczornym postojem przyłączyło się do oddziału ze trzydziestu wałęsających się po lesie żołnierzy. Ze swojej dywizji nikogo więcej nie spotkali. Wszyscy byli z sąsiedniej dywizji, stojącej bardziej na południe, wzdłuż lewego brzegu Dniepru, z różnych pułków, batalionów i pododdziałów tyłowych. Chociaż wśród nich znalazło się trzech lejtnantów i jeden starszy politruk, nikt nie miał pojęcia, ani gdzie mieści się sztab dywizji, ani w jakim kierunku odszedł. Niemniej z oderwanych i często sprzecznych opowiadań można było odtworzyć ogólny obraz katastrofy, jaka ich spotkała. Sądząc z nazw miejscowości, z których szli okrążeni, gdy Niemcy przełamali obronę, dywizja rozciągała się na odcinku długości prawie trzydziestu kilometrów. W dodatku nie zdążyła czy też nie potrafiła umocnić się jak należy. Niemcy zrobili na nią potężny nalot. Bombardowali dwadzieścia
145
godzin z rzędu, a potem, rzuciwszy na tyły dywizji kilka desantów, zniszczyli łączność i zakłócili dowodzenie, a jednocześnie pod osłoną lotnictwa od razu w trzech miejscach rozpoczęli przeprawę przez Dniepr. Oddziały dywizji zostały zgniecione, miejscami uciekły, miejscami biły się zawzięcie, ale to nie mogło już zmienić ogólnego biegu spraw. Ludzie w tej dywizji szli niewielkimi grupami po dwóch, po trzech. Połowa miała broń, a połowa jej nie miała. Sierpilin porozmawiał z nimi, wszystkich włączył do kolumny, przemieszał z własnymi żołnierzami; nie uzbrojonych pozostawił bez broni mówiąc, że sami będą musieli zdobyć ją w walce, gdyż nie ma dla nich zapasowej. Rozmawiał z ludźmi twardo, ale nie urażając ich ambicji. Tylko starszemu politrukowi, który się usprawiedliwiał, że aczkolwiek szedł bez broni, ale miał mundur i legitymację partyjną, Sierpilin zgryźliwie dociął, iż komunista na froncie ma chronić broń na równi z legitymacją.
— Nie na golgotę idziemy, drogi towarzyszu — dodał — lecz walczymy. To, że lżej by wam było, gdyby hitlerowcy postawili was pod murek, niż gdybyście mieli własnymi rękami zrywać gwiazdy komisarskie, przemawia za tym, że macie sumienie. Ale dla nas tego za mało. Nie my chcemy stawać pod murkiem, lecz stawiać tam hitlerowców, a bez broni tego się nie dokona. Tak to wygląda! Idźcie do szeregu i spodziewam się, że będziecie pierwszym, który zdobędzie sobie broń w walce. Kiedy starszy politruk, zmieszany, odszedł parę kroków, Sierpilin zawrócił go i odczepiwszy jeden z dwóch wiszących u pasa granatów-cytrynek podał mu go na dłoni.
— Weźcie na początek.
Sińcow, który w charakterze adiutanta zapisywał w notesie nazwiska, stopnie i numery jednostek, w milczeniu podziwiał niewyczerpany zasób cierpliwości i spokoju, z którym Sierpilin rozmawiał z ludźmi.
Trudno jest wniknąć w duszę ludzką, ale ostatnio nieraz mu się wydawało, że Sierpilin nie zna strachu przed śmiercią. Na pewno było inaczej, ale 146 takie to robiło wrażenie.
Przez cały ten czas Sierpilin nie udawał, że nie rozumie, dlaczego ludzie się boją, dlaczego uciekają, gubią się, rzucają broń. Przeciwnie, odważnie dawał im wyczuć, że rozumie to, lecz jednocześnie wpajał przekonanie, że strach i klęska już są poza nimi. Tak było, ale już więcej nie będzie; stracili broń, lecz mogą ją zdobyć ponownie. Zapewne dlatego ludzie nie odchodzili od Sierpilina przygnębieni nawet wtedy, gdy rozmawiał z nimi ostro. Nie rozgrzeszał ich, ale i nie zwalał całej winy na ich barki. Czuli to i chcieli mu dowieść, że ma rację. Przed wieczornym postojem nastąpiło jeszcze jedno spotkanie, niepodobne do innych. Z patrolu bocznego, który posuwał się gąszczem lasu, przyszli sierżant i szeregowiec i przyprowadzili dwóch uzbrojonych ludzi. Jeden z nich to był szeregowiec, niski, w wyświechtanej skórzanej kurtce włożonej na bluzę i z karabinem na ramieniu. Drugi — wysoki, przystojny mężczyzna około czterdziestki, z dużym orlim nosem i widoczną spod furażerki szlachetną siwizną, co nadawało większej powagi jego doćć młodej, gładkiej twarzy. Miał na sobie dobre bryczesy, na nogach chromowe buty, na ramieniu nowiutką pepeszę z okrągłym magazynkiem, furażerkę miał jednak brudną, wyszmelcowaną i tak samo brudną i zatłuszczoną, źle leżącą żołnierską bluzę, nie zapiętą u szyi i za krótką w rękawach.
— Towarzyszu kombrigu — zameldował sierżant podchodząc do Sierpilina z tymi dwoma ludźmi, zerkając wciąż na nich i trzymając karabin w pogotowiu— przyprowadziłem zatrzymanych. Przyprowadziłem pod konwojem, ponieważ nie chcieli się tłumaczyć, a również ze względu na ich wygląd. Nie rozbrajaliśmy ich, gdyż odmówili oddania broni, a my nie chcieliśmy bez potrzeby otwierać ognia w lesie.
- Zastępca szefa oddziału operacyjnego sztabu armii, pułkownik Baranow — przerywanym głosem, salutując i prężąc się przed Sierpilinem i stojącym obok niego Szmakowem, gniewnie, z nutką urazy powiedział człowiek z pistoletem maszynowym.
— Przepraszam! — usłyszawszy to zasalutował sierżant, który ich przyprowadził.
- A dlaczego przepraszacie? — odwrócił się do niego 147
Sierpilin. — Słusznie postąpiliście, żeście ich zatrzymali, i słusznie, żeście przyprowadzili do mnie. Postępujcie tak w dalszym ciągu. Możecie odejść!
— Poproszę o dokumenty — zwolniwszy sierżanta zwrócił się z kolei do pułkownika, nie wymieniając jego stopnia.
Pułkownik drgnął i uśmiechnął się niepewnie. Sińcow zrozumiał, że ten człowiek na pewno znał Sier-pilina, ale dopiero w tej chwili go poznał i jest zaskoczony spotkaniem.
Tak też było. Zatrzymany mężczyzna, który się przedstawił jako pułkownik Baranow, rzeczywiście miał to nazwisko i stopień, jakie wymienił, gdy go doprowadzono do Sierpilina. Był tak daleki od myśli, że tu, w lesie, w wojskowym mundurze, w otoczeniu innych oficerów może spotkać Sierpilina, iż w pierwszej chwili stwierdził tylko, że wysoki kom-brig z niemieckim pistoletem maszynowym na ramieniu bardzo mu kogoś przypomina.
— Sierpilin! — zawołał rozkładając ręce. Mógł to być gest wywołany niesłychanym zdumieniem lub też chęcią uściskania Sierpilina.
— Tak, jestem kombrigiem Sierpilinem — dziwnie oschłym, drewnianym głosem odrzekł Sierpilin. — Dowodzę powierzoną mi dywizją. Ale na razie nie wiem, kim wy jesteście. Okażcie dokumenty!
— Sierpilin, jestem Baranow. Czyś ty zwariował?
— Po raz trzeci proszę o okazanie dokumentów — powtórzył Sierpilin wciąż tym samym drewnianym głosem.
— Nie mam dokumentów — po długiej pauzie powiedział Baranow.
— Jak to?
— Tak się złożyło, że przypadkiem zgubiłem... pozostawiłem w swojej bluzie, kiedy zamieniałem ją na tę... żołnierską. — I Baranow obmacał palcami zatłuszczoną, nie dopasowaną, ciasną bluzę.
— Zostawiliście dokumenty w swojej bluzie? A pułkownikowskie odznaki także zostały na tamtej bluzie?
— Tak — westchnął Baranow.
— Więc na jakiej podstawie mam uwierzyć, że jesteście zastępcą szefa oddziału operacyjnego armii,
148 pułkownikiem Baranowem?
— Ależ mnie znasz, pracowaliśmy przecież razem w akademii! — wybełkotał całkiem speszony Baranow.
— Powiedzmy, że tak — bynajmniej nie łagodniejszym tonem, wciąż z tą samą suchą bezwzględnością, nie znaną Sincowowi, powiedział Sierpilin. — Ale gdybyście spotkali nie mnie, lecz kogoś innego, to kto mógłby potwierdzić waszą tożsamość, Istopień i stanowisko?
— Ten właśnie — Baranow wskazał na stojącego opodal szeregowca w skórzanej kurtce. — To mój kierowca.
— A wy macie dokumenty, towarzyszu? — nie patrząc na Baranowa zwrócił się Sierpilin do żołnierza.
— Mam... — żołnierz na sekundę zawahał się, nie od razu orientując się, jak ma tytułować Sierpilina.
— Mam, towarzyszu generale! — rozpiął kurtkę, wyjął z kieszeni bluzy zawiniętą w szmatkę książeczkę wojskową i podał Sierpilinowi.
— Czerwonoarmista Piotr Iljicz Zołotariow — głośno czytał Sierpilin. — Jednostka wojskowa 22/14. W porządku. — Oddał żołnierzowi książeczkę. — Powiedzcie, towarzyszu Zołotariow, czy możecie potwierdzić tożsamość, stopień i stanowisko tego człowieka, z którym was zatrzymano? — i dalej nie odwracając się do Baranowa wskazał na niego palcem.
— Tak jest, towarzyszu generale. To jest rzeczywiście pułkownik Baranow, a ja jestem jego kierowcą.
— Więc stwierdzacie, że to wasz dowódca?
— Tak jest, towarzyszu generale!
— Przestań się znęcać, Sierpilin! — nerwowo krzyknął Baranow.
Ale Sierpilin nawet nie zwrócił oczu w jego stronę.
— Dobrze, że chociaż wy możecie stwierdzić tożsamość waszego dowódcy, bo mógłbym go łatwo rozstrzelać. Dokumentów nie ma, dystynkcji nie ma, bluza cudza, buty i bryczesy oficerskie... — głos Sierpilina z każdym zdaniem stawał się coraz bardziej szorstki. — W jakich okolicznościach znaleźliście się tutaj? — spytał po pauzie.
— Zaraz ci wszystko opowiem... — zaczął Baranow,
149
ale Sierpilin, tym razem zrobiwszy pół obrotu, przerwał mu:
— Na razie was nie pytam. Mówcie!... — znowu odwrócił się do szeregowca.
Szeregowiec, z początku jąkając się, potem coraz pewniej, usiłując nic nie pominąć, zaczął opowiadać, jak przed trzema dniami przyjechali z armii do sztabu dywizji i zanocowali, jak rano pułkownik poszedł do sztabu, a tymczasem od razu zaczęło się bombardowanie. Wkrótce pewien kierowca, który przyjechał z tyłów, powiedział, że Niemcy wysadzili tam desant. Słysząc to, na wszelki wypadek wyprowadził na drogę samochód. A jeszcze po godzinie przybiegł pułkownik, pochwalił go, że ma samochód gotowy, wskoczył i kazał jak najszybciej wracać do Czausów. Kiedy wyjechali na szosę, rozległa się gęsta strzelanina, skręcili w polną drogę, pojechali kawałek, ale znowu usłyszeli strzelaninę i na skrzyżowaniu zobaczyli niemieckie czołgi. Wówczas skręcili w głuchą leśną drogę, z niej zaś prosto w las, gdzie pułkownik kazał zatrzymać samochód.
Opowiadając to żołnierz spoglądał czasami spod oka na swego pułkownika, jakby szukając potwierdzenia; ten milczał z nisko opuszczoną głową. Dla niego zaczynał się teraz najtrudniejszy moment — rozumiał to.
— Kazał zatrzymać samochód... — powtórzył Sierpilin ostatnie słowa żołnierza. — I co dalej?
— Potem towarzysz pułkownik kazał mi wyjąć spod siedzenia moją starą bluzę i furażerkę. Właśnie niedawno otrzymałem nowe umundurowanie, więc starą bluzę i furażerkę schowałem, żeby były pod ręką na wszelki wypadek, gdybym musiał włazić pod samochód. Towarzysz pułkownik zdjął swoją bluzę i czapkę i włożył moją furażerkę i bluzę, mówiąc, że teraz trzeba będzie pieszo wydostać się z okrążenia, po czym kazał mi oblać samochód benzyną i podpalić. Ale ja — kierowca zająknął się — ja, towarzyszu generale, nie wiedziałem, że towarzysz pułkownik zostawił dokumenty w bluzie. Gdybym wiedział, tobym mu przypomniał. A tak... to razem z samochodem podpaliłem.
150 Widocznie czuł się winny.
Sierpilin wzdrygnął się.
— Słyszycie, Baranow? — odwrócił się do niego. — Żołnierz żałuje, że nie przypomniał wam o dokumentach. — W jego głosie zabrzmiała ironia. — Ciekawe, co by się stało, gdyby wam o nich przypomniał? — Znowu odwrócił się do kierowcy. — Co było dalej?
— Dalej, kryjąc się, szliśmy dwa dni, póki was nie spotkaliśmy...
— Dziękuję wam, towarzyszu Zołotariow — powiedział Sierpilin. — Wpisz go na listę, Sińcow. Dogońcie kolumnę i zajmijcie miejsce w szeregu. Żywność otrzymacie na postoju.
Kierowca ruszył, potem zatrzymał się i pytająco spojrzał na swego pułkownika, ale ten stał po dawnemu z wbitymi w ziemię oczami.
— Idźcie! jesteście wolni — rozkazał Sierpilin. Kierowca odszedł. Zapadła pełna napięcia cisza.
— Dlaczego wypytywaliście go przy mnie? Moglibyście mnie samego spytać, nie kompromitując wobec szeregowca.
— A ja spytałem dlatego, że więcej wierzę opowiadaniu szeregowca z książeczką wojskową niż opowiadaniu przebranego pułkownika bez dystynkcji i dokumentów — odpowiedział Sierpilin. — Teraz mam przynajmniej jasny obraz sytuacji. Przybyliście do dywizji z rozkazem zbadania, jak zostały wykonane rozkazy dowódcy armii. Tak czy nie?
— Tak — uparcie patrząc w ziemię przyznał Baranow.
— A zamiast tego daliście drapaka przy pierwszym niebezpieczeństwie! Rzuciliście wszystko, i w nogi! Tak czy nie?
— Niezupełnie — zawahał się Baranow.
— Niezupełnie? A jak?
Baranow milczał. Czuł się bardzo obrażony, ale nie miał nic do powiedzenia.
— Ja go skompromitowałem wobec szeregowca! Słyszysz, Szmakow? — Sierpilin odwrócił się do Szmakowa. — Śmiechu warte! Stchórzył, zdjął przy szeregowcu bluzę oficerską, porzucił dokumenty, a okazuje się, że ja go skompromitowałem. Nie ja was skompromitowałem wobec szeregowca, lecz wy haniebnym swym zachowaniem skompromitowaliście 151
152
w oczach szeregowca kadrę oficerską armii! Jeżeli mnie pamięć nie myli, byliście członkiem partii; czy i legitymację partyjną spaliliście?
— Wszystko się spaliło — Baranow rozłożył ręce.
— Mówicie, że niechcący zapomnieliście o dokumentach w bluzie? — cicho wtrącił po raz pierwszy Szmakow, któremu ze złości zbladły policzki.
— Przypadkowo — odpowiedział Baranow.
— A według mnie kłamiecie. Według mnie, gdyby wam kierowca o nich przypomniał, to i tak pozbylibyście się ich przy pierwszej sposobności.
— Po co? — spytał Baranow.
— To już wy lepiej wiecie.
— Przecież szedłem z bronią.
- Jeżeli spaliliście legitymację partyjną, kiedy prawdziwego niebezpieczeństwa nawet blisko nie było, to broń rzucilibyście przy pierwszym spotkaniu z Niemcem.
— Broń zatrzymał dlatego, bo się bał wilków w lesie — powiedział z ironią Sierpilin.
— Na Niemców zostawiłem broń, na Niemców! — krzyknął nerwowo Baranow.
— Nie wierzę — pokręcił głową Sierpilin. — Wy, oficer sztabu, mieliście pod ręką całą dywizję, aleś-cie z niej zwiali! Więc jak moglibyście sami walczyć z Niemcami?
— Fiodorze Fiodorowiczu, o czym tu długo gadać? Nie jestem dzieckiem, wszystko rozumiem — raptem cicho powiedział Baranow.
Ale ta właśnie nagła zmiana tonu u człowieka, który przed chwilą uważał za wskazane usprawiedliwiać się zażarcie, a potem niespodziewanie postanowił, że będzie korzystniej uderzyć w pokorę, wzmogła nieufność Sierpilina.
— Co rozumiecie? — spytał ostro.
— Swoją winę. Zmyję ją krwią. Dajcie mi kompanię, choćby tylko pluton. Szedłem ostatecznie nie do Niemców, lecz do swoich. W to chyba możecie uwierzyć?
- Nie wiem — odpowiedział Sierpilin. — Według mnie nigdzie nie szliście. Po prostu zależnie od okoliczności, jak wypadnie...
— Przeklinam tę godzinę, kiedy spaliłem dokumenty, żałuję... — znowu zaczął Baranow, ale Sierpilin
mu przerwał.
— W to, że teraz żałujecie, wierzę. Żałujecie, żeście się pospieszyli, bo natrafiliście na swoich; gdyby jednak wypadło inaczej, to nie wiem, czy żałowalibyście. No jak, komisarzu — zwrócił się do Szmakowa — damy temu byłemu pułkownikowi kompanię?
— Nie! — powiedział Szmakow.
— Pluton?
— Nie! — powtórzył Szmakow.
— Według mnie także nie. Po tym, co zaszło, raczej powierzyłbym waszemu kierowcy dowództwo nad wami niż wam nad nim — powiedział Sierpilin i po raz pierwszy nieco łagodniej zwrócił się do Baranowa: — Idźcie do szeregu z tym waszym nowiutkim automatem i, jak mówiliście, spróbujcie zmyć winę krwią... Niemców — dorzucił po pauzie.
— A jeżeli zajdzie potrzeba, to i swoją. Na mocy władzy posiadanej przeze mnie i komisarza jesteście zdegradowani do stopnia szeregowca do czasu, aż nawiążemy kontakt z naszymi wojskami. Tam wytłumaczycie się ze swego postępowania, my zaś
— z naszej samowoli.
— To wszystko? Więcej nie macie mi nic do powiedzenia? — podnosząc na Sierpilina zły wzrok spytał Baranow.
Jakiś skurcz przebiegł po twarzy Sierpilina przy tych słowach; na sekundę zamknął nawet oczy, by ukryć ich wyraz.
— Podziękujcie, że was za tchórzostwo nie rozstrzelano — wyręczając Sierpilina uciął Szmakow.
— Sińcow — powiedział Sierpilin otwierając oczy
— wpiszcie na listę oddziału szeregowca Baranowa. Idźcie z nim —• kiwnął głową w stronę Baranowa
- do lejtnanta Choryszewa i powiedzcie mu, że szeregowiec Baranow został przekazany do jego dyspozycji.
— Ty rozkazujesz, Fiodorze Fiodorowiczu. Wszystko wykonam, ale nigdy ci tego nie zapomnę! Sierpilin założył ręce do tyłu, zaciskając je, aż chrupnęły w kiściach.
— Chodźmy — zwrócił się Sińcow do Baranowa. Zaczęli doganiać kolumnę, która poszła naprzód. Szmakow uważnie spojrzał na Sierpilina. Zdenerwowany 153 tym, co zaszło, czuł, że Sierpilin wstrząśnięty jest jeszcze bardziej. Widocznie kombrig ciężko przeżywał haniebne zachowanie się starego towarzysza broni, o którym dawniej miał zapewne całkiem inne, wysokie mniemanie.
— Fiodorze Fiodorowiczu!
- Co? — Sierpilin drgnął, jakby nagle obudzony. Zagłębił się w myślach i zapomniał, że Szmakow idzie obok niego.
— Dlaczegoś się tak zdenerwował? Długo razem służyliście? Dobrze go znałeś?
Sierpilin spojrzał na Szmakowa roztargnionym wzrokiem i odpowiedział wymijająco, czym bardzo zdziwił komisarza:
— A czy to mało ludzi znało się w życiu? Przyspieszmy lepiej kroku przed postojem. Szmakow nie lubił się narzucać, więc zamilkł. Szli obok siebie, aż do postoju nie mówiąc już ani słowa, każdy zajęty własnymi myślami.
Szmakow nie zgadł. Chociaż Baranow rzeczywiście wykładał w akademii wraz z Sierpilinem, to Sierpilin nie tylko nie był o nim dobrego zdania, lecz wręcz przeciwnie, uważał Baranowa za nie pozbawionego zdolności karierowicza, dbającego wyłącznie o własny awans, a nie o dobro wojska. Wykładając w akademii, Baranow gotów był dziś popierać jedną doktrynę, a jutro inną, nazywając białe czarnym, a czarne białym. Zręcznie dostosowując się do tego, co, jak mu się zdawało, mogło podobać się „górze", nie gardził popieraniem nawet niewątpliwych błędów, opartych na nieznajomości faktów, które sam znał doskonale.
Konikiem jego były referaty i wypowiedzi na temat armii przypuszczalnych nieprzyjaciół. Wynajdując ich rzeczywiste i urojone słabe strony, zawsze przypochlebnie przemilczał wszystkie mocne i niebezpieczne. Sierpilin, pomimo że w owych czasach rozmowy na te tematy były bardzo trudne, dwukrotnie zwymyślał Baranowa w cztery oczy, a za trzecim razem publicznie.
Przypomniano mu to w całkiem niespodziewanych okolicznościach i Bóg tylko wie, ile wysiłku kosztowało go, aby teraz podczas rozmowy z Baranowem 154 powstrzymać się od wygarnięcia mu tego
wszystkiego, co nagle ożyło w jego duszy. Nie wiedział, czy ma rację w ten sposób kwalifikować postępek Baranowa, wiedział za to dobrze, że teraz nie czas i nie miejsce na wspomnienia dobre czy złe...
Najtrudniejszym momentem podczas ich rozmowy był ten, kiedy Baranow nagle spojrzał mu pytająco i ze złością w oczy. Wytrzymał i to spojrzenie i Baranow odszedł uspokojony, jak można było wywnioskować z jego bezczelnego pożegnania. Cóż, niech i tak będzie! On nie chce i nie może mieć żadnych osobistych porachunków z podległym mu szeregowcem Baranowem. Jeżeli będzie się bić odważnie, Sierpilin podziękuje - mu przed frontem; jeżeli uczciwie złoży głowę, Sierpilin zamelduje o tym, gdzie należy; jeżeli stchórzy i ucieknie, Sierpilin każe go rozstrzelać tak samo, jak kazałby rozstrzelać każdego innego. To wszystko jest słuszne. Ale jaki ciężar ma na duszy! Postój zrobili koło pierwszej napotkanej w lesie zagrody. Na skraju zaoranego pod ogród pustkowia stała stara chałupa leśnika... Tuż w pobliżu znajdowała się studnia, z której znużeni upałem ludzie bardzo się ucieszyli.
Sińcow odprowadził Baranowa do Choryszewa i wszedł do leśniczówki. Składała się z dwóch izb. Drzwi do drugiej były zamknięte. Dolatywał stamtąd przeciągły kobiecy płacz i lament. Pierwszy pokój o ścianach z okrąglaków był wyklejony pożółkłymi gazetami. W prawym rogu wisiał ołtarzyk z ubogimi ikonami. Na szerokiej ławie obok dwóch oficerów, którzy weszli do chałupy przed Sincowem, nieruchomo i milcząco siedział surowy osiemdziesięcioletni starzec ubrany bardzo czysto — w białej koszuli i białych portkach. Całą twarz miał zbrużdżoną zmarszczkami, głębokimi jak pęknięcia, a na chudej szyi wisiał na wytartym mosiężnym łańcuszku krzyżyk.
Drobna, żwawa babinka, zapewne rówieśnica starca, ale sprawiająca wrażenie znacznie młodszej dzięki żwawości, z jaką się poruszała, powitała Sincowa niskim pokłonem, zdjęła z zakrytej ręcznikiem półki jeszcze jedną szklankę i postawiła przed nim na stole, gdzie już stały dwie szklanki
155
156
i skopek. Przed przyjściem Sincowa babina częstowała gości mlekiem.
Sińcow spytał, czy nie dałoby się czegoś zdobyć do zjedzenia dla dowódcy i komisarza dywizji, dodając, że chleb mają własny.
— Czymże mogłabym ich poczęstować? Chyba mleczkiem? — babina z .ubolewaniem rozłożyła ręce. — Albo może w piecu napalę i kartofli ugotuję, skoro macie czas.
Sińcow nie wiedział, czy starczy im czasu, ale na wszelki wypadek poprosił o ugotowanie ziemniaków.
— Mam jeszcze stare kartofle, zeszłoroczne — powiedziała staruszka i zaczęła krzątać się koło pieca. Sińcow napił się mleka z zimnej, połyskującej niebieskawo szklanki. Miał ochotę jeszcze się napić, ale zajrzawszy do skopka, w którym zostało mniej niż połowa, zawahał się. Obaj oficerowie również zrezygnowali z drugiej szklanki mleka, pożegnali się i wyszli. Sińcow pozostał z babiną i starcem. Pokręciwszy się koło pieca i podłożywszy smolnych drzazg pod drwa, babka wyszła do sąsiedniego pokoju i po chwili wróciła z zapałkami. Za każdym razem, kiedy otwierała i zamykała drzwi, głośny żałosny płacz dobiegał z tamtego pokoju.
— Kto tam u was tak płacze? — spytał Sińcow.
— Dunka lamentuje — powiedziała babina — wnuczka. Chłopca jej zabili. Miał sztywną rękę, to go do wojska nie wzięli. Pędzono z Nielidowa stado kołchoźne, on poszedł za stadem, a kiedy przechodzili przez szosę, bomba go trafiła. Dunka już drugi dzień zawodzi... — dodała.
Podpaliła łuczywo, postawiła na ogniu żelazny garnek z kartoflami, zapewne już wcześniej dla siebie umytymi, potem usiadła obok swego starego na ławie i oparłszy się łokciami o stół, zasmęciła się.
— Wszyscy moi na wojnie — powiedziała patrząc na Sincowa. — Synowie na wojnie, wnuki na wojnie. A czy Niemiec tu prędko przyjdzie?
— Nie wiem — odrzekł Sińcow.
- Bo ludzie z Nielidowa powiedzieli, że Niemiec jest już w Czausach.
— Nie wiem — znowu odrzekł Sińcow, bo rzeczywiście nie wiedział.
— Pewno tak jest — powiedziała starowina. — Stada już od pięciu dni pędzą. Na próżno by tego nie robili. I my — wskazała suchą ręką na skopek
— ostatnie mleko pijemy. Także oddaliśmy krowę. Niech pędzą, da Bóg, może kiedyś z powrotem przygonią. Sąsiadka powiada, że w Nielidowie mało ludzi zostało. Wszyscy uciekają...
Podczas gdy to mówiła, stary siedział i milczał. Przez cały czas nie wyrzekł ani słowa. Był bardzo stary i zdawało się, że chciał umrzeć nie czekając, aż Niemcy wejdą do jego chałupy w ślad za tymi ludźmi w ^mundurach Armii Czerwonej. Taki smutek ogarniał człowieka na jego widok, taka rozpacz brzmiała w zawodzącym kobiecym szlochu za ścianą, że Sińcow nie wytrzymał; wyszedł mówiąc, że wkrótce wróci.
Ledwie zszedł z ganku, zobaczył podchodzącego Sierpilina.
— Towarzyszu kombrigu... — zaczął, ale wyprzedziła go mała lekarka, która podbiegła do Sierpilina i ze zdenerwowaniem oświadczyła, że pułkownik Zajczykow prosi natychmiast do siebie.
— Potem wstąpię, jeśli zdążę — machnął ręką Sierpilin w odpowiedzi na zaproszenie Sincowa do chałupy i ciężkim krokiem powlókł się za małą lekarką.
Zajczykow leżał na noszach w cieniu pod gęstymi krzakami leszczyny. Przed chwilą napojono go wodą. Na pewno łykał ją z trudem. Kołnierz bluzy i ramiona miał mokre.
— Jestem, Mikołaju Pietrowiczu — powiedział Sierpilin siadając na ziemi obok Zajczykowa. Zajczykow otwierał oczy tak wolno, jakby i ten ruch wymagał od niego niesłychanego wysiłku.
— Posłuchaj, Fiedia — szepnął zwracając się po raz pierwszy do Sierpilina po imieniu. — Zastrzel mnie. Nie mam już siły cierpieć, zrób mi tę przysługę.
— Nie mogę — odrzekł Sierpilin i głos mu zadrżał.
— Gdybym tylko sam się męczył, to jeszcze... ale dla wszystkich jestem ciężarem — powiedział Zajczykow, z trudem wymawiając każde słowo.
— Nie mogę! — powtórzył Sierpilin.
— To daj mi pistolet, sam się zastrzelę.
157
Sierpilin milczał.
— Boisz się odpowiedzialności?
__Nie wolno ci się zastrzelić — opanował się wreszcie Sierpilin. — Nie masz prawa. To źle podziała na ludzi. Gdybyśmy szli tylko we dwójkę... Nie dokończył zdania, ale umierający Zajczykow nie tylko zrozumiał, lecz i uwierzył, że gdyby byli we dwóch, Sierpilin nie odmówiłby mu prawa odebrania sobie życia.
— Ach, jak ja się męczę — powiedział przymykając oczy. — Jak się męczę, Sierpilin, gdybyś wiedział! Sił mi już brak. Uśpij mnie, każ lekarce, żeby mnie uśpiła. Prosiłem, to powiada, że nie ma czym. Sprawdź, może kłamie.
Znowu leżał bez ruchu z zamkniętymi oczami i zaciśniętymi wargami. Sierpilin wstał, odszedł parę kroków i przywołał lekarkę.
— Nie ma nadziei? — spytał cicho. Plasnęła w malutkie dłonie.
— Po co pytacie? Już trzy razy myślałam, że umarł. Zostało mu życia zaledwie na parę godzin.
— Czy macie coś, aby go uśpić? — cicho, lecz zdecydowanie spytał Sierpilin.
— Tego mi nie wolno robić! — zawołała.
— Wiem, że nie wolno, ale na moją odpowiedzialność — powiedział Sierpilin. — Macie czy nie macie?
— Nie mam — powiedziała lekarka i odniósł wrażenie, że nie kłamie.
— Nie mogę patrzeć, jak ten człowiek się męczy.
— A myślicie, że ja mogę? — niespodziewanie rozpłakała się po dziecinnemu lekarka, rozmazując łzy po twarzy.
Sierpilin odwrócił się od niej.
Znowu usiadł obok Zajczykowa i popatrzył na niego w milczeniu.
Twarz umierającego zatraciła dawną okrągłość i przez to odmłodniała, Sierpilin nagle przypomniał sobie, że Zajczykow jest o całe sześć lat młodszy od niego i pod koniec wojny domowej był jeszcze młodym dowódcą plutonu, kiedy Sierpilin już dowodził pułkiem. Wywołana wspomnieniem gorycz starszego człowieka, któremu na rękach umiera 158 młodszy, napełniła mu duszę. Ach, Zajczykow, Zaj-
czykow — myślał — nie byłeś ty orłem, kiedy odbywałeś u mnie staż. Służyłeś różnie — i lepiej, i gorzej od innych, zapewne odważnie walczyłeś potem podczas wojny fińskiej. Dwóch orderów darmo nie dają... I pod Mohylewem nie stchórzyłeś, nie straciłeś głowy, dowodziłeś, pókiś stał na nogach. A teraz oto leżysz i umierasz w lesie, i nigdy się nie dowiesz, kiedy i jak skończyła się ta wojna, na początku której spotkało cię takie nieszczęście.
— Żeby się chociaż numer dywizji zachował — nagle otwierając oczy i widząc siedzącego Sierpilina, szeptem powiedział Zajczykow.
Nie był nieprzytomny. Leżał i myślał o tym samym lub niemal o tym samym, co Sierpilin.
— A dlaczego nie miałby się zachować? — z przekonaniem powiedział Sierpilin. — Wyniesiemy sztandar, wyjdziemy z bronią, zameldujemy, jakeśmy wojowali. Nie splamiliśmy go i nie splamimy. Daję ci na to słowo komunisty...
— Wszystko by uszło — Zajczykow przymknął oczy
— tylko że bardzo mnie boli. Idź, masz swoje sprawy — powiedział cicho, z wysiłkiem i znowu zagryzł wargę.
O godzinie ósmej wieczorem oddział Sierpilina dotarł do południowo-wschodniego skraju lasu. Dalej
— sądząc z mapy — jeszcze ze dwa kilometry ciągnął się rzadki las, a za nim biegła szosa, której nie można było ominąć. Za szosą była wieś, pasmo ornej ziemi, i dopiero potem znowu lasy. Nie dochodząc do rzadkiego lasu, Sierpilin, w przewidywaniu walki i nocnego marszu od razu po walce, zarządził postój. Ludzie musieli się wzmocnić i wyspać. Wielu z nich już ledwo powłóczyło nogami, szli ostatkiem sił, wiedząc, że jeżeli do wieczora nie dojdą do szosy i nie przetną jej w nocy, to wszystkie ich poprzednie wysiłki pójdą na marne — będą musieli czekać do następnej nocy. Obszedłszy teren zajęty przez oddział, sprawdziwszy patrole i wyprawiwszy ku szosie zwiad, Sierpilin, czekając na jego powrót, postanowił sam odpocząć. Ale nie od razu mu się to udało. Ledwo wybrał miejsce na trawie pod cienistym drzewem, gdy Szmakow przysiadł się do niego i wsunął mu w rękę pożółkłą, na pewno od paru dni leżącą w lesie
159
niemiecką ulotkę, którą wyjął z kieszeni spodni.
— Masz, zapoznaj się z tym! Żołnierze znaleźli i przynieśli. Zapewne Niemcy zrzucają z samolotów.
Sierpilin przetarł klejące się z niewyspania oczy i przeczytał ulotkę dokładnie od początku do końca. Głosiła, że armia stalinowska została rozgromiona, że wzięto do niewoli sześć milionów ludzi, że wojska niemieckie zajęły Smoleńsk i podchodzą do Moskwy. Za tym następował wniosek: dalszy opór nie ma sensu. A za wnioskiem obietnica: „zachowanie życia dla każdego, kto sam się podda, nie wyłączając oficerów i pracowników politycznych". Jeńców mają karmić trzy razy dziennie i dać im warunki ogólnie przyjęte w świecie cywilizowanym. Na odwrotnej stronie ulotki był wydrukowany pełen rozmachu schemat; z miast były tam oznaczone tylko Mińsk, Smoleńsk i Moskwa, ale północna strzała, wytyczająca kierunek natarcia armii niemieckich, wybiegała daleko za Wołogdę, a południowa godziła ostrzem gdzieś między Penzę a Tambów. Środkowa strzała sięgała już prawie Moskwy — na zajęcie Moskwy autorzy ulotki jednak się nie zdecydowali.
— Taaak — ironicznie przeciągnął Sierpilin, złożył ulotkę na pół i zwrócił Szmakowowi. — A więc okazuje się, że i tobie, komisarzu, zapewniają życie. Więc może się poddamy, co?
— Nawet denikinowcy mądrzej fabrykowali takie świstki — odezwał się Szmakow i odwróciwszy się do Sincowa spytał, czy pozostały mu jeszcze zapałki. Sińcow wyciągnął z kieszeni pudełko i chciał podpalić podaną ulotkę nie czytając, ale Szmakow go powstrzymał.
— Przeczytaj, nie jest zaraźliwa.
Sińcow przeczytał ulotkę z obojętnością, która jego samego zdziwiła. Przedwczoraj i wczoraj z początku z karabinu, a potem z niemieckiego pistoletu maszynowego własnoręcznie zastrzelił dwóch hitlerowców. Może i więcej, ale dwóch na pewno. Chciał ich dalej zabijać i ta ulotka wcale go nie obchodziła. „Zachować życie dla każdego"... „dla każdego!" Tak 160 po rosyjsku się nie mówi, pomyślał i potarłszy kilka
razy zapałkę o zwilgotniałe pudełko, podpalił zwijające się w spirale rożki ulotki. Tymczasem Sierpilin, po żołniersku nie tracąc czasu, układał się na odpoczynek pod upatrzonym drzewem. Ku zdziwieniu Sincowa wśród niewielu naj-niezbędniejszych rzeczy w torbie polowej Sierpilina znalazła się złożona we czworo gumowa poduszeczka. Zabawnie wydymając chude policzki, nadmuchał ją i z rozkoszą podłożył pod głowę.
— Wszędzie wożę ją ze sobą. To prezent od żony
— powiedział z uśmiechem do patrzącego na te przygotowania Sincowa, nie dodał jednak, że po-duszeczka była mu szczególnie pamiętna: przysłana przed laty przez żonę, przejechała się z nim za krąg polarny i z powrotem.
Szmakow nie chciał się kłaść, póki będzie spał Sierpilin, ale ten go namówił.
— Tak czy owak, kolejno spać nam się dzisiaj nie uda. W nocy obaj musimy czuwać, bo możliwe, że wypadnie się bić. A bić się bez snu nikt nie może, nawet komisarze! Bądź więc łaskaw chociaż na godzinę zamknąć oczy jak kura na grzędzie. Sierpilin rozkazał, by go obudzono, gdy tylko wróci zwiad, i błogo wyciągnął się na trawie. Szmakow pokręcił się trochę z boku na bok i również zasnął. Sińcow, któremu Sierpilin nie dał żadnych rozkazów, z trudem przezwyciężył pokusę, by uczynić to samo. Gdyby Sierpilin wprost powiedział mu, że można spać, to natychmiast by się położył. Ale Sierpilin nic nie powiedział i Sińcow walcząc ze snem zaczął przemierzać krokami tam i z powrotem małą polankę, na której pod drzewem leżeli kombrig i komisarz. Dawniej tylko słyszał o tym, że ludzie zasypiają idąc — teraz doświadczył tego na sobie. Zatrzymywał się nagle i czasami tracił równowagę.
— Towarzyszu politruku — usłyszał w pewnej chwili cichy, znajomy głos Choryszewa.
— Co się stało? — spytał z trwogą Sińcow, widząc i oznaki głębokiego zaniepokojenia na zwykle promieniejącej niezmąconą wesołością chłopięcej twarzy lejtnanta.
— A nic. Działo wykryliśmy w lesie. Chcę zameldować dowódcy.
Choryszew ciągle mówił cicho, ale Sierpilina 161
162
obudziło słowo „działo". Usiadł opierając się na rękach, spojrzał na śpiącego Szmakowa, cicho i szybko wstał, dając znak ręką, by nie meldowano głośno i nie budzono komisarza.
Obciągnął bluzę i gestem przywoławszy Sincowa zrobił parę kroków w głąb lasu. Dopiero tu pozwolił Choryszewowi zameldować.
— Jakie tam działo? Niemieckie?
— Nasze. A przy nim pięciu żołnierzy.
— A pociski?
- Jeden pocisk im został.
— Niebogato! Daleko stąd?
— Jakieś pięćset kroków.
Sierpilin przeciągnął się strząsając resztki snu i kazał Choryszewowi zaprowadzić się do działa. Sińcow chciał się dowiedzieć, dlaczego zwykle spokojny lejtnant był tak zdenerwowany. Sierpilin szedł przez całą drogę milcząc i Sincowowi nie wypadało zakłócać jego milczenia.
Kiedy przeszli pięćset kroków, rzeczywiście zobaczyli stojące w gęstwinie młodych sosen czterdziestopięciomilimetrowe działo przeciwpancerne. Nie opodal działa, na grubej warstwie rudego, starego igliwia siedzieli żołnierze Choryszewa i tych pięciu artylerzystów, o których meldował Sierpilinowi. Na widok kombriga wszyscy wstali. Artylerzyści trochę później od innych, ale jednak wcześniej, niż Choryszew zdążył podać komendę.
— Witajcie, towarzysze artylerzyści — powiedział Sierpilin. — Kto tu u was starszy?
Wystąpił naprzód starszy sierżant w czapce ze złamanym daszkiem i czarnym, artyleryjskim otokiem. Zamiast jednego oka miał zapuchniętą ranę, a górna powieka drugiego oka drgała z natężenia. Stał jednak mocno, jakby nogi w podartych butach miał przybite do ziemi gwoździami. Rękę w podartym i przepalonym rękawie podniósł do złamanego daszka jak na sprężynie. Tubalnym głosem, w którym jednak wyczuwało się zdenerwowanie, zameldował, że on, starszy sierżant dziewiątego samodzielnego dywizjonu przeciwpancernego, Szestakow, jest w tej chwili najstarszy stopniem i w walkach wyprowadza pozostały sprzęt bojowy spod Brześcia.
— Skąd, skąd? — spytał Sierpilin, któremu wydało się, że się przesłyszał.
— Spod Brześcia, gdzie dywizjon w pełnym składzie stoczył pierwszą walkę z Niemcami — nie powiedział, lecz jakby wyrąbał starszy sierżant. Zapadło milczenie.
Sierpilin patrzył na artylerzystów rozważając w duchu, czy można wierzyć temu, co usłyszał. Im dłużej na nich patrzył, tym bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że ta nieprawdopodobna historia jest właśnie najprawdziwszą prawdą, a to, co piszą Niemcy w ulotkach o swoim zwycięstwie — to tylko kłamstwo mające pozory prawdy, i nic więcej. ...Pięć poczerniałych z głodu twarzy, pięć par zmęczonych, spracowanych rąk, pięć podartych, brudnych, pochlastanych gałęziami bluz, pięć niemieckich zdobytych w walce pistoletów maszynowych i działo — ostatnie działo dywizjonu — przecież nie po niebie, lecz po ziemi żołnierskimi rękami zostało tu przyciągnięte od granicy, czterysta z górą wiorst!... Nie, kłamiecie panowie faszyści! Nie będzie tak, jak wy chcecie!
— To sami taszczyliście czy jak? — Sierpilin przełknął ślinę i wskazał działo.
Starszy sierżant odpowiedział, a reszta chórem go poparła, że różnie bywało. Korzystali i z konnej siły pociągowej, i rękami wlekli, i znowu zdobywali konie, i znowu rękami.
- No, a jak przez wodne przeszkody, tutaj, przez Dniepr? — znowu spytał Sierpilin.
— Na tratwie onegdajszej nocy.
- A my ani jednego nie przeprawiliśmy — nagle powiedział Sierpilin i chociaż powiódł przy tym wzrokiem po wszystkich swoich, poczuli, że wyrzut kieruje tylko pod adresem jednego człowieka — samego siebie.
Potem znowu spojrzał na artylerzystów.
— Podobno macie i pociski?
- Jeden, ostatni — jakby czując się winny, że nie dopatrzył i w porę nie uzupełnił amunicji, powiedział starszy sierżant.
- A gdzieście zużyli przedostatni?
- A tam, o jakieś dziesięć kilometrów stąd — starszy sierżant wskazał ręką za siebie, tam gdzie za
163
lasem przebiegała szosa. — Ubiegłej nocy wytoczyliśmy działo ku szosie w krzaki, do strzelania na wprost, i palnęliśmy w kolumnę samochodową, w maszynę idącą na przedzie, prosto w reflektory.
— A nie obawialiście się, że przeczeszą las?
— Obrzydło nam bać się, towarzyszu kombrigu! Niech nas się boją.
— I nie przeczesywali?
— Nie. Ostrzelali tylko wszystko naokoło z moździerzy. Dowódcę dywizjonu ranili śmiertelnie.
— A gdzie on jest? — szybko spytał Sierpilin, ale ledwie to powiedział, już sam się zorientował.
Na uboczu, tam gdzie wskazał oczami starszy sierżant, pod olbrzymią, starą, do samego wierzchołka gołą sosną żółciła się świeżo usypana mogiła. Nawet szeroki niemiecki bagnet, którym cięto darninę, by obłożyć mogiłę, sterczał jeszcze w ziemi niczym krzyż.
Z sosny nad mogiłą spływała żywica z grubego nacięcia. Inne takie same nacięcia były na sosnach z prawej i z lewej strony, jakby wyzwanie rzucone losowi i jak milcząca zapowiedź powrotu. Sierpilin podszedł do mogiły i zdjąwszy czapkę, długo w milczeniu patrzył w ziemię, jakby usiłując przez nią zobaczyć to, czego już nikomu i nigdy nie sądzone było ujrzeć — twarz człowieka, który w walkach doprowadził od Brześcia do tego zadnieprzańskiego lasu wszystko, co pozostało z jego dywizjonu: pięciu żołnierzy i działo z ostatnim pociskiem.
Nigdy nie widział tego człowieka, lecz zdawało mu się, że dobrze wie, jaki był. Taki, za którym żołnierze idą w ogień i wodę, taki, którego zwłoki wynoszą z walki z narażeniem życia, taki, którego rozkaz żołnierz wykonuje nawet po jego śmierci. Taki, jakim trzeba być, aby wyprowadzić to działo i tych ludzi.
Ale ci ludzie, których wyprowadził, warci byli swego dowódcy. Był taki, gdyż szedł z nimi. Sierpilin włożył czapkę i bez słowa po kolei uścisnął rękę każdemu z artylerzystów, a potem, wskazując na mogiłę, spytał krótko:
— Jak nazwisko? 164 — Kapitan Gusiew.
— Nie zapisuj. I tak do śmierci nie zapomnę — powstrzymał Sincowa widząc, że sięga po notes. — A zresztą wszyscy jesteśmy śmiertelni. Zapisz, a artylerzystów wpisz na listę oddziału. Dziękuję za dobrą służbę, towarzysze! A wasz ostatni pocisk, sądzę, jeszcze dzisiejszej nocy wystrzelimy w walce. Sierpilin dawno już dostrzegł wśród stojących razem z artylerzystami żołnierzy Choryszewa siwą głowę Baranowa, lecz dopiero teraz spotkał się z nim wzrokiem — i wyczytał w tym wzroku strach na myśl o przyszłej walce.
— Towarzyszu kombrigu — wynurzyła się zza pleców żołnierzy malutka postać lekarki. — Pułkownik was wzywa.
— ^Pułkownik? — spytał Sierpilin. Myślał teraz o Baranowie i nie od razu zorientował się, jaki pułkownik go wzywa. — A tak, chodźmy, chodźmy!
— powiedział, zrozumiawszy, że lekarka mówi
o Zajczykowie.
— Co się stało? Dlaczego mnie nie zawołano?! — krzyknęła lekarka załamując ręce na widok ludzi zgromadzonych nad świeżą mogiłą.
— To nic, chodźmy, za późno było was wzywać — Sierpilin z szorstką łagodnością oparł na ramieniu lekarki wielką rękę, prawie przemocą ją zawrócił
i wciąż trzymając dłoń na jej ramieniu, poszedł za nią.
Bez wiary;, bez honoru, bez sumienia, myślał o Baranowie, krocząc obok lekarki. Kiedy wojna wydawała się daleko, krzyczał, że czapkami zarzucimy; a gdy przyszła, pierwszy uciekł. Skoro on się nastraszył, skoro jego ogarnął lęk, to znaczy, że już wszystko przegrane i że już nie~ zwyciężymy. Ale nie! Prócz -ciebie jest jeszcze kapitan Gusiew i jego artylerzyści, i my grzeszni, żywi i martwi, i ta oto mała lekarka, która musi trzymać nagan obu rękami...
Sierpilin zorientował się, że jego ciężka ręka ciągle jeszcze spoczywa na chudziutkim ramieniu lekarki, i nie tylko spoczywa, ale nawet się wspiera. A ona idzie sobie jakby nigdy nic, nie spostrzega, a nawet, zdaje się, umyślnie uniosła ramię. Idzie i na pewno nie podejrzewa, że bywają na świecie tacy ludzie jak Baranow.
165
— O, widzicie, zapomniałem zdjąć rękę z waszego ramienia — powiedział głuchym, łagodnym głosem i cofnął dłoń.
— To nic, oprzyjcie się o mnie, jeżeli jesteście zmęczeni. Jestem bardzo silna.
O tak, jesteś silna, pomyślał... Z takimi jak ty nie zginiemy! To prawda. Chciało mu się powiedzieć tej małej kobiecie coś łagodnego i dobrego, co byłoby odpowiedzią na jego myśli o Baranowie, ale nic mu nie przyszło do głowy i w milczeniu doszli do miejsca, gdzie leżał Zajczykow.
— Przyprowadziłam, towarzyszu pułkowniku — cicho powiedziała lekarka przyklękając i pochylając się do samej twarzy Zajczykowa.
Sierpilin także ukląkł obok niej; odsunęła się, by mu nie przeszkadzać.
— To ty, Sierpilin? — niewyraźnym szeptem spytał Zajczykow.
— Posłuchaj, co ci powiem... — jeszcze ciszej szepnął Zajczykow i zamilkł.
Sierpilin czekał minutę, dwie, trzy. Ale nie sądzone mu było dowiedzieć się, co chciał powiedzieć nowemu dowódcy dywizji jej dawny dowódca w ostatniej chwili życia.
— Umarł — ledwo dosłyszalnie stwierdziła lekarka. Sierpilin wolno zdjął czapkę, minutę klęczał z odkrytą głową, potem wstał prostując z wysiłkiem kolana i odszedł bez słowa.
Powrócili zwiadowcy i zameldowali, że na szosie są patrole niemieckie i że samochody pędzą w stronę Czausów.
— No cóż, jak widać, wypadnie walczyć — powiedział Sierpilin. — Obudźcie i ustawcie ludzi. Pewny już, że jego przypuszczenia się potwierdziły i szosy nie uda się przejść bez walki, strząsnął z siebie uciskające go od rana fizyczne zmęczenie. Był zdecydowany doprowadzić tych wszystkich ludzi, którzy wstawali teraz ze snu z bronią w ręku, tam, dokąd powinien był ich doprowadzić — do swoich. O niczym innym nie myślał i nie chciał myśleć, gdyż wszystko inne było nie na czasie. Tej nocy nie znał jeszcze i nie mógł jeszcze w pełni ocenić bohaterskich czynów już dokonanych przez
166 ludzi jego pułku. I tak samo tysiące innych ludzi
nie mogły ocenić znaczenia swoich czynów w tysiącach innych miejsc, walcząc na śmierć i życie, z uporem, jakiego Niemcy nie przewidzieli. Nie wiedzieli i nie mogli wiedzieć, że generałowie armii niemieckiej, jeszcze zwycięsko nacierając na Moskwę, Leningrad i Kijów, po piętnastu latach nazwą ten lipiec 1941 roku miesiącem zawiedzionych nadziei i sukcesów, które nie stały się zwycięstwem.
Nie mogli przewidzieć przyszłych gorzkich wynurzeń wroga, ale prawie każdy z nich wtedy, w lipcu, przyłożył rękę do tego, żeby wszystko tak właśnie się stało.
Sierpilin stał wsłuchując się w dolatujące z daleka ciche słowa komendy. Kolumna poruszała się w mroku, który spadł na las. Nad jego zębatymi wierzchołkami wschodził płaski purpurowy księżyc. Dobiegała końca pierwsza doba przedzierania się z okrążenia...
ROZDZIAŁ 7
o sierpniowych i wrześniowych pomyślnych dla Rosjan walkach ofensywnych pod Jelnią na Froncie Zachodnim nastała względna cisza. Brygada pancerna podpułkownika Klimowicza stała w lasach na południe od Jelni; jej batalion rozpoznawczy, jako piechota, zajmował na przednim skraju czterokilometrowy odcinek obrony. Przed wojną Klimowicz dowodził brygadą pancerną stacjonującą pod Słonimiem. Z tych żołnierzy, z którymi rozpoczął wojnę, pozostało w szeregach około siedemdziesięciu. Jedni zginęli, kiedy brygada przedzierała się z okrążenia lasami w kierunku Słucka i Bobrujska, drudzy polegli osłaniając Mohylew, inni ubyli z szeregów już w sierpniu i wrześniu pod Jelnią.
Przed walkami pod Jelnią uzupełniono brygadę pół na pół starymi czołgami BT-7 i nowymi T-34,
167
o których wszyscy zaczęli mówić „trzydziestkiczwórki". Trzydziestkiczwórki okazały się pierwszorzędnymi czołgami, ale właśnie dlatego pod Jelnią spadł na nie główny ciężar walki. W każdym batalionie był duży niedobór, brygady jednak nie wycofywano na tyły, obiecując w najbliższych dniach wprost na pozycjach dać uzupełnienie w ludziach i w czołgach, tym razem wyłącznie T-34. Klimowicz zakochał się wprost w tych czołgach podczas walk pod Jelnią i czekał na nie z niecierpliwością, zrozumiałą tylko dla czołgisty, który dwukrotnie od początku wojny cudem wydostał się. z płonących jak pudełka od zapałek BT-7. To, że te lekkie czołgi przy dobrej szybkości mają słaby pancerz i słabe uzbrojenie, stało się jasne już pod koniec wypadków nad Chał-chyn-gołem. Nie doczekawszy się jednak obiecanych T-34, Klimowicz rozpoczął wojnę na granicy zachodniej właśnie z tymi przestarzałymi czołgami. W piątym dniu wojny o mało nie kazał rozstrzelać przed frontem dowódcy kompanii, który w ataku bezsilnej wściekłości zaczął krzyczeć w obecności żołnierzy, że te pudełka od zapałek nie nadają się do walki. A w godzinę później ów dowódca poszedł do walki i uszkodziwszy niemiecki czołg sam spłonął na oczach Klimowicza.
Pod Jelnią Klimowicz przeżył dwojakie uczucia: dumy ze swoich czołgistów, którzy na nowych maszynach tłukli niemieckie czołgi jak orzechy, i goryczy, że na początku wojny nie miał ani jednego takiego czołgu i musiał płacić dwoma, trzema czołgami za jeden, podczas gdy mógłby płacić jednym za dwa.
Teraz, w okresie ciszy, wyremontował pozostałe w brygadzie BT-7 i uporczywie wbijał podwładnym do głowy, że i na tych czołgach można walczyć, sam jednak czekał na nowe z taką niecierpliwością, z jaką jeszcze na nic w życiu nie czekał. Już przed wojną miał tak zwaną „żyłkę żołnierską", teraz zaś, kiedy służba- wojskowa przekształciła się w wojnę, całkowicie wypełniła mu ona duszę. Myślał tylko o swojej brygadzie — o niczym innym — gdyż tego „innego" nie miał. Przed wojną jego rodzina składała się z czterech osób; trzy 168 z nich kochał, a o czwartą musiał się troszczyć.
Byli to jego córka, syn, żona i matka żony. W trzecim dniu wojny, kiedy już uważał ich za uratowanych, wszyscy zginęli jadąc samochodem, w który trafiła bomba. Gdy mu o tym powiedziano, toczyły się walki; nie mógł nawet pojechać zobaczyć, jak będą grzebać to, co po nich zostało.
Miał dopiero trzydzieści lat i gdyby komuś przyszło do głowy powiedzieć mu: „Tak, spotkało cię nieszczęście, trudno o straszniejsze, masz jednak przed sobą całe życie. Czyżby w nim nie znalazło się już nic w zamian za to, coś utracił?" — to na pewno, pomimo całej głębi smutku, odrzekłby uczciwie: „Owszem, znajdzie się". Ale w ciągu tych wszystkich miesięcy nikomu z tych, co słyszeli jego pewny głos i widzieli jego nieprzenikniony wyraz twarzy, nie przyszło do głowy spytać, jak zamierza urządzić sobie życie po wojnie. On, także o tym nie myślał, jak będzie żyć po wojnie. Wojna wypełniła całą jego istotę i póki trwała, prócz wojny i jej bezpośrednich spraw i potrzeb w jego sercu po stracie rodziny nie było już miejsca na nic ani dla nikogo.
Pierwszego października wieczorem Klimowicz siedział u siebie w sztabie brygady w chacie przekrzywionej, brudnej na zewnątrz, a wewnątrz czysto wyszorowanej — był pedantem i lubił czystość — i czytał napisane przez satyryka frontowego „Nowe wyczyny dzielnego wojaka Szwejka". Większość frontowych żołnierzy czytała te opowiadania z przyjemnością; ale Klimowiczowi się nie podobały. Na razie Niemcy bili Rosjan częściej niż Rosjanie Niemców, a więc, jego zdaniem, wyśmiewać Niemców było jeszcze za wcześnie. Niemniej czytał uważnie, gdyż miał zwyczaj czytać od deski do deski całą frontową gazetę, szukając w niej czegoś praktycznego, pożytecznego dla służby. Na stole zaterkotał telefon. Złożywszy gazetę w ten sposób, by miejsce, do którego doczytał, znalazło się na zgięciu i żeby nie trzeba go było potem szukać, Klimowicz podniósł słuchawkę. Dzwonił dowódca batalionu rozpoznawczego i meldował o niezwykłej sytuacji: przed frontem batalionu, na niemieckich tyłach, powstał gęsty ogień karabinów maszynowych, pistoletów maszynowych i karabinów, 169
Słychać było również wybuchy granatów. Klimowicz odsunął słuchawkę od ucha, pchnął ramy okna i jął się wsłuchiwać. Nawykłe ucho uchwyciło ledwo dosłyszalne echa dalekiej walki. -
— Jadę do was, czekajcie na mnie! — powiedział do telefonu.
Na przednim skraju, w lesie, było ciemno i wilgotno. Przed chwilą spadł krótki deszcz. Wysłany na spotkanie dowódcy brygady lejtnant szedł przed Klimowiczem — łokcie jego rąk opartych na pistolecie maszynowym sterczały pod zmokniętą pałatką. Przechodząc obok zamaskowanego w głębokim okopie czołgu BT-7, Klimowicz znów pomyślał o tym, o czym stale myślał: żeby już jak najprędzej nadeszły trzydziestkiczwórki! Punkt obserwacyjny mieścił się na samym skraju lasu. W dzień było stąd dobrze widać łagodnie opadającą ku strumieniowi nie skoszoną łąkę i drugą taką samą łagodnie wznoszącą się w stronę lasu już po tamtej, niemieckiej stronie. Na łące stały obok siebie dwa spalone czołgi: radziecki BT-7 i niemiecki T-4. Stały tak prawie miesiąc, nierozłączne jak bliźnięta.
Na przedzie, nad lasem zajętym przez Niemców, wzlatywały w różnych miejscach białe i czerwone rakiety sygnalizacyjne i błyskały wybuchy. Ogień karabinów maszynowych i karabinów był już teraz nie w odległości półtora kilometra za przednim skrajem Niemców, jak pół godziny temu donosił dowódca batalionu rozpoznawczego, lecz całkiem blisko. Do niemieckiej pierwszej linii było czterysta metrów, a strzelanina rozlegała się o pięćset metrów poza nimi, tam gdzie według danych rozpoznania znajdowała się długa linia niemieckich rowów.
Klimowiczowi udzieliło się zdenerwowanie, które ogarnęło wszystkich zebranych na punkcie obserwacyjnym — wszyscy myśleli o tym samym, bojąc się uwierzyć w swój domysł.
— Iwanow! Załogi do czołgów! — rozkazał Klimowicz dowódcy batalionu rozpoznawczego, po wysłuchaniu meldunku o obserwacjach poczynionych w ciągu ostatnich trzydziestu minut.
170 — Rozkaz! Załogi do czołgów! — powtórzył
Iwanow, lecz nie mógł powstrzymać się od pytania: — Czy my też uderzymy, towarzyszu pułkowniku?
— Zdecydujemy zależnie od okoliczności. Wykonujcie rozkaz! — Klimowicz wszedł do schronu i kazał telefoniście połączyć się ze sztabem armii. Telefonował do sztabu jeszcze przed wyjazdem, ale teraz należało zadzwonić powtórnie. Zanim telefonista zdążył pokręcić korbką, rozległ się dzwonek telefonu; sztab armii sam wzywał dowódcę brygady.
— Co tam widzicie? Meldujcie! — zabrzmiał głos dowódcy armii.
Klimowicz zameldował, że widzi rakiety i błyski wybuchów, że na tyłach Niemców wre walka i że stąd do tego miejsca jest około dziewięciuset metrów.
— Wasz sąsiad z lewej melduje to samo — powiedział dowódca armii. — Walka jednak toczy się na prawo od niego. Wszystko więc odbywa się wprost przed wami na wąskim odcinku frontu. Jak oceniacie sytuację i co macie zamiar robić? Klimowicz powiedział to, co sam myślał i co myśleli wszyscy w batalionie rozpoznawczym: na ich odcinku przedziera się przez przedni skraj Niemców jakiś oddział wychodzący z okrążenia. Prosił o zezwolenie podciągnięcia czołgów i przeprowadzenia rozpoznania walką w lewo i w prawo od odcinka, gdzie na tyłach niemieckich słychać walkę. Słuchawka milczała parę sekund, potem dowódca armii powiedział, że według jego danych na najbliższych tyłach niemieckich już od dawna nie ma żadnych okrążonych oddziałów i że może to być przebiegła prowokacja, która ma na celu zmusić Rosjan do ataku, by potem odrzucić ich i na ich karkach wedrzeć się w radzieckie pozycje.
— Liczę się z taką możliwością — powiedział Klimowicz. — Zachowuję środki ostrożności i pozostawiam w zasadzce trzydziestkiczwórki.
— Ile ich teraz masz zdolnych do walki? Jedenaście? — przerwał dowódca armii.
Każda trzydziestkaczwórka była w tych dniach skarbem dla całej armii i dowódca pamiętał ich ilość.
• Jedenaście — potwierdził Klimowicz. — Niemniej jednak, jeżeli to nasi przedzierają się, to
171
niepodobna przecież nie dać im pomocy!
W słuchawce znowu zaległo milczenie.
Klimowicz słyszał głosy, lecz nie rozróżniał słów.
Na pewno dowódca armii tuż przy telefonie naradzał się z członkiem Rady Wojennej albo z szefem sztabu.
Działaj!
powiedział po minucie.
Melduj co pół godziny.
Klimowicz odłożył słuchawkę i nie tracąc czasu zaczął przygotowywać się do ataku.
Znowu ujmował słuchawkę, rozmawiał z dowódcami batalionów, wydawał rozkazy, a walka wciąż przed nimi grzmiała i grzmiała przesuwając się to w lewo, to w prawo, to idąc naprzód, to niepokojąco oddalając się...
Nie, to nie mogła być prowokacja!
Tam, w odległości oś miuset metrów, między pierwszą a drugą linią pozycji niemieckich poruszali się, umierali, przedzierali się i cofali ludzie, dokoła których ze wszystkich stron zacieśniał się również ruchomy pierścień nie mieckiego ognia.
Zdawało się, że gdzieś między po zycjami niemieckimi biło żywe, krwawiące serce, które ze wszystkich stron kłuły wybuchy pocisków, przebijały serie pistoletów maszynowych i szarpały salwy moździerzy.
Gdyby dowódca armii zabronił Klimowiczowi przyjść z pomocą tym okrążonym, którzy na pewno przeszli setki kilometrów, a teraz umierali o dwa kroki od swoich, byłby to najczarniejszy dzień w wojskowym życiu Klimowicza.
Gdyby mu z góry zapowiedziano, że dając im pomoc sam na pewno zginie, ruszyłby do tej walki bez chwili wahania.
I kiedy to poranione, poszarpane serce tam, pośrodku niemieckich pozycji, ostatnim rozpaczliwym, krwawym zrywem skoczyło naprzód jeszcze dwieś cie metrów ku przednim liniom niemieckich rowów, a osiem czołgów BT-7 i stu pięćdziesięciu żołnierzy batalionu rozpoznawczego runęło im na spotkanie, w mrok na niemieckie pozycje był to nie po prostu zuchwały nocny atak, lecz zgodny i zdecydowany, płynący z serca odruch wszystkich ludzi stanowiących przerzedzony w długich bojach batalion rozpoznawczy.
Pomysł Klimowicza, by uderzyć w lewo i w prawo od miejsca, gdzie przedzierali się swoi, okazał się 172 słuszny i od razu dał rezultaty.
Niemcy, którzy
okopami i rowami łączącymi ściągnęli ku przypusz czalnemu wyłomowi, by żywym korkiem zatkać jego wąskie gardło, usłyszawszy z dwóch stron ryk , silników czołgowych i krzyki "hura" zaczęli znowu pośpiesznie przesuwać się w prawo i w lewo.
Takie dwukrotne przemieszczenie sił, i to w nocy, musiało wywołać zamieszanie zamieszanie tym większe, że zarówno oddział nacierający z tyłu, jak i atak czołowy były dla Niemców podwójną niespodzianką.
Po godzinie walka ucichła.
Od czasu do czasu wybuchała jeszcze to tu, to ówdzie, potem całkiem zamarła, po czym znowu gdzieś w ciemnościach pukały jak w puste wiadro spóźnione serie pistoletów maszynowych.
Klimowicz stracił dwa czołgi, które wyleciały w powietrze na niemieckich minach, i piętnastu ludzi, zabitych po obydwu brzegach strumienia.
Za to nawet podług zrobionego z grubsza, w nocy, obliczenia ponad trzystu ludzi cały batalion przedarło się w zamieszaniu walki przez pozycje niemieckie i teraz szalało ze szczęścia.
Ob darci i głodni, zdrowi i ranni, wsiąkali w rowy i ziemianki czołgistów, wciąż jeszcze nie wypuszczając broni z rąk.
Stacje radiowe całego świata śledziły, jak łamacze lodów i samoloty sześciu krajów ratowały dwunastu ludzi ekspedycji Nobilego; pisma całego świata pisały o tym, jak lotnicy wyzwolili z lodowej niewoli marynarzy "Czeluskina"; dziesiątki milionów wstrzymując oddech czekały na wiadomości, kiedy trzy ekspedycje równocześnie wyruszyły w kierunku kry "Biegun Północny", by zabrać stamtąd czterech ludzi.
To, co zaszło tej nocy na odcinku batalionu rozpoznawczego 17 brygady pancernej, zajęło zaledwie pół stroniczki we frontowym komunikacie operacyjnym i nawet nie znalazło się w komunikatach Biura Informacyjnego.
Ale najwyższa ze wszyst kich dostępnych człowiekowi radości radość z uratowania innych ludzi nie była bynajmniej mniejsza z tego powodu.
Wrzała w sercach przez całą noc, promieniowała na twarzach, pulsowała ciepłem w uściskach rąk w każdej ziemiance i schronie brygady pancernej Klimowicza, wszędzie, gdzie uratowani i zbawcy siedzieli obok siebie, obejmowali 173 .
się, całowali, przerywali sobie nawzajem chaotyczne opowiadania, jedli do syta chleb, kaszę, konserwy mięsne i zasypiali kamiennym snem na łóżkach i pryczach, na glinianej podłodze, na kłujących gałęziach świerków.
Dowódca grupy, która się przedarła, Sierpilin, w ostatniej walce został ranny w obydwie nogi. Adiutant i dwaj fizylierzy wnieśli go na płaszczu do chaty Klimowicza i położyli na chłopskim łóżku zasłanym pikowaną niebieską kołdrą. Sierpilin leżał oparty na wysokich białych poduszkach, długi, brudny, nie ogolony, ze zmierzwionymi siwymi włosami. Ale ubrany był przepisowo, z Orderem Czerwonego Sztandaru na bluzie i rombami na brudnych patkach: prawdziwym z obtłuczoną emalią na jednej, wełnianym, wyciętym z otoku czapki na drugiej.
Nogi Sierpilina w rozciętych powyżej kolan spodniach leżały na niebieskiej kołdrze i broczyły krwią poprzez oblepione błotem bandaże. Fizylierzy ułożyli go na łóżku i wyszli z chaty razem z ordynansem Klimowicza, który chciał jak najprędzej zabrać ich i nakarmić, a adiutant Sierpilina — bardzo wysoki, wymizerowany politruk — stał jak anioł stróż u wezgłowia swego dowódcy i opierając się o łóżko uparcie wpatrywał się w niego. Klimowicz usiadł na zydlu koło łóżka.
— Towarzyszu kombrigu, wezwałem lekarza, lada chwila przybędzie. Zanim zaczniemy rozmawiać, pozwólcie zrobić wam opatrunek.
— Odwołajcie lekarza, pułkowniku — z trudem poruszając wargami cichym, lecz pewnym głosem powiedział Sierpilin. — Wyślesz mnie prosto do batalionu sanitarnego. Tu i tak operacji nie zrobią. Ale najpierw połącz mnie z dowódcą armii. Czy masz bezpośrednią linię?
— Mam.
— Kto dowodzi armią?
Klimowicz wymienił nazwisko dowódcy.
— Siergiej Filipowicz? - - spytał Sierpilin i po jego zmęczonej twarzy przemknął cień uśmiechu.
— Tak.
174
— Mój kolega z akademii... Łącz
Klimowicz nie oponując zaczął dzwonić do dowódcy armii. I tak musiał mu złożyć meldunek, a w zamieszaniu spóźnił się już o dziesięć minut.
— Melduje się podpułkownik Klimowicz — powiedział, kiedy dowódca armii podszedł do telefonu. — Na moim- odcinku w rezultacie walki wyszła z bronią w ręku grupa około trzystu ludzi. Dowódca grupy prosi, by mu dać słuchawkę.
— Daj! — zgodził się dowódca armii. Głos mu się załamał ze wzruszenia, tak jak i Klimowiczowi. Obchodząc stół i przeciągając przewód, Klimowicz przysunął aparat do wezgłowia rannego. Sierpilin, uniósłszy głowę, zobaczył nad sobą twarz adiutanta i dał mu znak oczami; adiutant od razu zrozumiał - - podsunął wyżej poduszki i pomógł Sierpi-linowi unieść się.
— Towarzyszu dowódco armii — powiedział ranny do słuchawki już nie cicho, jak rozmawiał z Klimowiczem, lecz pełnym głosem. — Melduje się kom-brig Sierpilin! Wyprowadziłem na miejsce rozmieszczenia waszych wojsk powierzoną mi sto siedemdziesiątą szóstą dywizję piechoty... Witaj, Siergieju Filipowiczu, mówi Sierpilin...
Dopiero przy tych słowach głos go zawiódł, szloch ścisnął mu gardło; zwalił się na bok razem z poduszkami, których nie zdążył podtrzymać zaskoczony adiutant. Słuchawka upadła na podłogę. Podnosząc ją Klimowicz usłyszał słowa dowódcy armii skierowane do Sierpilina:
— Sierpilin? Jaki Sierpilin? To ty, Fiodorze Fio- <* dorowiczu?! — krzyczał dowódca armii do słuchawki, którą teraz przyciskał do ucha Klimowicz, gdyż Sierpilin leżał nieprzytomny.
Podbiegł lekarz, pochylił się nad nim i rozciął nożyczkami brudne bandaże, a sanitariuszka pośpiesznie jęła rozkładać na zydlu pudełka ze strzykawkami i ampułkami.
— Dlaczego milczysz, Sierpilin? Czy to ty? Który to Sierpilin? Dlaczego milczysz?! — ochrypłym głosem krzyczał do słuchawki dowódca armii, a Klimowicz patrzył na nieprzytomnego Sierpilina zapomniawszy, że już dawno należało powiedzieć dowódcy armii, iż. słucha go nie Sierpilin, lecz on, Klimowicz. "
— Towarzyszu dowódco armii — powiedział wreszcie, odrywając wzrok od Sierpilina, któremu lekarz przed zastrzykiem nacierał rękę watą nasiąkniętą eterem. — Tu podpułkownik Klimowicz. Wziąłem słuchawkę, gdyż kombrig jest ranny i stracił przytomność.
— Jak wygląda? — spytał dowódca armii. — Wysoki, chudy, łysawy?
— Tak jest — odrzekł Klimowicz nie patrząc w tej chwili na Sierpilina, gdyż na całe życie zapamiętał i to, że Sierpilin jest wysoki, chudy i łysawy, i że ma jeden romb z obkruszoną emalią, a drugi zrobiony z otoku czapki, a na piersi Order Czerwonego Sztandaru, i że to jest właśnie taki człowiek, z którym wojsko zawsze będzie wojskiem, nawet jeśli cofa się od granicy do Jelni — człowiek, na którego nie trzeba patrzeć dwa razy, by zrozumieć i zapamiętać, jaki on jest.
— To właśnie ten! — uradowanym głosem zawołał dowódca armii do słuchawki. — Skąd się wziął?...
— o mało nie powiedział tego, o czym Klimowicz wcale nie powinien był wiedzieć, i po krótkiej pauzie dodał, że zaraz osobiście przyjedzie do brygady.
— Masz tam lekarza? Co on mówi?
— Mam, towarzyszu dowódco armii. Zaraz go spytam — i zwrócił się do lekarza: — Zaraz tu przyjedzie dowódca armii; pyta was, jaki jest stan kombriga?
Lekarz stał jeszcze nad Sierpilinem, trzymając *w ręku pustą strzykawkę.
— Nie trzeba tu przyjeżdżać — ku zdziwieniu Klimowicza powiedział nie odwracając głowy. — Zaraz nałożymy opaskę uciskającą i zawieziemy kombriga do batalionu sanitarnego wprost na stół operacyjny. Każda minuta jest droga. Zameldujcie to dowódcy armii.
— Towarzyszu dowódco armii — Klimowicz znów ujął słuchawkę. — Lekarz powiedział, że kombriga trzeba stąd zaraz zabrać na stół operacyjny do batalionu sanitarnego. — Powiedziawszy to, usłyszał, jak jego rozmówca westchnął do słuchawki i zaklął.
— W takim razie powiedz lekarzowi: niech wiezie. 176 Zapowiedz mu, że tam przyjadę, może jeszcze zdążę
przed operacją... Albo nie, nie mów. Jeszcze się zdenerwują i zarżną go. Powiedz, że przyjadę zaraz po operacji. Wszystkie inne sprawy, kiedy wyprawisz Sierpilina, przekaż szefowi sztabu. Skończyłem.
Po dziesięciu minutach wniesiono nosze i ułożono na nich Sierpilina. Klimowicz odprowadził go do sanitarki. Tuż za nim wyszedł adiutant Sierpilina. Chciał wejść do samochodu za lekarzem i sanitariuszką, ale doktor powiedział, że nie ma miejsca ani potrzeby.
— Jak sobie chcecie, towarzyszu doktorze, ale ja pojadę! — adiutant schwycił się ręką za burtę sanitarki.
— Towarzyszu pułkowniku!
Klimowicz jednak niespodziewanie poparł nie lekarza, lecz adiutanta. Uważał za rzecz naturalną, że chce jechać do batalionu sanitarnego razem ze swoim dowódcą.
— Właźcie, politruku, miejsca starczy. Wrócicie potem tą samą sanitarką.
— To już jak rozkaże kombrig — odparł politruk.
— Zrozumiałe. Ale jeżeli wrócicie, przychodźcie prosto do mnie.
— Towarzyszu pułkowniku, powiedzcie naszemu komisarzowi Szmakowowi, że odwiozłem kombriga
— już w biegu krzyknął z samochodu politruk. Sanitarka odjechała.
Klimowicz myśląc, że chyba już gdzieś przedtem widział tego długonogiego politruka, wrócił do chałupy, przeniósł telefon na dawne miejsce i zadzwonił do swego kwatermistrza, polecając, by z radości nie przekarmiono wyczerpanych ludzi i nie dawano im za dużo wódki.
— Gościnności czołgistów nie da się wcisnąć w żadne ramy! — spróbował zażartować tamten.
— To wciśnijcie — rzucił Klimowicz — i w ciągu nocy umyjcie tych wszystkich ludzi. To dopiero będzie prawdziwa gościnność.
Potem zatelefonował do komisarza brygady i spytał, czy jest tam u niego Szmakow, komisarz grupy, która przedarła się z okrążenia.
— Owszem, jest tutaj. Lekko ogłuszony, bo mina wybuchła obok niego. Trochę sobie poleżał, a teraz
zabieramy się do kolacji.
— Dobra, zabierajcie się. Ja, także zaraz przyjdę do ciebie — powiedział Klimowicz i po wydaniu zarządzeń ordynansowi, na wypadek gdyby politruk wrócił na noc, wyszedł z chaty.
Po niebie mknęły niskie, szare, poszarpane obłoki pędzone wiatrem. Mrugały przez nie blade, jesienne gwiazdy. Nad frontem panowała taka martwa cisza, jakby tu nigdy nie było żadnej walki.
Sińcow tymczasem trząsł się w samochodzie na wyboistej leśnej drodze, siedząc w kucki u wezgłowia Sierpilina.
W połowie drogi Sierpilin odzyskał przytomność, ale w dalszym ciągu milczał, czasami tylko syczał przez zęby na wybojach. Wreszcie spytał:
— Dokąd jedziemy? Do batalionu sanitarnego? Poznawszy Sincowa po głosie, kazał mu, gdy tylko dojadą na miejsce, zaraz wracać do dywizji. Tak uparcie przez te dwa miesiące nazywał grupę przedzierających się wraz z nim z okrążenia i teraz w dalszym ciągu obstawał przy tej nazwie.
— Nie chciałbym was opuszczać — powiedział Sińcow, mając na myśli operację.
Ale Sierpilin zrozumiał go inaczej.
— E-e, bracie, w ten sposób ze mną do Uralu dojedziesz! Czy to wiadomo, gdzie mnie teraz będą leczyć? A kiedy masz wojować? Teraz dopiero zacznie się prawdziwa wojna.
— Chciałem tylko doczekać się końca operacji... — w głosie Sincowa zabrzmiała uraza.
— No to zaczekaj — zrozumiawszy go wreszcie, zgodził się Sierpilin. — Według mego felczerskiego rozumienia rany nie są ciężkie, tylko cholernie dużo krwi straciłem.
Westchnął i nagle spytał:
— Pamiętasz, jak nasza lekarka płakała, że w okrążeniu nie można rannym przetaczać krwi? I krew by ludzie dali, i ręce miała złote, ale przetaczać nie było możności. Ani narzędzi, ani laboratorium... Tak, bracie, źle być bezbronnym. To najgorsze, co może się wydarzyć! A uważaj, nie zapomnij o niej
178 Zatroszcz się. I Szmakowowi powiedz, i sam...
Sierpilin przy tych słowach dotknął ręki Sincowa lodowatą od utraty krwi dłonią.
— Towarzyszu kombrigu... — zaczął Sińcow i pod wpływem tego dotyku głos mu się załamał. Nikogo jeszcze w tej wojnie tak nie bał się utracić jak Sierpilina. Ale przecież nie mógł prosić go głośno: „Towarzyszu dowódco, nie umierajcie!" Cały batalion sanitarny postawiony był na nogi. Przed Sierpilinem przywieziono tam sporo ciężko rannych. W izbie przyjęć i w izbie przedoperacyjnej trudno było się poruszać. Nosze z Sierpilinem pośpiesznie wyciągnięto z samochodu i wniesiono do namiotu.
Sińcow przecisnął się za noszami i w słabym, żółtym świetle lamp po raz ostatni w ciągu pół minuty patrzył na sinobiałą, bezkrwistą twarz Sierpilina.
— Nie bój się, nie umrę, nie potom szedł — powiedział Sierpilin, jakby odpowiadając na milczącą prośbę Sincowa.
Zmęczeni sanitariusze trzymali nosze na przewieszonych przez ramię pasach z powiązanych owijaczy; ramiona ich drgały, a wraz z nimi drgała twarz Sierpilina. Z namiotu wyniesiono kogoś przykrytego prześcieradłem, chyba już martwego. Sanitariusze zrobili miejsce w przejściu, potem chwycili nosze i ponieśli Sierpilina do sali operacyjnej. Sińcow prawie dwie godziny niespokojnie obijał się koło sali operacyjnej. Wreszcie lekarz wojskowy, który przywiózł Sierpilina z brygady pancernej, wyszedł i powiedział, że kombrigowi zrobiono transfuzję krwi i wyjęto z nóg dwa pociski. Serce wytrzymało i teraz należy sądzić, że bezpośrednie niebezpieczeństwo zostało zażegnane.
— W danej chwili — dodał pedantycznie, ale tego już Sińcow nie dosłyszał. Zrozumiał jedno: Sierpilin przetrzymał operację!
Radość powrotu do swoich, przytłoczona niby kamieniem trwogą o Sierpilina, wypełniła go teraz bez reszty.
Uprosił lekarza, by zaczekał dziesięć minut, poszedł do dowódcy batalionu sanitarnego, by od razu zatelefonować do Szmakowa. Komendant starał się odwieść go od tego zamiaru:
179
dowódca brygady pancernej podpułkownik Klimowicz już telefonował, wszystko mu powiedziano, jak również o wszystkim zameldowano dowództwu armii. Ale Sińcow głuchy był na te perswazje, upierał się przy swoim i w końcu odnaleziono mu Szmakowa, okrężną drogą łącząc się z czołgistami za pośrednictwem sztabu dywizji piechoty, w której skład wchodził batalion sanitarny. Sińcow zameldował przez telefon Szmakowowi, który już słyszał o tym od Klimowicza, jak przeszła operacja i w jakim stanie znajduje się obecnie Sierpilin. Potem, jeszcze nie mając dość, * dodał, że zaraz przyjedzie i może jeszcze raz opowiedzieć osobiście.
— Dobrze, lepiej jednak odłóżmy to do jutra — delikatnie ostudził go Szmakow. — Ja już, przyznam się, buty zdjąłem, chcę się położyć. I wam pora wypocząć.
Ale Sińcow już nie mógł się uspokoić. Łyknąwszy naprędce gorącej herbaty i zagryzłszy sucharami zerwał się, powiedział, że mu spieszno, ale żegnając się, nagle chwycił dowódcę batalionu sanitarnego za rękaw i jeszcze przez pięć minut w uniesieniu tłumaczył mu, co to za nadzwyczajny człowiek ten kom-brig Sierpilin i jak to dobrze, że wyżyje! Potem wciąż tym samym podnieconym głosem przez całą powrotną drogę opowiadał kiwającemu się sennie lekarzowi, w jaki sposób przedzierali się z okrążenia. Nawet kiedy dotarł już do chaty Klimowicza, to i tam nie od razu się położył na przygotowanej dla niego pryczy.
Klimowicza nie zastał. Zaspany ordynans mrukliwie powiedział, że ^podpułkownik pojechał na pierwszą linię, by osobiście sprawdzić, jak korzystając z ciemności będą ściągać czołgi, które wpadły na miny.
Wciąż radośnie podniecony, z początku postanowił zaczekać na powrót podpułkownika, potem, spacerując po chałupie, zaczął wypytywać ordynansa, czy ich brygada pancerna także wychodziła kiedy z okrążenia i skąd. Wreszcie poprosił, by się dowiedział, czy jeszcze palą w łaźni i czy mógłby wykąpać się od razu teraz, nie odkładając tego do 180 jutra.
Jaka ci tam, teraz^ chudziakowi, potrzebna łaźnia? Położyłbyś się prędzej, nim się z nóg zwalisz! na pół gniewnie, na pół ze współczuciem pomyślał ordynans, ale nic nie powiedział, podniósł się, stęk-nął, zdjął z gwoździa furażerkę i poszedł dowiadywać się o łaźnię.
Kiedy wrócił, Sińcow spał już kamiennym snem, siedząc na pryczy ze zwieszoną na ramię głową, jak postrzelony ptak.
Ordynans ściągnął z politruka mokre, dziurawe buty, odwinął czarne jak sadze onuce i wziąwszy go pod ramiona ułożył na poduszce. Kiedy Sińcow się obudził, w izbie było widno. Klimowicz w butach i koszuli, z wetkniętym za kołnierz ręcznikiem siedział na zydlu przed wiszącym na ścianie lusterkiem i kończył golić głowę.
— Nareszcie obudziliście się! — powiedział odwracając się nieco i wciąż trzymając brzytwę w ręku. Głowę miał do połowy ogoloną, a druga połowa była pokryta mydlaną pianą.
— Towarzyszu pułkowniku — siadając na pryczy i uważnie patrząc na swego gospodarza odezwał się Sińcow. — Czy się wczoraj nie przesłyszałem? Wasze nazwisko brzmi Klimowicz?
— Tak. Bo co?
— A ja jestem Sińcow. Nie poznajecie mnie? Klimowicz w milczeniu położył brzytwę na parapecie okna, zmierzył szybkim rzutem oka podnoszącego się z pryczy brodatego, chudego mężczyznę, jakby po raz ostatni sprawdzając, czy to możliwe, i szybko postąpił krok na spotkanie..
Uściskali się, a Sincowowi nawet łzy stanęły w oczach — skutek przemęczenia i wzruszenia.
— Właśnie wczoraj sobie pomyślałem, że gdzieś musiałem już widzieć tego politruka! — pośpiesznie uśmiechnął się nieskory do sentymentów Klimowicz.
— A ja, gdyby nie nazwisko, to bym cię nie poznał z tą ogoloną głową.
— Goloną, lecz nie dogoloną — spostrzegł się Klimowicz i wrócił do lustra.
Być może, w innych okolicznościach radowaliby się jeszcze bardziej, ale wczorajsze spotkanie w walce już samo przez się było szczytem radości.
181
Naprawdę obaj czuli się wczoraj szczęśliwi, teraz zaś było im po prostu przyjemnie, że jednak, chociaż nie widzieli się od szkolnych lat, poznali się nawzajem, i że przez to rozmowa stała się bardziej bezpośrednia.
— Z twoim kombrigiem wszystko w porządku — mówił Klimowicz na nowo mydląc głowę. — Zabrano go już z batalionu sanitarnego i podobno samolotem odtransportują do Moskwy. Już i sztab Frontu o niego zapytywał, i omal nie kwatera głównodowodzącego. Sam dowódca armii odwiedził go rano. Dlaczego Sierpilin ma jeszcze stopień kombriga? Nie zdążyli załatwić nowego stopnia?
— Nie zdążyli — nie wdając się w szczegóły odrzekł Sińcow. Znał przeszłość Sierpilina, ale teraz po dwóch miesiącach walk nie miał zamiaru ani wspominać o tym, ani opowiadać.
— Taaak — podjął po chwili milczenia. Więc na razie nasza dywizja pozostała bez dowódcy.
— Niech tylko będzie dywizja, a dowódca się znajdzie — odrzekł Klimowicz. — Jesteś w niej od samego początku?
Sińcow w kilku słowach, tak zwięźle, że aż sam się zdziwił, opowiedział swoją historię do momentu spotkania z Sierpilinem.
— A więc przybłąkałeś się i zostałeś żołnierzem — z aprobatą uśmiechnął się Klimowicz. — Ja także nachwytałem takich przybłędów, kiedy wychodziłem z okrążenia. A wśród nich są tacy bojowi, że już sobie nie wyobrażam, żebym mógł bez nich żyć.
Aluzja ta, brzmiąca jak pochwała, ucieszyła Sin-cowa. Powiedział Klimowiczowi to, o czym wiele razy myślał, kiedy wychodzili z okrążenia: nie będzie się starać o powrót do gazety, pozostanie w dywizji.
— O ile tylko ją zachowają, a nie porozsyłają was tu i tam. Już i z armii, i z Frontu przyjechali, by rozejrzeć się wśród was. Nie wiem, jakie tam panują nastroje...
— A po co mają się rozglądać? Wyszliśmy jako oddział wojskowy, w mundurach, z bronią, ze sztandarem.
182 — No, gdyby tak nie było, to w ogóle inna byłaby
z wami rozmowa. Wyprawiliby was na przepisową kwarantannę i wierciliby dziurę w brzuchu: Kto? Skąd? Dlaczego znalazł się w okrążeniu? Dlaczego się przedarł? — przy ostatnich słowach Klimowicz smutnie się uśmiechnął.
— Masz też powód się uśmiechać! — rozzłościł się nagle Sińcow. — Uważasz, że tak jest dobrze?
— Cóż w tym dobrego? Byłoby dobrze, gdybyśmy teraz nie pod Jelnią, lecz pod Królewcem walczyli, i gdyby to Niemcy zamiast nas przedzierali się z okrążenia. Zupełnie jednak możliwe, że wasz Sierpilin przekona kogo należy o konieczności zachowania dywizji, o tym, że trzeba dać wam uzupełnienie w ludziach, a nie rozdzielać tego, co pozostało. To całkiem możliwe — powtórzył. Widać było, że chce pocieszyć Sincowa, który wyraźnie sposępniał. — Tym bardziej żeście wyszli ze sztandarem. Niedawno pisano tu w gazetach o takich, co wyszli z okrążenia bez niczego, z samym tylko sztandarem. I tyle dokoła tego narobiono hałasu!
— Cóż w tym złego? — z urazą spytał Sińcow.
— A co szczególnie dobrego? — ze swojej strony odparował Klimowicz. — Trzeba wychodzić nie tylko ze sztandarem, ale i z czołgami, działami i z ludźmi, którzy w przyszłości będą jeszcze walczyć. A sztandar zawsze musisz nieść, jeżeliś nie stracił sumienia. My także wynieśliśmy sztandar spod Słonimia, ale nie uważamy tego za zasługę, bo czyż można było inaczej? Nie chełpimy się również dlatego, żeśmy wyszli tylko z siedmioma czołgami ze stu czterdziestu. A ten z gazety nawypisywał: „Sztandar! Sztandar!" A żeby choć słówkiem wspomniał o tym, co ci żołnierze prócz sztandaru wynieśli i ilu ludzi wyprowadzili! Ale on nic, jakby to całkiem nie było istotne! Nagadał mu jakiś gaduła, szczęśliwy, że ocalał, a ten nuże gryzmolić.
— Jak widzę, niezbyt honorujesz dziennikarzy? — zauważył Sińcow.
— A za co mam ich honorować? Gdybyś spróbował na własnej skórze, co czuje człowiek, kiedy wychodzi wprawdzie ze sztandarem, ale bez czołgów, to byś inaczej pisał!
— No ja właśnie poczułem to na własnej skórze — powiedział Sińcow.
183
184
— Nie mówię teraz o tobie, jesteś żołnierzem — uciął Klimowicz i wyciągnąwszy spod stołu związane sznurem nowe, pachnące dziegciem buty rzucił je Sincowowi pod nogi. — Masz, przymierz! Buty okazały się za małe, Klimowicz zmartwił się. Innych nie miał.
— Patrzaj go, jakie długachne giczoły sobie wyhodował! — powiedział wskazując głową na bose nogi Sincowa. — Powinieneś w piechocie tupać.
— Jużem sobie potupał...
— Myślisz, że ja nie tupałem? — spytał Klimowicz. — Kiedy zostałem bez czołgów, trudna rada, tupałem. Jednym słowem, widziałem „nieobjętą dla ludzkiego oka"... Gdyby mi ktoś w trzydziestym dziewiątym, po Chałchyn-gole powiedział, że będę tak tupać, uznałbym to za obelgę, duszę bym z niego wytrząsnął! No nic, Sińcow! — zmoczył ręcznik wodą kolońską, otarł nim głowę i twarz po ogoleniu i z rozkraczonymi nogami, jakby kogoś wyzywając do walki, stanął przed Sincowem — mały, barczysty, z zarysowanymi pod trykotową koszulą mięśniami. — Nie martw się, zaczekaj, jeszcze wejdę do Niemiec na mojej trzydziestceczwórce. I ciebie na pancerzu posadzę, jeżeli oczywiście do tego czasu nie zaśpiewają nam „wieczny odpoczynek" i nie postawią deszczułki z gwiazdką. No, co tam, Chaustow, przyniosłeś śniadanie? — spytał, usłyszawszy za sobą skrzypnięcie drzwi.
— Tak jest — odrzekł ordynans, stawiając na stole imbryk i nakryte ręcznikiem talerze.
— A co słychać z łaźnią? Jest tam miejsce?
— Trudno powiedzieć, żeby było, towarzyszu pułkowniku.
— Zaraz napijemy się herbaty i odprowadzicie po-litruka do łaźni. Wzięliście dla niego zmianę bielizny?
— Tak jest. Tylko obawiam się, że... — ordynans nie kończąc zmierzył nieufnym spojrzeniem nieco przydługą postać Sincowa.
- No zjedzmy naprędce śniadanie - - powiedział Klimowicz wciągając bluzę. — Bo i ja nie mam czasu, i ty musisz brodę zgolić. Na godzinę jedenastą dowództwo zarządziło zbiórkę waszych oficerów. A tyś obrósł jak pop, brak ci tylko krzyża na
piersi.
Przy śniadaniu Klimowicz już nie wracał do tematów poważnych i w ogóle się spieszył. Doradziwszy Sincowowi jeść po głodówce jak najwolniej i starannie przeżuwać, wypił naprędce dwie szklanki herbaty i wstał.
— Wybacz, mój wolny czas minął. Jeżeli chcesz napisać do swoich bliskich, że Chrystus zmartwychwstał, to napisz i oddaj ordynansowi Chaustowowi. Dziś wyprawi z naszą pocztą polową.
— A gdzie twoja rodzina? — nagle, jakby go ktoś pociągnął za język, nieoględnie spytał Sińcow.
— Nie mam rodziny — szybko, dziwnym, kamiennym głosem odrzekł Klimowicz i wyszedł bez pożegnania.
Sińcow nie od razu zrozumiał, co to znaczy, i dłuższą chwilę patrzył w milczeniu na zatrzaśnięte przez Klimowicza drzwi.
Dlaczego odpowiedział takim dziwnym głosem? Co się stało z jego rodziną? Dramat? Zdrada? Rozwód? zadawał sobie pytania i dopiero napotkawszy potępiające, ponure spojrzenie ordynansa połapał się, że Klimowicz mówił, nie o dramacie rodzinnym, nie o rozwodzie i nie o zdradzie, lecz o śmierci. W dużym namiocie wydziału politycznego brygady zebrało się trzydziestu dowódców i pracowników politycznych, którzy wyszli z okrążenia razem z Sierpilinem. Wszyscy nocą zgolili brody, umyli się, oczyścili. Ci, co wyszli w bardziej opłakanym stanie, mieli teraz na sobie szare mundury czołgistów. Serce nie kamień — na rozkaz Klimowicza jego kwatermistrz hojną ręką rozdał dziesięć kompletów.
Wchodząc do namiotu i radośnie się witając, nie poznawali się nawzajem. Trudno było sobie wyobrazić, że zaledwie jedna noc spędzona w ludzkich warunkach, łaźnia i ogolenie się mogą w takim stopniu zmienić ludzi.
Komisarz batalionu Szmakow przedstawił dowództwu swoich towarzyszy z okrążenia i położył na stole listę zawierającą trzysta dwanaście nazwisk tych, którzy się przedarli przez pierścień wojsk niemieckich. Przybyło trzech przedstawicieli dowództwa:
185
186
Komisarz pułku z wydziału politycznego armii — czarnowłosy, dobroduszny, niewyspany i wciąż ziewający łagodny mężczyzna; podpułkownik z frontowego oddziału uzupełnień — niemłody, trzymający się prosto, jakby kij połknął (ależ sztywniak! — od pierwszego rzutu oka określił go Sińcow), i niski major z wydziału specjalnego, o nieprzeniknionej twarzy i surowo zaciśniętych ustach, nie wiadomo dlaczego ubrany w mundur pogranicznika. Poranna rozmowa z Klimowiczem wzbudziła u Sin-cowa czujność. Zamiast, jak to sobie wyobrażał, uroczystego apelu wszystkich, co wyszli z okrążenia z bronią w ręku i sztandarem, zebrano ich nie wiadomo dlaczego tu w namiocie, oddzielając od żołnierzy... Sincowowi nagle wydało się, że wszystko na pewno odbędzie się nie tak, jakby się chciało. Ale rozmowa zaczęła się w sposób całkiem niewinny. Łagodny komisarz z wydziału politycznego armii, który pierwszy zabrał głos, oświadczył, że w pobliżu pierwszej linii nie byłoby celowe urządzanie uroczystego apelu. Nie będzie na to za późno po przybyciu na miejsce, do rejonu Juchnowa, dokąd ich wszystkich dziś przerzucą. Towarzysze dowódcy i pracownicy polityczni, którym w imieniu dowództwa gratuluje wyjścia z okrążenia, winni zrozumieć, że decyzja dotycząca zachowania ich dywizji, to jest, czy pozostanie ona jako taka i otrzyma uzupełnienie —•» pytanie, które już zadał mu towarzysz Szmakow - - nie może być powzięta w cią^ gu jednego dnia, a przy tym nie przez niego i nawet nie przez dowództwo armii. Póki nie zostało to rozstrzygnięte tam, u góry, trzeba traktować wszystkich, co przedarli się z okrążenia, nie jako jednostkę wojskową, lecz jako grupę tymczasowo sformowaną w warunkach okrążenia, która już wykonała swoje zadanie. Skoro zaś rzecz tak się przedstawia, to grupa ta już nie istnieje i ci, którym to polecono, będą rozpatrywać sprawę każdego z nich osobno, uwzględniając stopień, stanowisko oraz to, jak zachował się w okrążeniu.
- Tym bardziej — dodał komisarz pułku — że według wstępnych danych ze 176 dywizji w grupie, jak się okazało, było zaledwie stu siedmiu ludzi, pozostałe zaś dwie trzecie przyłączyły się w różnym
czasie.
Gdy to mówił, Szmakow rożkiem chustki ocierał pod okularami łzawiące z niewyspania oczy i przez cały czas uważnie patrzył na komisarza pułku; przed tą rozmową ogólną odbyli już rozmowę wstępną, i teraz z trwogą czekał, co powie komisarz — to czy też nie to, co według Szmakowa należało mówić.
Potem komisarz pułku zwrócił się do podpułkownika z oddziału uzupełnień. Podpułkownik skrzypiącym, drewnianym głosem powiedział, że kiedy ludzie przyjadą do nich i znajdą się w ich dyspozycji, to tam będzie się z nimi dalej rozmawiać, a teraz towarzysze dowódcy powinni ustawić ludzi i doprowadzić ich do samochodów — samochody stoją o kilometr stąd, w lasku — i rozmieścić w takim stosunku: dwudziestu szeregowców i dwóch oficerów na każdy samochód. Miejsce przeznaczenia — wieś Ludkowo pod Juchnowem, odległość sto czterdzieści kilometrów, marszruta — na południowy wschód drogą Jelnia — Szuja, a potem szosą juch-nowską na wschód. Odstęp między samochodami ma wynosić trzydzieści metrów; w wypadku nalotu należy rozproszyć ludzi dalej od drogi. Zresztą, nie trzeba ich chyba tego uczyć. On sam pojedzie samochodem osobowym na czele kolumny. Odbębniwszy to wszystko podpułkownik ,zamilkł i zdaje się nie zamierzał nic już dodać. Kiedy podpułkownik zakończył swe przemówienie, komisarz pułku zadał pytanie majorowi pogranicznikowi z wydziału specjalnego:
— No i jak, towarzyszu Daniłow, czy wniesiecie jakieś poprawki, czy też będziemy ruszać? Major z surowo zaciśniętymi ustami, wyraźnie nie spiesząc się z odpowiedzią, milczał parę sekund, wreszcie jednak rozchylił wargi i powiedział surowym basem, że żadnych uwag nie ma, ma natomiast pytanie do najstarszego stopniem w grupie. Przy tych słowach zwrócił się do Szmakowa:
— Czy już zdano broń?
— Jaką broń? — spytał Szmakow.
— Zdobyczną broń, która jest w posiadaniu stanu osobowego.
— A dlaczego mamy ją zdawać? — spytał Szmakow.
— Zdobyczna czy nie zdobyczna, to jest nasza broń. Przedzieraliśmy się z nią, więc z jakiej racji mamy ją oddawać?
Nastąpiło ogólne poruszenie i szmer. Pogranicznik przeczekał i powiedział nie podnosząc głosu, że w wojsku nie ma broni ani naszej, ani waszej, jest tylko broń przewidziana etatem, którą wydaje się wtedy, kiedy trzeba ją mieć w rękach. Wojskowi, skierowani do segregacji i formowania, w ogóle nie powinni posiadać przy sobie broni, a zdobycznej w żadnym wypadku. Należy ją zdać, a nie wlec na tyły. Tu nie ma o czym mówić.
— To jeszcze nie wiadomo, czy jest, czy nie ma o czym — ostro zaprotestował Szmakow. — Będziemy jeszcze składali raport, aby zachowano naszą dywizję. — W tej chwili całkiem zapomniał, że sam nigdy nie wchodził w jej skład.
— Nie będziemy tu roztrząsać tego zagadnienia, towarzyszu komisarzu batalionu — powiedział po-granicznik. — Czy dywizja zostanie zachowana czy nie zostanie, nie my będziemy rozstrzygać. Ale niezależnie od tego przyszłego rozstrzygnięcia całą broń zdobyczną trzeba na razie zdać.
— Prócz osobistej, oficerskiej! — niespodziewanie głośno i nawet zaczepnie wtrącił beznamiętnie milczący dotychczas podpułkownik-sztywniak z oddziału uzupełnień.
Zapewne tego oschłego człowieka coś w toczącej się rozmowie głęboko osobiście poruszyło.
— To wszystko jest bardzo krzywdzące — powiedział Szmakow wstając i gniewnie zaciskając pięści. — Krzywdzące — powtórzył i głos jego zabrzmiał ostro. — Bardzo krzywdzące, wstyd wobec ludzi! A czy wam nie wstyd? — nagle zwrócił się wprost do pogranicznika.
Ten także wstał i trochę blednąc, wolno zapiął z początku jeden, a potem drugi guzik mapnika.
— Są polecenia — powiedział bardzo cicho i można było wyczuć, że ten cichy głos został osiągnięty dużym wysiłkiem woli. — W związku z tymi poleceniami proszono o wyjaśnienia, i nadeszło wyjaśnienie, że polecenia trzeba wykonywać, wobec tego należy zdać broń zdobyczną, towarzyszu komisarzu
188 batalionu.
W trakcie tego sporu wszedł do namiotu Klimowicz, który znikł prawie na samym początku odprawy. Poczekał chwilę i zrobiwszy krok naprzód, spytał komisarza pułku, czy może się do niego zwrócić.
— Towarzyszu komisarzu pułku, melduję: wzywał mnie do telefonu dowódca armii i polecił powtórzyć wam, że Rada Wojenna Armii rozkazuje dokonać tu, w miejscu rozmieszczenia powierzonego mi oddziału, uroczystego apelu grupy, która wyszła z okrążenia pod dowództwem Sierpilina, oraz odbyć krótki wiec.
Wszyscy obecni spojrzeli na siebie. Komisarz pułku w duchu był rad: rano, przed wyjazdem, sam meldował szefowi wydziału politycznego swoją opinię, że uroczysty apel i wiec trzeba zrobić na miejscu, w brygadzie pancernej, ale szef wydziału politycznego oświadczył mu, że w pobliżu pierwszej linii nie czas na to i nie miejsce — Niemcy gotowi jeszcze bombardować.
A jednak wyszło na moje! A więc Rada Wojenna zmieniła decyzję, pomyślał komisarz pułku z tym większym zadowoleniem, że w ciągu całej poprzedniej rozmowy czuł się nieswojo nie mogąc postąpić tak, jak tego w duchu pragnął. Podpułkownik z oddziału uzupełnień i major Daniłow podlegali Frontowi i nie mieli bezpośrednich poleceń, gdzie i jak należy urządzać wiec. Ale sprzeczać się z dowódcą armii, znajdując się w miejscu postoju jego oddziałów, nie wypadało. Spojrzeli na siebie w milczeniu; Szmakow za to wyraźnie triumfował.
— Czy pozwolicie, towarzyszu komisarzu pułku? — odezwał się, zanim ktoś zdążył odpowiedzieć na słowa Klimowicza.
— Tak, słucham was.
— Kapitanie Muratów, politruku Sińcow, zarządźcie zbiórkę... dywizji! — Po małej pauzie dodał jednak to słowo uparcie tkwiące w ich świadomości.
— A to dobrze! — powiedział Klimowicz siadając przy stole. — Ja, co prawda, już wydałem zarządzenia, ale niech przyspieszą. Czasu nie mamy. Dowódca armii rozkazał: wykonać, ale nie guzdrać się!
189
Siadając spojrzał z sympatią na komisarza batalionu. Podobał mu się ten uparty staruch, jak w duchu nazywał siwego, bez jednego czarnego włosa Szmakowa. Właśnie to, że Szmakow tak silnie przeżywał rozgoryczenie swoich ludzi, skłoniło Klimowicza do podjęcia inicjatywy. Skłamał, że dowódca armii wezwał telefonicznie go do telefonu. On sam po wyjściu z namiotu zatelefonował do dowódcy, prosząc o zezwolenie odbycia na miejscu w brygadzie uroczystego apelu i krótkiego wiecu.
— Ma się rozumieć — gniewnie powiedział dowódca armii; zdaje się, że był bardzo zajęty. — Już wysłano do was zastępcę szefa wydziału politycznego. Dlaczego się wtrącacie? Czy on sam nie może dać sobie rady?
— Nie wiem, towarzyszu dowódco armii, widocznie ma inne wskazówki.
— Jakie mogą być inne wskazówki? Wykonajcie to wszystko, tylko bez zwłoki!
— No tak — powiedział komisarz pułku opierając się pięściami o stół. — Jakie są jeszcze pytania?
— Pytanie dawne: w sprawie broni — powiedział Szmakow.
— Towarzyszu pułkowniku — przerwał mu pogranicznik zwracając się do Klimowicza. — Czy rozkaz dowódcy armii, nie dotyczył zachowania broni zdobycznej?
— Nie — powiedział Klimowicz.
— W takim razie pozostaje w mocy dawna decyzja — pośpiesznie wtrącił się komisarz pułku nie pozwalając, aby spór rozgorzał na nowo. — Po apelu i wiecu zdać broń zdobyczną, a potem załadować się na samochody.
— Chwileczkę, towarzyszu komisarzu pułku — podniósł się podpułkownik z oddziału uzupełnień. Spojrzał na Szmakowa, i w ciszy stuknąwszy kostką wskazującego palca o stół, gniewnie powiedział:
— Poproszę was, towarzyszu komisarzu batalionu, abyście nie używali na wiecu określenia „dywizja", ponieważ kwestia jej zachowania nie została rozstrzygnięta i jesteście obecnie nie dywizją, lecz grupą, która wyszła z okrążenia i składa się z szeregowców i oficerów z czterech różnych dywizji
190 oraz innych samodzielnych oddziałów.
„Sztywniak cholerny!" chciał mu krzyknąć Szmakow, ale pohamował się i powiedział:
— Rozkaz!
Rzecz najważniejsza wypadła tak, jak chciał. Zaraz ustawią ludzi i podziękują im. A co do reszty, pal sześć! Co do reszty — potem się zobaczy. Wstał od stołu i ruszył ku wyjściu za innymi. Nagle major pogranicznik przysunął się do niego i lekko dotknął jego rękawa.
— Poproszę na dwa słówka, towarzyszu komisarzu batalionu.
— Słucham, towarzyszu majorze — zdziwił się Szmakow. Zdawało mu się, że więcej nie ma już o czym mówić.
— Mam taką sprawę — powiedział major, cierpliwie doczekawszy się, aż wszyscy wyszli, a oni pozostali sami w namiocie. — Na razie nie znamy waszych ludzi, ale wy ich znacie. Jak waszym zdaniem
— podkreślił słowo „waszym", dając do zrozumienia, że to zdanie bynajmniej nie jest dla niego ostateczne — czy możecie całkowicie odpowiadać za każdego, co wyszedł z wami?
— Odpowiadać? — spytał Szmakow szybkim, ostrym głosem. — Według mnie oni sami odpowiedzieli na wasze pytanie w ten sposób, że nie pozostali u Niemców, lecz walcząc wyszli do swoich.
— Ja to rozumiem, towarzyszu komisarzu batalionu — powiedział major po wysłuchaniu odpowiedzi Szmakowa. — To, że się przedarli do swoich, jest dla mnie tak samo oczywiste, jak i dla was. Ale wasi ludzie szli pod dowództwem, a w tych warunkach zdarza się, że razem z innymi wychodzi człowiek, który sam nie miał zamiaru wyjść z okrążenia. Znalazłszy się jednak pod czyimiś rozkazami, zmuszony był do tego, aczkolwiek z tych lub owych powodów nie budzi zaufania dowództwa. Czy takich nie macie?
— Po pierwsze, moim zdaniem, nie ma — odrzekł Szmakow. — A po drugie, przekroczyliśmy front, nareszcie jesteśmy w domu i nie rozumiem, co was niepokoi?
— Mnie nic, towarzyszu komisarzu batalionu — udając, że nie spostrzega irytacji Szmakowa, odrzekł pogranicznik z cierpliwością, która świadczyła 191
192
o niesłychanym opanowaniu. — Mnie, jako odpowiedzialnego za swoją robotę, interesuje tylko jeszcze jedno -pytanie. Czy nie ma wśród waszych ludzi takich, którzy przyłączyli się do grupy mając na oku własny cel. Przekroczywszy razem z wami front, częściowo ten cel osiągnęli, a osiągną go całkowicie, kiedy znikną gdzieś po drodze, zanim się ktoś nimi zainteresuje. Nie wiem, czy tacy ludzie są u was, ale doświadczenie każe przypuszczać, że mogą być, i lepiej pomyśleć o tym zawczasu, niż kiedy będzie na to za późno.
— Nie ma u mnie takich — z uporem powtórzył Szmakow. — Jednego drania ujawniliśmy i rozstrzelaliśmy nie czekając na wasze rady. Drugi szubrawiec sam się zastrzelił. A co do tego, czy za wcześnie, czy za późno... — chciał powiedzieć: „Ech, drogi towarzyszu, myśmy obaj w ostatnich czasach zbyt często i zbyt wcześnie uważali, że ktoś nie wzbudza zaufania, a potem zbyt późno spostrzegaliśmy, że właśnie wzbudza!" Chciał to powiedzieć, ale przerwał sobie w pół zdania i zamiast tego oświadczył, że sam w swoim czasie pracował przez rok w Cze-Ka i nie gorzej od towarzysza majora wie, co to jest czujność... jeżeli oczywiście chciało się widzieć w niej miecz, a nie miotłę!
— Jak mam to rozumieć? — sucho spytał pogranicznik.
— A tak — wyjaśnił Szmakow — że w swoich ludzi trzeba wierzyć. A bez wiary, to już nie czujność, lecz podejrzliwość i panika.
W słowach Szmakowa zabrzmiało wyzwanie, ale pogranicznik nie chciał ich odnieść do siebie i z zimną krwią przyznał mu słuszność. Niemniej w dzisiejszych warunkach należy liczyć się z okolicznościami, a okoliczności są wyjątkowo skomplikowane i nie wolno przymykać na to oczu.
— A ja nie przymykałem i nie przymykam!
— W takim razie to wszystko, co miałem do powiedzenia — oświadczył pogranicznik. — Pojadę w kolumnie* ostatni. W mojej emce są dwa wolne miejsca. Czy chcecie ze mną jechać? — dodał nagle, jakby podkreślając tą niespodziewaną propozycją, że on, major Daniłow, robi tu swoją robotę, uważa, że ma rację, i nie przywiązuje najmniej-
szej wagi do słownego starcia z wybuchowym komisarzem.
Wyrąbana w starym sosnowym lesie przesieka biegła daleko, do samego widnokręgu. Wyzierające zza chmur jesienne słońce kładło wyblakłe plamy na wilgotnym po wczorajszym deszczu igliwiu. Tam gdzie miejscami spod igliwia przeświecał piasek, wyglądał on po deszczu jak po ospie. Kiedy wzmagał -się wiaterek, z sosen opadały resztki wczorajszych kropel deszczu, i stojący w szeregu ludzie chichotali, otrząsali się i sięgali palcami za kołnierze bluz.
Przed chwilą ustawiono ich w szeregi, dowództwo jeszcze nie przybyło, więc stali na „spocznij". W ciągu nocy i ranka do batalionu sanitarnego wyprawiono jeszcze ze trzydziestu ludzi, którzy wczoraj pod wpływem radosnego podniecenia sądzili, iż mogą pozostać w szeregach. Wzdłuż przesieki stało dwustu osiemdziesięciu dwóch ludzi — akurat połowa tej liczby, która figurowała na liście sporządzonej wczoraj wieczorem przed walką. Wszyscy mieli broń. Około pięćdziesięciu ludzi miało radzieckie karabiny, reszta w ciągu dwóch i pół miesiąca walk stopniowo zdobywała broń niemiecką — karabiny i pistolety maszynowe. Niektórzy mieli za pasem niemieckie granaty o długich trzonkach.
Na lewym skrzydle stało sześć wyniesionych z okrążenia ręcznych karabinów maszynowych — dwa radzieckie i cztery niemieckie — a dalej na samym skrzydło stał duży niemiecki pułkowy moździerz, obok którego leżały dwa nie zużyte granaty. Koło moździerza stała jego obsługa — trzech spośród tych artylerzystów, co szli spod Brześcia i przyłączyli się do Sierpilina już w pierwszym dniu okrążenia. W jaki sposób wynieśli wczoraj z nocnego piekła, gdzie pod koniec w ogóle trudno było cośkolwiek zrozumieć, potężną lufę, płytę i nawet granaty — pozostało ich tajemnicą; ale teraz byli z tego dumni i stali nie ukrywając swoich uczuć. Na prawym skrzydle, górując o pół głowy nad innymi, stał starszy sierżant Kowalczuk, tak samo 193
potężny, jak wówczas, kiedy zjawił się przed byłym dowódcą dywizji, pułkownikiem Zajczykowem. Dwa razy lekko i raz poważnie ranny w okrążeniu, stał teraz z owiniętą czystym bandażem głową i prostując potężne ramiona, trzymał rozwinięty sztandar dywizji. Tak czy owak, niósł go własnoręcznie od początku do końca, i wyniósł! Pół godziny temu, kiedy żołnierze otrzymali rozkaz zbiórki i zaczęli szukać Kowalczuka, znaleźli go na skraju lasu. Siedział na pniu i kozikiem strugał nowe drzewce. Teraz stał ze sztandarem przymocowanym do świeżo ostruganego drzewca i wszyscy mogli przeczytać te same słowa, które dwa i pół miesiąca temu przeczytał na nim Zajczykow:. „176 odznaczona Orderem Czerwonego Sztandaru... Robotniczo-Chłopskiej Armii..."
Jak wszyscy pozostali, Sińcow z niecierpliwością czekał na początek uroczystości; stał w pobliżu sztandaru i z ożywieniem rozmawiał z kimś, kogo najmniej spodziewał się tu spotkać. Klimowicz, jeszcze przed rozmową z dowódcą armii, na wszelki wypadek wezwał do wzięcia udziału w ceremonii dowódcę swego batalionu rozpoznawczego razem z czołgistami, którzy wyróżnili się w nocnej walce. Dowódca batalionu przyjechał ciężarówką. Żołnierze, którzy z nim przybyli, wysypali się z samochodu, on zaś wyskakując z szoferki wpadł na strasznie wysokiego, chudego politruka z niemieckim pistoletem maszynowym na szyi. Obaj
— kapitan czołgista i politruk — parę sekund patrzyli na siebie w milczeniu.
— Pod Bobrujskiem, tak? — wreszcie pierwszy przemówił Sińcow, pierwszy dlatego, że spotkanie to lepiej zapamiętał niż kapitan. - - Zatrzymaliście mnie, a mojego młodszego politruka zostawiliście u siebie. Lusina... I lotnik u was pozostał...
— Tak jest — wesoło potwierdził kapitan. — Szkoda, że i wy nie zostaliście, bo razem byśmy powojowali.
- Byłem wtedy ranny — przypomniał mu Sińcow.
— A teraz zagoiło się?
— Zagoiło.
— Więcej wam nie dodali? 194 — Jak dotychczas jeszcze nie.
— W takim razie Bóg dla was łaskaw. A mnie przez ten czas i w łopatkę drasnęli,, i tyłka, przepraszam za wyrażenie, kawałek urwali.
— Jesteście wciąż w tej samej brygadzie? — spytał Sińcow.
— No, jakżeby inaczej?
— Okazuje się, że wasz dowódca — Sińcow chciał powiedzieć „jest moim szkolnym kolegą", lecz miast tego powiedział — jest moim starym znajomym.
-— No widzicie — uśmiechnął się czołgista. — A ja właśnie z nim wtedy przy was rozmawiałem przez telefon. Dlaczegoście nie powiedzieli? Zaraz bym was połączył.
— Akurat połączylibyście! — roześmiał się Sińcow.
— Wszystko możliwe — uśmiechnął się kapitan. — Kiedy sytuacja jest trudna, to nawet i siebie trzeba hamować. Za to teraz powitałem was z otwartymi ramionami. Wyszliście wprost na mój batalion rozpoznawczy.
— A wtedy, zdaje się, że byliście kwatermistrzem na tyłach?
— Et! — kapitan machnął ręką. — Kiedy trzeba się przedzierać przez Niemców, to się zapomina, gdzie jest przód, a gdzie tył. To w mordę się bije, to się wierzga, jak koń. Byłem kwatermistrzem, potem zostałem zwiadowcą. Zresztą po co wam to tłumaczyć. Sami wyszliście z okrążenia... I to zuchwale wyszliście, zuchwale! Od miesiąca nikt nie wychodził. Tu już uważano, że nikt się nie przedziera. Widocznie mieliście zuchwałego dowódcę — dodał z aprobatą. — Podobno został ranny? Sińcow kiwnął głową.
— Szkoda!
— Posłuchajcie — odezwał się Sińcow znów przypomniawszy sobie o Lusinie. — A co się stało z tym moim kolegą, co został u was?
— A, ten młodszy politruczek w zawadiackiej furażerce! — roześmiał się czołgista. — Na ogół ciekawa osobistość. Zrazu nie chciał zostać i wierzgał. Potem, kiedy zobaczył, że już się nie wymiga, przez trzy dni bił się całkiem przyzwoicie, a na czwarty, kiedy sytuacja troszeczkę się ustabilizowała, od razu do dowództwa z raportem, że niby przemocą, samowolnie i tak dalej... I odjechał do swej
195
redakcji. Myśmy go nawet chcieli przedstawić do medalu. No ale kiedy zmył się, to oczywiście daliśmy temu spokój.
— A lotnik, major? — spytał Sińcow.
— Tego właśnie nie wiem — czołgista wzruszył ramionami. — Zraniono go nazajutrz, a gdzie teraz jest — w niebie, na ziemi czy pod ziemią — nic mi nie wiadomo.
— A wy zowiecie się po dawnemu Iwanow i na was opiera się cała Rosja?
— Nie na mnie, lecz na moim nazwisku — uśmiechnął się czołgista. Przyjaźnie klepnął Sincowa po ramieniu, cofnął się o trzy kroki, skrzyżował ręce na piersi i długo z zachwytem patrzył na sztandar, który trzymał starszy sierżant Kowalczuk.
— To rozumiem! — powiedział po chwili milczenia.
— Aż dreszcz przenika!
Kiedy Szmakow wychodząc na środek przesieki wydał komendę „baczność!", podwójny szereg wyrównał się, brzęknął bronią i zastygł. Na prawym skrzydle w odległości dwóch kroków stali czołgiści z batalionu rozpoznawczego ze swoim dowódcą na czele. Komisarz pułku wystąpił naprzód i cichym, łagodnym głosem powiedział, że w imieniu i na polecenie Rady Wojennej Armii winszuje im chwalebnego wyjścia z okrążenia z bronią w ręku i ze sztandarem. Nie wymienił ani słowa dywizja, ani grupa, ominął je i zaczął wprost: ,,Towarzysze, gratuluję wam!" W odpowiedzi na gratulacje w szeregach, aczkolwiek niezbyt zgodnie, lecz z całej duszy odkrzyknięto: „Służymy Związkowi Radzieckiemu!" Potem komisarz cofnął się o krok, a naprzód wystąpił podpułkownik Klimowicz. Komisarz, który przed nim mówił, nie powiedział nic szczególnego, po prostu parę dobrych i słusznych słów. Ale kiedy Klimowicz, zanim zaczął przemawiać, powiódł oczyma po szeregach, niespodziewanie zobaczył łzy na wielu twarzach i chociaż to dziwne, gdy to zobaczył, łzy o mało i jemu nie popłynęły z oczu.
— Towarzysze szeregowcy i oficerowie — zaczął donośnym, jasnym głosem — 17 pancerna nigdy nie zapomni waszego czynu i naszego zbratania się
196 w nocnej walce u wzgórza 211, gdzieśmy zawarli
bojową przyjaźń. A nasz batalion rozpoznawczy — wskazał ręką na kapitana Iwanowa stojącego przed wyprężonymi, wzruszonymi czołgistami — zawsze będzie dumny, żeście przedarli się do swoich na jego odcinku bojowym. Kapitanie! Salut na cześć przyjaźni bojowej.
Czołgiści unieśli w górę karabiny i dali salwę. Zapadła cisza. Nikt nie wiedział, co jeszcze powie ten mały podpułkownik, który nagle ukazał swą poetyczną duszę. Lecz on poczekał znów chwilę i powiedział to tylko, co, jego zdaniem, pozostało do powiedzenia: „Śmierć hitlerowskim okupantom!" Trzecim z kolei mówcą był Szmakow. Wypadło mu zadanie najtrudniejsze: zamknąć uroczysty wiec i powiedzieć ostatnie, całkiem prozaiczne słowa
o zdaniu broni i o porządku wyruszenia na tyły. Wiele chciałby powiedzieć, lecz pohamował się
i właśnie dzięki temu wszystko poszło dobrze. Tylko kiedy wyciągnąwszy rękę ku sztandarowi powiedział, że pod dowództwem Sierpilina, którego na razie nie ma wśród nich, i właśnie pod tym samym sztandarem 176 dywizji, odznaczonej Orderem Czerwonego Sztandaru, przejdą jeszcze z powrotem te wszystkie drogi, którymi się cofali, głos mu się załamał. Wysiłkiem woli opanował się jednak, gdyż łzy były tu nie na miejscu, i w jakimś natchnieniu zuchwale krzyknął to samo zdanie, które po roku głośno na cały świat powiedział Stalin: „Będzie kiedyś święto i na naszej ulicy, towarzysze!" Szeregi odpowiedziały wzruszonym wielogłosym „hura".
Po chwili Szmakow na pozór bardzo spokojny, chociaż ten spokój dużo go kosztował, oświadczył jako coś samo przez się zrozumiałe, że trzeba koniecznie, tu, na miejscu, zdać całą posiadaną zdobyczną broń, jak również amunicję, ponieważ wyprawiają ich na tyły. Po wypoczynku i przegrupowaniu wszystkich uzbroją jak należy, a broń zdobyczna potrzebna jest tu na froncie.
— Spisy wszystkiego, cośmy przekazali, zachowamy, towarzysze — dodał wesoło i umyślnie głośno, gdyż wyczuł w szeregach szemranie — żeby pamiętać, kto kogo rozbrajał, kiedyśmy wychodzili z okrążenia: czy Niemcy nas, czy my Niemców.Potem oznajmił, że ciężarówki już przybyły i od razu po przekazaniu broni rozpocznie się załadunek.
Wreszcie podał komendę "spocznij".
Dowódcy kompanii i plutonów poszli dopilnować zdawania broni, a Szmakow odwrócił się i spojrzał na komisarza pułku: No i co?
spytał wzrokiem.
Czy tak zostało zrobione, jakeśmy się umówili?
Tamten z zadowoleniem kiwnął głową.
A jednak nie wytrzymaliście i wspomnieliście o dywizji!
z wyrzutem zgrzytnął podpułkowniksztywniak.
Nie o dywizji mówiłem, lecz o sztandarze dywizji odburknął Szmakow, ale od razu się udobruchał i uśmiechnął.
Lepiej nie zaczynajcie ze mną, towarzyszu pułkowniku.
Jestem stary dialektyk, nawet mam tytuł naukowy w tej dziedzinie.
Jeżeli zaczniemy spierać się co do sformułowań, to źle na" tym wyjdziecie.
Owinę sobie was dokoła palca!
Przekazywanie zdobycznej broni zajęło godzinę.
Jedni żołnierze oddawali ją obojętnie: skoro tak trzeba, to trzeba; drudzy byli rozgoryczeni i klęli pół głosem; inni wreszcie starali się ukryć zdobyczne pistolety, z którymi szczególnie żal im było się rozstać.
Sińcow, który nie miał pistoletu, lecz tylko nie miecki automat, oddał go i pozostał bez broni.
W takiej samej sytuacji jak on znalazło się wielu oficerów, którzy podczas okrążenia nie uważali pistoletu za broń poważną i woleli pistolet maszynowy lub karabin.
Pośpieszcie się, towarzysze powiedział Klimowicz podchodząc do Szmakowa.
Przed chwilą rozmawiał z nim dyżurny operacyjny i powiedział mu coś takiego, co całkowicie zmieniło nastrój podpułkownika.
Pospieszcie się, żeby za pięć minut już was nie było!
Nie wdając się w dalsze szczegóły, uścisnął Szmakowowi rękę, zasalutował reszcie i przywołał Iwanowa.
Chodźmy, kapitanie.
Sińcow dogonił go, by się pożegnać.
Towarzyszu pułkowniku!
zawołał.
198 Klimowicz stanął, odwrócił się i zamienił z nim
krótki uścisk dłoni.
Zegnaj, Wania!
Wyjeżdżajcie, nie marudźcie.
Wybacz, ale nie mam czasu!
i poszedł dalej.
ROZDZIAŁ 8
Kolumna złożona z trzynastu ciężarówek i dwóch emek na czele i w ogonie już drugą godzinę jechała leśną drogą, która, jak twierdzono, wychodziła gdzieś na szosę juchnowską.
Po wczorajszym deszczu znowu nastała sucha, wietrzna pogoda.
Po bokach drogi kilometry żółtego i czerwonego jesiennego lasu biegły na przemian z uchodzącymi w dal ku widnokręgowi jesiennymi, szarymi polami.
Pędzone wiatrem, żółte liście przez cały czas przebiegały drogę pod kołami samochodów, ale czasami przez chmury przezierało słońce i robiło się całkiem ciepło i wesoło.
Sińcow jeszcze przed załadowaniem na ciężarówki, oddając broń, spytał Szmakowa, jakie ma teraz peł nić obowiązki i na którą ciężarówkę wsiadać.
Po niespodziewanej stracie Sierpilina, przy którym pełnił wszystkie funkcje naraz adiutanta, ordynansa i pisarza poczuł się dziwnie wolny.
E, nie spiesz się!
serdecznie, zwracając się do niego na "ty", powiedział Szmakow, który po wiecu udobruchał się i złagodniał.
Dojedziemy, to się zorientujemy.
Wsiadaj na pierwszą lepszą.
Zdą żysz jeszcze podowodzić.
Wobec tego Sińcow wsiadł do pierwszej lepszej ciężarówki w środku kolumny.
Obok niego znalazł się szeregowiec Zołotariow, ten sam, który kiedyś wyszedł na ich spotkanie z pułkownikiem Baranowem.
Nawet miał na sobie tę samą skórzaną kurtkę, tylko teraz już dziurawą i wytartą aż do białości.
I karabin miał ten, z którym przyszedł.
Kiedy byli w okrążeniu, nie skusiła go broń zdobyczna, i teraz okazało się, że wygrał.
Obok Zołotariowa po jego drugiej stronie siedział kierowca z brygady pancernej, który prosił, aby
go podwieźli do bazy remontowej na tyłach, gdzie stała jego półtoratonówka.
Z początku rozmowa toczyła się tylko na jeden temat — oddanej broni. Kierowca z brygady pancernej wciąż dogryzał:
— Oczywiście — mówił — na wasz zdobyczny moździerz i na karabiny maszynowe, a nawet na działo, gdybyście je wzięli, nikt by się nie skusił; ale z powodu automatów będzie cała wojna! Że też wasze dowództwo zgodziło się oddać zdobycz! Gdybym ja wami dowodził, nigdy w życiu bym nie oddał!
— A co, mieliśmy ją wieźć na tyły? Potrzebna jest na froncie — z obowiązku, nieszczerze zaprzeczył Sińcow.
— Na froncie! Przecież nie na Syberię jedziecie? Jeszcze się zjawicie na froncie.
— Zjawimy się, ale nie od razu.
— Słusznie tłumaczycie, towarzyszu politruku! — z pozornym szacunkiem, lecz z iskierką drwiny w przebiegłych oczach powiedział kierowca. — Tylko że ja nigdy w życiu bym nie oddał! Ależ będzie draka o te wasze automaty! Nasz dowódca brygady na pewno położy na tym łapę: zostawcie brygadzie! Z kwatermistrzostwa armii też na pewno przyjadą i powiedzą: daj! Wpadną z sąsiedniej dywizji i po sąsiedzku grzeczniutko poproszą: a może nam z tego coś ustąpicie? No a ze sztabu armii — ci już wszystkim dadzą radę. Przyjadą i zabiorą. Tym bardziej, powiedzą, żeście czołgiści. I tak pod Jel-nią zagarnęliście zdobycz. Ogólnie biorąc pod ta Jelnią... walki były ciężkie, ale zdobycz niebogata... Nie, niebogata!
Rozmowa przeszła na niedawne walki, w których, jak Sińcow wywnioskował, jadący z nimi kierowca sam nie brał udziału, lecz zapewne powtarzał rzeczy zasłyszane. Z fantazją opowiadał, że pod Jelnią Niemcy mieli około ośmiu dywizji, całą armię. I dano im dobrą wcirę, tylko pod koniec popełniono mały błąd. Według słów kierowcy, gdyby sąsiedzi nie nawalili (o jakich myślał sąsiadach i w czym nawalili, nie określał), to można byłoby wszystkich Niemców tam zakorkować.
200
Żołnierze w samochodzie, podskakując na wybojach,
słuchali z powagą, nie chwytali czasami poszczególnych słów i wypytywali o nie sąsiadów.
— A jednak przegapiliście? — zmartwił się któryś, kiedy kierowca powiedział o nieudanym zakorkowaniu.
— No nie, żebyśmy całkiem przegapili — odrzekł kierowca — ale Niemcy swoją „technikę" uratowali... Toteż powiadam, że zdobycz była nienadzwyczajna.
Wszyscy słuchacze, chociaż cieszyli się z tego, że pobito Niemców pod Jelnią, w dodatku osiem dywizji, jednocześnie jednak uważali za osobistą krzywdę, że nie doprowadzono sprawy do końca i nie zaryglowano wroga. Bardzo się wszystkim chciało, żeby Niemcy znaleźli się w okrążeniu
i pobyli w ich skórze.
Po chwili milczenia ktoś spytał, czy duże były radzieckie straty w walkach pod Jelnią.
— Jakby tu rzec... — zawahał się kierowca z brygady pancernej — jak u kogo... a przy tym, jeżeli wziąć straty ludzkie czy materiałowe, to też zależy... Sińcow zrozumiał, że straty były duże, lecz kierowca nie chce o nich mówić.
— -A jak lotnictwo? — znowu ktoś spytał.
— Ano, widzisz, nie ma! — wskazując na niebo powiedział kierowca. — Tyle jedziemy — i nic. A tu, bywało, nie można nosa wyściubić z rowu. Bo teraz — tobym powiedział, że nawet zbyt śmiało jedziemy. Co prawda, jakoś cicho w ostatnich dniach... Mało latają. Aż strach pomyśleć, co to może znaczyć...
— No a jeżeli weźmie się pod uwagę straty — uparcie wypytywał żołnierz, który poprzednio zadał to samo pytanie — u was, powiedzmy, w brygadzie: ilu było na początku wojny, a ilu teraz zostało?
— To niby, jakby to rzec... — kierowca znowu uchylał się od odpowiedzi — w pierwszych walkach straciliśmy ludzi, potem przedzieraliśmy się z okrążenia, i znów były straty. Co prawda, i do nas po drodze trochę się przyłączyło.
— No i do nas także — odezwało się naraz kilka głosów.
— Więc i od nas, jeśli się ktoś odłączył, to mógł dołączyć
201
do innych — rozważnie ciągnął kierowca. — Tak że tu i tak, i tak. Potem przeformowano nas — znowu nowy rachunek. Potem pod Jelnią walki, a teraz znowu czekamy na uzupełnienie... Więc jak tu liczyć? Ja, na przykład, od pierwszych dni jestem w brygadzie, od Słonimia.
— A czy dużo jest takich jak ty?
— Nie wiem, nie liczyłem — uciął kierowca. Sińcow znowu pomyślał: niedużo!
— A listy teraz dostajecie? — spytał. — Poczta polowa dobrze pracuje?
— Jakby to powiedzieć... Listy idą, nie powiem, żeby szybko, nie powiem, żeby wolno, a na ogół zależnie od tego, gdzie kto ma rodzinę. Gdzie na przykład jest wasza, towarzyszu politruku?
— Nie wiem — ponuro odparł Sińcow. Nie chciał się rozwodzić na ten temat. Ale i jego rozmówca nie miał na to ochoty.
— Ano właśnie, najgorzej, kiedy się nie wie — westchnął i zamilkł.
Może i jemu zaginęła rodzina, pomyślał Sińcow, usłyszawszy to westchnienie. A może odwrotnie, jego zginęła, a moja przez ten czas się odnalazła? Przecież nie tylko same nieszczęścia są na wojnie. Bywa czasami i szczęście.
Oparł się o burtę samochodu i patrząc w dół na umykającą pod kołami szarą taśmę drogi, zaczął myśleć o tym, co go teraz czeka: szczęście czy nieszczęście? Co się dzieje z córką? Może jednak teściowa wróciła z nią do Moskwy, kiedy już był na froncie? A może pozostała tam, w Grodnie, a wtedy nic nie wiadomo, i nie będzie wiadomo... A co -z Maszą? Poszła do wojska czy nie? Dziś rano nie zdążył do niej napisać. Postanowił to zrobić wieczorem, kiedy będą już na miejscu.
— A jednak? — spytał. — Jeżeli rodzina jest w Moskwie, to czy za tydzień list dojdzie?
— Chyba za jakieś półtora tygodnia.
— A do Wiaźmy? — znowu spytał Sińcow, mając na myśli ojca i brata.
— Do Wiaźmy dłużej — odrzekł kierowca. — Chociaż to bliżej, ale pójdzie okólną drogą przez Moskwę... Wiaźma należy do obwodu smoleńskiego,
202
a Smoleńsk jest w rękach fryców.
Sińcow o mało nie zapytał, co to znaczy. Słowo „fryce" usłyszał po raz pierwszy.
— Frycami nazywamy teraz hitlerowców — zauważywszy zdumienie Sincowa chętnie wytłumaczył kierowca. — Nie słyszeliście o tym w okrążeniu?
— Nie słyszeliśmy — wyręczył Sincowa Zołotariow.
— Toście byli całkiem oderwani od świata — roześmiał się kierowca.
— A to masz rację, żeśmy byli oderwani od świata — Zołotariow palnął kierowcę w kolano. — Co do mnie, na przykład, to już prawie trzy miesiące nie trzymałem w ręku kierownicy.
— Niejeden w ciągu trzech miesięcy jeszcze czegoś innego w ręku nie trzymał — zażartował w kącie ciężarówki czyjś cienki, wesoły głos. — Ale i na to na razie się nie skarżymy. Cierpimy i jedziemy. A ten wylewa łzy z powodu kierownicy!
W ciężarówce wybuchły śmiechy, dorzucono jeszcze parę uwag coraz bardziej pieprznych. Rozmowa ożywiła się, na parę minut stała się ogólna, ale potem znowu ucichła.
— Tęsknię do kierownicy — zwierzał się ze swego szoferskiego zmartwienia Zołotariow, dotykając rękawa kierowcy z brygady pancernej. — Usiadłbym sobie teraz — wskazał głową na szoferkę — i pojechał.
— Prowadziłeś ciężarówkę?
— Nie. Osobowy. Miałem nowiutką emkę, tuż przed wojną zdjąłem plombę z gaźnika.
— Zbombardowali ci ją, czy porzuciłeś?
— Spaliłem... taki rozkaz otrzymałem.
— A kogoś woził? — spytał kierowca z brygady pancernej.
— Tam... jednego takiego... — zaczął Zołotariow i napotkawszy wzrok Sincowa nic więcej nie dodał. Zbieg okoliczności sprawił, że obaj byli świadkami śmierci człowieka, którego Zołotariow nie chciał teraz wymieniać.
Już w drugim miesiącu okrążenia Sińcow kiedyś wieczorem przymaszerował na swoich długich nogach do plutonu Choryszewa z kolejnym rozkazem Sierpilina. Sierpilin wiedział, że Sińcow umie prędko 203
chodzić, i ceniąc szybkość w dostarczaniu rozkazów lubił go posyłać.
Sytuacja tego wieczoru układała się mniej więcej tak samo jak w pierwszej dobie okrążenia. Nocą chcąc nie chcąc trzeba było przecinać szosę i należało spodziewać się walki.
Porozmawiawszy z Choryszewem, Sińcow przed powrotną drogą usiadł, by wypalić papierosa. Choryszew okazał się niezwykle hojny — użyczył mu trochę machorkowego pyłu zmieszanego z roztartymi suchymi liśćmi.
Dokoła w krzakach rozmieścili się żołnierze plutonu; ci, co mieli broń w porządku, odpoczywali, reszta czyściła ją szykując się do walki. Zołotariow siedział obok* Sincowa i czyścił karabin narzekając, że przecierać lufę na sucho bez oliwy , to tak, jakby człowiek rozdzierał sobie gardło suchą skórką chleba.
O dwadzieścia kroków od nich siedział na kępce Baranow i oglądał zdobyczne parabellum. Sińcow na polecenie Sierpilina właśnie przed chwi--lą wypytywał Choryszewa o zachowanie się Baranowa. Choryszew odrzekł, że Baranow walczy ani źle, ani dobrze. Usiłuje ułatwić sobie sytuację.
— Niedawno zamienił z jednym z żołnierzy automat na parabellum — opowiadał Choryszew. — Widocznie automat był dla niego za ciężki. Czy ty lub ja zamienilibyśmy? Choćbym miał pęknąć, nie zamieniłbym. Czy ten, kto chce walczyć do ostatniej kropli krwi, zamienia znakomitą broń na zabawkę?
Baranow siedział opodal na kępce i parał się z tym właśnie parabellum.
Sińcow.pomyślał: Dlaczego tak siedzi na uboczu? Sam sobie dał odpowiedź: Na pewno dlatego, że wciąż nie może się pogodzić ze swoim losem i nie chce uznać, że po tym wszystkim, co zrobił, tak właśnie być musi. A ludzie to czują i boczą się. Tak pomyślał o Baranowie, potem zaciągnął się papierosem, spojrzał na Zołotariowa i widząc, jak ten„ aby uniknąć pokusy, nawet patrzy w inną stronę, podał mu skręta:
— Masz, sztachnij się!
204
Zołotariow ostrożnie, dwoma palcami wziął papierosa,
zaciągnął się głęboko, lecz krótko, by nie wypalić za dużo, i zwrócił Sincowowi. W tym momencie klasnął wystrzał.
— Kto strzela?! — krzyknął złym, syczącym głosem Choryszew zrywając się na równe nogi. Znajdowali się zbyt blisko szosy, by można było sobie pozwolić na taką lekkomyślność.
Lecz nie było już kogo pytać. Baranow leżał martwy. Wystrzał pochodził z jego parabellum, a skierowany z bliska prosto w twarz urwał mu pół głowy.
Sińcow pomyślał wtedy, że Baranow zastrzelił się zmęczony codziennym niebezpieczeństwem, albo też zląkł się zbliżających się walk, albo z jakiegoś innego powodu. Lecz o to już nie można go było zapytać. Sierpilin jednak, kiedy Sińcow zameldował mu
o wypadku, pokręcił głową:
— Nie wierzę, by się zastrzelił. Wystrzał był przypadkowy, chociaż i przypadki mają swoje przyczyny. Opuścił się, machnął na wszystko ręką
i czyścił też niedbale. A broni nie znał. No i dostał kulą w łeb, przypadkową czy też nie przypadkową. Sińcow pozostał przy swoim zdaniu, ale na ogół niedługo o tym myślał. Walka nocna, w której zginęło dużo ludzi, od razu przyćmiła tamten wypadek. Tak jak zawsze przy stratach wykreślił z listy nazwisko Baranowa i na tym się skończyło... Dopiero teraz, kiedy jego spojrzenie skrzyżowało się ze spojrzeniem Zołotariowa, obaj przypomnieli sobie suche klaśnięcie strzału, który przerwał życie człowieka; nazwiska tego człowieka Zołotariow nie chciał wymieniać.
— A oto już moja wieś, oto mój dom rodzinny! — wesoło krzyknął kierowca czołgista stając w ciężarówce i stukając w dach szoferki.
— Przyhamuj, muszę tu skręcić do swojej bazy remontowej.
Tam gdzie zeskoczył, zagłębiała się w las świeżo wyjeżdżona droga. Na skraju lasu w kwadratowych dołach zaciągniętych maskującymi siatkami stały działa przeciwlotnicze, a drogą w głąb lasu, pozostawiając za sobą podwójne zębate bruzdy, sunęły z rykiem dwa czołgi T-34.
205
Zapewne robią próbę po remoncie, pomyślał Sińcow, przypominając sobie słowa kierowcy o bazie remontowej.
Minęli przesiekę i pojechali dalej, wymijając kolumnę nowiutkich zielonych ciężarówek, napełnionych skrzynkami z amunicją. Drugą kolumnę takich samych ciężarówek widzieli przy odjeździe. Działa przeciwlotnicze także widzieli nie po raz pierwszy. Pół godziny temu mignęły w zagajniku koło jednego z mostów, przez który przejeżdżali. Tu i ówdzie nad lasem sączyły się dymy. W jednym miejscu Sińcow zauważył baterię ciężkich dział. Przy mostach stali wartownicy.
Wysoko nad ich głowami przepłynęły na zachód trzy dziewiątki radzieckich bombowców osłanianych przez myśliwce. Gdyby ktoś spytał Sincowa^ co najbardziej kojąco wpływało na niego po przeżyciach w okrążeniu, na pewno by powiedział, że spokój przywracały mu właśnie te wmontowane w pokojowy pejzaż elementy wojska i wojskowego porządku. Jakby obiecywały, że to, czego on i jego towarzysze byli świadkami, więcej się nie powtórzy. Armia stanęła tu, stanęła dawno i mocno, i już nie cofnie się przed Niemcami.
Wspominając Niemców Sińcow chciał tylko jednego: żeby żołnierze radzieccy mogli zrobić z nimi to wszystko, co oni zrobili z żołnierzami radzieckimi — tak samo ich pędzić, jak oni pędzili, tak samo bombardować i ostrzeliwać z powietrza, tak samo obchodzić i miażdżyć czołgami, tak samo okrążać i dławić bez żywności i naboi, tak samo prowadzić do niewoli i tak samo nie szczędzić. Tego chciał, i chciał z taką siłą, że roześmiałby się w twarz każdemu, ktokolwiek odważyłby się mu powiedzieć, że kiedyś jego pragnienie zemsty będzie zaspokojone, a nienawiść minie. Jechał i myślał o przyszłej ofensywie radzieckiej — przecież ona kiedyś nastąpi!
A obok tego było i inne uczucie — uczucie wytchnienia i beztroskiej błogości. W ciągu dwóch i pół miesiąca napatrzył się na ziemię i na niebo, na sosny i brzozy, na leśne polany i przesieki, i na taki gęsty młody lasek podbiegający ku drodze. 206 W okrążeniu bywała czasami taka cisza, że słychać:
było własny oddech.
Widocznie jednak na tyłach u Niemców wszystko było inne: i brzozy, i sosny, i ziemia, i nawet cisza była jakaś inna.
A teraz to wszystko, co przemykało obok niego,, cieszyło i stwarzało uczucie błogości. Szczęściem było wszystko: samochód, którym pędzili, fruwające na wietrze lniane kosmyki włosów Choryszewa, który wysunął się z kabiny jadącej przed nimi ciężarówki, niebieskie świerki, żółte brzozy, zagajniki i pola, dymy z kominów, ludzie, działa przeciwlotnicze, swoje samoloty na niebie, urywki pieśni dolatujące z czołowej ciężarówki. Sińcow nurzał się w tym szczęściu, chciwie patrzył na wszystko zaczerwienionymi od wiatru, uszczęśliwionymi oczami i uśmiechał się bez powodu, czując, jak jesienny chłodek przenika za kołnierz płaszcza. I tak samo jak on, uśmiechając się czasami do swoich myśli, jechał w ogonie kolumny na tylnym siedzeniu emki, między majorem Daniłowem a malutką lekarką, komisarz Szmakow. Jechał i patrzał w boczną szybę. Czasami, odrywając wzrok od bocznego okienka, rzucał szybkie spojrzenia przed siebie, na szerokie plecy kierowcy i ordynansa, odzianych w takie same mundury pograniczników jak ich major. Poranne rozgoryczenie z powodu konieczności oddania broni zdobycznej, jeśli nie cał- _ kiem znikło, to w każdym razie wywietrzało. Wywietrzało i dlatego, że sprawa ta należała już do* przeszłości i teraz nie wydawała się tak bardzo* ważna, i dlatego, że kiedy doszło do oddawania broni, żołnierze potraktowali to spokojniej, niż: przypuszczał. A ponieważ głównym powodem, dla którego tak się upierał, była obawa, że ludzie poczują się skrzywdzeni, więc teraz, kiedy wszystko* już się ułożyło, czuł jakąś wielką ulgę. Malutka lekarka, która przez cały czas okrążenia nie wydała ani jednego jęku, nagle dziś rano poczuła się chora i przez całą drogę spała skulona w kąciku, drżąc jak w febrze. Szmakow zaś jechał, patrzył przez szybkę i z rozkoszą wypalał jeden po drugim kazbeki z papierośnicy, którą podsuwał mu Daniłow. Zrazu, kiedy pogranicznik zaproponował mu 207
miejsce w emce, Szmakow chciał odmówić — tak bardzo jeszcze kipiała w nim uraza. Potem, kiedy już wsiedli i pojechali, chciał kontynuować swój spór z Daniłowem na temat prawdziwej czujności i zbytecznych podejrzeń, ale poniechał tego, gdyż nie byli sami. Jemu towarzyszyła lekarka, a majorowi dwóch żołnierzy. A po półgodzinie odechciało mu się dyskutować.
Im dłużej jechali, tym bardziej narastało w zmęczonej duszy i ciele uczucie radości, a nawet błogości, że jakimś cudem wyszli żywi i cali po wszystkim, co było, przy tym wyszli walcząc i z honorem. Wreszcie po godzinie jazdy ostatecznie przestał dąsać się na Daniłowa i pierwszy przerwał milczenie, które zapadło w samochodzie z jego inicjatywy, ale też jemu pierwszemu zaczęło ciążyć.
— Daleko macie tyły frontowe? — zauważył.
— Dlaczego daleko? — sprzeciwił się Daniłow zadowolony, że komisarz batalionu, który tak mu się rano spodobał przez swą uczciwą wybuchowość, wreszcie przestał się czuć urażony. — To normalne. Front jest duży, a my jesteśmy na skrzydle. Jeżeli instytucje tyłowe umieścimy bliżej jednego skrzydła, to do drugiego będzie daleko.
— A niech tam, Bóg z nimi, z tymi instytucjami na tyłach! — powiedział Szmakow, dając tym do zrozumienia, że o tyłach tak sobie powiedział, byle od czegoś zacząć. — Opowiedzcie lepiej, jak tam w Moskwie? Czy bardzo ją poharatali? Mówcie tylko szczerze.
— Sam tam nie byłem — odparł Daniłow. — Ale przed dwoma dniami słyszałem od naocznego świadka: zniszczenia są niewielkie. Nie dopuszczają.
— A to wspaniale! — ucieszył sięv Szmakow. — Wiecie, kiedy znalazłem się na froncie w połowie lipca, to ja sam uspokajałem moskwian, i nie tylko moskwian: „Nie latają — powiadam — a jeżeli będą latać, nie dopuścimy!" Ale potem podczas okrążenia naczytałem się różnych ulotek... Do kogo mają je zanieść, jeżeli znajdą? Do komisarza... No i naczytałem się! — uśmiechnął się. — I chwilami taki mnie strach ogarniał o Moskwę! Według tego, co pisali, kamień na kamieniu nie został. Domyślałem
208
się, oczywiście, że łżą. Ale w jakim stopniu
łżą?
— W bardzo dużym stopniu — odrzekł Daniłow.
— Podobno nie ma nawet dwóch procent zniszczenia.
— Tak, to wspaniale! — uradował się znowu Szmakow.
Zacząwszy od pytania o Moskwę, teraz jął zasypywać Daniłowa różnymi pytaniami: o tyły, o front,
o straty, o nastroje. Pytał o wszystko, co mu przychodziło do głowy i o czym nie zdążył jeszcze porozmawiać przez dzisiejszą prawie bezsenną noc w brygadzie pancernej.
— Po prostu szturm przypuściliście! Nawet nie pozwoliliście mi doprowadzić się do bojowej gotowości — nie wytrzymał wreszcie i uśmiechnął się na ogół nieskory do uśmiechów Daniłow.
— To nic, pocierpcie trochę — zażartował Szmakow. — Ja dłużej cierpiałem. Przez dwa i pół miesiąca prócz hitlerowskiego łgarstwa nie widziałem drukowanego słowa.
Zadał Daniłowowi jeszcze parę pytań i ostatnie — jak długo idzie list na front i z frontu? Wszyscyśmy ludzie i wszystkich niepokoi to samo...
i nagle, gdy Daniłow odpowiedział już na ostatnie pytanie i zsunąwszy czapkę na oczy czekał na następne, usłyszał ciche chrapanie. Szmakow zasnął w pół słowa. Zmęczenie wreszcie go zmogło.
— Ano, wychodźcie, wychodźcie, obudźcie się! Szmakow słyszał głos przez sen, ale nie mógł się obudzić.
— Ależ obudźcie się!
Otworzył oczy. Samochód stał. Kierowcy i pograniczników nie było na przednim siedzeniu. Lekarki także nie było. A Daniłow, który już wysiadł, otworzył drzwiczki i siłą wyciągnął go za rękę z samochodu.
— Chodźcie do rowu! Samoloty! — gniewnie, ale bez specjalnego podniecenia krzyczał Daniłow. Szmakow wyszedł na szosę i wskoczył do rowu. Lekarka już tam siedziała i z zażenowanym uśmiechem przecierała piąstką oczy. Rozespana, nie mogła sobie uprzytomnić, ile czasu jechała i ile spała.
Dokoła był las. Cała kolumna stanęła na drodze 209
i zamarła. Ludzie powyskakiwali z ciężarówek i zdążyli się rozbiec. Jeszcze tylko dwóch czy trzech żołnierzy przebiegało drogę. Z zachodu nadchodziły samoloty. Były wysoko i blisko, ale jeszcze nie nad samymi głowami.
— Może to nasze wracają — niepewnym głosem powiedział Szmakow, chcąc uspokoić lekarkę, chociaż znane, przeciągłe, przerywane buczenie już mówiło mu, że tak nie jest. Ale lekarka wcale się nie denerwowała.
— No, zaraz zobaczymy — zażartował Daniłow.
— Może usiądziemy na chwilkę?
Z uśmiechem spojrzał na Szmakowa, pierwszy kucnął i z lekka dotknąwszy przy tym ziemi, starannie otrząsnął z palców ziarenka piasku. Minęło jeszcze kilka męczących chwil. Samoloty były niemieckie, ale teraz już znajdowały się wprost nad głową i gdyby nawet zrzuciły bomby, toby ich one ominęły. Szmakow powiedział o tym Daniłowowi.
— O ile nie zawrócą, zauważywszy nas — odrzekł Daniłow. — Lepiej poczekajmy jeszcze trzy, cztery minuty.
Samoloty nie zawróciły, szły w poprzednim kierunku na poprzedniej wysokości, a skądś na przedzie zaczęły do nich strzelać działa przeciwlotnicze, wprawdzie nieczęsto, lecz dość celnie. Białe kulki wybuchów z początku roztopiły się i płynęły jak obłoczki poniżej samolotów, a po chwili ukazały się nad nimi i z boków. Potem jeden z samolotów zaczął dymić i kreśląc długą, skośną linię odszedł w bok od innych, coraz bardziej dymiąc. Białe kulki wybuchów znowu jęły skakać po niebie, teraz jednak już daleko z tyłu za samolotami.
— Chybili/ Jak można? — zawołała lekarka i pierwsza wyskoczyła z rowu. Wyraz uszczęśliwienia zmienił się z dziecinną szybkością w wyraz żalu.
— Patrzaj, jaka chciwa! Jednego ukaraliśmy, i to coś znaczy — powiedział Daniłow. — No cóż, możemy wsiadać do samochodów.
Zdjął z głowy zieloną czapkę i zaczął nią wymachiwać, aby ludzie wsiadali.
— Wiecie co... — powiedział Szmakow, którego po ukazaniu się niemieckich samolotów opuściła bezchmurna radość i który znowu poczuł się odpowiedzialny za ludzi. — Opuszczę was, pojadę na ciężarówce, gdzieś w środku kolumny. Komisarz pułku na przedzie, wy z tyłu, a ja w środku. Tak będzie lepiej. A towarzyszkę lekarkę zostawię pod waszą opieką. — Uśmiechnął się i pobiegł wzdłuż kolumny samochodów, do których wsiadali żołnierze.
Sińcow już siedział w ciężarówce, kiedy Szmakow przebiegł obok nich sportowym, równym krokiem
— krępy, siwy, żwawy pomimo wieku.
— Na razie serce nie nawala! — wesoło zawołał do Sincowa i innych, którzy przyglądali mu się z ciężarówki. — Pomimo że mam pięćdziesiąt dwa lata!
Minął jeszcze jedną ciężarówkę i wszedł do następnej, nie do szoferki, lecz między żołnierzy, ku ich zadowoleniu. Sińcow przez cały czas widział przed sobą jego siwą, okrągłą głowę bez czapki. Z daleka wydawała się jeszcze bielsza niż dawniej, gdyż po wczorajszym draśnięciu przekreślał ją na ukos bandaż.
Kiedy już kolumna była w drodze, kilka wybuchów bomb gdzieś przed nimi wstrząsnęło ziemią i powietrzem.
Wszyscy czekali na nowe wybuchy, ale te nie nastąpiły.
— Jakoś nie wygląda na to, żeby zrzucili wszystkie — powiedział Zołotariow. — Tak tylko kapnęli. Jak sądzicie, towarzyszu?
Sińcow był tego samego zdania. Nastrój ludzi nie pogorszył się. To, że strzelały własne działa przeciwlotnicze i w ich oczach strąciły samolot, równoważyło lęk wywołany ukazaniem się niemieckich bombowców.
Po paru kilometrach zatrzymali się. Kolumna dojechała właśnie do tego miejsca, gdzie niedawno spadły bomby. Niemcy rozzłoszczeni stratą swego samolotu zrzucili kilka bomb na stanowisko baterii przeciwlotniczej koło mostu przerzuconego przez wąską rzeczułkę.
Działa przeciwlotnicze ocalały, ale jedna z bomb spadła koło samego mostu, zepsuła podjazd i siłą wybuchu zerwała barierki i część nawierzchni. 211
Zrazu kolumna stanęła, potem jednak Sińcow zobaczył z daleka, jak przez most ostrożnie przejechała emka, a potem jedna za drugą ruszyły ciężarówki.
Kiedy ich ciężarówka podjechała prawie do samego mostu, Sińcow wstał i zaczął przyglądać się, jak przejeżdżają inne samochody. Właśnie mijała most ciężarówka ze Szmakowem.
Cały odcinek długości około czterech metrów, z którego była zerwana nawierzchnia, ciężarówka wolno i pewnie przejechała po dwóch grubych drewnianych balach pozostałych po nawierzchni. Gdyby przednie lub tylne koła zjechały chociaż odrobinę w bok, ciężarówka zwaliłaby się do wody. Właśnie przydarzyło się to następnej, w której jechał Choryszew. Kierowca, widocznie mniej doświadczony od innych, za bardzo obrócił kierownicę, tylne koło ześliznęło się po balu, ciężarówka osunęła się i zawisła na wale napędowym na jednym z bali, na szczęście zaczepiając się przednimi kołami o drugi.
Nikt nie poniósł szwanku, tylko jeden z żołnierzy wskutek uderzenia wyleciał przez burtę ciężarówki i wpadł do wody i teraz, mokry od stóp do głów, wyłaził z niej przy akompaniamencie śmiechu kolegów.
Po chwili Choryszew już wydawał rozkazy na moście. Ludzie, którzy wyskoczyli z jego ciężarówki oraz z tej, którą jechał Sińcow, wspólnym wysiłkiem ustawiali samochód z powrotem na balach. Szmakow, zwinąwszy dłonie w trąbkę, spytał z drugiego brzegu, czy mają na nich zaczekać. Daniłow, który jadąc skrajem drogi minął kolumnę ciężarówek i już dotarł do samego mostu, odkrzyknął wymachując zieloną czapką, że nie trzeba. Po co robić niepotrzebne skupisko.
— Jedźcie dalej! — krzyczał. — Stąd już niedaleko do szosy juchnowskiej. Na piątym kilometrze będzie skrzyżowanie, skręcicie w lewo, a my za wami. Na przedzie zresztą jedzie emka, to pokaże. Szmakow wsiadł do samochodu i pojechał naprzód dopędzając inne ciężarówki, a na moście jeszcze przez kwadrans wrzała praca. 212 Wreszcie wyciągnięto ciężarówkę na górę i szczęśliwie przejechano przez most. Daniłow kazał wszystkim prócz kierowców wysiąść z samochodów i przepuszczał je kolejno, sam doglądając przeprawy. Dopiero kiedy ostatnia ciężarówka znalazła się na przeciwległym brzegu, ruszył za nią na emce i ogon kolumny, nieco zwiększając odstępy między samochodami, ruszył dalej w kierunku szosy juchnowskiej, aby dołączyć do czoła. Ani komisarz pułku z wydziału politycznego armii, ani podpułkownik z oddziału uzupełnień, ani Szmakow, którzy jechali na czele i w środku kolumny, ani zamykający kolumnę Daniłow — nikt z nich nie wiedział, że już od paru godzin na południe i na północ od Jelni niemieckie korpusy pancerne przełamały Front Zachodni i miażdżąc tyły armii pogłębiają wyłom na dziesiątki kilometrów. Nikt z nich jeszcze nie wiedział, że przymusowe zatrzymanie przy moście, które rozcięło ich kolumnę na dwie części jadące teraz jedna za drugą w dwudziestominutowym odstępie czasu, właściwie już podzieliło ich wszystkich, lub prawie wszystkich, na żywych i martwych.
Szmakow nie mógł wiedzieć, że ciężarówka, na którą się przesiadł, będzie ostatnim samochodem szczęśliwie wjeżdżającym z jeleńskiego traktu na szosę juchnowską, a Daniłow nie mógł wiedzieć, że ten biegnący prawie równolegle do frontu trakt po dziesięciu minutach doprowadzi ogon ich kolumny do skrzyżowania z szosą juchnowską właśnie w tym momencie, kiedy przez tyły wojsk radzieckich przedrze się oddział przedni czołgów niemieckich i transporterów opancerzonych.
Nie wiedział tego i spokojnie jechał naprzód ku swej zgubie.
— Przejedziemy jeszcze ze cztery kilometry do skrzyżowania i będziemy -mieli za sobą trzecią część* drogi — powiedział Daniłow do lekarki. — Jak się czujecie?
— A nieźle — odrzekła dotykając gorącego czoła.
— Po prostu troszkę gorączkuję, ale to minie. To nic, palcie — dodała, zauważywszy, że Daniłow, który wyjął papierośnicę, wkłada ją z powrotem do kieszeni. — Sama nie palę, ale dym lubię — skłamała ze zwykłym samozaparciem i żeby 213
214
major nie miał wątpliwości, zamknęła oczy, chociaż nie chciało jej się spać. Lekarka jechała z zamkniętymi oczyma, a Daniłow palił i jeszcze raz rozważał w duchu poranne starcie ze Szmakowem. Porządek musi być i skoro został ustanowiony, to w wojsku go się nie narusza, chociaż szczerze mówiąc, w danym wypadku w nim samym coś buntowało się przeciwko odbieraniu tej broni. W myślach stawiał siebie na miejscu Szmakowa. Gdyby tak zamienili się rolami, dziś rano także źle by się czuł. Co innego, kiedy ludzie wychodzą pojedynczo, we dwójkę, we trójkę, bez mundurów, bez dokumentów, a co innego, kiedy przedziera się cały oddział z bronią w ręku, z dokumentami, z dystynkcjami. W takim przypadku przyzwoitość nakazywałaby zostawić tym ludziom zdobytą przez nich broń. Niech nawet jadą z nią na tyły. Niech jadą i będą dumni. A potem — to już nasza rzecz tak popracować, aby nie urażając ambicji żołnierzy przeprowadzić kontrolę i wyeliminować spośród nich tego, który wbrew oczekiwaniu okaże się draniem.
Daniłowowi nie podobała się dzisiejsza historia, jak również i inne rzeczy, z którymi musiał się czasami stykać, od momentu kiedy z pogranicznika przekształcił się w pracownika kontrwywiadu. Niesłodki to chleb!
Daniłow, który miał za sobą - długą szkołę służby pogranicznej, był ranny nad Chałchyn-gołem, wycofał się z resztkami swego oddziału spod Łomży, był czujny, obdarzony świetną pamięcią, wnikliwy, umiejący ufać i nie ufać, należał do ludzi, którzy zdawali się jakby stworzeni do pracy w wydziale specjalnym. Daleki od zarozumialstwa, czuł jednak, . że jest tam właściwym człowiekiem na właściwym miejscu, i zdawał sobie sprawę ze swojej wyższości — wyższości oficera, przez wiele lat wyławiającego prawdziwych szpiegów i dywersantów — nad niektórymi ze swych współpracowników, nie umiejących odróżnić istotnych faktów od lipy, a często nawet niezbyt się tym przejmujących. Z takimi współpracownikami Daniłow darł koty i w ciągu niedługiej służby w wydziale specjalnym już zdążył jednego takiego się pozbyć.
I oto teraz właśnie on, major Daniłow, sam o tym nie wiedząc, wiózł na spotkanie śmierci ludzi, którzy ledwo wyrwali się z jej szponów.
— Zaraz będzie to skrzyżowanie, o którym mówiłem — powiedział i widząc, że lekarka nie śpi, opuścił szybkę.
W tej samej chwili wybuchł pierwszy pocisk. Daniłow zobaczył niemieckie czołgi przecinające szosę juchnowską lub jadące wprost po polu. Zawracać było za późno, zresztą nie chciał ratować się sam, porzucając kolumnę. Szarpnął drzwiczki i pierwszy wyskoczył na drogę z pistoletem maszynowym, który miał zawsze przy sobie w samochodzie. Za nim wyskoczyli jego pogranicznicy również z pistoletami maszynowymi.
— Wychodźcie — krzyknął Daniłow do lekarki i schwyciwszy ją za rękę, wyciągnął z samochodu. Na drodze już działo się coś niesamowitego. Przednia ciężarówka płonęła stanąwszy w poprzek drogi, inne hamowały wpadając na siebie. Pociski wybuchały na drodze i koło drogi, ludzie wyskakiwali z ciężarówek, padali na szosie, pędzili do rowów, biegli po polu Czołgi strzelały do nich z dział i karabinów maszynowych. Jeden czołg wjechał prosto na drogę i ruszył wzdłuż kolumny, z trzaskiem zwalając do rowu ciężarówkę za ciężarówką i miażdżąc wyskakujących z nich ludzi. A z idących za czołgami transporterów opancerzonych wyskakiwali już niemieccy fizylierzy z pistoletami maszynowymi i rozbiegając się wachlarzem na boki, kosili seriami wszystko, co żyło.
Zebrać ludzi, z których co najmniej trzy czwarte było bez broni, i objąć nad nimi dowództwo było już i za późno, i w ogóle niemożliwe. Pozostawało tylko w miarę sił osłaniać ogniem biegnących i jak najdrożej sprzedać własne życie. To właśnie zrobił Daniłow ze swymi dwoma pogranicznikami. Zaległ w rowie za samochodem ciesząc się — jeżeli w takiej chwili można w ogóle się cieszyć — tylko z tego, że Niemcy, upojeni łatwością zwycięstwa, powyskakiwali z transporterów opancerzonych i że gdy podbiegną bliżej, chociaż paru z nich Położy. Obejrzał się. Z tyłu za drogą zaczynały się krzaki.
216
Kilku ludzi już dobiegało do nich pod ostrzałem. — Biegnijcie w tył, w krzaki, możecie ocaleć! i— Daniłow szturchnął łokciem w ramię lekarkę leżącą obok niego w rowie. — Prędzej, bo będzie za późno!
Lekarka w milczeniu spojrzała na niego i odwróciła się. Nic nie chciała! Ani uciekać, ani ocaleć. Chciała zdążyć wystrzelić ze swego nagana do Niemców, a potem umrzeć i o niczym więcej nie wiedzieć... Wówczas Daniłow podniósł ją za ramiona, odwrócił plecami do siebie i wypchnął z rowu. Znalazłszy się na górze, obejrzała się bezradnie. Obok niej przebiegli dwaj żołnierze. Pochwycona ogólnym potokiem, pobiegła za nimi. Nie daj Boże nikomu w ostatnich chwilach przed śmiercią widzieć to, co widział Daniłow, i myśleć o tym, o czym myślał. Widział miotających się po drodze, rozstrzeliwanych z bliska przez Niemców bezbronnych ludzi, których on sam rozbroił. Tylko niektórzy, zanim padli martwi, zdążyli po dwa, trzy razy wystrzelić. Większość jednak była bezbronna, umierali pozbawieni ostatniej gorzkiej satysfakcji — zadania śmierci wrogowi przed swoją śmiercią. Uciekali — strzelano im w plecy; podnosili ręce — strzelano im w twarz. Nawet w najstraszniejszym śnie trudno było silniej odczuwać swoją winę, niż odczuwał ją Daniłow. Chociaż tylko mimo woli przyczynił się do tego nieszczęścia, nie zmniejszało to bynajmniej poczucia straszliwej odpowiedzialności, jaka na nim ciążyła. W porównaniu z nią śmierć wydawała się rzeczą zwykłą i niestraszną.
Przyjął tę śmierć bez strachu. Wypchnąwszy z rowu lekarkę otworzył ogień do Niemców i zastrzelił pięciu, zanim niemiecka kula roztrzaskała mu głowę. Ostatnie, co dobiegło jego uszu, była to seria z pistoletu maszynowego — strzelał do wroga z odległości trzech kroków jego ordynans, który przeżył go zaledwie o krótką chwilę. A po kilku sekundach niemieccy fizylierzy stali nad trzema trupami w rowie i niemiecki oberleutnant, przyciskając chustkę nasiąkniętą krwią do rozdartego kulą policzka, oglądał jaskrawozielone patki martwego majora rosyjskiego leżącego u jego nóg.
ROZDZIAŁ 9
Trzeciego dnia wieczorem, po tym wszystkim, co zaszło na szosie juchnowskiej, troje ludzi szło przez gęsty las, oddalony o jakieś pięćdziesiąt kilometrów od miejsca katastrofy. Ściślej mówiąc, o własnych siłach szło tylko dwoje: politruk Sińcow i szeregowiec Zołotariow. Ich towarzyszka, lekarz wojskowy Owsiannikowa — „malutka lekarka", jak ją nazywano w oddziale Sierpilina, lub krócej Tania, jak teraz w drodze zaczął ją nazywać Sińcow— dziś od południa nie mogła już iść
o własnych siłach. Dwóch mężczyzn niosło ją kolejno na plecach w pałatce jak w dużym plecaku. Teraz była kolej na Sincowa. Szedł nisko pochylony i liczył w duchu ostatnie tysiąc kroków, które pozostały do postoju. Owinął róg pałatki wokół ręki, żeby mu się nie wymknął ze słabnących palców
i żeby lekarka nie wypadła. Jej płonąca z gorączki głowa spoczywała mu na ramieniu, kołysała się jak martwa za każdym razem, kiedy się potykał. Pochylając się czasami, by otrzeć pięścią zalewający oczy gorący pot, widział pod prawym łokciem zwisające nogi lekarki, jedną w bucie, a drugą wywichniętą, bosą. Były maleńkie jak u dziewczynki. Kiedy indziej takie brzemię nie byłoby straszne nawet dla samego Sincowa, ale teraz dwaj osłabieni mężczyźni już po czterech godzinach marszu byli zupełnie pozbawieni sił i Sińcow żałował, że na samym początku nie zatrzymali się, by wyrąbać drągi i sporządzić nosze. Tak czy owak będą musieli to zrobić na postoju.
Wszystkim, którzy uratowali się na szosie, każdy krok uczyniony w tę czy inną stronę przynosił teraz nowe niespodzianki i niebezpieczeństwa, przynosił życie lub śmierć.
Ci, co zaszyli się w gąszcz leśny na lewo od drogi, by doczekać tam nocy, zostali o zachodzie słońca wystrzelani przez fizylierów, którzy przeczesywali las. Może w innym wypadku Niemcy braliby jeńców, ale czyjś przypadkowy pocisk, czy też może 217
przeciwnie, wystrzelony z wyjątkowo zimną krwią, zabił dowódcę pułku czołgów SS, obserwującego rzeź z wieży swego czołgu, i Niemcy bezlitośnie mścili się za tę niespodziankę.
Przeciwnie, ci, co uciekli, zdawałoby się, w najbardziej niepewne miejsce, w niewysokie krzaki w prawo od drogi, pozostali przy życiu. Niemcy nie szukali ich tam i tejże nocy udało im się wyjść do swoich poza pierścień niemieckiego okrążenia. Kilku żołnierzy, którzy zebrali się w godzinę po katastrofie przy lejtnancie Choryszewie, pod jego dowództwem zaczęło się cofać. Pod wieczór spotkali czołgistów z brygady Klimowicza, z którymi teraz musieli razem wychodzić z nowego okrążenia.
Ci, którzy znalazłszy się w lesie ruszyli na przełaj na północ, chcąc jak najdalej odejść od Niemców, trafili akurat na kolumny czołgów i piechoty, które śpieszyły, by zamknąć wielki pierścień dokoła Wiaźmy. Sińcow znalazł się wśród nich: zeskoczył z samochodu, uciekł do lasu i pierwszą godzinę szedł nie zatrzymując się, byle odejść jak najdalej. W pierwszej chwili, kiedy usłyszał strzały, zobaczył czołgi i Niemców wyskakujących z transporterów opancerzonych, odruchowo schwycił się za pierś, gdzie zazwyczaj wisiał pistolet maszynowy... Ale pistoletu już nie było, w ogóle nie miał żadnej broni, nawet nagana. Wówczas przeskoczył przez burtę ciężarówki i pobiegł w las. Zołotariowa spotkał po godzinie, kiedy przebiegł i przeszedł kilka kilometrów i zatrzymał się wreszcie, by wytchnąć. Stał oparty o starą sosnę i wtedy właśnie podszedł do niego Zołotariow w podartej skórzanej kurcie i co najważniejsze, z karabinem na ramieniu.
— Jakie będą rozkazy, towarzyszu politruku?
Te pierwsze słowa Zołotariowa lepiej niż jakiekolwiek inne zdołały doprowadzić do przytomności zgnębionego i bezbronnego człowieka, który na całą godzinę zapomniał, że nie tylko był, ale i jest obowiązany pozostać dowódcą.
— Zaraz zdecydujemy — odrzekł udając spokój i patrząc nie tyle na Zołotariowa, co na jego karabin.
218
Oto już jest nas dwóch i mamy przynajmniej karabin — pomyślał, po czym, by całkiem się uspokoić, zaproponował Zołotariowowi:
— Siadajmy, zapalimy.
Usiedli pod sosną. Sińcow wyciągnął z kieszeni ledwo napoczęte pudełko kazbeków. Zapalili. Na rozkaz Klimowicza jego kwatermistrz podczas oddawania broni rozdał te kazbeki wszystkim oficerom, którzy wyszli z okrążenia.
— Dobrze nam się powodzi, towarzyszu politruku!
— Zołotariow zaciągnął się z rozkoszą.
— Jakżeby nie! — odrzekł Sińcow. — Mamy jeden karabin na dwóch.
— To nawet pistoletu nie macie?
— Mam pokwitowanie na automat — mruknął Sińcow. — W razie czego z tego będę strzelał.
— To nic, towarzyszu politruku, gdzieś zdobędziemy — pocieszył go Zołotariow dodając, że dobre pół godziny idzie śladem Sincowa, gdzie towarzysz politruk, tędy i on, tylko nie zdecydował się podejść od razu, trochę poczekał.
Gdy tak siedzieli i palili, Sińcow znowu przypomniał sobie, jak obaj tak samo siedzieli półtora miesiąca temu, palili i patrzyli na Baranowa. I znowu wypadło temu żołnierzowi we dwójkę ze swoim dowódcą wychodzić z okrążenia, pomyślał o Zołotariowie. Mimo woli czuł się odpowiedzialny za postępki tego przeklętego Baranowa. Ale dlaczego właściwie we dwójkę? Nie sami przecież jesteśmy w lesie, może jeszcze przed nocą uzbiera się cała grupa.
Nadzieje te jednak były płonne. Po półgodzinie natknęli się na małą lekarkę, ale już więcej przed nocą nikogo nie spotkali.
Tak, tu rzeczywiście jest o kogo zadbać! — przypomniał sobie słowa Sierpilina, kiedy zobaczył malutką lekarkę.
Jak widać, u każdego człowieka nadchodzi kiedyś kres wszystkich sił, którymi obdarzyła go natura. Tak było i teraz z .tą małą, niezmordowaną kobietą. Tyle przeszła podczas okrążenia, tyle przeczoł-gała się po ziemi, tylu opatrzyła rannych tam, gdzie strach było głowę unieść. A teraz, kulejąc, ledwo szła, a twarz miała wymizerowaną i purpurową 219
z gorączki. Nawet nagan wiszący jak zwykle u jej boku wydawał się niesłychanym ciężarem. Szmakow od samego rana chciał ją wyprawić do batalionu sanitarnego, ale postawiła na swoim i pojechała razem ze wszystkimi. No i dojechała! Na widok Sincowa i Zołotariowa ucieszyła się i pokuśtykała do nich tak szybko, że o mało nie upadła.
— O, jakże się cieszę! — powtarzała po dziecinnemu, trzymając Sincowa za wyłogi płaszcza. — A więcej nikogo już nie ma? Tylko wy dwaj? Nikogo nie widzieliście?
— A pani? — z kolei spytał Sińcow.
— Ja nie widziałam. Tylko wtedy, kiedy rozbiegali się po lesie. A potem podwinęła mi się noga i szłam już sama. Jak to dobrze, że Szmakow w porę przesiadł się na ciężarówkę! — zawołała nagle z radością.
— Że on się przesiadł, to dobrze, ale że pani się nie przesiadła...
— On by się nie przesiadł, gdyby mógł przewidzieć! — zawołała lekarka jakby przestraszona, że Sińcow może źle pomyśleć o komisarzu.
— Zrozumiałe — uśmiechnął się Sińcow. — Gdybyśmy mogli przewidzieć, to w ogóle... — odpędził ruchem ręki gorzkie myśli i powiedział, w każdym razie dobrze, że ona żyje i że ją spotkali.
— Co w tym dobrego? — wskazała na swoją nogę.
— Nogę mam skręconą i mam gorączkę... — przyłożyła dłoń Sincowa do swego czoła. — Czuje pan?
— To nic, siostro — powiedział Zołotariow, któremu lekarka Owsiannikowa wydawała się zbyt młodziutka i malutka, by ją nazwać doktorem. — To nic, siostro — powtórzył serdecznie. — Bodaj na plecach, ale doniesiemy. Po tym wszystkim, co na naszych oczach zrobiła pani dla ludzi, psem byłby ten, kto by pani nie wyciągnął!
I oto dziś, w trzeciej dobie, wszystko właśnie tak się stało, jak z dobroci serca wykrakał Zołotariow. W dzień lekarka potknęła się, wywichnęła nogę i już piątą godzinę nieśli ją na zmianę na plecach. Co prawda i po zwichnięciu jeszcze miała nadzieję, że będzie mogła iść. Kazała sobie zdjąć but i powiedziała Sincowowi, by spróbował naciągnąć zwichnięcie. 220 Usiadła, schwyciła się rękami za sterczące
z ziemi korzenie. Zołotariow objął ją z tyłu w pasie, a Sińcow robił to, co mu kazała: zlany potem z wytężenia, obracał i ciągnął jej nogę. Pomimo jednak wskazówek, dawanych zduszonym z bólu szeptem, nie potrafił nastawić zwichnięcia — nie umiał. Wszystkie jej cierpienia poszły na marne. Nie było innego wyjścia, tylko zrobić z pałatki coś w rodzaju worka i zarzucić lekarkę na plecy. Szedł więc i niósł ją licząc kroki, a pozostało ich do wyznaczonego sobie postoju coraz mniej — trzysta, dwieście, sto pięćdziesiąt. Ona zaś, czując, jak trudno mu iść, na pół przytomnie, gorąco szeptała mu w samo ucho:
— Proszę mnie rzucić! Słyszy pan? Proszę mnie rzucić! Gorzej mi, że z mojego powodu się męczycie. Łatwiej będzie samej zostać.
Niepodobna było gniewać się na nią za te słowa, gdyż mówiła prawdę i nawet teraz myślała więcej o innych niż o sobie.
Wreszcie zrobili postój. Zołotariow rozesłał na wzgórzu płaszcz Sincowa, który miał na sobie, podczas gdy Sińcow niósł lekarkę, i pomógł mu uwolnić się od ciężaru.
Chora poruszyła się. Gdy ją nieśli tak jak worek, zdrętwiały jej wszystkie mięśnie.
— Czy tu zanocujemy? — spytała cicho.
— Na razie nie — zaprzeczył Sińcow. — Niech pani poleży. Rozważymy, co dalej robić. Przywołał Zołotariowa i odeszli na stronę.
— Co robić? Niepotrzebnie pospieszyliśmy się w dzień. Należało od razu sporządzić nosze.
— Gdzież tam „pospieszyliśmy się", towarzyszu po-litruku! — zaprzeczył Zołotariow. — Akurat drogę było widać i przejeżdżające samochody. Gdybyśmy się zatrzymali, by zrobić nosze, tylko patrzeć, jak Niemcy powiedzieliby nam „gut Morgen!"
— Może i tak — przyznał Sińcow. — Ale co teraz robić? Trzeba jakoś te nosze związać.
— Nie nosze trzeba wiązać, towarzyszu politruku, lecz co rychlej przed nocą dojść do ludzi i tam ją zostawić — z przekonaniem powiedział Zołotariow.
— Bo jeżeli dalej poniesiemy — umrze.
— A Niemcy? — spytał Sińcow. — Mijaliśmy już trzy wsie i wszędzie się kręcą. 221
— No cóż, pójdziemy dalej lasem. Może będzie jakaś chałupa w lesie. Przecież nie jest bezludny.
— Strach mnie ogarnął na myśl, że mam ją samą zostawić.
— Nie samą, tylko z ludźmi.
— Wszystko jedno, boję się.
— A jak umrze na naszych rękach? — spytał Zołotariow i wsłuchując się dodał: — Woła!
Nie dogadali się i wrócili do lekarki. Leżała uniósłszy się na łokciach, twarz jej płonęła, patrzyła na nich z lękiem.
— Dlaczegoście tak nagle odeszli? — spytała.
— Gdzieżbyśmy od pani odeszli, Taniu! — powiedział Sińcow.
Ale ona miała co innego na myśli i nie to ją przeraziło.
— Dlaczego decydujecie beze mnie? — spytała. — Skoro idziemy razem, to będziemy razem decydować.
— Dobrze, decydujmy — zgodził się Sińcow, postanawiając być z nią całkiem szczery. — Naradzaliśmy się z Zołotariowem co do noszy, jak mamy panią dalej nieść. A potem doszliśmy do wniosku, że nie wytrzyma pani długiej drogi.
— Racja — przyznała nie rozumiejąc jeszcze, o co chodzi, ale już gotowa pomóc im w każdej decyzji.
— Postanowiliśmy więc tak:. znajdziemy ludzi, u których można panią zostawić, a sami będziemy dalej się przedzierać.
Westchnęła.
— Skończona idiotka jestem, och, po prostu idiotka!
Wymyślała sobie za to, że wywichnęła nogę i nie może z nimi iść. Rozumiała, że oni mają rację, ale teraz nawet śmierć wydawała jej się mniej straszna niż pozostanie bez nich.
Odpoczęli chwilkę, poszli dalej i już przed samym zmrokiem natknęli się na biegnącą w głąb lasu mało wyjeżdżoną drogę.
Sińcow postanowił skręcić. Poszli nie tracąc drogi z oczu, ale na wszelki wypadek trzymając się od niej w pewnej odległości.
Po godzinie doprowadziła ich do leśnej polany z paroma 222 domkami i długim barakiem tartacznym. Na
polanie nie dojrzeli ani samochodów, ani ludzi. Tartak był nieczynny, ale sągi okrąglaków i deski świadczyły, że jeszcze niedawno praca szła tu pełną parą.
Zołotariow poszedł na zwiady, a Sińcow pozostał z lekarką.
— Iwanie Pietrowiczu — powiedziała cicho. — Ale jeżeli to źli ludzie, to mnie nie zostawiajcie. Oddajcie mi lepiej mój nagan, zastrzelę się. Tak będzie lepiej.
— Dlaczego mają być źli? — gniewnie nasrożył się Sińcow. — Wszyscy inni są źli, tylko my jesteśmy dobrzy?
— I pan, i Zołotariow jesteście dobrymi ludźmi — powiedziała. — Tyleście się nadźwigali, że aż mi wstyd.
— Ależ niech pani przestanie! — mruknął Sińcow.
— Nie mnie będzie pani o tym mówić! Przez trzy miesiące zdążyłem ocenić, jaka pani jest. Proszę nie mydlić nam oczu. Gdybym to ja zwichnął nogę, a nie pani, na pewno byście mnie powlekli.
— Pana byłoby trudno wlec, taki długi! — uśmiechnęła się nie dlatego, że Sińcow był długi, lecz dlatego, że ten długi i przeważnie ponury politruk rozmawia z nią tak gniewnie tylko z dobroci, a nie z innego powodu.
— Jest pan żonaty? — spytała po chwili milczenia.
— Dawno chciałam zapytać, ale zawsze jest pan taki nasrożony.
— A czy teraz jestem inny?
— Nie, ale po prostu postanowiłam spytać.
— Żonaty! I córkę mam. Tak samo jak pani ma na imię Tania — odrzekł ponuro.
— Dlaczego z taką złością? — spytała. — Przecież się o pana nie staram.
Usłyszawszy -to, przeciągłym spojrzeniem obrzucił jej zmęczoną twarz, pomyślał, jak często ludzie tak właśnie nie rozumieją się nawzajem, i powiedział jak do dziecka, spokojnie i łagodnie:
— Ach głupiutka, głupiutka! Po prostu nie wiem, gdzie jest moja córka i gdzie żona. Żona chyba raczej na froncie, jak pani... I nagle sobie to wszystko przypomniałem. A pani, myślę, że jest najmilszą kobietą na świecie, i najlżejszą — dodał z 223
uśmiechem. — Myśli pani, że trudno panią nieść? Chyba w ogóle nic pani nie waży! Nie odpowiedziała, westchnęła, a w kąciku oka ukazała się malutka łezka.
— No i masz! — powiedział Sińcow. — Myślałem, że panią rozweselę, a pani... A oto i Zołotariow
wraca.
Zołotariow potwierdził wrażenie, które odnieśli z daleka. Niemców nie widać, ale w tartaku są ludzie. W ciągu kwadransa, kiedy robił obserwacje leżąc na skraju lasu, z ostatniego domku dwa razy wychodził inwalida o kulach, patrzał w niebo i nasłuchiwał, czy nie lecą samoloty; potem wybiegła dziewczynka i wróciła do domu.
— Więcej nikogo nie widziałem.
— No cóż, chodźmy — zdecydował Sińcow. Wziął na ręce lekarkę wraz z pałatką — tym razem nie niósł jej na plecach, lecz przed sobą, jak dziecko.
— Może bym lepiej wstąpił do domu, wybadał...
— wahał się Zołotariow. Sińcow uparł się.
•— Skoro Niemców nie ma, to chodźmy prosto. Czego się bać?
Wydało mu się nagle rzeczą poniżającą robić wywiad u siebie, na własnej ziemi, w domu, dokąd przed wojną on i każdy inny bez wahania w dowolnej chwili wniósłby na rękach chorą kobietę.
— Nie wierzę, żeby tam byli jacyś dranie — po-" wiedział. — A jeżeli są przypadkiem dranie, to na
drani mamy karabin.
Tak z lekarką na rękach doszedł do ostatniego domku i nogą zastukał w drzwi.
Piętnastoletnia dziewczynka odsunęła skobel i z przerażeniem ujrzała wysokiego, barczystego mężczyznę o chudej, zaciętej twarzy, który trzymał na ręku kobietę owiniętą w płachtę namiotową. Jego duże ręce drżały ze zmęczenia. Na obydwu rękawach, co od razu rzucało się w oczy, miał czerwone gwiazdy komisarza.
Z tyłu za wysokim stał drugi, niski, w podartej kurcie skórzanej i z karabinem.
— Prowadź nas, dziewczynko — powiedział wysoki 224 rozkazującym tonem. — Pokaż, gdzie ją położyć.
— Zobaczywszy jej przerażone oczy, dodał łagodniej: — Widzisz, takie nieszczęście nas spotkało.
Dziewczynka otworzyła drzwi, a Sińcow z lekarką na rękach wszedł do izby i obrzucił ją szybkim spojrzeniem. Pokój miał wygląd na pół wiejski, na pół miejski: piec rosyjski, szeroka ława wzdłuż ściany, kredens, stół nakryty ceratą; półki na ścianach ozdobione papierowymi wycinankami.
— Jest tu kto prócz ciebie? — spytał dziewczynkę, wciąż jeszcze trzymając na rękach lekarkę.
— Jest, no pewnie — rozległ się za jej plecami ochrypły głos.
Sińcow obejrzał się i zobaczył w drzwiach prowadzących do drugiej izby kulawego mężczyznę, o którym mówił Zołotariow. Był już niemłody, ciężki, z niechlujnie opadającymi włosami i gęstą rudą szczeciną na obrzękłej twarzy.
— Witam! — powiedział nieżyczliwie ochrypłym głosem.
Widząc, że Sińcow ma zamiar położyć lekarkę na ławie, powstrzymał go gestem.
— Poczekaj... Lenka, idź, weź z łóżka w izbie materac, ale zostaw kołdrę z prześcieradłem. Przynieś tylko sam materac. A żywo! Widzisz, że mu .niełatwo trzymać.
Sińcow, czując, że drżą mu ręce, oparł się plecami o ścianę i spojrzał prosto w oczy niegościnnemu « gospodarzowi. Zapewne to jego spojrzenie zdradziło niezłomną decyzję, jaka się w nim zrodziła --pomimo wojny i okrążenia zażądać wszystkiego, co należy się człowiekowi radzieckiemu w nieszczęściu od drugiego człowieka radzieckiego.
— Co się patrzysz? Że nie jestem wam rad? — spytał gospodarz. — Aż czego mam się radować? Wpadną Niemcy, tu droga prosta, i zrobią koniec z wami i z nami. Co mam tedy robić? Z domu was nie wypędzę, na to nie pozwoli mi sumienie... Tu kładź, tu! Na ten koniec, a pod głowę podwiń. Na długość starczy — komenderował dziewczynką, która pospiesznie rozkładała na ławie materac. Sińcow ułożył lekarkę i z trudem rozprostował się. Miał wrażenie, że opuściły go już wszystkie siły.
— A pan jest odważny! — już „na pan", pół ironicznie, 225
pół z szacunkiem powiedział gospodarz dojrzawszy gwiazdy na rękawach Sińcowa. — Dokoła od dwóch dni Niemcy, a pan jeszcze w komisarskim mundurze... Lenka, przynieś wody do napicia się. Widzisz, ludzie pomęczeni. Pić im się chce. Cóż, siadajcie, rozgośćcie się. — Przystawił do ściany kule i opierając się ręką o stół, usiadł pierwszy na skrzypiącym zydlu. — Ukryłbym was w piwnicy, ale już taki jestem: albo się boję, albo się już zupełnie nie boję. Zanocujecie? Sińcow skinął głową.
— A potem?
Sińcow powiedział, że o świcie pójdą, chcą przedrzeć się do swoich, a chorą lekarkę chcieliby tu zostawić. Gorączkuje i nogę ma skaleczoną. Musi się wyleżeć. Jeżeli nawet przyjdą Niemcy, to kobieta nie wzbudzi podejrzeń, tym bardziej że nie jest ranna, tylko chora.
— Lekarka, znaczy — powiedział gospodarz. — A ja już myślałem, czy nie żona.
— Dlaczego? — spytał Sińcow.
— Bo nie każdy każdą tak by targał na rękach. Doktor znaczy — powtórzył gospodarz i wziąwszy kule podszedł do wezgłowia leżącej. — Też ją utrafiło — położył jej dłoń na czole. — Jaka gorąca! Czy to aby nie tyfus!
— Nie, przeziębienie, zapewne zapalenie płuc — przełknąwszy ślinę, z trudem odrzekła lekarka.
— A chociażby nawet i tyfus. Nie boję się tyfusu. Wszystkie te choroby już miałem. A co pani w nogę?
— Wywichnęłam.
— Z nogą jutro zobaczymy, może trzeba będzie wyparzyć. Nóg nie można lekceważyć. Jeden raz zlekceważyłem, i kuśtykam do dziś. Poznajmy się: Biriukow jestem, Hawryła Romanowicz. Ojciec zwał się Romanem, a nazwisko wybrał odpowiednie do naszych leśnych miejscowości* — uśmiechnął się i uścisnął gorącą dłoń lekarki, potem podał rękę Sincowowi i Zołotariowowi.
Dziewczynka weszła z wiadrem i kwaterką.
— Najpierw tej... — z charakterystyczną dla jego
226 * Biriuk — wilk w gwarze ludowej (przyp. tłum.).
sposobu zachowania się brutalną troskliwością wskazał głową lekarkę. — Skąd idziecie? Który dzień?
Uśmiechnąwszy się gorzko, Sińcow powiedział, że ogółem licząc idą siedemdziesiąty trzeci dzień. W odpowiedzi na pytanie „jakże to możliwe?" krótko opowiedział o wszystkim. Biriukow aż gwizdnął z cicha.
— Taaak, ciężki wasz los! Zaledwie znaleźliście się, można by rzec, w domu i znowu wszystko zaczyna się kotłować... Słuchaj, Lenka, wiesz co — dodał już udobruchany — materac tu zostaw, a sama położysz się z nią w izbie. My, chłopy, tu się pomieścimy.
Dziewczynka radośnie, pędem poleciała szykować posłanie. Dumna była z decyzji ojca i już po paru minutach Sińcow przeniósł lekarkę do sąsiedniego pokoju na duże, szerokie, podwójne łoże z siatką i pierzyną.
— Oj, jak mi dobrze, aż wierzyć się nie chce! — westchnęła lekarka. — Dziewczynko, pomóż mi się rozebrać. — Sądziła, że mężczyźni już wyszli z pokoju, ale jeszcze byli i wyszli dopiero wówczas, gdy usłyszeli jej słowa.
— Lenka, a chodź no tu na chwilę! — zawołał Biriukow, gdy wrócili do kuchni.
— No co? — niecierpliwie wysunęła się zza drzwi dziewczynka.
— Nie pytaj, tylko chodź tu. I drzwi przymknij za sobą.
Dziewczynka podeszła bliżej.
— Jak ją będziesz rozbierać, to jeżeli ma na sobie bieliznę żołnierską, także zdejmij. Weź koszulę matczyną. I wszystko, co ma na sobie żołnierskiego, zbierz i wynieś do drwalki. Wiesz dokąd? Gdzieśmy schowali mundur tego, co wczoraj był. Bo gotowi nie uwzględnić, że to kobieta. Dokumenty jej zabierzesz i mnie oddasz. Sam schowam. A może wolicie zabrać ze sobą? — zwrócił się do Sincowa.
— Lepiej niech ma przy sobie. Mogą się kiedyś przydać.
- No, nie wiadomo, jak to będzie — uśmiechnął się Biriukow. — Wczoraj był tu u mnie taki jeden... 227
nie będę wymieniać kto, pal go sześć... nawet o jedzenie nie poprosił, tylko wciąż powtarzał, że chce się przebrać. Wyjął z kieszeni pieniądze, wszystkie, jakie miał, i podsuwa mi pod nos: „To dla ciebie, daj mi tylko to, co masz najbardziej podartego". Dałem mu koszulę i spodnie, co prawda całe, podartych jak na złość nie miałem, i puściłem na cztery wiatry! Niech sobie idzie, gdzie chce. Czego od niego można żądać, kiedy ze strachu kłapie zębami, a dźwięku wydać nie może? Schowałem jego mundur razem z dokumentami. A pan chce iść w takim ubraniu? Sińcow kiwnął głową.
— No, a jeżeli Niemcy?
— Stoczymy walkę — powiedział nie wtrącający się dotąd do rozmowy Zołotariow.
— Wiele tym zwojujesz! — gospodarz wskazał na oparty o ścianę karabin. — A jednak widzę, że ludzie mają dużego stracha przed Niemcami. Dużego stracha!
— Nic dziwnego, że się boją — powiedział Sińcow.
— Tak — w zamyśleniu przyznał gospodarz. — Z bliska strach, a z daleka tym bardziej — i kazał biegnącej przez pokój córce, by zrobiła im coś do zjedzenia, gdy już przygotuje wszystko dla lekarki. Gdy dziewczynka biegała tam i z powrotem, a potem zasłaniała workami okna i sprzątała ze stołu, Sińcow i Zołotariow usłyszeli od gospodarza krótką „opowieść jego życia", jak sam to nazwał.
— Właściwie nie macie prawa mnie pytać, kim jestem — sam zaczął rozmowę. — Nie ja u was, lecz wy u mnie jesteście w domu. Ale zostawiacie tu kobietę, więc sumienie wasze wymaga, byście dowiedzieli się, pod czyją opieką. Tak?
— Tak — powiedział z naciskiem Sińcow.
— Tak — uśmiechnął się gospodarz. Opowiadał o swoim życiu chaotycznie — to o tym, to o tamtym. Życie miał nieudane i wiele wycierpiał.
Kiedyś podczas wojny domowej walczył z białymi i został przeniesiony do rezerwy jako dowódca plutonu. Należał do partii, długo pracował, był kierownikiem robót przy wyrębach leśnych. Tam po 228 pijanemu odmroził i stracił nogę. Chirurga nie było,
a felczer odpiłował ją jak drewno. Potem, zgnębiony kalectwem, zaczął się staczać w dół, rozpił się, stracił wszystko, co miał, i wyrzucono go z partii. Nawet po bazarach zaczął się wałęsać. I oto przed sześciu laty trafił do wdowy po dawnym towarzyszu broni.
— Jej matka — wskazał na ścianę, za którą była dziewczyna. — Dwoje dzieci, ale nie moje. Kobieta wyciągnęła go z dna nędzy, w którą się staczał, i zaczął z nią żyć, został mechanikiem przy tym tartaku i przybranym ojcem dwojga cudzych dzieci.
Przed czterema dniami wydarzyło się w ich rodzinie nieszczęście. Nasłuchawszy się od pracujących w tartaku żołnierzy opowieści o wojnie, czternastoletni pasierb gospodarza nagle znikł. Na pewno przyłączył się do oddziału, który tego dnia przechodził obok ich zagrody. Matka przez cały dzień rozpaczała, a w nocy, nic nikomu nie mówiąc, poszła za nim, by go ściągnąć do domu.
— A teraz tak się złożyło: dokoła są Niemcy, a jej nie ma już trzeci dzień. Kiedyście zastukali do drzwi, pomyślałem, że to ona. Tyle czasu nie piłem, a wczoraj golnąłem sobie ze smutku. Po żołnierzach została litrówka. Lenka zaczęła mi odbierać, i jakoś, pamiętam, nawet ją poszturchnąłem po pijanemu. Ona nic nie mówi, ale ja czuję, że poszturchnąłem. A ona do tego nie przyzwyczajona... No cóż, Lenka, podawaj, podawaj! Zostało tam trochę wódki w tej litrówce, coś mi ją wczoraj odebrała?
W litrówce rzeczywiście niewiele zostało. Mężczyźni wypili po pół kieliszka i zakąsili zimnymi, mocno osolonymi kartoflami.
— A jak ona? — spytał gospodarz wskazując na drzwi. — Zaniosłaś jej co do jedzenia?
— Wcześniej niż wam — odrzekła dziewczynka.
— Ano racja. Słusznie! — skinął głową gospodarz. Zołotariow wypił, zakąsił, czknął z zadowoleniem i bez długiego gadania, położywszy koło siebie karabin i nakrywszy się skórzaną kurtką, zasnął pod ścianą na sianie przyniesionym przez dziewuszkę. Sińcow chciał odwiedzić lekarkę, ale dziewczynka
go powstrzymała w drzwiach — chora przed chwilą 229
usnęła.
Zawrócił i usiadł przy stole.
— Może jeszcze co zjecie? — spytał gospodarz.
— Dziękuję, boję się po głodówce.
— Ano racja.
Biriukow przykręcił trochę knot i oparł łokcie na stole.
— Powiedzcie mi, towarzyszu politruku, co to takiego się dzieje? Siedzisz oto teraz przede mną Robotniczo-Chłopska Armio Czerwona i skoro nie zdjąłeś munduru, to cię szanuję. Ale też i pytam cię: co się tu dzieje i dokąd tak będzie trwać? Nie sądźcie, że z wami pierwszymi rozmawiam. I z żołnierzami rozmawiałem, i starszy lejtnant tu mieszkał, nadzorował piłowania drzewa. Ale on, co prawda, mało wiedział... I generał był, dowódca dywizji. Akurat stała w naszych lasach, póki jej nie rzucono na front. Generał, bojowy, szkoda gadać. Od granicy przedarł się z ludźmi, znowu dywizję skompletował i poszedł na front... Więc go pytam: „Towarzyszu generale, to, że nawet we śnie wam się nie przywidziało, że się aż dotąd cofniecie, o tym mi nawet nie mówcie. Sam wiem, żeście się nie spodziewali. Ale wyszło nie po waszemu. Powiedzcie mi jednak szczerze, co teraz myślicie. Czy stąd się nie cofniecie? Czy tu, w mojej chacie, Niemców nie będzie?"
Przy tych słowach Biriukow podniósł głowę i wolno obwiódł oczyma pokój, jakby się z nim żegnał. ^- A co on mi odrzekł? „Jeszcze czego! My — powiada — jutro naprzód pójdziemy do walki. Sami Niemca nabijemy i na początek wyrzucimy z Jelni". I cóż? Rzeczywiście poszli i nabili, i z Jelni wyrzucili. A co teraz dalej będzie? Generał wczoraj ode mnie odszedł. Jelnię zajął, a Niemcy już wczoraj zaszli na nasze tyły. I to jak zaszli! Wczoraj podobno telefonistka z Ugry dzwoniła do Znamienki, a stamtąd do niej już po niemiecku szwargoczą. A to przecież od nas na wschód pół setki wiorst! ^
— Nie może być! — zawołał Sińcow.
— Jak to nie może być? Generał zajął Jelnię, a Niemcy są w Znamience. Gdzie teraz jest ten
230 generał? Powiedz mi.
— Gdzie, gdzie? — rozzłościł się nagle Sińcow. ~ Walczy gdzieś w okrążeniu. I my także walczylibyśmy, gdyby nas tak nagle nie zaskoczono. Bądź co bądź od Mohylewa do Jelni doszliśmy. Mogliśmy złożyć broń, aleśmy jej nie złożyli. A inni mają być gorsi od nas?
— Może i nie gorsi, ale Niemiec znowu was okrążył. A czy trzeba było na to czekać? Może nam samym trzeba było go otaczać i stąd, i stamtąd? A my stoimy, czekamy, aż on pierwszy da nam w ucho. A wtedy jeszcze pytanie: czy ustoisz na nogach? Bo jak nie ustoisz, to on i leżącego bije. Kim wy jesteście, ty z twoim żołnierzem? Właśnie takimi leżącymi.
— Nie! — zaprzeczył Sińcow.
— No to czołgającymi się.
— I nie czołgającymi się. Idziemy do swoich, i dojdziemy.
— A jak spotkacie Niemca?
— To go zabijemy!
— A jeżeli czołgi? Także go zabijecie? A według mnie, lepiej już z nikim się nie spotykajcie. Idźcie sobie cichutko, póki nie dojdziecie do swoich. Bo jeżeli spotkacie, to raczej nie wy zabijecie, ale was zabiją.
— Nie wiem — powiedział Sińcow. — Wiem jedno... — milczał chwilę ogarniając myślą wszystko, co przeżył od tego dnia, kiedy przejechał przez mohylewski most i został u Sierpilina. — ...Wiem tylko jedno: może za mało, ale zabiliśmy ich, ile mogliśmy.
— To wiesz. A czego nie wiesz? Bo zacząłeś od „nie wiem".
— A nie wiem właśnie, gdzie jest cała nasza „technika". Tak jakby ją krowa zlizała językiem z ziemi i z nieba.
— A ich samoloty — po przerwie podjął Biriukow
— nad nami huczą lecąc na Moskwę i huczą. Wieczorem w tamtą stronę, a w środku nocy — z powrotem. Wyjdę na ganek i słucham, czy dużo wraca. Jaki huk w niebie?... No cóż, śpij! Nie miej mi za złe, zamęczam cię rozmową. Ale może jesteś ostatnim politrukiem, z którym rozmawiam, a jutro wypadnie mi już rozmawiać z Niemcami. Jak 231
dojdziesz do naszych, będziesz się meldować, to powtórz im ode mnie te słowa: „Może i macie plany cofać się aż do Moskwy jak Kutuzow, ale o ludziach także trzeba myśleć". Oczywiście nie w każdej szparze i nie każdy karaluch kocha władzę radziecką. Ale ja mówię nie o karaluchach, tylko
o ludziach. Gdyby mi uczciwie powiedziano, że odejdziecie stąd, że takie macie plany, tobym także się zebrał i poszedł. A teraz co? Teraz muszę tu żyć
i przed Niemcami Łazarza udawać. Że ja niby taki, owaki, dobry, wyrzucony z partii, z władzą radziecką na bakier. Czy tak? Dlaczego mnie skazaliście na taki los? Lepiej bym odszedł. Tak im powiedz, politruku. Ale... przecie nie powiesz. Jak dojdziesz, zameldujesz: „Przybyłem do waszej dyspozycji!" Oto i całe twoje gadanie.
— Dlaczego?
— A dlatego. A o lekarkę się nie martw. Samej na śmierć jej nie zostawię.
— Nie boję się, wierzę wam — powiedział Sińcow.
— Nic wam innego nie pozostaje — ponuro uśmiechnął się Biriukow; całkiem przykręcił knot, ciężko ułożył się na ławie, trochę się pokręcił i głośno zachrapał.
Sińcow leżał, patrzył w sufit i zdawało mu się, że nie ma żadnego sufitu, tylko czarne niebo i na nim słyszy przerywane buczenie bombowców lecących na Moskwę.
Już zaczął zasypiać, gdy nagle jego twarzy dotknęła dziecinna ręka.
— Towarzyszu politruku — kucając, szeptem powiedziała dziewczynka. — Wołają was!
Sińcow wstał i bez butów, boso, poszedł za dziewczynką do sąsiedniej izby.
— O co chodzi? — spytał pochylając się nad małą lekarką. — Źle się czujecie?
— Nie, czuję się lepiej, ale boję się, że nagle usnę, a wy odejdziecie bez pożegnania.
— Nie odejdziemy bez pożegnania. Pożegnamy się
— powiedział Sińcow.
— Zostawcie mi mój nagan, żebym go miała pod poduszką. Dobrze? Dałabym go wam, ale mnie jest także potrzebny.
232 Sińcow bez wahania powiedział, że nagana jej nie
odda, gdyż jest mu rzeczywiście potrzebny, a ją może tylko zgubić.
— Sami pomyślcie: schowali wasz mundur, przebrali was nawet w inną koszulę, a pod poduszką nagan! Jeżeli Niemcy nie przyjdą, to wam nie będzie potrzebny, a jeżeli przyjdą, to zgubicie i siebie..., i waszych gospodarzy — dodał i tym powstrzymał ją od dalszych sprzeciwów. — Śpijcie. Czy to prawda, że czujecie się lepiej?
— Prawda... Jeżeli zobaczycie Sierpilina, powiedzcie mu o mnie. Dobrze?
— Dobrze.
Łagodnie uścisnął jej rozpaloną dłoń.
— Wydaje mi się, że macie jeszcze większą gorączkę.
— Pić mi się tylko ciągle chce, ale poza tym nieźle.
— Towarzyszu politruku — zatrzymała go w progu dziewczynka. — Chcę wam coś powiedzieć... — Zamilkła, przysłuchiwała się chwilę chrapaniu ojca. — Nie obawiajcie się o Tatianę Nikołajewnę. Nie myślcie o ojcu (powiedziała właśnie „ojcu", * a nie „ojczymie"), że jest taki zły. On martwi się o mamę i brata... Nie bójcie się, nie słuchajcie go, co wam opowiada, że go usunięto z partii. To było kiedyś, bardzo dawno, nawet nie wiem kiedy. Po wybuchu wojny od razu poszedł do komitetu rejonowego prosić o przyjęcie z powrotem. Komitet organizacji partyjnej gospodarstwa leśnego już miał rozpatrywać jego sprawę, ale potem wszyscy poszli do wojska i zebranie się nie odbyło. Nie obawiajcie się go!
— Nie obawiam się — powiedział Sińcow.
— I ja także wszystko zrobię — znowu gorąco za-szeptała dziewczynka. — Powiem, że Tatiana Nikołajewna jest naszą krewną. Jużeśmy się z nią dogadały. Daję wam na to komsomolskie słowo.
— A to już jesteś komsomołką? — spytał Sińcow.
— Tak, od maja.
— A gdzie twoja legitymacja?
— Czy mam pokazać? — z gotowością spytała dziewczynka.
— Nie, nie trzeba. Tylko wiesz co, byłoby dobrze, gdybyś znalazła jakiegoś felczera, żeby jej nastawił nogę. Ja sam nie potrafiłem. To trzeba umieć
233
zrobić.
— Znajdę i przyprowadzę — obiecała z tą samą gotowością. — Ja wszystko zrobię.
Sińcow poczuł, że rzeczywiście znajdzie, przyprowadzi i wszystko zrobi, i nawet życie odda za tę małą lekarkę.
Położył się z powrotem i nie myśląc już o niczym natychmiast zasnął.
Obudził go świt. Przez sen wydawało mu się, że świta, ale kiedy otworzył oczy, w chacie było po dawnemu ciemno. Znowu chciał zamknąć oczy, ale w oknie szybko błysnęła szeroka smuga światła. Mogło to być tylko jedno: reflektory samochodu wjeżdżającego na dziedziniec tartaku. Zerwał się i zanim wciągnął buty, obudził Zołotariowa i gospodarza. Po szybie znowu prześliznęło się światło.
— Niemcy jadą, doczekaliśmy się — ochrypłym głosem powiedział Biriukow. — Uciekajcie! Skacząc na jednej nodze i opierając się rękami o ścianę przedostał się do okna wychodzącego na podwórko, szarpnął ramę i otworzył je na oścież.
— Jazda! Przez podwórko, a dalej wyjdziecie w las ogrodami. Nie zobaczą was. Prędzej!
Przez otwarte okno słychać było warkot kilku samochodów. Sińcow puścił naprzód Zołotariowa; nie zdążył włożyć butów, schwycił je tylko do ręki razem z onucami i skoczył przez parapet. Był najwyższy czas. Nadjeżdżały jeszcze inne samochody, ale jeden już stanął koło domu. Rozbrzmiewała głośna niemiecka mowa. Samochód pełen był ludzi. Minąwszy ogród i przebiegłszy między sągami drewna na skraju lasu, Sińcow i Zołotariow kucnęli, by odsapnąć.
Sińcow wkładając buty oglądał się do tyłu, tam gdzie niemieckie samochody wykręcały, świeciły w różne strony reflektorami. W domu, z którego Sińcow i Zołotariow wyszli przed pięciu minutami, zrazu w jednym oknie, a potem w drugim zapalono światła. Przenikało przez nieszczelnie osłaniające okna wory i widać je było nawet stąd. Na widok światła Sincowa ogarnęło dojmujące uczucie bezradności. Jeszcze godzinę temu mogli 234 jako tako bronić leżącej tam kobiety tym karabinem i naganem. A teraz pozostała bez wszelkiej obrony, sama jedna, zdana na sumienie ludzi i łaskę wroga. Zołotariow myślał o tym samym.
— Żeby się tylko w gorączce nie wygadała — powiedział głośno i dodał: — Może zapalimy, towarzyszu politruku? Jakoś tak nieswojo...
— A nie zobaczą?
— Nie zobaczą, osłonimy płaszczem.
A więc pozostali już nie we troje, lecz we dwóch i szli jeszcze sześć dni, póki los i ich nie rozrzucił w różne strony.
W ciągu tych sześciu dni zaznali wszystkiego, co może zgotować los dwóm ludziom idącym w mundurach, z bronią w ręku, przez obcy, uzbrojony UA do swoich. Zaznali i chłodu, i głodu,
obóz
i wielokrotnego strachu śmierci. Kilka razy byli o włos od zguby i niewoli, słyszeli o dwadzieścia kroków od siebie mowę niemiecką i brzęk niemieckiej broni, ryk samochodów niemieckich i zapach niemieckiej benzyny.
Cztery razy, drętwiejąc z zimna, nocowali w wilgotnym, październikowym lesie i dwukrotnie wstępowali na nocleg do domów.
W jednym im byli radzi, a w drugim nastraszyli się nie ich samych, lecz tego, co się stanie, jeżeli Niemcy dowiedzą się, że ich przenocowali. Ale w obydwu domach, gdzie zanocowali, zwrócono szczególną uwagę na to, że idą w mundurach. W pierwszym domu — z dumą; w drugim — ze strachem o siebie.
Kiedy o świcie wyszli z pierwszego domu, Zołotariow powiedział do Sincowa:
— To są prawdziwi rosyjscy ludzie. Prawda, towarzyszu politruku?
Sińcow potwierdził.
— Prawda.
A kiedy wyszli o świcie z drugiego domu, Sińcow powiedział do Zołotariowa:
— A jednak nie! Do śmierci nie zdejmiemy mundurów, chociażby tylko dlatego, żeby takich strachajłów kłuły w oczy.
Zołotariow zauważył, że politruk niepotrzebnie zgodził się dać im za jedzenie sto rubli. Zamiast tego 235
należało w gębę napluć.
— A ja właśnie plunąłem — powiedział Sińcow. — Tym, że dałem te sto rubli. Niech się nimi obetrą.
— A powiadają, że mają syna w wojsku — żołądkował się Zołotariow. — Szkoda przelewać krew za takich rodziców.
— Prócz rodziców istnieje jeszcze i władza radziecka — zaoponował Sińcow.
— Owszem, istnieje, ale jednak ciężko — upierał się Zołotariow.
Rozmowa ta o mało nie stała się ostatnią, gdyż wyszedłszy po półgodzinie ze stromego leśnego jaru spotkali się oko w oko z dwoma ciągnącymi przewód niemieckimi telefonistami. Spotkanie było w jednakowym stopniu niespodzianką dla jednych i drugich, ale dwóch przedzierających się z okrążenia Rosjan, czujnych niczym dzikie^ zwierzęta, szybciej zareagowało niż Niemcy, którzy przed chwilą napili się porannej kawy i syci szli pogwizdując jakąś melodię.
Zołotariow strzelił do Niemca, zanim ten zdążył zerwać swój karabin z ramienia. A drugi Niemiec, przerażony, rzucił się do ucieczki między krzaki. Sińcow pognał za nim strzelając w biegu z nagana i położył go dopiero siódmym ostatnim nabojem. Potem zabrali Niemcom jeden karabin wraz z nabojami i pobiegli przez las, by jak najdalej znaleźć się od miejsca strzelaniny. Biegli dotąd, póki nie upadli bez sił w gęstych krzakach. Dopiero tu, leżąc, zaczęli przypominać sobie, jak się to wszystko odbyło.
No i zabiliśmy! pomyślał Sińcow przypomniawszy sobie pytanie zadane mu na tartaku: „A jeżeli Niemca spotkacie?" — i swoją odpowiedź: „Jak spotkamy, to zabijemy".
— Chodźmy — poradził Zołotariow — bo gotowi przeczesywać las. Niedaleko uszliśmy...
— Dobra — zgodził się Sińcow. I przewiesiwszy przez ramię niemiecki karabin, dodał: — Jakoś wydaje mi się ciężki. Tak dawno idę bez karabinu, żem się odzwyczaił.
Wówczas Zołotariow poradził mu wyrzucić nagan,
gdyż i tak wystrzelił wszystkie naboje. Sincowowi
236 jednak szkoda było wyrzucić, więc go zachował
mówiąc, że naboje mogą się jeszcze znaleźć. W jakiś czas potem znowu pozostał tylko z tym nie nabitym naganem. Przechodzili nocą w bród przez rzekę. Idąc po szyję w wodzie zapadł się w głęboki dół, stracił równowagę i upuścił do wody i płaszcz, i niemiecki karabin, które ściągnięte pasem niósł nad głową. Potem nurkował i macał dno, ale już nie mógł ich znaleźć. W ten sposób został im jeden karabin i jedna skórzana kurtka na dwóch. Różne rzeczy im się wydarzyły w ciągu tych sześciu dni, ale do swoich w żaden sposób nie, mogli dotrzeć. Chociaż coraz dalej i dalej szli na wschód, Niemcy jeszcze ich wyprzedzali. Pod koniec dotarcie do linii frontu zaczęło się im wydawać marzeniem nie do urzeczywistnienia. Najbardziej dokuczało im osamotnienie, a kiedy rozmawiali o tym ze sobą, ciężki okres przedzierania się z Sierpilinem od Mohylewa do Jelni wydawał im się szczęśliwy w porównaniu z tym, jaki teraz przeżywali. Gdyby chociaż udało im się spotkać , jakiś oddział przedzierający się w walkach i gdyby mogli przyłączyć się do niego! Co prawda kiedyś pod wieczór natknęli się na starszego lejtnanta w mundurze i siedmiu uzbrojonych żołnierzy. Sińcow i Zołotariow chcieli się do nich przyłączyć. Starszy lejtnant nie miał nic przeciwko temu, ale w ciągu nocy widocznie się rozmyślił. Może wzbudziło w nim nieufność opowiadanie Sincowa, że idą z okrążenia już od lipca. Nad ranem Zołotariow usłyszał tylko, jak gdzieś daleko chrzęszczą krzaki, tknięte porannym zamrozem. Tych ośmiu wstało wcześniej i nie budząc ich ruszyło naprzód.
— Będziemy dopędzać? — spytał Zołotariow.
— Skoro nam nie ufają, niech sobie idą — odparł Sińcow.
Ale oddziału, który by wychodził walcząc i do którego można by się przyłączyć, wciąż nie spotykali. Widocznie cofające się spod Wiaźmy wojska przedzierały się innymi drogami...
Ostatnią noc spędzili w lesie. Skraj lasu dotykał szosy, którą płynął prawie nieprzerwany potok niemieckich samochodów. Uchwyciwszy odpowiedni moment, przebiegli przez 237
szosę, zagłębili się w las ze dwa kilometry, nałamali świerkowych gałęzi i zaszyci w ich gąszcz przykryli się dziurawą kurtką Zołotariowa. Dotąd dnie były pogodne, a teraz po raz pierwszy zaczęło pod wieczór padać. Położyli się spać, ale było mokro i zimno, chociaż ciasno przytulili się do siebie. Na dodatek dręczył ich głód. Rano skończyły się wszystkie zapasy wzięte na ostatnim noclegu pod dachem. Nie mogli usnąć.
— Szkoda, że pas utopiłem — niewesoło uśmiechnął się Sińcow. — Brzuch bym sobie chociaż ściągnął, byłoby mi lżej.
— Szkoda, żeśmy tym Niemcom nie przetrząsnęli plecaków. Może mieli coś do zjedzenia — ubolewał nie po raz pierwszy Zołotariow. — Droga, przez którą przeszliśmy, była wybrukowana kamienną kostką — podjął po chwili milczenia. — Co to mogła być za droga?
— Wygląda, że na Wiereję — domyślał się Sińcow. Miedyń została na południe od nas. Możliwe, że to właśnie droga z Miedyni na Wiereję.
— A jak daleko ta Wiereja od Moskwy?
— Około stu kilometrów — odparł Sińcow.
— Tak... — w zamyśleniu powiedział Zołotariow.
— A więc do Moskwy mamy trochę mniej niż sto kilometrów. I wciąż jeszcze idziemy wśród Niemców. Rozum nie chce tego ogarnąć... — Wsłuchał się w toczący się po niebie ciężki, niski łoskot. — Na Moskwę lecą!
— I tak co noc o tym samym czasie — zauważył Sińcow.
— A więc są naloty na Moskwę. A skoro latają, to znaczy, że jej nie zajęli.
Znów poleżeli parę minut w milczeniu.
— Wania, słuchaj, Wania! — zawołał Zołotariow. Obaj byli prawie w jednym wieku — politruk Sińcow rozpoczął trzydziesty rok, a Zołotariow, odbywający służbę nadterminową, dwudziesty siódmy. Zbratała ich bieda, a wśród tego życia, jakim teraz żyli, i które, jak im się chwilami zdawało, pozostawiło ich tylko dwóch na całej kuli ziemskiej, zaczęli mówić sobie po imieniu sami tego nie spostrzegając.
238 — No co?
— A jednak porzuciliśmy tę lekarkę, nie uratowaliśmy...
— A jak ją można było uratować? Gdybyśmy tonęli, tobyśmy ją podnieśli nad głową. A tak — co robić? Umarłaby w drodze. Czy to byłoby lepsze?
— Racja! — zgodził się Zołotariow i westchnąwszy powtórzył: — A jednak porzuciliśmy!
— Więc czego chcesz? — z niezadowoleniem mruknął Sińcow.
— Wiele rzeczy by się chciało... Chcesz, a nie możesz. I to złości. A wiesz, czego ja chcę?
— No czego?
— Żeby mi ktoś powiedział: „Zołotariow, zgadzasz się? Rzucimy cię zamiast bomby na Hitlera! Ale z takim warunkiem — jego zabijesz, a z ciebie placek zostanie", tobym tylko spytał: „A traficie?" Obiecaliby: „Trafimy". Tobym rzekł: „Rzucajcie!" Wierzysz mi?
— Wierzę.
— I jeszcze czasami myślę: dlaczego miałem takie psie szczęście, że zostałem kierowcą samochodu? Przecież mógłbym być na czołgu.
— No i co z tego?
— A nic. Chciałbym chociaż raz nie z karabinu, ale z działa do nich wygarnąć. Sam, osobiście. Coś rozwalić w kawałki własną siłą. Czołg czy samochód. Jeżeli wyjdziemy, nie wrócę do szoferowania. Niech to diabli!
— Dowiedzą się, żeś kierowca, i wyprawią.
— Nie przyznam się. Ale słuchaj, Wania!
— Co?
— Powiedz, czy Niemcy wezmą Moskwę?
— Nie wiem.
— A jak myślisz?
— Nie wierzę.
Po niebie toczyła się nowa fala niskiego huku.
— Polecieli!
— Wania, a gdzieś ty się uczył?
— Z początku kończyłem siedmiolatkę, a potem szkołę zawodową.
— I ja także. Ty jaką?
— Obróbki drewna. A ty?
— A ja w Rostowie przy fabryce maszyn rolniczych. A potem? 239
— Potem pracowałem. Wreszcie poszedłem się uczyć.
— Dokąd?
— Do KID-u.
— A co to jest ten KID?
— Komunistyczny Instytut Dziennikarstwa.
— A ja cały czas pracowałem na traktorze i na ciężarówce. Dopiero w wojsku przenieśli mnie na osobowy. A jak sądzisz, czy Sierpilin wyzdrowieje,
— Nie wiem. Lekarz powiedział, że wyzdrowieje.
— Chciałbym znowu znaleźć się u niego w oddziale,
— Cóż, jak wyjdziemy, to do niego napiszemy.
— Mówiłeś, że kiedyś pracowałeś w Wiażmie?
— Tak — powiedział Sińcow, po czym przez dłuższą chwilę milczał. Już sam nieraz myślał o Wiażmie, a teraz, po pytaniu Zołotariowa obliczywszy w pamięci odległość do Wiaźmy, zadecydował, że
jeżeli nie uda im się przedrzeć, to trzeba skręcić na Wiaźmę, odnaleźć tam znajomych i wstąpić do partyzantki.
I on, i Zołotariow sądzili tej nocy, że Wiaźma pozostająca daleko na tyłach Niemców jest już dawno zdobyta. Na pewno pomimo wszystko sprawiłoby im ulgę, gdyby wiedzieli, co się tam rzeczywiście działo. Pierścień dokoła Wiaźmy tej nocy wciąż się jeszcze zaciskał, ale nie mógł się zacisnąć do końca; okrążone wojska radzieckie ginęły w ostatnich rozpaczliwych walkach z niemieckimi korpusami pancernymi i piechotą. Ale właśnie tych zatrzymanych pod Wiaźmą korpusów po paru dniach zabrakło Hitlerowi pod Moskwą. Tragiczne, jeśli chodzi o rozmiary, okrążenie październikowe i odwrót na Frontach Zachodnim i Briańskim były jednocześnie nieprzerwanym łańcuchem zdumiewających swym uporem obron, które niczym piasek, sypiący się pod koła ziarenkami lub górami, nie pozwoliły niemieckiemu walcowi pancernemu dotoczyć się z rozpędu do Moskwy. I ci dwaj leżący owej nocy w lesie pod Wiereją, którzy czuli się tacy mali i nieszczęśni, prawie bezbronni, mimo wszystko byli także dwoma ziarenkami piasku, z własnej woli rzuconymi w tryby niemieckiej machiny wojennej. 240 Oni także nie pozwolili Niemcom dojść do Moskwy,
chociaż właśnie tej nocy drżeli na myśl, czy jej nie oddadzą, i jeszcze nie wiedzieli, że nigdy nie będzie oddana.
Rankiem obudziły ich odgłosy bliskiej i zażartej walki. W lesie zaledwie błękitniał brzask. Wstali i poszli ku tym głosom wojny, wiedząc tylko jedno: skoro to jest bitwa, więc tam są nie tylko Niemcy, lecz i swoi. Jeżeli się uda — jest szansa przedarcia się do nich.
Wojna mierzy rzeczy swoją miarą. Szli ku śmiercionośnym dźwiękom wybuchów i terkotu karabinów maszynowych tak samo niecierpliwie, jak w innych okolicznościach ludzie kierują się ku odgłosom życia, ku latarni morskiej, ku dymom osiedla wśród śniegu.
— A może tam właśnie jest przednia linia? — spytał Zołotariow.
Sincowowi także chciało się w to uwierzyć, zastanowił się jednak i odrzekł, że to wątpliwe. Gdyby tędy przechodził przedni skraj obrony, to w nocy nie byłoby takiej ciszy. Na pewno to radzieckie oddziały przedzierają się przez niemieckie tyły. Szli naprzód, a walka, zdawało się, szła także ku nim na spotkanie. Już można było rozróżnić, że to nie jakiś karabin maszynowy, lecz właśnie radziecki maksym wali całkiem blisko krótkimi seriami.
— Oszczędzają naboi — zauważył Zołotariow. Sińcow skinął głową.
Przeszli jeszcze dwieście kroków. W lesie coraz bardziej rozwidniało się, zaczęli iść ostrożniej, bojąc się wpaść na Niemców wcześniej niż na swoich. Nagle o sto metrów od nich wybuchł pocisk, potem drugi. Przebiegli i ułożyli się w jeszcze dymiącym leju, a pociski zaczęły wybuchać jeden za drugim, dokoła nich i daleko z lewej i z prawej strony.
Strzelało co najmniej kilka baterii. Z początku Sińcow pomyślał, że Niemcy źle obliczyli i biją w puste miejsce. Ucieszony tym, na chwilę zapomniał o niebezpieczeństwie. Ale pociski w dalszym ciągu metodycznie kładły się wciąż w tym samym pasie i Sińcow zorientował się, że Niemcy kładą tu ogień zaporowy, odcinając radzieckim oddziałom drogę, którą mogłyby 241
Przedrzeć się w tę stronę.
— Przeleżeć czy iść dalej? — spytał Zołotariowa. Przed nimi po dawnemu grały karabiny maszynowe.
— Chodźmy — zdecydował Zołotariow.
Zaczęli przebiegać padając to do lejów, to do małych rowów lub też po prostu przykładając głowę do ziemi.
— Czyżbyśmy naprawdę mieli dojść do swoich? Aż nie chce się wierzyć — sapiąc po szybkim przeskoku powiedział Sińcow, kiedy jeszcze raz padli pod wielką sosną.
To były ostatnie słowa, które Zołotariow od niego usłyszał.
Wybuchł pocisk. Obaj runęli na ziemię, a kiedy Zołotariow podniósł się, zobaczył, że politruk leży z rozrzuconymi rękami, a głowę i czoło ma tak obficie zalane krwią, że na pewno rana jest śmiertelna.
— Wania! Wania! — potrząsnął go za ramiona. — Wania!
Sińcow nie odezwał się.
Wówczas Zołotariow wciągnął na ramiona jego bezwładne ciało i poszedł naprzód w kierunku terkotu karabinów maszynowych.
Po stu krokach upadł pod ciężarem, podniósł się, znowu wciągnął Sincowa na ramiona, i znowu upadł. Leżał i czuł, że nie uda mu się dowlec do swoich tego brzemienia.
A sekundy leciały i wydało mu się, że terkot karabinów maszynowych zaczął się oddalać. Wówczas postanowił dobiec do swoich, wezwać kogoś do pomocy i razem tu wrócić. Drżącymi rękami wsunął do kieszeni dokumenty Sincowa i po sekundzie wahania ściągnął z politruka podartą bluzę z urwanymi guzikami.
Postanowił tu wrócić, jeśli dojdzie do swoich. Ale mógł nie dojść, a nie chciał, żeby hitlerowcy, po-znawszy politruka po bluzie, znęcali się nad nim żywym czy martwym.
Odbiegłszy dwieście kroków, cisnął bluzę w gąszcz niskich sosenek, a po dalszych trzystu metrach wyskoczył prosto na czterech żołnierzy, którzy biegli ciągnąc za sobą maksyma. Trzech z nich miało
mundury czołgistów, a czwartym był lejtnant Choryszew we własnej osobie, z płowym czubem sterczącym spod zsuniętej na ucho furażerki. Zołotariow wpadł na swego dowódcę plutonu akurat w tym momencie, kiedy ten po skoku rozkazał obrócić karabin maszynowy. On pierwszy zobaczył biegnącego do nich Zołotariowa i bez zdziwienia, z uśmiechem, jakby tylko na to czekał, zawołał:
— A oto i Zołotariow się zjawił! Z nieba spadł. Masz naboje?
— Mam.
— W takim razie kładź się — i ognia! Fryce zaraz znów się zjawią.
Obok nich przebiegło i padło pod drzewami jeszcze paru żołnierzy w mundurach czołgistów i piechurów. Wszyscy w napięciu spoglądali za siebie w gąszcz lasu, w stronę, dokąd Choryszew obrócił lufę swego kaemu. Nie patrząc na Zołotariowa spytał:
— Sam byłeś?
— Z Sincowem szliśmy.
— A gdzie politruk?
— Ciężko ranny, tu niedaleko. Dajcie mi kogoś, zawrócimy i wyciągniemy.
— Gdzieś go zostawił?
Zołotariow wskazał palcem mniej więcej tam, gdzie według jego obliczeń pozostawił Sincowa.
— A gdzie został ranny? — już kombinując, w jaki sposób najłatwiej wyciągnąć politruka, spytał dowódca plutonu, ale przerwawszy w pół słowa, padł na ziemię obok karabinu maszynowego. Nad ich głowami zastukały po drzewach serie z pistoletów maszynowych, strącając rdzawe liście.
— Bierzecie nas na strach, a my was na muszkę!
— krzyknął Choryszew i oddał pierwszą serię, zanim Zołotariow zdążył zobaczyć cel, do którego strzelał.
Ale już po chwili zobaczył ten cel: o dwadzieścia metrów od nich, między drzewami, przebiegali Niemcy.
Gdy tylko zaterkotał karabin maszynowy, zapukał obok jeszcze jeden, ręczny, a z prawej, nieco dalej, ciężki. Nad ich głowami biły po gałęziach serie z niemieckich 243
pistoletów maszynowych.
Zołotariow zdążył parę razy wystrzelić do przebiegających Niemców, potem Niemcy padli na ziemię. Choryszew dał sygnał do skoku. Przebiegli ze sto metrów i znowu zajęli stanowiska. Niemcy nie kazali długo na siebie czekać. Między drzewami zaczęły wybuchać lekkie granaty kompanijnych moździerzy, a na przedzie znowu ukazały się przebiegające postacie.
Kaemy Choryszewa i inne na prawo od niego znowu otworzyły ogień i przyparły Niemców do ziemi. Po chwili żołnierze zmienili stanowiska.
— Więc jak będzie? — podczołgawszy się do Choryszewa spytał Zołotariow. — Dajcie mi żołnierza, skoczę i odnajdę politruka.
— Gdzie ty teraz pójdziesz, głąbie kapuściany! — ofuknął go Choryszew. — No gdzie, pokaż gdzie? Zołotariow smętnie wskazał ręką, już sam widząc, że teraz między nimi a miejscem, dokąd miał zamiar pójść, są Niemcy.
— Od razu trzeba go było wlec, a teraz nic z tego! — gniewnie powiedział Choryszew.
— W takim razie sam pójdę — oświadczył Zołotariow.
— Cóż to, w samobójcę chcesz się bawić?! Dalej, strzelaj! Widzisz, fryce idą!
Rzeczywiście Niemcy znowu zaczęli przemykać się między drzewami, tym razem bliżej niż przedtem, i Zołotariow z rozpaczą w duszy, lecz z zimną krwią, umiejętnie, jak wszystko, co robił w swym żołnierskim życiu, zaczął strzelać do przebiegających przed nim zielonych postaci.
Lejtnant Choryszew z dziesięcioma swoimi żołnierzami i dziesięcioma czołgistami osłaniał na małym odcinku skrzydło brygady pancernej Klimowicza, która przedzierała się tej nocy przez niemieckie tyły.
Brygada Klimowicza była zaś tylko częścią tych wojsk Frontu Zachodniego, które przeszedłszy przez niemieckie tyły i zebrawszy się w pięść, ścieląc własnymi i cudzymi trupami pola podmoskiewskie, 244 przez całą noc, cały następny dzień i połowę na-
stępnej nocy usiłowały przerwać niemiecki pierścień, aż w końcu, straciwszy połowę ludzi, jednak się przerwały. Żołnierze dokonali tego cudu małym ogniem, dużą ilością krwi i męstwa, dla którego trudno było znaleźć określenie; ale kiedy się przedarli, nie odesłano ich na odpoczynek i uzupełnienie, lecz pozostawiono tam, gdzie wyszli.
Pierwsza linia, przesuwając się wciąż ku Moskwie, pękała to tu, to tam pod naporem Niemców. Jedną z tych dziur od razu zaryglowano oddziałami, które przed chwilą wyszły z okrążenia, naprędce podrzuciwszy im prowiant, granaty i naboje. Wieczorem tego samego dnia, kiedy wyrwali się z okrążenia, znowu walczyli, ale teraz już nie frontem na wschód, lecz frontem na zachód. I Moskwa była nie przed nimi, lecz za nimi, mieli trochę artylerii i sąsiadów z prawa i z lewa. Pomimo jednak zmęczenia, przekraczającego wszelkie siły ludzkie, byli z tego radzi.
Ale Zołotariow czuł się nieszczęśliwy i chociaż był mało znaczącym człowiekiem, zaledwie szeregowcem służby nadterminowej, niemniej następnego ranka po wyjściu z okrążenia udowodnił, że musi stawić się u dowódcy brygady pancernej, podpułkownika Klimowicza.
Klimowicz, który dzięki przypadkowi wydostał się cało spod silnego ostrzału, wrócił właśnie z punktu obserwacyjnego na stanowisko dowodzenia i stał koło poharatanego pociskami budynku szkoły wiejskiej. Zdjąwszy hełm, z widocznym zadowoleniem podstawiał jak pod prysznic pod siąpiący z obłoków jesienny kapuśniaczek swą okrągłą ogoloną głowę.
— Gdyby tak z tydzień popadało, toby i drogi rozmokły. Dla wszystkich źle, ale dla Niemców gorzej niż dla nas — dowodził stojącemu obok kapitanowi czołgiście, zerkając spod oka na zbliżającego się Zołotariowa.
— Czego chcecie?
Zołotariow krótko przedstawił całą sprawę. Wiedział, że dowódca brygady nie ma czasu z nim rozmawiać, ale Klimowicz jednak go słuchał, nie okazując zniecierpliwienia.
245
Przerwał mu tylko raz, kiedy Zołotariow powiedział, iż słyszał od politruka, jakoby znali się osobiście z towarzyszem podpułkownikiem.
— Ze znajomością nie ma to nic wspólnego! — przerwał mu Klimowicz. — Za znajomych i za nieznajomych tysiące ludzi co dzień tracą głowy. Jakie na wojnie mogą być znajomości?
W jego głosie brzmiała gorycz człowieka, na którego oczach zginęło tylu wartościowych ludzi. Nie mógł już ubolewać nad jednym bardziej niż nad innymi — nie z oschłości serca, lecz z poczucia sprawiedliwości.
Jeszcze powiedział parę słów, kiedy Zołotariow po złożeniu meldunku wyjął z bluzy dokumenty Sin-cowa.
— Dręczy was sumienie, żeście po niego nie wrócili?
— Tak — przyznał Zołotariow.
— A odchodząc myśleliście, że wrócicie?
— Tak.
— No to nie dręczcie się tym. Chcieliście zrobić jak najlepiej, a wyszło tak, jak kazała wojna. Zdarza się czasami, że i Pan Bóg nie zgadnie — zgrzytnął zębami, gdyż przyszło mu w tej chwili na myśl, że gdyby sam nie chciał zrobić jak najlepiej i nie wyprawił swoich bliskich ze Słonimia do Słucka samochodem, nie trafiliby pod bombardowanie, lecz odjechali o sześć godzin później pociągiem, i żyli* jak wiele innych rodzin.
— Dajcie! — wskazał na dokumenty.
Wziął z rąk Zołotariowa dokumenty Sincowa i podał stojącemu obok niego kapitanowi.
— Złóż, Iwanow, tam, gdzie nasze leżą.
Nie wyjaśnił, co miał na myśli. Obaj wiedzieli! Do wędrującej z nimi żelaznej skrzyni przez cały czas, póki byli w okrążeniu, jedne po drugich, jak do mogiły bratniej, chowano dokumenty tych, co złożyli głowy w walkach... ^
246
ROZDZIAŁ, 10
Sincow nie wiedział, ile czasu przeleżał nieprzytomny — pięć minut czy godzinę. Gdy się ocknął, uświadomił sobie, że otacza go głęboka cisza. Uniósł głowę, oparł się na rękach i usiadł ścierając dłońmi krew zalepiającą mu oczy. Potem rozejrzał się. Był sam.
— Zołotariow! — zawołał słabym głosem, po czym nieco głośniej powtórzył: — Zołotariow! Może Zołotariow został zabity? Siedząc na ziemi zaczął go szukać wzrokiem. Ale w pobliżu nie dojrzał go ani żywego, ani martwego. Dotknął głowy. Cała broczyła krwią, bolało go jednak tylko z jednej strony, nad skronią. Nieostrożnie zawadził palcami o zdartą skórę i krzyknął. Po czole popłynęła strużka krwi.
Podniósł się i stanął na nogach. Było mu bardzo zimno, ale czuł, że nie jest tak bardzo słaby i może iść. Instynktownym ruchem przycisnął dłonie do piersi i z przerażeniem cofnął je. Zobaczył dwie krwawe plamy na brudnej koszuli i zorientował się, że nie ma na sobie bluzy.
Nie mógł odgadnąć, co tu się naprawdę działo. Sądził, że półprzytomny sam ściągnął bluzę i gdzieś wepchnął razem z dokumentami. Nieraz myślał o tym, że jeżeli uzna, że śmierć jest nieunikniona, musi zawczasu podrzeć lub schować dokumenty. Może właśnie tak zrobił na pół świadomie. Usiadł na ziemi, zaczął macać dokoła siebie i nagle zobaczył na zwiędłej trawie ścieżkę czarnych plam. To była jego krew. Nie podnosząc się z ziemi, rozsunął rękami rosnące dokoła niskie krzaki, po czym jął cofać się tą ścieżką z własnej krwi. Ale nie znalazł w krzakach ani bluzy, ani wyrzuconych papierów.
Przedostał się wreszcie do sosny, którą poznał, poznał na pewno. Tu właśnie upadł, kiedy wybuchł pocisk. To jest właśnie to miejsce! I duża plama krwi, która już wsiąkła w ziemię. Znowu przycisnął ręce do piersi, jakby chciał sprawdzić, czy rzeczywiście 247
jest w samej koszuli. Bluzy jednak naprawdę nie miał na sobie.
Może to Zołotariow ją zdjął, doszedłszy do przekonania, że jestem zabity? po raz pierwszy pomyślał z wahaniem.
Z tyłu dolatywały odgłosy walki. Tam jeszcze strzelano. A więc należało tam iść. Znowu wsłuchał się, zachwiał, odzyskał równowagę i w tym momencie zobaczył idących ku niemu dwóch Niemców. Jeden z karabinem, był o jakieś trzydzieści kroków, a drugi, ze skierowanym w niego pistoletem maszynowym, całkiem blisko. — Halt!
Sińcow spojrzał na wściekle od ucha do ucha rozwarte usta Niemca, gotowego wystrzelić mu w brzuch, mimochodem pomyślał o spoczywającym w spodniach dawno już pustym naganie i podniósł ręce. Czuł, że jeżeli każą mu długo tak stać, upadnie.
Od chwili kiedy zemdlał, opuszczony i ranny, minęło już ponad godzinę i Niemcy metodycznie przeczesywali las po walce, jaka przetoczyła się tędy i teraz odsunęła dalej na wschód. Niemiec z karabinem i inni, widoczni z daleka, w dalszym ciągu posuwali się naprzód lasem, a Niemiec z pistoletem maszynowym wskazał lufą kierunek i poprowadził Sincowa w tył, w tę stronę, skąd Sińcow rano przyszedł z Zołotariowem. Sińcow szedł wolno, chociaż Niemiec z niezadowoleniem pokrzykiwał na niego i raz nawet niezbyt mocno pchnął w krzyż lufą pistoletu. Mniej mu się już kręciło w głowie, mógłby iść szybciej, ale nie chciał, gdyż nie bał się idącego z tyłu Niemca. Pal go licho, niech zastrzeli! pomyślał, prawie obojętnie, wsłuchując się w oddalające się dźwięki walki.
Niemiec doprowadził Sincowa do grupy innych jeńców, siedzących na skraju lasu pod strażą dwóch niemieckich żołnierzy z karabinami, i coś powiedział do nich, wskazując na Sincowa. Jeden z dwóch niemłodych żołnierzy wyjął zeszycik, postawił krzyżyk, a potem coś zapisał — może nazwisko żołnierza, który przyprowadził Sincowa — po czym 248 tamten odszedł, jeszcze raz się oglądając. Niemłody
Niemiec z zeszytem spojrzał na okrwawioną głowę Sincowa i powiedział:
— Setz dich!
Sińcow usiadł obok innych czterech jeńców. Trzech z nich było rannych: jeden w rękę, drugi w szyję, a trzeci miał usta rozdarte kulą i wciąż spluwał krwią.
Twarz rannego w rękę żołnierza wydała się Sincowowi znajoma. Tak też było istotnie.
— Towarzyszu politruku — przysunąwszy się, szeptem powiedział żołnierz. — A to dopiero przytrafiło nam się spotkać! Dobrze, że przynajmniej zdążyliście zdjąć bluzę.
— Sam nie pamiętam, kiedy to zrobiłem — powiedział Sińcow.
— No cóż, dobrze, że zdjęliście — tym samym współczującym szeptem ciągnął żołnierz. — Po co niepotrzebnie narażać się na rozstrzelanie? Potem Sincowowi nieraz przypominały się te słowa.
— A my już marzyliśmy, żeśmy się całkiem uratowali — po chwili milczenia podjął żołnierz. — I masz!
Okazuje się, że po wydarzeniach na szosie wrócił z Choryszewem do czołgistów i przez dziesięć dni wraz z nimi przedzierał się z okrążenia. A dziś podczas walki odniósł ranę i kiedy ją opatrywał, pozostał w tyle i wpadł w ręce Niemców.
— Daleko stąd?
— Ze trzy kilometry.
A więc jednak Klimowicz wyprowadził spod Jelni swoich czołgistów, z szacunkiem i gorzką zazdrością pomyślał Sińcow.
— Nie będę się do was więcej zwracał używając stopnia — znowu szepnął żołnierz — bo oni podsłuchują.
Niemcy rzeczywiście strzygli uszami, chociaż chyba nic nie rozumieli.
— Schweigen! Schweigen! — starając się wydać groźnym, krzyknął jeden z nich.
Nie chcieli, żeby jeńcy rozmawiali ze sobą. W ciągu trzech godzin zebrali na skraju lasu wszystkich Rosjan wziętych do niewoli w tym lesie i ustawiwszy kolumnę, popędzili zrazu leśną drogą, a potem szosą w stronę Borowska.
249
250
Kolumna składała się z czterdziestu ludzi, w tym połowa była lekko rannych. Takich, którzy nie mogli iść o własnych siłach, nie było ani jednego. Jak wywnioskował z szeptów jeńców, Niemcy dobijali wszystkich, którzy nie mogli się podnieść. Poza tym nie wykazywali szczególnego okrucieństwa, tylko wciąż popędzali kolumnę pokrzykując: „Schweigen! Schweigen!", kiedy słyszeli rozmowy. Możliwe, że już zaczął odgrywać rolę towarzyszący im zeszycik z krzyżykami, a co ważniejsze z danymi o ogólnej liczbie jeńców. Zeszyt przewędrował od niemłodego Niemca szeregowca do towarzyszącego kolumnie również niemłodego lejtnanta o długich bocianich nogach, który ponuro kroczył skrajem drogi, nie patrząc ani na konwojentów, ani na jeńców.
— Jak nas przygonią pod wieczór na ichni punkt segregacyjny — kuśtykając obok Sincowa, szeptał żołnierz o chorowitym wyglądzie, z szyją owiniętą brudnym bandażem — to potem ustawią w szereg i zaczną pytać: „Nicht offizier? Nicht politruk? Nicht Jude?..." To po niemiecku znaczy Żyd.
— A ty skąd o tym wiesz? — spytał Sińcow.
—> Bo już raz byłem u nich. Uciekłem, i znowu wpadłem. Zanim wszystkich nie wypytają, nie dadzą nic do żarcia.
Ten żołnierz z owiniętą szyją był jednym z tych czterech, do których przyprowadzono Sincowa w lesie. Podczas gdy tam siedzieli, Sincowowi udało się niepostrzeżenie wyciągnąć z kieszeni i wepchnąć pod korzenie sosny swój pusty nagan, który w połączeniu z tym, że był bez bluzy, mógł zdradzić jego stanowisko w wojsku. Ale czy go nie wsypie któryś z tych czterech żołnierzy? Jeden z nich wie, że jest politrukiem, a tamtych trzech słyszało, jak zwracał się do niego w lesie. Przyszło mu do głowy dopiero teraz, kiedy żołnierz z owiniętą szyją zaczął mówić o segregacji. Natychmiast jednak odpędził od siebie tę myśl. Nie powiedzą! I ten z obwiązaną szyją także nie powie. Nie po to wspomniał o segregacji; przeciwnie, ostrzegał mnie, żebym miał się na baczności...
Po dwóch godzinach marszu kolumna skręciła z szosy w boczną drogę, a potem i z niej zeszła. Drogę
przecinał rów przeciwczołgowy. Tłum kobiet, których pilnowali konwojenci, zasypywał go łopatami i rękami.
— Nie szczędzą pracy ludzkiej! —*• zawołał ktoś w kolumnie.
— To kara — tak samo głośno odezwał się inny.
— Samiście, powiadają, kopali przeciwko nam, to teraz zakopujcie rękami.
— Schweigen!
Kobiety, odrywając się od przymusowej pracy, spoglądały przez ramię na jeńców. A konwojenci zauważywszy to krzyczeli coś do nich grubymi, zachrypniętymi głosami.
— Na pewno klną po swojemu! — powiedział do Sincowa żołnierz z obwiązaną szyją.
Gdy przeszli jeszcze kilometr, konwojenci zatrzymali kolumnę koło mocno zniszczonej\ pociskami, pustej wsi, na której skraju stał prawie nie uszkodzony murowany budynek z napisem: „Izba położnicza".
Pomimo wojny i zniszczeń w gmachu wyczuwało się coś nieuchwytnie nowego, zapewne został wykończony na wiosnę lub na początku lata, tuż przed wojną.
Okazuje się, że kolumnę zatrzymano koło tego domu z dwóch humanitarnych powodów: trzeba było nakarmić i opatrzyć rannych. Jedno i drugie zrobiły rosyjskie ręce. W kuchni izby położniczej na podłodze leżały góry kartofli i buraków pastewnych. Dwie kobiety gotowały na płycie zupę w wiadrze i dużej emaliowanej miednicy. Pachniało obierkami, ziemią i dymem. Gotowano tu nie dla jeńców, lecz dla ludności spędzonej do prac ziemnych. Ale, jak widać, towarzyszący kolumnie lejtnant był dobrze powiadomiony i celowo przymaszerował tu na swych długich nogach razem z kolumną. Kuchnia miała zaledwie dziesięć aluminiowych misek. Jeńcy ustawili się w kolejce i kucharka nalewała do każdej miski warząchew lury z na pół surowymi kartoflami i burakami, a kiedy widziała wśród podchodzących szczególnie wycieńczonych, to za każdym razem wzdychała współczująco. Zupa była strasznie gorąca, ale wszyscy jedli pospiesznie, parząc się, żeby nie zatrzymywać kolegów.
251
A Niemiec stał koło kucharki i pilnował, by nie nalewała za dużo i żeby któryś z jeńców nie podszedł po raz drugi.
Sińcow parząc sobie usta wychłeptał swoją miskę ukropu i o mało nie zwymiotował. Zasłoniwszy usta dłonią, z trudem opanował podchodzące do gardła mdłości i poszedł do sąsiedniego pokoju obok kuchni, gdzie opatrywano rannych. Przedtem była to zapewne sala porodowa, ale teraz stał tam tylko stół i dwa taborety. Koło jednej ze ścian na sianie zasłanym brudnymi prześcieradłami leżało przykrytych byle czym kilku rannych. Ktoś przeciągle jęczał. Zdaje się, że to była kobieta. Rannych opatrywało dwoje: stara, ułomna inwalidka pielęgniarka i lekarz, olbrzymi starzec o twarzy lwa i silnych jeszcze, umiejętnych rękach, które coraz to mu drżały czy to ze starości, czy też dlatego, że nad głową, jak i w kuchni, stał Niemiec. Tyle że tamten Niemiec wciąż powtarzał: „Genug! Genug!", a ten — „Schneller! Schneller!"
— Musisz to znieść — powiedział lekarz do Sincowa, gdy ten usiadł na taborecie i podstawił głowę.
Plusnąwszy na ranę syczącą wodą utlenioną, brutalnie zawadzając palcami o strzępy skóry, paroma ciachnięciami nożyczek wystrzygł włosy po brzegach rany, po czym pacnął jodyną, aż Sińcow zawył z bólu, nałożył coś z wierzchu, jeszcze raz boleśnie nacisnąwszy palcami na ranę i popchnął Sincowa, by przesiadł się na następny taboret.
— Bandażuj! — rozkazał pielęgniarce.
Miejsce Sincowa już zajął następny pacjent ze zmiażdżonymi palcami u ręki.
Pielęgniarka, utykając na nogę i podrygując ramieniem, zaczęła bandażować Sincowowi głowę, coś przy tym dogadując gniewnym szeptem. Z początku nie mógł jej zrozumieć, ale potem usłyszał, " że wymyśla Niemcom, iż stoją Mikołajowi Nikołajewiczowi nad głową i nie dają mu spokojnie pracować. Zapewne oboje starych — lekarz i pielęgniarka — od niepamiętnych lat pracowało razem i pielęgniarka współczuła swojemu chirurgowi 252 bardziej niż rannym.
Sińcow dopiero teraz zobaczył twarz chirurga, której nie mógł widzieć, póki sam siedział na taborecie, i zrozumiał, co cierpi ten człowiek zmuszony pracować jak konował. Niemiec nie będzie czekać, a on chciał przepuścić jak najwięcej rannych przez swe mimo woli okrutne ręce. Lwia twarz o siwych brwiach, z szerokim, przypłaszczonym nosem i szorstkimi, sterczącymi jak u kota wąsami, była spocona z wysiłku, gniewna i nieszczęśliwa. Gdyby mógł, na pewno bez drgnienia powiek ciachnąłby skalpelem po gardle tego przeklętego Niemca, który powtarzał jak automat: „Schneller! Schneller!" Po upływie godziny kolumnę na nowo ustawiono. Lekarz nie wszystkich rannych zdążył opatrzyć, ale lejtnant o bocianich nogach niecierpliwie spojrzał na zegarek, a potem już wszystko nie miało znaczenia. Konwojenci śpieszyli się — chcieli jak najprędzej doprowadzić jeńców do wyznaczonego miejsca. Pokrzykiwali z coraz większą złością i przyspieszali kroku.
Naraz wszystko się urwało i kolumna stanęła. Przed nimi powstał korek ze stłoczonych niemieckich samochodów i ciągnął się gdzieś w nieskończoność. Kolumna jeńców oczywiście mogła zejść z drogi i obejść zator, ale w tym miejscu las z obydwu stron przylegał do szosy, a lejtnant o bocianich nogach nie miał chęci zagłębiać się w lasy.
— No i stop! — powiedział do Sincowa żołnierz z obwiązaną szyją. Znowu szli obok siebie.
— A ciebie nie zdążyli opatrzyć? — spytał Sińcow.
— Ja nie mam rany, tylko czyrak... Teraz będziemy długo stali — ciągnął. — Myślisz, że u nich jest porządek? Wcale go nie ma. Taki sam nieporządek jak u nas. Zeszłym razem, kiedy mnie pędzono do obozu, póki nie uciekłem, w ciągu dwóch dni napatrzyłem się na te korki i za każdym razem myślałem: gdzie te nasze samoloty się podziewają?
— Milczał chwilę i wolno dodał: — Zapaliłoby się teraz ze zmartwienia.
Sińcow nic nie odrzekł, ale jego sąsiad nie chciał milczeć.
— Kiedy cię opatrywano, widziałeś tych ludzi leżących na podłodze?
— Widziałem. Jedna to chyba była kobieta?
253
— Nie jedna, lecz wszystkie. Powiedziała mi to kucharka, kiedy nalewała zupę. Wszystko to baby, i wszystkie z urwanymi rękami. Nasi zdążyli zaminować teren koło rowu przeciwczołgowego. Niemcy zmusili baby do wykopywania min rękami. W izbie położniczej leżą tylko niektóre z nich, a zabite zostały w rowie i po prostu je zakopano.
Przez cały dzień, od pierwszych chwil niewoli, był w stanie ostatecznego przygnębienia, ale teraz znowu przestało mu być obojętne, czy Niemcy go rozstrzelają, czy nie rozstrzelają, czy dojdzie, czy też zwali się na drodze, gdzie go dobiją. Zapragnął za wszelką cenę uratować się, i nie po prostu się uratować, lecz uratować się po to, by potem zabijać Niemców za ten rów przeciwczołgowy zasypywany rękami kobiet, za te urwane ręce kobiece. Kiedy pierwsze dwa Iły z rykiem przemknęły nad drogą, ani Sińcow, ani inni jeńcy nie zrozumieli od razu, co się stało. Zrozumieli to dopiero w następnej chwili, patrząc na Niemców. Niemcy zaczęli skakać do rowów wprost przez burty samochodów, konwojenci padli na ziemię, a nad szosą przelatywały wciąż nowe samoloty. Ktoś przeraźliwie krzyknął przed śmiercią, część jeńców padła na drogę, lecz niektórzy wciąż stali i patrzyli w niebo jak zaczarowani.
— Nieder! Zu Boden! Legt euch! — krzyczał do jeńców rozpłaszczony na ziemi niemiecki lejtnant. Stracił cały spokój. Wrzeszczał i nerwowo wyszar-pywał z pochwy parabellum, które o coś zaczepił. Na pewno wstyd mu było leżeć jak robak na szosie, podczas gdy jeńcy, wyprostowani, stali mu nad głową.
Ale samoloty wciąż przelatywały kosząc z karabinów maszynowych i lejtnant nie miał siły ani siebie zmusić do wstania, ani jeńców, by padli na ziemię. Nie, on ich zmusi do leżenia!
— Zu Boden! — krzyknął i zaczął strzelać z parabellum do grupki jeńców, wciąż jeszcze stojących na szosie.
— Towarzysze, uciekajmy! — niespodziewanie krzyknął Sińcow, widząc, jak chwyciwszy się za głowę padł u jego nóg żołnierz z obwiązaną szyją.
254 — Uciekajmy! — krzyknął jeszcze raz, przeskoczył
przez rów i łamiąc krzaki rzucił się w las. Słyszał, jak jeszcze paru ludzi biegnie za nim, łamiąc gałęzie. Nad głową trzaskały karabiny maszynowe, a z tyłu rozległy się wybuchy i serie z pistoletów maszynowych.
Nie dowiedział się, ilu z nich wtedy się uratowało. Rozbiegli się po lesie w różne strony i już się nie spotkali Szedł nie zatrzymując się, czasami siadał, by odsapnąć parę chwil. Szedł do końca tego krótkiego październikowego dnia, póki ostatecznie nie zapadły ciemności, a potem szedł całą noc. Szedł przez las, przez jakąś do cna spaloną wieś, i znowu przez las. Przedostał się przez dwa rowy przeciwczołgowe i przez opuszczone okopy. W jednym z nich natknął się na trupy i to go uratowało, bo inaczej by zamarzł. Zdjął z jednego bluzę i prawie nowy waciak, tylko na brzegu trochę splamiony krwią, a koło drugiego podniósł czapkę z nauszni-kami i zacisnąwszy zęby nasunął ją sobie na bandaż. Chciał wziąć leżący tuż obok karabin, ale był bez zamka. Nie znalazł go, chociaż długo szukał dokoła. Potem przeciął dwie drogi — jedna była pusta, a drugą dokładnie w minutę po jego przejściu przejechała kolumna niemieckich motocyklistów. Czuł swąd pogorzelisk, widział łuny to z lewa, to z prawa, i słyszał strzelaninę, która zdawała się rozlegać ze wszystkich stron. Wydało mu się, iż przechodzi przez front, i tak rzeczywiście było.
Ale kiedy o świcie zwalił się wyczerpany w gąszczu leśnym, znowu usłyszał huk wybuchów nie z prawa, lecz z lewa od siebie, i nie z tyłu, lecz daleko przed sobą. Ze zmęczenia źle się orientował i nie przyszło mu do głowy, że te dalekie wybuchy to odgłosy bombardowania przez Niemców radzieckich tyłów. Przeciwnie, pomyślał, że przedtem mu się tylko wydawało, iż przechodzi przez linię frontu, a w rzeczywistości jest ona po dawnemu przed nim.
Zdecydowany uratować się za wszelką cenę i nie chcąc ryzykować, wypił kilka łyków błotnistej wody i zaszył się w krzaki. Lepiej zaczekać do zmierzchu i spróbować przejść przez linię frontu w nocy. Bardziej liczył na noc niż na dzień. Postanowiwszy
255
256
tak, zasnął na parę godzin kamiennym snem i obudził się, gdy już zaczynało szarzeć. Wstał i znowu poszedł, i szedł jeszcze pięć kilometrów wciąż nie kończącym się lasem. Raz jeden zdawało mu się, że słyszy głosy i nawet drgnął od bliskiego wystrzału. Gdyby poszedł w kierunku tych głosów i tego wystrzału, trafiłby prosto do stojącego tu batalionu sanitarnego. Wciąż jednak sądził, że nie przeszedł linii frontu, i że te głosy i ten wystrzał są niemieckie, i że trzeba iść dalej. Wreszcie, kiedy się zupełnie ściemniło, wyszedł z lasu na pole przecięte rowem przeciwczołgowym. Przedostał się przez ten rów i dotarł do jakichś zabudowań — były to trzy domki, za którymi ciągnęły się opłotki. Wszedł na wzgórek i zbliżył się do domku stojącego na skraju.
Dokoła panowała cisza. Domek wyglądał na nie zamieszkany, ale kiedy podszedł jeszcze bliżej, zza rogu wyszedł niemłody żołnierz z wiadrem w ręku. I to właśnie był cud. Właśnie to, że żołnierz szedł tak po prostu z wiadrem w ręku do studni, rozwiało jego wątpliwości: dotarł do swoich! Patrzył na żołnierza, a żołnierz patrzył na niego. Sińcow był młodszy od żołnierza z wiadrem. Tamten na oko miał czterdziestkę. Ale Sińcow nie wyobrażał sobie, jak on sam teraz wygląda. Dlatego też dziwiło go, gdy żołnierz z wiadrem, przyjrzawszy mu się jeszcze parę chwil, spytał:
— A czego chcecie, ojczulku?
Wiedział, że w ciągu tych dwunastu dni odrosła mu broda, ale nie wyobrażał sobie, że ta broda jest na pół siwa.
Milcząc postąpił dwa kroki ku żołnierzowi z wiadrem, aż ten nawet cofnął się trochę, i spytał:
— Do kogo idziesz?
Sińcow, po dawnemu milcząc, wyciągnął obydwie ręce i zaczął potrząsać ręką żołnierza wraz z brzęczącym w niej wiadrem.
— Wyszedłem... — zdołał wreszcie wykrztusić.
— Wyjść, toś wyszedł — powiedział żołnierz, któremu w ręku wciąż jeszcze kiwało się wiadro, gdyż Sińcow nie przestawał nią potrząsać. — Wyjść, wyszedłeś, ale zdrowo się zagalopowałeś. Od nas do linii przedniej będzie ze dwadzieścia kilometrów.
Przede mną nikogo nie spotkałeś?
— Nie — odrzekł Sińcow. — Szedłem nocą, a w dzień leżałem w lesie. Sądziłem, że jeszcze wypadnie mi iść jedną noc.
— A jaki macie stopień? — nagle przechodząc na „wy" spytał żołnierz, uważnie przyjrzawszy się na pół siwej brodzie Sincowa. — Może jesteście pułkownikiem? Czy jeszcze wyżej? — W oczach błysnęła mu iskierka zadowolenia. Może naprawdę jakiś generał we własnej osobie wydostał się z okrążenia i trafił akurat na niego? Pomimo ciężkiej sytuacji ogólnej takie wydarzenie bardzo by go uradowało.
Ale Sińcow go rozczarował:
— Jestem politrukiem — powiedział.
— To w takim razie, towarzyszu politruku, albo zaczekajcie, a ja skoczę do studni, albo chodźcie ze mną, a potem ja was zaprowadzę do naszego starszego politruka. Właśnie stoicie przed jego chałupą.
Sińcow podszedł do studni, zaczekał, aż żołnierz nabrał wody, i wciąż jeszcze nie mogąc uwierzyć, że trafił do swoich, wrócił z nim do chałupy.
— Tak... brodę zapuściliście niezgorszą. Sędziwa broda! — zażartował żołnierz wprowadzając Sincowa do sieni. Potem, postawiwszy wiadro, otworzył jedne z dwojga drzwi wychodzących na sień i powiedział już innym, wyraźnym, służbistym głosem:
— Towarzyszu starszy politruku, pozwólcie zameldować. Przyprowadziłem do was towarzysza politruka, który tylko co wyszedł z okrążenia,
W izbie przy stole siedział mężczyzna w średnim wieku i siorbał zupę ze stojącej na gazecie menażki.
Mężczyzna ten na pewno był rówieśnikiem żołnierza, którego spotkał Sińcow. Miał także około czterdziestki. Siedział jakiś zasmucony i jadł swoją zupę podparłszy dłonią policzek, w końcu odwrócił głowę ku drzwiom.
Twarz miał dobrą, łagodną, trochę babską, a patki z jednym prostokątem niebieskie, lotnicze, z czego Sińcow wywnioskował, że znalazł się w oddziale lotniczym. Jedną nogę starszy politruk miał obutą, drugą tylko 257
w wełnianej skarpetce. But leżał na podłodze, a o stół oparta była laska artystycznie wyrzeź-biona.
Na pewno mu ją wyciął ten żołnierz, pomyślał Sińcow, chociaż było tysiąc innych ważniejszych spraw,
o których mógłby teraz pomyśleć.
— Cóż, proszę — powiedział starszy politruk, uniósł się trochę i podał mu rękę. — Ależ wyglądacie! — powiedział ze współczuciem. — Głodni jesteście?
— Przede wszystkim herbaty! — Sińcow, chociaż nie jadł już drugą dobę, najbardziej chciał się czymś rozgrzać.
— Herbata tak czy owak będzie — starszy politruk wskazał głową stojący na stole imbryk — a na razie zjedzcie trochę tej zupy — i otarłszy łyżkę chlebem, podsunął mu menażkę razem z gazetą. Sińcow wziął łyżkę i zaczął jeść, a gospodarz, siedząc naprzeciwko niego, przyglądał mu się uważnie.
Sińcow, któremu pozostało do zjedzenia jeszcze tylko parę łyżek zupy, uchwycił to spojrzenie
i uprzytomnił sobie, że siedzi w czapce. Z trudem oderwał się od łyżki i menażki, oburącz ujął czapkę i sycząc z bólu zdjął ją. W jednym miejscu czapka przylepiła się do bandaży.
— Ranny? — spytał starszy politruk, widząc na bandażu ciemne plamy krwi.
Sińcow wpierw dojadł ostatnie dwie łyżki i dopiero potem odpowiedział:
— Niezbyt mocno. Ogłuszyło mnie tak, że ledwo się ocknąłem, ale sama rana powierzchowna, tylko skóra zdarta z włosami.
— A gdzie was opatrywano? — starszy politruk nalał i podsunął mu kubek herbaty.
Pytanie było całkiem naturalne. Sińcow szedł cały czas nie zdejmując czapki, więc bandaże pozostały prawie czyste. Opowiedział, gdzie i jak go opatrywano, a skoro już rozpoczął, opowiedział resztę. Starszy politruk także w czerwcu i lipcu wychodził z okrążenia znad samej granicy, potem leżał w szpitalu i wypisawszy się przed terminem, zaledwie od trzech dni znowu znalazł się na froncie. Słuchał Sincowa ze współczuciem i nie widział w jego opowiadaniu 258 nic dziwnego, prócz tego chyba, że człowiek, z którym to wszystko się stało, siedzi teraz przed nim żywy i na ogół zdrowy.
— Zupełnie się nie spodziewałem, że machnę się aż dwadzieścia kilometrów za front i wyjdę wprost na lotników — Sińcow odsunął od siebie pusty kubek.
Starszy politruk widocznie nie po raz pierwszy miał do czynienia z takimi nieporozumieniami i uśmiechnął się.
— Nie zwracajcie uwagi na moje patki. Na początku wojny byłem komisarzem w batalionie obsługi lotnisk. Nie jesteśmy lotnikami, jesteśmy batalionem budowlanym. Poprzedniego dowódcę i komisarza Niemcy skreślili jedną bombą. Mnie przysłano wprost ze szpitala, a nowego dowódcę z rejonowego komisariatu wojskowego. Trzeci dzień i noc kopiemy. Jedną rubież, którą wykopaliśmy pierwszego dnia, już opuściliśmy — smutnie pokiwał głową. — A według mnie, zamiast tak kopać i opuszczać, lepiej by nas rzucili tak jak piechotę do walki o Moskwę. Co prawda, nie każdy tu ma karabin, zaledwie co trzeci. Gdzieś tam leżą, a my do nich tęsknimy.
— A więc pod Moskwą jest ciężko? — z bólem w głosie spytał Sińcow. Tyle razy podczas tej wojny zdawało mu się, że najgorsze zostało już poza nimi, a tymczasem okazuje się, że jest znowu przed nimi. Zresztą same słowa, które teraz po raz pierwszy głośno wypowiedział: „pod Moskwą", nagle wstrząsnęły nim, chociaż to on sam je wypowiedział. Pod Moskwą!... Co może być straszniejszego!
— My oczywiście jesteśmy kretami, naszym zadaniem jest kopać, ale chyba tak, zdaje się, że tam ciężko — po chwili milczenia niechętnie, z wysiłkiem przyznał starszy politruk. — Mój dowódca batalionu słyszał rano, że w Moskwie jest nowe pospolite ruszenie. Niezależnie od tego, kim kto był w czasie wojny domowej, wszyscy idą jako szeregowcy. — Spojrzał na bladą twarz Sincowa, na bandaż i dodał: — Batalion sanitarny jest niedaleko stąd.
Sińcow pokręcił głową.
— Nie, skoro tak rzeczy stoją, chcę się bić. Jeżeli pozwolicie, prześpię się gdzieś tu u was, a rano
259
pójdę.
— Dokąd?
— Gdzie każą, na front, z pierwszym lepszym uzupełnieniem do jakiegokolwiek oddziału. Bez dokumentów na razie na nic więcej liczyć nie mogę, ale sądzę, że jako szeregowca mnie przyjmą. Starszy politruk nie zdziwił się. Już w połowie opowiadania Sincowa czekał na takie oświadczenie, gdyż ci, co wychodzili z okrążenia z dokumentami, zazwyczaj zaczynali od okazywania ich z dumą.
— Ani jednego nie macie? — spytał.
— Ani jednego. ,
— To gorzej! — bardziej ze współczuciem niż z wyrzutem pokiwał głową gospodarz. — Ja na przykład, choć bardzo było ciężko, ale wyniosłem...
— Ja także za pierwszym razem wyniosłem. I za drugim wyniósłbym... — zadraśnięty w swej ambicji Sińcow opowiedział, w jaki sposób znalazł się bez dokumentów. Opowiedział i nagle poczuł, że jego rozmówca po raz pierwszy spojrzał na niego nieufnie, jakby mówiąc: no i po co to pleciesz? Podarłeś i zakopałeś, kiedy Niemcy nadeszli... Zrozumiałe... I tak się zdarza. Ale po co kłamiesz?
— No cóż — powiedział głośno starszy politruk. — Skoro tak, zanocujecie tu z żołnierzem, który was spotkał, z Jefriemowem, a ja muszę jechać. Słyszę, że już po mnie zajeżdża ciężarówka.
Za oknem rzeczywiście przed paroma minutami zawarczał i ucichł silnik samochodu.
— Roboty tu mamy powyżej uszu. Tam rowy, tu zawały... O świcie odjechałem, wróciłem na godzinę, i znów do świtu. Zresztą, jakżeby mogło być inaczej... — chciał dalej mówić, ale zawahał się. Sińcow powiedział mu coś, w co nie uwierzył, odechciało mu się więc dalszej szczerości. — Tak, prześpijcie się — powtórzył — a rano obaj z dowódcą batalionu wyprawimy was w służbowym trybie. Jefriemow, Jefriemow!
— Słucham, towarzyszu starszy politruku! — żołnierz wyrósł na progu.
— Pomóżcie mi, proszę, Jefriemow, włożyć but. Po mojej ranie, to cała procedura. — To zdanie było już skierowane do Sincowa. Starszy politruk
260 wstydził się, że musi prosić o pomoc.
Jefriemow pochylił się i przytrzymał buta, a starszy politruk, krzywiąc się z bólu, wsunął nogę. Potem wziął laskę opartą o stół i wyszedł kulejąc. Sińcow poszedł ze starszym politrukiem, ale ten powiedziawszy parę słów Jefriemowowi i już nie odwracając się wgramolił się do szoferki.
— Golicie się brzytwą? — spytał Jefriemow, odprowadziwszy wzrokiem samochód.
— Tak, brzytwą — odparł Sińcow.
— Może was ogolić?
— Sińcow nie miał już sił ani chęci odmawiać. Jakie to dziwne siedzieć na taborecie z odchyloną głową i czuć, jak cię ktoś goli.
Jefriemow golił, a Sincowa coraz bardziej ogarniała senność. Z trudem docierały do niego słowa Jefriemowa, że batalion buduje już trzecią linię obrony, a wojska radzieckie wciąż się cofają i cofają... I dobrze, że Sińcow trafił na komisarza, a nie na dowódcę batalionu... A w dzień Niemcy bombardowali rów przeciwczołgowy i pokaleczyli dwudziestu ludzi, chociaż ci wszyscy byli zdatni do służby wojskowej z ograniczeniami. Bomba nie patrzy, dla niej każdy jest dobry.
Potem Sińcow nagle usnął, kiwnął głową i brzytwa boleśnie ucięła go w policzek. •— No masz! Nie wolno zasypiać, bo mógłbym was zarżnąć! — z wyrzutem powiedział Jefriemow, oderwał kawałek leżącej pod menażką gazety i zakleił nim skaleczenie.
Dokończył golenia, wyszedł na dwór i tam wylał Sincowowi na ręce parę kwart wody. Sińcow umył się, starając się nie zamoczyć bandaża.
— Może wam zmienić opatrunek? — spytał Jefriemow.
Sińcow odmówił.
— Boję się ruszać — i ziewnął ze zmęczenia. Senność nie mijała. Zapewne trzeba by było spać całą dobę, by minęła. Weszli do komórki, gdzie znajdowało się trochę gospodarskich sprzętów i zapasów, worki z kartoflami i kapustą, a na wąskiej ławie rozłożony był materac.
— Kładźcie się — powiedział Jefriemow wskazując
ławę
— A wy?
— Jestem żołnierzem, muszę czuwać; może jeszcze dowódca przyjedzie.
Sińcow ledwie przytknął głowę do ławy, zasnął i obudził się dopiero w nocy.
— Wstawaj, wstawaj! — tarmosił go Jefriemow nie uważając za potrzebne zwracać się przez „wy" do śpiącego człowieka. — Wstawajcie! — od razu przeszedł na „wy", gdy tylko Sińcow zwiesił nogi z ławy. — Woła was dowódca batalionu.
Sińcow zaczął wkładać buty, a Jefriemow wyszedł do sąsiedniego pokoju.
— Wasz rozkaz wykonano! — usłyszał, kiedy przechodził przez sień.
— Dobra, niech wchodzi — powiedział młody, niezadowolony głos. — I tak jestem zmęczony jak pies, a tu jeszcze...
Koło lampy naftowej siedział przy stole starszy lejtnant o okrągłej, bladej twarzy z pięknymi, jakby narysowanymi brwiami i nieco zbyt wypukłymi oczami. Na ramiona narzucony miał płaszcz opryskany błotem po kołnierz. Na drugim taborecie naprzeciwko leżała czapka zbryzgana błotem.
— Pozwolicie wejść? — spytał Sińcow mijając się w drzwiach z Jefriemowem, któremu starszy lejtnant od razu powiedział: „Jesteście wolni". — Witajcie!
— Zwracajcie się według regulaminu — szybko i gniewnie warknął starszy lejtnant.
Sińcow w milczeniu spojrzał na niego, zdjął z taboretu jego czapkę, przełożył na stół i usiadł.
— Wstać! — krzyknął starszy lejtnant. Sińcow siedział i wciąż w milczeniu patrzył.
— Wstać! — znowu krzyknął starszy lejtnant. Sińcow siedział.
Starszy lejtnant schwycił ręką za futerał z pistoletem.
— Nie straszcie mnie, byli już tacy, co mnie straszyli — nie drgnąwszy nawet, powiedział Sińcow.
— Jestem politrukiem, równym wam rangą, a stać mi trudno, więc usiadłem. Tym bardziej że wy także siedzicie.
— Gdzie wasze dokumenty?
— Nie mam dokumentów.
262 — Póki nie widzę dokumentów, nie jesteście dla
mnie politrukiem. Wstać!
Tak zaczęła się ich rozmowa, nie obiecująca nic dobrego. Długo na siebie patrzyli i starszy lejtnant chyba zrozumiał, że raczej może zastrzelić tego człowieka niż zmusić go do wstania.
— Spotkałem się ze swym komisarzem — pierwszy spuszczając wzrok, niedbale powiedział starszy lejtnant. — I w przeciwieństwie do niego jestem niewiernym Tomaszem. Powtórzcie mi swoje bajdy. Było to tak niespodziewane, że Sińcow nawet nie od razu zrozumiał.
— Dobrze, powtórzę wam moje bajdy — powiedział po długiej pauzie z cichą wściekłością. Na szczęście w porę sobie przypomniał, że obaj są w wojsku i on znalazł się w miejscu postoju oddziału będącego pod dowództwem tego właśnie starszego lejtnanta. Chociaż opowiedział już wszystko komisarzowi, dowódca też ma prawo żądać, by mu powtórzył. Przezwyciężając się, Sińcow dokładnie powtórzył wszystko od początku do końca. Sińcow mówił, a starszy lejtnant nie wierzył mu. Był młody, miał zły charakter, poza tym okoliczności wytrąciły go z równowagi. Jak to często bywa z ludźmi słabymi i samolubnymi, niechęć dawania wiary innym wypływa z braku wiary we własne siły. Sam prosił, by go wysłano na front, ale znalazłszy się w owej strasznej kotłowaninie pod Moskwą, zaraz pierwszego dnia podczas bombardowania w otwartym polu doznał takiego wstrząsu, że nie mógł po nim oprzytomnieć już trzecią dobę. Chciał po dawnemu zachowywać się tak, jak go do tego zobowiązywał mundur wojskowy i ukrywając własny strach, sztorcował i zarzucał tchórzostwo podwładnym. Nie mógł jednak oszukać samego siebie. Teraz, siedząc przed Sincowem, czuł w głębi duszy, że nigdy nie wytrzymałby tego, o czym opowiadał mu ten człowiek: nie wytrzymałby trzech miesięcy okrążenia, nie szedłby do ostatniej godziny w mundurze komisarza, nie uciekałby ranny z niewoli pod kulami. I wiedząc, że sam by tego nie zrobił, nie chciał wierzyć, że inni mogli być do tego zdolni.
Starszy lejtnant słuchał Sincowa i nie wierzył mu,
nie dlatego, by Sincowowi nie można było wierzyć; 263
przeciwnie, chciał sam siebie upewnić, że ten siedzący przed nim człowiek kłamie, a nawet może być niemieckim dywersantem. Ten dywersant musi być aresztowany właśnie przez niego, starszego lejtnanta Krutikowa, który zaledwie trzy dni temu znalazł się na froncie, ale potrafi orientować się w sytuacji lepiej od wielu innych, którzy bywali już na froncie i w szpitalach.
Nieraz w ciągu tych dni zżymał się pod dobrodusznym, lecz wszystko rozumiejącym wzrokiem swego komisarza i był rad, że teraz nadarza się okazja, by okazać mu swą wyższość, by dać dowód, że jest przenikliwy, surowy, że jest bezwzględnym i gorliwym służbistą. Ludzie jego pokroju, w chwilach gdy nie gnębi ich strach o własne życie, lubią się popisywać taką bezkompromisową służbistością. Starszy lejtnant kilka razy przerwał Sincowowi wyraźnie nieufnymi pytaniami:
— Więc jakże to, nie macie ani jednego dokumentu?... Tyle czasu idziecie, a waciak prawie nowiutki?
Sińcow tym razem się pohamował i cierpliwie wyjaśnił, że zdjął waciak z zabitego. Ale kiedy starszy lejtnant nagle powiedział mu:
— Dziwna historia! Byliście ranni w głowę, straciliście przytomność, a potem nieomal czterdzieści kilometrów przeszliście pieszo! — Sińcow nie wytrzymał.
Wstał, bez pośpiechu zrzucił waciak i uniósłszy bluzę wraz z koszulą tknął palcem w białą podwójną bliznę na boku. — Widzicie? To specjalnie dla was gwoździem przebiłem, a to — wskazał na obandażowaną głowę — także zrobiłem dla zamaskowania. Pod bandażem nic nie ma. Czy mam go rozwiązać?
— Nie jestem lekarzem, nie wygłupiajcie się! — powiedział zmieszany starszy lejtnant, czepiając się tego, co mu ślina na język przyniosła.
Sińcow jeszcze parę sekund patrzył wyczekująco, po czym powiedział: „Ech, wy!", i zaczął wkładać waciak tak samo bez pośpiechu, jak go zdejmował. Starszy lejtnant z trudem odegnał od siebie ucz-ciwą myśl, że wszystko, co mu dotychczas opowiedzia łten człowiek, jest rzeczywiście prawdą. Myśl tę odpędził dlatego, że myśl ta była mu nieprzyjemna. Nie chciał uwierzyć, i Sińcow instynktownie to wyczuł.
— Dobrze, idźcie spać. Jutro się wami zajmiemy
— powiedział wreszcie ponuro i znacząco. Sińcow wstał, milcząc, z wyżyn swego wzrostu spojrzał na starszego lejtnanta i nie żegnając się wyszedł.
Pozostawszy sam, Krutikow stał chwilę nasłuchując, jak Sińcow układa się za ścianą do snu, i zaczął spacerować po pokoju namyślając się, co dalej robić.
Należało natychmiast posłać Jefriemowa z kartką do sąsiedniej wsi, gdzie właśnie dziś, zabierając część pomieszczeń batalionowi budowlanemu, zajął dwie skrajne chaty wydział specjalny dywizji, zbliżającej się do tej rubieży. Trzeba posłać tam Jefriemowa natychmiast, żeby z wydziału specjalnego tej nocy przysłali po tego osobnika. Oczywiście, wszystko to równie dobrze można było odłożyć do jutra, ale bies pychy w połączeniu z przeklętą niewiarą w siebie opętał starszego lejtnanta Krutikowa — bardzo pragnął jak najrychlej znaleźć potwierdzenie swych przypuszczeń. Wziął ze stołu mapnik, wyjął notes polowy, napisał kartkę do wydziału specjalnego i złożywszy ją zawołał Jefriemowa.
Jefriemow, obudzony z drzemki na taborecie w sieni, wszedł zaspany i niezadowolony. Jeszcze przed zaśnięciem wyczuł, że starszy lejtnant coś knuje, kręcąc się tak z kąta w kąt po pokoju. Wezwany, wysłuchał rozkazu starszego lejtnanta, wziął kartkę, westchnął i powiedział: „Rozkaz!" Cały ten pomysł uważał za chybiony. Z dezaprobatą spojrzał na oficera, zarzucił na ramię karabin i trzasnąwszy drzwiami, wyszedł na ulicę. A starszy lejtnant przestał biegać po pokoju, usiadł przy stole i położył na mapniku okrągłą, zmęczoną głowę.
Nie spał już prawie trzecią dobę, i mimo że załamywał się w walce ze strachem, gorliwie robił zawały, kopał okopy i rowy i ustawiał jeże przeciw-czołgowe. Zmęczył się, jak męczą się wszyscy ludzie, więc ledwo na chwilę zamknął oczy, od razu
265
zapadł w mocny, młodzieńczy sen. We śnie nie widział ani rowów, ani jeży, ani wybuchających bomb, ani chudego politruka o złej twarzy, przed którym chciał zedrzeć opatrunek z głowy. Powtarzała się natomiast i migała wciąż ta sama daleka, miła, przestraszona z powodu nagłej rozłąki kobieca twarz.
Widział we śnie jej twarz i uśmiechał się przytulony do stołu pulchnym policzkiem, a wówczas jego twarz bynajmniej nie była podobna do tej, jaką oglądał Sińcow.
— Pozwólcie zameldować, towarzyszu starszy lejtnancie!
Przed starszym lejtnantem, który otrząsał się ze snu, stał Jefriemow z karabinem na ramieniu, trzymając rękę przy czapce. Stał wyprężony, ale w jego dobrych oczach migały ironiczne iskierki.
— Pozwólcie zameldować! Więc oni powiedzieli, że skoro sam przyszedł, to wątpliwe, by uciekł. A więc niech tu u nas pobędzie do rana. Potem powiedzieli, że mają własnych spraw bardzo dużo. Jeżeli chcemy, to możemy go jutro dostarczyć, a nie chcemy, to możemy zrobić, jak chcemy. Macie, powiadają, swoje władze, to zwróćcie się do nich w służbowym trybie. I jeszcze powiedzieli: „Przekażcie swojemu towarzyszowi starszemu lejtnantowi — tu drwiące iskierki w oczach Jefriemowa zamigotały już całkiem wyraźnie — że ten wypadek nie wygląda na dywersję, więc niech śpi spokojnie i się nie boi".
— Możecie odejść — mruknął gniewnie starszy lejtnant.
Jefriemow wciąż jeszcze nie odchodził. Bez pośpiechu zdjął czapkę, wyjął stamtąd tę samą kartkę z notesu polowego, którą mu dał starszy lejtnant, i położył na stole.
— Papier kazali zwrócić. Powiadają: „Niech wasza kancelaria to podszyje do akt, my mamy dość własnych".
— Idźcie już, powiedziałem wam! — krzyknął Krutikow, który wyczuł w słowach Jefriemowa drwinę, ale nie mógł mu tego dowieść.
Jefriemow wyszedł do sieni, uśmiechnął się w ciemnościach 266 i wstąpił do swej komórki.
Warto byłoby opowiedzieć politrukowi. Komedia! myślał, wciąż się uśmiechając. Szkoda, że śpi. Sińcow jednak nie spał i Jefriemow, który odstąpił mu ławę, urządzając sobie posłanie obok, na podłodze, opowiedział z drwiną w głosie o szczegółach swej wizyty w wydziale specjalnym i o meldunku złożonym starszemu lejtnantowi. Jak dużo zmartwienia może jednemu- człowiekowi sprawić drugi, wczoraj jeszcze nie znany i obcy! Starszy lejtnant nie uwierzył Sincowowi i Sińcow czuł się nieszczęśliwy, mimo że nie lubił i nie szanował tego starszego lejtnanta i nie czuł się winny wobec kogokolwiek, a tym bardziej wobec niego. Leżąc z otwartymi oczyma Sińcow myślał o Zołotariowie. Żyjesz czy cię zabito? Nikt prócz ciebie nie powie ani mnie, ani ludziom, co wtedy stało się w lesie, gdy straciłem przytomność. Czy ty się o mnie zatroszczyłeś, czy ja sam zrobiłem to będąc nieprzytomny — zdjąłem, zakopałem, a potem nie mogłem znaleźć? Albo może jeszcze coś zaszło,
o czym nie wiem i czego nawet nie mogę się domyślić. Ale cóż w takim razie powiem ludziom, którzy mi nie wierzą? Czy mam mówić to, co wiem, czy też wymyślić coś, czego nie wiem?
Zadawał sobie to pytanie, ale w jego głowie wciąż kołatało to samo, na całe życie zapamiętane zdanie, które wypowiedział Sierpilin w pierwszym dniu okrążenia po przeprawieniu się przez rzekę: „Łatwiej jest stanąć pod murem niż samemu sobie zedrzeć gwiazdy komisarskie".
Przypomniał sobie pytanie, które mu zadał żołnierz w pierwszych godzinach niewoli: „Zdążyliście zdjąć?" A potem przypomniał sobie nagle nieufny wzrok starszego politruka, gdy doszedł w swym-opowiadaniu do tego miejsca. Dalej z wściekłością przypomniał sobie pytania starszego lejtnanta —
i nagle zdecydował, że wydział specjalny jest właśnie tym miejscem, gdzie musi się stawić, skoro mu nie wierzą. Po rozmowie ze starszym lejtnantem czuł się tak, jakby mu ktoś dał w twarz. Majaczyły mu się inne osoby, inne nieufne pytania, inne głupie tryumfujące oczy: „Aha, zaraz cię złapię!" Nie, on pójdzie właśnie tam, gdzie muszą sprawdzić wszystko od początku do końca. Pójdzie od
267
razu, nie odkładając. Niech sprawdzają, jeśli potrafią. A jeżeli nie potrafią, to niech go poślą do szeregów i sprawdzą w walce.
Zwiesił nogi z ławy, włożył buty, waciak i czapkę i przekroczywszy przez spokojnie pogwizdującego przez sen Jefriemowa, wyszedł z sieni. Z drugich drzwi padała na podłogę słaba smuga światła. Sińcow otworzył je zdecydowanym ruchem i wszedł do sąsiedniego pokoju. Starszy lejtnant spał twarzą w dół, wepchnąwszy ją w poduszkę i ułożywszy brudne buty na kawałku gazety. Pas z futerałem pistoletu leżał obok na taborecie, a mapnik na stole. Lampa paliła się jeszcze, kopcąc tlejącym się knotem.
— Starszy lejtnancie! — zawołał Sińcow i nie zniżając głosu powtórzył: — Starszy lejtnancie! Ale ten spał jak zabity.
Z początku Sińcow chciał go dbudzić i powiedzieć, że ma zamiar natychmiast, bez zwłoki pójść do wydziału specjalnego — pod konwojem czy bez konwoju — zależnie od uznania starszego lejtnanta. Ale zawoławszy na próżno jeszcze ze dwa razy, rozmyślił się. Podszedł do stołu, bez pośpiechu otworzył mapnik, wydarł kartkę z leżącego tam notesu, wyjął starannie zatemperowany ołówek, nakreślił parę słów i wziąwszy z taboretu ten sam pistolet, po który lejtnant sięgał w czasie rozmowy, położył go na kartce. Już przy drzwiach jeszcze raz obrzucił drwiącym spojrzeniem cały ten obrazek: śpiącego kamiennym snem starszego lejtnanta, dopalającą się lampę, kartkę przyciśniętą pistoletem...
O tak, gdyby tu się znalazł prawdziwy dywersant, źle byś na tym wyszedł!
Na dworze już świtało. Droga biegła pod górę, o jakieś dwie wiorsty szarzały pierwsze domy wsi. Jefriemow niedawno opowiadał mu, jak po ciemku wchodził na ten wzgórek. Nie wahał się więc, którędy ma iść. Gdy przebył kilometr, musiał zejść z drogi, by przepuścić pędzącą na spotkanie półtoratonówkę.
Może właśnie po starszego lejtnanta? — uśmiechnął się na myśl, jakie zacznie się zamieszanie, kiedy 268 obudzi się lejtnant, po czym pomaszerował dalej.
Jefriemowa obudził warkot samochodu. Przeciągnął się, stanął na równe nogi, odrzucił worek zaciemniający okno — za oknem było już jasno — i odwróciwszy się zobaczył, że politruka nie ma w pokoju. Zajrzał do sąsiedniego: może politruk wstąpił do starszego lejtnanta? Ale starszy lejtnant, ledwo rozbudzony sygnałem samochodu, leżał i przecierał oczy obydwiema pięściami. Jefriemow wyskoczył na ulicę przypuszczając, że politruk wyszedł „za potrzebą". Obszedł dokoła dom, nawet zawołał parę razy niegłośno: „Towarzyszu politruku! Towarzyszu politruku!" Ale nikt się nie odezwał.
Trochę pomarudziwszy w sieni, ale niezbyt długo, gdyż z meldunkiem nie można było zwlekać, wszedł do pokoju oficera.
Starszy lejtnant siedział na pryczy i wciąż jeszcze przecierał oczy.
— No i co, przyjechał samochód? Czy mi się tylko wydawało?
—- Nie ma politruka! — prężąc się zameldował Jefriemow.
— Jak to nie ma?
— Nie ma. I na ulicy nie ma, i nigdzie nie ma.
- A więc masz! I to ma być wydział specjalny! Uciekł! Uciekł drań, dywersant! — krzyknął z tryumfem starszy lejtnant dumny ze swej przenikliwości; miał minę w takim samym stopniu uszczęśliwioną, jak nieszczęsną miał Jefriemow... W tej chwjli obaj jeszcze nie spostrzegli kartki Sincowa. Kartka została znaleziona nieco później, kiedy straszliwie obsztorcowany Jefriemow już wyszedł z pokoju, a Krutikow zaczął szukać swego pistoletu. W roztargnieniu odsunąwszy go na bok, kilka razy przeczytał kartkę i ucieszył się, tym razem z tego, że Jefriemow na szczęście już wyszedł. Na kartce widniały tylko cztery słowa. „Poszedłem do wydziału specjalnego" — ale leżący na kartce pistolet Krutikowa był tak złośliwym i poniżającym komentarzem do tej kartki, że starszy lejtnant o mało się nie rozpłakał.
A Sińcow szedł i szedł drogą. Pomimo wczesnej pory spotkał paru wojskowych, nikt jednak nie
269
zwrócił na niego szczególnej uwagi, gdyż był tak samo ubrany i ogolony jak inni. Miał na sobie uszankę z gwiazdką, spod której bielał rąbek bandaża, waciak i mocno zdeptane buty, ale przecież nie wszyscy mieli buty nowe. Nie miał karabinu, ale też nie wszyscy mieli karabiny. Słowem, bardzo mało różnił się od innych wojskowych, idących lub jadących drogą o tej samej godzinie. Powziąć niezłomną decyzję to wielka rzecz. Nawet chód, mimo zmęczenia, staje się inny. Wieś, do której się zbliżał, jeśli się na nią patrzyło od strony, z której szedł, zdawała się leżeć tuż przy drodze, w rzeczywistości jednak leżała trochę na uboczu. Na przedzie znajdował się rozwalony bombą mostek i objazd. Za objazdem droga biegła znowu prosto, a do wsi trzeba było skręcić nieco w prawo. Sińcow podszedł do objazdu właśnie w chwili, kiedy w głębokiej koleinie wyżłobionej ciężarówkami ugrzęzła emka, która go niedawno wyprzedziła. Z emki wyskoczył kierowca wraz z oficerem i zaczęli ją pchać. Kierowca otworzył przy tym drzwiczki i jedną ręką obracał kierownicą, a oficer wparł się w tylny zderzak.
— Hej, żołnierzu! — krzyknął oficer zobaczywszy Sincowa. — Chodźcie no tu, pomóżcie wyciągnąć. No żwawo!
Sińcow mimo woli usłuchał rozkazu i ujął za tylny zderzak. Naparli razem i wypchnęli samochód z koleiny.
— Dobra, dziękuję — powiedział oficer prostując się i otrząsając poły płaszcza.
Sińcow także wyprostował się i ich oczy się spotkały. Przed nim stał Lusin — żywy, zdrowy, taki sam jak dawniej, lecz już nie z dwoma, lecz z trzema kwadratami na patkach płaszcza. Obaj byli zdziwieni, a Lusin chyba nawet bardziej od Sincowa.
— Jak się masz, Lusin!
Uścisnęli sobie ręce i wciąż obrzucali się zdziwionym wzrokiem.
— A myśmy cię już zaliczyli do zaginionych bez wieści!
— I żonie daliście znać?
270 — A tego to już nie wiem... Gdzieś ty był?
— Wczoraj dopiero wyszedłem z okrążenia... Dokąd jedziecie? Do redakcji? Gdzie się teraz mieści? Lusin wreszcie wypuścił dłoń Sincowa. Wyraz wzruszenia znikł z jego twarzy, zastąpił go wyraz wyższości.
— Kiedy wyjeżdżałem na pierwszą linię, znajdowała się w Pierchuszkowie.
— Ależ to pod samą Moskwą! — zawołał Sińcow, nawet w tej chwili jeszcze całkowicie sobie nie uświadamiając, jak bardzo front zbliżył się do stolicy.
— No tak. A gdzie ma być? Spędziłem teraz pięć dni na pierwszej linii, a w nocy powiedziano mi w wydziale politycznym armii, że redakcja już nie jest w Pierchuszkowie. Nie wiem, czy jest w Moskwie, czy nawet gdzieś poza Moskwą, w kierunku Gorkiego. Nasza redakcja w ostatnich czasach mieściła się w pociągu, więc możliwe, że pociąg został gdzieś przesunięty. A może jest w Moskwie... Takie to sprawy! — dziarsko oświadczył Lusin. Ta dziarskość pochodziła stąd, że parę dni przebywał na pierwszej linii i teraz, uwolniony od uczucia grożącego mu niebezpieczeństwa, jak wróbel dumnie otrząsał piórka i wracał do redakcji z teką pełną materiału.
— A ty dokąd teraz szedłeś? — spytał i przyjrzawszy się wymizerowanej twarzy Sincowa, dodał: — No, można powiedzieć, że połowa z ciebie została.
— Dokąd? — powtórzył Sińcow. — Teraz, skoro się z tobą spotkałem, to tam, dokąd i ty: do redakcji. Zabierzesz mnie?
Pięć minut temu był całkowicie przekonany, że jego droga wiedzie do tych dwóch już widocznych domków na skraju wsi, i więcej już nigdzie. Ale teraz wydawał mu się dziwny każdy inny zamiar, prócz powrotu do własnej redakcji razem z Lusinem, który spadł jak z nieba. Spotkanie z Lusinem
— to było zrządzenie losu, i los w tym wypadku okazał się łaskawy. Któż by w takiej chwili w to wątpił?
— Oczywiście, wsiadaj! Wsiadaj! — po krótkiej chwili wahania powiedział Lusin. — Co prawda emka nie jest moja. Jedzie z wydziału politycznego armii do Moskwy. Ale zawiezie... Szoferzy otrzymali 271
w tych dniach drakoński rozkaz, by nikogo nie zabierać; ale sądzę, że jakoś to będzie... — Spojrzał pytająco na kierowcę, który stał obok wycierając ręce szmatką.
— A już niech tam! — widząc radość tego nagle spotkanego człowieka uśmiechnął się kierowca. — Tym bardziej że w razie czego bierzecie to na siebie — dodał i otworzywszy drzwiczki samochodu zrobił dla Sincowa miejsce obok bagażu, zajmującego połowę tylnego siedzenia.
Kierowca usiadł przy kierownicy, Lusin obok niego, a Sińcow kuląc ramiona wcisnął się na tylne siedzenie. Ze stosu bagaży przykrytych nieprzemakalnym płaszczem zwaliła mu się z brzękiem na kolana menażka z resztkami przypalonej kaszy, łyżka i latarnia samochodowa.
— Wepchnijcie to pod nogi — powiedział kierowca, usłyszawszy grzmot spadających naczyń. — Bomba rozwaliła tu jeden samochód, więc chcąc nie chcąc trochę dla siebie zabrałem...
Jechali dość szybko i Sińcow pomyślał, że za jakieś trzy godziny mogą znaleźć się w Moskwie. Teraz było dla niego wprost nieprawdopodobne, że odległość, która dzieliła go od Moskwy, zaledwie dwie doby temu, kiedy dostał się do niewoli, wydawała mu się taka olbrzymia. A teraz za trzy godziny będzie w Moskwie... To było nie do uwierzenia, jak również i to, że przed nim siedział Lusin i że samochód wiózł ich do redakcji. Zakołatała w nim na pewno nierealna, a jednak budząca dreszcz nadzieja: a nuż Masza nigdzie nie wyjechała? A nuż jest w Moskwie i dziś jeszcze, dosłownie za parę godzin ją zobaczy?
— Posłuchaj! — zawołał do Lusina. Chociaż znali się przedtem zaledwie niecałą dobę, jednak wszystko, co do tego czasu przeżyli na wojnie, sprawiło, że wydawali się sobie starymi znajomymi i od pierwszej chwili zaczęli do siebie mówić po imieniu. — Posłuchaj! — Sińcow w takich rzeczach był przez całe życie prostolinijny. — Nie obraziłeś się wtedy na mnie pod Bobrujskiem?
Zbyt wiele przeszedł od tego czasu, aby jeszcze
teraz czuć się winnym wobec Lusina. Teraz jednak
272 lepiej niż kiedykolwiek rozumiał, jak Lusinowi było wtedy ciężko pod Bobrujskiem, i nie chciał, by między nimi pozostał chociaż cień urazy. Lusin roześmiał się nie odwracając głowy. Śmiał się może trochę dłużej, niż należało, gdyby rzeczywiście nie czuł się urażony.
— Też masz o czym mówić! — powiedział śmiejąc się. — Po pierwsze, dawno już o tym zapomniałem. Od tego czasu byłem w wielu tarapatach, a po drugie, przeciwnie, dzięki tobie otrzymałem chrzest bojowy.
Ten zwrot „dzięki tobie" — właśnie był oznaką niezapomnianej urazy, Sińcow jednak nie zwrócił na to uwagi.
— A wiesz, spotkałem się potem z tym kapitanem czołgistą.
— Odważny chłop, ale cholera! — przerwał Lusin.
— Ależ posłuchaj, mówił mi nawet, że cię przedstawiono do medalu. Potem jednak, kiedyś wrócił do redakcji, dano temu spokój.
— A, gwiżdżę na to! — powiedział Lusin, chociaż zupełnie nie chciało mu się na to gwizdać. Odwrócił się do Sincowa i rozsunął poły płaszcza: — Widzisz?
Na piersi błyszczał nowiutki medal „Za Odwagę".
— Bez ich pomocy otrzymałem.
— Za co? — spytał Sińcow z lekkim uczuciem zazdrości, ale jednak ciesząc się z sukcesu Lusina.
— Za walki pod Jelnią. Od początku do końca przesiedziałem w jednej dywizji. I dobrze wytypowałem: właśnie ona zajęła Jelnię. Dowódca dywizji otrzymał „Bohatera", a ja medal.
Jednym tonem powiedział o dowódcy dywizji i o sobie, jakby tylko o nich dwóch warto było mówić.
— A więc czołgiści na mnie nie wymyślali? — wrócił do przyjemnego tematu.
— Nie.
— A co jeszcze mówili?
— Więcej nic. Mimochodem o tobie wspomnieliśmy
— powiedział Sińcow nie spostrzegając, jak to „mimochodem" zadrasnęło Lusina. — Nie zdążyliśmy porozmawiać. Po dwóch godzinach znowu znaleźliśmy się w okrążeniu.
I zaczął na przemian opowiadać o owych okrążeniach, 273
274
pierwszym i drugim.
Lusin parę razy rzucał przez ramię jakieś pytania i uwagi i dopiero kiedy Sińcow powiedział o listach wysłanych przez Miszkę Wajnsztajna, znowu cały się do niego odwrócił.
— Co ty mówisz? To on, okazuje się, tam był? A myśmy go szukali, szukali... Żadnych śladów, zaginął.
— Zaginął... — głucho jak echo powtórzył Sińcow i wyraźnie ujrzał przed sobą Miszkę, troskliwie chowającego do kieszeni bluzy arkusiki jego listu, który widocznie nie doszedł. Miszka zaginął! A wtedy zdawało się, że będzie akurat odwrotnie...
— Zaginął... — powtórzył Lusin. — Toś o tym nie wiedział?
— A skąd?
— No tak, oczywiście...
— No dobra. Dość już moich bajek — Sińcow nagle przerwał tok opowiadania, przypomniawszy sobie słowa starszego lejtnanta i z ulgą pomyślał
o zmianie sytuacji. Onegdaj siedział nocą w izbie
i wysłuchiwał podejrzliwych pytań starszego lejtnanta, a teraz jedzie z Lusinem do Moskwy.
— Opowiedz, co się dzieje w redakcji, a przede wszystkim na froncie, w Moskwie i w ogóle.
— Na froncie, o ile się na tym znam, walczą — odrzekł Lusin. — Niemcy naciskają, a my się opieramy. Cóż nam innego pozostaje?
Chociaż sytuacja armii, z której wracał, rzeczywiście była ciężka — armia cofała się pod naporem Niemców — Lusin jednak, spędziwszy parę dni na przednim skraju obrony, mimo wszystko wracał do redakcji w lepszym nastroju, niż wyjeżdżał. Wyjeżdżał w niewiadome, w gąszcz pogłosek o katastrofie, jednak gorzka rzeczywistość defensywy, widziana z bliska, wydawała mu się lepsza, niż ją sobie wyobrażał z daleka. Poza tym wracał żywy i zdrowy... Powiedział Sincowowi prawdę, chociaż wyraził ją beztroskim tonem człowieka, który z niejednego pieca chleb jadał.
— A co się dzieje w Moskwie, nie wiem. Może ktoś tam i robi w portki. Były takie nastroje, kiedy wyjeżdżałem. Przyjedziemy, to zobaczymy — dodał tonem rewizora.
Tymczasem minęli most, po którego bokach zakopywano w ziemię betonowe pudła schronów bojowych, potem rów przeciwczołgowy i biegnący za widnokrąg pas kozłów spawanych z szyn, potem kilka rzędów pali przygotowanych do przeciągnięcia drutów kolczastych i znów jeszcze nie wkopane w ziemię betonowe pudła schronów bojowych. — Wszędzie budują. Wczoraj także wprost z okrążenia wyszedłem na batalion budowlany — zauważył Sińcow.
Nie wiadomo, jaki obrót przybrałyby sprawy, gdyby Sińcow nie zaczął tej rozmowy; ale ją zaczął, a zacząwszy doszedł do tego momentu, kiedy Lusin ostatecznie się zorientował, iż wiezie ze sobą do Moskwy człowieka bez dokumentów. Oczywiście dla Lusina, który znalazł się na froncie w pierwszych dniach wojny, takie wypadki nie były nowością, ale za to nowością było to, że właśnie on, Lusin, a nie kto inny, i właśnie teraz, kiedy Niemcy są pod Moskwą, wiezie na własną odpowiedzialność człowieka, który wyszedł z okrążenia bez dokumentów. Szczerze mówiąc, takie podejrzenie od razu powstało mu w głowie, w pierwszej sekundzie, kiedy Sińcow spytał: „Zabierzesz?" — i właśnie ta myśl spowodowała tę króciutką pauzę, zanim odpowiedział: „Oczywiście!" Wtedy jednak, kiedy wsiadali do samochodu, nie starczyło mu odwagi, by od razu o to zapytać. W zachowaniu Sin-cowa było tyle pewności siebie, że język odmówił mu posłuszeństwa. A teraz Sińcow sam po prostu opowiada, że nie ma żadnych dokumentów. Przy czym jeszcze wymyśla na tego starszego lejtnanta, który, zdaniem Lusina, może nawet był głupawy, lecz na ogół działał zupełnie słusznie. Sińcow opowiadał, nie widząc, jak Lusinowi nagle kark zesztywniał. Przestał odwracać głowę, a w pauzach zamiast dawnych okrzyków i pytań z trudem cedził krótkie „tak, tak".
A Sińcow wciąż jeszcze tego nie widział i ciągnął swoją opowieść. W rzeczywistości wcale nie traktował tak beztrosko braku dokumentów, przeciwnie, zwłaszcza po wczorajszym dniu zdawał sobie sprawę, że to prawdziwe nieszczęście, z którego będzie musiał jakoś wybrnąć. Ale fakt, że jechał 275
z Lusinem, który w odróżnieniu od starszego lejtnanta dobrze wiedział, kim jest, fakt, że jechał do redakcji, gdzie także go znają i gdzie prawdopodobnie pracowałby dotychczas, gdyby go wtedy nie zapomnieli zabrać ze szpitala w Mohylewie — wszystko to zagłuszało w nim poczucie owej przykrej, dwuznacznej sytuacji, w jakiej znalazł się obecnie.
Wciąż jeszcze mówił, dając się ponosić wspomnieniom i zupełnie nie dostrzegając, że Lusin przestał reagować. Do głowy by mu nie przyszło, o czym teraz myślał Lusin. A tymczasem Lusin myślał
o sprawach, które mogły zaważyć na całym przyszłym losie Sincowa.
Jeden punkt kontrolny przejechali jeszcze przed rozpoczęciem tej rozmowy o dokumentach. Minęli go bez dokładnego sprawdzania. Żołnierz z chorągiewkami spojrzał tylko na hamujący samochód, zobaczył, że jadą w nim wojskowi, i przepuścił go. Ale teraz na dziewiętnastym kilometrze musieli zatrzymać się przy pierwszym, już właściwie moskiewskim punkcie kontrolnym, który wyróżniał się szczególną surowością. Lusin pamiętał o tym z czasów swego wyjazdu z Moskwy. I bezlitośnie wymyślał sobie za lekkomyślność, z jaką zabrał Sincowa. Ależ dureń ze mnie! Od razu trzeba było spytać, rozpaczał i gotów był walić się pięścią po głowie. Spytać i nie wziąć. Poradzić, dokąd ma się stawić,
i obiecać powiadomić redakcję. A teraz co?
— Towarzyszu politruku — jakby odpowiadając na jego myśl odezwał się kierowca zaniepokojony opowiadaniem Sincowa, a jeszcze bardziej ponurą miną Lusina. — Dwudziesty drugi kilometr przejechaliśmy. Zaraz machniemy dwudziesty pierwszy, a na dziewiętnastym jest punkt kontrolny... Lusin nic nie odpowiedział, przejechał w milczeniu, walcząc ze sobą, jeszcze pół kilometra i nagle surowo rozkazał:
— Zatrzymajcie samochód! Wyjdź na chwilę — zwrócił się do Sincowa.
Sińcow wysiadł, dziwiąc się, dlaczego właśnie tu
się zatrzymali. Na szosie nikogo nie było. Z prawa
widniał las, w lewo ciągnęły się pola i letniskowe
276 wille. Usiłował przypomnieć sobie, jak nazywa się
ta podmiejska miejscowość, ale nie mógł.
— Chodźmy parę kroków dalej. — Lusin wziął go pod rękę i odprowadził trochę od wozu. Nie chciał rozmawiać przy kierowcy. Chociaż uważał, że jest w porządku, ale w głębi duszy wstydził się rozmowy, jaka miała nastąpić.
— Posłuchaj... — zaczął niepewnym tonem — sytuacja pod Moskwą jest napięta. Zaraz będzie punkt kontrolny, a ty nie masz dokumentów.
Zanim Lusin dokończył zdania, Sińcow już wszystko zrozumiał. Patrzył Lusinowi prosto w oczy i milczał. Lusin miał nadzieję, że Sińcow coś odpowie. Ale Sińcow tylko patrzył mu w oczy ciężkim spojrzeniem, pozostawiając do jego uznania, czy mówić dalej, czy też poprzestać na tym, co już powiedział.
— Dlaczego milczysz? - - spytał wreszcie Lusin.
— A cóż mam do powiedzenia?
— Gdybyś mi od razu przy wsiadaniu do samochodu powiedział, że nie masz dokumentów...
Sińcow milczał i miał taki wyraz twarzy, jakby go chciał uderzyć na odlew. Lusin nawet trochę się odsunął, przestąpił z nogi na nogę i dopiero potem spytał:
— A więc, co powiesz?
— Dobrze - • głucho odrzekł Sińcow. — Dowieź mnie do punktu kontrolnego, tam wysiądę.
— To już niedaleko — z wahaniem w głosie podjął Lusin. — Ja oczywiście mogę dowieźć cię jeszcze trochę, ale do samego punktu nie można. Trzeba o jakieś pół kilometra...
— A dlaczego pół kilometra? Dlaczego nie do samego punktu kontrolnego? — Sińcow już zaczynał rozumieć, dlaczego Lusin nie chce go zawieźć do punktu kontrolnego, ale wcale nie miał ochoty oszczędzać Lusina.
— Dlatego, że... — Lusin zająknął się. Tu była rzecz najtrudniejsza. — Dlatego, że istnieje surowy zakaz przewożenia osób postronnych, szczególnie bez dokumentów. Sam się zastanów. I kierowcę narażamy, i ja będę miał mnóstwo bezsensownych przykrości. Ciebie i tak zatrzymają — ze mną czy beze mnie. Zatrzymają na tym punkcie... A ja wiozę materiały. Nie ze względu na mnie, lecz właśnie 277
z powodu tych materiałów muszę się spieszyć. Mogą mi tu od razu dać pięć dni paki za to, że cię wiozę bez dokumentów. Mają takie prawo. A dla ciebie — czy dojedziesz, czy dojdziesz — co za różnica?
__ Wielka mi rzecz pięć dni! — Sińcow nawet uśmiechnął się z pogardą pomimo całej trudności swojej sytuacji. — Według ciebie nie ma różnicy, a według mnie jest duża różnica: czy z tobą przyjadę na punkt kontrolny i ty mnie przekażesz, czy też ja sam pieszo przyjdę z okrążenia. Diabli wiedzą, w jaki sposób nagle znalazłem się pod samą Moskwą! Skąd szedłem? Dlaczego? I tłumacz dopiero, żeś nie dezerter!
— To nic — powiedział Lusin. — Zanim cię zatrzymają i zaczną wyjaśniać, ja już będę w redakcji. Połączymy się telefonicznie wprost z tym punktem kontrolnym.
- Akurat ty się połączysz! — z pogardą powiedział Sińcow. — No dobrze, jedź — uciął i już więcej nie patrząc na Lusina, wbił oczy w ziemię.
— Nie, no doprawdy... — Lusin próbował złagodzić napięcie.
- Nie trzeba mnie było brać — tak samo nie patrząc na niego z trudem wydusił z siebie Sińcow.
— A skoro wziąłeś, to wieź. Nie bój się pięciu dni. Skoro zaś się boisz, nie trzeba było brać...
Teraz Lusin nie sądził, że Sińcow go uderzy, ale Sińcow właśnie nie był od tego daleki.
- Drań jesteś! Tamten starszy lejtnant przynajmniej mnie nie znał, a ty... Po prostu drań, egoista!
Na sekundę podniósł z nienawiścią wzrok na Lusina, odwrócił się do niego plecami i założywszy ręce do tyłu ścisnął je, aż chrupnęły w stawach.
— No, jak sobie chcesz! — nie znajdując odpowiedzi z zapalczywością krzyknął Lusin. Krzyknął tak, jakby proponował Sincowowi coś do wyboru, a tamten nie chciał tego zrobić.
Lusin wsiadł do samochodu, trzasnął drzwiczkami i samochód ruszył.
Sińcow stał odwrócony plecami i słyszał, jak samochód się oddala. Nigdy jeszcze w jego życiu w ciągu jednej minuty nie runęło tyle nadziei.
Wciąż trzymając ręce za plecami, odwrócił głowę i długo patrzył na odjeżdżający samochód, póki nie zniknął mu z oczu...
ROZDZIAŁ 11
Szkoła łączności, w której Masza Artiemiewa przebywała już od trzech miesięcy — od połowy lipca — mieściła się w lesie, w domkach willowych dawnej szkoły dla dzieci, na trzydziestym kilometrze starej szosy kałuskiej.
Pod wieczór szesnastego października Maszę i jej przyjaciółkę Niusię Żurawską zwolniono na noc do Moskwy, by wzięły z domu coś niecoś z garderoby. Rzeczy te mogły im się przydać na tyłach niemieckich.
Było zimno i wietrzno. Obie kobiety całą drogę przejechały ciężarówką jadącą do Moskwy po produkty. Leżały na słomie, naciągnąwszy na siebie gruby brezent, którym zazwyczaj przykrywano jarzyny. Masza ogrzała się i w ciemności pod brezentem wydawało jej się, że to nie ciężarówka jadąca po produkty do Moskwy, lecz ten nocny samolot, na którego dnie, tak właśnie leżąc w ciemności, przetnie front i zostanie zrzucona ze spadochronem na zaplecze niemieckie. Szkolenie zakończyło się przed tygodniem i teraz co noc czekała na ostatnie instrukcje i wysyłkę.
Już wiedziała, że zostanie zrzucona razem ze swoją radiostacją w jednym z trzech punktów w pobliżu Smoleńska i że potem będzie musiała iść do miasta do pracy wywiadowczej. Zgodnie z wersją skomponowaną dla niej i stanowiącą uzupełnienie paszportu na cudze nazwisko bywała już w Smoleńsku razem z matką, a teraz, kiedy nie zdążyła w porę wyjechać z Witebska i straciła podczas bombardowania matkę, wędrowała rzekomo parę miesięcy w poszukiwaniu jakiegoś azylu, aż wreszcie postanowiła przedostać się do Smoleńska i odnaleźć zamieszkałą tam ciotkę. Adres tej ciotki — rzeczywiście 279
280
istniejącej kobiety z autentycznym, a nie fałszywym jak u Maszy imieniem i nazwiskiem •.— był właśnie tym zakonspirowanym adresem, który miała zapamiętać w ostatniej chwili przed odlotem. Masza leżała w ciężarówce przytulona do ciepłych pleców Niusi i cichutko poruszając wargami powtarzała: „Weronika, Weronika..."
Weronika było to imię dziewczyny, za którą miała uchodzić, ale imię to jej się nie podobało. Gdy się tak do niej będą zwracać, chyba nigdy nie zdoła odezwać się po prostu, bez zdziwienia... „Weronika, Weronika..." — szeptem powtarzały wargi.
A kiedy dziś po wieczornym apelu dowódca kompanii wydał komendę: „Wszyscy rozejść się! Artiemiewa i Żurawska do mnie!" — Masza poczuła, że przyszłość przybliża się, że staje się teraźniejszością...
Nie omyliła się. Dowódca kompanii dał im zwolnienie do rana, polecając, by wzięły ze swoich mieszkań w Moskwie „cywilne", jak się wyraził, ubranie. Oznaczało to, że nie tylko Masza, ale i Niusia będzie pracowała w wywiadzie; radiotelegrafistki, zrzucone do oddziałów partyzanckich, wyprawiano w mundurach i kożuszkach.
Niepotrzebnie ją tam posyłają, pomyślała Masza o koleżance. Myślała już o tym parę razy. Zdawało jej się, że Niusia, zbyt delikatna, niedoświadczona, nie znająca jeszcze życia, nie nadaje się do tej roboty. Poza tym jej wygląd zanadto rzucał się w oczy. Od razu na nią zwrócą uwagę... O sobie Masza tego nie myślała. Najbardziej bała się samego lotu, zwłaszcza od czasu, gdy przed tygodniem podczas skoku ćwiczebnego nie otworzył się jej spadochron i ledwo zdążyła wyszarpnąć uchwyt zapasowego. Przewróciła się na słomie, przywarła do Niusi zziębniętymi plecami i uchyliła nieco brezentu, by choć jednym okiem widzieć sunące nad ciężarówką niebo. Było to wieczorne, jesienne, zimne niebo, bez księżyca i gwiazd, bez obłoków i chmurek, szare i gładkie, takie, że choćby się na nie nie wiedzieć jak długo patrzało, i tak się na nim nic nie zobaczy, Są jednak ludzie na świecie, którzy mają chociaż jakiekolwiek, dobre czy złe wiadomości o swoich bliskich, pomyślała. Na przykład Niusia wie, że jej ojciec był w okrążeniu, wyszedł i teraz jako naczelny chirurg pracuje w polowym szpitalu na Froncie Zachodnim. Niusia otrzymuje od niego listy i odpisuje mu na pocztę polową. A jej brat został ranny, odjęto mu stopę i leży teraz w szpitalu w Kazaniu; on także do niej pisuje... I wiele innych ludzi pisze i otrzymuje listy albo spotyka ludzi, którzy albo sami widzieli, albo chociaż cośkolwiek słyszeli o tych, o których ich pytają... A ja o swoich absolutnie nic nie wiem — ani złego, ani dobrego — ani jednego słowa... Nic nie wiem o córce, nie wiem o matce, nie wiem o mężu. Wciąż tylko myślę: żyją czy nie?
W pierwszym tygodniu pobytu w szkole naiwnie, jak to teraz rozumiała, poprosiła, by po ukończeniu kursu w miarę możności wykorzystano ją w rejonie Grodna.
— A to dlaczego? — ostro spytał komisarz szkoły. Wiedział z ankiety i życiorysu wszystko o Maszy, ale uważał w tej chwili za zbyteczne, a nawet szkodliwe oszczędzać jej uczucia. — Po co? — powtórzył! — Chcecie osobiście ratować swoją rodzinę? Bez was postarają się to zrobić, wy zaś swym ukazaniem się możecie ich tylko zgubić i sami zginąć... Niezły pomysł! — uśmiechnął się sarkastycznie. — Żona politruka, która spędziła z mężem półtora roku w Grodnie, teraz chce tam wrócić do roboty podziemnej. Czyście do naszej szkoły wstąpili ze względów rodzinnych? W takim razie niepotrzebnie.
— Nie, oczywiście — zaprzeczyła Masza niezbyt szczerze, gdyż absurdalna nadzieja, że kiedy przedostanie się przez front, zdoła odnaleźć matkę i córkę albo chociaż czegoś się o nich dowiedzieć — odegrała pewną rolę w jej postanowieniu.
Od tego czasu minęły trzy miesiące. Masza przyzwyczaiła się już do myśli, pomimo całego jej tragizmu, że mama i Tania są „tam" i że dowie się o nich nieprędko, o ile w ogóle żyją. Za to myśl, że odleci na zaplecze niemieckie nie dowiedziawszy się nic o mężu, po dawnemu była nieznośna; nie mogła do niej przywyknąć.
Bo jak sobie można wyobrazić, że wtedy, w czerwcu, uścisnął na dworcu przez kratę jej ręce, owinął
281
282
pięść rzemieniem torby polowej, wskoczył w biegu do wagonu... potem wskoczył ktoś inny i zasłonił go... i na tym wszystko, absolutnie wszystko, się urwało...
Trzy razy zapytywała pisemnie i nie otrzymała żadnej odpowiedzi. Dwa razy dzięki swemu uporowi dotarła do zarządu politycznego — pierwszy raz w lipcu po zapisaniu się do szkoły, a drugi niedawno we wrześniu, kiedy otrzymała specjalną przepustkę na dwanaście godzin.
W lipcu powiedziano jej, że na razie nie wiadomo, gdzie znajduje się redakcja gazety armijnej „Sztandar Bojowy", w której pracował jej mąż. Odpowiedź ta niepokoiła ją, ale równocześnie uspokoiła. Nic nie wiedzieli nie tylko o Sincowie, lecz i o całej redakcji, a przecież cała redakcja nie mogła zniknąć. Nie wiedzieli, lecz będą wiedzieć. Zostawiła im numer skrytki pocztowej szkoły i prosiła komisarza batalionu, który ją przyjął, by napisał do niej chociażby dwa słowa, gdy tylko otrzyma jakąś wiadomość o redakcji. Komisarz obiecał, ale przez dwa miesiące nie napisał.
Poza tym zostawiła adres sąsiadowi, koledze nieboszczyka ojca, Zosimie Popkowowi. Stary Popkow wziął od niej kluczyk od skrzynki pocztowej i obiecał co drugi dzień zaglądać na ich klatkę schodową, a jeżeli nadejdzie list, od razu go przesłać. Przez cały czas jednak z frontu nie nadszedł ani jeden list.
Kiedy we wrześniu po raz drugi przyszła do zarządu politycznego, już do innego komisarza batalionu, bo ten pierwszy poszedł na front, nowy komisarz powiedział: „Tak, tak, redakcja „Sztandaru Bojowego szczęśliwie wyszła z okrążenia i obecnie pracuje w miejscu, dokąd została skierowana. Redaktor pozostał ten sam, co przed wojną, Guriejew. Niestety, w odpowiedzi na pytanie zakomunikowano, iż sekretarz redakcji, politruk Sińcow, nie wrócił z urlopu do miejsca pracy".
Dwa miesiące temu Masza na pewno zaczęłaby przekonywać komisarza, że to niemożliwe, gdyż sama odprowadzała męża na dworzec, skąd wyjechał do Grodna... Ale teraz, we wrześniu, już wiele zrozumiała z tego, czego wówczas w czerwcu i lipcu
nie mogła zrozumieć; westchnęła więc tylko i odeszła, zapominając nawet się pożegnać. Nie wrócił z urlopu, to znaczy, że nie dojechał. A co to znaczy: „nie dojechał"? Gdyby dostał się do szpitala lub walczył w jakimś innym oddziale, to by napisał. A więc jest gdzieś w okrążeniu... Tak uspokajała siebie, usiłując zachować hart i nie wierzyć w żadne inne możliwości. Przeważnie udawało jej się to osiągnąć dzięki prostolinijnej, uczciwej naturze, ale obok tego nurtowało ją jakieś uczucie nieomal macierzyńskie, nieomal takie, jakiego doznawała wspominając córkę. I kiedy słabła i poddawała się temu uczuciu, mąż — duży, silny, barczysty mężczyzna — wydawał jej się mniejszy od dziecka...
I ziemia, i wojna wydawały jej się wtedy nieogarnione, olbrzymie, a na tej wojnie zatracił się nikomu nie znany, nikomu prócz niej niepotrzebny malutki człowiek — jej mąż... To, że jakaś nić nagle połączy tego człowieka, zagubionego gdzieś w nieznanej dali, z nią, która jest tutaj, wydawało się jej w takich chwilach cudem... Tego uczucia doznawała i teraz, patrząc na sunące nad ciężarówką olbrzymie szare niebo. Niebo nie chciało jej odpowiedzieć na żadne z pytań, chociaż podobno nie było dla niego żadnych tajemnic... Masza nie wiedziała, ale ktoś przecie wiedział, gdzie teraz jest jej mąż, co robi, gdzie leży, co myśli? A najważniejsze — gdzie jest? Miłość... pomyślała nagle. A co to jest miłość? Czy to, że nam było dobrze ze sobą, czy też to, że tęsknię do niego i czasami płaczę po nocach? Że na nikogo innego nie chcę patrzeć, albo że piszę do niego listy, których nie mam dokąd wysłać. A mimo wszystko to tak mało w porównaniu z tym, co czuję, co chcę i czego nie potrafię wypowiedzieć. Nie wiem! Nie wiem... A czego chcę teraz najbardziej? znowu zadała sobie pytanie. Najbardziej chcę... zamyśliła się i zdecydowanie odpowiedziała sobie, że najbardziej chce być teraz tam, gdzie on jest. A jeżeli tam jest strasznie i mogą mnie zabić? Wszystko jedno, chcę! A jeżli nas zranią? Wszystko jedno, niech zranią oboje. A jeżeli umrzemy? Wszystko jedno, to umrzemy razem. Może właśnie te myśli były teraz, w pożarze wojny, 283
odpowiedzią na to główne pytanie, nad którym zamyślona szeptała przed chwilą: „Nie wiem... Nie
wiem..."
Naciągnęła szczelnie brezent, osłaniając się przed wiatrem i przewróciła się na drugi bok. Mimo woli westchnęła prosto w ucho koleżance, którą to załaskotało. Niusia zdjęła rękawiczkę, podrapała się i powiedziała, słodko ziewając:
__Aleś ty chytra! Grzejesz się o mnie! Byłoby dobrze, gdyby był gaz w domu. Wstąpiłybyśmy do mnie i wykąpały się.
— Cóż, może jest — odparła Masza.
— Wątpię. Czytałaś komunikat? Aż strach ogarnia! Chociaż powiedziała „strach" i chociaż obydwie tak jak inne uczestniczki kursu, które przeczytały wczorajszy komunikat: „Sytuacja na zachodnim kierunku frontu pogorszyła się"> przeraziły się tymi słowami, niemniej całej grozy komunikatu jeszcze nie doceniły.
Ich szkoła żyła życiem zamkniętym; wszystkie myśli związanych z nią ludzi skierowane były w niedaleką i niebezpieczną przyszłość, która czekała ich za linią frontu. Otulając się na noc szorstkim płóciennym prześcieradłem i prostym koszarowym kocem, Masza stale myślała o tym, że skończą się spokojne dni w szkole, z zajęciami przy tablicy, ze składaniem i rozkładaniem radionadajników, ze śniadaniami, obiadami i kolacjami w określonym czasie, z nocnymi szeptami o przyszłości, i zacznie się właśnie ta przyszłość tam — za linią frontu. Myślała o tym, jak po raz pierwszy zgłosi się pod zakonspirowanym adresem i jacy to będą ludzie, z którymi zacznie pracować: wierni, pewni, czy też .któryś z nich okaże się zdrajcą? Myślała o tym, że jeżeli wpadnie w ręce Niemców, to zaczną ją torturować, ona zaś mimo wszystko musi milczeć, nie wolno jej ani słowa powiedzieć o tym, czego się dowiedziała w tych cichych leśnych domkach szkoły dla dzieci, która już dawno przestała być tym, czym była... Problemy absorbujące je w szkole spychały w cień myśli o froncie. Masza i jej koleżanki ze szczególnym zainteresowaniem odczytywały przede wszystkim komunikaty spoza linii frontu, donoszące o tym, jak towarzysz S. lub towarzysz K. ze swym
oddziałem partyzanckim zabił w lasach tylu a tylu hitlerowców albo dokonał napadu na sztab hitlerowski, albo podpalił cysternę z paliwem, zaminował drogę, albo spalił dom, do którego wrócił dawny dziedzic, baron von Biederling... Bardziej niż komunikaty z frontu interesowało je, co się dzieje poza linią frontu, gdzie wkrótce same się znajdą. Było to zrozumiałe, gdy się pomyślało
o wszystkim, co je czeka.
Ciężarówka ostro zahamowała. Nad uchem Maszy rozległy się znane słowa: „Proszę okazać dokumenty". Jadący w szoferce kierownik gospodarczy szkoły, intendent Burylin, zaszeleścił papierami; potem tymi samymi papierami zaszeleścił ten, co je wziął do ręki, i suchy głos, który przedtem polecił okazać dokumenty, spytał:
— A co wieziecie?
— Wieziemy dwóch wojskowych, ale ja jestem dowódcą grupy.
— To nic nie znaczy! — powiedział ten sam głos. Masza i Niusia usiadły, odrzucając dudniący nad głowami brezent. Przez klapę samochodu zajrzał wysoki lejtnant o chudych, zapadniętych policzkach. Za jego plecami stał nie jeden, lecz czterech żołnierzy z patrolu.
— Proszę o dokumenty! — powiedział lejtnant. Wydostały swe przepustki i okazały je. Uważnie przejrzał, zwrócił i nie zatrzymawszy nawet wzroku na Niusi, co należało do rzadkości, odwrócił się.
— Możecie jechać!
— Patrzaj, jaki gniewny! — zauważyła Niusia.
— Aż czterech ich — dodała Masza oglądając się za siebie.
Znowu przypomniały jej się słowa wczorajszego komunikatu wieczornego: „Sytuacja na zachodnim kierunku frontu pogorszyła się". Ten komunikat
i czterej patrolujący zamiast dwóch, jak to było we wrześniu, wzbudzili w jej sercu niepokój. Wzdłuż skrajów szosy piętrzyły się jeże przeciw-czołgowe ze spawanych dwuteówek. Potem ciężarówka przeskoczyła obok barykady, która pozostawiała na szosie tylko wąski przejazd dla jednego samochodu. W ostatnich dniach wiedziano już w szkole, że Moskwa się fortyfikuje i nawet buduje 285
286
barykady. Ale co innego wiedzieć, a co innego widzieć te barykady, i to przy samym wjeździe do miasta.
— Kładź się, bo zimno — powiedziała Niusia, która już zdążyła ułożyć się na dnie ciężarówki.
Masza z trudem oderwała wzrok od szosy i naciągając brezent znowu położyła się obok Niusi. Trudno powiedzieć, czy to było lepiej, czy gorzej, ale ogrzawszy się pod brezentem, przeleżały jeszcze z pół godziny, kiedy to ciężarówka jechała od rogatek do Pirogowskiej, i nie zobaczyły ani przedmieść Moskwy, ani tego, co się tego wieczora tam działo. Ciężarówka stanęła.
— Tu mam was wysadzić? — spytał Burylin uchylając drzwi szoferki i pukając dłonią w skrzynię. Masza i Niusia wysunęły się spod brezentu, stanęły na kole i zeskoczyły na ziemię.
Obok nich chaotycznie, nie w nogę, przeszła jezdnią kolumna cywilów uzbrojonych w karabiny. Szli ludzie w różnym wieku, ubrani każdy inaczej, w płaszczach, cyklistówkach, czapkach z nausznikami i waciakach. Szli ponuro, bez śpiewu. Niektórzy idąc palili papierosy.
— Takie to sprawy, moje dziewuszki! — nie wychodząc z szoferki westchnął Burylin. Na zazwyczaj wesołej, pełnej twarzy intendenta widać było zaskoczenie. Chociaż skręciwszy ze starej szosy kałuskiej przejechali zaledwie parę ulic, zdążył jednak zobaczyć to, czego nie widziały leżące pod brezentem kobiety. — Takie to sprawy, moje dziewuszki — powtórzył i pomyślał o własnej rodzinie: żonie i dwojgu dzieciach, mieszkających na innym krańcu miasta, koło rogatki siemionowskiej, oraz o tym, że trzeba zdążyć wpakować je w ciągu tej nocy do jakiegoś pociągu odchodzącego na wschód. —> Odbiorę produkty ze składów i jutro punktualnie o godzinie siódmej podjadę tu po was. Bądźcie gotowe, czekajcie na ulicy!
Ciężarówka odjechała, pozostawiając Maszę i Niusię na chodniku, na rogu ulicy.
— Chodźmy od razu do mnie! — kuląc się na zimnym wietrze poprosiła Niusia. — U ciebie w mieszkaniu przecie nikogo nie ma.
Masza patrzyła za oddalającą się, bezładną kolumną
cywilów i zajęta własnymi, trwożnymi myślami nie od razu odpowiedziała.
— No i co? — powtórzyła Niusia.
Dom Maszy był tuż za rogiem, a Niusi o pięć ulic dalej. Niusi bardzo się nie chciało iść samej.
— Nie, najpierw zabiorę rzeczy, a potem przyjdę do ciebie — zdecydowała Masza.
— Dobrze, zaczekam.
— Nie czekaj, idź, ja potem przyjdę.
Masza nie chciała od razu iść na noc do Niusi nie dlatego, że koniecznie wieczorem chciała zabrać rzeczy, lecz dlatego, że nie mogła położyć się spać, póki nie odwiedzi starego Popkowa i nie dowie się, czy nie otrzymał ostatnio jakiegoś listu dla niej. Wolała nie tłumaczyć tego Niusi. Tłumaczyć to znaczy mówić o mężu i swoich o niego obawach, to znaczy szukać duchowego oparcia u kobiety, która sama go potrzebuje, gdyż jest słabsza od Maszy.
— Dobrze, pójdę — pokornie zgodziła się Niusia, onieśmielona zdecydowaną postawą Maszy. Jakby wciąż jeszcze czekając, że Masza się rozmyśli, nerwowo zapaliła papierosa.
Stała przed Maszą, bojąc się z nią rozstać, wysoka, piękna, zgrabna nawet w nie dopasowanym płaszczu żołnierskim i zbyt szerokich butach. A Masza uważnie patrzyła na nią i czuła tkliwą litość dla tej Niusi o ładnej i bezwolnej, jak się Maszy zdawało, twarzy, do której tak nie pasował papieros, dla Niusi o wysmukłej i zwinnej, jednocześnie silnej i słabej dziewczęcej figurce.
Patrząc teraz na Niusię, pomyślała o tym, o czym nieraz już myślała: że jest starsza i silniejsza od Niusi, zwłaszcza przez to, że jest zamężna, że ma męża i dziecko. Tak, ma, chociaż nic o nich nie wie. Pomyślała też i o tym, o czym Niusia i inne dziewczęta nieraz wspominały w rozmowach ze sobą: co będzie, jeżeli tam, na tyłach, wpadną żywcem w ręce Niemców, nie zdążywszy odebrać sobie życia? Masza o mało nie krzyknęła na tę myśl, pohamowała się jednak i powiedziała czystym, spokojnym, smutnie brzmiącym głosem:
— Jakaś ty ładna, Niusiu!
Powiedziawszy to przypomniała sobie, jak właśnie te słowa mówił jej Sińcow, mówił zachwycając się
287
nią, chociaż wcale nie była taka ładna jak Niusia. Mówił nawet wtedy, kiedy już lada chwila spodziewała się porodu i kiedy — o czym na pewno wiedziała — wyglądała całkiem nieładnie. Raptem z trwogą pomyślała już nie o Niusi, lecz o sobie, o tym, co ją czeka na zapleczu niemieckim, i rozgniewawszy się na siebie za chwilę tchórzliwej słabości, ostro, nieomal szorstko krzyknęła:
— No idźże, czego stoisz? — i skręciła w swoją uliczkę.
Mijając znane jej frontowe wejście, mimochodem zauważyła, że drzwi są na oścież otwarte, i weszła na podwórko. Nie było tu żywego ducha, a wszystkie okna oślepły od zaciemniających papierowych zasłon. Koło dalszego, siódmego wejścia, gdzie na górnym piętrze mieszkał Popkow, Masza o mało nie upadła, potknąwszy się o wyrzucony na podwórko materac.
Na schodach było czarno jak w kominie. Weszła na górne piętro i długo szukała po omacku guziczka dzwonka, a nie znalazłszy, zaczęła stukać w drzwi. Za drzwiami nie odpowiadano. Po chwili dopiero rozległ się zachrypnięty głos Popkowa:
— Kto tam?
— To ja, Zosimo Iwanowiczu, Masza — odpowiedziała. Do dziś dnia z nawyku dziecinnego traciła odwagę w obecności gderliwego starca.
Stary nic nie odrzekł, słychać było jego kroki, jak szedł przez pokój i z powrotem ku drzwiom. Długo parał się z zasuwą i łańcuchem, aż wreszcie otworzył.
— Wejdź! Sam jestem, choruję!
Na korytarzu nie paliło się światło. Popkow od razu zaprowadził Maszę do jadalni.- W jadalni stało duże niklowe łóżko ze zmiętą pościelą. Po śmierci żony Popkow przeniósł łóżko do tego pokoju, a w drugim zamieszkał jego żonaty syn.
— Siadaj, czemu stoisz? — Mimochodem poprawiwszy pościel pierwszy usiadł przy stole, otulając się po szyję narzuconym wprost na bieliznę starym, ongi dobrym futrem z wytartym barankowym kołnierzem.
Masza usiadła naprzeciwko niego przy dobrze znanym 288 jej stole. Jak daleko sięgała pamięcią, zawsze
identyczny stół stał w ich mieszkaniu. Ojciec Maszy i Popkow jednocześnie w jednym i tym samym sklepie kupili dwa takie same rozsuwane stoły, kiedy w końcu lat dwudziestych razem przenosili się do tych pierwszych robotniczych mieszkań.
— I co powiesz? — spytał patrząc na Maszę i gładząc dłonią ogoloną głowę z wyraźnie odrastającym jeżem po bokach łysiny. W mieszkaniu panował chłód i zimno mu było w głowę.
— Cóż ja mam do powiedzenia? — Masza wzruszyła ramionami. — Myślałam, że może pan mi coś powie.
— Powiedziałbym, gdybym wiedział. Twoja skrzynka jest pusta. Wczoraj tam zaglądałem.
Masza westchnęła, jakby zdmuchiwała płomyczek.
— Czego wzdychasz? — gderliwie spytał Popkow i sam głęboko, smutnie westchnął. — Ze dwa tygodnie nie zaglądałem do twojej skrzynki, leżałem w szpitalu na przepuklinę, a wczoraj zajrzałem — pusta!
— A gdzie są wasi? — spytała Masza.
— Wyjechali. Fabrykę ewakuowano.
— A pan?
— Powiedziałem ci: chorowałem, miałem przepuklinę. Trochę za dużo dźwignąłem, no i stało się. Popkow przeszedł na emeryturę trzy lata temu, ale na początku wojny wrócił do dawnego oddziału w fabryce.
— Pojedzie pan teraz za nimi? — spytała Masza. Stary pokręcił głową.
— Czekać i doganiać to rzecz najgorsza. Gdzieś się tu urządzę, w jakiejś fabryczce, co pozostała. Będę pociski toczył. Przedtem tobym wyjechał, a teraz jakoś nie tego... Uciekinierów z Moskwy i beze mnie dość. Zresztą sama szłaś ulicami, toś widziała. Rano wyszedłem po chleb, spojrzałem na ten popłoch i splunąłem. A tfu, do licha!
Popkow lubił nazywać rzeczy po imieniu.
— Na podwórku, aż wstyd mówić, materace się poniewierają, puch leci jak po żydowskim pogromie. Nie, teraz to już się nogą nie ruszę z Moskwy, z zasady! — Zakaszlał się, sięgnął ręką pod futro i podrapał się w pierś.
— Chyba i teraz nie jest pan jeszcze zdrów? — 289
290
spytała Masza.
— Ano, jakoś przeziębiłem się. Zaledwie wypisałem się, od razu się przeziębiłem; jedno przy drugim... Fabryka wyjechała do Mias — jest podobno takie miasto w obwodzie czelabińskim. Syn odwiedził mnie w szpitalu, to opowiadał. Ale gdzie ono jest, czort je wie. Szukałem na mapie i nie znalazłem. Oto do czegośmy doszli! Naszą rdzennie moskiewską fabrykę do takiej dziury wepchnięto, że nawet na mapie jej nie ma... A ty po coś przyjechała? — nagle podniósł oczy na Maszę. — Jeżeli po listy, to jak będą — wyślę. Nie ucieknę, nie bój się. Będę tu tkwił jak zardzewiały gwóźdź w desce, aż do zwycięstwa. A może myślis?, że Niemcy wezmą Moskwę?
— Co pan mówi, Zosimo Iwanowiczu! — Masza aż krzyknęła zaskoczona tym pytaniem. Stary zrozumiał, że nie przychodziło jej to nawet do głowy.
— A cóż, całkiem po prostu — ucieszony jej pewnością przekomarzał się z przyzwyczajenia Popkow.
— Popatrzałabyś, jak dzisiaj niektórzy dawali nogę! Jednego zatrzymałem, pytam — a taaakie wielkie chłopisko — masz zezwolenie na wyjazd? A on od razu złapał się za kieszenie i papierkami pół chodnika zasypał. A kimże ja jestem? Dlaczego się mnie przeląkł? To znaczy, że nic prócz strachu nie miał w duszy!
Stary wyciągnął rękę z zanadrza i ze złością huknął nią w stół.
— No, a jeżeli nie po listy, to po coś przyjechała?
— W najbliższych dniach wyprawiają nas na front, więc wstąpiłam, żeby zabrać to i owo — przestrzegając zasad szkoły nie chciała podzielić się swoją tajemnicą. Jednocześnie jednak starała się dać odpowiedź najbliższą prawdy.
— A więc i was na front? — A kimże jesteście? Masza popatrzyła na niego w milczeniu.
— Dobra. Nie odpowiadaj, skoro nie masz prawa — bez urazy zgodził się Popkow. — Tylko co do jednej rzeczy mnie uspokój: czy to cały wasz batalion taki ma być kobiecy, jak za czasów Kiereńskiego? Czy też i chłopy tam będą?
— Będą — uśmiechnęła się mimo woli Masza.
— No to chwała Bogu, że do tego jeszcze u nas nie
doszło. — Popkow westchnął i milczał przez dłuższą chwilę, jak gdyby się wahał, czy warto w ogóle z tą dziewczynką prawie, która niewiele jeszcze w swoim życiu widziała i wiedziała, wszczynać rozmowę o tym, co było dla niego najważniejsze i o czym nieustannie myślał w ostatnim czasie. — Leżałem w szpitalu z jednym pułkownikiem. Chociaż był z frontu, ale nie ranny, tylko zwykła przepuklina, jak u mnie. Okazuje się, że i na froncie to się zdarza. Pytam go więc: „Powiedz mi wreszcie, co to za zaskoczenie? Gdzieście wy byli, wojskowi? Dlaczego towarzysz Stalin nie dowiedział się o tym od was chociażby o tydzień, no chociażby o trzy dni wcześniej? Gdzieście mieli sumienie? Dlaczego nie donieśliście towarzyszowi Stalinowi?
— I cóż panu powiedział? — spytała Masza, która już nieraz sama zadawała sobie to dręczące pytanie, ale nigdy jeszcze nie zadawała głośno, tak bezpośrednio i odważnie, jak to uczynił teraz Popkow.
— Co powiedział? A nic nie powiedział, naurągał mi, staremu, i tyle! A dla ciebie to wszystko pewno zrozumiałe — uśmiechnął się. — Mnie tu jedna młoda panienka z naszego podwórka w zeszłym miesiącu obsztorcowała za przydługi język. Dla niej ^ wszystko było zrozumiałe. A dziś tak biedactwo gnała przez podwórko, z walizką w ręku, że o mało nóg nie połamała. Jeżeli i dla ciebie jest wszystko zrozumiałe, to Bóg z tobą. Lepiej milcz!
— Nie wiem, Zosimo Iwanowiczu — odrzekła Masza. — Myśmy przecie półtora roku przebywali nad granicą w samym Grodnie i któż z nas nie myślał tam o wojnie; Oczywiście, że wszyscy myśleli. A potem jakby nas oślepiło — tuż przed wojną mamę z Tanią tam zostawiłam! Nie wiem jak inni. Myślę po prostu o sobie i mężu. Jak mogliśmy tak zrobić? Nie wiem. W głowie mi się kręci, gdy o tym myślę. \
— A teraz ja ci powiem, jak ja to rozumiem — po długim milczeniu surowo i nawet uroczyście zaczął Popkow. — Jakie tam było „zaskoczenie", tego nie wiem, nie jestem w stanie tego pojąć. Kiedy za ścianą goście przyjdą i zacznie się nakrywać do stołu, to ludzie słyszą. A jakże to mogło się stać, że
tuż pod naszym bokiem całe wojsko zebrano, a my 291
byliśmy głusi i ślepi. Powiem ci coś innego: żeśmy nie wiedzieli, jakie siły ma Niemiec, to racja. Że ta siła jest ogromna, także racja. Dlatego też wprost od granicy zaczął nas gnać. — Popkow złożył przed sobą ręce na stole i całym ciałem pochylił się ku Maszy. — Nie jesteś już mała, to i owo pamiętasz ze swego życia. Powiedz mi, czyśmy czegokolwiek poskąpili na Armię Czerwoną, chociaż było tak ciężko. Czy zdarzyło się kiedy, że trzeba było dać na armię, a lud nie dał? Odpowiedz mi, zdarzało się coś takiego czy nie?
— Nie zdarzało — odrzekła cichym głosem Masza.
— A teraz/według mego rozumienia, Armia Czerwona nie wszystko posiada, co powinna mieć. Tylko pomyśl, ile czasu nie możemy zatrzymać Niemców! I teraz dopiero pytam i proszę, odpowiedz mi: dlaczego nam tego nie powiedziano? Ależ ja bym w ostateczności i mieszkanie to oddał, w jednym pokoju zamieszkał. Ósemką chleba bym się zadowolił, polewkę bym jadł jak podczas wojny domowej, byleby tylko wojsko miało wszystko, byle nie cofało się od granicy... Dlaczego nam uczciwie nie powiedziano? Dlaczego to przemilczano? Mam rację czy nie?
Masza nie wiedziała, czy ma rację siedzący przed nią Popkow, który teraz już nie mówił, lecz krzyczał. Pomimo jednak całej goryczy jego słów wyczuła w nim taką siłę, która i ją napawała siłą i gotowością na wszystko — na polewkę, na ósemkę chleba. Ale co tam na ósemkę chleba! — na każdą walkę, na każdą śmierć, byleby naprawić, zmienić wszystko tak, żeby nie Niemcy szli na nas, lecz my na Niemców.
— To nic, Zosimo Iwanowiczu! — pokrzepiona tą siłą zawołała nieomal wesoło. — Skręcimy jeszcze kark hitlerowcom, na pewno skręcimy!
— No i masz! — z niezadowoleniem mruknął Popkow. — ja jej o jednym, a ona o drugim. Kto ostatecznie będzie górą, a kto na dole, to wiem nie gorzej od ciebie. Dlaczego jednak teraz jesteśmy na dole, już nie wiadomo który miesiąc?
— Ależ dlaczego, dlaczego na dole? — broniła się Masza przed nowym natarciem starego. — Toczą się
292 walki, oczywiście, ciężkie...
— Że walki się toczą, o tym czytam w komunikatach — upierał się Popkow. — Tu ich pobili, tam wzięli do niewoli, gdzie indziej zatrzymali. A w sumie — onegdaj oddaliśmy Briańsk i Wiaźmę. Więc jak to wygląda? Na górze czy na dole? Jak to po waszemu, po wojskowemu? Jesteś w wojsku, to mi odpowiedz!
Zanim Masza zdążyła coś powiedzieć, za oknem nagle zagrzmiały działa przeciwlotnicze.
— A ja zastanawiałem się, dlaczego oni się dziś spóźnili? — Popkow spokojnie spojrzał na wiszący, stary, jeszcze przedrewolucyjny zegar i spytał: — Pójdziesz do schronu?
— A pan?
— A niech go tam! Siedzisz jak w klatce, a z góry młóci i młóci. Postanowiłem pozostać w domu. Więc jak, pójdziesz czy nie?
— Przeczekam tu z panem — powiedziała Masza po krótkim wahaniu. Nie dlatego wahała się, że chciała iść do schronu, lecz dlatego, że chciała pójść do swego mieszkania, ale się rozmyśliła. Czego tam miała szukać?
— To zgaśmy światło i podnieśmy zasłony. — Popkow ucieszył się, że Masza zostaje. — Zeszłej nocy siedziałem przy oknie i patrzyłem. Ciekawe widowisko!
Otuliwszy się futrem po szyję, podszedł do kontaktu, zgasił światło i szurając w ciemności nogami, odsunął papierową zasłonę.
Masza usiadła na parapecie obok starego. Mieszkanie znajdowało się na górnym piętrze, okoliczne domy nie były wysokie i przed oczyma otwierało się całe niebo, na którym wszystko bulgotało, grzmiało i huczało tysiącem młotów. To niebo było jak olbrzymie, czarne, naciągnięte nad całym miastem prześcieradło, które co sekunda z trzaskiem pękało w tysiącach różnych miejsc, a wszędzie, gdzie pękało, błyskały kulki wybuchów przeciwlotniczych. Tuż obok domu rozgłośnie waliła bateria zenitówek, od czasu do czasu zagłuszając grzmotem wszystkie inne dźwięki, a między jej salwami, niby w zepsutym radiu, słychać było przerywane buczenie samolotów. Kilka razy dom drgnął od wybuchów bomb, a gdzieś w głębi Moskwy wyskakiwały i gasły jężyki
293
294
płomieni.
Potem Masza nagle usłyszała, jak coś w pobliżu
gruchnęło.
— Odłamek pocisku — wyjaśnił Popkow. — Uderzył o balkon — i odwróciwszy się do Maszy dodał:
— Odsuń się lepiej, bo jak trafi w szybę, to może cię szkło poranić.
Masza w milczeniu patrzyła w niebo.
— Tak, obrona przeciwlotnicza jest dobra. Nie tak łatwo się przez nią przedrzeć — powiedział Popkow w chwili względnej ciszy i jakby na potwierdzenie jego słów, wysoko w niebie między żółtymi kulkami wybuchających pocisków zalśniła niezwykle duża, żółta plama, która wkrótce przekształciła się w żółtą łamaną linię, potem w jakiś ucięty krzyż i rozsypując się na małe gasnące plamy, poleciała w dół, w mrok.
— Strącili! — krzyknął Popkow.
Ogień dział przeciwlotniczych zaczął cichnąć, żółte kulki wybuchały rzadziej, a skrzyżowane na kopule nieba reflektory zaczęły jeden po drugim opadać ku linii widnokręgu.
— Jedna fala przeszła — powiedział Popkow wciąż patrząc w okno. — W nocy wydaje się, że to Sodoma i Gomora, jak się rano wyjdzie na ulicę, to tylko gdzieniegdzie się dymi: tu dom, ówdzie dom, a Moskwa cała.
Przy tych słowach Popkow opuścił zasłonę i na chwilę pozostali w kompletnych ciemnościach.
— No dobra, wojna to rzecz przemijająca — Popkow zapalił światło. — Może się ze mną herbatki napijesz?
Masza podziękowała i odmówiła. Niusia czeka i na pewno się niepokoi. Trzeba co rychlej zabrać rzeczy i iść do niej nocować.
— Dziękuję, Zosimo Iwanowiczu, kiedyś innym razem.
— A kiedy innym razem? — surowo spytał stary. Wzruszyła ramionami.
— Nie wiem.
Opuszczając kołnierz futra, Popkow na pożegnanie nagle podniósł rękę i z niezwykłą u niego tkliwością szorstką dłonią pogłaskał Maszę po głowie.
— Dobra, idź! — zatrzasnął za Maszą drzwi i brzęknął łańcuchem.
Masza znowu przecięła podwórko i weszła do swojej klatki schodowej. Dmuchał wiatr i skrzydła drzwi zaparte u dołu cegłami tarły się o nie i żałośnie skrzypiały.
A nuż tam, na górze, na pierwszym piętrze w skrzynce pocztowej na drzwiach ich mieszkania leży za okrągłymi dziurkami list, który nadszedł nie wczoraj, ale dopiero dziś, i może to będzie list nie od Sincowa, lecz donoszący o tym, że poległ — pomyślała Masza.
Po omacku, trzymając się poręczy, weszła po ciemnych schodach, wydostała z kieszeni bluzy klucz i zaczęła szukać dziurki od zatrzasku. Ale ręka natknęła się na coś, co niespodziewanie zabrzęczało. Drgnęła. Z początku cofnęła rękę, a potem na-macała żelazne kółko z kluczami. Masza pociągnęła za klamkę i nie zamknięte drzwi uchyliły się, napełniając ją przerażeniem. Masza stała chwilę nieruchomo, drętwiejąc z niewytłumaczalnego lęku przed tymi drzwiami i kluczami, po czym, zła na siebie, gwałtownym ruchem otworzyła drzwi i weszła do mieszkania. Z początku wydało się jej, że jest cicho, ale potem usłyszała dochodzący z drugiego pokoju przerywany oddech. Przekroczyła próg sypialni i wyrwała z płaszcza kieszonkową latarkę. Na łóżku, na gołym materacu, twarzą w dół spał ze zwieszoną głową Sińcow, w czapce z nausznikami, w waciaku i podartych butach. Spał kamiennym snem i ciężko, chrapliwie oddychał. Masza zamarła z latarką w ręku, potem zobaczyła, że okno nie jest zaciemnione. Zgasiwszy światło, po omacku zaczęła opuszczać papierowe zasłony w obydwu pokojach. Pobiegła do kuchni i tam spuściła storę, po czym wybiegła na schody, wyciągnęła klucze z drzwi, wróciła, zamknęła za sobą drzwi i próbując po kolei wszystkich kontaktów, zapaliła dwie ostatnie żarówki w przedpokoju i kuchni — jedyne, jakie pozostały.
Dopiero wtedy wróciła do sypialni. Przez otwarte drzwi padało z przedpokoju słabe światło. Sińcow po dawnemu leżał twarzą w dół, ze zwieszoną głową. Masza uklękła, przytuliła głowę męża do piersi, uniosła i ułożyła na materacach. Potem sięgnęła po 295
poduszkę, znowu uniosła mu głowę i podsunęła poduszkę. Spod mocno nasuniętej czapki widniał brzeg brudnego bandaża i Masza bała się ją zdjąć. Sińcow nie obudził się. Wydało jej się, że ma gorączkę. Przyłożyła wargi do skroni, ale nie była gorąca, lecz wilgotna, z kropelkami potu. Wówczas Masza z gorączkową szybkością zrzuciła z siebie płaszcz i czapkę, zdjęła buty, jakby obawiała się głośnym stąpaniem obudzić tego mężczyznę, który śpiąc sprawiał wrażenie nieprzytomnego, pobiegła do kuchni, zapaliła gaz ledwo pełzający liliowym płomyczkiem, zdjęła z gwoździa dużą blaszaną miednicę, napełniła wodą i postawiła na palniku. Potem otworzyła kluczem szafę w jadalni, wydobyła bieliznę, prześcieradła, kołdrę, powróciła do łóżka i dopiero teraz przytuliła się do męża całym ciałem, objęła go za ramiona i przywarłszy piersią do pleców płakała ze szczęścia, chlipiąc, pociągając nosem, to odrywając się na chwilę, to znów ściskając kurczowo w objęciach nieruchomego i wciąż jeszcze śpiącego męża.
ROZDZIAŁ 12
Takim martwym, kamiennym snem, jak Sińcow, mógł spać tylko człowiek, który doszedł do kresu wytrzymałości. Przyszedł tu i zasnął, zwaliwszy się na goły materac na chwilę przed przyjściem żony. Ale między tą chwilą, kiedy zasnął, a tą, kiedy wysadzony z samochodu przez Lusina pozostał sam na szosie o dwadzieścia kilometrów od Moskwy, minęło osiem godzin i te osiem godzin kosztowały go drogo.
Pozostawszy sam na szosie, pożałował, że się powstrzymał i nie uderzył Lusina. Co teraz robić? Na pewno najsłuszniej byłoby pójść do punktu kontrolnego i spróbować wytłumaczyć, jak się tu znalazł i dokąd idzie. Ludzie jednak nie zawsze robią 296 to, co jest słuszne.
Stojąc samotnie na szosie, Sińcow przeklinał siebie za to, że pojechał z Lusinem, ale nie chciał się już cofać. Skoro Moskwa jest tak blisko, to dojdzie do swojej dawnej redakcji, dojdzie właśnie z tego miejsca, gdzie go porzucił towarzysz Lusin. Zrozpaczony i wściekły, postanowił przedostać się do redakcji, omijając wszystkie punkty kontrolne. Jeżeli się nie uda, jeżeli go zatrzymają, różnica niewielka — tak czy owak będzie musiał udowodnić, że nie jest dezerterem i nie miał zamiaru nim zostać.
Prawie na pewno nie udałoby mu się przedostać do Moskwy ani o dzień wcześniej, ani o dzień później, lecz właśnie w tym dniu, szesnastego października; zszedł z szosy i omijając punkty kontrolne przedostał się na znane mu dobrze przedmieście, a potem przez nikogo nie zatrzymywany dotarł do centrum Moskwy. Kiedy już wszystko stało się przeszłością i ktoś przy nim z goryczą i złośliwie wspominał szesnasty października, Sińcow uporczywie milczał. Było rzeczą nieznośną przypomnieć sobie Moskwę w owym dniu, jak rzeczą nieznośną jest widzieć drogą twarz zniekształconą strachem. Oczywiście nie tylko pod Moskwą, gdzie tego dnia walczyły i umierały wojska, ale i w samej Moskwie było sporo ludzi, którzy robili wszystko, co tylko mogli, by jej nie oddać. I właśnie dlatego nie została zdobyta przez Niemców. Sytuacja na froncie pod Moskwą w *tych dniach rzeczywiście zdawała się wyglądać niezwykle groźnie — najgroźniej z całego okresu wojny, i w Moskwie tego dnia znaleźli się tacy, co gotowi byli w rozpaczy uwierzyć, że jutro do miasta wejdą Niemcy.
Jak zawsze w takich tragicznych chwilach ich niezachwiana wiara i cicha, skromna praca nie rzucała się jeszcze w oczy, dopiero obiecywała wydać owoce; ale zamieszanie, rozpacz i przerażenie innych biły w oczy na każdym kroku. Właśnie to było widoczne, gdy dziesiątki tysięcy ludzi, ratując się przed Niemcami, rzuciło się do ucieczki ku dworcom i wiodącym na wschód szosom i zalało ulice miasta i place. Ale tylko niewielu z tych dziesiątków tysięcy historia miała prawo sprawiedliwie potem potępić... 297
Sińcow szedł ulicami Moskwy, gdzie nikogo jego osoba nie obchodziła w tym strasznym moskiewskim dniu, kiedy ludzie, gubiąc się nawzajem, szukali się i nie znajdowali, kiedy włamywali się do zamkniętych mieszkań, w rozpaczy czekali na skrzyżowaniach ulic pod zamarłymi zegarami, krzyczeli i płakali w odmętach placów dworcowych. Lusin dawno już przestał istnieć dla Sincowa. Pretensja do tego człowieka wydała mu się mało znacząca wobec powodzi nieszczęść, które porwały go jak źdźbło i wlokły ulicami Moskwy. Już nie Lusina teraz przeklinał, lecz siebie. Gdyby postąpił inaczej, gdyby poszedł do wydziału specjalnego, jak z początku postanowił, być może dano by mu karabin tam, o sto kilometrów od Moskwy, gdzie decydowały się jej losy. Ale żeby teraz otrzymać karabin, trzeba było doprowadzić rzecz rozpoczętą do końca, przedostać się do redakcji. Wreszcie skręcił od Bramy Nikitskiej, zatłoczonej jednolitym korkiem samochodów i ludzi, w ślepy zaułek Chłynowski do redakcji „Gudoka", gdzie pracował kiedyś przed wojną.
W ślepym zaułku było tak samo, jak wszędzie — zapach spalenizny, porywy wiatru, unoszące z jezdni wirujący popiół spalonych papierów. Wszystkie okna w redakcji były od wewnątrz zaciemnione storami, a koło zamkniętych na kłódkę drzwi siedział na taborecie stary wartownik w czarnym, kolejarskim płaszczu z małokalibrowym karabinem w rękach. Nie zwracał uwagi na krzątaninę ludzi przebiegających obok niego z tobołami. Sińcow podszedł do wartownika i chociaż przecząca odpowiedź była oczywista, spytał, czy nie przyjechała tu redakcja frontowa. Wartownik zaprzeczył ruchem głowy.
— A „Gudok" wyjechał? — znowu zapytał Sińcow, chociaż i to było jasne, że „Gudok" wyjechał.
— A czego chcecie? — dopiero teraz wartownik podniósł głowę. — Jakie macie dokumenty? Okażcie!
— A po co wam dokumenty? — spytał Sińcow.
— A po to, żeby wiedzieć, czy należy wam odpowiadać, czy nie należy — gniewnie nasrożył się
298 stary.
Tak, „Gudok wyjechał, a redakcja frontowa nie przyjechała i nie wiadomo, czy przyjedzie. To było oczywiste. Jeżeli Sińcow po otrzymaniu odpowiedzi wciąż jeszcze kręcił się w zaułku i patrzał w okna redakcji, to tylko dlatego, że teraz już zupełnie nie wiedział, co dalej robić.
Nagle przyszło mu do głowy, że skoro w Moskwie nie ma redakcji, to trzeba przynajmniej znaleźć Sierpilina. Przecież zabrano go do szpitala właśnie do Moskwy...
A jak go znajdziesz? — spytał w nim inny, trzeźwy głos. ;— W którym szpitalu? Kto wobec tego, co się tu dzieje, da ci dzisiaj odpowiedź? — Niedaleko stąd, na rogu placu Arbatskiego, stał gmach zarządu politycznego armii. Przypomniał sobie, że był tam w czterdziestym roku, zanim skierowano go do Grodna, i pomyślał, że może należałoby tam pójść. Ale któż go wpuści bez dokumentów? I czy zresztą zarząd nadal tam się mieści? Wątpliwe. Ale jeżeli i tam nie, to dokąd? Gdzie mam iść? Zaświtała wciąż ta sama nierealna nadzieja, którą dawno odpędzał. A nuż jednak Masza jest w Moskwie? I pod wpływem tej nierealnej nadziei — chociaż wciąż z nią walczył — powlókł się z zaułka Chłynowskiego na Usaczowkę do domu, z którego wyjechał na wojnę.
W drodze jeszcze raz zmusił się do niemyślenia o rzeczach niemożliwych. Niewątpliwie w mieszkaniu nikogo nie ma. Idzie tam wcale nie po to, że na coś liczy. Po prostu musi chociaż na godzinę gdzieś usiąść i odpocząć, chociażby na schodach, potem wstanie i pójdzie... Dokąd? A po prostu do komisariatu wojskowego. Pójdzie i nie wdając się w żadne wyjaśnienia powie, że zgłasza się na ochotnika. Przecie coś się tu formuje, ludzi rzucają wprost na front. A potem, po pierwszej walce, wytłumaczy. Wtedy to już nie będzie ważne. Ważne jest jedno — żeby teraz go wzięto i wyprawiono na front. No oczywiście, tak.
W ostatniej jednak chwili, kiedy podszedł do drzwi domu i przypomniał sobie szczegółowo, jak Masza w czerwcu właśnie tam, za tym oknem na pierwszym piętrze wyprawiała go na front, wszystkie myśli, prócz myśli o niej i o tym, że ona tu jest,
299
wyleciały mu z głowy.
Drzwi do klatki schodowej były rozwarte na oścież, skrzydła założone cegłami, na chodniku leżały kawałki fotela. Po tym wszystkim, co Sińcow widział przechodząc przez Moskwę, nie mogło go to zdziwić. Odepchnąwszy nogą resztki fotela, wszedł na pierwsze piętro i uderzył pięścią w drzwi. Już nawet wiedząc, że za drzwiami nie ma nikogo, wciąż jeszcze walił w drzwi, przyciskając się do nich twarzą, i w tym beznadziejnym, zaciętym waleniu wyładowywała się cała przepełniająca go rozpacz. Wreszcie odwrócił się i machnąwszy ręką, potykając się zszedł ze schodów.
Z bramy wyjeżdżała tyłem ciężarówka z domowym rupieciem i workami załadowanymi tak wysoko, że górne zawadzały o niski łuk bramy. Na jezdni gorączkowo wytańcowywał jakiś mężczyzna, machając rękami i wykrzykując: „Na lewo, na lewo! A teraz wykręcaj, wykręcaj!"
Ciężarówka wreszcie wyjechała, tańczący na jezdni mężczyzna zatrzymał się, otarł rękawem sukiennej kurtki spoconą twarz. Sińcow w tym momencie go poznał. Był to tutejszy administrator domów — Kluszkin, czy też Krużkin — Sińcow pamiętał go jeszcze z tych czasów, kiedy starał się o Maszę, ale nie był pewien nazwiska.
— Niech pan posłucha — zawołał Sińcow. — Niech pan posłucha! — powtórzył głośniej i zbliżywszy się do administratora, osłabioną, ale wciąż jeszcze mocną ręką schwycił go za kołnierz kurtki, aż zatrzeszczała.
— Czy pan zwariował? — administrator wyrwał się, krzyknął i nawet zamachnął się pięścią, ale przyjrzawszy mu się, też go poznał. — To pan chciał się tam włamać?
— Ja.
— Pańska żona wyjechała.
— Dokąd?
— A czy ja mogę wszystkich spamiętać? — warknął administrator i zaczął włazić na ciężarówkę. — Listę lokatorów spalono, wszystko dziś spalono, nawet książki telefoniczne! Wszystko spalone! — powtórzył z jakąś zawziętością już z ciężarówki. —
300 Pańska żona wyjechała już w lipcu, widziałem ją
w mundurze.
— Ale gdzie jest? — krzyknął Sińcow idąc za ruszającą ciężarówką.
— Ale, ale, poczekajcie! — krzyknął nagle administrator i zaczął walić dłonią o dach szoferki. — Hej!
— przywołał Sincowa, kiedy wóz zahamował. — Mam przecież drugi klucz.
Szybko rozpiął tekę, wyciągnął skręcone z grubego drutu duże kółko, na którym dyndało ze dwadzieścia kluczy.
— Który tu pana? Proszę brać, tylko prędzej! Sińcow podszedł i niepewnie zaczął przebierać w kluczach.
— No, no! — popędzał go administrator, oglądając się na niecierpliwie wychylającego się z kabiny kierowcę. — A zresztą niech pan bierze wszystkie — i rzucił mu cały pęk.
Sińcow nie utrzymał go w ręku; klucze z brzękiem upadły na jezdnię.
— A wy dokąd? — spytał, kiedy burta ciężarówki przesunęła mu się przed oczami.
— Tam gdzie wszyscy. Jestem członkiem partii. Czy mam tu czekać na Niemców, żeby mnie powiesili? Ech, ty członku partii! Żebyś chociaż nie kłamał! pomyślał Sińcow i podniósłszy klucze, ze złością przypomniał sobie mocną, włochatą rękę, w której przed chwilą były zaciśnięte.
Przebierając klucze jeden po drugim, pomyślał nagle, że w mieszkaniu może leżeć jakaś kartka od Maszy, zostawiona na wszelki wypadek. Myśl o kartce tak nim owładnęła, że biegiem wpadł na schody, otworzył drzwi i wszedł do mieszkania pozostawiając na zewnątrz w drzwiach kółko z kluczami.
Kartki nie było. Ani na stole, gdzie stała znana mu popielniczka — drewniana łódka z łabędzią głową
— ani w sypialni na łóżku, gdzie leżał tylko goły pasiasty materac i poduszka bez powłoczki ze sterczącym pierzem.
Szafa była zamknięta na klucz. Sińcow szarpnął drzwiami. Nie otworzyły się. Na wszystkim: na podłodze, na krzesłach, na stole bez obrusa leżała gruba warstwa kurzu. W jadalni drgał od wiatru lufcik z pękniętą szybką; przymknął go i usiadł przy stole, 301
ciężko opierając duże, wychudzone ręce. Wszystko, przez co z takim uporem przeszli poczynając od Mohylewa on i ci, z którymi się spotkał, miało sens lub go nie miało zależnie od odpowiedzi na jedno proste pytanie: zwyciężymy czy nie zwyciężymy w tej wojnie, która tak strasznie rozpoczęła się dla nas. Nie tylko na tej liście, którą wychodząc z okrążenia oddał pod Jelnią Szmakowowi, ale wprost w sercu miał spisane wszystkie straty i ludzi, którzy w jego oczach, przeważnie bez. wahania, szli na śmierć, okupując nią zwycięstwo. A teraz również w jego oczach obok tej krwawej listy stawiano w Moskwie olbrzymi, czarny jak rozpacz, znak zapytania.
Być może, w innym stanie ducha umiałby odróżnić nawet tak straszliwą możliwość jak utracenie Moskwy od możliwości bezpowrotnej klęski i kresu wszystkiego. Ale teraz jego dusza przypominała łódź, którą tak przeładowano, że zaczynała tonąć. A na dodatek to milczące, puste mieszkanie — ani żony, ani dziecka, ani ojca, ani brata — nikogo! Klucze od mieszkania cisnął mu człowiek, który wyjeżdżał dlatego, że jutro — jak sądził — Niemcy wejdą do Moskwy. Ten człowiek z byczym karkiem i mocnymi włochatymi rękami, do których akurat pasowałby karabin, uciekał — Sińcow gotów był przysiąc — uciekał bez rozkazu. Nie, Sińcow nie zazdrościł temu ratującemu się buhajowi. Ale to, że sam nie miał legitymacji partyjnej w kieszeni, że nie mógł teraz pójść o trzy ulice stąd do tego samego komitetu dzielnicowego, gdzie kiedyś wstępował do partii, pójść i powiedzieć: „Ja> komunista Sińcow, przychodzę bronić Moskwy. Dajcie mi karabin i powiedzcie, dokąd mam iść" — niemożność zrobienia tego przygnębiała go. Cierpiał myśląc o tym, póki nagle, właśnie nagle, jak to bywa czasami z najważniejszymi myślami w życiu, nie przyszło mu do głowy: A dlaczego nie mogę? Dlaczego nie mogę pójść do komitetu dzielnicowego i powiedzieć: „Jestem komunistą, nazywam się Sińcow, chcę bronić Moskwy". Czy przestałem być komunistą? Ten buhaj na ciężarówce śmie nazywać siebie członkiem partii, a ja przestałem 302 nim być? Cóż z tego, że mi nie uwierzono? A
niech sobie nie wierzą, ale ja przecież wiem, że nie przestałem być komunistą! Więc dlaczego chcę pójść do wydziału specjalnego, do redakcji, do komisariatu wojskowego, ale boję się pójść do swego komitetu dzielnicowego, gdzie mnie przyjmowano do partii? Kto mi może zabronić? Kto ma prawo? A przede wszystkim, kto odebrał mi prawo, by tam pójść?
Wstał od stołu i zachwiał się z osłabienia. Poszedł do kuchni i po ciemku zaczął macać na półkach, póki na szczęście nie znalazł pół bochna chleba, który wysechł na suchar. Poszedł do zlewu i sprawdził, czy jest woda. Woda była. Oparł się o ścianę, zaczął zwilżać chleb pod kranem i jeden po drugim chciwie przeżuwał mokre, rozłażące się W palcach kawałki.
Przeżuwał ostatni kęs, gdy za domem gruchnęły działa przeciwlotnicze. W nie zaciemnionym oknie mignęła smuga reflektora. Wybuch bomby zakołysał domem. Sińcow zamknął kran i wsłuchując się w wystrzały artylerii przeciwlotniczej, znów pomyślał o tym najstraszniejszym, o czym dziś nieraz myślał, a wobec czego nawet jego nieszczęście było całkiem nieistotne. Czy to możliwe, że nie powstrzymamy Niemców i oddamy Moskwę? — Zaraz pójdę — wyszeptał, znowu pomyślawszy o komitecie dzielnicowym. Ale gdy tylko oderwał się od ściany, poczuł, że zaraz nie pójdzie. Trzeba chwilkę poleżeć; poleżeć, a potem pójść. Macając ręką po ścianie, doszedł do sypialni, schwycił za zimne niklowe pręty łóżka i runął na płask na goły materac. — Zaraz... polezę chwilkę i pójdę — szeptał uparcie. — Polezę kwadransik i pójdę... Kiedy Masza zaczęła go budzić, nie ocknąwszy się jeszcze, przewrócił się na drugi bok i jęknął z początku groźnie i ochryple, a potem tak żałośnie, że Maszy o mało serce nie pękło. Gotowa była bodaj całą godzinę siedzieć przy nim i nie przerywać jego snu, ale Sińcow już sam zaczął się budzić. Z głębi zmęczonej świadomości podnosiło się coś, co przeszkadzało mu spać. Wciąż jeszcze nie ocknąwszy się, poruszył się, rozrzucił ręce, ciężko z obu stron oparł je Maszy na ramionach, ścisnął — i nagle, jakby go ktoś uderzył, otworzył oczy. Nie było w nich 303
ani resztek snu, ani zdziwienia, tylko szczęście, szczęście, tak niezmierne, jakiego ani przedtem, ani potem nie sądzone było już Maszy zobaczyć w czyichkolwiek oczach.
Gdyby Sincowowi kazali przez całą wieczność myśleć, jakiego szczęścia by pragnął, i tak nie wymyśliłby większego szczęścia niż widok tej drogiej twarzy mokrej od łez, niewygodnie przytulonej do jego policzka. Cała groza wielu dni i najstraszniejszego z nich — dzisiejszego — nagle odsunęła się o tysiące wiorst. I znów już niczego się nie bał. Wziął Maszę za ramiona i uniósłszy jej twarz uśmiechnął się. Uśmiech nie był pełen cierpienia, ani gorzki, ani żałosny. Był najzwyklejszym dawnym jego uśmiechem. Masza, patrząc w ogromnie zmienioną, wychudłą twarz męża, pomyślała, że jego wygląd, który tak ją przeraził w pierwszej chwili, nic nie znaczy.
Z całą bezkompromisową prostotą i jasnością, do jakiej była zdolna jej nie znająca wahania dusza, sama pospieszyła wytłumaczyć sobie wszystko, co się stało — dowodził oddziałem partyzanckim i wezwano go do Moskwy. Dlaczego właśnie dowodził i dlaczego go wezwano do Moskwy, nie zastanawiała się. Właśnie wczoraj w szkole opowiadano, że niedawno do Moskwy przywieziono samolotami z zaplecza niemieckiego kilku dowódców oddziałów i wprost z lotniska, tak jak byli, powieziono, by złożyli sprawozdanie.
Gdzie i kim był Sińcow w tym czasie — jakże różnorodnie malowała jej to wyobraźnia w ciągu tych miesięcy! Ale teraz od pierwszej chwili właśnie tak wytłumaczywszy sobie zjawienie się męża, już tylko w ten sposób potrafiła o nim myśleć. Puściwszy ją, podniósł się i oparł o ścianę. Ruch ten kosztował go dużo wysiłku, twarz mu zbladła. — Co ci jest w głowę? Byłeś ranny? — spytała Masza.
Napiąwszy mięśnie w oczekiwaniu bólu, oburącz zdjął czapkę. Tym razem jednak bandaże nie przylepiły się, nic go nie zabolało i dlatego patrząc mu w oczy Masza uwierzyła, gdy powiedział, że to tylko draśnięcie. 304 — Może cię opatrzyć?
Nie chciał. Onegdaj nałożono mu opatrunek i lepiej go nie ruszać.
— Co słychać z matką i Tanią? — spytał, i zanim odpowiedziała, już wszystko wyczytał z jej twarzy
o nic więcej nie pytał, bo po cóż? Parę minut trzymał w milczeniu jej ręce w dłoniach, jak wtedy, w ostatniej godzinie pożegnania przez kratę.
Masza schudła, przystrzygła włosy i w wojskowym mundurze, z nieco za luźnym kołnierzem bluzy, znowu przekształciła się z kobiety w dziewczynę, nawet nie w tę, jaką była przed małżeństwem, lecz w tę, którą Sińcow odprowadzał przed sześciu laty na Daleki Wschód.
— Wstąpiłaś jednak do wojska?
— Wstąpiłam.
— Spodziewałem się tego; nawet nie przypuszczałem, że cię tu zastanę.
— To sam Bóg nas połączył — gwałtownie powiedziała Masza. — Bo rzeczywiście — tak samo gwałtownie ciągnęła — mnie zwolniono przecież tylko do rana. Od miesiąca tu nie byłam, i żeby właśnie ty i ja w tym samym dniu...
— To znaczy, że bardzo trzeba nam było się zobaczyć — powiedział Sińcow i na zmizerowanej jego twarzy ukazał się tak dobrze jej znany miły uśmiech starszego, znacznie bardziej od niej doświadczonego mężczyzny. — Nie dziw się. Opowiedz mi lepiej, dlaczegoś tu przyszła, dlaczego miesiąc cię nie było, jaki masz przydział i gdzie?
Masza z lekka próbowała się opierać. Nic ciekawego z nią się nie działo, niech lepiej opowie o sobie. Ale on ujął łagodnie jej ręce w przegubach
i władczo przytrzymał je:
— Wszystko ci opowiem, ale to długa historia. A ty odpowiedz mi w dwóch słowach: gdzie, służysz? Czy już byłaś na froncie?
Masza popatrzyła na jego chudą, zmęczoną twarz, na ostre, całkiem nowe bruzdy koło spękanych warg, zajrzała w oczy, w których też było coś takiego, czego nie mogła uchwycić, ale w każdym razie coś, czego przedtem nie widziała — i zrozumiała, że trzeba albo milczeć, albo wszystko mu opowiedzieć. Skąpiąc słów, gdyż najważniejszą rzeczą wydało się jej obmyć go i ułożyć, krótko
305
opowiedziała o sobie naruszając za jednym zamachem wszystkie surowe instrukcje otrzymane w szkole: nikomu, nigdy, w żadnych okolicznościach... Prawdę mówiąc, nawet nie pomyślała teraz o tym, gdyż ani okoliczności, w jakich się znalazła, ani człowiek, do którego o tym mówiła, nie mogli być przewidziani w żadnej instrukcji. Sińcow słuchał trzymając ją za ręce i czuł, jak drgają mu w dłoniach za każdym razem, kiedy Masza w toku opowiadania chciała zrobić jakiś gest. Opowiedziała mu wszystko prócz dwóch rzeczy: że ją będą zrzucać w najbliższych dniach i że punktualnie o siódmej rano za rogiem na Pirogowce będzie na nią czekała ciężarówka. O pierwszej w ogóle . można było nie mówić, niech się dowie już po fakcie, a o drugiej powie rano. Tak będzie lepiej. Słuchał nie zmieniając wyrazu twarzy, chyba tylko jeszcze bardziej blednąc. Gdyby trzy miesiące temu, a tym bardziej przed wybuchem wojny usłyszał, co groziło Maszy, przeraziłby się tym i wypowiedziałby swoje zdanie, nie obawiając się ani jej gniewu, ani kłótni. Teraz wszakże, po tym wszystkim, co sam przeżył, chociaż serce jego pełne było trwogi o nią, czuł, że nie ma prawa przeciwstawiać się. Widział w okrążeniu kobiety, które zdziałały nie mniej, niż ma zamiar zrobić Masza. Więc dlaczego nie miałby jej przyznać tego prawa? Czy dlatego, że tamtych nie kochał, a ją kocha?
— No cóż — opanowawszy się, powiedział w zamyśleniu, kiedy Masza skończyła i z lękiem spojrzała mu w oczy. — Może gdzieś za frontem spotkasz kogoś z naszych znajomych z Wiaźmy.
— Sądzisz, że nie zdążyli opuścić Wiaźmy?
— Sądzę, że nie zdążyli. — Głos mu drgał, gdyż przypomniał sobie, co widział. — Myślę, że nie zdążyli — powtórzył. — Tak samo jak i inni. — Przysunął twarz do jej twarzy i zmieniając ton powiedział cicho i spokojnie jak do dziecka: — Na pewno nie zdajesz sobie jeszcze/ dostatecznie sprawy z tego, co się dzieje.
— Bardzo jesteś zmęczony? — spytała.
Sińcow w milczeniu zamknął oczy i znów je otworzył. 306 — Ciężko było?
Ledwo dostrzegalnie kiwnął głową — w głowie mu się zakręciło i starał się opanować.
— Kiedy przyleciałeś do Moskwy, dziś? — spytała cichutko. Wydało jej się, że zamykając oczy coś sobie przypomina, i bała mu się przerwać.
Dlatego, że spytała tak cicho, i dlatego, że walczył w tej chwili z zawrotem głowy, nie dosłyszał słowa, które by go zdziwiło: „przyleciałeś", lecz usłyszał tylko ostatnie „dziś", i słabo przytaknął.
— Zaraz cię rozbiorę, umyję i położę spać — powiedziała Masza. I nastraszywszy się słowa „umyję", żeby mu nie przyszło do głowy, że taki brudny budzi w niej wstręt, chwyciła jego ciężką, podrapaną i posiniaczoną rękę i raz po raz gorąco ucałowała.
— Umyjemy się, dobrze? — spytała podnosząc wzrok.
Co miał powiedzieć?
— Tak dobrze, oczywiście, dobrze. — Czegóż więcej mógł pragnąć jak tego, by te silne, delikatne, małe ręce, które tyle razy wspominał, rozebrały go, umyły i ułożyły do snu. — Gdy cię tylko zobaczyłam, od razu nastawiłam w kuchni wodę.
— Od razu nastawiłaś? Patrzaj, jaka przezorna! — uśmiechnął się Sińcow.
— Nie jestem przezorna — odrzekła Masza. — Po prostu chcę ci pomóc, bo według mnie jesteś bardzo słaby.
— Tak, mocno osłabłem — przyznał Sińcow i ująwszy jej drobną, czystą rękę w swą dużą, brudną, zapragnął ścisnąć ją boleśnie.
— Całkiem zapomniałam... może ci się jeść chce? — spytała.
— Nie, na razie nie — ze zdziwieniem poczuł, że naprawdę nie chce mu się teraz jeść. — Idź do kuchni, a ja się tu rozbiorę i przyjdę. — Zobaczywszy przez drzwi rzucony na stół płaszcz Maszy, dodał: — Podaj mi tylko płaszcz, to narzucę na siebie. Poczekał, aż przyniosła mu płaszcz i wyszła, odprowadził ją wzrokiem, spuścił nogi na podłogę i zaczął ściągać buty.
Potem stał w kuchni w miednicy, a Masza myła go, jak matki myją dzieci, jak stare pielęgniarki myją chorych i rannych w szpitalach. Kiedy Masza zaczęła go myć, od razu spostrzegła 307
dwie białe blizny na boku.
— Byłeś ranny? — spytała cicho. Kiwnął głową:
— Tak, ranny. — Daj mi, proszę, kubek wody — powiedział, kiedy Masza ująwszy go pod pachy doprowadziła jak chorego do łóżka i posadziła. Zanim Masza przyniosła wody, położył się. Prześcieradło było czyste, oprócz kołdry leżał na nim płaszcz. Dotknął palcami czystej płóciennej koszuli, którą włożył po myciu, potem ją powąchał. Koszula parę miesięcy leżała obok rzeczy Maszy i przeszła zapachem jej wody kolońskiej. Druga taka sama koszula zastępowała poszewkę na poduszce. Masza przyniosła mu wody. Podczas gdy pił, zamknęła drzwi, podniosła roletę, a potem odstawiła kubek, szybko rozebrała się i położyła obok niego, otulając się połą płaszcza.
— Dlaczego nie śpisz? Jesteś taki zmęczony...
— Jestem zmęczony, ale nie mogę usnąć.
— Dlaczego siadasz?
— Tak mi łatwiej opowiadać. Muszę i chcę ci opowiedzieć.
— Potem, połóż się lepiej. Jesteś zmęczony. Po prostu boję się o ciebie, taki jesteś zmęczony. Może ci przeszkadzają reflektory? Wstanę i opuszczę roletę.
— Nic mi nie przeszkadza!
— W takim razie nakryj ramiona. Masz płaszcz, zmarzniesz. Koniecznie chcesz siedzieć?
— Tak. Sama nie wiesz, co dla mnie dziś znaczyło spotkanie z tobą!
— Dlaczego nie wiem?
— Bo nie wiesz. Póki ci wszystkiego nie opowiem, co ze mną było, nie możesz wiedzieć. Kiedy opowiem, to się dowiesz. Nawet sobie nie wyobrażasz, jak ci jestem niesłychanie wdzięczny!
— Wdzięczny? Za co?
— Za twoją miłość.
— Co za brednie! Czyż można za to dziękować?
— Tak, można dziękować.
Wyczuła, że jest czymś podniecony, nie tylko ich
spotkaniem, ale nie mogła zrozumieć czym. Sama
308 była pełna uczucia wdzięczności za to, że jest tutaj,
\
że się bił, że był ranny i ocalał, że jest zmęczony, ale po dawnemu ma silne i dobre ręce i po dawnemu ją kocha. Za to wszystko była mu wdzięczna... Ale za co on miał być wdzięczny, tego naprawdę nie rozumiała. Przecież nie za to, że całowała go po rękach i umyła mu nogi, nie za to, że kocha go jak dawniej albo jeszcze bardziej. Ostatecznie to takie naturalne, jakże mogłoby być inaczej? Ale on rzeczywiście czuł olbrzymią wdzięczność za siłę jej miłości, i za to, że znowu zaznawszy tej miłości, mógł teraz opowiedzieć jej o wszystkim, co go dręczy.
Westchnął i uśmiechnął się w ciemności, jakby żegnając się uśmiechem z tym wszystkim, co tej nocy było między nimi dobre i tkliwe. Nie widziała uśmiechu, lecz go wyczuła.
— Uśmiechasz się? Do czego się uśmiechasz?
— Do ciebie!
I od razu poważniejąc powiedział, że dla niego najdroższą rzeczą na świecie jest jej wiara i jej pomoc w tej trudnej chwili.
— Dlaczego trudnej?
— Trudnej! — powtórzył z uporem i nagle spytał:
— Coś ty pomyślała, gdy zobaczyłaś mnie w cudzej bluzie, w waciaku? Na pewno, żem wrócił z partyzantki, tak?
— Tak.
— Nie. Sprawa znacznie gorzej się przedstawia. Tak, znacznie, znacznie gorzej!
Drgnęła i cała zamieniła się w słuch. Przypuszczał, że zaraz go spyta, co to znaczy, ale nie spytała. Tylko tak samo jak on podniosła się i usiadła. Przez cały czas, kiedy mówił, drżała jak w febrze, on zaś mówił równym, cichym głosem,, który — gdyby go trochę mniej znała — mogłaby uważać za spokojny.
Chociaż szło mu bardzo ciężko, mówił o wszystkim po kolei od samego początku, gdyż inaczej by go nie zrozumiała.
Opowiedział o nocy pod Borysowem i zabitym żołnierzu, który zwariował, o szosie bobrujskiej i śmierci Kozyriowa, o walkach o Mohylew oraz o trwającym dwa i pół miesiąca okrążeniu. Mówił o wszystkim, co widział i przemyślał: o wytrwałości
309
i nieustraszoności ludzi i ich najwyższym zdumieniu wobec okropności i absurdu tego, co się działo; o ich wytrzymałości i odwadze, i strasznych pytaniach, które sobie zadawali: dlaczego tak się stało i kto jest temu winien? Mówił jej wszystko, nie oszczędzając jej, tak samo jak jego nie oszczędzała wojna. Zwalił na nią przez tę parę godzin cały ciężar goryczy i doznań, które na niego runęły w ciągu czterech miesięcy. Zwalił wszystko naraz, nie zdając sobie sprawy ani z siły swoich słów, ani z rozmiarów jej niewiedzy, która była bardzo wielka, pomimo iż znała wojnę z komunikatów i gazet i miała oczy i uszy otwarte i zdrowy rozsądek, który mówił jej, że wszystko, co się w rzeczywistości działo, na pewno było straszniejsze, niż o tym mówią i piszą. Ale jednak to, co mówił Sińcow, było znacznie straszniejsze i bardziej wstrząsające! Masza siedziała na łóżku zaciskając w zębach rożek poduszki, by opanować drżenie, tej poduszki, na którą zamiast poszewki nałożyła koszulę męża. Gdyby mógł ją widzieć, toby zobaczył, że siedzi bez kropli krwi w twarzy, zacisnąwszy splecione ręce na piersi, jakby błagając go, by przestał, by się ulitował, dał wytchnąć. Ale nie widział jej twarzy. Wbił wzrok w ścianę, jedną ręką uchwycił się krawędzi łóżka, a drugą, zaciśniętą w pięść, bezlitośnie rąbał przed sobą powietrze i mówił, mówił wszystko, co się w nim uzbierało i czego nikomu prócz niej nie mógłby opowiedzieć. Dopiero kiedy w opowiadaniu doszedł do ostatniej walki pod Jelnią i do szczęścia, jakie go spotkało owej nocy, kiedy się przedzierali, dopiero wtedy jej napięta, kamienna twarz rozluźniła się i Masza cichutko westchnęła. To była pierwsza chwila ulgi.
— Co ci jest? — spytał.
— Nic, mów! — opanowała się przypuszczając, że dalej już nic straszniejszego nie usłyszy.
Ale najstraszniejsze dopiero miało nastąpić. Sińcow, nie wiedząc, że Masza znajduje się u kresu sił, nie szczędząc jej, zaczął mówić o tym najgorszym: o niemieckich czołgach na szosie juchnowskiej, o nowym okrążeniu, niewoli, ucieczce i o tym, że siedzi przed nią człowiek, który przeżył to, co on przeżył, 310 zrobił to, co on zrobił, lecz nie uczynił tego, czego
nie mógłby uczynić. I jeżeli po tym wszystkim musi jednak odpowiadać za to, czym przeklęty los go obarczył, to poniesie tę odpowiedzialność w każdym miejscu i wobec każdego z podniesioną głową. Zwłaszcza teraz, kiedy zobaczył ją — Maszę!
— Los! Los! Gwiżdżę na swój los! — nagle zawołał podniesionym głosem, przezwyciężając skurcz gardła. — Gwiżdżę, skoro takie rzeczy się dzieją. Niezależnie, jaki był mój los, muszę iść i walczyć o Moskwę. Oto wszystko! Czyż nie mam do tego prawa? Właśnie, że mam! I jeszcze jedno pytanie...
— Głos mu się ostatecznie załamał; po raz pierwszy, odkąd go Masza znała, stracił panowanie nad sobą. — Dlaczego ten starszy lejtnant tam, kiedy do niego przyszedłem i opowiedziałem wszystko, jak było, dlaczego on, który nic jeszcze nie widział, nie zabił ani jednego Niemca, dopiero co przybył ze swojego komisariatu wojskowego — dlaczego on mi nie uwierzył? Dlatego, że nie chciał wierzyć! Widziałem, że nie chciał. A dlaczego? Dlaczego mi nie uwierzył?
— Uspokój się! — Masza ujęła go za rękę.
— Nie mogę! — krzyknął i wyrwał rękę, którą .chciała pogłaskać.
Wybaczyła mu tę brutalność. Jak mogła zresztą w tej chwili nie wybaczyć?
— Uspokój się — powtórzyła. Teraz, kiedy Sińcow wybuchnął i krzyknął, ona nagle odzyskała spokój. Gdzieś daleko w głąb odeszły własne zagadnienia, własna gorycz, własny krzyk mający już wybuchnąć: „Jak to? Dlaczego?"
— Uspokój się — powiedziała po raz trzeci, czując, że mimo całego jego gorzkiego doświadczenia wojennego ona w tej chwili jest silniejsza i powinna mu pomóc.
— Co ty mówisz, kochanie! Nie mów tak. Nie trzeba — zamiast zaprzeczać, zaczęła go błagać. Pod wpływem jej tkliwości stopniała jego zaciętość. Odsunął się od ściany, padł twarzą na poduszkę i długo tak leżał nieruchomo.
Masza dotknęła jego ramienia.
— Poczekaj, nie ruszaj mnie — powiedział głucho przez poduszkę. — Zaraz przyjdę do siebie. Sądziła, że płacze. Ale nie płakał.
311
— Dlaczego mówisz, że ci nie wierzą? — spytała Masza. To, że mu nie wierzą, najbardziej nią wstrząsnęło. — Jak to nie wierzą? A ja?
— Wybacz... — Odwrócił się wreszcie, ułożył na plecach i łagodnie dotknął ręki Maszy.
— Ale czyż ja dlatego to powiedziałam?
— To nic, wybacz!
Zamilkł. Zamilkła i Masza. Przypuszczał, że myśli
o tym, co teraz robić. Ale ona myślała o czymś innym. Myślała o wszystkim, co przeżył, i zadawała sobie pytanie, czy na jego miejscu zniosłaby to wszystko. Wydało jej się, że nie, nie zniosłaby. Przypomniała sobie wszystkie bezsenne noce, kiedy rozmyślała, co się z nim dzieje na froncie. Tyle razy wydało jej się, że go wzięli do niewoli, że strzelają do niego lub że jest ranny i miota się w malignie, przywołując ją: Masza! Masza! — i dzwoni zębami o brzeg blaszanego kubka. I oto prawie wszystko, co sobie wyobrażała, jest prawdą! Strzelano do niego, zraniono, był w niewoli, prosił, by mu dano pić i wołał: „Masza! Masza!" Paliło go pragnienie i nie było przy nim nikogo, kto by go opatrzył.
— Dlaczego milczysz? Co według ciebie mam robić?
— spytał.
Przysunęła się i położywszy sobie na kolanach jego obandażowaną głowę, powiedziała:
— Nie wiem, sam na pewno lepiej wiesz. Naprawdę jeszcze nie wiedziała, co mu odpowiedzieć; wiedziała tylko jedną rzecz, najważniejszą —• powinien odczuć, jak ona go kocha. To była najpotrzebniejsza odpowiedź. Wyczuł siłę jej moralnego poparcia i nagle po prostu powiedział, że już prawie postanowił przed jej przyjściem, co ma robić. Pójdzie rano do komitetu dzielnicowego, gdzie go kiedyś przyjmowano do partii, i wszystko opowie. Niech mu tam powiedzą, co ma robić. Boi się tylko, żeby w ostatniej chwili mu coś nie przeszkodziło
i żeby go nie zatrzymał po drodze jakiś patrol.
— Pójdę z tobą — wyrwało się Maszy, zanim zdążyła pomyśleć, że nie może tego zrobić. Do rana obowiązywał zakaz chodzenia, a punktualnie o siódmej przyjedzie po nią ten przeklęty samochód.
312 — To znaczy, że weźmiesz mnie za rękę i zaprowadzisz jak dziecko? — uśmiechnął się w mroku. —
Dobra, rozważymy.
Znowu był taki jak dawniej — duży, silny, spokojny.
— Całkiem zapomniałem o jednej rzeczy — znowu uśmiechnął się w mroku — czy nie masz czegoś do zjedzenia? Strasznie jestem głodny.
— Dlaczego mi wcześniej nie powiedziałeś? Pytałam się przecież.
— A bo wtedy nie chciało mi się jeść. Przed twoim przyjściem znalazłem tu jakąś przedwojenną przylepkę chleba. Musiałem rozmoczyć pod kranem.
— Ach, ty biedaku! Mam w płaszczu trochę sucharów i pudełko konserw, tylko nie wiem jakich.
— Co za różnica? — roześmiał się Sińcow. — Mogą nawet być kilki. Wypijemy potem po pięć kubków wody, i tyle.
— Leż! — spuszczając bose nogi na podłogę powiedziała Masza. — Pójdę, przyniosę.
— Jeszcze czego! — zaprotestował, również wysuwając nogi.
Oboje wstali — ona w narzuconym na ramiona płaszczu, on zawinięty w kołdrę. Przeszli do kuchni i usiedli przy stole. Masza wyjęła paczuszkę już pokruszonych sucharów, a Sińcow z trudem wyciągnął z drugiej kieszeni jej płaszcza dużą puszkę konserw.
— Nic dziwnego, że wciąż czułem coś ciężkiego, na nogach! — roześmiał się.
— Zupełnie o niej zapomniałam — tłumaczyła się Masza.
Otworzył puszkę kuchennym nożem. Były to konserwy mięsne. Siedzieli naprzeciwko siebie i jedli dzióbiąc nożem mięso i kładąc je na kawałkach sucharów. Potem Sińcow wypił z puszki resztki sosu i z uśmiechem spojrzał na Maszę.
— Ależ musimy teraz śmiesznie wyglądać! Siedzimy w kuchni boso jedno naprzeciw drugiego. Ziewnął i uśmiechnął się jakby w poczuciu winy.
— Wiesz, chociaż mi wstyd, ale po jedzeniu, to od razu senność bierze... Jak głodnego psa.
— A czego masz się wstydzić?
I żeby naprawdę nie było mu wstyd, skłamała pospiesznie, że i jej się chce spać. Wrócili do pokoju i położyli się tak, jak lubili 313
dawniej spać, kiedy sypiali razem. On na plecach, odrzuciwszy w bok prawą rękę, a ona na boku, przytulona policzkiem do tej dużej, silnej, łagodnie obejmującej ją ręki. Zaledwie jednak się położyli, na niebie jeden za drugim, coraz częściej, zaczęły wybuchać pociski artylerii przeciwlotniczej.
— No, teraz nie zaśniemy — z niezadowoleniem powiedziała Masza mając na myśli nie siebie, lecz jego. Bo jej jeszcze ciągle nie chciało się spać.
— Dlaczego nie mamy zasnąć? — sennie spytał Sińcow. — Właśnie, że zaśniemy. Rzeczywiście, po chwili usłyszała, że naprawdę usnął mocnym snem zmęczonego człowieka. Czasami i dawniej tak nagle zasypiał, tylko oddech miał wtedy inny — lekki, równy.
Przez cały czas alarmu lotniczego i jeszcze ze dwie godziny potem Masza nie śpiąc leżała przytulona policzkiem do ciepłej, dużej ręki męża i wciąż myślała uporczywie o tym, co jej opowiedział. Nie było to dla niej całkiem nowe, nie — wiele już z tego słyszała, ale urywkami, z drugich i trzecich ust. Dopiero gdy usłyszała, wszystko naraz i właśnie z ust tego leżącego obok niej mężczyzny, poczuła całą miarę ciężaru, który zwalił się na barki nie tylko jego i jej, lecz wszystkich ludzi — i to właśnie było najstraszniejsze! Cóż za nieszczęście! — miała na myśli nie ich oboje, lecz wszystko razem — wojnę! Przypomniała sobie komunikat o zajęciu Wiaźmy i bezlitośnie nawymyślała sobie za to, że dziś po sprawdzeniu dokumentów przy rogatce zakryła się brezentem i jechała przez Moskwę, nawet nie spojrzawszy, co się dokoła dzieje... Jak jakaś mieszczka!
Zrozumiała z opowiadania męża, jak dużo ludzi w ciągu tych czterech miesięcy zginęło w jego oczach. Nie o sobie myśleli, lecz o tym, że trzeba zatrzymać Niemców. A jednak Niemcy zajęli Wiażmę i podchodzą do Moskwy. A więc, by ich zatrzymać, trzeba teraz zrobić jeszcze więcej, niż zrobili tamci, co zginęli, lecz wroga nie zatrzymali. I ona, ona także musi się na to zdobyć wykonując pracę, która ją czeka. Z trwogą pomyślała o tym, jak mocno wstrząsnęło nią opowiadanie męża. A przecież na 314 własne oczy miała to zobaczyć, a może i jeszcze coś
gorszego. Zobaczyć i nie załamać się! Przypomniała sobie, że jeszcze nie spakowała rzeczy i że trzeba to zrobić, póki on śpi, by nie kraść mu tych krótkich chwil.
Uniosła głowę z jego ręki, on zaś, nie budząc się, zgiął i rozprostował zdrętwiałe ramię. Wstała, podeszła do okna, zaciągnęła storę i uchyliwszy drzwi od przedpokoju, wciąż jeszcze nie mogąc zająć się czymś innym, wróciła do łóżka, przykucnęła na zsuwającym się na podłogę płaszczu i zaczęła wpatrywać się w twarz śpiącego męża. Czoło miał spocone, ręce bezwładnie leżały na kołdrze. Dwie ostre bruzdy od ust do podbródka nie wygładziły się we śnie, jakby świadcząc jeszcze raz o tym, co na zawsze wdarło się w życie tego dobrego człowieka.
Przypomniała sobie, że mówił o Niemcach z taką zaciętą nienawiścią, aż ją mróz przeszedł, i naraz pomyślała o tej jeszcze nie skończonej nocy. Cicho westchnęła. Jutro lub pojutrze ma lecieć na zaplecze niemieckie... i nie zdecydowała się poprosić go, by ją dziś oszczędzał. Chciała, ale potem zapomniała ze szczęścia. A jeśli tam, na zapleczu niemieckim, w czasie pracy wywiadowczej okaże się, że jest w ciąży, to co wtedy robić? I chociaż bardzo będzie jej wstyd o tym mówić, niestety będzie musiała zapytać komisarza szkoły, jak ma się zachować w takim wypadku.
Tak, to już dziś, pomyślała spojrzawszy na zegarek. Już dziś, i to niedługo. Godzina szósta; trzeba się zbierać. Masza otworzyła szafę i z początku wyciągnęła z kąta to, o czym zawczasu pomyślała jako o rzeczy najbardziej odpowiedniej — przywiezione z Dalekiego Wschodu, przysypane naftaliną stare palto z grubej wełny. Potem pogrzebała na dwóch innych półkach i wzięła zniszczoną przez mole chustkę i trochę bielizny matczynej, którą trzeba było dopasować i na szerokość, i na długość. Zawiązawszy to wszystko w stary obrus i położywszy na stole, bez pośpiechu umyła się w kuchni pod kranem, wytarła włochatym ręcznikiem, aż jej skóra poczerwieniała, i od razu poczuła ciepło w całym ciele. Potem, tak samo wolno, włożyła mundur, 315
po omacku, bez lustra, uczesała się i spojrzawszy na zegarek — dochodziło wpół do siódmej — usiadła na łóżku.
— Wania! — wetknęła nos w poduszkę obok głowy męża i leciutko dotknęła go policzkiem. — Wania! Przypuszczała, że długo się go nie dobudzi, ale mąż od razu obudził się i usiadł.
— A, to ty! — uśmiechnął się swym dobrym uśmiechem.
Zobaczył, że jest już ubrana i spytał z niepokojem:
— Wychodzisz? Dokąd idziesz?
Powiedziała, że o siódmej przyjedzie samochód i będzie stać za rogiem, a jej nie wolno się spóźnić, gdyż przepustkę ma tylko do godziny dziewiątej rano.
— No cóż, może to i lepiej — powiedział. — Ty wyjedziesz, a ja poczekam, aż zupełnie się rozwidni, i pójdę, tak jak ci wczoraj powiedziałem. Ubierajmy się. Wyjdź na chwilę, jakoś się ciebie krępuję.
— Odwrócę się — podeszła do okna i uchyliwszy zasłonę wyjrzała na ulicę. Tam było jeszcze ciemno.
— Dziwak z ciebie — powiedziała. — Wczoraj się nie krępowałeś, a dziś się krępujesz.
— Ano, zdarza się...
Stukając butami, przeszedł do kuchni, a ona wciąż stała przy oknie, słuchała, jak się myje pod zlewem, klepiąc się dłońmi po karku.
— No i cóż — powiedział, kiedy wrócił i powiesił na łóżku mokry ręcznik. — Bez względu na to, co się ze mną stanie, czy mi uwierzą, czy nie, wyślą na front, czy też w najgorszym wypadku — przemógł się i dokończył spokojnym głosem — nie wyślą, daj mi swój adres. Napiszę ci, co ze mną będzie. Masza zmieszała się. Co miała odpowiedzieć? Że jutro lub pojutrze odleci? Tego nie chciała. Nie odpowiedzieć także nie mogła.
— Ile czasu jeszcze będziesz w tej twojej szkole? — spytał i zerknął na zapakowane rzeczy. — Co to jest?
— Moje ubranie. Zabrałam je, bo po to mnie zwolniono — powiedziała Masza, nie zdążywszy wymyślić żadnego kłamstwa.
— A, rozumiem. Więc lada dzień? 316 Skinęła głową.
Adres jednak daj. Czy tam macie skrytkę, czy pocztę polową?
Oderwał rożek pożółkłej gazety leżącej na parapecie, zapisał kawałkiem znalezionego na kredensie ołówka numer skrytki pocztowej i włożywszy papierek do kieszeni bluzy, uśmiechnął się.
— To na dziś mój jedyny dokument. Milczał chwilę i chcąc uspokoić Maszę, dodał:
— Może przez komitet dzielnicowy uda mi się jakoś odnaleźć Sierpilina. Opowiadałem ci o nim. Masza kiwnęła głową.
— O ile jest tu i żyje, to wyda o mnie opinię. Dla mnie teraz wszystko jest ważne.
— Nie mogę sobie wyobrazić, że ci ktoś nie uwierzy!
— A ja mogę — spojrzał jej prosto w oczy postarzałymi, dziwnymi, jednocześnie dobrymi i złymi oczami. I nie chcąc mówić dłużej o sobie, zapytał o jej brata: — Gdzie jest Paweł? Czy po dawnemu w Czycie?
— Tak, pisał niedawno.
— Wścieka się, że nie wojuje?
— Wścieka się... Powiedz mi, Wania... Co się stanie z Moskwą?
— Nie wiem. Nie podejmuję się sądzić, nie chcę kłamać, nie wyobrażam sobie. Ale nie myśl, że wojnę przegramy. Jeżeli tak myślisz, to wybij to sobie z głowy. Wszystko, co ci opowiedziałem, to rzetelna prawda. I oświadczam ci: nie przegramy wojny, to wykluczone!
Powiedział to z dużą siłą przekonania — obawiał się, czy z jego winy nie zachwiała się wiara w Maszy.
— Nie, ja sama tak myślę — odrzekła spojrzawszy mu prosto w oczy. — Chciałam jedynie sprawdzić... Nagle jej twarz stała się obca, daleka, co od razu zauważył.
— Co ci jest?
— Zajechała ciężarówka.
Pospiesznie włożyła płaszcz, obejrzała się, pomacała po stole, znalazła latarkę, szybko wsunęła ją do kieszeni i dopiero potem, już ubrana, w płaszczu i w czapce z nausznikami przywarła do piersi Sincowa i na chwilę zamarła, nie mogąc słowa wykrztusić. On zaś, obejmując ją, w ciągu tej chwili przeżył 317
uczucie kompletnego oderwania się od wszystkiego, co było związane z nim samym, od wszystkich swoich nieszczęść, które mu się zdarzyły i które jeszcze mogą się zdarzyć; pozostało mu tylko uczucie bezgranicznego strachu o Maszę, o to, że leci do Niemców, że to prędko nastąpi i że żadna siła nie pozwoli mu ani dowiedzieć się, co się z nią tam dzieje, ani w jakikolwiek sposób jej pomóc.
— Może mnie odprowadzisz do samochodu? — oderwała się od niego. — Jest tuż za rogiem.
— Nie — odparł — nie chcę, żeby twoi mnie widzieli. I w ogóle nie trzeba nikomu mówić, żeśmy się spotkali. Potem, kiedy już rozwikłam wszystko, czym mnie los obarczył, i, jak się to mówi, znowu wyjdę na ludzi, wtedy powiesz, jeśli zechcesz. A teraz nie trzeba. Wasza sprawa jest skomplikowana; gotowi zostawić cię tutaj z powodu takiego męża... A może byłoby dobrze, gdyby zostawili — przemknęła mu przez głowę zdradziecka myśl.
— Nie mów tak!
Uścisnął ją, pocałował i nawet popchnął ku drzwiom. Nie odwracając się, wzięła ze stołu węzełek i wyszła do przedpokoju. Ale kiedy już otworzyła drzwi, do-pędził ją, znowu odwrócił do siebie twarzą i spytał: •— Powiedz, dokąd lecisz? Przynajmniej będę sobie wyobrażał, gdzie jesteś.
— W okolice Smoleńska.
— Bądź ostrożna — porywiście, zachłystując się zaczął mówić. — Bądź chytra jak lis, jak diabeł, jak czort! Tylko nie wpadnij im w ręce, błagam cię. Słyszysz! Błagam cię! Ja nic nie chcę, wszystko nieważne... Wszystko nieważne, bylebyś ty żyła. Rozumiesz?
Potrząsnął ją za ramiona i jak szalony powtarzał słowa, które w innej chwili wydałyby się obojgu bezsensowne. Potem nagle uśmiechnął się, wyciągnął do niej rękę i zaczekawszy, aż położy na niej swoją, ścisnął łagodnie i mocno, ale nie do bólu.
— Do widzenia, Masza! Maszeńka moja... Masza!Masza!
Wypuścił jej rękę, odwrócił się i wszedł do pokoju. Wyszła pośpiesznie, zatrzasnęła za sobą drzwi i pobiegła w dół. 318 Na podwórku, biegnąc, mimo woli spojrzała w swoje
okno. Było otwarte na oścież. W ledwie budzącym się szarym brzasku majaczyła twarz męża. Nie wymachiwał do niej rękami i nie krzyczał. Po prostu stał przy oknie i patrzył za nią w milczeniu...
Tegoż dnia o dziesiątej rano Masza weszła do malutkiej poczekalni przed gabinetem komendanta szkoły. Adiutanta nie było. Gdzieś wyszedł. Masza poczekała parę minut, westchnęła, poprawiła na sobie bluzę i zastukała do drzwi.
— Wejdźcie! — rozległ się głos z wewnątrz. Masza weszła, zamknęła za sobą drzwi i powiedziała to, co przywykła mówić w ciągu trzech miesięcy pobytu w szkole:
— Towarzyszu pułkowniku, pozwolicie się do was *** zwrócić?
— Witajcie, Artiemiewa! — powiedział siedzący przy stole mężczyzna, odrywając się od leżących przed nim papierów. — Macie coś do mnie?
— Sprawa osobista, towarzyszu pułkowniku.
— Może wolelibyście pójść do komisarza?
— Komisarz wyjechał do Moskwy, towarzyszu pułkowniku, a ja mam pilną sprawę. ,
— W takim razie siądźcie i zaczekajcie — komendant szkoły, pułkownik Szmielow, znowu pogrążył się w papierach.
— Może wam przeszkadzam, towarzyszu pułkowniku, to wyjdę.
— Gdybyście przeszkadzali, tobym powiedział — nie podnosząc głowy znad papierów odparł Szmielow. Masza usiadła na krześle pod ścianą. Pułkownik Szmielow był w szkole człowiekiem nowym. Poprzedni komendant przed tygodniem znikł, podobno odleciał ze specjalnym zadaniem, a nazajutrz jego miejsce zajął Szmielow. Przybył ze szpitala, gdzie leczył się z odniesionych ran. Szybko, niezwykle zręcznie kuśtykał o kulach po korytarzach szkoły, próbując stąpać zranioną nogą.
Od razu zaskoczył słuchaczy nadzwyczajną pamięcią nazwisk i twarzy, ale jakoś niezbyt podobał się Maszy. Jej zdaniem, był zbyt wesoły, rozmowny i lekkomyślny, aby kierować taką szkołą. Rozmawiając, zabawnie jąkał się, potrząsał głową i mrugał.
319
Domyślała się, że mruganie to jest skutkiem kontuzji. Widziała dwa Ordery Czerwonego Sztandaru przymocowane do bluzy pułkownika, wiedziała, że został ranny na froncie podczas tej wojny. A jednak nie miała jakoś ochoty zwrócić się ze swoją sprawą do komendanta szkoły. Gdyby to, co miała opowiedzieć, można było odwlec do jutra, na pewno zaczekałaby na powrót komisarza, dość ponurego, rzadko uśmiechającego się i małomównego. Budził w niej większe zaufanie.
Siedziała, czekała i patrzyła na Szmielowa. Teraz nie jąkał się, nie mrugał, nie uśmiechał się i nie żartował — milczał i pisał przy biurku, włożywszy okulary, w których Masza go jeszcze nie widziała. W kędzierzawej szopie włosów obficie występowała siwizna, a jego twarz, zwykle uśmiechnięta, często zmieniająca wyraz, była teraz zmęczona, nieruchoma i stara.
Szmielow, który na pewno zapomniał o obecności Maszy, dwa razy głośno westchnął, nachmurzył się, mocno potarł czoło, jakby odpędzając ciężkie myśli, i znowu pisał.
Masza nikomu jeszcze nie mówiła o tym, że się spotkała z mężem. W odpowiedzi na pytanie czekającej koło samochodu, strwożonej Niusi — co się stało? — powiedziała tylko, że położyła się na chwilę i przespała całą noc.
I teraz jeszcze nie przyszła ostatecznie do siebie i nawet była rada, że komendant szkoły dał jej tę chwilę wytchnienia.
Szmielow skończył pisać, zapieczętował kopertę i wezwawszy dzwonkiem adiutanta, kazał odnieść kopertę do zastępcy komendanta szkoły majora Karpowa i powiedzieć mu, by wyjeżdżał zgodnie z poprzednio otrzymanym rozkazem. Major Karpow w związku z pogorszeniem się sytuacji pod Moskwą otrzymał polecenie przejęcia na jednej ze stacji gorkowskiej linii kolejowej zapasowych pomieszczeń dla szkoły. Masza jeszcze o tym nie wiedziała, ale Szmielow zajmował się przeprowadzką szkoły od wczorajszego wieczora i był w jak najgorszym humorze.
— Siadajcie bliżej, Artiemiewa — powiedział 320 po wyjściu adiutanta i przełożył oparte o biurko kule
z prawej strony na lewą. Masza przysunęła krzesło i usiadła. — Słucham was.
Potrząsnął przy tym głową i mrugnął lewym okiem, ale mrugnięcie nie wypadło wesoło jak zwykle, lecz ponuro. »
— Wczoraj byłam na urlopie w Moskwie i widziałam się z mężem... — zaczęła Masza.
— Wasz mąż nazywa się Sińcow? — z lekka zmarszczył czoło komendant. — Iwan? Iwan?
— Pietrowicz — dokończyła Masza załamującym się głosem. Wydało jej się, że Szmielow wie o Sincowie coś strasznego, o czym ona jeszcze nie wie.
— Pracownik polityczny, poszedł na front i dotąd nie mieliście o nim wiadomości. A teraz widzieliście się, wrócił do Moskwy... — ciągnął Szmielow.
— Tak, wrócił — potwierdziła Masza dręcząc się domysłami, co Szmielow może wiedzieć o jej mężu. Szmielow jednak tylko tyle wiedział o Sincowie, ile było w dokumentach Maszy, które wraz z papierami dwóch innych uczestników kursu leżały teraz w szufladzie jego biurka. Dzisiejszej nocy troje ludzi miało być przerzuconych na zaplecze niemieckie. Zanim ich wezwał przed wyprawieniem, jeszcze raz przejrzał kartoteki.
— A więc mąż wrócił? No i co?
Siedząc przed Szmielowem młoda kobieta o całkiem dziewczęcej, bladej, zdecydowanej twarzy nie wyglądała na taką, która mogłaby prosić o niewyprawianie jej w związku z powrotem męża. Ale wobec tego, po co tu przyszła i dlaczego jest taka zdenerwowana, chociaż stara się opanować.
— Po pierwsze — drżącym głosem zaczęła Masza zdanie przygotowane w drodze z Moskwy — co mam zrobić, jeżeli tam, po zrzuceniu, okaże się, że będę miała dziecko? Wiem, że nie miałam do tego prawa, ale co mam zrobić, jeśli tak się stanie?
To taka sprawa! pomyślał Szmielow. A jednak zlękła się i nie chce lecieć! Był dumny ze swej znajomości ludzi i teraz było mu przykro, że się omylił, i wstyd za tę kobietę, która ni to kłamie, ni to umyślnie tak zrobiła, by mieć dobry pretekst.
— A więc stawiacie kwestię w ten sposób, że nie możecie wykonać zadania? — spytał szorstko.
Masza zaczerwieniła się. 321
— Jak mogliście tak pomyśleć, towarzyszu pułkowniku!
— Pomyśleć mogę wszystko, co mi przyjdzie do głowy — powiedział Szmielow ucieszony, że jego pierwsze wrażenie było słuszne.
— Nie po to dobrowolnie wstąpiłam do szkoły... — Masza czuła, że płonie jej twarz.
— Rozumiem, że nie po to — przerwał Szmielow. Teraz chciał jej pomóc. — Ale jeżeli tak, jeżeli macie zamiar zrobić to, do czego się przygotowaliście, to o co mnie pytacie? Nie jestem lekarzem ani wróżką.
— Pytam dlatego — uspokajając się pod wpływem jego ostrego tonu powiedziała Masza — że może mi to nagle tam przeszkodzić. Co mam wtedy zrobić? Zrobię wszystko, co będzie trzeba.
— Pracownikowi wywiadu wszystko może przeszkodzić, jeżeli będzie ulegać okolicznościom. I jednocześnie mało rzeczy może mu przeszkodzić, jeżeli sam zacznie podporządkowywać sobie okoliczności. Pracownikiem wywiadu może być kobieta z dzieckiem, starzec, ślepiec, głuchy, inwalida — i wszystko to równie dobrze może być mu przeszkodą, jak i pomocą w walce z wrogiem. Wszystko zależy od człowieka i od tego, jakie dodatkowe obciążenie dla dobra sprawy może na siebie wziąć. Znałem wypadek — dodał po chwili milczenia — kiedy pracownik wywiadu musiał sam sobie złamać nogę, ponieważ podejrzewano go, iż przedtem tylko udawał kulawego.
Masza mimo woli spojrzała na oparte o biurko kule Szmielowa.
— To wydarzyło się dawno i nie mnie — przechwycił jej spojrzenie. — Jako komendant szkoły uważam, że wasza sprawa nie jest sprawą służbową, a jeżeli chcecie zasięgnąć rady w sprawie osobistej, to poradźcie się naszego lekarza... Nawiasem mówiąc, to kobieta. — Szmielow po raz drugi ledwo dostrzegalnie się uśmiechnął. Uczciwa, pomyślał patrząc na Maszę, można ją posłać, nie zdradzi i nie załamie się.
Uważał rozmowę za zakończoną i oznajmiwszy Maszy, że jeszcze raz wezwie ją w sprawach służbowych,
322 miał zamiar już ją zwolnić, ale dla Maszy
rozmowa dopiero się zaczęła. Zamiast wstać i odejść, oświadczyła, że nie powiedziała jeszcze rzeczy najważniejszej.
Szmielow z ukosa spojrzał na zegarek — czas był drogi, ale coś w głosie Maszy nie pozwoliło mu jej odprawić. Masza przysunęła się razem z krzesłem, splotła ręce i zaczęła mówić.
Szmielow umiał słuchać i nie przywykł dziwić się niczemu. Umiał słuchać tak dobrze, że wysiłkiem woli hamował nawet swój tik nerwowy, jeśli czuł, że to może przeszkodzić jego rozmówcy. Oczywiście Masza nie mogła zadziwić go swoją opowieścią o mężu, który z początku szukał swego oddziału, potem walczył w cudzym, potem wychodził z okrążenia, potem znalazł się w drugim, trafił do niewoli, uciekł i ostatecznie przyszedł do niej. Treść tej historii była znana Szmielowowi z innych podobnych opowiadań i własnego doświadczenia człowieka, który z racji służby dwukrotnie tam i z powrotem przecinał linię frontu. Ale tragiczny sens tego, o czym mówiła siedząca przed nim młoda kobieta, budził oddźwięk w jego duszy, gdyż zdążył zobaczyć na tyłach wroga rzeczy znacznie gorsze od tych, jakie ona usłyszała od męża. Z własnych przeżyć pamiętał parę niezwykle ciężkich chwil, kiedy tylko opanowanie i doświadczenie nie pozwoliły mu powziąć błędnej decyzji. Zdaniem Szmielowa sytuacja, w której znalazł się mąż tej kobiety, była rzeczywiście trudna i za to, że pod koniec postąpił nie najlepiej, nie można go było potępiać tak, jakby tu nikt inny nie zawinił prócz niego. Ale kiedy Masza, opowiadając o rzeczach najgorszych, o tym, jak Sińcow znalazł się w Moskwie, patrzyła na Szmielowa wyczekującym wzrokiem i spodziewała się — co dobrze rozumiał — potwierdzenia, że ostatecznie wszystko dobrze się ułoży, nie mógłby za to ręczyć z ręką na sercu. Jeżeli jej mąż trafi nie na sztywniaków, lecz na ludzi, to po prostu wyślą go na front i jeszcze tam powojuje. Ale jeżeli trafi na drobiazgowego pedanta, to na dwoje babka wróżyła. Z takim nigdy nie wiadomo, czym się sprawa skończy.
Masza mówiła, patrzyła na Szmielowa i czuła dziwną sprzeczność między tym potwierdzającym 323
„tak, tak", którym od czasu do czasu reagował na jej słowa, a wyrazem niezadowolenia na twarzy, który miał przy tym.
I kiedy doszła do końca, a komendant spytał: „Czy to wszystko?", ona zaś odrzekła, że tak, po czym on krótko powiedział. „No cóż, jesteście wolni. Dobrze"
— poczuła, że wcale nie jest dobrze. Komendant, tak samo jak ona, chce, żeby wszystko było dobrze, ale nie wie, czy tak będzie.
Masza już ruszyła ku drzwiom, kiedy Szmielow ją powstrzymał.
— Posłuchajcie — powiedział zdecydowawszy się nagle na to, o czym myślał przez cały czas. — Tego, co opowiedzieliście mi o mężu, możecie nikomu więcej nie opowiadać. Mówię to wam oficjalnie. Dość, że ja wiem o tym i biorę to pod uwagę, a prócz mnie nikt inny nie musi o tym wiedzieć. Zrozumieliście?
Masza nie bardzo zdawała sobie sprawę, dlaczego tak powiedział, ale odczuła ulgę, że nie będzie musiała jeszcze raz tego powtarzać.
— Zrozumiałam — potwierdziła.
— O godzinie siedemnastej zjawcie się u mnie razem z instruktorem waszej grupy. Idźcie! Masza wyszła. Przez drzwi zajrzał adiutant.
— Poczekajcie! — powstrzymał go. Był zdenerwowany i chciał parę minut pobyć w samotności. Prawie nie znający lęku, kiedy miał odpowiadać tylko za siebie, Szmielow niezbyt lubił odpowiadać za innych. W ciągu tych paru chwil przeleciał mu przez głowę szereg koncepcji. Rozważał, czy odwołać w związku z tym, co usłyszał, wysłanie Artiemiewej na zaplecze niemieckie, czy nie odwoływać?
Osobiście miał do niej zaufanie i nie widział powodu do odwoływania lotu. Ale można było go odwołać, gdyby inni ludzie w szkole mieli odmienne zdanie na ten temat.
A co będzie z nią? pomyślał. Ona może się dowiedzieć lub odgadnąć, że zamierzano ją wyprawić i nie wyprawiono. I będzie to dla niej tragedią. Nawet jeżeli się nie dowie, że dziś miała być wyprawiona, to będzie czekać z dnia na dzień, a tymczasem odlot nie nastąpi. Wówczas dojdzie do wniosku, że jej 324 nie ufają. A to jest rzecz najgorsza dla pracownika
wywiadu. Taki wstrząs może go uczynić na zawsze niezdolnym do tego zawodu.
Ale jeżeli Szmielow podzieli się treścią opowiadania Artiemiewej z komisarzem szkoły (tym samym, do którego Masza wolała trafić zamiast do Szmielowa), to ten może nawet niezły człowiek ale niesłychany formalista, na pewno zaproponuje wstrzymanie odlotu Artiemiewej i zrobi to tak, że Szmielowowi nie będzie wypadało nalegać. Jeżeli zaś nic nie powie komisarzowi, natomiast wygada się Artiemiewa, to Szmielow znajdzie się w trudnej sytuacji, gdyż nie tylko nie przypisywał większego znaczenia swojej rozmowie ze słuchaczką, lecz nawet nikogo o tej rozmowie nie powiadomił.
Niemniej trzeba ją wysłać. Trzeba dla sprawy, dla niej samej — i nie ma żadnych powodów, by nie posyłać.
— Poślę! — rozzłościł się na siebie Szmielow. — Wezmę odpowiedzialność wyłącznie na siebie i poślę bez wszelkiej wstępnej gadaniny! Rezultatem podsumowania tych myśli było zatrzymanie Maszy w drzwiach. Teraz, kiedy już to zrobił, uśmiechnął się z zadowoleniem i natychmiast zakpił z siebie. Też mi bohaterski komendant szkoły! Zdecydował się na wielką rzecz — wysłać swego agenta, któremu wierzy, tam, dokąd uważał za wskazane! „Ech Szmielow, Szmielow! — przypomniał sobie wyrzut swego bezpośredniego przełożonego, który mu kiedyś dociął nad Chałchyn-gołem — order masz na piersi, pierś przestrzeloną, człek z ciebie wojskowy, a odwagi cywilnej nie masz za grosz!" Co do tego „grosza" zresztą i wtedy przełożony nie miał racji. Ale teraz, kiedy na piersi pułkownika Szmielowa widnieją już dwa „Czerwone Sztandary", kiedy ma za sobą mnóstwo przebytych niebezpieczeństw i kiedy Niemcy stoją pod Moskwą, czas by już było wykazać odwagę cywilną. Bo jeżeli nie teraz, to kiedy?
Chałchyn-goł! To już ironia losu — widzieć własnymi oczyma, jak starto tam na proszek Japończyków, a po upływie dwóch lat przeżyć to wszystko, co musiał przeżyć na tej wojnie. Udawać się do armii znajdujących się w okrążeniu, montować siatkę wywiadowczą w okupowanych miastach! Nawet w 325
najgorszym śnie nie mogłoby się przyśnić, że miasta te zdobędą Niemcy! A wielotysięczne kolumny naszych jeńców na drogach i rzędy spalonych czołgów — tych samych, które kiedyś decydowały o powodzeniu pod Bajan-Caganem. Serce krwawiło na taki widok!
Tak, teraz wiele spośród tego, co się działo pod Chałchyn-gołem, widział w zupełnie innym świetle. Nawet teraz nie uważał, że japoński żołnierz jest gorszy od niemieckiego. Jednakże wtedy mieliśmy podwójną, jeśli nie potrójną przewagę w sprzęcie bojowym. A co to znaczy, odczuliśmy teraz na własnej skórze! W ogóle pora spojrzeć prawdzie w oczy, pomyślał Szmielow, dawno już pora. Gdyby to uczynili po wojnie fińskiej i wyciągnęli właściwe wnioski, to może dziś wszystko wyglądałoby inaczej. Ale i teraz jeszcze nie jest za późno, wcale nie za późno i trzeba, koniecznie trzeba, spojrzeć prawdzie w oczy.
Zły na siebie, pomyślał, że u nich w szkole wciąż jeszcze nie mówią niezbędnej prawdy o sytuacji. I to komu? Ludziom, którzy jutro będą zrzuceni na zaplecze niemieckie i którzy zetkną się tam nie tylko z rzeczywistym stanem rzeczy, ale z wyolbrzymionymi pogłoskami o tej sytuacji, z propagandą, z oszczerstwem. Zetkną się znacznie mniej na to przygotowani niż ta kobieta, która przed chwilą wyszła z jego gabinetu. Trzeba to zmienić. Pracowników wywiadu trzeba informować inaczej — poważniej, szczerzej i odważniej. Szmielow skrzywił się myśląc, ile dużych i małych przeszkód będzie musiał przezwyciężyć na tej drodze. O ile łatwiej byłoby wyleczyć nogę, znowu przelecieć przez front i wykonać jeszcze jedno z tych ryzykownych zadań, do których przywykł i których na ogół się nie bał.
Samolot dawno przeciął linię frontu i według rachuby czasu zbliżał się do Smoleńska. Noc była wietrzna, samolotem rzucało: to wchodził w chmury, to wychodził z nich; w dole słała się jednolita czerń. Wszystko, nad czym lecieli — miasta i wsie — było zaciemnione i tylko parę razy przez boczną szybkę 326 Masza widziała, jak głęboko w dole migały kropki świateł. Jeden raz było ich dużo, cały łańcuszek. Z początku pomyślała, że to wieś, lecz po chwili zorientowała się, że są to jadące szosą niemieckie samochody. Smoleńszczyzna dla Niemców była już głęboko na zapleczu i nie maskowali tam reflektorów.
W czasie pierwszej godziny, póki lecieli do linii frontu i przecinali ją, Masza i jej dwoje towarzyszy podróży, chłopiec i dziewczyna, których miano zrzucić jeszcze dalej, pod Mińskiem, rozmawiali ze sobą, ale potem umilkli. Nikt nie chciał zdradzić się z tym, że się denerwuje. Usiedli wreszcie każde z osobna między zapełniającymi samolot skrzyniami z dynamitem i workami, w których były lekarstwa. Dziewczyna i chłopiec mieli zeskoczyć razem, we dwójkę. Masza leżała na worku z medykamentami i zazdrościła im. Razem to nie to samo, co zupełnie sama.
Była już północ. Zaledwie minęła doba od chwili, kiedy weszła do swego mieszkania i zobaczyła Sin-cowa. A ileż przeżyć przez ten czas! Zmrużyła powieki próbując skupić się na tym, co zaszło, co mówiła i co jej powiedziano w ciągu tej nie kończącej się doby. Spróbowała — i nie potrafiła. Wszystko gmatwało się i rozpadało. To przypominała sobie zaciętą twarz męża, kiedy mówił o Niemcach; to — jak pod dyktando instruktora, wbijała sobie w głowę ostatnie dane: ulicę, dom, hasło; to przed oczyma stawała zamyślona twarz pułkownika powtarzającego „tak, tak", to przypominała się barykada, której nie było rano na szosie, ale która już stała wieczorem, kiedy jechali ze szkoły na lotnisko. I promień latarki skierowany w jej twarz... Potem znowu przypomniała sobie pułkownika, jak wieczorem przed odlotem zapytał nagle, gdzie jest teraz jej brat, który był jego podwładnym nad Chałchyn-gołem? Powiedziała, że brat pozostał w Czycie. Pułkownik, przerzuciwszy obydwie kule do jednej ręki, drugą położył jej na ramieniu i cicho, by tylko ona słyszała, powiedział: „O męża bądźcie spokojni. Wszystko będzie w porządku! Słyszycie Uścisk jego dłoni był długi i, jak jej się wydało, znaczący. Co chciał jej dać do zrozumienia tym „wszystko będzie w porządku"? Czy po prostu
327
uspokajał, czy też już zasięgnął informacji i czegoś się dowiedział?
A komisarz szkoły także na pożegnanie potrząsnął jej rękę i powiedział tubalnym, ponurym głosem: „Pamiętaj, Artiemiewa, że wszyscy, co tu pozostali, zazdroszczą ci! Taka jest nasza młodzież! Nie szczędząc życia spieszy do walki, każdy się niecierpliwi". Chociaż komisarz zazwyczaj podobał się jej, jak również podobało jej się to, co mówił, ale w tej chwili ani on jej się nie podobał, ani jego słowa. Nie pasowały do tego, co się działo w jej duszy, chociaż rzeczywiście nie chciała tu zostać, gotowa była lecieć i nie miała zamiaru oszczędzać życia. Ale czuła to całkiem inaczej, niż on mówił. Teraz, kiedy już wiedziała, że są to ostatnie chwile-jej lotu, ogarnął ją po prostu strach. Tak, strach. Dotychczas uważała siebie za odważną z natury i nigdy nie przypuszczała, że może doznać takiego strachu na myśl o czarnej, nieznanej, lecącej pod nogami przestrzeni, w którą za parę minut zagłębi się skacząc z samolotu.
Dowódca, przekazawszy sterowanie drugiemu pilotowi, wyszedł z kabiny, zbliżył się do Maszy i powiedział, że za trzy minuty osiągną właściwy punkt. Masza wstała z podłogi. Lotnik sprawdził pasy spadochronu.
— Jak ci na imię? — spytał nagle głośno, pochylając się jej do ucha, jakby to było najważniejsze w tej ostatniej chwili.
Weronika — przypomniała sobie swe nowe imię, ale jakby żegnając się z przeszłością, odpowiedziała:
— Masza! •— i spojrzała w ledwo widoczną w ciemności twarz lotnika.
Lotnik podszedł do drzwi, szarpnął zasuwę, drzwi się rozwarły i strumień zimnego powietrza z siłą wdarł się do samolotu.
Masza zrobiła krok ku drzwiom. Lotnik powstrzymał ją i parę sekund trzymał rękę na jej ramieniu. W samolocie zabrzmiał dzwonek, to nawigator dawał sygnał z kabiny. Lotnik wciąż jeszcze trzymał rękę na ramieniu Maszy. Dzwonek zabrzmiał po raz drugi. Lotnik cofnął rękę.
— No już!
328 Masza podeszła do drzwi, omal nie upadła na wznak
pod naporem powietrza, schyliła się i postawiła krok w próżnię. Ostatni dźwięk, który usłyszała w samolocie, był to słaby, ledwo zaczęty i od razu urwany dźwięk trzeciego dzwonka.
ROZDZIAŁ 13
Kiedy Sińcow zbliżał się do komitetu dzielnicowego, na ulicy było chłodno i pusto. W okolicy Klasztoru Nowodziewiczego unosił się w niebo cienki słup dymu. Coś tam się jeszcze dopalało po nocnym bombardowaniu.
Na rogu Sadowej Sińcow potknął się — nastąpił na książkę telefoniczną. Leżała wprost na jezdni, na pół spalona i otwarta na literze „C". „Cytowicz A. W., Cytowicz E. F., Cytowicz I. A...." — przeczytał pochyliwszy się nad otwartą stroną, po czym odepchnął książkę i podniósł wzrok. W pobliskiej budce automatu telefonicznego brakowało szyb, jak również słuchawki, sterczał tylko kawałek sznura. Zimny wiatr pędził ulicami strzępy zwęglonych papierów. Koło sklepu spożywczego z jedną szybą wystawową pękniętą przez pół, a drugą całkiem rozbitą, dyżurował milicjant i dwóch cywilów z karabinami. Sińcow chciał do nich podejść, ale przypomniał sobie, że nie ma dokumentów i mogą go zatrzymać, wobec czego szybko ruszył dalej. Po pięciu minutach stanął koło staroświeckiego piętrowego pałacyku, ongi żółtego z białymi kolumnami, a dziś całkowicie zamalowanego szarozielonymi plamami maskującymi.
Sińcow pociągnął za zimną mosiężną klamkę i wszedł, zdążył jednak zauważyć, że przed komitetem stoi ciężarówka, a dwóch ludzi wnosi do niej worki opieczętowane lakiem.
W hallu koło drewnianej barierki stał milicjant z karabinem na ramieniu.
— Czego chcecie, obywatelu? — spytał.
— Mam pewną sprawę do załatwienia w komitecie dzielnicowym. 329
— A z kim chcecie się zobaczyć?
— Z Gołubiewem — Sińcow wymienił nazwisko sekretarza komitetu, który kiedyś wydawał mu legitymację partyjną, i ze strachem pomyślał, że sekretarz mógł się zmienić.
— Nie ma towarzysza Gołubiewa — odrzekł milicjant. — Jest w terenie.
— W takim razie z kimś innym — powiedział Sińcow. — Wszystko mi jedno z kim. Muszę porozmawiać.
— A czy macie legitymację partyjną?
— Nie... — po ciężkiej pauzie wydusił z siebie Sińcow. — Ale muszę porozmawiać, wywołajcie kogoś.
— Nie mogę, obywatelu powiedział milicjant — jestem na posterunku. Powiedzcie, w jakiej sprawie, to zatelefonuję z wewnętrznego aparatu.
W tym momencie trzasnęły drzwi wejściowe i po schodach wbiegł drobny, dziarski blondynek w bryczesach i zgrabnej bluzie z szerokim oficerskim pasem. Spod bluzy sterczał futerał pistoletu.
— A widzisz, Jewstigniejew, skończyliśmy ładowanie archiwum! A tyś mówił, że do jutra nie skończymy — krzyknął wesoło, mijając milicjanta i nie zwracając uwagi na Sincowa...
— To jest towarzysz Jołkin — wolno powiedział milicjant kiedy krzepki blondynek przebiegł obok nich — kierownik wydziału ewidencji partyjnej. Do niego się zwróćcie.
Usłyszawszy swoje nazwisko, blondynek zatrzymał się, odwrócił się i zawołał:
— Jołkin jestem! O co chodzi?
— Towarzyszu Jołkin — postępując krok ku niemu, z trudem powiedział Sińcow zachrypniętym głosem. — Nie mam przy sobie żadnego dokumentu, ale tu, w tym komitecie dzielnicowym otrzymałem i kartę kandydacką, i legitymację partyjną. Muszę z wami porozmawiać. I to pilnie! — dodał bojąc się, że ten żwawy jak kulka blondynek zaraz podskoczy na elastycznych nóżkach i potoczy się po korytarzu. Jołkin jednak nigdzie się nie potoczył, lecz sam postąpił krok ku Sincowowi. W pierwszej chwili wydawało mu się, że gdzieś już widział tego wymizerowanego człowieka. Potem zdecydował, że nie,
330 nie widział, ale to nie miało w ogóle znaczenia. W tych
dniach rzadko kto przychodził do komitetu bez poważnego powodu.
— No cóż, chodźmy do mnie, towarzyszu. Przepuśćcie go, Jewstigniejew!
Milicjant w milczeniu odsunął się i Sińcow poszedł za Jołkinem, szurając po korytarzu komitetu podartymi butami.
Pokój, do którego weszli, był niewielki, z zakratowanym oknem i kartoteką na ścianie. Prawie wszystkie szufladki były wysunięte i puste. W pokoju stały dwa biurka, rozkładane łóżko i leżanka z siennikiem. Na łóżku ktoś spał nakryty z głową czarnym, cywilnym płaszczem, a przy nim stał oparty o ścianę karabin.
Jołkin usiadł na leżance i wskazał Sincowowi krzesło:
— Siadajcie!
Przy bliższym obejrzeniu blondynek okazał się bynajmniej nie tak młody, a jego ruchliwa twarz wyglądała na zmęczoną. Gdy tylko usiadł, szybko wyjął papierosa, zgniótł go, włożył do ust, a potem spostrzegłszy się podał Sincowowi paczkę. Sińcow odmówił ruchem głowy. Od rana znowu straszliwie mu się chciało jeść i bał się, że jeżeli na czczo zapali, to zwymiotuje.
— Słucham was, towarzyszu.
Jołkin wstrząsnął ramionami i parę razy szybko zamknął i otworzył oczy, jak ktoś, kto od dawna już walczy z ogarniającą go sennością.
— Nazywam się Sińcow. Skończyłem Komunistyczny Instytut Dziennikarstwa i tu, w komitecie dzielnicowym, przyjęto mnie na kandydata, a potem na członka partii.
— To rozumiem — niecierpliwie przerwał Jołkin.
— Ale teraz po coście przyszli?
By móc wyjaśnić, po co przyszedł, Sińcow musiał koniecznie opowiedzieć, co się z nim przedtem stało.
— Wiem, że nie macie czasu — spojrzał Jołkinowi w oczy. — Ale wysłuchajcie mnie przez dziesięć minut. O ile, oczywiście, możecie.
— Dlaczegoż bym nie mógł — wzruszył ramionami Jołkin. — Mówcie, przyszliście do komitetu dzielnicowego, a nie gasić pożar. 331
Sincowowi zdawało się, że potrafi opowiedzieć to, co najważniejsze, w ciągu dziesięciu minut, ale mówił dwa razy dłużej. Gdyby przyszedł do komitetu wczoraj wieczorem lub w nocy, a nie o tej porannej godzinie, to wątpliwe, czy pomimo najszczerszych chęci Jołkin mógłby go wysłuchać do końca. Sińcow skończył, zamilkł i sięgnąwszy jednak do leżącej paczki papierosów chciwie zapalił. Jołkin w milczeniu patrzył na niego i doznawał sprzecznych uczuć.
Ten człowiek, o ile wierzyć jego słowom, wprawdzie będąc bezbronny i ranny, jednak poddał się do niewoli Niemcom, a chociaż potem uciekł, przeszedłszy przez front, nie pozostał na froncie, lecz przyszedł do Moskwy, do domu, czyli ogólnie biorąc dopuścił się dezercji. Jednocześnie jednak Jołkin chciał pomóc siedzącemu przed nim człowiekowi. Dlaczego? Przede wszystkim na pewno dzięki szczerości opowiadania, które zawierało zarówno rzeczy korzystne, jak i niekorzystne dla opowiadającego.
— A dokumentów nie mam żadnych. I nie ma kto potwierdzić tego, co mówię — powtórzył Sińcow to, od czego zaczął. — Wszystko, co stało się do pierwszego października, może potwierdzić kombrig Sierpilin. Wyprawiono go wtedy do szpitala w Moskwie. Ale czy jest tutaj, nie wiem. Poczynając od pierwszego października — nie mam świadków. Opowiadając, jak znalazł się w Moskwie, Sińcow wspomniał o Lusinie, ale po raz drugi wymieniać go i dla udowodnienia swej prawości chwytać się jak tonący brzytwy nazwiska tego drania było ponad jego siły.
— Nie mam! — twardo powtórzył, wstał i wepchnął niedopałek w stojącą na stole puszkę po konserwach.
— A jak teraz wasza głowa? — spytał nagle Jołkin, przypomniawszy sobie, że Sińcow opowiadał o szpitalu, i spojrzał na obandażowaną głowę Sincowa.
— Nic wielkiego, trochę swędzi, na pewno się goi. Jołkin zerwał się z leżanki i zaczął skakać tam i z powrotem po pokoju na krótkich, sprężystych nóżkach.
— Oczywiście — zaczął — to dobrze, żeście przyszli 332 do komitetu dzielnicowego. Ale co się stało z waszą
legitymacją? — Jołkin gniewnie i ze zdziwieniem u-niósł. ramiona i jeszcze ze dwa razy przemierzył pokój. — Nie przywrócą wam praw członka partii
— powiedział zdecydowanie i stanął naprzeciwko Sincowa.
— Nie o tym na razie myślę, towarzyszu Jołkin — powiedział Sińcow. — Wiem, co znaczy zostać bez legitymacji. Powiedzcie mi tylko, dokąd mam teraz pójść, gdzie opowiedzieć, co się ze mną stało, i kogo poprosić, aby wysłano mnie na front jako szeregowca. Czy komitet może mi pomóc w tej sprawie? Jołkin wzruszył ramionami. Sam jeszcze nie wiedział, jak można pomóc temu człowiekowi, który tak czy owak, ale stracił legitymację, a potem był w niewoli u Niemców. Człowiek ten przyszedł jednak nie byle gdzie, lecz do komitetu dzielnicowego, stał nie przed kimś tam, lecz przed nim, Jołkinem.
— Może towarzysz Gołubiew po powrocie zdoła mi pomóc? — spytał Sińcow stropiony milczeniem Joł-kina.
Jołkin machnął ręką.
— Gołubiew... Sam go całą dobę nie widziałem. Wiecie, jak jest teraz rozrywany? Nawet ja już pięć nocy nie kładłem się spać, a cóż dopiero Gołubiew!... — Jołkin po raz drugi machnął ręką i zmarszczywszy czoło powiedział, że chyba najlepiej będzie pójść do rejonowego komisariatu wojskowego. Bo któż inny może wysłać człowieka na front? Komisariat wojskowy? Jołkin ujął słuchawkę telefonu.
— Chcę mówić z Jufieriewem. Tu Jołkin z komitetu dzielnicowego. A gdzie jest teraz? Ściślej nie możecie określić? Dobra! Jeszcze raz zadzwonię. Nie ma komisarza wojskowego — powiedział odkładając słuchawkę. — Podobno jest teraz przy budowie barykad koło mostu Krymskiego. Ma stopień majora. Nazywa się Jufieriew. Idźcie, poszukajcie go tam i opowiedzcie mu o wszystkim. Możecie powołać się na mnie, że ja was posłałem. Zna mnie osobiście. Jołkin zapalił się do tej myśli, rozwiązującej jednym machnięciem wszystkie komplikacje.
— No, a jeżeli go nie znajdziecie, to przyjdźcie jeszcze raz i wywołajcie mnie przez milicjanta. A ja ze swej strony zadzwonię potem dla pewności do Ju-fieriewa. Więc zrób tak —, po raz pierwszy w tej 333
334
rozmowie Jołkin przeszedł na „ty". Sińcow westchnął i włożył czapkę. Jakoś nie spodziewał się niczego dobrego od nie znanego mu Ju-fieriewa i nie chciało mu się opuszczać gmachu komitetu.
— Poszukaj go tam właśnie, koło Krymskiego — tłumaczył tymczasem Jołkin. — Po prawej i lewej stronie budują barykady, jak również na Mietrostrojewskiej i na Sadowej...
I nagle wśród tych wyjaśnień błysnęła mu nowa myśl: A jeżeli ten człowiek wyjdzie teraz z komitetu i nie pójdzie do żadnego Jufieriewa, tylko zniknie?... Przecież był w niewoli niemieckiej... i w ogóle nie wiadomo, co w takiej sytuacji, jaka obecnie jest w Moskwie, może zrobić.
Chociaż myśl ta przeczyła wszystkiemu, co przedtem sądził, zawahał się. Bardzo chciałby, by ktoś potwierdził, że słusznie postępuje, zaufawszy temu człowiekowi.
— Albo wiecie co, zaczekajcie... — znowu przechodząc na „wy" zatrzymał Sincowa. — Poczekajcie, usiądźcie.
Sińcow posłusznie usiadł.
— Posłuchaj, Malinin! — krzyknął Jołkin.
— No co? — rozległ się głuchy głos.
Postać na pryczy poruszyła się, palto zsunęło się na podłogę, ukazując mężczyznę leżącego z otwartymi oczyma i splecionymi pod głową rękami.
— Posłuchaj, Malinin, tu taka sprawa... — trzeba się naradzić — Jołkin usiadł na swojej leżance. — Powtórzcie mu pokrótce — zwrócił się do Sincowa.
— A po co ma powtarzać? — odrzekł mężczyzna, którego nazywano Malininem. — Słyszałem wszystko, nie śpię.
— A odkąd nie śpisz? — spytał szybko Jołkin.
— Wcale nie spałem. Narzuciłem nawet palto na głowę i nie mogłem zasnąć.
Malinin miał głos ponury, niski, dobywający się jakby z pustej beczki. Urywał słowa, jakby się złościł, że zmuszają go do otwierania ust. Szara, zmęczona twarz, duża, ciężka, o grubych, ostrych rysach kryła w sobie swoisty, ponury urok. Nad wysokim czołem z początkami łysiny kędzierzawiły się popielate, przyprószone siwizną włosy, a duże, władcze usta gniewnie się zaciskały. Nieżyczliwie wpatrzył się w Sincowa i milczał.
— Więc skoro słyszałeś, to co poradzisz? — spytał Jołkin.
— Nakarm tego człowieka — tak samo ponuro powiedział Malinin. — Chleb leży na parapecie, puszka z rybami również, a nóż tu. — po raz pierwszy przez cały czas poruszył się, wyciągnął spod głowy mocną rękę, wydostał z kieszeni spodni składany nóż i podał Sincowowi. — Weźcie... — i znowu założył rękę pod głowę.
— A rzeczywiście, przecież jesteście głodni! — spostrzegł się Jołkin.
Podskoczył do parapetu, wziął stamtąd pół bochenka chleba, puszkę konserw rybnych i postawił wszystko na biurku przed Sincowem. Sińcow otworzył nóż, chciał nim otworzyć konserwy, ale pohamował się, odciął tylko duży kęs chleba i zaczął go żuć starając się robić to jak najwolniej. Malinin przyglądał mu się chwilę, potem sięgnął do stołu, sam wziął nóż, zamknął ostrze, otworzył z drugiego końca nóż do otwierania konserw, nad-ciął i odgiął pokrywę, postawił puszkę na stole, znowu zamknął nóż do otwierania konserw, otworzył duże ostrze, którym Sińcow krajał chleb, i splótłszy ręce pod głową, przybrał dawną pozę.
— Posłuchaj, Jołkin — powiedział przyglądając się spod oka jeszcze ze dwie—trzy minuty, jak Sińcow się pożywia. — Dałbyś mu herbaty.
— A gdzież ta herbata?
— No, chociażby wrzątku. Ciotka Tania na pewno ma w kotle. Albo ja wstanę, skoro się lenisz.
— Dobra, leż! — Jołkin wziął z parapetu aluminiowy kubek i wyszedł.
- No co, zabiłeś paru Niemców? — spytał Malinin po wyjściu Jołkina, dając tym dowód, iż rzeczywiście słyszał wszystko, co się mówiło. — Sam to widziałeś, czy tylko przypuszczasz?
— Widziałem.
— Jedz, nie przerywaj sobie! — powiedział, gdyż Sińcow odłożył chleb. Potem zamknął oczy, co pewno miało oznaczać, że o nic więcej nie zapyta. Jołkin wrócił i postawił przed Sincowem kwaterkę
z wrzątkiem. Sińcow zjadł trzy kawałki chleba, 335
potem spróbował powstrzymać się od nie wyjadania do reszty konserw, ale nie wytrzymał. Zjadł wszystko i zapił wrzątkiem, parząc sobie gardło. —; Dziękuję, już pójdę — powiedział wstając.
— Więc co radzisz, Malinin? — spytał Jołkin.
— A co tu jest do radzenia? — nie otwierając oczu odezwał się Malinin. — Jużeś mu doradził. Teraz trzeba wykonać.
— Do widzenia! — powiedział Sińcow.
— Wszystkiego najlepszego! — Malinin na chwilę uchylił powieki i znowu je zamknął.
Jołkin wyszedł razem z Sincowem.
— Jeżeli ten towarzysz jeszcze raz tu przyjdzie — zwrócił się do milicjanta — to mnie wywołaj. A więc, Jufieriew! — powtórzył, po czym Sińcow wyszedł z lokalu komitetu na ulicę.
Teraz nie była już ta wczesna godzina przedświtu, kiedy pustka w mieście wydaje się naturalna. Teraz pustka zwracała uwagę. Koło rozbitej szyby wystawowej na rogu Zubowskiej po dawnemu przechadzał się milicjant, ale cywile z karabinami już odeszli. Sadową jechały ciężarówki. Jedna ze zgrzytem przeleciała tuż koło chodnika, którym szedł Sińcow. Była załadowana drutem i szynami, które zwisały z nadwozia i szorowały po asfalcie. Koło przystanku autobusu stała nieduża kolejka ludzi z walizkami; stracili już chyba nadzieję, że się go doczekają. Inni z walizkami i tłumokami szli pieszo, ale dziś było ich całkiem niewiele. Bez porównania mniej niż ubiegłego dnia. Dziś Moskwa robiła wrażenie mniej strwożonej i bardziej gotowej do oporu. Tak, jeśli do tego dojdzie, będą walczyć o nią nawet tu, w obrębie miasta, pomyślał Sińcow. Dlatego też budują barykady. Czyż nie dadzą mi karabinu? Czyż jestem taki, że nie można mi nawet pozwolić walczyć z karabinem na tych barykadach? Nie, to niemożliwe!
W komitecie dzielnicowym potraktowano go po prostu, bez szczególnego współczucia, ale i bez nieufności, co trochę go uspokoiło. A jeszcze bardziej uspokoiło go to, że komitet w ogóle istniał, że sekretarzem jego był ten sam Gołubiew, że milicjant stał przy barierze, że archiwum wywożono gdzieś 336 w pewne miejsce, telefon dzwonił i łączył, i okazało
się nawet, że u ciotki Tani w kotłach był wrzątek.
Obok tej podnieconej, niespokojnej Moskwy, którą widział wczoraj, była też inna Moskwa, Moskwa komitetów dzielnicowych, po dawnemu spokojna, rzeczowa, nie przerażona. Świat nie kończył się na administratorze domu, co mu wczoraj cisnął kółko z kluczami. Nawet wczoraj głupio było bodaj przez chwilę myśleć inaczej.
Po dwudziestu minutach podszedł do mostu Krymskiego, w pobliżu którego rzeczywiście wznoszono barykady po jednej stronie na ulicy Mietrostrojewskiej, a po drugiej na Sadowej. Z tej samej ciężarówki, która niedawno, mijając Sincowa, szorowała drutami po asfalcie, wyładowywano teraz szyny i drut. Z innych ciężarówek zrzucano na ziemię worki z piaskiem. W uliczce, biegnącej na stację metra, pracowało kilkudziesięciu ludzi — wykopywali z jezdni brukowce. Widocznie zabrali się do tego dzieła jeszcze w nocy. Brukowców leżały całe góry, część Mietrostrojewskiej była już nimi przegrodzona. Między dwoma rzędami wbitych w ziemię pali ułożono worki z piaskiem, a przed nimi jak kły sterczały na ukos szyny i żelazne belki. Belki i szyny zdejmowano także z innych ciężarówek i na miejscu cięto na kawałki — opodal rozległ się syk aparatu spawalniczego.
Przy barykadzie wydawał rozkazy niemłody lejtnant rezerwy z toporkami saperskimi na patkach płaszcza.
— Towarzyszu lejtnancie — spytał Sińcow podchodząc do niego — czy nie widzieliście majora Jufieriewa?
— Owszem, był tu, przyprowadził mi ludzi i odjechał. Obiecał wrócić — nie patrząc na Sincowa odrzekł lejtnant. Potem podniósł głowę i spytał: — A wy skąd jesteście i czego chcecie?
— Skierowano mnie tu z komitetu dzielnicowego...
— A wy? — saper zwrócił się do innych ludzi, którzy prawie jednocześnie do niego podeszli.
Były to dwie kobiety, chudy młodzieniec z długą szyją i w okularach oraz dwóch szczupłych starszych, jakoś dziwnie podobnych do siebie mężczyzn w jednakowych prawie starych kapeluszach z 337
obwisłymi rondami.
— Nas także skierował komitet dzielnicowy, bo któż by inny — odpowiedziała jedna z kobiet.
— W takim razie noście szyny i dwuteówki do aparatu spawalniczego. A pocięte zabierajcie z powrotem i układajcie po tamtej stronie w odstępach, tam gdzie będziemy je zakopywać.
Saper szybkim krokiem przeciął jezdnię, pokazując, gdzie należy kłaść pocięte dwuteówki i szyny.
— Chodźmy — zwrócił się do Sincowa młodzieniec
o długiej szyi i w okularach. — Będziemy nosili. Sińcow w milczeniu pochylił się, podważył rękami szynę i unosząc ją razem z innymi, z przyjemnością poczuł, że pomimo zmęczenia ma prawie taką samą siłę w rękach jak dawniej. Z początku nosili szyny na ramionach, potem zrobili haki z drutu i zaczęli je nosić, przekładając haki przez otwory w szynach, jak to zwykle robią robotnicy kolejowi.
Ludzi gromadziło się coraz więcej. Podczas gdy jedni nosili pocięte i nie pocięte szyny i belki, inni dłubali w jezdni, rozrywali ją żelaznymi łomami, a po przeciwnej stronie Sadowej nawet huczał młot pneumatyczny. Szyny i belki ciął aparatem spawalniczym barczysty chłopiec w kombinezonie i waciaku i dopiero po godzinie pracy, kiedy domniemany chłopak zdjął maskę ochronną, okazało się, że to kędzierzawa, rezolutna kobieta o krótkim, zadartym nosie.
— Prędzej, prędzej! Noście, staruszkowie, bo przez was staje mi cała robota! — krzyknęła do Sincowa
i niosących z nim belkę dwóch podobnych do siebie ludzi w kapeluszach ze zwisającym rondem, którzy jak już zdążyli mu opowiedzieć, byli bibliografami. Staroświecki gmach urzędu, w którym pracowali, niedaleko stąd na Sadowej, rozwaliła bomba; parę razy podczas pracy zaczynali o tym mówić i w żaden sposób nie mogli się uspokoić.
— Wstyd mi jakoś — cichym, łagodnym głosem poskarżył się młodzian w okularach. — Niewątpliwie byłbym na froncie, i będę tam, ale dopiero od tygodnia opuściłem szpital. Miałem ropne zapalenie wyrostka robaczkowego, który mi wycięto. Po prostu głupio w takich czasach mieć wyrostek robaczkowy.
338 Co o tym sądzicie? — i niosąc belkę wpatrzył
się w Sincowa krótkowzrocznymi, nieśmiałymi oczami.
Sińcow uspokoił go, że wyrostek robaczkowy to taka rzecz, której trudno kazać, kiedy ma być w stanie zapalnym, a kiedy nie.
— Lepiej nie noście ciężarów, bo jeszcze szwy wam popękają.
— O, co to, to nie! — gniewnie powiedział chory młodzieniec, jakby jego szwy nie miały prawa do takich wybryków.
Jeszcze godzinę lub półtorej nosili belki i szyny, a potem przyłączyli się do tych, którzy kopali doły w jezdni.
— Twarda ta ziemia moskiewska — zażartował ktoś.
— Szkoda, że Niemiec nie wie, ileśmy tu dla niego rowów nakopali. Bo gdyby się dowiedział, to od razu by się cofnął.
Żartu tego wprawdzie nie potępiono, ale i nie aprobowano. Wszyscy traktowali swoją pracę poważnie i chociaż nikt nie mówił o tym głośno, rozumieli, że może tylko na wszelki wypadek, ale jednak stawiają zapory przeciwko niemieckiem czołgom nie gdzieś tam, lecz na Sadowej naprzeciwko mostu Krymskiego.
Potem cała kolumna ciężarówek przywiozła kozły omotane drutem kolczastym i żelazne jeże pośpiesznie spawane z dwuteowych belek.
— Spawają je w „Sierpie i Młocie" — powiedziała jedna z kobiet pracujących obok Sincowa. — Mąż mi wczoraj opowiadał. Pracują dzień i noc i spawają ich tysiące.
Sińcow pracował z zapałem, zapominając przy tym o własnej przyszłości. Co będzie, to będzie! — myślał podnosząc ochoczo kolejną belkę. Nie chciał już porzucać tej pracy, szukać gdzieś nie znanego mu Jufieriewa, tym bardziej że według słów lejtnanta wojskowy komisarz rejonowy sam obiecał tu wrócić.
W południe do pracujących podeszła kobieta w waciaku i w wełnianej szarej chustce, wykrzykując:
— Pierwsza partia, która pracuje tu od nocy, niech idzie na obiad do Domu Dziecka! Tylko ci, co od nocy. Kto zaczął później, niech ma sumienie 339
i zaczeka. Pierwsza partia, chodźcie ze mną do Domu Dziecka, chodźcie!
Sińcow nie poszedł z pierwszą partią. Dopiero z drugą znalazł się w parterowym domku, ukrytym na wewnętrznym dziedzińcu dużej kamienicy. Dom Dziecka został dawno ewakuowany, a na jego miejscu urządzono punkt dożywiania, gdzie jednocześnie mogli się ogrzać pracujący przy budowie umocnień. Krzeseł nie było, gdyż Dom Dziecka miał tylko meble dziecięce; stoły również były niskie, dziecięce, tak że albo trzeba było kucać przy tych stołach, albo siadać na nich i siorbać zupę z miski opierając się o ścianę. Prócz zupy nic nie było. Jeżeli kto z domu nie zabrał chleba, to bardziej przezorni dzielili się z nim. Ale zupa była dobra, tłusta, na mięsnych konserwach, z pęczakiem. Sińcow przypomniał sobie postój tam, w niewoli, na szosie w izbie położniczej i pomyślał o Niemcach, o tym, że nie wolno, niepodobna oddać im Moskwy. — Komu dolewka? Komu dolewka? — stukając warząchwią po ceracie stołu, gdzie wydawano zupę, wykrzykiwała kobieta w waciaku i chustce. Pozostała w tym samym, w czym wychodziła, włożyła tylko na waciak duży, brudny fartuch. — Komu dolewka? Bo przyjdzie trzecia kolejka i wszystko zje.
Sińcow poprosił o dolewkę i im więcej jadł, tym bardziej czuł się głodny. Jak widać, ostatecznie przychodził do siebie.
Po obiedzie pracowali aż do samego zmierzchu. Mrok zapadł jednocześnie z alarmem lotniczym. W pobliżu znajdowało się metro i Sińcow wraz z innymi zszedł na dół.
W metrze było ciepło i wilgotno. Kobiety z dziećmi, które tu przyszły wcześniej, urządzały się po domowemu: z materacami, kołdrami, poduszkami, buteleczkami z mlekiem. Dzieci zdążyły się przyzwyczaić do nowych warunków i beztrosko zasypiały na swych materacykach i kołderkach. Sińcow znalazł wolne miejsce, przytulił się do ściany, objął długimi rękami długie nogi i oparł twarz o kolana. Ciepło i wilgoć wywołały senność, nie bronił się przed tym. Dziś spędził dzień tak, jak 340 przywykł: zajęty sprawą ogólną, razem z innymi.
A teraz, kiedy skończy się alarm, wyjdę i jednak poszukam tego Jufieriewa, pomyślał zasypiając.
— Posuńcie się troszkę — usłyszał kobiecy głos. — Chcę dziecko położyć.
Posunął się nie otwierając oczu i usłyszał, jak obok niego położono słodko sapiącego dzieciaka.
— Wczoraj dziewiąty taran był nad Moskwą — powiedział męski głos.
— Na to trzeba odwagi, żeby samemu samolotem uderzyć w samolot!
— To już rzeczywiście życie za życie — dodał trzeci głos. A kobiecy głos, młody, entuzjastyczny, przerwał:
— A ja chyba już wszystko oddałabym takim ludziom!
— Oddać możesz, ale oni nie mają czasu brać — zażartował ktoś.
Dokoła zaczęto mówić o taranach. Temat ten pasjonował wszystkich.
— Niemcy mniej bezczelnie zaczęli latać — powiedział głośny bas i od razu parę głosów przyznało mu rację.
— Słusznie, słusznie, mniej. To po tych taranach. Boją się taranów...
Myśli Sincowa, i tak już półsenne, ostatecznie się splątały. Wydało mu się, że dokądś leci. Z tym poczuciem lotu zasnął, ostatnim wysiłkiem uniósłszy głowę z kolan i opierając ją o ścianę. Obudziło go delikatne dotknięcie w ramię.
— Towarzyszu! Słuchajcie, towarzyszu! Otworzył oczy. Metro było prawie puste, tylko tu i ówdzie widniały samotne postacie. Młoda kobieta, zwinąwszy materacyk, obwiązywała go sznurkiem. Obok niej stał pięcioletni malec w czapce z nausznikami.
— To ja was szturchałam, przepraszam — powiedziała kobieta. — Ale spaliście tak długo od wczoraj, że pomyślałam, czy nie prześpicie roboty?
— Tak, tak — zerwał się Sińcow. — A która godzina?
— Już siódma — powiedziała kobieta.
— Siódma?
Spojrzał na nią ze zdziwieniem i dopiero teraz zrozumiał, że nie budząc się przespał całą noc;
341
342
Minęła doba i Sińcow znowu stał przed tym samym gmachem komitetu dzielnicowego. Co prawda gmach nie wyglądał już tak samo — z połowy okien wyleciały szyby, zabito je dyktą pomalowaną na kolor ścian. Trzypiętrowy budynek nieco w bok od komitetu był ścięty jak nożem.
Sińcow przyszedł tu prosto z metra dlatego, że go tu ciągnęło, i dlatego, że miał powody ku temu. Joł-kin kazał mu wstąpić jeszcze raz, jeżeli nie znajdzie Jufieriewa. Wczoraj Jufieriewa nie znalazł, więc przyszedł. Otworzył drzwi do hallu. Milicjant siedział na dawnym miejscu, ale miał zabandażowany policzek i oko. Zapewne pokaleczyły go szyby — pomyślał Sińcow.
— Chciałbym wywołać towarzysza Jołkina — poprosił milicjanta. — Powiedział, że można go wywołać.
— Nie ma go. Ranny. Jest w szpitalu na opatrunku...
— A kiedy wróci? Milicjant wzruszył ramionami.
Sińcow stał przed nim nie wiedząc, co ma robić. Był dobrej myśli: zobaczy się z Jołkinem, a ten na pewno telefonował już, jak obiecał, do Jufieriewa; pójdzie stąd prosto do komisarza wojskowego i tak czy owak los jego będzie rozstrzygnięty. A teraz znowu złożyło się inaczej.
Co robić? Czekać tu na Jołkina? Iść szukać Jufieriewa? A może wrócić do pracy na placu Krymskim? Minutę stał niezdecydowany, patrząc w podłogę zasypaną drobno potłuczonym szkłem, a gdy podniósł głowę, zobaczył kolegę Jołkina, Malinina. Malinin szedł korytarzem, duży, ponury, patrząc przed siebie w jeden punkt. Niósł w ręku aluminiową kwartę, której ucho owinął chustką. Zdawało się, że idzie na nikogo nie patrząc, ale mijając Sincowa, nagle tak się do niego zwrócił, jakby już z daleka go widział.
— Znowu jesteś?! — spytał warczącym, zachrypniętym basem. — Nie znalazłeś Jufieriewa? Sińcow w milczeniu przecząco pokręcił głową.
— Do Jołkina przyszedłeś? Nie ma Jołkina — ciągnął z takim wyrazem twarzy, jakby sprawiło mu przyjemność powiadomienie Sincowa, że nie ma Jołkina.
— Nie wiecie przypadkiem — spytał Sińcow— czy rozmawiał o mnie z komisarzem wojskowym?
— Wcale nie rozmawiał, zapomniał... — jak o rzeczy samo przez się zrozumiałej powiedział Malinin i całkiem niespodziewanie kiwnął głową w stronę milicjanta: — Przepuść go do mnie. Chodźmy!
Weszli do tego samego pokoju, w którym byli wczoraj. Pierwszy wszedł Malinin z kwaterką wrzątku w-ręku, a za nim Sińcow, dziwiąc się w duchu, dlaczego ten ponury człowiek zabrał go ze sobą.
— Siadaj! — Malinin wskazał Sincowowi leżankę i postawiwszy kwaterkę na parapecie, usiadł na krześle.
Jego prycza była już po żołniersku, bez jednej fałdki zasłana i dlatego na niej nie usiadł.
— Poważnie ranny? — spytał Sińcow.
— W szyję go drasnęło, zagoi się do wesela — odrzekł Malinin.
— Odłamek czy szkło?
— Finka — i zobaczywszy zdziwiony wzrok Sincowa dodał mrukliwie: — Czemu się dziwisz? Myślisz, że w Moskwie finki nie są teraz w robocie? Chuliganeria także nie śpi i swoją robotę robi. A Jołkin oczywiście musiał tam wpakować nos — ni to z pochwałą, ni to z potępieniem opowiadał Malinin. — Jechał nocą, zobaczył, że grabią sklep, złapał za nagan: „Ręce do góry!" I tu któryś ciachnął go finką. Dobrze, że nie był sam. Położyli chuliganów na miejscu.
Teraz można było wywnioskować, że Malinin pochwala postępek Jołkina, a mówi niezadowolonym tonem po prostu z nawyku.
— A dlaczego się dziwisz? — znowu spytał. — W takich czasach, zgodnie z prawem natury, całe śmiecie wypływają na powierzchnię. Patrzysz i myślisz: czyżby wszystko dokoła było śmieciem i gałgaństwem? Nie, nieprawda!
Widocznie przypomniał sobie coś, co go bardzo zdenerwowało, i nie mógł się powstrzymać:
— I pluskwy starego reżimu trzymają się bliżej szpar, żeby w razie czego wyleźć. Jednemu wczoraj własnoręcznie dałem w mordę. — Podniósł ciężką pięść i przyglądał się jej, jakby się dziwił. — Pytam,
343
gdzie moje opanowanie? Było opanowanie, ale nadszedł taki dzień, że go nie starczyło... Więc nie znalazłeś komisarza wojskowego? — przerwał sobie.
— Nie. — Sińcow opowiedział, jak wczoraj pracował przy budowie barykad koło mostu Krymskiego, a noc spędził w metrze.
— A Jołkin wczoraj wątpił, czy wrócisz — uśmiechnął się Malinin. — Obawiał się, że uciekniesz,
— Dokąd i po co?
— Właśnie, dokąd i po co? A ja cię pamiętam — Malinin nagle znowu sobie przerwał, co było stałą jego manierą. — Wtedy robiłem tę samą robotę, co teraz Jołkin, wypisywałem ci dokumenty, kiedy cię przyjmowano. Taką mam pamięć: nowo przyjętych widziałem ze trzy tysiące, sporo też widziałem usuniętych. Ale jeżeli się przyjrzę — co drugiego sobie przypomnę.
Sińcow był rad, że Malinin rzeczywiście pamięta, jak wstępował do partii i ze swej strony bezskutecznie spróbował go sobie przypomnieć.
— Nie wysilaj się — czytając w jego myślach powiedział Malinin. — To bez znaczenia, czy mnie zapamiętałeś. Ważne, że ja zapamiętałem. Więc jak ci się to wydarzyło, drogi towarzyszu? — pokiwał głową. Nie był skłonny pomniejszać nieszczęścia, jakie wydarzyło się Sincowowi. — Wczoraj ani źdźbła nie zełgałeś? Wszystko prawda?
— Prawda — potwierdził Sińcow. Cóż mógł jeszcze dodać, by tamtego przekonać.
Malinin patrzył na niego w milczeniu. W przeciwieństwie do wesołego Jołkina ten ponury mężczyzna, postarzały w wydziale ewidencji partyjnej, nie miał zapasowego zdania na wszelki wypadek. Miewał o ludziach tylko jedno zdanie — dobre lub złe. Albo im wierzył, albo nie wierzył. Jeżeli uwierzył, to całkowicie, jeżeli zaś choć trochę miał wątpliwości, to nie wierzył w ogóle. I teraz, gdy miał najmniejszą wątpliwość, czy opowieść Sincowa jest prawdziwa od a do zet, to nawet do głowy by mu nie przyszło to, na co gotów był się zdecydować. Wahał się tylko, czy ma prawo to zrobić. Mam! zdecydował wreszcie. Sam pójdę i będę przy nim. I Huberowi udowodnię... A jak nie udowodnię, 344 to wtedy zobaczymy.
— A więc tak — podjął po dłuższym milczeniu. — Został uformowany batalion komunistyczny. Są w nim nie tylko komuniści i komsomolcy, lecz również i aktyw bezpartyjny. Ja tam idę. Dziś w nocy przekonałem tych tutaj, i zwolniono mnie... W ciągu nocy skompletowano jeszcze kilka plutonów. Dowódców na razie nie ma, a w swoim plutonie ja jestem dowódcą. Więc zapiszę cię do siebie. Za godzinę pójdziemy do batalionu na Pluszczychę. Czy mam cię zapisać? — spytał wyjmując z kieszeni złożony na pół szkolny zeszycik.
— Po co pytacie?
Malinin podsunął się ze skrzypiącym krzesłem do biurka, wyjął z kieszeni bluzy okulary wcale nie pasujące do jego dużej, silnej twarzy, otworzył zeszyt i przesunął palcem po spisie nazwisk. W spisie było dwadzieścia sześć numerów. Umoczył pióro w kałamarzu, wpisał numer dwudziesty siódmy i wykaligrafował: SIŃCOW.
— Imię twoje i ojca?
— Iwan Pietrowicz.
„I.P." wpisał Malinin, przyłożył suszkę, włożył zeszyt z powrotem do kieszeni i dopiero wtedy powiedział: — Gdy się stawimy, zamelduję komisarzowi batalionu. Jak on tam zdecyduje, nie wiem... ale ja swoją opinię powiem.
Nie podkreślił tego zdania, chociaż miało dużą wagę. Szesnaście lat przesiedział przy biurku wydziału ewidencji i dopiero od dwóch lat, gdy mu się popsuł wzrok, został instruktorem. W komitecie dzielnicowym jego opinia miała dużą wagę, zwłaszcza w takiej sprawie, jak sprawdzanie kadr, zaufanie lub nieufność. Tym większa, oczywiście, była jego odpowiedzialność za tego siedzącego naprzeciwko człowieka i Malinin doskonale to rozumiał, chociaż tego nie akcentował.
Słowa Malinina, że jeszcze musi zameldować komisarzowi, Sińcow puścił mimo uszu. Był zbyt u-szczęśliwiony tym, że dziś jeszcze znajdzie się razem z Malininem w batalionie komunistycznym i może jutro pójdzie do walki.
— Nigdy w życiu wam tego nie zapomnę! — powiedział.
— A po co masz pamiętać? — mruknął Malinin jak 345
zwykle ponuro. — Gdybym ci znalazł miejscówkę do Kazania razem z bagażem, to warte byłoby zapamiętania — uśmiechnął się. — Wczoraj ze dwudziestu ludzi obiecywało, że mi tego do końca życia nie zapomni. A tobie zaledwie pomagam z powrotem znaleźć się na froncie. I tak byś się tam znalazł. Jedno licho, tylko bez zbytecznej mitręgi.
— Dobrze, milczę. Po prostu jestem rad, że mi uwierzyliście. Mogliście nie uwierzyć, ale uwierzyliście. To wszystko.
— Bo nie wszystkim można wierzyć — gniewnie warknął Malinin, zrozumiawszy po swojemu tę u-wagę jako skargę na nadmierną czujność. — Jak się wierzy wszystkim, to można samemu wpaść. Zresztą mniejsza z tym, że się samemu wpadnie, ale władzę radziecką można narazić! Chciałem się ogolić, ale się rozmyśliłem — znowu gwałtownie zmienił temat. — A ty, jeżeli chcesz, to się ogol. Tam masz na parapecie moją brzytwę i pędzel. Czasu starczy.
Namydliwszy się naprędce, Sińcow zaczął zdzierać brzytwą nieustępliwą, trzydniową szczecinę.
— Poszukaj tam ałunu, krwawisz jak wieprz! — Malinin spojrzał przez ramię na podrapaną twarz Sincowa.
Ale zanim zdążył wytłumaczyć, gdzie jest ałun, zastukano do drzwi. Malinin warknął nieżyczliwie:
— No! — drzwi skrzypnęły. Sińcow poniechał szukania ałunu i odwrócił się. W drzwiach stała wysoka, szczupła kobieta z plecakiem w ręku.
— Jak się masz, przyniosłam ci... — podeszła do Malinina.
Sińcow zorientował się, że przyszła żona Malinina, i starając się nie słuchać ich rozmowy, zaczął sprzątać po goleniu, ale poszczególne zdania wpadały mu w ucho.
— To dobre — odezwał się Malinin — a tego nie trzeba. Powiadam, że nie trzeba, to nie trzeba! — Dwie zmiany bielizny wystarczą.
— Weź, bo co mam z tym robić? — upierała się żona.
Malinin mruknął, że nie jest wielbłądem, a tragarzy nie ma do swojej dyspozycji. Potem Sińcow nie 346 dosłyszał paru zdań, po czym Malinin powiedział:
— Masz tu czterysta.
— Dlaczego wszystko mi oddajesz? A dla siebie?
— A po co mi teraz pieniądze? — odmruknął i zdaje się przeraził tym kobietę, gdyż zaczęła pochlipywać. Sińcow sprzątnął już wszystko nie wiedząc, co dalej robić, nadal siedział odwrócony plecami do małżeństwa Malininów. Na pewno teraz ściskają się na pożegnanie i jeżeli nawet coś do siebie mówią, to po cichu, pomyślał.
— Masz ,tu zmianę bielizny — nagle głośno powiedział Malinin za jego plecami i na kolana Sincowa spadła zmiana starej, pocerowanej, ale czystej bielizny. — Bo widzę, że nie masz nic na zapas. Żona za dużo przywlokła.
Sińcow odwrócił się i zobaczył, że Malininej już nie ma w pokoju. Tak cicho i niepostrzeżenie pożegnali się, że nawet nie słyszał, kiedy wyszła. Malinin wepchnął do plecaka przybory do golenia, włożył na granatowy półwojskowy garnitur stare czarne sukienne palto, na głowę czarną cyklistówkę i zarzucił na ramię stojący w kącie karabin.
— Idziemy!
Kiedy wyszli na ulicę, Malinin zatrzymał się na chodniku i podnosząc głowę, obejrzał gmach komitetu, jakby chcąc go dobrze zapamiętać przed rozłąką.
— Jak długo tu pracowaliście? — spytał Sińcow.
— W komitecie dzielnicowym od dwudziestego trzeciego, a w tym gmachu, odkąd przenieśliśmy się, od dwudziestego szóstego. Szyby były lustrzane — dodał niespodziewanie — jeszcze z carskich czasów. W ciągu jednej nocy, od jednej bomby wszystkie wyleciały. No i co było robić? Pozabijaliśmy dyktą jak w sklepiku...
Malinin wczoraj i przedwczoraj widział to samo, co Sińcow, ale dzięki stanowisku pracownika komitetu wiedział znacznie więcej, niż widział. Oczywiście wczoraj i przedwczoraj piana wrzała na powierzchni, ale i pod powierzchnią sytuacja rzeczywiście była groźna. Przeprowadzono na olbrzymią skalę ewakuację, i to w ostatnim okresie z takim szalonym pośpiechem, że mówiąc uczciwie, mogła z tego wyniknąć panika jeszcze większa, niż wynikła. Front został przełamany i od trzech dni jak w nienasyconą 347
gardziel pchano tam wszystko, co było pod ręką; mimo to sytuacja ciągle jeszcze była ciężka. Sekretarz komitetu dzielnicowego Gołubiew, do którego Malinin o piątej rano wpadł w wolnej chwili, by się pożegnać, spojrzał mu w oczy.
— Wczoraj, na gorąco, pozwoliłem ci wstąpić do batalionu, ale dziś żałuję. Przydałbyś mi się na miejscu.
— A tam? — spytał Malinin gotów postąpić tak, jak mu każą, ale w głębi duszy wcale nie życząc sobie, by sekretarz zmienił decyzję.
— Tam także będziesz potrzebny — powiedział Gołubiew. — Na pewno od razu rzucą was do walki. Byli tylko we dwóch w gabinecie, a pracowali już razem od ośmiu lat.
— Co tam dziś w Moskwie? — spytał Malinin patrząc Gołubiewowi prosto w oczy. — Tylko tak...
— przeciął powietrze ciężką dłonią pokazując, że albo ma gadać wszystko, albo nic. Gołubiew odrzekł szczerze:
— Przedwczoraj, według mnie, sytuacja nie była całkiem wyraźna. Dziś się trochę wyjaśnia. Wygląda na to, że w żadnym wypadku nie oddamy Moskwy; nie wiadomo tylko, czy nie trzeba będzie walczyć na przedmieściach, a może i na ulicach. To nie jest wykluczone.
W takim nastroju był sekretarz komitetu i Malinin nie miał powodu mu nie wierzyć. Znał go jako człowieka, który nie szafuje słowami i wszystko przemyśli.
Może naprawdę wypadnie bić się na ulicach, myślał idąc obok Sincowa przez Pluszczychę. A co to znaczy na ulicach? A właśnie to, że tu, na ulicy, na Pluszczysze. W tym domu Niemcy, a w tamtym my. Albo za mostem Krymskim Niemcy, my zaś po tej stronie, i nie wpuszczamy ich do śródmieścia. To właśnie znaczy, że będzie tak, jak w 1917 roku podczas walk ulicznych z junkrami, tylko jeszcze stokroć gorzej.
Szedł próbując przyzwyczaić się do tej myśli, ale jednak nie mieściło mu się to w głowie.
— Może od razu jutro pójdziemy na front — powiedział do Sincowa po długim milczeniu.
348 Sińcow skinął głową. Szedł i myślał o tym, czy w
batalionie znajdzie się dla niego karabin, czy też będą ich uzbrajać dopiero na froncie. Szkoła zawodowa, gdzie teraz znajdowały się koszary batalionu komunistycznego, stała w głębi podwórza za wysokim ogrodzeniem z cegieł. Przy ogrodzeniu zgromadziło się około dwudziestu cywilów.
— A oto i cały nasz pluton — powiedział Malinin.
— Z początku chcieliśmy się spotkać w komitecie dzielnicowym, ale potem tu wyznaczyliśmy zbiórkę. Bliżej akcji.
Zuchowato podciągnął na ramieniu karabin i podszedł do zebranych. Prawie wszyscy byli już niemłodzi, wielu w okularach. Niektórzy mieli plecaki, inni torby, dwóch — małe walizki, a jeden nawet starannie obwiązany sznurkiem koszyk. Trzech czy czterech miało dubeltówki, dwóch karabiny, a jeden wiszący u pasa na palcie nagan. Wszyscy byli przepasani i chociaż ubrani jak popadło, starali się tak dostosować strój, by im wygodniej było w marszu.
Gdy Malinin i Sińcow podeszli, żartowano tam z malutkiego siwego mężczyzny, który miał koszyk.
— Trofimow znowu wybrał się na ryby. Patrzaj, jak go żona zaopatrzyła! I prowiantu ma na dwa dni, i jasieczek. Wszystko jak należy!
— A gdzie są twoje wędki, Trofimycz? W domu zapomniałeś?
— A, Malinin! Malinin przyszedł! — powitało Malinina kilka głosów naraz.
Jak widać, wszyscy go znali.
— Przełożony przyszedł, więc trza się ustawiać — zauważył ktoś.
— A, gdzie Ikonnikow? — policzywszy wszystkich oczami, spytał Malinin. — Nie stawił się?
— Ikonnikow nie przyjdzie — odezwał się staruszek z koszykiem, zwany Trofimowem. — Wstępowałem po niego, ale tam straż ogniowa pracuje. Piwnicę odkopują... On także jest w piwnicy.
— A czy dają znać o sobie? — spytał Malinin.
— Na razie stukają, więc żyją.
Ktoś się uśmiechnął i zauważył niewesoło, że nie ma nic gorszego od tych piwnic. Lepiej umrzeć w mieszkaniu.
— Skoro Ikonnikow nie przyjdzie, to jesteśmy w 349
350
komplecie — powiedział Malinin. Ustawili się dwójkami, Malinin na przedzie, a Sińcow sam jeden w ostatnim rzędzie. Tak ustawieni doszli do obszernego dziedzińca szkoły mijając wartownika ubranego po cywilnemu. Przepuścił ich witając się też po cywilnemu z Malininem: — Witaj, Aleksy Denisycz!
— Witaj — odrzekł Malinin niezadowolony z takiego cywilnego powitania. Zostawił przybyłych z nim ludzi na dziedzińcu i wszedł do komisarza batalionu, by mu zameldować o przybyciu. Nie wracał długo, jakieś dwadzieścia minut. Wrócił bardziej ponury niż zwykle.
— Trofimow — powiedział do starego z koszykiem
— wyznaczam cię na mojego zastępcę podczas mojej nieobecności. Zawiadamiam: na dziś wyznaczone są ćwiczenia. W ciągu dnia powinni przybyć dowódcy kompanii. Na pluton otrzymamy dziś po piętnaście karabinów, a dalej zobaczymy. Ogólne ćwiczenia o dziesiątej, a na razie możecie ogrzać się w koszarach. Wyznaczono nam pokój dziewiętnasty, drugi po prawej ręce. A ty, Sińcow— Malinin spojrzał na Sincowa tak, jakby go rozbolały zęby i każdy wydawany dźwięk sprawiał mu ból — pozostań tu. Pójdziemy do komisarza.
No i zaczyna się! pomyślał Sińcow przygnębiony.
— Przyprowadziłem, pytajcie — tak samo ponuro powiedział Malinin, kiedy weszli do pokoju, gdzie siedział komisarz batalionu.
Pokój był dawniej klasą. Komisarz siedział^przy stoliku nauczyciela, za nim znajdowała się tablica zapisana kredą. Malinin usiadł bokiem przy uczniowskim pulpicie, Sińcow stał.
Komisarz był dobrze ubranym mężczyzną pod pięćdziesiątkę. Miał na sobie gruby, robiony na drutach sweter i ciemnogranatowy garnitur ze starym Orderem Czerwonego Sztandaru w klapie. Obok na krześle wisiało skórzane palto i reniferowa czapka. Na stole leżał mauzer z przymocowaną do futerału srebrną tabliczką.
— Siadajcie! — zamiast powitania powiedział do Sincowa. — Musimy zastanowić się, jak z wami postąpić. Bo powiedziałem, że nam takich nie trzeba, a towarzysz Malinin jest niezadowolony.
— Do was należy rozkazywać, moje niezadowolenie nie gra roli — odezwał się Malinin.
— Jeszcze sobie nie przypomniałem, jak się rozkazuje — uśmiechnął się komisarz. — Jak włożę mundur, to sobie przypomnę. Na razie naradźmy się po prostu. Towarzysz Malinin opowiedział mi w ogólnych zarysach waszą historię — znowu zwrócił się do Sincowa — ale może chcecie jeszcze dodać jakieś szczegóły?
Komisarz miał zaczesane na skośny przedział siwe włosy o stalowym odcieniu, wąską, rozumną twarz, ironicznie skrzywione usta i tak samo ironiczne oczy za kosztownymi szkłami w złotej oprawie.
— Cóż tu można dodać?: — powiedział Sińcow patrząc w te ironiczne oczy. — Bebechy się tylko wywracają!
Z rozpaczy powiedział za szorstko, ale właśnie ta szorstkość jakoś zrobiła dobre wrażenie na komisarzu.
— No, od razu bebechy! Chociaż mam nazwisko niemieckie, ale nie jestem Niemcem, żeby wam bebechy wywracać. Sądząc z opowiadania towarzysza Malinina, i tak dość już wam nawywracano. Ale oto na czym polegają moje wątpliwości. Jeżeli jesteście w stanie je rozwiać, to proszę. Gdybyście byli cywilem, to istniałaby jedynie kwestia zaufania: towarzysz Malinin wam ufa, a ja jemu. Ale jesteście oficerem kadrowym.. Czy to nie będzie wyglądało tak, jakbyśmy was u siebie ukrywali?
— Ech, Mikołaju Leonidowiczu! Co wy mówicie o jakimś tam ukrywaniu! Aż słuchać przykro! — wybuchnął Malinin.
Komisarz błysnął w jego stronę okularami i kontynuował:
— Jesteście oficerem kadrowym i żeby wytłumaczyć swoje dawne postępki i znów otrzymać skierowanie na front, musicie stawić się w odpowiedniej instytucji. Według mnie zagadnieniami tymi zajmuje się wydział specjalny. Albo też może trzeba stawić się w prokuraturze okręgu, ponieważ znaleźliście się w strefie jej działania. A prokuratura mieści się niedaleko stąd, na Mołczanówce. Właśnie mieszkam tuż obok. Radzę wam tam pójść. Co zaś
do waszej historii, to nie proszę, byście ją 351
powtarzali, gdyż nie może to wpłynąć na zmianę mojej decyzji. To wszystko — cicho, ale bezapelacyjnie zakończył komisarz i Sińcow zrozumiał, że grzeczność i gładkość wysławiania są tylko formą, do której przywykł.
— Wypisz mu chociaż jakąś przepustkę, towarzyszu Huber — przechodząc nagle na „ty" odezwał się Malinin. — Bo przecież człowiek nie ma żadnych dokumentów! Dobrze, że w komitecie trafił na mnie, znam go z twarzy.
— Dobrze! — chętnie zgodził się Huber. Otworzył leżący na stole notes, wyjął z kieszeni wieczne pióro, odkręcił i zaczął pisać.
— Wasze nazwisko Sińcow? — spytał napisawszy dwa pierwsze wiersze. — Sińcow I. P. — powtórzył Huber, wpisał nazwisko i dodawszy jeszcze parę linijek, podpisał, wyrwał kartkę z bloku, zgiął na pół i oddał. — Pieczęci nie mam. Przyjmą na wiarę, to dobrze, a jak nie przyjmą... — wzruszył ramionami.
— Pozwolicie odejść? — spytał Sińcow blednąc.
— Proszę bardzo.
Sińcow ze złością zrobił po wojskowemu w lewo zwrot i wyszedł odbijając krok podartymi butami. Huber i Malinin pozostali sami i milcząc spojrzeli na siebie. Malinin głęboko westchnął. Dusił go gniew.
— Gadaj, Malinin, bo się udusisz. Widzę, jak ci się wszystko we wnętrzu przewraca. Mów nieoficjalnie. Rozkazu jeszcze nie ma, komisarzem jestem na razie tylko z łaski komitetu dzielnicowego, a przy tym znamy się od dawna.
— Formalistą jesteś, łaskawco! — ponuro mruknął Malinin. — Jak mogłeś być komisarzem brygady? Nie rozumiem.
— I zauważ, że jeszcze w Pierwszej Konnej — uśmiechnął się Huber. — Ale kiedy to było! Od tego czasu w Centralnym Zarządzie już dziesiąte spodnie przetarłem. Od piętnastu lat handluję z cudzoziemcami i zmanierowałem się... Widzisz, Jak rozstrzygam sprawy?
— Ano widzę — powiedział Malinin. — Zapomniałeś duszy w tece, a tekę zostawiłeś w domu.
352 — Ciekawe, że ty to właśnie mówisz, Malinin. A
wiesz, jak ciebie nazywają poza oczami?
— Wiem — mruknął Malinin. — Malinin i Bure-nin...*
— Właśnie! — znowu uśmiechnął się Huber. — To za to, że w ciągu dwudziestu lat masz w głowie całą arytmetykę komitetową i wszystkie pytania uzgodnione z odpowiedziami jak w podręczniku. A teraz nagle postanowiłeś wypłynąć na szerokie wody. Wojna wszystko przekreśli, czy tak? Wszystkie porządki precz! Tego już nie spodziewałem się po tobie.
— Dobra! — mruknął Malinin. — Nastraszyłeś się, że on — Malinin wskazał palcem na drzwi, jakby Sińcow tam jeszcze stał — wszystko ci sam opowie; nastraszyłeś się, że wtedy inaczej zdecydujesz. No to teraz milcz! Wstyd ci, więc milcz. I mnie się nie czepiaj.
—- Dlaczego ma mi być wstyd? — spytał Huber, nagle rumieniąc się i tracąc obronnie ironiczny wyraz twarzy. — Postąpiłem słusznie. On jest wojskowym, stawi się u prokuratora i tam zdecydują tak, jak należy.
— Czy wszystko i wszędzie teraz decydują tak, jak należy? — przerwał mu Malinin.
— No, wszystko czy nie wszystko, ale sądzę, że w prokuraturze wojskowej potrafią się zorientować. I wtedy w prosty sposób i bez naszej pomocy znajdzie się na froncie.
— No i dobrze, już nic nie mów! Zrobiłeś, co chciałeś, i milcz, nie tłumacz się! — Malinin znowu machnął ręką i podniósłszy się z krzesła, zasalutował, przykładając palce do swojej czarnej cyklistówki.
— Pozwolicie iść do plutonu?
Sińcow tymczasem już zbliżał się do gmachu prokuratury wojskowej na Mołczanówce. Po drodze dwa razy rozwinął i przeczytał papierek napisany przez Hubera. Charakter pisma był ładny, zdecydowany i podpis taki solidny, że kartka rzeczywiście sprawiała wrażenie dokumentu, chociaż nie miała pieczęci. „Do prokuratury Moskiewskiego Okręgu
* Znany stary szkolny podręcznik arytmetyki (przyp. tłum.).
353
Wojskowego" — było wypisane. A poniżej: „Skierowanie". „Został do Was skierowany towarzysz I. P. Sińcow celem złożenia osobistego oświadczenia. Komisarz batalionu komunistycznego dzielnicy frunzeńskiej, komisarz brygady rezerwy M. Huber".
Przed gmachem prokuratury stała stara emka, w której drzemał kierowca wojskowy. Okna były zaklejone paskami papieru na krzyż, ale i to nie pomogło. Połowa szyb wyleciała. Sińcow pchnął drzwi i wszedł. W hallu było dwoje drzwi: przy jednych stał wartownik, a przy drugich, na pół otwartych, nikogo nie było. Sińcow wszedł przez te drzwi do pokoju o dwóch okrągłych stołach z krzesłami dla czekających i dwoma drewnianymi okienkami w ścianie. Na jednym znajdował się napis: „Wydawanie przepustek". Na drugim — „Odbiór poczty". Obydwa były zamknięte. Sińcow lekko zapukał, potem zrobił to głośniej. Żadnej odpowiedzi. Przez uchylone drzwi zajrzał wartownik.
— Czego hałasujecie? — zawołał. — Nikogo tu nie ma i nie ma po co stukać.
— Muszę dostać się do prokuratury — powiedział Sińcow.
-^ Cóż z tego, że musicie? Nie ma nikogo. Nie pukać.
— W takim razie zwrócę się do was.
— I do mnie nie ma po co się zwracać — uciął wartownik. — Wynosić się z pomieszczenia! Macie przepustkę?
— Nie — odrzekł Sińcow.
— No, to nie macie tu nic do roboty, nie wpuszczę. Wychodzicie czy nie?! — krzyknął z pogróżką w głosie wartownik i wypchnął Sincowa na ulicę. Emka, w której siedział kierowca, już odjechała,, ulica była całkiem pusta. Sińcow zrozumiał, że powtórne zwracanie się do wartownika jest bezcelowe, i postanowił czekać na ulicy. Przecież któryś z pracowników prokuratury wcześniej czy później przyjedzie lub przyjdzie.
Drżąc na zimnym wietrze i gubiąc się w domysłach, dlaczego nikt nie wchodzi i nie wychodzi z prokuratury, Sińcow bitą godzinę spacerował tam 354 i z powrotem po chodniku przed gmachem. Wreszcie, nie
mogąc już wytrzymać, znowu wszedł do hallu. Wartownik obrzucił go ciężkim, podejrzliwym spojrzeniem i jakby go pierwszy raz zobaczył, ze złością spytał: -
— Czego tu chcecie?
— Może wywołacie dyżurnego z prokuratury?
— Nikogo nie będę wywoływać. Tu nie wolno spacerować. Odejdźcie, bo zaaresztuję!
— Aresztujcie — zgodził cię chętnie Sińcow.
Ale w planach wartownika wcale nie leżało aresztowanie nieznajomego interesanta.
— Wynoście się, bo zrobię użytek z broni. I przed domem się nie wałęsajcie. Nie wolno!
Przy tych słowach pochylił do przodu karabin. Sińcow obojętnie spojrzał na skierowany w niego bagnet, odwrócił się plecami do wartownika i bez słowa wyszedł. Nie pozostawało mu nic innego, jak czekać. Może jednak ktoś wyjdzie lub wejdzie. Już nie chodził teraz koło drzwi prokuratury, lecz przemierzał chodnik po drugiej stronie ulicy. Ulica jakby wymarła. Sińcow stracił rachubę czasu i jeszcze raz wszedł do hallu.
Doprowadzę do tego, by mnie zatrzymał. Nawymyślam, odmówi^ wyjścia... Bo co innego pozostaje mi do zrobienia? — myślał.
Z tym postanowieniem wszedł spodziewając się, że . po raz trzeci natknie się na ponurego wartownika, któremu już na pewno obrzydł — tak samo jak wartownik jemu — ale wartownika zmieniono. Na warcie stał żołnierz o czarnych brwiach na dziewczęcej twarzy.
— Towarzyszu — wyjmując od razu z kieszeni kartkę i podchodząc wprost do wartownika, zdecydowanym tonem powiedział Sińcow., — Oto jest moje skierowanie. Wywołajcie dyżurnego albo zameldujcie mu. Mam pilną sprawę.
Żołnierz wziął od Sincowa papierek. Sińcow podał i cofnął się o krok. Żołnierz ocenił to i spod oka zmierzywszy dystans między sobą a petentem zaczął czytać. Parę sekund szacunek dla podpisu „komisarz brygady rezerwy" walczył w nim z nieufnością do papierka bez pieczęci. Wreszcie jeszcze raz spode łba otaksował Sincowa i zdjął słuchawkę ze stojącego na szafce telefonu. 355
— Towarzyszu dyżurny... Melduje się wartownik. Przybył tu obywatel ze skierowaniem do prokuratury od komisarza brygady, nazwisko nieczytelne. Prosi, żebyście do niego wyszli na chwilę. Rozkaz! Słucham... Zaraz przyjdzie dyżurny — zwrócił Sin-cowowi kartkę.
Po pięciu minutach w drzwiach stanął prawnik wojskowy. Młody, szczupły, z błyszczącymi od wody, przed chwilą pospiesznie zaczesanymi włosami i z czerwoną plamą na prawym policzku. Prawnik zapewne spał przy biurku, oparty policzkiem o pięść. Przeczytał pismo, zwrócił i spojrzał na Sincowa.
— Dlaczego bez pieczęci?
Sińcow odrzekł, że w batalionie komunistycznym nie ma pieczęci. Dyżurny skinął głową — w tych dniach nie mogło dziwić to proste wyjaśnienie.
— A czego właściwie chcecie w prokuraturze? Po co was skierowano?
— Skierowano mnie w mojej sprawie osobistej. — wyjaśnił Sińcow i obejrzał się. Czy ma tak stojąc w hallu wszystko opowiadać? — Proszę, żebyście wy, albo ten, kogo wskażecie, udzielił mi pół godziny czasu.
Dyżurny jeszcze raz spojrzał na Sincowa. Twarz przybysza budziła zaufanie — otwarta, zmęczona, uczciwa. Odzież co prawda nieodpowiednia do wzrostu i brudna, a buty strasznie podarte. Dyżurny przypomniał sobie jednak, że petent przyszedł z kartką z batalionu komunistycznego. W oczekiwaniu na mundur pewno wielu z nich wkłada, co tam wpadnie pod rękę. Niewątpliwie uczciwy człowiek. Ludzie nieuczciwi w takich czasach trzymają się zazwyczaj jak najdalej od prokuratury wojskowej. Ale słuchać tego, co ma mu do opowiedzenia, dyżurny nie mógł. Nie mógł go też do kogoś skierować i nie mógł wyjaśnić powodu, dlaczego nie może zrobić ani jednego, ani drugiego. A powód był taki, że oprócz dwóch wartowników
— jednego, który po zmianie poszedł spać, i drugiego, który objął posterunek — prawnik wojskowy Połowinkin był jedyną osobą znajdującą się obecnie w pomieszczeniu okręgowej prokuratury
356 wojskowej. Onegdaj po otrzymaniu odpowiedniego rozkazu prokuratura przeniosła się do jednej z miejscowości podmoskiewskich. Archiwum ewakuowano, a sprawy bieżące przewieziono na nowe miejsce. W prokuraturze już od dwóch dni pozostawały tylko puste szafy, telefony, dwóch wartowników i on, dyżurny, do którego obowiązków należało kierować pod nowy adres tych, co tu przybędą lub zatelefonują, o ile można będzie im podać nowy adres. Rozmawiać z Sincowem na dole dyżurny również nie mógł, gdyż musiał dyżurować na górze przy telefonie. Wziąć go ze sobą na górę nie uważał za możliwe, gdyż każdy, kto znalazłby się na piętrze, od razu by się zorientował, że prokuratura się wyniosła. A tego osoby postronne nie powinny były wiedzieć.
— Więc tak... — powiedział przemyślawszy wszystkie możliwości. — Zaczekajcie tu w pokoju, gdzie przyjmują pocztę. Jestem na dyżurze, nie mogę odrywać się od swoich zajęć, by was wysłuchać. Natomiast powiem komuś, kto będzie mógł to zrobić, gdy się tylko zwolni. Albo was wywołamy, albo ktoś zejdzie z wami porozmawiać... Niech on tam zaczeka — wskazał wartownikowi palcem na pokój o dwóch okienkach. — Ja zezwalam...
— Dobrze, dziękuję — powiedział Sińcow. — Tylko że ja już chyba ze trzy godziny czekam...
— Cóż robić, wypadnie jeszcze trochę poczekać. Dyżurny nie wiedział, ile wypadnie poczekać, ale jego propozycja nie była wykrętem. Ku jego radości przed godziną zatelefonował z nowego miejsca jeden z szefów i powiedział, że wkrótce wróci z grupą pracowników. Właśnie mając na myśli tę grupę, dyżurny poradził Sincowowi zaczekać. Wrócił do siebie na górę, a Sińcow dalej czekał. Z początku niecierpliwił się, liczył minuty; potem straciwszy rachubę czasu zasnął, a obudziwszy się, wyskoczył do hallu z pośpiechem człowieka przed chwilą obudzonego i powiedział do wartownika:
— Połączcie mnie z dyżurnym!
Zdecydowany ton podziałał. Żołnierz nakręcił numer, wywołał dyżurnego i zameldował:
— Ten, któremu kazaliście czekać, prosi o rozmowę. Czy dać mu słuchawkę?
Odpowiedź widocznie była twierdząca, gdyż podał słuchawkę. 357
— No i co tam? — zabrzmiał niezadowolony głos.
— Towarzyszu prawniku, nikt mnie nie wzywał!
— Poczekajcie, to będziecie wezwani — odrzekł dyżurny.
— Ależ ja muszę wracać do oddziału! — w rozpaczy skłamał Sińcow. — Zapiszą mi samowolną nieobecność.
Parę chwil w słuchawce trwało milczenie.
— Dobra, w takim razie, skoro wam się pali, u-siądźcie tam na dole, napiszcie wszystko, co mieliście do zakomunikowania prokuraturze, i zostawcie. Kiedy skończycie, powiedzcie wartownikowi, żeby zatelefonował, a ja zejdę i zabiorę.
Sińcow jeszcze parę sekund stał, przyciskając słuchawkę do ucha. Nie pozostawało nic innego, jak zrobić to, co doradził dyżurny. Nic lepszego nie potrafił wymyślić. Trzeba przelać wszystko na papier, zostawić tu, a potem okaże się, co z tego wyniknie. A ja sobie wrócę do batalionu, pomyślał z ulgą. Wymacał w kieszeni waciaka paczuszkę złożonych w czworo arkusików papieru, wziętych w komitecie od Malinina, by napisać list do Maszy, wrócił do biura przepustek i na szczęście znalazł tam obsadkę z pogiętą, ale jeszcze zdatną do użytku stalówką. Spróbował pióra, zlał atrament z dwóch kałamarzy do jednego, wygładził kartki, oparł się piersią o stół i prawie nie zatrzymując się, nie namyślając, zapełniał stronę po stronie, czasami tylko prostując stalówkę, gdy zanadto pryskała i drapała papier.
Kiedy skończył ósmą stronę i opisał wszystkie fakty, zaczął zapadać zmrok. Chciał przeczytać to, co napisał, ale spojrzawszy w okno machnął ręką i dopisał u dołu ostatniego arkusza: „Ze wszystkich swoich postępków dwa uważam za niesłuszne: że nie stawiłem się w wydziale specjalnym, w miejscu mojego wyjścia z okrążenia, lecz zamiast tego wyjechałem, jak przedstawiłem wyżej, oraz że zbliżając się do Moskwy, nie zgłosiłem się do punktu kontrolnego, lecz go ominąłem. Za ścisłość podanych faktów gotów jestem ponieść całkowitą odpowiedzialność dyscyplinarną". Podpisał się, postawił datę, potem przeczytał ostatnie 358 linijki i po słowie „dyscyplinarną dopisał:
„i partyjną.
W hallu powtórzyła się poprzednia procedura. Sińcow poprosił wartownika, by wywołał dyżurnego, wartownik zatelefonował, a po paru minutach dyżurny stanął w drzwiach.
— Napisaliście? — spytał i wziąwszy kartki z rąk Sincowa najpierw spojrzał na początek: czy dobrze zaadresowane; potem przewrócił kartki i przebiegł wzrokiem zakończenie.
— Czy napisaliście, gdzie mają was szukać po zapoznaniu się z pismem?
— Tak, na początku — Sińcow wskazał dyżurnemu odpowiednie miejsce: „Batalion komunistyczny dzielnicy frunzeńskiej, znajdujący się obecnie pod adresem Pluszczycha, gmach szkoły zawodowej nr 2".
Pokazał i spostrzegłszy się w porę wyciągnął z kieszeni kartkę, którą mu dał Huber.
— Napiszcie, proszę was, na tym skierowaniu, żeście mnie zatrzymali do wieczora, bo moja nieobecność...
Co prawda nie o to mu chodziło, kiedy wróci, lecz o to, by Huber miał dowód, iż rzeczywiście był w prokuraturze.
— Dobrze, napiszę, żeście tu przebywali do godziny osiemnastej — zgodził się dyżurny.
— I pieczęć przyłóżcie, jeśli można.
Dyżurny skrzywił się na myśl, że trzeba będzie wchodzić na piętro, znowu zejść i jeszcze raz wchodzić, parsknął mając zamiar odmówić, ale się rozmyślił — serce nie kamień! Zabrał kartkę Huber a, wyszedł i po chwili wrócił.
— Macie! — powiedział z irytacją dobrego człowieka niezadowolonego z własnej dobroci. Znalazłszy się na ciemnej ulicy, Sińcow rozwinął papierek. Nie było tam pieczęci, lecz tylko malutki nadruk „Moskiewska Okręgowa Prokuratura Wojskowa". Pod nadrukiem wypisano: „Przebywał w prokuraturze do godziny osiemnastej. 18. X. br." Potem znajdowała się duża litera P. i biegnący w dół zakrętas nazwiska, którego nigdy się nie dowiedział.
Wkrótce po odwołaniu pierwszego wieczornego alarmu lotniczego podszedł do Hubera dowódca 359
360
warty i zameldował, że przy bramie stoi ktoś, kto się podaje za Sincowa, i oświadcza, że opuścił koszary z przepustką Hubera, a teraz ma się zameldować u komisarza. Huber uśmiechnął się, gniewnie poprawił okulary, kazał przepuścić tego człowieka i jednocześnie wezwać Malinina. Sińcow wszedł pierwszy. Malinina jeszcze nie było.
— No i co, towarzyszu Sińcow? — z ironią zaczął Huber. — Prokuratura wojskowa nieczynna z powodu remontu czy też nie znaleźliście Mołczanówki, albo może jeszcze co innego?
Sińcow wyjął kartkę Hubera i położył na stole. Huber uważnie przeczytał, jakby nie on tę kartkę napisał, potem odwrócił ją i głośno odczytał dopisek dyżurnego w prokuraturze: „Przebywał w prokuraturze do godziny osiemnastej".
— Czy z tego wynika, że rozpatrzono waszą sprawę i wyprawiono z powrotem do nas? — unosząc głowę spytał Huber.
— Nie — powiedział Sińcow— nie tak.
— Proszę o szczegóły.
Sińcow opowiedział o bezpłodnych wyczekiwaniach i o pozostawionym w prokuraturze oświadczeniu.
— I opisaliście tam wszystko, co mówił mi o was Malinin?
— Tak jest, wszystko — potwierdził Sińcow.
— Nic nie ukrywając?
Sińcow wzruszył ramionami i Huber uczciwie pomyślał, że jego pytanie było głupie. Jakie może być ukrywanie! Gdyby ten człowiek był tchórzem, to wczoraj mógłby łatwo zdezerterować na głębokie tyły; a gdyby był spryciarzem — na pewno potrafiłby się wyłgać i przedostać do jakiegoś oddziału. Czyż mało teraz między Wiaźmą a Moskwą ludzi, którzy zgubili swoje oddziały i dokumenty. Aż gwizdnął z cicha, pomyślawszy, ile ich jest, i nagle uśmiechnął się do Sincowa nie drwiąco jak przedtem, lecz po prostu — potrafił też i tak się uśmiechać — i powiedział:
— Siadajcie, zaraz przyjdzie Malinin, to się naradzimy.
Huber był w dobrym humorze. Do stu sześćdziesięciu karabinów znajdujących się rano w batalionie doszło jeszcze pięćset. Teraz batalion był przynajmniej uzbrojony w karabiny, a co ważniejsze, miano go jutro przerzucić samochodami bliżej frontu. Co będzie dalej. Huber nie wiedział. Czy wszystkie bataliony mają być połączone w dywizję, czy będą nimi uzupełniać inne oddziały; w każdym razie wyglądało to na sprawę poważną, w imię której, wykorzystując swoją przeszłość starego wojaka w Armii Konnej, Huber osiągnął to, że pozwolono mu pozostać w Moskwie, a Centralny Zarząd ewakuował się pod wodzą jego zastępcy. Malinin wszedł, zobaczył Sincowa, popatrzył na niego spode łba swym ponurym wzrokiem i skinął mu głową.
— Zjawił się! — mruknął podchodząc do stołu, przy którym siedział Huber.
— Proszę, popatrz... — Huber podsunął mu kartkę,, z trudem ukrywając drwiący wyraz oczu. — Jeden biurokrata wypisał biurokratyczny papierek, drugi dodał rezolucję, a żywy człowiek — wskazał głową Sincowa — chodzi w zamkniętym kole i nie może z powodu tych biurokratów znaleźć się na froncie-Jak sądzisz — spytał nagle-wesoło — czy już można skończyć z biurokratyzmem? Wpisać ochotnika Sincowa na listę twojego plutonu, w ten sposób pożegnać się z legalnością — i niech żyje partyzantka! Co?
Malinin sam rzadko żartował i nie od razu orientował się w cudzych żartach.
— Więc jakeście zdecydowali? — spytał pochmurnie.
— Jak? — tak samo wesoło powtórzył pytanie Huber. — Papierek zostanie u mnie, on zaś — Huber wskazał na Sincowa — u ciebie. Papierek w razie czego posłuży mi do usprawiedliwienia się, a ty będziesz odpowiadał za zachowanie się towarzysza Sincowa w walkach.
Ostatnie słowa Huber powiedział poważnie. Kontrastując z jego zwykłym tonem, zabrzmiały nieomal patetycznie.
— Nie zawiodę waszego zaufania — Sińcow wstał.
— Możecie być spokojni!
— Ależ ja w ogóle rzadko czym się przejmuję — wstając również od stołu powiedział Huber swym dawnym, drwiącym tonem. Miał w sobie
361
romantyczną żyłkę, ale starannie ją ukrywał. Ukrył i teraz.
— Czy mogę odejść? — ponuro spytał Malinin.
— Jeżeli nie chcesz się wypowiedzieć, to idź.
— A po co mam się wypowiadać? Spróbowalibyście teraz zdecydować inaczej, tobym poszedł ze skargą do komitetu dzielnicowego.
— Wykorzystałbyś ostatnią możliwość — dociął Huber.
— A właśnie. — Malinin odwrócił się do Sincowa:
— Chodźmy!
ROZDZIAŁ 14
Dwa dni temu spadł śnieg. Nastał słoneczny dzień, mroźny i jasny. Malinin szedł z kompanii do plutonu; z początku pochylony przebiegł rowem łączącym otwarte miejsce zaprószone śniegiem, potem ruszył prosto na górkę z ruinami cegielni; w tych ruinach przebywał pluton. Chociaż był mróz, słońce grzało nawet przez uszankę, zwłaszcza gdy się szło w górę. Malinin stanął, by odsapnąć, odwrócił się i obejrzał.
Przed nim otwierał się zwykły krajobraz podmoskiewski: z lekka pagórkowaty o czarnych plamach zagajników z pasmami lasów na widnokręgu. Bliżej czarnym kwadratem uwypuklał się spalony ośrodek maszynowo-traktorowy — tam był sztab batalionu; dalej widniały dachy wsi, gdzie mieścił się sztab pułku. Na śniegu odznaczała się każda świeżo przedeptana ścieżka, każdy okop i rów łączący. Pomimo maskowania były dobrze widoczne nawet z tego małego wzniesienia — śnieg wszystko zdradzał. W dniu, kiedy żołnierze batalionu komunistycznego przybyli jako uzupełnienie do 31 dywizji piechoty, Malininowi nadano stopień wojskowy i posłano jako politruka do kompanii. To samo stanowisko zajmował i teraz, po dziesięciu dniach walk. Krwawe walki trwały bez przerwy. Po tym uzupełnieniu, 362 z którym przybył Malinin, dywizję jeszcze
raz uzupełniono. Co prawda tym razem uzupełnienie było skąpe — wyczuwało się, że oszczędzają na przyszłość. Niemcy po dawnemu mieli przewagę i dywizja walczyła dziś zwrócona plecami ku Moskwie, jeszcze o dwadzieścia kilometrów na wschód od przedniego skraju obrony, na którym Malinin ją zastał.
W tym czasie trzykrotnie opuszczała zajmowane pozycje: dwa razy, by wyrównać front z sąsiadami i umknąć okrążenia, a trzeci raz dlatego, że jeden z jej pułków został prawie doszczętnie zniszczony, a dwa inne nie zdołały się utrzymać. Dopiero nad ranem następnego dnia, daleko w tyle, na pozycjach zapasowych udało się powstrzymać Niemców i położyć ich przed sobą własnym ogniem i ogniem ze-środkowanym strzelającej z głębi ciężkiej artylerii. Na tych pozycjach, których przednim skrajem szedł obecnie Malinin, dywizja stanęła i więcej się już nie cofała, mimo że przez poprzednie trzy doby Niemcy przypuszczali na nią zacięte ataki. Tak. stały sprawy na odcinku dywizji, a wszystko razem, w skali całego frontu podmoskiewskiego, przekształciło się w potężną przewlekłą bitwę obronną, w której, zdawało się, lada chwila winny były się wyczerpać i siły nacierających, i siły broniących; ale ani jedne, ani drugie się nie wyczerpywały. Walki trwały z dawną zaciekłością, z przewagą na korzyść Niemców, którzy jednak pomimo tej przewagi z każdym dniem za każdy zajęty kilometr musieli płacić coraz drożej. Malinin doznawał tego samego uczucia, co i wielu ludzi walczących w tych dniach pod Moskwą. Niemieckie kliny pancerne już nie przecinały frontu niczym nóż masło, jak to bywało latem i jak to się niemal powtórzyło w pierwszych dniach przełamywania frontu pod Wiaźmą i Briańskiem. Stopniowo zmieniło się samopoczucie żołnierzy. Byli jak sprężyna, którą cisną ze straszną siłą, ale która pomimo tego nacisku zachowuje jeszcze zdolność rozprostowania się. Właśnie tego fizycznego i moralnego poczucia wewnętrznej zdolności rozprostowania się i uderzenia doznawali żołnierze wolno i bezlitośnie spychani przez Niemców z rubieży na rubież, coraz bliżej Moskwy. 363
Wytężali wszystkie siły, gdyż wiedzieli, że za nimi jest Moskwa. Tego nie trzeba im było tłumaczyć, Z nadchodzących w najbardziej krytycznych chwilach uzupełnień, z artylerii, której z każdym dniem coraz więcej przybywało na front i z wielu innych oznak, poczynając od darów, listów, a kończąc na tonie gazet, wyczuwali, że cały kraj za ich plecami natężył siły, by nie oddać Moskwy. Jeżeli nawet był taki moment, kiedy Moskwa mogła nagle znaleźć się w rękach niemieckich, to ten moment był już poza nimi. Zwycięstwa pod Moskwą jeszcze się nie spodziewano, ale i nie wierzono w możliwość porażki. Zdawałoby się, że geografia przemawia na korzyść Niemców. Kilkoma szosami podeszli do Moskwy bliżej niż o sto kilometrów, ale straszna arytmetyka wojny, zgodnie z którą czołgi po przełamaniu frontu mogły nieomal w ciągu doby przejść ten dystans, pod Moskwą już nie działała. Czołgi mogły przełamać front, i tu, i ówdzie przełamywały, ale po trzech, pięciu czy siedmiu kilometrach zatrzymywano je tak czy owak. A bez tej dawnej strasznej arytmetyki sama geografia już nic nie mogła zdziałać.
Dziś, korzystając z chwili ciszy, przyniesiono listy z poczty polowej. Malinin otrzymał list od żony. Zżyta z nim w ciągu dwudziestu trzech lat tak dalece, że jego powściągliwość w ujawnianiu uczuć stała się jakby jej drugą naturą, żona pisała, że przez cały czas myśli o nim i niepokoi się, czy wydadzą im na czas zimowe umundurowanie, przepowiadają bowiem wczesne mrozy. Poza tym donosiła o dwóch nowinach. Pierwsza z nich dotyczyła syna. Dyrektor szkoły, ewakuowanej jeszcze latem pod Kazań,, napisał, że ich syn Wiktor, uczeń dziewiątej klasy» znikł pozostawiwszy kartkę, że wyjeżdża bronić Moskwy. Pomimo wszelkich poszukiwań dotychczas nie został odnaleziony.
A jakże, znajdą tego gałgana! z tkliwością pomyślał Malinin o synu.
Żona bardzo się tym martwiła, ale Malinin zrazu się tym nie przejął. No cóż, chłopak rozpoczął siedemnasty rok, bronił się w myślach, ale potem przypomniał sobie wczorajszy wieczór i otwartą mogiłę, 364 w której leżało siedmiu ludzi zabitych w kompanii w
ciągu jednego tylko dnia. Wspomniał i zrobiło mu się smutno na duszy, chociaż nadal był dumny z postępku syna.
Druga nowina dotyczyła żony. Wydział kwaterunkowy, gdzie była inspektorem, znowu przystąpił do pracy i jej powierzono funkcję kierownika, gdyż dawny szef, znany Malininowi Kukuszkin, przywieziony z powrotem do Gorkiego, skąd uciekł samowolnie, został zwolniony ze stanowiska, wydalony z partii i skierowany na front jako szeregowiec. Ta wiadomość ucieszyła Malinina. To, że w Moskwie robiono porządek z takimi ludźmi jak Kukuszkin, jeszcze bardziej umacniało w nim przekonanie, że ostatecznie wszystko wróci do normy: nie tylko Moskwy nie oddadzą, ale może nawet nie trzeba będzie aż do niej się wycofywać.
o samym Kukuszkinie, który, jego zdaniem, był wielkim szubrawcem, Malinin pomyślał ze złością, że się wykręci. Zapchają go gdzieś na front, a on
i tak jak korek wyskoczy gdzieś na tyłach. Odpocząwszy wszedł na wzgórek, gdzie okopał się jego pluton. Wczoraj tak się złożyło, że nie mógł tu dotrzeć, ani w dzień, ani w nocy i mimo woli czuł się winny. Ustalił zwyczaj odwiedzania przynajmniej raz dziennie swoich żołnierzy — nie tak wielu pozostało ich w kompanii. Życie układało się w ten sposób, że jeżeli wczoraj kogoś nie zobaczył — dziś mogło już być za późno. Wczoraj pluton znowu poniósł straty, pozostało w nim, według porannych danych, zaledwie jedenastu żołnierzy, wliczając w to dowódcę plutonu, sierżanta Sirotę. Sirota dowodził plutonem już od tygodnia, kiedy to jednego dnia zginęło dwóch lejtnantów — jeden z nich walczył od początku wojny, a drugi przybył wprost ze szkoły tegoż ranka.
Ruiny cegielni właściwie nie były ruinami, bo tu nie było co rujnować. Cegielnię dopiero zaczęto budować i porzucono. Położono fundamenty, podstawy pieców, rozpoczęto budowę ścian, doprowadzono je do rozmaitej wysokości, ale nigdzie nie wyżej niż do pół okna. Nieco opodal zaczęto również budować przyszły komin cegielni. Okrągła, masywna budowla wznosiła się o metr nad ziemią, a wewnątrz było zagłębienie dla podziemnego przewodu 365
366
kominowego — jakby naturalny, okrągły schron, który należało tylko trochę przerobić, by stał się świetnym stanowiskiem ogniowym.
Kiedy obsadzono • tę pozycję przed trzema dniami,, Malinin, dawny cekaemista, poradził wykorzystać komin. Przedwczoraj widział, jak urządza się w nim ze swoim ciężkim karabinem maszynowym Sińcow. Sińcow na początku walk znalazł się w kompanii Malinina częściowo dzięki przypadkowi, gdyż mógł się znaleźć w innym pułku i batalionie, a częściowo z woli Malinina, który zdążył powiedzieć o nim parę słów w batalionie, i kiedy rozdzielano uzupełnienia, Sincowa przydzielono do jego kompanii. Sińcow, jak się to wkrótce wyjaśniło, rzeczywiście okazał się doświadczonym żołnierzem i umiał obchodzić się z bronią. Żołnierskie awanse, jak zwykle w okresie ciężkich walk, nie kazały długo na siebie czekać. Pierwszego dnia donosił naboje, wieczorem został taśmowym przy maksymie, a nazajutrz zastąpił celowniczego, który poległ. Przed czterema dniami podczas wycofywania się z poprzednich pozycji na obecne, nowe, Sińcow ze swoim taśmowym aż do zapadnięcia mroku osłaniał ogniem wycofywanie się kompanii i zdaniem dowódcy kompanii lejtnanta łonowa — dał wtedy dowód odwagi i opanowania.
Lejtnant łono w oświadczył nawet w zapale, że przynajmniej celowniczego należy przedstawić do medalu „Za Odwagę", Malinin jednak, pamiętając dawną historię Sincowa, nie chciał postąpić zbyt pochopnie. Z natury surowy, poczuwając się do osobistej odpowiedzialności za Sincowa, nie pozwolił sobie na pośpiech. Chociaż pisząc kolejny meldunek pochwalił — wymieniając imiona i nazwiska — obsługę cekaemu, ale na propozycję, by przedstawił tych żołnierzy do odznaczenia, nie odpowiedział. Dowódca kompanii, zajęty innymi kłopotami,, zapomniał o tej sprawie.
Teraz Malinin chciał zobaczyć się z Sincowem, ale poszedł nie do gniazda karabinu maszynowego, lecz najpierw do ruin cegielni, gdzie siedział sierżant Sirota.
Sierżant Sirota, jak wszyscy ludzie, odczuwał oczywiście strach przed niebezpieczeństwem, ale to
uczucie nie miało wpływu na sposób, w jaki pełnił służbę. Mogli go zabić, jak każdego innego — tak zwykle kończyło się wszystko, więc również i służba — lecz myśl o śmierci nie zmniejszała zapału, z jakim tę służbę pełnił.
Kiedy Sirota zobaczył z daleka politruka kompanii, ściągnął waciak pasem, sprawdził, czy akurat pośrodku czoła znajduje się gwiazdka na uszance i zarzucił na ramię nowiutką, tylko co naoliwioną pepeszę. W ostatnim tygodniu pistolety maszynowe zaczęły napływać do dywizji. Sirota pierwszy w swoim plutonie otrzymał pepeszę i już ją wypróbował w walce. Chociaż nie miała takiej celności jak karabin, ale gęstość ognia była dobra i Sirota traktował teraz swoją pepeszę z przesadną nawet uwagą.
Zawiesiwszy pistolet na ramieniu, wybiegł przez wyrwę w murze na spotkanie politruka. Malinin w odpowiedzi na zgodne z regulaminem powitanie Si-roty z początku podniósł rękę do uszanki, a potem podał ją sierżantowi.
— No, jak ci się powodzi, Sirota? — spytał ściskając mocną, ciężką ręką równie ciężką dłoń Siroty.
— Wyżywienie kuleje, towarzyszu politruku — od razu poskarżył się sierżant. Dzięki doświadczeniu służby żołnierskiej dobrze wiedział, kiedy można, a kiedy nie można skarżyć się przełożonym, i gdy tylko było można, zawsze się skarżył.
— A co tam kuleje? — spytał Malinin, udając, że się nie domyśla.
— Bo jakże, towarzyszu politruku! Dziś o świcie poszli z termosami po zupę, a otrzymali tyle, że i w menażkach by się zmieściło.
— Dali, ile się należy przy obecnym stanie osobowym — powiedział Malinin. — Dlaczego czujecie się skrzywdzeni?
— Wcale nie czuję się skrzywdzony — zaprzeczył Sirota, chociaż to właśnie budziło jego niezadowolenie. Nie wykazał strat i spodziewał się, że otrzyma prowiant według wczorajszej normy.
— A co jeszcze jest nie w porządku? — spytał Malinin.
— Sami wiecie... — Sirota wzriiszył ramionami.
— Nie dowieźli, to cóż robić!
367
— Chodzi wam o machorkę, tak?
— A o cóż, towarzyszu politruku? Zaopatrzenie amunicyjne normalne, nie skarżymy się. Malinin uśmiechnął się, otworzył torbę polową i wyjął cztery paczki machorki.
— Masz, rozdaj. Dziś właśnie otrzymaliśmy z Moskwy podarunki od tych, którzy objęli nad nami patronat, więc idąc tutaj zabrałem machorkę. Są tam i papierosy, ale te dostarczą wam później, wieczorem.
Sirota wziął od Malinina machorkę i aż westchnął z rozkoszy. Z wyrazu jego twarzy widać było, że bardzo dawno nie palił.
— Zapal — powiedział Malinin. — I ja zapalę. — Wydobył z kieszeni napoczętą paczkę, odsypał na dłoń tytoniu sobie i Sirocie, po czym zaczął skręcać papierosa.
— Może wejdziemy do wewnątrz — zaproponował Sirota. — Podkopaliśmy się tam pod jedną ścianę i osłoniliśmy pałatką.
— Dobrze będzie i tu, na wiaterku — powiedział Malinin. — Piękna pogoda.
— W takim razie, ja za chwilkę, towarzyszu politruku. Jeżeli pozwolicie, rozdam machorkę żołnierzom.
— No oczywiście! — zaaprobował Malinin. Sirota znikł w otworze, kogoś przywołał, zapewne polecił rozdać machorkę, i wrócił do Malinina. Sirota został powołany do wojska jeszcze na mocy dawnej ustawy o poborze — nie w dziewiętnastym roku życia, lecz w dwudziestym drugim. Teraz miał dwadzieścia osiem, ale wyglądał na starszego. Twarz miał okrągłą, zdrową, zarośniętą czarną szczeciną, z brwiami nasępionymi od stałej troski. Ale teraz, kiedy skręcał papierosa, grymas zatroskania ustąpił miejsca uśmiechowi błogości. Malinin zauważył to i zapytał:
— Z czego się cieszysz?
— Z pogody, towarzyszu politruku. — Sirota zręcznie zapalił osłaniając dłonią płomyk. — Byłoby nieźle, gdyby mróz jeszcze bardziej stężał.
— Cóż w tym dobrego? Przy tęgich mrozach ciężko w polu*
— A ja tak kalkuluję: nam ciężko, ale Niemcom
jeszcze ciężej — Sirota uśmiechnął się w ten sposób, jakby od niego zależało wyrządzenie Niemcom tego psikusa. — Mam w plutonie studenta chemika z czwartego roku. To on powiada, że w lotnictwie niemieckim smary nie wytrzymują mrozu, zamarzają. Spójrzcie — Sirota wskazał na niebo. — Już drugi dzień prawdziwa zima i od dwóch dni fryce mniej latają. Więc jeżeli ściśnie jeszcze bardziej, to może także w czołgach smary zawiodą.
— Nie bój się czołgów — powiedział Malinin.
— Ja się tam ich nie boję, dwa już spaliliśmy.
— Dwa to jeszcze nie wszystkie.
— Ale przecież to tylko na nasz pluton! — obraził się Sirota. — Policzcie. Jeżeli wziąć pod uwagę tylko plutony piechoty: dwa czołgi na pluton, sześć na kompanię, osiemnaście na batalion, pięćdziesiąt cztery na pułk — ciągnął zaginając palce — sto sześćdziesiąt dwa na dywizję, a na dziesięć dywizji już tysiąc sześćset... Niemcom by czołgów pod Moskwą zabrakło, gdyby tak wszędzie się działo. Ale czyż u nas wszystkie plutony spaliły po dwa czołgi? Weźmy chociażby nasz batalion. Nie znam jeszcze takiego drugiego plutonu, który by spalił dwa czołgi! — zakończył z dumą.
— A więc już obliczyłeś na cały front? — uśmiechnął się Malinin. — Tyś swoje zrobił, dwa swoje czołgi spaliłeś i możesz sobie wleźć na piec. Niech tam inni robią, na nich kolej! Czy tak?
— Nieee, nie mam zwyczaju tak myśleć. Po prostu chciałem* podkreślić, że dwa czołgi na pluton — to niemało.
— Nie mówię, że mało — droczył się Malinin. — Powiadam tylko, że nie trzeba liczyć na smary. Mróz uderzy, smary Niemcom zamarzną, działa przestaną strzelać, pistolety maszynowe zatną się, i pozostanie nam tylko zmiatać ich z drogi i układać w sągi. Nie, takie rozumowanie nie jest słuszne! Nie trzeba się tym łudzić.
— A po co mam się łudzić? — Sirota nie zapomniał języka w gębie, gdy rozmawiał w pozycji na-„spocznij". Rozłożył ręce, zadarł głowę i spojrzał na słońce. — To wszystko zawracanie głowy — powiedział mrużąc oczy w słońcu. — Jak im zadamy bobu, to i pogoda nic im nie pomoże...
369
— No cóż, obejdziemy wasze pozycje — Malinin rzucił niedopałek, zadeptał i pierwszy wszedł w wyrwę w murze.
Po dziesięciu minutach, jak zwykle w godzinach zacisza, siedział i rozmawiał z żołnierzami. Zebrało się koło niego sześciu, reszta, a w tym Sińcow, pozostała na swych stanowiskach. Malinin już przywykł do tego, że wszystkich naraz nie można zebrać, i zadowalał się takim audytorium, jakie było.
— Widzisz, Michniecow — mówił do chudego, młodego, czarnego żołnierza, który pospiesznie i trochę nerwowo zaciągnął się skrętem — jesteś, wiadomo, chemikiem, a ja nie. Więc ty lepiej możesz sądzić. Powiadasz, że lotnicze smary u Niemców nie nadają się na mrozy? A potem i w czołgach zacznie zamarzać smar, a może — według ciebie — i działa artyleryjskie zawiodą, i peemy będą się zacinać? — Ten temat zaniepokoił Malinina już w ustach Siroty. Uparcie powracał do niego, chcąc ostatecznie postawić sprawę tak, jak uważał za słuszne. — Być może, powiadam, masz rację. Jesteś chemikiem, lepiej się orientujesz, ale ja osobiście na to wszystko nie liczę. Ty liczysz, a ja nie. Powiem ci jeszcze więcej: masz nadzieje, że podczas mrozów technika niemiecka zawiedzie, a ja wcale nie mam tej nadziei. Ja liczę tylko na ciebie, na Michniecowa. Liczę, że bez względu na pogodę — ty nie zawiedziesz, i karabin, i granat, i wszystko, co ci wpadnie w rękę, nie zawiedzie; a jeśli ty nie zawiedziesz, to Niemcy, nawet gdyby cała ich technika podczas trzydziestostopniowego mrozu pracowała jak zegarek, i tak -do Moskwy nie dojdą. Ale jeżeli zawiedziesz, o, to wtedy bez względu na okoliczności Niemcy znajdą się w Moskwie, z techniką czy bez techniki, w mróz czy bez mrozu — obojętne! No, i co, chemiku, na to mi odpowiesz?
Z Michniecowa był widocznie chłopak niegłupi, dobrze zrozumiał, do czego zmierza politruk, i wyczuł w jego słowach nie tylko surowość, ale i serdeczne ciepło. Bardzo mu się jednak chciało, by na głowy nacierających Niemców spadły wszystkie plagi. Zaczął tedy gorąco wysuwać nowe dowody ujemnego wpływu mrozu na sprzęt niemiecki. 370 — Więc, powiedzmy, że tak — powiedział Malinin
czując, że już podważył tę beztroską nutę, która go zaniepokoiła. — Niech ich diabli wezmą, ale czyś ty zrozumiał, że sedno rzeczy nie leży w nich, lecz w tobie? Nie w tym, czy u nich smar zacznie zamarzać, lecz w tym, czy ty się utrzymasz? — uparcie bił w jeden punkt.
— Zrozumiałe, towarzyszu politruku, wiadomo! — poparło go kilka głosów naraz.
— Posłuchaj, Sirota — po chwili milczenia podjął Malinin. — Co to dziś mamy, czwartek?
— Czwartek.
— Zapamiętaj, że w sobotę będzie posiedzenie komitetu partyjnego pułku. Sprawa twojego przyjęcia do partii stoi tam także na porządku dziennym.
— Boję się pytań — nagle poważnie powiedział Sirota. — Ze mną zawsze tak: póki nie pytają, to wiem wszystko. A jak zadadzą pytanie, jak na złość zapominam.
— On tu dziś od rana Statut i Krótki kurs czytał. Przygotowuje się — po ojcowsku powiedział niemłody już żołnierz, właśnie ten Trofimow, z którego przed wejściem do koszar batalionu komunistycznego trochę kpili koledzy, mówiąc, że wybrał się jak na ryby. Teraz w uszance, w waciaku, w płaszczu narzuconym na waciak wyglądał na żołnierza z prawdziwego zdarzenia i tylko siwa szczotka wąsów zdradzała wiek. Dostał się do kompanii z tym samym uzupełnieniem co Sińcow i po stratach pozostał jedynym komunistą w plutonie.
o ile nie liczyć Sincowa, przypomniał sobie Malinin
i pomyślał, że nie, Sincowa nie można liczyć. Wobec zgubienia legitymacji partyjnej w niewyraźnych, niejasnych okolicznościach mogą go nie przyjąć z powrotem do partii mimo nawet jego zasług bojowych.
— A ty, Trofimow — powiedział Malinin — pomóż Sirocie przygotować się. To nie ma znaczenia, że on jest dowódcą plutonu, a ty szeregowcem. Tyś stary komunista i jeśli o te sprawy chodzi, starszy towarzysz.
— On mi pomaga — odrzekł Sirota — i Krótki kurs jest jego. Ja miałem tylko Statut.
— Zabrałeś ze sobą z Moskwy? — Malinin spojrzał
na Trofimowa. 371
Trofimow kiwnął głową.
— Wciąż chłopcy wypytują mnie o Moskwę — powiedział. — A co w Moskwie? A co? A jak? A czy była panika?... Opowiedz, co się tam działo. A ja im odpowiadam: jeżeli nawet coś było, to już mi wyleciało z pamięci. Teraz mam tylko w głowie jak u Lermontowa: „Hej, chłopcy — Moskwa jest za nami! Umrzyjmy u jej bram, jak nasi bracia umierali!"* Uczono mnie tego w szkole parafialnej, jeszcze za króla Ćwieczka, we wczesnej młodości, przed wojną japońską, a przecie nie zapomniałem!
— uśmiechnął się.
— No cóż — powiedział Malinin — skoro interesują się nowinami z Moskwy, to mogę im podać najświeższe. Otrzymałem" list od żony. Opowiedział o swoim synu, który uciekł na front,
o tym, że żona wróciła do pracy w wydziale kwaterunkowym, o Kukuszkinie, którego już nie reklamowano z wojska i który został wysłany na front. Żołnierze słuchali współczując. To, że Kukuszkina wysłano na front, wszystkim się podobało. Dobrze mu tak, draniowi!
— A więc robią porządki w Moskwie — wtrącił Trofimow. — To dobrze. A że twój syn uciekł, to czy będziesz się gniewał, czy nie, Aleksy Denisyczu
— zwrócił się do Malinina na „ty" — ale jak był chuliganem, to takim widać pozostał. Mieszkam od ciebie o dwie ulice dalej, a mimo to znam jego sprawki.
— To nic — odparł Malinin trochę urażony. — I ja w młodych latach niezgorszym byłem chuliganem. Trofimow chciał zażartować. — No i co z tego wyszło dobrego. Z tobą i teraz lepiej nie zaczynać — ale przypomniał sobie, że Malinin jest politrukiem,
i dał spokój.
— A jednak — spytał nagle milczący dotąd, młody, blady żołnierz podpierając dłonią policzek — jaki jest ogólny wygląd Moskwy po bombardowaniach? Jestem moskwiczaninem, mieszkam przy Krowim Wale.
— Ocalał twój Krowi Wał — uspokajał go Malinin.
— Na pewno Trofimow już wam z dziesięć razy
* Z poematu Lermontowa Borodino. Przełożył Leonard 372 Podhorski — Okołów.
opowiadał. Wierz mu, to chłop poważny, nie pije i nie kłamie, chociaż wędkarz. Wszyscy się roześmieli.
—• A jednak — nie uspokajał się mieszkaniec Krowiego Wału — czyżby istotnie było tak mało zniszczeń, jak o tym piszą w gazetach?... Przecie co noc lecą nad głowami i ryczą.
— Ale nie dolatują — powiedział Malinin. — Nie każda kula cię trafia. Tak jest i z Moskwą. Tobie stąd się wydaje, że tam dzieją się straszne rzeczy podczas bombardowania. A pode mną, kiedym tu szedł na front, łydki się trzęsły. A jakem już przyszedł — to nic takiego.
— E, gadacie tylko, towarzyszu politruku, że wam się łydki trzęsły! — uprzejmie zauważył Sirota. Malinin spojrzał na niego drwiąco.
— A właśnie, że się trzęsły! A tyś myślał, że ja strachu bożego nie znam? Jeszcze jak! — powiedział Malinin i pochyliwszy się przy gwiździe nisko przelatującego pocisku, znalazł w sobie dość siły, by zażartować: — Widzisz, pociskom się kłaniam. Dwóch czy trzech uśmiechnęło się, twarze innych pozostały poważne. Pocisk wybuchnął zbyt blisko, żeby móc żartować. Drugi taki sam, oznaczający wstrzeliwanie się, wybuchnął na przedzie. Wszyscy rozbiegli się pod osłonę ścian, a niemiecka artyleria zaczęła wściekle prażyć w całe wzgórze z cegielnią. Zapachniało gryzącym dymem.
— To oni wczoraj, dranie, wstrzelali się, kiedyśmy odpierali ich atak! — krzyczał Sirota w samo ucho Malinina. — Wczoraj walili, że nie daj Boże! A" dziś jeszcze więcej... Od nas zaczęli.
Czy rzeczywiście Niemcy wstrzelali się wczoraj, czy też dzisiaj udało im się lepiej — nie było komu nad tym się zastanawiać. Rozrzuciwszy z dziesięć pocisków tak blisko, że ich ciężki oddech parę razy zakołysał ziemią, Niemcy trafili w sam środek nie dokończonej budowli.
Malinin, leżąc jak wszyscy pod ścianą i osłonięty nią przed odłamkami wybuchających na zewnątrz pocisków, jednocześnie usłyszał grzmot, poczuł uderzenie, ciężar i duszność. Przysypały go kawałki zawalonej ściany, jak również wyrzucone pociskiem zmarznięte grudy ziemi. Dusząc się, natężając 373
wszystkie siły wygramolił się spod stosu cegieł i ziemi. Udało mu się tylko dlatego, że w ostatniej chwili zasłonił głowę rękami i w ten sposób ręce pozostały wolne w górze.
Uwolniwszy je i obmacawszy okrwawioną twarz, zaczął zaciekle rozgrzebywać wszystko, co mu przeszkadzało wstać, i wreszcie, ogłuszony, wylazł z kamiennej mogiły; stanął chwiejąc się na nogach. Dokoła wszystko było skończone. Ciężki pocisk przewrócił każdy centymetr powierzchni. Na śniegu zmieszanym z wyrwaną ziemią i kawałkami fundamentów ciemniała krew, leżały kawałki mundurów, strzępy ludzkich ciał, czyjś but z nogą oderwaną powyżej kolana...
Zrobiwszy bez celu parę kroków, drgnął i zatrzymał się. Coś chrupnęło mu pod butem — spojrzał w dół i zobaczył okulary Trofimowa w znanej mu oprawce omotanej nicią.
Wrócił do kąta, gdzie go przedtem zasypało, i zrozumiał, że pozostał przy życiu właśnie dlatego, że go zasypało. Cegły zwaliły się od uderzenia pocisku, który trafił z zewnątrz w fundament, ten zaś pocisk, co wpadł do środka, wybuchł o parę sekund później, kiedy zwalone cegły już osłoniły Malinina przed odłamkami.
— Hej, jest tam kto? Jest tam kto?! — krzyczał usiłując przypomnieć sobie, kto się znajdował obok niego w ostatniej chwili.
Był Sirota, był ten chemik Michniecow. Gdzie oni są? Po tej stronie ruin nie znalazł ani ich martwych ciał, ani tego, co pozostaje po człowieku nawet przy bezpośrednim trafieniu. Może ich wybuch wyrzucił?
— pomyślał Malinin i w tej samej chwili usłyszał słaby jęk spod zawalonego rogu cegielni. Łamiąc paznokcie zaczął rozgrzebywać cegły, przykładać ucho, znowu grzebać i wreszcie wyciągnął spod cegieł Sirotę, żywego, robiącego nawet jakieś ruchy podobne do wysiłków podniesienia się, ze zmasakrowaną twarzą. Jęczał nie ustami, lecz gardłem, a zdawało się, że nawet i nie gardłem, lecz że jęk ten wydobywa się aż z wnętrzności.
Malinin wziął garść śniegu i natychmiast otarł nim
zakrwawioną, straszną twarz Siroty. Potem wyciągnął
374 z torby polowej opatrunek osobisty i uniósłszy
głowę rannego, zaczął mu bandażować dół twarzy. Z początku zapomniał, że tamten musi oddychać i obandażował tak, iż Sirota zaczął charczeć. Wobec tego musiał na nowo bandażować, owijając twarz sierżanta już przesiąkniętymi- krwią bandażami. Opatrzywszy Sirotę, Malinin podciągnął go do ściany tak, by głowa znalazła się nieco wyżej i by nie zachłysnął się krwią; dopiero gdy z tym skończył, zobaczył, że w miejscu, skąd wywlókł Sirotę, sterczy spod cegieł noga.
Gdy przyszedł tu przed godziną, zauważył, że chemik Michniecow ma stare, ale dobrze podszyte podwójnym wojłokiem walonki. Michniecow opowiadał, że znalazł je w tych dniach w opuszczonej chałupie. Malinin chciał wówczas zażartować, że chemik przygotował się do zimy lepiej od innych w plutonie. Chciał zażartować, ale zapomniał, a teraz, zobaczywszy sterczący spod cegieł but, domyślił się, że leży tam Michniecow. Nie tracąc czasu, zaczął go pośpiesznie odkopywać; zaczął od nóg, potem głośno sobie nawymyślał i wymierzywszy na oko, gdzie może leżeć pod cegłami głowa Michniecowa, przesunął się i zaczął tam grzebać. Należało zacząć od głowy, by ranny, jeżeli jeszcze żył, nie udusił się.
Wciąż sobie wymyślając, że nie od razu wpadł na tak prosty pomysł, Malinin zawzięcie odrzucał cegły. Wreszcie ukazały się ramiona Michniecowa. Przerwawszy na sekundę pracę, Malinin dotknął ich ręką. Ramię pod waciakiem było ciepłe, Michniecow żył! Malinin zaczął jeszcze pospieszniej, lecz ostrożnie uwalniać szyję i głowę Michniecowa i nagle zatrzymał się, wziąwszy w ręce kawałek cegły zdjęty z potylicy Michniecowa. Ciało Michniecowa było jeszcze ciepłe, ale on sam nie żył. Cała górna część czaszki była ścięta właśnie tym kawałkiem. Malinin wyprostował się, ze złością odrzucił cegłę i w tejże chwili usłyszał bliski, urywany terkot karabinu maszynowego. O czterdzieści kroków od niego w fundamentach komina cegielni ludzie jeszcze żyli i strzelali do Niemców. Malinin doznał tej szczególnej, przeszywającej radości, której doznają nawet bardzo odważni ludzie, którym przedtem zdawało się, że pozostali sami na polu walki i nagle 375
przekonali się, że nie są osamotnieni. Malinin podszedł do Siroty, z wysiłkiem jeszcze raz uniósł jego ciężkie ciało i przesunął tak, by w wypadku nowych wybuchów było lepiej osłonięte przed odłamkami. Zresztą ogień artylerii niemieckiej oddalił się gdzieś w głąb. Sirota, kiedy Malinin go przesuwał, zrobił pod krwawym opatrunkiem kilka słabych ruchów, jakby chciał coś krzyknąć, potem rozwarł pięści obydwu rąk, jakby dziwiąc się swej bezradności, po czym znowu je zacisnął i ucichł. Tylko pierś z ciężkim rzężeniem unosiła mu się i opadała. Malinin jeszcze raz spojrzał na rannego, przelazł przez murek i poszedł płytkim, zakrywającym go tylko do połowy rowem łączącym w kierunku komina, skąd wciąż rozlegał się szybki terkot karabinu maszynowego.
Kiedy zaczął się ostrzał, Sińcow wraz ze swym taśmowym, Kolą Bajukowem, żołnierzem starszego rocznika, siedział przy karabinie maszynowym koło jednej z dwóch strzelnic wybitych w kominie. Nie strzelając wycelowywali karabin maszynowy do przedtem już wstrzelanych dozorów, przy czym ćwiczyli zmieniwszy funkcje: Sińcow jako taśmowy, a Bajukow jako celowniczy.
+ Za strzelnicą zaczynało się strome zbocze, którego część była niewidoczna i znajdowała się poza polem ostrzału. Potem stok pochylał się łagodnie i przechodził w śnieżną kotlinkę. Przecinała ona w poprzek pozycje radzieckie, a za nią zaczynał się nowy wzgórek, na którym w pobliżu trzech oddzielnie stojących domków usadowiły się pozostałe plutony ich kompanii. Przez samą kotlinę rowy nie przechodziły. Była dobrze wstrzelana z obydwu stron ogniem dwóch karabinów maszynowych. Wczoraj w dzień Niemcy próbowali ruszyć do ataku właśnie tą kotliną, ale nie przedarli się przez ogień krzyżowy i nawet nie zdołali zabrać swych zabitych, co zazwyczaj robili nawet ryzykując życie. Podobno w kotlinie pozostało około trzydziestu trupów, ale ze strzelnicy widać było tylko kilka czerniejących w dole na śniegu. Prowadząc z Bajukowem umowny ostrzał, Sińcow brał teraz jako dozory wetkniętą w śnieg na sztorc tyczkę i dwa trupy na skraju kotliny
376 przy wejściu i wyjściu.
Bajukow, z którym przebywał od tygodnia, przypominał Sincowowi tego żołnierza, który w Moskwie zgodził się wywołać dyżurnego z prokuratury. Bajukow miał taką samą dziewczęcą, gładką, różową twarz i czarne brwi, a kiedy zdejmował uszankę, widziało się, że odrastające włosy ostrzyżone na jeża były całkiem lniane.
— Pewno w cywilu nosiłeś czub? — spytał go pierwszego dnia, gdy się poznali, a Bajukow z uśmiechem potwierdził: „Aha!" — Sińcow pomyślał, że Bajukow z czarnymi brwiami i jasnymi włosami na . pewno uchodził za bardzo ładnego chłopca. Teraz był ostrzyżony, miał na sobie za dużą, cudzą, podniszczoną uszankę, płaszcz garbił mu się na waciaku. Zresztą, trzy dni leżeli tu obaj pod gołym niebem
z początku w słotę, a później w mróz, i nie czas było myśleć o urodzie.
Stosunki ich od razu ułożyły się jak najlepiej, zwłaszcza kiedy Sińcow oznajmił, że przy karabinie maszynowym celowniczy i taśmowy powinni móc się w każdej chwili wzajemnie zastąpić i dokumentując to czynem, w pierwszej godzinie ciszy, zaczął tłumaczyć Bajukowowi obliczanie kątów i poprawki na odległość.
Bajukow był kołchoźnikiem spod Riazania, z leżącej wśród lasów wsi Sołotcza, słynnej ze swych świetnych, hodowanych na piaskach ziemniaków i z ryb łowionych w Staricy, starym korycie Oki. Ludzie walczą nie cały czas. Bajukow, milczący lub rozmowny, zależnie od tego, czy podobał mu się ktoś, czy nie podobał, zdążył w ciągu tygodnia opowiedzieć Sincowowi, że naukę w siedmiolatce musiał przerwać ze względów rodzinnych. Ojciec u-marł, a matka zachorowała. Opowiedział również, że przed pójściem do wojska był brygadzistą w kom-somolskiej brygadzie pracującej przy ziemniakach i że po odbyciu służby wojskowej chce uczyć się na agronoma.
— Niestety, trzeba z początku złożyć egzamin ze szkoły podstawowej. Myślałem, że uda się to zrobić w wojsku — mówił. — A tu taka sprawa wynikła... „Taką sprawą" była wojna. Bajukow był ufny, żądny wiedzy. W zeszycie przechowywanym w plecaku zapisywał tytuły 377
wszystkich książek, które przeczytał w życiu, poza lekturą szkolną. Sporo ich było jak na jego wiek — sto cztery, i przeważnie dobre. Wieczorami, o ile czas na to pozwalał, przypominał sobie te książki i ria-zańską gwarą, z akcentem na „a." opowiadał Sincowowi ich treść.
W walkach Bajukow wykazywał spokojną, rozważną, odwagę człowieka całkowicie pochłoniętego tym, co robi. Pod tym względem dobrali się z Sin-cowem i doskonale się rozumieli. Sińcow także całą duszą był oddany walce, nie folgował sobie i nie budował żadnych planów; całe jego przyszłe życie na wojnie — do zwycięstwa lub do śmierci — miało być żołnierskie, i teraz pochłaniało go to życie wraz z żołnierskimi obowiązkami. To, że Bajukow w ciągu tygodnia okazał się dobrym partnerem, było dla niego teraz nieomal najważniejszą_rzeczą na świecie, tak ważną, że nie tylko cenił go za to, ale i serdecznie pokochał. Gotów był zrobić dla niego więcej niż dla wielu innych, których znał od lat.
Kiedy zaczął się ostrzał, Sińcow i Bajukow trochę cofnęli karabin maszynowy ze strzelnicy, by nie uderzył w lufę przypadkowy odłamek, i usiedli niżej na dnie komina, wyłożonym ogniotrwałą cegłą. Od razu zrozumieli, że ostrzał jest silny i celny. Dokoła wszystko dudniło od bliskich wybuchów, na ogół jednak nawet przy tym ostrzale czuli się w kominie dość bezpieczni. Tylko bezpośrednie trafienie ciężkiego pocisku z bliskiej odległości i nie skośnie, lecz pod kątem prostym, mogło przebić kilka warstw ogniotrwałej cegły. Odłamki nie mogły wpaść do komina — przedwczoraj nakryli go arkuszami blachy, przygotowanymi, jak sądził dowódca plutonu Sirota, na drzwiczki do pieców. Dwa arkusze grubej, dziesięciomilimetrowej blachy osłoniły komin prawie w całości, pozostawiając tylko niewielką szparkę. Przez fundament przechodził przewód dymowy i teraz tym przewodem przedostawali się z dołu do komina.
— Po prostu betonowy schron bojowy — ocenił
wczoraj Sirota, i tak samo myśleli o swoim kominie
378 Sińcow i Bajukow. Zgubić ich mogło tylko bezpośrednie trafienie z góry w arkusze zasłaniające komin. Wtedy, oczywiście, nie mieliby gdzie się podziać i musieliby zginąć. Z takim fatalnym przypadkiem nawet podczas ostrzału liczyli się nie więcej niż z każdą inną możliwością śmierci, która tak czy owak zawsze czyha na wojnie.
Ogień niemiecki wciąż narastał. Bajukow zaczął wywracać kieszenie i wysypywać na dłoń okruszyny machorki, które utkwiły w szwach. Wczoraj także jej nie otrzymali. Już raz dokonał tej operacji i dziś usiłował ją powtórzyć. Ogień był tak silny, że chłopak się zdenerwował i dlatego chciał zapalić. Sińcow podszedł do strzelnicy i spojrzał na zaśnieżoną kotlinę.
W kotlinie także wybuchały pociski, ale rzadziej. Za to na wzniesieniu z trzema domkami, nad pozycjami sąsiednich plutonów unosił się gęsty dym. Jeden z trzech domków już nie istniał, jakby go w ogóle nigdy nie było. Zamiast niego ziało puste, osnute dymem miejsce. Sincowowi ścisnęło się serce nie dlatego, że się nastraszył długotrwałego ostrzału, lecz dlatego, że pomyślał: Gdy tylko skończy się ostrzał, zacznie się atak. Usiadł pod ścianą obok Bajukowa i czekał na koniec ostrzału. Nagle za-swędziła go głowa. Zdjąwszy na chwilę uszankę, ostrożnie pogładził ręką bliznę powyżej skroni. Dwa tygodnie temu Zołotariow odniósł wrażenie, że była to rana śmiertelna, a teraz pozostała po niej tylko wąska blizna z gładką, śliską w dotyku skórą i kłującym językiem odrastających po bokach włosów.
Ludzie w takich chwilach myślą o różnych rzeczach. Czasami o ważnych, czasami o nieważnych, czasami kolejno o jednym i drugim; czasem pozwalają swobodnie płynąć myślom, a czasem usiłują myśleć o tym, co mogłoby zagłuszyć strach. Sińcow nie przeciwstawiał się myślom. Pozwolił im przelatywać przez głowę, a one spychały się nawzajem i szybko zmieniały jedna drugą, jakby w obawie, że nie zdążą ogarnąć wszystkiego, co należało. Parę razy w ciągu tych dni miał ochotę napisać list do Maszy, zawiadomić, gdzie jest i ~co robi. Chciał, żeby o tym wiedziała. Ale im bardziej chciał, tym bezlitośniej zadawał sobie pytanie: a dokąd mam 379
pisać? Gdzie jest Masza? Wprawdzie miał numer skrytki pocztowej szkoły, ale Maszy w szkole nie było. Nie wątpił, że znajduje się już dawno po drugiej stronie frontu. Zdawał sobie sprawę, że usiłować dokonać wyłomu w tej obopólnej nieświadomości byłoby tak samo bez sensu, jak usiłować przebić papierowym trójkątem listu żołnierskiego mur tego komina.
A jednak tak bardzo chciał do niej napisać! Przypomniał sobie, jak owej nocy w Moskwie, siedząc w kucki, myła mu nogi w miednicy, ścierała pacyny błota i delikatnie przemywała zadrapania. Wbrew woli wybuchła w nim taka dręcząca tęsknota do jej łagodnych rąk, że przerażony siłą wspomnień zdławił w sobie ten płomyk, zakląwszy półgłosem.
— Co ci jest? — spytał Bajukow, który wreszcie wydłubał kilka okruszków machorki i skręcił cie-niusieńkiego papierosa.
— A nic! — machnął ręką Sińcow.
— Bo myślałem, żeś sobie teściową przypomniał — nie w porę zażartował Bajukow.
Sińcow z bólem przypomniał sobie Grodno i wszystko, co łączyło się z tym słowem w jego otępiałej wskutek ran pamięci. Mimowiednie machnął głową jak koń, którego uciął giez. Potem pomyślał o Malininie, którego widział z daleka, gdy przed godziną wchodził na wzgórze, i o ich rozmowie w dniu, kiedy Malinina mianowano politrukiem kompanii. Zapoznając się z ludźmi, Malinin obchodził ocalałe chałupy wsi Klincy. Wieś, gdzie owej nocy odpoczywała kompania, teraz znajdowała się już na tyłach niemieckich. Malinin porozmawiał z żołnierzami, a potem gestem wywołał Sincowa z chałupy; stojąc z szeroko rozkraczonymi nogami i wpakowawszy ręce do kieszeni, co było jego ulubioną pozą, powiedział ponuro:
— Posłuchaj no, Sińcow. Pisz i wyjaśnij swoją przeszłość. Znaleźliśmy się w oddziale kadrowym. Tu musi być całkowity porządek.
— Do kogóż mam pisać?... Już pisałem... — odrzekł Sińcow przygnębiony.
Malinin tak samo ponuro * spojrzał na niego i ciągnął 380 niezadowolonym tonem:
— Do mnie napisz. Sam przekażę komisarzowi albo do wydziału politycznego dywizji. Tam zdecydują, dokąd dalej przekazać. Wskaż tylko, kto i jakie fakty może potwierdzić. Wymień osoby. Jeżeli zechcą sprawdzić, niech sprawdzają. Dziś napisz, póki jesteśmy pod dachem. Kto wie, gdzie jutro wypadnie nocować. No, bywaj! — kiwnął głową i pomaszerował do następnej chałupy. Nagle stanął:
— Sińcow! Sińcow podszedł.
— Napisz tam, że ja wiem o wszystkim od samego początku. Tak właśnie zacznij: „Jak wam już wiadomo..." — a potem wal: „...chcę jednak przedstawić to na piśmie, by wydział polityczny i dowództwo..." — Zrozumiałeś?
— Zrozumiałem.
Tej nocy jeszcze raz zasiadł do pisania wyjaśnień —
krótko i z powoływaniem się na osoby, jak zalecił
Malinin.
Pomimo jednak, iż pisał zwięźle, znowu pisać o
tym, co już opowiadał Maszy, Jołkinowi i Malininowi, gdy już opisał wszystko w prokuraturze,
a i sam wiele razy przypominał sobie tamte dzieje
— było bardzo trudno. Napisał jednak i oddał Malininowi. Działo się to nazajutrz w marszu. Dywizja, zaginając odsłonięte skrzydło, pospiesznie cofała się na zapasowe pozycje. Malinin człapał po gęstym błocie jeszcze bardziej niż zwykle ponury; zrównawszy się z Sincowem, w milczeniu wziął jego oświadczenie i wpakował do kieszeni płaszcza. Chociaż nieraz się potem widzieli, nie powracali już do tej sprawy.
Teraz, słuchając wybuchów wstrząsających ziemią, Sińcow usiłował wyobrazić sobie, jak i komu Malinin przekazał jego pismo, co przy tym powiedział i skąd oraz kiedy może spodziewać się wezwania do wydziału politycznego, czy też do wydziału specjalnego. I chociaż po dziesięciu dniach walk przypuszczał, że już go nie odwołają z przedniego skraju, gnębiła go myśl, że jego los wciąż jeszcze nie jest rozstrzygnięty. Mogą go przecież zranić, zabrać na tyły — i wtedy żegnajcie i wyjaśnienie, i Malinin! Wyjdzie ze szpitala, wyślą go do innego oddziału, i znów trzeba będzie pisać wszystko od
381
początku.
— Posłuchaj! — wrzasnął Sincowowi w samo ucho Bajukow, przekrzykując huk artylerii. — Według mnie trafiło w naszych chłopców!
Sińcow podszedł do zapasowej strzelnicy i zobaczył przez rozpływający się dym, że jedna z nie dokończonych ścian cegielni stała się jakby niższa.
— Tak, chyba trafiło — przyznał z lękiem.
Było to mniej więcej po dziesięciu minutach od początku niemieckiego ostrzału. Ogień trwał jeszcze pół godziny i odsunął się w głąb, na tyły. Teraz zamiast wybuchów słychać było tylko częsty gwizd pocisków przelatujących nad głową.
— Patrz, Kola, tutaj, utrzymuj łączność, jeżeli ktoś się pokaże — wskazał Bajukowowi strzelnicę, przez którą widać było cegielnię, sam zaś poszedł ku tej, gdzie stał karabin maszynowy.
Ze strzelnicy miał szeroki zasięg widzenia: z tyłu ściana wybuchów, a po zaśnieżonej kotlinie, między wzgórzem z cegielnią a wzgórzem z trzema domkami, sunęły niemieckie czołgi. Stąd wydawało się, że suną wolno. Ale przednie już wspinały się zboczem do tego miejsca, gdzie dawniej stały trzy, a teraz tylko jeden przekrzywiony domek i gdzie w piwnicach pod domkami i w rowach siedziały, jak Sińcow dobrze wiedział, dwa plutony. Pierwszy czołg zatrzymał się, wystrzelił z działka do przekrzywionego domku, który zwalił się na bok, jakby był z kart. Potem spod czołgu wybuchnął jeszcze jeden płomień i trysnął gęsty czarny dym. Czarne figurki wyskoczyły przez górny właz na śnieg, zastukały skierowane do nich rzadkie strzały karabinowe. Wiatr ciągnął stamtąd, słychać było dobrze, co podkreślało tylko niepokojącą rzadkość strzałów. Stamtąd, gdzie były dwa radzieckie plutony, prawie nie strzelano. Drugi czołg przeszedł obok płonącego, doszedł do szczytu wzgórza i zniknął za nim. Czołgi idące kotliną także bez przeszkód posuwały się naprzód.
Wszystkie te obserwacje zajęły Sincowowi nie więcej niż minutę, a w następnej ukazały się w polu widzenia ciemne figurki niemieckiej piechoty, która szła tyralierą po śniegu za czołgami. 382 — Bajukow, do kaemu! — zawołał Sińcow i uchwycił
w celownik już wstrzelaną wiechę, od której niemiecką piechotę dzieliło jeszcze jakieś czterdzieści metrów.
Bajukow podbiegł, poprawił taśmę, spojrzał z początku w strzelnicę, a potem z napięciem w górę, w twarz Sincowa. Dlaczego nie zaczynasz? — pytał wzrokiem. Sińcow wyczekał jeszcze pół minuty. Dozór był dokładnie wstrzelany i Sińcow chciał to wykorzystać. Tyraliera Niemców osiągnęła wysokość wiechy. Wtedy dopiero dał krótką serię, potem długą i jeszcze jedną krótką, kiedy Niemcy, którzy legli w pobliżu wiechy, znowu się zerwali. Ta ostatnia seria była chyba najbardziej skuteczna. Pięciu spośród tych, co się zerwali, upadło i nie usiłowało już ani wstać, ani się czołgać.
— I co? — odrywając się na chwilę od karabinu maszynowego zbliżył twarz do twarzy Bajukowa.
— Jak tam nasi w cegielni?
— Nikogo nie widać. Boję się, że zginęli. Usłyszawszy to Sińcow oddał następną serię, krótszą, niż zamierzał, oszczędzając naboi jak zwykle, gdy się już wie, że nie ma na kogo liczyć.
Jakieś pięć minut prowadzili ogień, wciąż zmuszając Niemców do padania na śnieg i powstrzymując ich posuwanie się naprzód. Potem Niemcy zaczęli przegrupowywać się i przebiegać po dalszym skraju kotliny. Karabin maszynowy i tam sięgał, ale skuteczność ognia osłabła. Czarny łańcuszek Niemców minął wzgórze z trzema domkami — nikt stamtąd do nich nie strzelał. Było jasne, że radzieccy żołnierze, którzy tam byli, już zginęli. Jakiś niemiecki kaemista razem ze swoim taśmowym położył się wprost na śniegu, szeroko rozstawiając nogi — Sińcow i Bajukow dobrze to widzieli — i otworzył ogień do ich karabinu maszynowego. Pociski zaczęły uderzać w cegły. Niemiec prowadził ogień celnie, ale znajdował się w gorszej sytuacji, był na otwartym miejscu i Sińcow po trzech nieudanych seriach dosięgną go czwartą. Karabin maszynowy przewrócił się w śnieg — czy zawadziła o niego seria, czy też Niemiec szarpnął go przed śmiercią ręką. Taśmowy także, zdawało się, leżał martwy na śniegu. Po paru minutach, w ciągu których Sińcow i Bajukow ostrzeliwali inne cele, 383
Bajukow chwycił Sincowa za rękę:
— Patrz, taśmowy!...
Sińcow obejrzał się, obok karabinu maszynowego pozostała na śniegu tylko jedna postać.
— Odczołgał się! — powiedział Bajukow.
W tych słowach zabrzmiało nie tylko potępienie, lecz i pewność, że on na miejscu Niemca nie odczołgałby się, lecz wrócił do karabinu maszynowego i dalej prowadził ogień.
Wreszcie Niemcy, którzy w pierwszym impecie nie zwrócili szczególnej uwagi na niepokojący ich karabin maszynowy, postanowili skończyć z nim i nawiązali łączność z czołgistami. Czołgi już zaczęły znikać z pola widzenia Sincowa w prawo, gdy wtem jeden z nich zawrócił. Sińcow zrazu pomyślał, że czołg został uszkodzony, ale czołg szedł szybko i prosto na ich wzgórze. U podnóża zwolnił i stanął.
— Zaraz będzie do nas walić — uprzedził Bajukow. Sińcow skinął głową.
— Idź, posłuchaj, co tam słychać u naszych.
Na wieży otworzył się górny właz i ukazał się czołgista. Na pewno chciał rozejrzeć się w okolicy. Sińcow dał serię, czołgista znikł, właz zatrzasnął się, a po chwili pierwszy pocisk uderzył w mur obok strzelnicy. Karabin maszynowy Sincowa natychmiast, dając świadectwo, że żyje, puścił serię w przebiegających przez kotlinę Niemców. Gęsto idą, kilkoma tyralierami, pomyślał. Stąd, gdzie się znajdował, miał wszystko jak na dłoni. Po raz pierwszy w życiu tak dobrze widział całą rozwijającą się walkę.
— Słuchałem, słuchałem i nic nie słychać. Ani jednego wystrzału... Może skoczyć do nich? — zaproponował Bajukow podchodząc do Sincowa.
— Skoczyć byłoby nieźle. Boję się tylko, że sam nie dam rady.
Czołg znowu trafił pociskiem niedaleko od strzelnicy, a Sińcow znowu dał serię do piechoty, jakby im mówił — widzicie, żyję!
— Może zechce bliżej podejść — ochrypłym ze zdenerwowania głosem powiedział Sińcow. — Przygotuj granaty.
384 Bajukow podniósł i pokazał wiązane drutem granaty.
Czołg wystrzelił jeszcze parę razy i tak jak przewidział Sińcow, postanowił podejść, by uderzyć z bliska. Głucho warcząc na pierwszym biegu — warczenie przerażało swoją bliskością — ruszył z miejsca, wolno wspiął się na skos po śnieżnym wzgórzu, potem zmienił kierunek, wjechał zygzakiem jeszcze wyżej i znalazł się w martwym polu ostrzału. Sińcow i Bajukow słyszeli teraz tylko jego głośny, zachłystujący się warkot.
— Jeżeli podejdzie, będzie strzelał prosto w strzelnicę — wyraził przypuszczenie Sińcow.
— To wal wtedy w szczelinę obserwacyjną — powiedział Bajukow — a ja podczołgam się i granatem.
Sińcow nie odpowiedział i puścił długą serię do nowej grupy Niemców przebiegającej przez kotlinę. Przebiegła i wyrwała się ze strefy ognia; kilku poległo, tworząc czarne plamy na śniegu. Niewidoczny czołg w dalszym ciągu gdzieś warczał za murem. Sincowowi wydawało się, że stoi w jednym miejscu, nie zbliżając się i nie oddalając. Wreszcie znowu się ukazał, lecz nie przed kominem przy samej strzelnicy, jak się tego obawiali, lecz w dole na dawnym miejscu.
Nie mógł wejść po oblodzonym stoku! — ucieszył się Sińcow i otarł rękawem pot z czoła. W czołgu znowu uniosła się pokrywa włazu, na chwilę pokazała się głowa czołgisty, potem właz zamknął się i czołg posunął się nieco, zmieniając stanowisko. Lufa jak palec podniosła się i opadła celując w strzelnicę. Sińcow poczuł się nieswojo. Pocisk krusząc cegły uderzył tuż przy strzelnicy. Znowu uderzenie — znowu pył ceglany. Jeszcze jedno ogłuszające uderzenie już nie z zewnątrz, lecz wewnątrz, żelazny grzmot arkuszy blachy i nagła głuchota w uszach od uderzenia głową o ścianę. W pierwszej chwili Sińcow miał wrażenie, że pocisk trafił w strzelnicę i wybuchł wewnątrz komina. Ale gdyby tak było, nie pozostałoby po nich nawet śladu. W rzeczywistości pocisk uderzył tylko w sam skraj strzelnicy, wybuchł na zewnątrz i zaledwie parę odłamków wraz z falą powietrza wdarło się do komina. Czując tępy ból w tyle głowy, Sińcow skoczył do karabinu maszynowego i w tej samej chwili 385
zobaczył czołgistę niemieckiego, który odrzuciwszy pokrywę włazu stał spokojnie wyprostowany i osłaniając daszkiem oczy przed słońcem, oglądał skutki trafienia.
Sińcow lekko poruszył lufą karabinu maszynowego, uchwycił górny skraj wieży i ramiona czołgisty i nacisnął spust, wkładając w ten nikły ruch całą siłę swej nienawiści. Czołgista przełamał się w pasie i o mało nie wypadł z wieży, ale ktoś od wewnątrz złapał zabitego za nogi — Sińcow był przekonany, że został zabity — wciągnął go do czołgu i zatrzasnął pokrywę. Czołg trzy razy wystrzelił z działa, ale już niecelnie — tylko jeden pocisk trafił w komin. Potem czołg zawrócił i zjechał w dół. Dopiero teraz Sińcow pochylił się nad nieruchomo leżącym Bajukowem, który cicho pojękiwał.
— Co ci jest, Kola, kochany? Co ci? — spytał Sińcow czując nagle straszliwe osamotnienie.
— W plecy trafiło... w krzyże — cicho powiedział Bajukow. Podniósł się na rękach, nogi go nie słuchały.
Sińcow obnażył mu plecy i zobaczył niewielką plamę. Odłamek był mały, ale uderzył w kręgosłup i Bajukow nie mógł się ruszyć.
— A ręce, owszem, niczego — mówił zaciskając i rozprostowując dłonie, podczas gdy Sińcow go bandażował. — Podsuń mnie trochę, będę mógł taśmę ładować.
Sińcow obrócił go i podsunął, Bajukow-jęknął, do-sięgnął jednak taśmy i z trudem włożył ją do karabinu maszynowego.
— Jeszcze mogę — powiedział. — Bo cóż, to tylko nogi...
— Po prostu szok... — Sińcow, nie wnikając w sens swego wyjaśnienia, chciał tylko pocieszyć Bajukowa. — Przejdzie...
Z lękiem wyjrzał przez strzelnicę. Nie chciał przepuścić Niemców, jeżeli znowu posuną się kotliną w strefę ostrzału, chociaż jednocześnie czuł, że im bardziej dokuczy Niemcom, tym prędzej wykończą jego, Bajukowa, i karabin maszynowy.
Po raz pierwszy przyszło mu do głowy, że Niemcy mogą wejść innym zboczem. Wtedy nie zdoła 386 bronić jednocześnie obydwu strzelnic. Oderwawszy się od karabinu maszynowego, podbiegł do drugiej strzelnicy. Dym nad cegielnią dawno się już rozwiał. Tam wszystko milczało. Na pewno wszyscy byli martwi, inaczej nie można było sobie wytłumaczyć tego milczenia. Przebiegł z powrotem i znowu wyjrzał przez strzelnicę, gdzie stał karabin maszynowy.
— Patrz, patrz! — zawołał z zachwytem, chociaż Bajukow był tuż obok niego i wcale nie trzeba było krzyczeć.
Z tyłu na wschodnim skraju kotliny i dalej koło ogrodzenia ośrodka maszynowego, do którego Niemcy już się wdarli, i w prawo na sąsiednim wzgórzu, gdzie zginęły dwa plutony, wylatywały w górę ze strasznym hukiem słupy płomieni i kłęby czarnego dymu. Zdawało się, że sama ziemia wybucha pod nogami Niemców. Wśród wybuchów miotały się postacie ludzkie, padały w śnieg, znowu biegły... a wybuchy wciąż trwały i trwały, zagarniając coraz to nowe połacie ziemi.
Bajukow wiedział, co to jest, Sińcow nie wiedział, lecz się domyślał.
— To są katiusze — powiedział. — Katiusze!
— Tak, widziałem je pod Jelnią — potwierdził Bajukow.
Obaj, zdrowy i ranny, patrzyli jak zaczarowani na straszne widowisko, które od razu wywołało zamieszanie w tak dobrze dotychczas rozwijającym się ataku Niemców. Ich piechota zadreptała w miejscu, zaczęła się cofać, a wówczas już nie pociski katiuszy, lecz zwykłe artyleryjskie, rzucając w powietrze czarne fontanny, zaczęły wybuchać na całym terenie niedawno zajętym przez Niemców. Niemieckie czołgi zawróciły, podeszły do wzgórza z trzema domkami, których już nie było, zatrzymały się i zaczęły strzelać, a z niewielkiego lasku w prawo od ogrodzenia ośrodka maszynowego wypełzło siedem radzieckich czołgów i otworzyło ogień do niemieckich. Jeden niemiecki czołg zapalił się... I jeszcze jeden... Potem zapalił się radziecki, i jeszcze jeden radziecki... Sińcow do bólu zaciskał pięści, obserwując pojedynek czołgów, a artyleria radziecka bez przerwy młóciła i po całym polu przed ośrodkiem maszynowym, i po kotlinie, i po 387
wzgórzu z trzema domkami, i dalej za wzgórzem. Jej pociski wciąż wybuchały, a Niemcy cofali się — teraz to już było jasne. Cofali się pod ogniem z otwartego miejsca ku wzgórzu z trzema domkami. Potem Sińcow nagle ujrzał, jak grupa Niemców — około sześćdziesięciu — wycofująca się z rejonu ośrodka maszynowego, ciągnąc za sobą ciężki karabin maszynowy i nie wchodząc do ostrzeliwanej kotliny, skręciła w lewo, po czym szeroką tyralierą zaczęła wchodzić na zbocze wzgórza, gdzie siedział. Oddał do Niemców kilka serii; padli, pobiegli w lewo, potem jeszcze bardziej w lewo, aż znaleźli się poza polem jego widzenia.
Bajukow kilka razy pomagał mu, podając niepewnymi ruchami taśmę. Sińcow dał ostatnią serię. Teraz trzeba było co rychlej przeciągnąć karabin do drugiej strzelnicy.
— Kola, trzeba kaem... — zaczął i zobaczył, jak głowa Koli bezsilnie opadła na cegły. Ręka jeszcze leżała na taśmie; był nieprzytomny.
Sińcow odsunął go, chwycił za karabin maszynowy, gorączkowo myśląc, w jaki sposób sam bez taśmowego będzie prowadzić nieprzerwany ogień. Kiedy już był gotów krzyczeć z bezsilnej złości, z przewodu kominowego wylazł Malinin; twarz miał okrwawioną, w rękach trzymał karabin.
— Dawno strzelasz? — spytał.
— Ponad godzinę — odrzekł Sińcow.
— Jak to? Ponad godzinę?
Stracił rachubę czasu. Zdawało mu się, że zemdlał na sekundę, w rzeczywistości przeleżał pół godziny. Zdawało mu się, że parę minut tylko odkopywał Sirotę i Michniecowa, w rzeczywistości odkopywał ich prawie godzinę. Kiedy usłyszał serie Sincowa, były to bynajmniej nie pierwsze serie, lecz te ostatnie, do Niemców wchodzących na wzgórze. Sińcow spojrzał na twarz Malinina. Nie miał czasu tłumaczyć, jak dawno prowadzi ogień.
— Bierzcie za karabin maszynowy! — powiedział, jakby nie Malinin, lecz on był dowódcą. — Do tej strzelnicy. Niemcy stamtąd idą.
Razem przeciągnęli karabin maszynowy. Malinin
bez słowa położył się jako taśmowy, a po chwili
388 zjawili się w ich polu widzenia pospiesznie gramolący się pod górę Niemcy.
— Strzelaj — cicho powiedział Malinin.
Ale Sińcow, który już wciągnął się w swoją rolę, dał mu znak ręką: zaczekaj! Niemcy szli pospiesznie, nie kryjąc się. Sądzili, że zaszli od tyłu i nie grozi im ostrzał z tej strony. Zresztą, ich kaemiści na wszelki wypadek zajęli stanowiska za nimi, gotowi osłonić ogniem atakujących, jeżeli tylko ktoś ruszy się na górze.
— Postawili karabin maszynowy, żeby ich osłaniał
— znowu szepnął Malinin.
Sińcow w milczeniu skinął głową. Sam już to zauważył.
Niemcy wspinali się, coraz głębiej wchodząc w strefę skutecznego ognia, i jednocześnie z każdym krokiem zbliżając się do upragnionej linii, poza którą zaczynało się martwe pole, nieosiągalne dla karabinu maszynowego Sincowa. Z tyłu za ich plecami grzmiała artyleria.
— Nasza? — samymi wargami spytał Malinin. Sińcow kiwnął głową, chociaż teraz nie widział nic prócz Niemców wspinających się na wzgórze i kawałka śnieżnego pola za nimi. Niemcom pozostawało zaledwie dwadzieścia kroków do martwego pola, kiedy Sińcow nacisnął spust i szeroko, pewnie poprowadził karabin maszynowy za rączki tylca z prawa na lewo i znowu na prawo, obejmując śmiertelnym ołowianym łukiem Niemców, którzy nie zdążyli paść na ziemię. Był to dość rzadki podczas wojny wypadek, kiedy niespodziewana seria, dana z zimną krwią, z bliska, z odległości nie wynoszącej nawet stu metrów, ścinała jak kosą całą tyralierę. Kilku ludzi podniosło się, usiłując dobiec do martwego pola. Seria. I jeszcze seria! Pierwszy z biegnących Niemców prawie dobiegł do martwego pola. Chcąc i jego skosić, Sińcow musiał do ostateczności pochylić karabin maszynowy. W tej samej chwili niemiecki karabin maszynowy zastukał po strzelnicy, lecz z tej strony strzelnica była wąska i pociski kruszyły tylko cegłę dokoła niej.
— Zaraz jeszcze inni pójdą — powiedział Sińcow. Rzeczywiście spoza karabinu maszynowego podniosła się następna tyraliera Niemców i poszła naprzód. Nie strzelając do nich Sińcow skupił całą 389
390
uwagę na niemieckim karabinie maszynowym. Oddał dwie serie, poczuł, jak po serii niemieckiej prosto w twarz i w przymrużone lewe oko prysnęły drobne odłamki cegły. Z bólu zmrużył jeszcze bardziej oczy, puścił ostatnią serię w niemiecki karabin maszynowy, trafiając obu leżących za nim Niemców. Jeden zwalił się na bok, drugi zerwał się, padł do tyłu potoczył po zboczu. Słysząc za sobą ciszę Niemcy nie wytrzymali, zawrócili i pobiegli na dół.
Sincowowi aż dech zaparło ze zdumienia. Wydało mu się, że właśnie tak, tyraliera za tyralierą, Niemcy będą parli na nich, póki on i Malinin nie zginą przy karabinie maszynowym. I nagle zawrócili, uciekli. Ostatnia, spóźniona seria poszła ponad ich głowami. Poprawił celownik, ale już nie zdążył strzelić. Wypuścił rączki tylca i odwrócił spoconą twarz do Malinina.
— Spójrzcie na moje oko, towarzyszu. Co mi się tam stało?
— To otwórz! Nie mruż!
— Nie mogę, boli!
Malinin przybliżył twarz do jego twarzy i orzekł, że to nic szczególnego; zadrapanie pod brwią i tyle.
Sińcow otworzył oko, rozsuwając dwoma palcami powiekę. Oko bolało,.ale widział.
— Wygląda na to, żeśmy ich odparli — powiedział Malinin.
Sińcow nie odpowiedział, ale także czuł, że odparli. Co będzie dalej, nie wiadomo, ale na razie atak został odparty. Niemcy chcieli zagarnąć to wzgórze w drodze powrotnej, ale ogólne niepowodzenie widocznie speszyło ich i napotkawszy opór nie doprowadzili sprawy do końca.
— Twój taśmowy zabity? — spytał Malinin — Bajukow?
— Nie, stracił przytomność. Dobrze, żeście w porę przyszli, bo sam nie dałbym rady. Niemcy zajęliby całą pozycję.
Malinin nic nie odpowiedział. Ukląkł koło Bajukowa i zanim go dotknął, spytał Sincowa:
— Gdzie ranny?
— W kręgosłup — odpowiedział Sińcow.
Malinin, tak samo jak przedtem Sińcow, odwinął rannemu płaszcz i waciak, odsunął bluzę i w milczeniu poruszając wargami, długo patrzył na bandaże przesiąknięte krwią.
— Niezbyt dobrze to wygląda. Masz jeszcze jeden opatrunek?
Sińcow, nie odchodząc od karabinu maszynowego, wyciągnął z kieszeni płaszcza opatrunek osobisty i rzucił Malininowi. Malinin szarpnął nitkę, rozdarł zębami papier i ostrożnie unosząc bezwładne ciało Bajukowa, zaczął — nie zaciskając mocno — jeszcze raz bandażować nie zdejmując starych bandaży. Malinin opatrzył Bajukowa, ten zaś nie odzyskując przytomności cichutko jęczał.
— Jęczy — powiedział Malinin. — Może będzie żył... No i co tam Niemcy?
— Nie widać — odrzekł Sińcow.
— Według mnie pędzą ich nasi.
— Wyjrzyjcie przez tamtą strzelnicę.
Malinin wyjrzał i skoczył do karabinu maszynowego.
— Prędzej, prędzej! — krzyknął ochrypłym głosem.
Przeciągnęli karabin do większej strzelnicy, ale w tym czasie, kiedy nastawiali celownik, garstka Niemców cofających się przez kotlinę już znikła ze strefy skutecznego ognia. Walki cichły, Niemców zewsząd wyparto, prócz zajętego na samym początku wzgórza z trzema domkami. Teraz biła w nie radziecka artyleria, Niemcy jednak zdążyli podciągnąć moździerze i odpowiadali silnym ogniem. Sińcow już przywykł w ciągu tych dwóch godzin do myśli, że żołnierze radzieccy przebywający na tym wzgórzu zginęli i są tam tylko Niemcy. Malinin jednak po raz pierwszy to zobaczył i zgrzytnął zębami. Większość z tych czterdziestu dwóch ludzi, co jeszcze dziś rano stanowili ich kompanię, była już martwa i tam na zajętym przez Niemców wzgórzu, i tu w ruinach cegielni.
— Zginęła kompania! — pokiwał głową, dodając z pogardą pod swoim adresem. — Przesrałeś kompanię, a sam żyjesz!
— Co wy mówicie, Aleksy Denisyczu! — zaprzeczył Sińcow. 391
392
— Milcz, nie gadaj, sam wiem... — wstrząśnięty do głębi duszy Malinin ze złością szarpnął głową.
— Spójrz no w tamtą strzelnicę — powiedział do Sincowa. — Może Niemcy idą?
Sińcow nagle poczuł, jak mu się nogi uginają ze zmęczenia.
— Nie, nie idą — powiedział siadając pod ścianą. W tym momencie obaj jednocześnie usłyszeli szelest. Malinin chwycił za wiszący u pasa granat, lecz natychmiast opuścił rękę.
W dole w przełazie ukazała się głowa i plecy sierżanta Siroty. Dowódca plutonu wrócił do przytomności i przyczołgał się tu w kierunku wystrzałów, przyczołgał się wlokąc za sobą karabin, przyczołgał się nie wiadomo skąd biorąc siły, gdyż wydostawszy się z przewodu dymowego z pomocą Malinina, nie tylko nie mógł ustać na nogach, ale i siedzieć. Trzeba go było oprzeć o ścianę jak wór. Dolna, owinięta bandażem połowa twarzy była czarnoczerwona, a czoło i oczodoły białe jak papier, bez kropli krwi. Siedział nie poruszając głową, tylko zezując to w stronę Malinina, to Sincowa i usiłując coś powiedzieć. Może nawet wydawało mu się, że mówi, ale spod jego bandaży wylatywały tylko szczękające nieartykułowane dźwięki.
— Zrozumiałe, dowódco plutonu, zrozumiałe! — powiedział Malinin zatrzymując się nad nim i uspokajająco kiwając głową. — Rozumiemy waszą myśl. Wszystko w porządku, odparliśmy Niemców. Wkrótce na pewno nadejdą posiłki.
Sirota wciąż jeszcze usiłował coś powiedzieć i znów nie można było ani słowa zrozumieć z tego, co mówił. Malinin wreszcie nie mógł się już pohamować i przerwał obustronną męczarnię.
— Nie wysilaj się, Sirota, i tak cię nie rozumiemy. Masz rozbite usta. Tylko same dźwięki słychać. Poleżysz w szpitalu, naprawią ci wszystko. A teraz nie próbuj, nie męcz się.
Sirota spojrzał szeroko otwartymi oczami, jakby mu nie wierzył, lecz Malinin znowu kiwnął głową i Sirota, sięgnąwszy po karabin, z wysiłkiem ułożył go sobie na kolanach, oparł głowę o ścianę i przymknął oczy.
— Z twojej strony nic nie widać? — po chwili milczenia spytał Malinin Sincowa, który znowu stanął przy strzelnicy.
— Nie widać — jak echo odrzekł Sińcow.
— Jeżeli nasi do zmroku nie nadejdą, to zostanę tu z nimi — powiedział Malinin wskazując obydwu rannych. — A ty pójdziesz i postarasz się nawiązać kontakt. Nie wolno oddawać takiej pozycji. Możemy stąd jeszcze tamtą odebrać, jeżeli się nie zbłaźnimy — spojrzał przez otwór strzelnicy na sąsiednie wzgórze. — Ciekawe, co się dzieje z lonowem?
— przypomniał sobie o dowódcy kompanii. — Pewno poległ na tym wzgórku. To nie taki człowiek, żeby uciekł od swojej kompanii.
— Dlaczego milczysz, Sińcow? — znowu spytał po paru minutach ciszy.
— Myślę.
— O czym myślisz, jeżeli to nie sekret?
— O tym, czego nie ma...
— Powiedz wyraźniej.
— O żonie — powiedział Sińcow.
— No, żony tu nikomu z nas się nie należą — ponuro zażartował Malinin. — Więc i myśleć o niej nie ma sensu. Ale napisać do niej po takim dniu jak dzisiaj — trzeba... że żyjesz i zdrów jesteś, dzięki jej komsomolskim modlitwom.
Sińcow nic nie odpowiedział.
Swoi przyszli dopiero po godzinie, gdy już zapadał wczesny zmierzch. Z początku przybyli trzej zwiadowcy, którym powiedziano, że sądząc z przebiegu walki, na wzgórzu utrzymali się radzieccy żołnierze, ale sytuacja jest niejasna, wszystkiego można się spodziewać. Czołgali się dokoła komina z różnych stron tak ostrożnie, że Sińcow spostrzegł jednego z nich w ostatniej chwili.
— Swoi, nie chowaj się! — krzyknął, a w głosie jego zabrzmiała taka radość, że zwiadowca nie wątpiąc, że to rzeczywiście swoi, stanął na równe nogi.
Po zwiadowcach na wzgórze wszedł pluton, a potem już w ciemnościach przybył dowódca batalionu, starszy lejtnant Riabczenko razem z ciągnącymi przewód telefonistami. Otrzymał zadanie, by w nocy 393
wyprzeć Niemców z sąsiedniego wzgórza. Pusto było teraz na nim, ale w dalszym ciągu nazywano je wzgórzem o trzech domkach. Riabczenko przed nocną walką postanowił przenieść swoje stanowisko dowodzenia do cegielni, gdyż tu był najwygodniejszy punkt wyjściowy do nocnego ataku. , Malinin zameldował o przebiegu walki koło cegielni i powiedział, że kaemiści Sińcow i Bajukow, przyjąwszy nierówną walkę, walczyli jak należy. Więcej Malinin z siebie nie wydusił, ale dowódca batalionu sam rozumiał, że kaemiści walczyli jak należy. Ze swego stanowiska dowodzenia widział, jak padali Niemcy posuwający się kotliną, jak czołg próbował wjechać na wzgórek i jak potem, już w odwrotnej drodze, cofając się, bezskutecznie usiłowała dostać się na wzgórze niemiecka piechota. Zresztą straty Niemców mówiły same za siebie. I w pułku, i w dywizji oceniano dzisiejszy atak niemiecki jako próbę wymacania słabego odcinka i — w wypadku powodzenia — dokonania wyłomu. Ale skoro powodzenia nie było, więc i wyłomu nie dokonano.
Malinin zapytał, co się dzieje z dowódcą kompanii lonowem. Okazało się, że lonow został ranny w pierwszych chwilach ostrzału, wyniesiony z pola walki i wyprawiony do batalionu sanitarnego. Riabczenko tłumaczył szybki sukces ataku niemieckiego na wzgórze o trzech domkach częściowo siłą ich ognia, który od razu przewrócił tam wszystko do góry nogami, częściowo zaś tym, że w momencie ataku nie było na miejscu ani dowódcy kompanii, ani politruka. Chociaż byłoby dziwne oskarżać o to Malinina, który tu się znajdował podczas ataku,^i chociaż dowódca batalionu wcale nie zamierzał czynić mu wyrzutów, Malinin potraktował tę uwagę jako wyrzut pod swoim adresem i poprosił Riabczenkę o pozwolenie wzięcia udziału w kontrataku „na dawne nasze wzgórze". Tak się właśnie wyraził podkreślając swoją odpowiedzialność za jego utratę. Dowódca batalionu spojrzał na jego twarz z przyschniętymi zadrapaniami i zastanowił się, skąd bierze siły ten człowiek, który nieomal mógłby być jego ojcem. 394 — Najpierw dalibyście się opatrzyć, towarzyszu
Malinin — zauważył, ale nie odmówił jego prośbie. Malinin dostał się w ręce podoficera sanitarnego, który długo bandażował z początku jego rozbitą twarz, a potem podrapane o cegły ręce. Podczas gdy to robił, Malinin wciąż myślał o swojej straconej kompanii: czy ją uformują od nowa, czy też przeniosą go gdzieś, gdzie dziś zabrakło politruka. Dowódca batalionu przywołał tymczasem Sincowa i zadał mu kilka pytań. Czy Niemcy od samego początku usiłowali wejść na wzgórze? Sińcow odrzekł, że nie. Obaj z Bajukowem prowadzili tylko ogień skrzydłowy w kotlinie. Potem dowódca batalionu spytał, dlaczego czołg zawrócił nie dochodząc do komina? Sińcow odrzekł, że zapewne zbuksował, i wspomniał o czołgiście, który wychylił się z wieży i został zabity.
— Na pewno to był oficer — kiwnął głową dowódca. — A kiedyś go skosił, to już więcej się nie pchali.
Potem dowódcę batalionu wezwali do telefonu dowódca pułku i dowódca dywizji, on zaś składnie i gładko, znacznie składniej, niż mu to opowiedzieli Malinin i Sińcow, meldował z początku dowódcy pułku, a potem dowódcy dywizji o przebiegu walk pod cegielnią. Walkę prowadził politruk Malinin, kaemiści Sińcow i Bajukow, którzy odparli atak niemieckiej piechoty i czołgów i utrzymali wzgórze do czasu nadejścia posiłków. W jego relacji Sińcow i Bajukow nie tylko strzelali do Niemców, lecz prowadzili walkę, nie bili się, lecz utrzymali wzgórze. Sińcow, zmęczony, usiadł na cegłach i czuł malutkie, padające i topniejące na twarzy płatki śniegu; ze zdziwieniem słuchał o tym, jak prowadził walkę i bronił wzgórza, jakby była mowa nie o nim, lecz o kimś innym.
Obydwu rannych, Bajukowa i Sirotę, dawno zabrano na tyły. Pozostali tylko zabici. Dla nich od razu za murem cegielni zaczęto kopać dół w jeszcze niezbyt przemarzniętej ziemi, ale pochować ich postanowiono dopiero o świcie, gdyż po ciemku nie można było zebrać wszystkiego, co pozostało z tych ludzi po bezpośrednich trafieniach. Sińcow siedział i myślał, kto teraz będzie u niego taśmowym i czy Bajukow wróci do oddziału, jeżeli 395
wyzdrowieje. Potem chyba na chwilę się zdrzemnął gdyż, usłyszawszy nad uchem głos Malinina, wzdrygnął się zaskoczony.
— Chodźmy — powiedział Malinin. — Telefonowano z dywizji. Wzywają nas do komisarza dywizji. Malinin był niezadowolony, gdyż chciał wziąć udział w nocnym ataku na wzgórze z trzema domkami, ale uczuć swoich niczym nie wyraził, może tylko tonem. Rozkaz był rozkazem. Na czarnym tle ruin widniały trzy białe plamy: zabandażowana twarz Malinina i dwie grube białe ręce.
— Wyglądacie jak widmo, towarzyszu politruku — zauważył Sińcow.
— Owinęli w pieluchy jak niemowlę — gniewnie warknął Malinin. — Chodźmy! Szkoda czasu.
— A po co nas wzywają? — spytał Sińcow krocząc za nim po zboczu.
— Tam się dowiemy. Do sztabu pułku pójdziemy pieszo, a do dywizji podrzucą ponoć ciężarówką. Widzisz, jak im pilno? Potrzebni jesteśmy.
— Wiem po co — powiedział Sińcow po długim milczeniu, kiedy już zeszli ze wzgórza na równinę przed ośrodkiem maszynowym i zaczęli przecinać ją po płytkim śniegu.
— Po co? — spytał Malinin.
— W związku z moim oświadczeniem — odrzekł Sińcow.
W pierwszej chwili rzeczywiście o tym pomyślał, kiedy Malinin zawiadomił go, że ich wzywają. Stan fizycznego zmęczenia i duchowego podniecenia po walce od razu zmienił się w nastrój napiętego oczekiwania.
— A jakże! Gadaj zdrów! Będą cię z takim pośpiechem ciągnąć prosto z walki!
— To cóż, że z walki — rozważał Sińcow. — Po prostu zbieg okoliczności. Przeczytali, pokazali komu trzeba. Jakże to, taki typ i nagle na przednim skraju? Dawać go prędzej na tyły! Do sprawdzenia! W głębi duszy nie był o tym przeświadczony; starczyło mu jednak odwagi, aby na wszelki wypadek przygotować się na najgorsze.
— A mnie w takim razie po co? — spytał Malinin.
— Bo się wciąż na was powoływałem. 396 — Bzdura! — szorstko rąbnął Malinin.
Wiedział, że to rzeczywiście bzdura z bardzo prostej przyczyny: nie miał jeszcze sposobności przekazać oświadczenia Sincowa do wydziału politycznego dywizji, już drugi tydzień z dnia na dzień czekał na okazję i nosił pismo w kieszeni płaszcza. Ale nie chciał o tym mówić Sincowowi. Wezwanie do dywizji dawało właśnie sposobność nie tylko przekazać to oświadczenie, lecz i porozmawiać z komisarzem w najbardziej sprzyjających dla Sincowa okolicznościach — po dzisiejszej walce.
— Bzdura! — powtórzył i odwrócił się do Sincowa.
— Uważam, że wzywają ciebie, żeby sporządzić wniosek na odznaczenie.
Sińcow milczał. Nie wierzył w to. W rzeczywistości, chociaż Malinin był bliższy prawdy niż Sińcow, żadne z tych dwóch przypuszczeń nie było słuszne. Powód pilnego ich wezwania z przedniego skraju był zupełnie inny. W sztabie dywizji przez cały czas walki siedział znany pisarz, przybyły z jednej z gazet moskiewskich, człowiek już niemłody. Do dywizji dopuszczono go niechętnie. Obawiano się odpowiedzialności, gdyby mu się stało coś złego.
Ale kiedy pisarz wieczorem dowiedział się od dowódcy dywizji, że w batalionie jest politruk i kaemista, którzy odparli kilka niemieckich ataków i położyli pół setki Niemców, postanowił osobiście pójść do batalionu i porozmawiać z tymi ludźmi. Odmówiono mu w sposób stanowczy, lecz niezbyt konsekwentnie — czego zresztą w zapale nie zauważył — oświadczono, że wprawdzie on do batalionu teraz nie może się dostać, ale tych ludzi, z którymi chciałby porozmawiać, można z batalionu wezwać. Usiłował sprzeciwić się: po co wzywać specjalnie? Na to powiedziano mu, jak to się zwykle mówi w takich wypadkach, że ludzi tych i tak trzeba wezwać, jeżeli nie teraz, to potem, i że dla tych ludzi to nie stanowi różnicy. Przecinając dalszy spór, komisarz ujął słuchawkę. Obawiał się puścić pisarza do batalionu, ale bardzo chciał, by napisał o żołnierzach z ich dywizji. I oto Malinin i Sińcow po walce, zmęczeni, dreptali po śniegu od wzgórza z cegielnią do ośrodka maszynowego. Śnieżek, który zaczął prószyć wieczorem, 397
ustał. Na niebie zjawił się księżyc, śnieg wysrebrzył się, zagrał iskrami i od razu zrobiło się jakoś weselej na duszy.
— Ładna pogoda — zauważył Sińcow.
— Popatrz, Niemiec leży! — Malinin wskazał leżącego koło samej ścieżki trupa z szeroko rozrzuconymi rękami. Zrównawszy się z zabitym, zatrzymali się na chwilę, spojrzeli i poszli dalej.
— Jak widzę, dobry z ciebie chłop — nagle bez wszelkich wstępów powiedział Malinin.
Jeszcze ze trzydzieści kroków przeszli w milczeniu.
— Gdybyś na nowo miał wstąpić do partii, tobym ci dał rekomendację bez namysłu — znów niespodziewanie powiedział Malinin i znowu zamilkł.
— Dziękuję — mruknął Sińcow.
Znowu w milczeniu przeszli pięćdziesiąt kroków.
— Prędko dojdziemy — powiedział Sińcow. Ledwo to powiedział, gdy z tyłu za nimi uderzył granat z moździerza, potem drugi.
Padli na skrzący się biały śnieg, na którym w swych płaszczach na pewno byli już widoczni na wiorstę. A granaty nieczęsto, lecz i nierzadko wybuchały po całym śnieżnym polu, które przypominało teraz szachownicę. Wybuchały wznosząc czarne słupy i rozprzestrzeniając zapach spalenizny.
— Nie do nas — powiedział Malinin. — Ogień nękający.
— Uhm! — zgrzytnął Sińcow przez zęby.
Do nich, czy nie do nich, leżeli jednak już pięć lub dziesięć minut, a granaty jeden po drugim padały na pole to z prawa, to z lewa, to przed nimi, to z tyłu. I uczucie niebezpieczeństwa, nie stępione, lecz przeciwnie, zaostrzające się u ludzi po przeżytej niedawno ciężkiej walce, owładnęło Malininem i Sincowem. Leżeli milcząc, nie chciało im się ani mówić, ani myśleć, ani uspokajać się nawzajem, chcieli tylko jednego, żeby to wszystko prędzej się skończyło, żeby ich nie zabito i żeby mogli pójść dalej.
Ostrzał skończył się tak samo nagle, jak zaczął. Białe pole, na którym wieczorny śnieżek zaledwie zdążył przykryć ślady dziennej walki, znowu zostało okaleczone wybuchami. Znowu była wojna i 398 pachniało wojną. \
Malinin i Sińcow ruszyli w drogę. Nie sądzone im było polec na tym nocnym, śnieżnym polu. Pisarz ze swym notesem, z wiecznym piórem i zdradzającymi bezradność i jakby poczucie winy pytaniami cywila czekał na nich u komisarza dywizji. Oświadczenie Sincowa leżało w płaszczu Malinina, a wniosek na odznaczenie Sincowa za dzisiejszą walkę już przygotowywano w sztabie pułku. Ale jedno i drugie dopiero potem miało się zetknąć. Wojna biegła swoją koleją. Kończył się jeszcze jeden jej dzień. Lecz najważniejsze tego dnia było nie oświadczenie leżące w płaszczu Malinina i nie wniosek na odznaczenie pisany w sztabie pułku, i nie pośpieszne notatki w notesie pisarza, lecz ta prosta, a zarazem znamienna okoliczność, że jeszcze raz, jeszcze na jednym odcinku frontu pod Moskwą Niemcom do wieczora udało się zrobić zaledwie jedną czwartą tego, na co liczyli rano.
ROZDZIAŁ 15
Transporty, które w nocy z 6 na 7 listopada przerzuciły brygadę pancerną Klimowicza z Gorkiego do Moskwy, rozładowano na Kurskiej-Towarowej. Nie otrzymawszy dalszej marszruty, Klimowicz głowił się nad tym, co będzie z nim dalej: czy pozostawią ich w Moskwie, czy też pchną na front własną trakcją?
o drugiej w nocy na miejsce wyładunku przyjechał generał z garnizonu moskiewskiego. Generał odwołał Klimowicza na bok i powiedział, że brygada zostanie skierowana na Podolsk, ale przedtem, przechodząc przez Moskwę, weźmie chyba udział w defiladzie na placu Czerwonym.
Sytuacja pod Moskwą wciąż jeszcze była groźna
i Klimowiczowi dotąd nie przychodziła nawet do głowy myśl o możliwości defilady. Powiedział jednak „rozkaz", absolutnie niczym nie zdradził swego zdenerwowania i trzymając nadal rękę przy hełmie, poprosił o zezwolenie zadania pytań. 399
— Na razie defilada dopiero się szykuje — powiedział generał, sądząc, że uprzedza tym pytanie dowódcy brygady. — O godzinie szóstej czoło waszej kolumny podejdzie do Centralnego Telegrafu i tam będziecie czekać na rozkaz dalszego marszu. Ostateczna decyzja .zależy od pogody: czy będzie się nadawała do nalotów, czy nie — dodał generał, wskazując rękawiczką jasne, mroźne niebo. Mówił to wszystko ściszonym głosem, chociaż mógłby nawet krzyczeć. Ostatnie czołgi zjeżdżały z platformy, trzęsąc deskami pochylni zjazdowej. Klimowicz jednak zamierzał zadać całkiem inne pytanie. I zadał je, wciąż trzymając rękę przy nakryciu głowy.
— Czy nie można byłoby przedtem wpaść na plac Czerwony, obejrzeć na miejscu kąt wzniesienia i kąt spadku przy zjeździe ku rzece Moskwie? Nigdy nie przechodziłem przez plac Czerwony — dodał, mając na myśli nie siebie, lecz swoje czołgi. Generał pozwolił i odjechał zostawiając u Klimowicza kapitana z komendy garnizonu. Klimowicz i kapitan usiedli na lodowatych poduszkach przed chwilą wyładowanej z platformy emki, przejechali Sadową i skręcili w ulicę Gorkiego. Moskwa świeciła pustkami. Wystawy sklepów zabito deskami i dyktą i zawalono workami z piaskiem. Oddziały wojskowe, które miały wziąć udział w defiladzie, jeszcze nie wyruszyły do centrum miasta. Przechodniów nie było. Czasami tylko z hukiem pędziły pojedyncze samochody z przepustkami
komendy.
Klimowicza i kapitana parę razy zatrzymywano, aż w końcu zatrzymano: ulicę Gorkiego przecinał kordon wojska i dalej trzeba było iść pieszo. Prawie całą przestrzeń placu Czerwonego pokrywała nietknięta warstwa śniegu. Na szarych rzędach trybun leżały duże śnieżne czapy. Klimowicz przeciął plac i zszedł obok Wieży Spas-skiej nad samą rzekę. Pod śniegiem nie było lodu i czołgi mogły bez żadnych przeszkód przejść z dowolną szybkością przez plac, zwłaszcza przy zachowaniu trochę większych odstępów między nimi. Wspomniał o tym kapitanowi, gdy już wracali. 400 Kapitan wzruszył ramionami i powiedział, że zwiększać
odstępy między czołgami można zupełnie spokojnie, nikt im na pięty nadeptywać nie będzie, bo jak słyszał, sprzętu technicznego zgromadzono niewiele. Urwał w pół słowa, podniósł głowę i stanął. Niebo, pół godziny temu jeszcze jasne, wyraźnie zmętniało.
— Teraz będzie defilada! — zauważył kapitan. Znowu szli przez plac Czerwony obok gmachu Centralnego Domu Towarowego, pomalowanego w różnokolorowe maskujące sześciany i kwadraty, obok zasłoniętego pokrowcem z desek Mauzoleum z ledwo widocznymi w głębi wartownikami... Ale cisza i pustka placu Czerwonego już nie robiły na Klimowiczu tak niepokojącego wrażenia, jakiego pomimo opanowania doznawał idąc w tamtą stronę. Niebo zasłaniały coraz gęstsze obłoki. Jeszcze parę godzin i te pokryte śniegiem kamienie ożyją. Kwadratami ustawią się na nich wojska, a na Mauzoleum wejdzie Stalin. Bo cóż to za defilada byłaby bez niego? Rankiem siedemnastego października, kiedy cały stan osobowy brygady, który ocalał po okrążeniu i trzydniowych walkach pod Moskwą, wycofano z frontu i na dwudziestu ciężarówkach przerzucono przez Moskwę do Gorkiego po czołgi. Klimowicz wysiadł ze swego jadącego na przedzie samochodu przy Sadowej, koło piekarni z rozbitą wystawą, by postawić tam żołnierza regulującego ruch. Zaledwie wysiadł, podeszły do niego dwie kobiety: jedna stara, druga o młodej, ładnej, ale wychudzonej twarzy. Zatrzymały się przed nim, a młoda, patrząc mu ze złością prosto w oczy, głośno na całą ulicę spytała:
— No i co, czołgiści, jużeście się nawojowali? Patrząc w te bezlitosne w tej chwili kobiece twarze, Klimowicz w mgnieniu oka na nowo przeżył wszystko, co już miał za sobą, całą swoją drogę krzyżową, która rozpoczęła się od straty rodziny. Gorycz, która się w nim uzbierała od pierwszego dnia wojny, krwawe drogi, straty, uszkodzone przez Niemców i spalone własnymi rękami czołgi — to wszystko zacisnęło się w jedną pięść i ta pięść uderzyła go prosto w serce:
,,No i co, czołgiści, jużeście się nawojowali?"
Nic nie odpowiedział.
A potem była szosa Entuzjastów. Przez pierwsze 401
godziny kolumna Klimowicza posuwała się w jednolitym potoku ludzi. Już po godzinie czołgiści wsadzili do kabin i skrzyń swoich ciężarówek tyle kobiet z dziećmi, ile tylko samochody zdołały zabrać. A ludzie wciąż szli i szli, a tam, gdzie ruch się zatrzymywał, burty samochodów ocierały się o ramiona stłoczonych ludzi.
Jego i czołgistów najbardziej dręczyło to, że i oni na swych ciężarówkach, wojskowi, uzbrojeni ludzie, znaleźli się wśród tego bezbronnego potoku i posuwali się tam, dokąd spływał ten potok — na wschód, ku Wołdze. Patrzono na nich z rozmaitymi uczuciami: z podejrzliwością i zdziwieniem, z oburzeniem, z pytaniem w oczach — dokąd jedziecie i po co? — I jakby poczuwając się do winy Klimowicz i jego czołgiści, pomimo walk i zadanych Niemcom strat, cierpieli nieznośnie jadąc tą zatłoczoną ludźmi szosą, nie, wyjaśniając nikomu, po co i dlaczego jadą na wschód, gdyż nie mieli prawa tego robić.
Tak było siedemnastego października. A dziś, po dwudziestu dniach, przejdzie ze swymi osiemdziesięcioma czołgami przez plac Czerwony. Sześćdziesiąt trzydziestekczwórek, maszyn, o których może tylko marzyć każdy czołgista, i dwadzieścia KW, ciężkich, nie tak zwrotnych, ale za to posiadających pancerz praktycznie nie do przebicia przez artylerię małokalibrową.
O, gdyby je miał w brygadzie w pierwszym dniu wojny!
Osiemdziesiąt czołgów... W dniu wyjścia ze swego drugiego, wiaziemskiego okrążenia, przedarłszy się bezczelnie szosą na styku dwóch niemieckich dywizji, przyjechał ciężarówką na stanowisko dowodzenia stojącej tam radzieckiej dywizji. Na powitanie podniósł się znad mapy młody, płowowłosy, nie ogolony generał, dowodzący grupą wojsk, które tu walczyły.
—• Towarzyszu generale, dowódca siedemnastej brygady pancernej podpułkownik Klimowicz melduje się do waszej dyspozycji.
Chociaż Klimowicz szedł dwanaście dni z okrążenia,
skórzaną kurtkę miał zapiętą na wszystkie guziki,
402 patki i prostokąty na miejscu, Przyzwyczajenie,
by wyglądać tak, a nie inaczej, było w nim tak silne, że nic nie mogło tego zmienić. Może dlatego generał powitał go dziwnym zdaniem:
— Nareszcie zjawili się czołgiści! Nie mogliśmy się was doczekać! Ile czołgów przyprowadziłeś? Uszczęśliwiony generał wyobraził sobie, że na jego odcinek — zalany krwią i rwący się ustawicznie jak dziurawe rzeszoto — podrzucono z tyłów brygadę pancerną, a ten zapięty na wszystkie guziki podpułkownik o wydatnych kościach policzkowych przybywa jak anioł zbawca.
W pierwszej chwili Klimowiczowi wydawało się, że z niego drwią. W następnej zrozumiał i z goryczą zameldował, że generał jest w błędzie. Przedarł się przez pierścień niemieckiego okrążenia i z całego swego sprzętu wyprowadził tylko dziesięć ciężarówek i jeden uszkodzony czołg.
— A bodaj cię licho! A ja myślałem... — generał utknął, urwał, postąpił krok ku Klimowiczowi i uścisnął go. — Wybacz, bracie, nie obrażaj się. Myślałem, że nadeszły posiłki.
I natychmiast wracając do nie cierpiącej zwłoki okrutnej sprawy wojny spytał:
— Ilu ludzi wyprowadziłeś?
— Około pięciuset — odrzekł Klimowicz. — Za godzinę podam ścisłe dane.
— Twoi ludzie są w stanie walczyć?
— Mogą, ale kończy nam się amunicja.
— Amunicję dam. A czołg jeden?
— Jeden.
— Jednak wyprowadziłeś. Dla zasady, czy co?
— Dla zasady — powiedział Klimowicz.
Tego samego wieczora ten ostatni czołg Niemcy spalili na ulicy w tej samej wsi, przed tym samym domem, gdzie Klimowicz spotkał się z generałem. Tak zginął ostatni...
Dziś Klimowicz przejdzie z osiemdziesięcioma czołgami przez plac Czerwony i wyjdzie na szosę Podolską, prawie na ten sam kierunek co wtedy. Nie zanadto Niemcy posunęli się od tego czasu. Okazuje się, że jednak Moskwa kąsa! Przechodząc obok Mauzoleum Klimowicz stanął. Przy wejściu jak dawniej stali wartownicy, a tam, za nimi, o parę stopni w dół leżał w głębi Lenin. 403
I jeżeli Klimowiczowi i dawniej w najstraszniejszych chwilach nie mieściło się w głowie, że Moskwa może być zdobyta przez Niemców, to teraz, koło Mauzoleum, wydawało mu się to w dwójnasób niemożliwe. Czyż można sobie wyobrazić, że tu, na placu Czerwonym, przy Mauzoleum nie ludzie radzieccy, lecz hitlerowcy przechodzą w swoich mundurach, czapkach, ze swastykami na rękawach? To nie może nastąpić!
Tego ranka Sierpilina obudził przed świtem sąsiad ze szpitalnego łoża, komisarz pułku Maksimow.
— Fiodor Fiodorowicz, wstawaj! Pojedziemy na defiladę — tarmosił Sierpilina za ramię.
Sierpilin dźwignął się szybko i wstał:
— Co? Jaka defilada? Kiedy? Dokąd mamy jechać? Jeszcze się nie ocknął zupełnie, ale patrząc prosto w oczy komisarzowi usiłował zorientować się, co^ się stało. Maksimow, którego wczoraj, co prawda jeszcze nie wypisując ze szpitala, puszczono do Moskwy, stoi teraz w nocy nad nim w pełnym umundurowaniu i wygląda tak samo jak wtedy, kiedy wyjeżdżał. Stoi i śmieje się!
— Wstawaj! Wstawaj! — Maksimow usiadł obok niego na łóżku, uderzając wesoło po nowym, wyglansowanym bucie. — Dziś siódmy listopada. Defilada. Zapraszam. Jedziemy!
— Jaka defilada? — spytał Sierpilin wciąż bojąc się potraktować to wszystko na serio. — Niemcy pod Moskwą, skąd więc defilada?
— Defilada! — powtórzył Maksimow i uśmiechnął się młodzieńczym, olśniewającym uśmiechem. — Towarzysz Stalin zarządził. Wczoraj przemawiał w metrze na Majakowskiego. Byłem tam, tylko późno wróciłem. Szkoda mi było ciebie budzić. Wczoraj przemawiał, a dziś zarządził defiladę.
— Doprawdy? Nie żartujesz? — Sierpilin ostrożnie spuścił z łóżka już zagojone, ale nieposłuszne nogi, z którymi wciąż jeszcze musiał obchodzić się, jakby były ze szkła.
— Jakie tam żarty?! — uśmiechnął się znowu Maksimow. — Tym bardziej że pogoda nie nadaje się
404 do nalotów. Już wychodziłem, patrzyłem. Niebo
uczciwie zachmurzone, na naszą korzyść.
— Jeżeli żartujesz, to ci nie wybaczę! — Sierpilin spojrzał w śmiejącą się twarz Maksimowa.
— Dlaczego tak groźnie? Emkę już wyprosiłem. •— Ale czy mnie wypuszczą?
— Przedwczoraj przecież wypuścili. Rzeczywiście Sierpilinowi, który rozpoczął przechadzki o kiju po ogrodzie szpitalnym, pozwolono przedwczoraj pojechać celem otrzymania legitymacji partyjnej, orderu i nowych generalskich dokumentów. To miał właśnie na myśli Maksimow.
— Tak, ale to było do komisariatu ludowego — wahał się Sierpilin.----A tu...
— A tu na defiladę — wciąż uśmiechał się Maksimow — zwłaszcza że nie jesteś już generałem leżącym, lecz chodzącym.
— Będę jednak musiał włożyć walonki. But nie wlezie — skrzywił się Sierpilin, niezbyt pewnie stawiając nogi.
Chociaż wiedział, że na razie prócz walonek nic innego nie może włożyć, ale przyzwyczajenia stają się drugą naturą i samo słowo „walonki" w zestawieniu ze słowem „defilada" wydawało mu się wprost nieprzyzwoite.
— Ale przecież nas obu nie zapraszają do marszu, lecz na trybuny, jako gości.
— Czy aby zapraszają? — nieufnie spytał Sierpilin.
— Zapraszają, zapraszają — roześmiał się Maksimow i poklepał się po kieszeni bluzy. — Tu mam zaproszenia. Pół Moskwy, a przede wszystkim pół zarządu politycznego to moi przyjaciele.
— Skoro tak, to się ubieram — mimo woli uśmiechnął się Sierpilin patrząc z przyjemnością na Maksimowa.
Komisarz pułku Maksimow należał do tych mężczyzn, na których nie tylko kobiety, ale i mężczyźni lubią patrzeć: wysoki, barczysty, o twarzy zwracającej uwagę nie tyle urodą, co siłą wyrazu, I rzeczywiście, pół Moskwy to byli jego przyjaciele. Sierpilin zdążył się już o tym przekonać, chociaż nie zorientował się jeszcze dostatecznie, kim był jego sąsiad: czy po prostu szczęściarzem, czy też rzadkim okazem człowieka dzielnego i wesołego, co sprawia wrażenie, iż wszystko przychodzi mu łatwo. 405
A najprawdopodobniej był jednym i drugim. W trzydziestym roku życia miał już trzy bojowe ordery i zdobyciu każdego towarzyszyły takie okoliczności, że potem, jeżeli człowiek pozostaje przy życiu, mówią, iż miał szczęście. Dwukrotnie — nad Chałchyn-gołem i podczas wojny z Finlandią — zaczynał od tego, że jechał tam jako inspektor zarządu politycznego, a kończył walcząc jako komisarz pułku. Czerwiec 1941 roku znowu zastał go w podróży inspekcyjnej po Specjalnym Okręgu Zachodnim. Tym razem zaraz pierwszego dnia wojny zastąpił zabitego komisarza dywizji. Miesiąc w walkach przedzierał się przez niemieckie okrążenie i został ciężko ranny w brzuch, w momencie kiedy wychodził z okrążenia. Wciąż go trzymali na surowej diecie, z której zresztą także kpił. W szpitalu, leżąc obok Sierpilina, zawsze był w jakimś świątecznym nastroju, nie upadał na duchu i nie pozwalał na to innym.
Obiecano wypisać go za tydzień, stwierdzając jednak ograniczoną zdolność do służby, ale on kpił sobie z tego, i śmiejąc się dowodził Sierpilinowi, że nie tylko pojedzie na front, lecz znajdzie się z powrotem w swojej dywizji.
Tylko nocami, o czym nikt prócz Sierpilina nie wiedział, nigdy nie upadający na duchu komisarz Maksimow, gdy nikt go nie widział i jak przypuszczał, nikt nie słyszał, siadał skurczony na łóżku i godzinami nie spał z bólu.
Mundur Sierpilina, jako rekonwalescenta, wisiał w szafie w sali szpitalnej. Włożył bryczesy i nową bluzę z generalskimi patkami i dwoma przymocowanymi Orderami Czerwonego Sztandaru — dawniejszym i tym, który otrzymał przedwczoraj — podszedł do lustra i przygładził rzadkie, żółtosiwe włosy. Potem usiadł na krześle, ostrożnie wsunął nogi w walonki, spojrzał na nie z dezaprobatą i powiedział do Maksimowa:
— No więc, jeżeli nie żartujesz, to jestem gotów. Do Centralnego Telegrafu, dokąd teraz przesunął się kordon nie przepuszczający dalej żadnego samochodu, podjechali o wpół do dziewiątej. Wzdłuż całej ulicy Gorkiego od placu Majakowskiego 406 do samego Telegrafu stały dwa szeregi czołgów.
Było ich zaledwie tyle, ile w jednej brygadzie, ale ich widok ucieszył Sierpilina. Były to poważne maszyny, trzydziestkiczwórki i KW, a nie T-26, które Niemcy palili, jak chcieli, na początku wojny. —- Dalej nie puszczają. Tu kończą się moje protekcje — jakby czując się winny powiedział Maksimow, kiedy wysiedli z emki. — No, jakoś dojdziemy.
— Skorośmy przyjechali, to dojdziemy — Sierpilin zerkał na czołgi. Koło pierwszego czołgu, z którego włazu sterczał owinięty pokrowcem sztandar, stał szczupły oficer w ściągniętym pasem szarym kożuszku. Twarz jego wydała się Sierpilinowi znajoma. Twarze spotykanych ludzi pamiętał tak dobrze, że nie mógł ich zapomnieć nawet wtedy, kiedy tego chciał. Tę jednak twarz rad był sobie przypomnieć. Po chwili już był pewien, kto to jest, i podszedł do czołgisty, który z daleka salutował jego generalskiej papasze.
— Witam, pułkowniku! — powiedział Sierpilin również salutując. — Nocą pierwszego października wyszedłem wprost na was z okrążenia. Czy się nie mylę?
— Nie mylicie się, towarzyszu generale — odrzekł Klimowicz, chociaż w pierwszej chwili, salutując nie poznał jeszcze w tym wysokim, kulejącym generale rannego kombriga, o którego dowódca armii pytał przez telefon: „Jak wygląda ten Sierpilin?" Wówczas Klimowiczowi wydawało się, że przez całe życie go nie zapomni. I oto zaledwie minęło dwa miesiące — zapomniał! Wiele rzeczy działo się od tego czasu.
A więc już wstał, myślał patrząc na generała. Szybko. A wtedy robił wrażenie umierającego. Przypomniał sobie żołnierza Zołotariowa, który przekazał mu dokumenty zaginionego bez wieści lub raczej poległego politruka Sincowa. Wtedy pod Jel-nią Sińcow niepokoił się, czy aby jego dowódca nie umrze. I oto dowódca żywy i zdrowy stoi w papasze generalskiej przed Klimowiczem, a kości Sincowa gniją gdzieś w lesie pod Wierieją.
— Dziękuję. Jeszcze nie jesteście pułkownikiem?
— Nie — odrzekł Klimowicz.
— Dziękuję za pomoc. Rad jestem ze spotkania.
407
Chciałem do was napisać z podziękowaniem, ale front jest duży...
Uścisnął mu rękę, a Klimowicza zdziwiła siła jego dużej, kościstej dłoni.
— Prawda, pisano mi potem — chmurząc się dodał Sierpilin — że nie wszyscy moi szczęśliwie się od was wydostali. Wpadli po drodze na czołgi.
— Niektórzy, towarzyszu generale, wrócili do mojej brygady.
— Sporo?
— Ze dwudziestu.
— A gdzie są?
— Niektórzy zginęli w walkach, innych po wyjściu z okrążenia przekazałem do piechoty, a jeden i teraz jest u mnie.
— Kto taki?
— Zołotariow, kierowca. Teraz prowadzi trzydziestkęczwórkę.
— Pamiętam — powiedział Sierpilin. Zresztą z powodzeniem mógł to powiedzieć o każdym z nich. — Czy mógłbym go zobaczyć?
— Jest daleko stąd, w ogonie kolumny koło Majakowskiego.
— W takim razie sami przekażcie mu podziękowanie za służbę od byłego dowódcy dywizji. Czy spośród oficerów przyszedł ktoś do was?
— Tylko lejtnant Choryszew. - Żyje?
— Żył, a teraz nie wiem. Poszedł do piechoty. Sierpilin zauważył kątem oka, że do Klimowicza podszedł kapitan czołgista i czeka na koniec rozmowy, by coś służbowo zakomunikować. Klimowicz, opowiedziawszy o Zołotariowie i Choryszewie, znowu przypomniał sobie Sincowa.
— A wasz adiutant, towarzyszu generale, chyba zginął.
Sierpilin nie odezwał się. Pochylił tylko głowę i przez chwilę w milczeniu wpatrywał się w ziemię. Jeszcze raz spojrzał spod oka na czołgistę i podał rękę Klimowiczowi. — Do widzenia, pułkowniku. Chciałbym z wami walczyć razem, ale dziś popatrzę tylko, jak maszerujecie. — Zasalutował, odwrócił się i utykając, ostrożnie suwając walonkami, 408 poszedł w dół ulicą Gorkiego.
Odprowadziwszy wzrokiem Sierpilina, Klimowicz z niezadowoleniem odwrócił się do czołgisty. — Czego tam jeszcze, Iwanow, nie rozumiesz? W walkach głowy nie traciłeś, a w Moskwie na każdym skrzyżowaniu zadajesz pytania.
Kiedy Sierpilin, opierając się na lasce, dokuśtykał do trybun, były już prawie zapełnione. Nieraz zdarzyło mu się, kiedy był w Akademii Frunzego, defilować przed nimi. Ale wtedy to były całkiem inne trybuny: wesołe, cywilne, z dziećmi usadowionymi na ramionach ojców, z kolorowymi balonikami nad głową, z powiewającymi na wietrze chusteczkami, szalikami...
Teraz na każdego cywila wypadało na trybunach dwóch lub trzech wojskowych. Wielu z nich przybyło wprost z frontu w charakterze przedstawicieli pułków, brygad i dywizji walczących na różnych kierunkach pod Moskwą. Mieli zatłuszczone, wytarte czapki, brezentowe rękawice, płaszcze żołnierskie, kożuszki przecięte na krzyż rzemieniami naganów i torb polowych.
Na placu Czerwonym już stało ustawionych w kwadraty kilka pułków piechoty. Ale na trybunach także stała broniąca się przed Niemcami Moskwa: wojskowa i cywilna. W tym, że wszyscy ci wojskowi i cywile — co pozostali, by bronić Moskwy — teraz, kiedy Hitler stał zaledwie o kilkadziesiąt kilometrów od stolicy, jak zawsze, tak i w tym dniu zebrali się razem, było i poczucie własnej siły, i milczące wyzwanie. Siłę tego wyzwania niewątpliwie czuli ci, co się tu zgromadzili. I Sierpilin to czuł. Chociaż w dawnych latach, przechodząc w szeregach Akademii obok Mauzoleum, doznawał znanego każdemu, kto brał udział w defiladzie, uczucia radosnego podniecenia, teraz to uczucie było bardziej głębokie i mocne. Można by rzec, że stojąc na trybunie czuł się szczęśliwy, chociaż nurtujące go myśli zdawały się temu przeczyć. Z żalem wspominał Sincowa, z którym stało się to, czego sam najbardziej się bał, gdy myślał o sobie: zginął bez wieści, umarł od ran sam jeden, gdzieś w lesie. A zdawałoby się, że już wszystko 409
przeszedł, że jakoś przeżył, wyrwał się. No i masz, wyrwał się! Wielu innych także myślało, że się wyrwali śmierci. Z gniewem przypomniał sobie otrzymany z frontu list Szmakowa, w którym donosił, że nic nie wie o tych, którzy jechali w ostatnich ośmiu samochodach kolumny. Zatrzymali się koło mostu, a potem widocznie odcięli ich Niemcy. — „Widocznie"! — gniewnie szeptał Sierpilin i w duchu wymyślał Szmakowowi.
Tak się wtedy rozzłościł na to „widocznie", że nawet nie odpisał-Szmakowowi.
Były i ciężkie myśli: o sobie, o przedwczorajszej rozmowie z zastępcą szefa sztabu generalnego, starym towarzyszem, jednym z tych, co go wyciągnęli z nieszczęścia. Tego człowieka w żaden sposób nie można było podejrzewać o brak przyjaznych uczuć lub zaufania, i tym bardziej przykra była ich rozmowa.
„Zażądałem opinii lekarskiej o tobie — powiedział stary towarzysz, gdy mu już powinszował nowego awansu i w ogóle wszystkiego, czego mógłby mu powinszować. — Z jednej strony poprawili ci ankietę, a z drugiej zepsuli. Tym razem lekarze. Ściślej mówiąc, za wcześnie ci teraz myśleć o froncie. Ze zdrowiem kiepsko i w ogóle jesteś wyniszczony, a okrążenie jeszcze dodało.
„Co do «w ogóle», to sam nie pamiętam i nie chcę, by mi inni o tym przypominali, nawet ty — wybuchnął Sierpilin. — A co do okrążenia, to dziesiątki generałów wychodziły w walkach i zdobywały bojowe doświadczenie na własnej skórze nie po to, by zamarynować je na tyłach. Gdy tylko będę nadawał się do szeregów, to albo wysyłajcie mnie na front, albo dotrę do Stalina. Weź to pod uwagę!" „Patrzaj go, jak teraz zagadał!" — skrzywił się na ton Sierpilina stary towarzysz. „Właśnie tak zagadałem!" — odciął się Sierpilin. Parę razy przypomniał sobie tę rozmowę, kuśtykając w walonkach od Telegrafu do trybun. A im trudniej mu to przychodziło, tym rozmowa wydawała się bardziej przykra.
Może naprawdę dla dobra sprawy byłoby lepiej
wyprawić cię gdzieś za Wołgę, żebyś tam formował
410 oddziały? Także rzecz potrzebna... rozmyślał z goryczą.
Płynęły i inne niewesołe myśli, a jednak Sierpilin, stojąc teraz na trybunie, czuł się szczęśliwy. Widocznie w tym śnieżnym poranku, w czworobokach wojsk zastygłych na placu, w samym fakcie z trudem mieszczącym się w głowie, że dziś odbędzie się defilada — było coś takiego, co napawało radością zebranych tu ludzi. Było to pierwsze w ciągu tej wojny uchwytne przeczucie jeszcze niezmiernie dalekiego zwycięstwa, zaznane tego ranka na placu Czerwonym nagle i jednocześnie przez kilka tysięcy ludzi.
— Posłuchaj, co za historia! — zagadał mu nad samym uchem podniecony Maksimow, który przedtem gdzieś się zawieruszył. — Nie mogę sobie miejsca znaleźć... Jeden pułk mojej dywizji jest tutaj... O, stoi tam koło Centralnego Domu Towarowego.
— Maksimow wskazał ręką kwadraty ciemniejące w prawym, dalszym końcu placu. — Mówiono mi, że dywizja walczy, a okazuje się, że przed pięcioma dniami wycofano ją, uzupełniono i dziś w nocy przerzucono przez Moskwę w nowym kierunku. I ten pułk także wyprawią prosto z placu. A ja nic o tym nie wiedziałem. Co za historia! Maksimow jednocześnie był i podniecony, i zmartwiony.
— Nie zawsze musisz być szczęściarzem — zażartował Sierpilin. — Tym razem ci się nie udało, przegrałeś. Może po defiladzie...
— A co po defiladzie? — przerwał Maksimow. — Czy mam prosić o wyznaczenie mnie na drugiego, pozaetatowego komisarza? Ech, lepiej bym o tym nie wiedział! — Ze złością machnął ręką, ale nie wytrzymał i zaczął wpatrywać się bacznie w kolumny swego pułku, który stał koło Centralnego Domu Towarowego.
Sierpilin także spojrzał w tę stronę i z zazdrością pomyślał, że chociaż Maksimow nie trafi do swojej dywizji, na pewno wyprosi jakąś inną i wkrótce znajdzie się na froncie.
Gdyby patrzący w stronę tego pułku Sierpilin mógł na taki dystans widzieć twarze żołnierzy, to zobaczyłby na prawym skrzydle prawoskrzydłowego batalionu znaną, długą postać swego byłego adiutanta 411
w starej, zniszczonej czapce, w nowym przykrótkim kożuszku i z pistoletem maszynowym na piersi. Dywizję, w której na początku wojny Maksimow był komisarzem i w której teraz służył Sińcow, następnego dnia po walkach przy cegielni spotkał los, który rzadko kogo spotykał pod Moskwą w ciągu tych miesięcy. Zamiast tego, by jak zwykle dać jej uzupełnienie bezpośrednio na przednim skraju, zluzowano ją i wycofano na tyły frontu. Co prawda, pomimo ciężkich strat sięgających dwóch trzecich stanu osobowego, uzupełniano ją na tyłach niedługo, zaledwie pięć dni, a na szósty już ogłoszono alarm. Sztab dywizji, pułk artylerii i dwa pułki piechoty przerzucono tejże nocy przez Moskwę za Podolsk, gdzie znowu groźnie poruszyli się dotychczas cicho siedzący Niemcy, i tylko jeden pułk zatrzymano na jeden dzień w Moskwie, by wziął udział w defiladzie.
Komendy „baczność" jeszcze nie podano. Oficerowie i pracownicy polityczni przechadzali się przed szeregami, żołnierze stojąc w szeregach rozmawiali
o tym, w jaki sposób przerzucą ich na front po defiladzie: pieszo, samochodami, czy koleją? Głównym jednak tematem rozmów była defilada i czy będzie na defiladzie Stalin. Większość sądziła, że będzie, ale byli i tacy, którzy w to wątpili.
— Zobaczysz, kapralu, że go nie będzie — dowodził Sincowowi stojący obok niego niski fizylier, który przybył do dywizji ze szpitala.
— A dlaczego?
— Dlatego, że wcale bym mu nie pozwolił zjawić się tu na placu. Czy można przewidzieć, co się stanie? — fizylier wskazał szarobiałe, mgliste niebo. — Obawiałbym się o niego.
— A o siebie się nie obawiasz? — spytał Sińcow także spojrzawszy w niebo.
— O siebie nie, dla mnie Niemcy nie będą się fatygować, a dla niego mogą się postarać. Chociaż niebo się zaciągnęło, ale i spoza chmur mogą rzucić...
1 co wtedy poczniesz? — Fizylier uparcie jeszcze raz powtórzył, że gdyby to od niego zależało, nie pozwoliłby towarzyszowi Stalinowi przybyć na defiladę.
412 W tej chwili do Sincowa podszedł dowódca batalionu Riabczenko i Malinin, któremu w ciągu tych dni dano zamiast trzech kwadratów prostokąt i którego wyznaczono komisarzem batalionu.
— Witaj! — Malinin powitał Sincowa jak zwykle ponurym głosem i jak zawsze pochmurnie, jakby Sińcow czymś zawinił wobec niego, spojrzał nań spode łba. — Dowódca pułku powiedział dowódcy batalionu, że sztab dywizji otrzymał rozkaz: ciebie i Bajukowa za cegielnię odznaczono „Gwiazdą". Więc winszuję!
Dziwny zwyczaj miał ten Malinin: im więcej wkładał serca w jakieś słowa, tym bardziej ponuro i nieżyczliwie brzmiały. Gdyby ktoś z boku usłyszał tylko brzmienie jego głosu, pomyślałby, że nie winszuje Sincowowi orderu, lecz udziela mu nagany.
— Tak, tak — radośnie potwierdził dowódca batalionu Riabczenko. — Sam słyszałem, winszuję wam, towarzyszu Sińcow!
Sińcow powiedział: „Służę Związkowi Radzieckiemu" — ale ku własnemu zdziwieniu prawie nie poczuł radości. Potem zapewne jeszcze przyjdzie ta radość, ale na razie jej nie czuł. Przypomniał sobie cegielnię, okaleczonego Sirotę i ciężko rannego Kolę Bajukowa, przypomniał sobie, jak rano chowano to, co pozostało z innych żołnierzy, i radość ugrzęzła gdzieś w połowie drogi jak suchar w gardle.
— A wam, towarzyszu starszy politruku, można pogratulować? — spytał widząc, że Malinin wciąż jeszcze nie odchodzi.
— Moja sprawa to drobiazg — mruknął Malinin tym samym, ponurym tonem i Sińcow w końcu nie zrozumiał, czy został odznaczony, czy nie został.
W istocie rzeczy Malinin nie został odznaczony, gdyż postanowiono go przedstawić nie do Orderu Czerwonej Gwiazdy, lecz do Czerwonego Sztandaru. A Czerwonym Sztandarem odznaczało dowództwo frontu, zaś w sztabie frontu ktoś, skracając listę i nie wchodząc w szczegóły, wśród innych wykreślił także politruka Malinina. Malinin potraktował to jednak z rzadką nawet u ludzi nie szukających czczej sławy obojętnością. Przyczyna tej obojętności tkwiła w tym, iż rzeczywiście uważał swoją sprawę za mało ważną: nie chodziło mu wcale o 413
siebie, lecz o sprawy ludzi, których mu powierzono. Był całkowicie zadowolony z tego, że Sińcow który pozostał w szeregach, i Bajukow przebywający w szpitalu, przedstawieni przezeń do odznaczenia, obaj zostali odznaczeni, jak o to prosił. Prosząc o kogoś zawsze robił to z trudem, jakby niechętnie, ale potem upierał się przy swoim i chorobliwie przeżywał odmowę.
— Posłuchaj, Sińcow— powiedział po chwili milczenia. — Nadano ci stopień kaprala, odznaczono orderem, napisano w gazecie dywizyjnej. Moim zdaniem trzeba przed przyszłymi walkami złożyć podanie o przywrócenie praw członka partii. Jak się na to zapatrujesz?
Jak się na to zapatrywał Sińcow? Malinin wiedział o tym lepiej niż inni.
— Według mnie, dzisiejszy dzień nadaje się do tego, by napisać podanie. — Malinin zerknął spode łba w niebo, skąd zaczął prószyć śnieg.
W głosie jego zabrzmiał niezwykły, uroczysty ton. Tak samo jak wszyscy był podniecony tym, co miało nastąpić na placu Czerwonym. Sińcow spojrzał Malininowi w oczy, jakby mówiąc: Może za wcześnie wspominasz o tym? Wobec tego, po co mówisz nie przemyślawszy? A jeżeli nie za wcześnie, to popieraj mnie do końca. Bo jeżeli ty nie poprzesz, to któż to zrobi?
Malinin przechwycił wzrok Sincowa i parę chwil w milczeniu patrzył mu uporczywie w oczy. W ciągu tych dni, kiedy dywizję uzupełniano pod Moskwą, Malinin, nic nie mówiąc Sincowowi, osiągnął to, że wydział polityczny dywizji zasięgnął oficjalnie informacji i otrzymał potwierdzającą odpowiedź, iż karta ewidencyjna komunisty Sincowa I. P. znajduje się tam, gdzie być powinna. Przynależność partyjna została potwierdzona dokumentem, bez czego nikt nie zacząłby rozpatrywać sprawy przywrócenia mu praw członka partii. To był pierwszy i ważny krok i właśnie o nim Malinin teraz pomyślał. Ale z wyrazu jego oczu trudno było to wywnioskować. Miał taką minę, jakby nic szczególnego nie myślał, lecz po prostu postanowił jeszcze raz uważnie przyjrzeć się Sincowowi: Toś ty taki, 414 Iwanie Sińcow? Nno, tak...
Nagle z prawej strony doleciała donośna komenda: „Baaaczność!"
Riabczenko jak podrzucony sprężyną podskoczył naprzód. Malinin niezgrabnie uczynił krok za nim, szeregi zaczęły się równać.
•— Patrzaj, patrzaj... No patrzajże! — równając krok z Sincowem w samo ucho szepnął mu fizylier, który dowodził, że nie pozwoliłby Stalinowi przybyć na defiladę. — Ależ patrz!
Sińcow spojrzał przed siebie. I tak samo jak tysiące ludzi stojących razem z nim na placu zobaczył przez białą siatkę coraz gęściej padającego śniegu Stalina w płaszczu wojskowym i uszance, stojącego na zwykłym miejscu na skrzydle Mauzoleum.
— Tak — powiedział Sierpilin, kiedy obaj z Maksimowem po defiladzie podjeżdżali do Akademii Timiriazjewa, gdzie mieścił się teraz szpital. — Trzeźwo oceniając sytuację na frontach, dziś jeszcze trudno sobie wyobrazić, że wracamy chociażby do tego, od czego zaczęliśmy — do walk na granicy państwa. Ale jedna myśl mnie pociesza.
— A mianowicie?
— A mianowicie, kiedy przeprawiałem się z resztkami pułku przez Dniepr pod Mohylewem, trudno było sobie wyobrazić, że siódmego listopada, jak zwykle, odbędzie się defilada na placu Czerwonym i że ja będę na niej obecny. Nie mieściło się to w głowie. Chociaż starałem się wziąć się w garść, to w głębi duszy miałem zbyt ponure myśli. Gdy się to wszystko wspomina, wtedy wydaje się, że tkwi we mnie dwóch ludzi. Jeden mówi: „Za wcześnie jeszcze, żeby się cieszyć, za wcześnie!" A drugi powiada: „Za wcześnie? A jednak trzeba!" Jakby ci to powiedzieć... Pomimo wszystkich osiągnięć Niemców wyczuwam różnicę między nami i nimi, i to na naszą korzyść. I nie tylko, jeśli chodzi o sprawy ogólne, lecz nawet w ściśle wojskowym sensie. Nie wierzę, by oni mogli zrobić defiladę w Berlinie, gdybyśmy my znajdowali się o sześćdziesiąt kilometrów od miasta. Nie wierzę, i już! No, ale mniejsza z tym. Na ogół sprawy rozstrzygają się nie na defiladzie, lecz na frontach. Obiecano cię wypisać w piątek?
Maksimow nie odpowiedział. Siedział obok Sierpilina 415
i milcząc patrzył w jeden punkt. Kiedy samochód stanął i Sierpilin pierwszy ostrożnie wysiadł, Maksimow nie wysiadając podał mu rękę.
— Wszystkiego najlepszego życzę, Fiodorze Fiodorowiczu! Jak najrychlejszego wypisania.
— A ty co?
— A jeśli o mnie chodzi, możesz uważać, że uciekłem. Postaram się dostać na front. Mówiąc między nami, całkiem zdrów i tak już nigdy nie będę, a tydzień sprawy nie przesądza. Albo mnie zawrócą, ze wstydem, albo jutro gdzieś poślą.
— Więc jakże to będzie? Spodziewać się ciebie z powrotem czy nie?
— Nie czekaj, osiągnę swoje. Przecież jestem szczęściarzem.
Wszedł do swojej sali i zastał tam żonę. Walentyna Jegorowna z okazji święta była w starej czarnej jedwabnej sukni, którą dobrze pamiętał. Sierpilin, gdy żona milcząc, zacisnąwszy usta wstała, by go powitać, zrozumiał, że jest -tu już od dawna i od paru godzin się złości.
— A wszystko to ten twój Maksimow! Już wiem — odezwała się idąc ku niemu. — Już ja wiem, kto tu nabroił! Gdzie on jest? Boi mi się na oczy pokazać?
— Była zdecydowana z powodu święta wybaczyć mężowi i dlatego zaczęła mówić pierwsza.
— Szukaj wiatru w polu! — powiedział Sierpilin.
— Zawrócił na dziedzińcu i pojechał na front.
— Ale kto go tam puści? Mają go wypisać dopiero w piątek.
— Twierdzi, że puszczą.
— Może i ty się tam wybierasz?
— Ano zobaczymy!
— Słyszałam transmisję — ciągnęła Walentyna — tylko nie od razu zorientowałam się, że to Stalin przemawia. Nie wiem, dlaczego transmisję rozpoczęto od połowy przemówienia, bo przecież radio było przez cały czas włączone.
Sierpilin wzruszył ramionami. Oboje nie wiedzieli i nie mogli wiedzieć, że w obawie przed nalotem postanowiono nic nie przekazywać w eter do zakończenia defilady. I dopiero w ostatniej chwili, już podchodząc do mikrofonu, Stalin spojrzał na niebo, 416 z którego zaczął padać gęsty śnieg, i rozkazał włą-
czyć wszystkie mikrofony. Ale za nim rozkaz został przekazany i wykonany, minęło jeszcze parę minut.
— A kiedy zrozumiałam, że to on, to się nawet rozpłakałam...
— Dlaczego?
— Nie wiem, po prostu rozpłakałam się. Położysz się?
— Nie. — Sierpilin był podniecony, nie chciało mu się leżeć. Żona zrozumiała to i nie nalegała.
— Dobrze, w takim razie zdejm walonki.
— Są obszerne.
— Cóż z tego, że obszerne, nogi przecież cię bolą.
— No, trochę mnie bolą.
Zdjął walonki, postawił koło szafy, w samych skarpetkach przeszedł przez salę i usiadł w fotelu naprzeciw żony.
Walentyna nigdzie nie wyjeżdżała z Moskwy. Od początku wojny pracowała jako pielęgniarka, w szpitalu koło domu, gdzie mieszkała, na Pirogowskiej, a kiedy Sierpilina przywieziono do „Timiria-zjewki", przez pięć tygodni co dzień przyjeżdżała to rano, to wieczorem, zależnie od swoich dyżurów.
Nie wiadomo dlaczego, a zresztą wiadomo, dlatego, że po paru latach rozłąki nareszcie widziała męża.
— Walentyna w ciągu tych pięciu tygodni zaczęła lepiej wyglądać, rozkwitła i z zadręczonej trwogą, przerażającej go swym wyglądem staruszki, którą ujrzał parę dni przed wojną, przekształciła się znowu w niemłodą, ale piękną kobietę, jaką była przed paroma laty. W latach rozłąki zaczęły jej siwieć włosy, zwłaszcza na skroniach. Któregoś dnia zdecydowała się, ufarbowała włosy i przyszła do szpitala już nie siwa. Kiedy Sierpilin zaczął z niej pok-piwać, powiedziała, nie urażając się, lecz z wyrzutem, który ugodził go w serce:
— Co chcesz powiedzieć? Że zbytecznie się starałam? I tak mnie kochasz? Wiem, spróbowałbyś nie kochać! — i dodała po chwili milczenia: — No, a tamtych lat nie liczysz, wykreśliłeś je z pamięci? Czy tylko tak udajesz?
— Wykreśliłem — powiedział zgodnie z prawdą.
— I ja wykreśliłam — uśmiechnęła się niezbyt 417
wesoło — i nie chcę, aby mi je coś przypominało. Dlatego właśnie farbuję włosy. Jak tam było na defiladzie? — spytała, kiedy Sierpilin usiadł w fotelu. Opowiedział jej z początku o defiladzie, potem o swojej przedwczorajszej rozmowie w komisariacie ludowym. Widzieli się przedwczoraj, ale żona była strasznie na niego rozgniewana, że wstał i wyszedł za wcześnie, i o niczym nie chciała słuchać. Wydało jej się, że po tym przedwczesnym wyjściu znowu źle się poczuł, a w takich wypadkach nie działały na nią żadne perswazje. — Cóż z tego? I dokumenty, i ordery o tydzień później byś otrzymał. Ani tobie, ani im nic by się z tego powodu nie stało — twierdziła uparcie, nie chcąc słuchać usprawiedliwień. A wczorajszy dzień na znak protestu w ogóle przepuściła i nie przyszła. Teraz jednak po defiladzie nie miała już siły mu wymyślać ani za przedwczoraj, ani za dziś. I tak się zadręczała tym, że wtedy nie chciała go wysłuchać. Opowiadając, Sierpilin nie przemilczał tego, co kto inny na jego miejscu na pewno by przemilczał. O-powiedział o niekorzystnej opinii lekarskiej i o tym, jak Iwan Aleksiejewicz (tak się nazywał jego stary towarzysz broni) groził, że po szpitalu wyprawi się go nie na front, lecz na tyły, żeby tam formował oddziały.
Opowiadał to wszystko wiedząc, że pomimo lęku o jego zdrowie żona rozumie: nie pojechać ze szpitala na front to dla niego nieszczęście. A nieszczęścia wcale mu nie życzyła. Przeciwnie, pragnęła, żeby wszystko było tak, jak tego sobie życzy, chociażby nawet za cenę nowych dla niej niepokojów. Za to też kochał ją tą wielką, nie starzejącą się miłością, którą los obdarza ludzi na co dzień i nie pod każdym dachem.
Opowiedział też ze szczegółami i drugą część swej rozmowy, która także go zmartwiła, aczkolwiek inaczej.
.Chodziło o 176 dywizję, której resztkami dowodził po Zajczykowie, o jej numer i o dostarczony przez Szmakowa do sztabu frontu sztandar. Teraz, po dłuższym pobycie w szpitalu, po wszystkim, co zaszło pod Wiaźmą i Moskwą, Sierpilin 418 oczywiście już nie podnosił kwestii zachowania
dywizji, aczkolwiek początkowo miał zamiar nalegać. Nie był fantastą, wiedział, że to niemożliwe, ale to właśnie pozostawiało w nim osad goryczy. Częściowo nawet wbrew zdrowemu rozsądkowi zaczął wypytywać Iwana Aleksiejewicza, gdzie teraz znajduje się sztandar dywizji, i powiedział, że byłoby dobrze, chociaż tych ludzi nie da się już zebrać, uformować dywizję na nowo na podstawie sztandaru i numeru.
„No cóż, na pewno kiedyś uformuje się jakaś dywizja z tym numerem" — obojętnie odrzekł Iwan Aleksiejewicz nie ukrywając, że nie przywiązuje do tego dużej wagi.
„Ważne, aby tradycja pozostała w dywizji" — powiedział Sierpilin.
„Ważne, owszem, ale kto się tym teraz będzie zajmować? Posłać ciebie — to ty nie chcesz formować nowej dywizji. Chciałbyś otrzymać gotową, przejąć dowództwo po kimś, kto ubył z szeregów, czy też zawiódł zaufanie, i do walki! Podejrzewam zresztą, że gdyby cię wyznaczono, to nie wypytywałbyś, co i jak było przedtem, lecz tylko, ile ludzi, ile broni, gdzie stoi. I pojechałbyś objąć dowództwo. A może siebie mierzysz inną miarką, a drugich inną?" „Powiedzmy, że tak. Ale czy pozostanie historia oddziału? Jak sądzisz?"
„Pozostanie. Ale prawdę mówiąc, obecnie nie chce się jej zaczynać od Adama i Ewy, od tego, jak dawano drapaka".
„Nie dawano drapaka!" — Sierpilin podniósł głos. „Cenię twoje uczucia — powiedział Iwan Aleksiejewicz — i nie tylko twoje. Ale fakt pozostaje faktem. Na razie żadna dywizja nie może się jeszcze pochwalić tym, że w walkach dotarła do Królewca albo do Warszawy. Wiemy tylko, że się cofały ku Moskwie. Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy. Wojna trwa i jej historię będziemy zaczynać od zwycięstw, od pierwszych operacji ofensywnych. O tym musimy pamiętać i ludzi tego uczyć. A wspomnienia o wszystkim po kolei, od samego początku, potem napiszemy. Tym bardziej że wielu rzeczy nie chce się wspominać".
„Posłuchaj — Sierpilin przechylił się przez stół i spojrzał mu prosto w oczy. — W przeddzień wojny, 419
siedziałeś na tym samym miejscu. Powiedz mi: jak to się stało, żeście nie wiedzieli, a jeżeli wiedzieliście, to dlaczego nie zameldowaliście? A jeżeli on nie słuchał, to dlaczego nie nalegaliście. Powiedz mi. Nie mogę się uspokoić. Myślę o tym od pierwszego dnia na froncie. Nikogo nie pytałem, ale ciebie pytam".
„Spytaj o coś łatwiejszego!" — nagle huknął pięścią w stół Iwan Aleksiejewicz i oczy jego na sekundę stały się złe i zrozpaczone.
Sierpilin nie nastraszył się tych oczu. Chciał jeszcze o coś zapytać, ale Iwan Aleksiejewicz powstrzymał go, przycisnął mu rękę do stołu i powiedział zdecydowanie, prawie groźnie: „Milcz! Kłamać nie chcę, a odpowiadać nie mogę!
— i zachłystując się, jakby mu zabrakło tchu, podjął całkiem innym tonem: — Jak się ma twoja Walentyna Jegorowna? Jak się czuje? Jak wygląda? Przychodziła tu do mnie, kiedy byłeś w okrążeniu. Serce się ściskało, gdy się na nią patrzyło". Właśnie całą tę rozmowę Sierpilin powtórzył żonie ze wszystkimi szczegółami, które powodowały, iż on bladł, gdy opowiadał, a ona — gdy słuchała.
— Nie rozumiem — Sierpilin pochylił się ku żonie i spojrzał w jej smutne oczy. — Nie rozumiem i gotów jestem bić się w piersi: nie rozumiem! Jak taki człowiek, jak Stalin, mógł nie przewidzieć tego, co się szykowało? W to, że mu nie meldowano — nie wierzę.
— A jak Stalin wygląda? — spytała Walentyna, czy to chcąc skierować przykrą rozmowę na inny temat, czy też idąc za biegiem własnych myśli. Sierpilin zaśmiał się.
— Jak wygląda? Według mnie jak zwykle. — I pomyślał, że jakoś nie bardzo wsłuchiwał się w głuchy zmęczony głos Stalina, gdy Stalin odczytywał rozkaz do wojsk, lecz po prostu patrzył na niego. Stalin stał i mówił. Niemcy byli pod Moskwą, on zaś stał na Mauzoleum i przemawiał. Przed Mauzoleum stały wojska, odbywała się listopadowa defilada w Moskwie, i właśnie to było najważniejsze, co Sierpilin wtedy odczuwał. Na pewno to samo czuli wszyscy inni — pomyślał.
420 — Ciężko to przeżywa — powiedziała Walentyna.
Sierpilin spojrzał na nią i przypomniał sobie, że między nimi trwa dawny spór. Każde pozostawało przy swoim. Najczęściej, nie mówiąc ani słowa, wiedli spór w milczeniu, zarówno gdy byli razem, jak i wtedy, gdy byli rozłączeni; spór ten wiedli już nie pierwszy rok.
Żona, o czym Sierpilin wiedział, głęboko wierzyła, że wszystko, co było i jest złego, dokonuje się bez wiedzy Stalina, dlatego że on o tym nie wie albo że źle go poinformowano^ co z kolei sprawia, że postępuje nie tak, jak trzeba. Myślała tak nawet w ciągu tych lat, kiedy odebrano jej męża. Sierpilin myślał inaczej. Znał Stalina od dawna, jeszcze spod Carycyna i właśnie dlatego nie mógł wyobrazić sobie, jak takiego człowieka można było oszukać, omotać dokoła palca, zmusić do zrobienia czegoś, czego sam nie chciał. Sierpilinowi, który jak mu się zdawało, rozumiał, kim jest Stalin, i wiedział, jaką wagę przywiązuje Stalin do wojska oraz co dla niego uczynił, nie mieściło się w głowie, jak mogło stać się to, co stało się z wojskiem w trzydziestym siódmym i trzydziestym ósmym roku? Komu to było potrzebne? I jak Stalin mógł do tego dopuścić?
A początek wojny? I po tym, kiedy Stalin przewidział Monachium, po tym, jak w 1939 roku podpisał pakt z Niemcami nie chcąc dopuścić do tego, żeby Anglicy i Francuzi jeszcze raz zrobili z radzieckich ludzi mięso armatnie.
I nagle po tym wszystkim tak się dać zaskoczyć wojnie? Jak się to mogło stać?
— Tak... — podjął po dłuższym milczeniu. — Nieźle, niezgorzej wygląda, nieźle — jeszcze raz powtórzył. — Zestarzał się tylko trochę. — Powiedziawszy to pomyślał, że nigdy w stosunku do nikogo nie doznawał i na pewno nie dozna tak męczących, sprzecznych uczuć, jak w stosunku do Stalina, który dziś znowu zrobił to, na co niewielu zdecydowałoby się na jego miejscu: zarządził defiladę mając pod Moskwą osiemdziesiąt niemieckich dywizji.
Po dwunastu godzinach od zakończenia defilady, gdy plac Czerwony opustoszał, jeden batalion 93 pułku 31 dywizji piechoty, w którym służył kapral
421
Sińcow, już brał udział w nocnej walce o wieś Kuźkowo, położoną w odległości osiemdziesięciu kilometrów na południowy zachód od placu Czerwonego. W tym właśnie Kuźkowie, na tyłach, w drugim rzucie zamierzano ulokować sztab pułku; ale wypadło inaczej.
Rano, kiedy na placu Czerwonym jeszcze trwała defilada, Niemcy uderzyli równocześnie w kilku miejscach na nieliczne oddziały wykrwawionej długimi walkami dywizji, osłaniające ten odcinek frontu. Z początku nie odnieśli żadnych sukcesów: zatrzymano ich ogniem, ale podciągnęli siły, spróbowali jeszcze raz i ostatecznie, przełamując front i posuwając się w ciągu dnia o pięć kilometrów, zajęli trzy wsie, w tym i Kuźkowo. Pułk, który już
o zmroku przerzucono z Moskwy i który wsparł od tyłu cofające się oddziały, otrzymał rozkaz odbicia w ciągu nocy wsi zajętych przez wroga. Dwie wsie pomimo rozkazu nie zostały odbite i linia frontu do piętnastego listopada, do nowej wielkiej ofensywy niemieckiej, przechodziła ich wschodnim skrajem. Kuźkowo jednak, zgodnie z rozkazem, o dwunastej w nocy odebrał Niemcom batalion 93 pułku piechoty i kompania czołgów 17 brygady pancernej podpułkownika Klimowicza.
Kuźkowo było najdalej wysuniętym punktem, do którego Niemcy doszli tego dnia. Zajęli go zaledwie pod wieczór i nie zdążyli się należycie umocnić; a chociaż rozkaz dowództwa niemieckiego — ani kroku w tył! — był tak samo kategoryczny, jak rozkaz radzieckiego dowództwa co do odebrania Kuźkowa za wszelką cenę, jednak, jak to zwykle bywa, gdy dwa takie rozkazy zostaną wydane jednocześnie
i dotyczące jednego punktu frontu, jeden z nich został wykonany, a drugi nie.
To że Kuźkowo zdobyto bez dużych strat, było zasługą czołgistów. Niemcy byli przekonani, że na tym odcinku frontu czołgów w ogóle nie ma, i rano rzeczywiście ich nie było — ich niespodziewany nocny atak wywoływał więc podwójny efekt. Po otrzymaniu uzupełnień uformowano w każdym batalionie dywizji pluton fizylierów. Sincowa włączono do tego plutonu jako dowódcę drużyny. 422 Rażem z innymi fizylierami wszedł do Kuźkowa tuż
po wejściu czołgów.
Czołgiści wdarli się do Kuźkowa z marszu; noc była księżycowa, bielała ulica wiejska zasypana śniegiem, i kiedy Niemcy zaczęli wyskakiwać z domów ratując się ucieczką, większość z nich wystrzelano. Batalion pośpiesznie umacniał się pod Kuźkowem, sztab rozlokował się we wsi, a fizylierom przydzielono dwie chałupy w pobliżu stanowiska dowodzenia. Dziś dobrze wywiązali się ze swego zadania i razem z czołgistami czuli się bohaterami dnia. A to, że pozwolono im wypocząć i nie zmuszano jak innych do okopywania się po nocy w śniegu — nie ma co ukrywać — także wpływało na dobry nastrój. Chałupa, sąsiadująca z tymi dwiema, gdzie ulokowali się na nocleg fizylierzy, została spalona, kiedy Niemcy zajmowali wieś. Pod zwalonymi i zwęglonymi balami leżało kilka trupów. Zrazu, kiedy fizylierzy natknęli się na pogorzelisko, pomyśleli, że Niemcy spalili jeńców; ale potem wyciągnęli spod bali trzy zwęglone karabiny i pistolet maszynowy z nadpalonym łożem.
Mieszkańców we wsi nie było, można się więc było tylko domyślić, co się tu działo w dzień.
— Na pewno bronili się, nie chcieli się poddać i Niemcy podpalili chałupę — powiedział ktoś.
— Tak, skoro byli z bronią, więc to nie jeńcy. Jeden z fizylierów długo czyścił wyciągnięty z popiołu pistolet maszynowy. Czyścił, wreszcie splunąwszy gniewnie, odłożył.
— Co? — spytano.
— Od razu nie da się oczyścić. Jest mocno osmolony, na pewno był duży gorąc.
— Tak, musiało tam być gorąco — spróbował ktoś zażartować, ale nikt nie zareagował na ten żart. Pomimo łatwego nocnego zwycięstwa sąsiedztwo z popiołami żywcem spalonych ludzi psuło humor jednemu mniej, drugiemu więcej, zależnie od usposobienia. Taki sam los mógł spotkać ich samych. Może się także zdarzyć, że pozostaną po nich tylko spalone zwłoki i nadpalona broń, i nikt nie zdoła opowiedzieć, jak to się stało.
Blady płomień płonących w piecu wilgotnych drew oświetlał zapewne dawno już opuszczoną izbę; kilku żołnierzy spało wzdłuż ścian, leżeli, ciasno przytuleni 423
jeden do drugiego, by się ogrzać; inni, a wśród nich Sińcow, siedzieli koło ognia. Przypominali sobie ranek, plac Czerwony, trybuny pełne ludzi, Stalina w płaszczu wojskowym przemawiającego ze skrzydła Mauzoleum. I chociaż to wszystko rzeczywiście było dzisiejszego ranka, wydawało się wręcz nierealne.
— Szkoda, żeśmy ani jednego fryca nie złapali — powiedział fizylier nazwiskiem Komarow, który podczas defilady stał obok Sincowa, a teraz siedział przy nim.
— A co byś z nim zrobił, Komarze, gdybyś go złapał? — spytał żołnierz czyszczący osmolony pistolet maszynowy.
Był to chudy, długi, żylasty siłacz na oko trzydziestoletni. Miał ładne nazwisko: Leonidow. Kiedy Sińcow poznał go przed pięciu. dniami, ów fizylier właśnie tak się przedstawił: „A nazwisko mam. piękne: Leonidow!" Uśmiechnął się przy tym i trudno było zgadnąć, czy żartuje, czy mówi poważnie.
— Dlaczego zamilkłeś, Komarze? Więc co byś zrobił z frycem, gdybyś go dzisiaj złapał?
— A opowiedziałbym mu o defiladzie, żeśmy dzisiaj, szli, a Stalin przemawiał...
— A jak byś mu to wytłumaczył? Umiesz po niemiecku?
— Ano, przez tłumacza.
— No dobra, więc powiedzmy, daliby ci tłumacza/ A dalej co?
— Puściłbym fryca.
— Cooo? Puściłbyś?
— No tak, niech idzie do swoich i opowiada.
— Tak żywcem byś go puścił?
— No chyba, że nie martwego.
— Aleś zgrabnie, kapralu, skosił tych dwóch Niemców koło cerkwi! Właśnie magazynek mi się skończył, bałem się, że zaraz znikną za wzgórkiem, a tyś ich skosił — przerywając spór zagadał do Sincowa trzeci fizylier, starszy strzelec Pudałow. Sińcow znał go trzy, a może cztery dni, lecz zdążył już zanotować, że ten Pudałow, chociaż dobry żołnierz, ale nie wiadomo dlaczego stara się przypochlebić
424 nawet tak niewielkiej władzy jak dowódca
drużyny. Sińcow rzeczywiście ściął serią koło cerkwi uciekającego Niemca, ale jednego, nie dwóch; drugi zdążył umknąć. Pudałow wiedział o tym, widocznie jednak nie uważał za grzech pochlebić dowódcy.
— Drugi uciekł — sprostował Sińcow. — Miałem tylko resztkę magazynka.
— A nawiasem mówiąc, Niemcy zdrowo uciekają przed czołgami, nawet bardzo ich nie lubią — wtrącił Leonidow. Na jego chudej, wąskiej twarzy mignął okrutny uśmieszek. — Ech, gdyby tak tyle czołgów zrobić, żebyśmy od razu wszyscy na nie wsiedli, tobyśmy im zadali bobu!
— Piestrak, hej, Piestrak! — szturchnął łokciem siedzącego obok rosłego żołnierza, który spał oparłszy o ścianę zmęczoną głowę.
Żołnierz miał ładną, młodą twarz — na której nawet we śnie malował się wyraz tak nieludzkiego zmęczenia, że Sincowowi żal się zrobiło Piestraka.
— Niech śpi — powiedział.
— Nie, niech opowie, jak się nastraszył własnego czołgu. Czołg przeszedł tuż obok nas, a ten jak się rzucił plackiem w zaspę śniegu i ani drgnie!... Piestrak, hej, Piestrak!
Piestrak spał, a wyglądał na śmiertelnie zmęczonego nie dlatego, że zmęczył się bardziej od innych
— był przecież młodszy i silniejszy od wielu — lecz dlatego, że miał tego dnia straszliwie silne przeżycia. Chociaż ludzi do plutonu fizylierów wybierano przeważnie spośród tych, co już brali udział w walkach, ale Piestrak znalazł się w walce po raz pierwszy, mimo że przybył do oddziału po wyleczeniu się z ran. Cóż w tym dziwnego? Zdarza się, że żołnierz zostaje ranny na długo przedtem, zanim po raz pierwszy zobaczy wroga i bodaj z daleka do niego wystrzeli.
Sińcow siedział przy piecu, patrzył na ludzi ze swojej drużyny śpiących i siedzących obok niego przy ogniu i myślał, że najdłużej zna Leonidowa: całe pięć dni. A najmniej Piestraka: zaledwie dwa dni. Patrzył i myślał, że chyba przez całe życie nie zdarzyło mu się tyle przelotnych spotkań i bezpowrotnych rozstań, co w ciągu pięciu miesięcy wojny. Przypomniał sobie kapitana artylerzystę w lesie 425
pod Borysowem, komisarza batalionu pogranicznika zabitego przez bombę, pułkownika, z którym w Orszy szukali pociągu do Mohylewa, lotnika z bombowca, kapitana czołgistę, którego po raz drugi spotkał pod Jelnią i znów stracił z oczu. Choryszewa, w którego kompanii był politrukiem, Zołotariowa, z którym przedzierał się do swoich i który, gdyby żył, jeden jedyny na całym świecie mógłby potwierdzić prawdziwość słów Sincowa od początku do końca.
...A Kola Bajukow? Czy żyje? Czy powraca do zdrowia, czy też na zawsze zostanie kaleką? Gdzie jest? Dokąd mu napisać o tym, że został odznaczony orderem? Ale cóż robić! Wciąż dokoła znikają jedni ludzie, przychodzą inni, i tak już musi być na przednim skraju... Tak było i tak będzie.
— No cóż, chłopcy, będziemy spać? — odpędził te natrętne i niepotrzebne myśli.
Fizylierzy zaczęli się układać do snu. Sińcow też chciał się położyć, gdy nagle otworzyły się drzwi i do izby wszedł Malinin.
— Jak z żywnością?
Sińcow odpowiedział, że na jutro mają jeszcze suchy prowiant.
— Sądzę, że na rano podwieziemy kuchnie — powiedział Malinin. — Dobra, odpoczywajcie. Napracowaliście się dobrze, sumienie macie czyste — będziecie dobrze spali.
Malinin rozpiął górną haftkę kożuszka, sięgnął za pazuchę do bocznej kieszeni i wyciągnął stamtąd złożony • we czworo arkusik papieru wydarty z zeszytu.
— Nie zapomniałeś o porannej rozmowie na placu Czerwonym? — spytał Sincowa.
— Nie zapomniałem.
— Masz, napisałem ci tutaj, załącz do swego podania.
— Dziękuję — powiedział Sińcow.
— Nie dla podziękowań daję, lecz dlatego, że ci ufam. Dwóch nas tylko zostało z naszej kompanii, ty i ja. Któż by mógł pomyśleć, że taki los nam wypadnie?
W jego oczach było coś, co nasunęło Sincowowi 426 myśl: wszyscy chcą żyć. I Malinin także.
— No dobra, bywajcie!
Chciał go odprowadzić, ale Malinin niechętnie machnął ręką i wyszedł.
Sińcow usiadł koło pieca, rozwinął kartkę i przy słabym świetle odczytał pierwsze linijki „Ja Aleksy Denisowicz Malinin, członek WKP(b) od 1919 roku, niniejszym wyrażam moją opinię..." Sińcow doczytał do słów, których w czasach pokojowych zapewne trudno byłoby doczekać się od Malinina: „Mogę potwierdzić jego przeszłość tylko poczynając od października bieżącego roku, ale ręczę za niego, jak za samego siebie" — złożył z powrotem arkusik we czworo, wepchnął do kieszeni bluzy i słysząc, że na ulicy grzmi czołg, wyszedł na dwór.
Księżyc jasno oświetlał ulicę. Koło chałupy stanęła trzydziestkaczwórka; w otwartym włazie wieży stało dwóch czołgistów.
— Hej, piechota, macie co zapalić?
— Mamy —Sińcow podszedł do czołgu i wyciągnął z kieszeni kożuszka pół paczki biełomorów, która mu została z moskiewskiego świątecznego przydziału.
— Należy nam się od was. Bez czołgistów zadaliby wam fryce bobu w tym Kuźkowie! Wezmę po jednym na gębę. Zgoda?
— Zgoda — uśmiechnął się Sińcow.
Czołgista na chwilę znikł we włazie — zapewne częstował kierowcę mechanika — potem znowu ukazał się na wieży i zwrócił Sincowowi paczkę.
— Dziękuję.
— Odchodzicie?
— Odchodzimy. Nie oddacie bez nas wsi?
— Chyba nie — odrzekł Sińcow.
— A jeżeli będzie z wami krucho, to właźcie na dzwonnicę i walcie! Jak usłyszymy, to podjedziemy.
— I krzyknął głośno do wnętrza: — Hej, Pietia, zapuszczaj, jedziemy!
Czołg zaryczał i pozostawiając za sobą dwie smugi porąbanego śniegu ruszył wzdłuż zalanej księżycowym światłem ulicy.
Sińcow stał oparty o ścianę chałupy i póki czołg nie zniknął za zakrętem, patrzył za nim, nie wiedząc, że okrutny i kapryśny los wojny przed chwilą nieomal zetknął go z człowiekiem, który tak bardzo
427
był mu potrzebny — z kierowcą czołgu Zołotariowem, tym samym, do którego przed chwilą krzyczano: „Hej, Pietia, zapuszczaj, jedziemy".
ROZDZIAŁ 16
-^^•^- dwór ziemiański stał na niewysokiej,
lecz z dala widocznej górce, a stary park opadał jej zboczem z jednej strony ku tyłom wojsk radzieckich, a z drugiej ku Niemcom. Za oblodzonym strumieniem, wijącym się po kotlinie, leżała wieś Dubrowice, zajęta przez Niemców parę dni temu. Górką przez parę dni wstrząsały wybuchy bomb i ostrzały. Drzewa w parku były obłamane jak zapałki, dom z pięterkiem został rozbity w drzazgi bezpośrednim trafieniem bomb, dzwonnicę cerkwi stojącej w pobliżu dworu obgryzły pociski, pozostawiając z niej tylko dolną kondygnację; śnieg w parku zryty czarnymi plamami wybuchów przypominał szachownicę. Pomimo jednak tych wstrząsów i wybuchów dywizja, która kilkakrotnie była zmuszona się wycofywać, zła na siebie i sąsiadów, rzekłbyś, wpiła się zębami w tę górkę ze starym dworem i coraz mocniej zaciskała szczęki. Już piętnaście dni, począwszy od ranka piętnastego listopada, Niemcy rzucając wszystkie swoje siły znowu parli na Moskwę, usiłując jednocześnie ogarnąć ją od północy i południa i w różnych miejscach coraz bliżej przedzierając się ku niej na centralnych odcinkach frontu. W ciągu dwóch tygodni ofensywy zajęli Klin, Istrę, Jachromę, Sołniecznogorsk, Wie-niew, Stalinogorsk, Bogorodzick, Michajłów. Na kierunku północno-zachodnim od linii frontu od Moskwy pozostawało zaledwie dwadzieścia pięć kilometrów... I chociaż po defiladzie na placu Czerwonym dywizja przystąpiła do walki, mając kategoryczny rozkaz niecofania się ani o krok, tu także dywizja musiała cofać się, i to niejeden raz. Co prawda poczta żołnierska coraz częściej 428 przynosiła z tyłów wiadomości, że za plecami walczących wojsk stoją oddziały drugiego rzutu, a nieco dalej jakoby i trzeciego. Lecz niezależnie od poczty żołnierskiej wśród żołnierzy walczących na przednim skraju zrodziło się przeświadczenie, że teraz za ich cienkim, lecz mocnym łańcuszkiem na wszelki wypadek coś przygotowano. Nie czuli już tego mimowolnego dreszczu, który wywołuje świadomość, że za plecami nikt nie stoi i że jeżeli upadniesz, to Niemcy przejdą przez ciebie i pójdą dalej... Mówiono — a ostatnie walki zdawały się to potwierdzać — że Niemcy gonią ostatkami sił. Ale kto ich wie, ile jeszcze mają tych „ostatnich sił"? Wczoraj wszyscy się cieszyli, że na froncie południowym odebrano im Rostów, chociaż dopiero z tego komunikatu dowiedzieli się, że Rostów w ogóle był oddany. A dziś w komunikacie radiowym, który zapisano, była mowa o tym, że wojska radzieckie już kilka dni temu opuściły Tychwin... Może go potem odbiorą jak Rostów, ale na razie oddały. Właśnie o to: o Rostów i Tychwin, sprzeczano się teraz w ziemiance fizylierów, przykrytej dwiema warstwami bali. Z ziemianki tej wszędzie było blisko: i do stanowiska dowodzenia batalionu znajdującego się w piwnicy dworu i do przedniego skraju przechodzącego tuż obok w dole skrajem parku.
Spór wiedli Leonidow i Komarow. Zapalczywy Leonidow atakował komunikaty Biura Informacyjnego, a rozważny Komarow bronił.
— Daj spokój, Komarze! — drażnił go Leonidow. — U ciebie zawsze wszystko jest w porządku. A gdzie tu w porządku, skoro mówią mi, że Rostów odebraliśmy frycom, a ja oczy przecieram. Rety — odebrać, odebraliśmy, ale kiedyśmy go oddali? Czyżbym to przespał i dopiero teraz się ocknąłem? To samo i z Tychwinem. No, stało się (nieszczęście, oddaliśmy. To powiedzcie, żeśmy oddali. A oni: „kilka dni temu". A może to już miesiąc?
— Głąbie kapuściany — obruszył się Komarow. — Co by ci z tego przyszło, gdybyś się dowiedział o tydzień wcześniej?
— Niechby mi nawet nic nie przyszło, ale jednak chcę wiedzieć.
— A może tego nie wolno pisać, może Niemcy nie 429
powinni o tym usłyszeć?
— Co? — Leonidow aż podskoczył. — To niby Niemiec sam nie wie, co zajął? Wziął i nie domyśla się? Kiedyśmy zajęli Kuźkowo, tośmy to ukryli? A jakże! Dowódca pułku od nas z batalionu dzwonił niemal prosto do dowództwa armii. Sam słyszałem. A kiedyśmy się wycofali, to już oczywiście cicho--sza... Wszystko u ciebie „w porządku"! Nie komar z ciebie, tylko boża krówka.
—• A ty nie rób wrzasku — spokojnie replikował Komarow. — Akurat dużo tam wiesz!... — Ten mu krówka, tamten owad, a sam buczysz jak bąk. Hałasu wiele, a pożytku żadnego.
— A będę buczał — upierał się Leonidow i twarz mu posmutniała. — Żal mi Tychwina. Sam pochodzę z Kajwaksy, można by rzec, tychwiński jestem. A tu Tychwin wzięli, a ja nic o tym nie wiem.
— Z jakiego jesteś Szuwaksu? — judził zadzierzystego Leonidowa łagodny Komarow. — Z jakiego tam Szuwaksu?
— Nie z Szuwaksu, tylko z Kajwaksy. Jest taka miejscowość pod Tychwinem — gniewnie odciął się Leonidow.
Komarow nie chciał rezygnować z tego, że wziął górę w sporze.
— Ech, ty! Sam jesteś z Szuwaksu, a pretensje masz Bóg wie jakie. Komunikatu bez ciebie nie potrafią ułożyć!
— Posłuchaj, kapralu — Leonidow zwrócił się do Sincowa, który siedział przy drzwiach położonych na kawałkach cegieł jak przy stole i pisał list do żony. — Jak sądzisz, po co człowiekowi dano głowę: żeby mówił „tak" czy „nie"?
— Żeby miał w niej olej — przerwał Komarow, zanim Sińcow zdążył odpowiedzieć.
— A po co w niej ten olej? Dla „tak" czy dla „nie?" — upierał się Leonidow.
Sińcow podniósł głowę. W ziemiance było ciepło i sucho, a dziś — nawet cicho. Od rana po raz pierwszy na ich odcinku zapanowała cisza. Pierwszy to dzień, w którym nikogo nie zabito i nie zraniono na ich oczach i śmierć przypominała o sobie tylko dalekim echem kanonady, na prawo od nich, w 430 sąsiedniej dywizji. Kanonada była silna. Na pewno
wrzała tam zacięta walka. Ale póki w tej walce nie żądano ich bezpośredniej pomocy, tej, której mogli od nich żądać w każdej chwili dniem lub nocą, Sińcow, jak i inni, cieszył się, że dziś Niemcy nie na nich prą, lecz na sąsiadów. Widocznie bez pewnej dozy żołnierskiego egoizmu na przednim skraju nie można się obejść. W ciągu pół miesiąca walk w drużynie Sincowa z siedmiu ludzi pozostało czterech, licząc w tym i jego. Wynosząc z pola walki rannego, zginął starszy strzelec Pudałow, który lubił w drobnych sprawach przysłużyć się przełożonym, a w ostatniej chwili za cenę życia przysłużył się koledze. Dwóch było rannych i wyprawiono ich do batalionu sanitarnego. Był jeszcze jeden ranny —- Piestrak, ale nie chciał opuścić oddziału i dzięki swej potężnej sile wytrwał w szeregu mimo szarpanej rany ramienia. Teraz poszedł po obiad, a w ziemiance pozostał cały skład osobowy drużyny: Sińcow i tych dwóch wiecznie kłócących się ze sobą fizylierów, Leonidow i Komarow, do którego tak przylgnęło przezwisko „Komar", że nazywał go tak nawet dowódca plutonu, młodszy lejtnant Karaułow.
— Macie o co się sprzeczać! — mruknął Sińcow. Jeżeli w głowie masz tylko „tak" lub „nie", to już nie głowa, ale ankieta.
Rozumiał, co miał na myśli Leonidow ze swoim „tak" lub „nie". Każdy ma głowę na karku po to, by, jeśli zajdzie potrzeba, umieć powiedzieć „nie". Leonidow był odważny w walce, lecz krnąbrny niemal do kresu granic dopuszczalnych w warunkach dyscypliny wojskowej. Złościł go spokój Komarowa, który zazwyczaj uważał, że wszystko, co się dzieje, jest „w porządku". W innym wypadku Sińcow może poparłby Leonidowa, ale teraz Leonidow pod wpływem złego humoru uczepił się właśnie komunikatu, a to już było niewłaściwe. Na froncie nie wolno podawać w wątpliwość komunikatu, a już w żadnym wypadku nie można tego robić na głos. A kiedy podali do wiadomości, że oddano Tychwin — to cóż to ma za znaczenie, czy stało się to dziś, czy też trzy dni temu. Może wciąż mieli nadzieję odbić go, podobnie jak my, kiedy nas wyparto z Kuźkowa, przez całą noc nie meldowaliśmy tego 431
sztabowi armii, przypuszczając, że Kuźkowo odbierzemy. Jednak rano chcąc nie chcąc trzeba było zameldować... — Do kogo piszesz, kapralu? — po chwili milczenia spytał Leonidow.
— Do żony.
— A tak, zauważyłem, że już po raz drugi piszesz, jeżeli nie trzeci. A od niej wciąż nie ma listu?
— Nie ma.
— Może trzeba złożyć skargę na pocztę, skoro tak się rzeczy mają — w słowach Leonidowa była jednocześnie ironia i współczucie.
— A gdzie mam reklamować? Piszę, ale odpowiedzi nie mam.
,— Teraz i ja nie dostanę odpowiedzi — ciągnął Leonidow. — Wczoraj myślałem, że coś wiem, a wychodzi, że nie wiem. Myślałem, że Niemiec jest pod Wołchowem, a dziś okazuje się, że za Tych winem. Jakbym dostał obuchem w głowę! A w tamtych stronach jest moja rodzina. Może, myślę, nie tylko na mnie ze spóźnioną datą spadła wiadomość, że Niemiec w Tychwinie, może i tam także runęła jak grom z jasnego nieba? Rankiem nasi, a wieczorem Niemcy. A mój ojciec jest inwalidą jeszcze z wojny domowej. Jeżeli mu zawczasu nie powiedziano, to daleko nie dokuśtykał. Dopiero po tych słowach Sińcow i Komarow ostatecznie zrozumieli powód jego złego humoru.
— A ty weź i tak samo napisz, jak kapral — poradził Komarow.
— Dokąd?
— Ano tam, do tego swojego Szuwaksu. Komarow już nie chciał go drażnić, lecz po prostu powtórzywszy dwukrotnie żart zapomniał, jak w rzeczywistości nazywa się rodzinna miejscowość Leonidowa.
— Kaj-wak-sa — skandując sylaby z gniewem poprawił Leonidow. — A jeżeli jeszcze raz przekręcisz, to ci dam w ucho.
— Napisz — nie reagując na pogróżkę powtórzył Komarow. — Bo wiesz, jak to bywa na wojnie. Powiadają, że na froncie dokoła Tuły Niemcy zacisnęli pierścień. Tuły jednak nie wzięli. A tam może jest odwrotnie: Tychwin Niemcy wzięli, a dokoła są
432 nasi. Siądź i pisz!
— Nie chcę — upierał się Leonidow. Z jego usposobieniem niełatwo mu było uwierzyć w tak pomyślną ewentualność.
Sińcow posunął się trochę, by na papier padło więcej światła, i powrócił do listu. Leonidow miał rację. W ciągu ostatniego tygodnia wysłał do Maszy już trzeci list na ten zapisany na papierku w Moskwie mglisty numer skrytki pocztowej. List, tak samo jak i poprzednie, był bardzo krótki: żyję, jestem zdrów. Nie mówiąc już o cenzurze wojskowej, po co pisać długie listy, kiedy nawet trudno sobie wyobrazić, w jaki sposób mogą dojść.
Sińcow skończył list, złożył go w trójkąt i pod nazwiskiem Maszy podpisał jak poprzednio: „W razie nieobecności adresata proszę otworzyć". Ostatecznie, jeżeli Masza utrzymuje łączność radiową z Moskwą, to czyż im trudno przekazać te parę słów: „Wasz mąż żyje i jest zdrów". Nawet jeżeli okaże się, że trzeba to zaszyfrować, czyż wiele słów będzie do zaszyfrowania? Drobnostka! A ona na tyłach byłaby spokojna. Czy to tak trudno? A jeżeli nawet trudno, no to cóż z tego? — pomyślał złoszcząc się na kogoś urojonego, kto nie chce zatroszczyć się o spokój Maszy.
Nisko chyląc potężne ramiona wszedł do ziemianki Piestrak. W ręku ihiał bańkę od mleka, która w ostatnich dniach zastępowała przebity odłamkami termos, a pod pachą dwa bochny chleba.
— Ano, pożywimy się czymś — zatarł ręce Leonidow.
— Może poczekamy, aż chłopcy wrócą ze służby i przyjdzie dowódca plutonu — osadził go Komarow.
— Gazet nie przyniosłeś? — spytał Sińcow.
— Przyniosłem.
Rozpiął płaszcz, wyciągnął z kieszeni spodni zgniecioną gazetę i rozprostował ją.
— Armijna?
— Celujcie wyżej! — powiedział Piestrak. Do Sin-cowa mówił per „wy". — „Izwiestia"!
— Zaradny z ciebie chłop — pochwalił Leonidow.
— Z kuchni wziąłem — powiedział Piestrak. — Pożywiał się tam jakiś korespondent i zostawił paczkę gazet. 433
— Musieli widocznie dobrze go pożywić! — zauważył Leonidow.
Piestrak zostawił to bez odpowiedzi, jeszcze raz starannie wygładził gazetę i podając Sincowowi powiedział, że szedł teraz na przedni skraj razem z fotografem z dywizji. Fotograf prosił go, by mu pokazał stanowisko dowodzenia batalionu, i poszedł do Malinina.
— To znaczy, że wkrótce sobie wypijemy! — powiedział Leonidow do Sincowa.
Fizylierzy o wszystkim byli poinformowani. Wiedzieli, że Sińcow stara się o przywrócenie mu praw członka partii i że tak samo jak jeszcze kilku innych w batalionie, których kandydatury były już rozpatrywane przez komitet partyjny, czeka na przybycie fotografa.
— Wygląda, że tak — uśmiechnął się Sińcow. Rad był z przybycia fotografa i nie miał powodu ukrywać tego przed kolegami.
— Czy pożyczyć ci mojej? — spytał Leonidow. Miał dobrą brzytwę i nikomu nie chciał jej dawać.
— Mogę i swoją — odrzekł Sińcow.
— Co tam za golenie twoją! Wszędzie kępki zostawiasz.
Sińcow puszką po konserwach zaczerpnął wody z wiadra stojącego koło pieca i postawił, by się ogrzała.
— Jeżeli znajdę coś ciekawego, to przeczytam wam głośno, dobrze? — Leonidow przyciągnął do siebie gazetę. Lubił czytać głośno, ale nie po kolei, lecz na wyrywki to, co uważał za ważniejsze.
Sińcow wyjął z torby mydło i pędzel. Mydło leżało w różowej celuloidowej mydelniczce, a pędzel miał nowy i dobry. Miał także maszynkę do golenia, ale bezużyteczną — bez żyletek. Wszystko to otrzymał w jednej z przesyłek z darami. Dary nadeszły z Ałtaju, gdzie przed wojną stacjonowała dywizja, lecz nadeszły nie w dniu siódmym listopada, lecz z dwutygodniowym opóźnieniem. Niewielu już zostało Ałtajczyków w batalionie i kompaniach, a wśród fizylierów był tylko jeden, dowódca plutonu, Karaułow. A jednak to, że dary nadeszły z daleka, aż z Ałtaju, szczególnie wzruszyło żołnierzy 434 i fizylierzy napisali list z podziękowaniem do ziomków Karaułowa. Pisał pod dyktando Sińcow, a Karaułow stojąc za jego plecami od czasu do czasu rzucał słone słówka pod adresem Niemców. Tego dnia, co mu się rzadko zdarzało, rozrzewnił się i za dużo wypił.
Sińcow przypomniał sobie o tym, wydostając mydelniczkę i pędzel.
— Macie! — wykrzyknął Leonidow stukając palcem po gazecie. — Macie! W gazecie armijnej przedwczoraj jeszcze to zauważyłem i chciałem wam przeczytać, ale ktoś wziął ją na papierosy. Macie... — i zaczął czytać wolno głośnym, gniewnym głosem: — „Faszystowscy szubrawcy bestialsko rozprawiają się z rannymi jeńcami radzieckimi. We wsi Mikulino hitlerowcy porąbali na kawałki ośmiu rannych artylerzystów. Trzem odrąbali głowy..." — Zatrzymał palec w miejscu, do którego doczytał, i podniósł złe oczy: — No i co? — spytał tak, jakby mu ktoś zaprzeczał. Potem znowu spojrzał w to miejsce, gdzie zatrzymał palec, i powtórzył: — „Trzem odrąbali głowy!" A jak ja wczoraj Niemca zabiłem, to mi Karaułow dał w ucho. Czy to tak powinno być?
— Dobrze ci tak! — odezwał się z aprobatą Komarow. — Bo ludzie się starali, chcieli zdobyć języka, a ty go zabiłeś. Patrzaj go, jaki strzelec!
— Ależ to ja go właśnie wziąłem!
— Nie ty jeden brałeś.
— No dobra, w ucho... — podjął Leonidow. — Żeby nie był dowódcą plutonu , to by mu się dostało. Niech tam! Ale mi jeszcze zagroził: „Jeżeli się to powtórzy jeszcze raz, każę cię rozstrzelać!" Jak to rozumieć?
— A tak właśnie masz rozumieć. Nie zabijaj języka — znowu pouczająco powiedział Komarow.
— A jak mam rozumieć, że wzywał mnie jeszcze starszy politruk? Nic mi nie mówił o języku, tylko: „Skoro to jeniec, to w ogóle nie masz prawa. Kto ci dał takie prawo?" A to — Leonidow tknął palcem w gazetę, aż ją przedziurawił. — A to mam prawo czytać czy nie mam? W gazecie na własne oczy widzę, że ludziom głowy odrąbują! A mnie dali za to w ucho...
Zamilkł w oczekiwaniu, że ktoś mu odpowie. Nikt 435
głosu nie zabrał, wobec czego cofnął palec i czytał dalej, jeszcze bardziej podnosząc głos: „We wsi Makiejewo dowódca kompanii łączności towarzysz Moczałow i politruk kompanii, towarzysz Gubariow, odnaleźli bestialsko zmasakrowane trupy żołnierzy: Łapienki, Sopowa, Filczenki. Hitlerowcy znęcali się nad rannymi, wykłuli im oczy, obcięli nosy i poderżnęli gardła. — Znowu oderwał się od gazety.— Po co nam o tym piszą? Co powiesz,
kapralu?
— Żebyśmy byli jeszcze bardziej źli.
— Ja i tak jestem aż za bardzo zły!
— Języka jednak nie waż się ruszać — odezwał się Komarow, który, kiedy już raz zaczął komuś wiercić dziurę w brzuchu, nie mógł przerwać. — Skoroś go wziął, toś wziął.
— Coś mi się wydaje, że jesteście zbyt dobrzy — z przekąsem zauważył Leonidow.
Sińcow odłożył brzytwę. Ostatnie słowa Leonidowa
rozgniewały go.
— A ty nam nie kłuj oczu swoją złością. Poczekaj... — uderzył ręką o kolano widząc, że Leonidow chce mu przerwać. — Jesteś zły, a ilu hitlerowców masz na swoim koncie? Prócz tego jeńca — dwóch. A Komarow, który jest dobry, ma czterech.
— Nie wszystko zapisano — ponuro bronił się Leonidow.
— Wszyscy mają nie zapisanych. Komarowowi także nie wszystkich zapisano. Więc co jest warta twoja złość? Ze złości, żeś za mało zabił, postanowiłeś dołączyć do dwóch trzeciego. Bić jeńców to tania
złość!
— Dużo wy tam wiecie o mojej złości! — przerwał Leonidow, w gniewie przechodząc na „wy".
— Wiem — rąbnął Sińcow. Los uczynił go twardym, pozbawionym resztek dawnej przedwojennej łagodności. — Za mało jeszcze widziałeś, ot co!
— Nie mniej od was.
— Owszem, mniej. I pierwsza twoja prawdziwa bitwa, jeżeli chcesz wiedzieć, była w Kuźkowie.
— Dużo tam o mnie wiecie! — gniewnie odrzekł Leonidow, ale się stropił.
— Jestem twoim dowódcą drużyny, muszę o tobie 436 wszystko wiedzieć — zmuszając się do spokoju i
właśnie przypominając sobie, że jest dowódcą drużyny, powiedział Sińcow. Zgodnie ze swym poczuciem sprawiedliwości pomyślał przy tyn, że Leonidow pod Kuźkowem, tak samo jak Piestrak, był w walce rzeczywiście po raz pierwszy. Ale z jego zachowania się Sińcow wtedy nie domyślał się tego. Dowiedział się dopiero potem, przypadkiem. Zaś dwóch Niemców, a nie czterech Leonidow zastrzelił nie dlatego, że był bardziej lękliwy od Komarowa, lecz po prostu dlatego, że tak się w walce złożyło.
Znowu wziąwszy się do brzytwy i spode łba spojrzawszy na uparcie wpatrzonego w gazetę Leonidowa, Sińcow jeszcze raz pomyślał, że miał rację. Nie ma co kłuć w oczy innych swoją złością. Wszyscyśmy teraz na wojnie jednakowi i źli są źli, i dobrzy także źli. Kto zaś nie jest zły, ten albo nie widział wojny, albo przypuszcza, że Niemcy go oszczędzą z powodu jego dobroci.
Skończył się golić, wyszedł bez bluzy z chałupy, wytarł śniegiem twarz po goleniu i wrócił, by się ubrać.
— A wiesz, gdzie go mam... — usłyszał wracając do ziemianki głos Leonidowa, który na pewno sprzeczał się z Komarowem. — Ja jestem zły, a on dobry! A jak tego fryca koło ziemianki ze złości automatem po hełmie trzasnął, to nie wiadomo, gdzie lufa poleciała, a gdzie kolba!
Sińcow wszedł i Leonidow urwał, nie dlatego, że bał się dalej mówić — nie leżało to w jego charakterze — lecz po prostu — nie chciał.
— No i coś tam jeszcze wyczytał? — ugodowo spytał Sińcow, kiedy już włożył kożuszek i uszankę i zawiesił na szyi pistolet maszynowy z nową, własnej roboty kolbą.
— Wciąż to samo — niechętnie odrzekł Leonidow i tknął palcem w koniec tego samego komunikatu, który czytał przedtem na głos. — „We wsi Jekatierinowka znaleziono trupa podoficera sanitarnego towarzysza Nikiforowa. Hitlerowcy pobili ciężko rannego kolbami, pokłuli bagnetami i pocięli twarz brzytwą".
— Brzytwą! — Sińcow nagle niemal fizycznie odczuł, że leży ranny, nie mogąc się poruszyć, a Niemiec
437
siedzi mu na piersi i tnie mu twarz brzytwą. — Idę się sfotografować — powiedział głośno. — Jeżeli przyjdzie Karaułow, to zameldujcie mu. Kiedy po raz pierwszy wychodził z ziemianki, nie zwrócił na to uwagi, ale teraz nagle zobaczył całe piękno przyrody w słonecznym zimowym dniu: niesłychanie błękitne niebo, biel śniegu, który spadł w nocy, równe cienie drzew i nawet trójkąt samolotów, lecących tak wysoko, że ich daleki, cienki śpiew nie wydawał się niebezpieczny. Przed chwilą w schronie sprzeczali się na temat wojny i śmierci, o to, jak zabijają ludzi, i czy można przy tym być dobrym lub złym. A teraz szedł ku ruinom dworu sosnową aleją, zalaną słońcem i poliniowaną cieniami, i myślał, że w gruncie rzeczy człowiek jest źle przystosowany do tego życia, które zwie się wojną. Sam próbuje się przyuczyć i inni go do tego zmuszają, a jednak nic z tego nie wychodzi, jeżeli weźmie się pod uwagę nie postępowanie człowieka, na które stopniowo zaczyna wywierać wpływ czas spędzony na wojnie, lecz jego uczucia i myśli w chwilach odpoczynku i ciszy, kiedy zamknąwszy oczy może, jakby z niebytu, wrócić myślami do normalnych, ludzkich warunków. Można nauczyć się walczyć, ale przyzwyczaić się do wojny — niepodobna. Ludzie mogą tylko udawać, że się przyzwyczaili, i niektórzy bardzo dobrze to robią, inni jednak nie potrafią i na pewno nigdy się nie nauczą. Zdaje się, że on, Sińcow, umie właśnie udawać. Ale co z tego? Oto przygrzało słoneczko, niebo jest błękitne, samoloty lecą gdzieś nie tutaj, i armaty nie tu strzelają, a on idzie i tak chce mu się żyć, tak chce się żyć, że po prostu rad by paść na ziemię i płakać, i prosić żarliwie o dzień, dwa, tydzień właśnie takiej bezpiecznej ciszy i wiedzieć, że póki ona trwa, będzie żył... Tuż przy ruinach dworu pogrążony w myślach Sińcow natknął się na szefa kompanii karabinów maszynowych Wasiukowa, którego także miano fotografować do legitymacji partyjnej.
— Idziesz do fotografa? — wesoło spytał Sińcow.
— Ja już — Wasiukow pokręcił wąsa. Pachniał wodą kolońską.
438 — A gdzie on fotografuje?
— Tu za domem stawiał przy murku jak na rozstrzelanie — zażartował Wasiukow.
— A inni jeszcze tam są? — spytał Sińcow.
— Także już się sfotografowali. Myślałem, że i ty zdążyłeś. Idź, dopędź go, bo właśnie poszedł do pułku.
Sińcow przyspieszył kroku, myśląc, że sam zawinił, guzdrząc się z goleniem. Potem przypomniał sobie
o Malininie i jego skrupulatności w takich sprawach i zrozumiał, że w tak krótkim czasie nie zdążono by Wasiukowa i innych zebrać, sfotografować
i zwolnić. A więc Malinin wiedział, że będzie fotograf i zawczasu kazał im przybyć. Czyli, że nie ma sensu dopędzać fotografa. Tych, których kazano mu sfotografować do legitymacji partyjnej, już sfotografował, a jego nie, gdyż dywizyjna komisja partyjna postanowiła wstrzymać wydanie mu nowej legitymacji. Jakież inne mogło być wyjaśnienie? Tylko to.
Stanął stropiony.
Dotąd w ciągu tych półtora miesiąca nieraz na froncie w trudnych chwilach pokrzepiała go myśl, że ostatecznie wszystko w jego życiu znów będzie tak, jak było — nie może być, by on sam tego nie osiągnął i aby inni mu nie pomogli. Były dni szczególnie zaciętych walk, jak wtedy przy cegielni, kiedy wojna wypełniała całą jego istotę i zdawało się, Że nic już nie istnieje prócz dygocącego w rękach karabinu maszynowego i drobnych ułowionych na celowniku figurek Niemców na białym śniegu. A jednak ta wiara w sprawiedliwość nawet w takie dni tliła się gdzieś w kąciku duszy i nie tylko tliła się, lecz i pomagała walczyć tak, jak walczył. Dzień, w którym go wezwano do komitetu partyjnego pułku, by otrzymać od niego ustne wyjaśnienia w sprawie zgubionej legitymacji, pozostał mu w pamięci jako dzień ostatniej próby, jak mu się wtedy zdawało.
Członkowie komitetu uwierzyli mu w sprawie najważniejszej — że mówił prawdę o tym ranku pod Wiereją, kiedy ocknął się sam bez Zołotariowa. I chociaż ta prawda im także na pierwszy rzut oka wydawała się nieprawdopodobna, potem jednak zrozumieli, że nie chce kłamać, nawet gdyby kłamstwo 439
miało go uratować. „Towarzysze — powiedział wtedy do członków komitetu partyjnego pułku. — Cóż więcej mogę wam jeszcze powiedzieć? Nie wiem, gdzie się podziała legitymacja. Nie zakopałem i nie darłem. Nie wiem, może nawet zakopałbym, gdyby mi nic innego nie pozostało. Ale zrozumcie, że nie zakopałem. Decydujcie, jak chcecie, ale ja kłamać nie będę".
Uwierzyli w to, w co przedtem wątpili inni ludzie, uwierzyli dlatego, że dziś znali go lepiej niż tamci inni.
Udzielili mu surowej nagany za zgubienie legitymacji i postanowili prosić dywizyjną komisję partyjną o wydanie nowej.
Chociaż mowa była o surowej naganie, Sińcow czuł się szczęśliwy tego dnia i zdawało mu się, że już nikt nie zdoła mu tego odebrać. A jednak odebrali! Pewność, którą żył w ostatnich dniach i z którą doszedł tutaj, ta pewność, przez którą czuł się szczęśliwy, runęła... Więc w innym miejscu, w dywizji lub gdzieś indziej, znowu mu nie uwierzyli. Nie uwierzyli w jego przeszłość, chociaż teraźniejszość mieli jak na dłoni. Stał dobrą chwilę nie mogąc się uporać z tymi myślami, zawrócił nawet zrazu do ziemianki, lecz się rozmyślił i poszedł do Malinina. Malinin siedział przy stole w narzuconym na ramiona kożuszku i z kwaśną miną słuchał siedzącej naprzeciwko niego starej kobiety w walonkach, ciepłej chustce i czarnym płaszczu kolejarskim. Skarżyła się na coś Malininowi.
Kiedy wszedł Sińcow, kobieta zamilkła, a Malinin z tą samą niezadowoloną miną odwrócił się do niego.
— Co powiesz?
— Czy pozwolicie się do was zwrócić, towarzyszu starszy politruku?
— Zaraz się zwrócisz. Usiądź i zaczekaj — ponuro mruknął Malinin.
Sińcow z nudów — już nie po raz pierwszy — obrzucił wzrokiem piwnicę, która służyła za pomieszczenie stanowiska dowodzenia i mieszkanie Malinina oraz dowódcy batalionu Riabczenki. Piwnica
440
niska i długa, do połowy była zapełniona różnym rupieciem, które pozostało po ewakuowanym szpitalu.
Riabczenko z początku nawet nie chciał z tego powodu tu zamieszkać, ale w piwnicy było ciepło.
Malinin lubił ciepło, a zarazków się nie bał i postawił na swoim.
Szpitalne rupiecie opryskali środkami dezynfekcyjnymi, a tekturowymi pudełkami po lekarstwach i nocnymi szafkami palili w żelaznym piecyku.
Kobieta pochodziła z Podolska i skarżyła się, że do browolnie zgłosiła się na sanitariuszkę do dywizji, a teraz, kiedy wszystkie sanitariuszki przydzielono już do batalionów, jej nie chcą wziąć.
Nie było was rano skarżyła się kobieta więc przyszłam do waszego zastępcy.
Taki rudawy, młodziutki.
Nie do zastępcy pouczająco poprawił Malinin
lecz do dowódcy batalionu.
To był dowódca batalionu.
A mnie tam wszystko jedno!
Więc on wziął dwie młode sanitariuszki, a mnie powiada, że mu już więcej nie potrzeba.
Oczywiście, ja rozumiem, sam jest jeszcze młody...
Dajcie temu spokój!
gniewnie osadził ją Malinin.
Dajcie spokój tym aluzjom.
Zrozumieliście?
To ja niby mam teraz wracać do Podolska?
spytała kobieta.
Może i tak wypadnie.
Nie pojadę!
Jesteście człowiekiem dorosłym, to powinniście mnie zrozumieć.
Trzydzieści lat pracowałam w szpitalach.
A w kolejowym już dwudziesty rok pracuję.
A czego mi trzeba?
Nic nie potrzebuję.
Przykro mi tylko, że u was pracują takie nie doświadczone sanitariuszki.
Co one tam umieją?
Tyle tylko, że młode.
Ja zdążę trzech opatrzyć, za nim one poradzą jednemu.
I to jest dla mnie krzywdzące.
Rannych nie tylko trzeba opatrywać, ale i z pola walki wynosić powiedział Malinin.
A na polu walki potrzebna jest siła i młodość.
Ale ty sam jakoś nie bardzo jesteś młody spojrzawszy na Malinina, zauważyła kobieta.
To racja zgodził się.
A znalazłeś sobie miejsce na wojnie.
Nie liczyłeś się z wiekiem.
No więc co z tego?
^
441
— O to właśnie chodzi. Niech twojego rudego w razie czego te młode wyciągają, skoro na nie liczy. A ciebie, staruszku, to ja stara na plecy zarzucę.
— Czyli podział pracy? — po raz pierwszy w ciągu tej rozmowy uśmiechnął się Malinin z tak niespodziewanego obrotu sprawy.
— Walonki mam własne — ciągnęła kobieta. — Dajcie mi tylko płaszcz, bo mój jest czarny, widać go na śniegu. — Uważała sprawę za przesądzoną i tak też było. — Masz, zobacz! — pogrzebawszy w kieszeni płaszcza wyciągnęła papierek i położyła go przed Malininem.
— Co to jest? — spytał nie patrząc.
— A skierowanie z Podolska. A coś ty sobie myślał? Nie po prośbie do ciebie przyszłam. Komitet rejonowy wyznaczył mnie do wojska.
Malinin nic nie odrzekł, wziął papierek, napisał na nim coś ołówkiem, potem zatrzymał się, spojrzał na kobietę i spytał:
— Przydzielić ci uszankę?
— A to zależy, jak mnie będziesz nazywać. — W jej wesołym głosie zabrzmiały nutki rezolutnej sanitariuszki. — Będziesz nazywać „ciocią Paszą", to ujdzie i w chustce. A jeżeli „szeregowiec Kulikowa"
— to wydaj uszankę.
— Dobra, wypiszę — Malinin dopisał jeszcze linijkę, po czym oddał kartkę kobiecie. — Idźcie, zgłoście się w kuchni i w magazynie, a co do reszty, to uzgodnimy, jak wróci dowódca batalionu. Wstąpcie trochę później. — Skinął jej głową nie wstając i kobieta z kartką w ręku minęła Sincowa.
Teraz dobrze zobaczył jej twarz o głębokich zmarszczkach. Twarz kobiety już starej, ale jeszcze silnej dzięki wieloletniemu przyzwyczajeniu do ciężkiej pracy. Przechodząc obok Sincowa, pobieżnie spojrzała na niego; w jej oczach błyszczał tryumf zwycięstwa.
A jakie to zwycięstwo — pomyślał Sińcow podchodząc do stołu, przywołany niechętnym gestem Malinina. — Iść na sanitariuszkę do batalionu, do kompanii, w samo piekło. Inna uciekłaby o tysiąc wiorst od takiego zwycięstwa.
— Przyszedłeś się skarżyć? — z miejsca spytał 442 Malinin wskazując Sincowowi taboret. Sińcow usiadł
na jeszcze ciepłym miejscu.
Malinin patrzył na niego. Im wyraźniej widział, jak dalece Sińcow jest przygnębiony, tym bardziej jego twarz posępniała. Biorąc na siebie odpowiedzialność za kogoś, Malinin przywykł myśleć o nim od tej chwili więcej niż o sobie.
Sińcow nie wiedział, że sprawa wydania mu nowej legitymacji przeszła przez komitet partyjny pułku wcale nie tak gładko, jak mu się wydawało. Przed posiedzeniem komitetu Malinin całą godzinę rozmawiał z sekretarzem.
„Napisałeś o nim dobrze i jak to się mówi, nie zapomniałeś języka w gębie — powiedział sekretarz. — Co do istoty rzeczy nie ma sprzeciwu. Ale pomyśl tylko, masz większe ode mnie doświadczenie w tych sprawach. Czy nie za wcześnie wysuwać sprawę człowieka, który zaledwie półtora miesiąca temu stracił legitymację?"
Na to Malinin z gniewem odpowiedział, że może i na front w takim razie za wcześnie go wysyłać? Ale na front nie obawiano się go posłać. Nie obawiano się postawić przy karabinie maszynowym przy cegielni dla odparcia niemieckiego ataku. Nie obawiano się odznaczyć go za to orderem. A teraz boimy się wydać dokument partyjny. „Ja osobiście się nie boję — ciągnął. — Jeśli zaś chodzi o to, że za wcześnie, to z tej kompanii po walkach pod cegielnią zostało w szeregach tylko dwóch — on i ja. No cóż, można jeszcze poczekać." Po takiej odpowiedzi ta sprawa odpadła, ale za to wynikła inna.
Mowa była o tym mętnym, zdaniem sekretarza, wyjaśnieniu, które złożył Sińcow w sprawie zgubienia legitymacji i innych dokumentów. .„Może było tak, może inaczej, a może go pamięć zawiodła... Jakoś słabo w to wierzę/ „A jakie wyrachowanie miałby kłamać? Powiedziałby, że zakopał i już."
„Możliwe, że zrazu na gorąco tak wymyślił. Uważał, że tak lepiej; a potem, chociaż okazało się gorzej, nie wypadało się cofać. Czy tak nie bywa?" „Dlaczego nie bywa? — powiedział Malinin. — Ale ja osobiście wierzę mu. Stawiaj sprawę na porządku dziennym. Zobaczymy, co ludzie powiedzą..." 443
Ludzie uwierzyli. Ale już potem, po posiedzeniu komitetu, sekretarz siedząc razem z Malininem, który pozostał, aby mu pomóc napisać protokół, westchnął i powiedział:
„Ty, jako stary kadrowiec, oczywiście lepiej się orientujesz. Obawiam się jednak, że dywizyjna komisja partyjna wobec takiego wyjaśnienia powodów utraty legitymacji nie zatwierdzi naszej decyzji." „Ano zobaczymy!" — odrzekł wtedy Malinin, pewny
swej racji.
I właśnie — zobaczyli!
Malinin dowiedział się o tym już dwie godziny temu, kiedy sekretarz komitetu zadzwonił z pułku i powiedział, że z dywizji przyjedzie fotograf, więc należy uprzedzić wszystkich przyjętych, prócz Sin-cowa.
Malinin nic nie odpowiedział, ale w duchu postanowił, że znowu pójdzie z tą sprawą do komisarza dywizji. Co prawda, dywizja nie miała szczęścia: od początku wojny zmieniał się tam już trzeci komisarz. Ten, któremu Malinin po walce przy cegielni osobiście wręczał pisemne oświadczenie Sincowa i przez którego potem zapytywał o jego kartę ewidencyjną, teraz leżał w szpitalu. Wtedy ten komisarz powiedział, że sprawa jest jasna, niech Sińcow walczy, a kiedy nadejdzie czas i zasłuży, to postawimy kwestię o wydanie mu legitymacji partyjnej. Teraz już tego komisarza nie ma. Zastąpił go inny i z nim trzeba całą sprawę zaczynać od
nowa.
No cóż, zacznę od nowa, pomyślał Malinin z uporem. A jeżeli zajdzie potrzeba, to i wyżej sięgnę. — Czekał na przyjście Sincowa i nawet zdziwiłby się, gdyby nie przyszedł, bo oznaczałoby to, że Sińcow nie wierzy w swoją rację.
— Takie sprawy, Sińcow! — po długim milczeniu powiedział Malinin.
— Nie zatwierdzili?
— Na razie wstrzymali.
— Dlaczego?
— Na razie nie wiem.
— A co sądzicie?
444 — Myślę, że wszystko dlatego, że...
— Aleksy Denisowiczu, czy mogę mówić zupełnie szczerze? — spytał Sińcow tonem, który nie zapowiadał nic dobrego.
— Wal! — zgodził się Malinin.
Rozumiał, że Sińcow jest ogłuszony niespodzianką i musi się wygadać.
No cóż, niech gada, skoro mu się tam uzbierało. I tak się nie powstrzyma, a niech już lepiej wygada się przede mną niż przed kimś innym.
— A więc, w otwarte karty! — Sińcow jakby wahał się, czy mówić, czy nie.
— Nie strasz mnie. Prawdy się nie boję i nieprawdy także.
— W takim razie powiedzcie... — Sińcow stał się blady. — Co jest droższe, człowiek czy papier?
— A ty jak myślisz? — spytał Malinin i głos mu zgrzytnął jak żelazo.
Ale Sińcow nie zwrócił na to uwagi.
*— Teraz myślę, że papier jest droższy. Leży gdzieś
w lesie, butwieje i myśli sobie o mnie: „Łżesz!
Uważasz, że beze mnie jesteś człowiekiem? Nie,
beze mnie nie jesteś człowiekiem. Nie tyś winien,
nie tyś mnie rzucił, ale ja ci żyć bez siebie nie
pozwolę/
— To papier do ciebie mówi, a ty do niego? — z tym samym cichym podźwiękiem żelaza w głosie spytał Malinin.
— A ja milczę, Aleksy Denisowiczu. Piszę oświadczenia, wyjaśnienia... i czekam, co przeważy: ja czy papier? — ze złością urwał Sińcow.
— Jeżeli tam tylko papier butwieje w lesie, to po co o niego się troszczysz? A jeżeli leży tam twoja legitymacja partyjna, to nikt cię do partii gwałtem nie ciągnął, sameś przyszedł i sam wiedziałeś, jaką ma wartość legitymacja. I skoro upierasz się przy swoim, przy tym, żeś ty nie zakopał, to znaczy, że nie wygląda to tak prosto: zakopałem, porwałem, czy nie wiem, gdzie podziałem... Zakopał lub podarł jeden człowiek, a skłamał drugi...
— A co ma być z tym, który powiedział prawdę? Czy nauczymy się kiedyś wierzyć ludziom bez zastrzeżeń, czy też to zbyteczne? — przerwał mu Sińcow.
— A ty na kogo się teraz obrażasz? — z kolei 445
446
przerwał Malinin. Pomimo całego współczucia dla Sincowa, pomimo tego, że mocno związały ich przeżycia bojowe, w pewnych sprawach nie uznawał kompromisów. — Na mnie, że ci poradziłem złożyć podanie, a teraz nie dopilnowałem? Słusznie, ale za wcześnie. Jeszcze nie powiedziałem ostatniego słowa... Czy też na komitet partyjny? Także za wcześnie, bo i on jeszcze ostatniego słowa nie powiedział... Na komisję dywizyjną jesteś obrażony? A czy kogoś z nich widziałeś na oczy? — nagle spytał Malinin.
— Na razie nie, w jaki sposób?
— I oni cię nie widzieli. A papierkom naszym nie wierzą — uśmiechnął się Malinin. — Może dla nich, jak i dla ciebie, człowiek jest ważniejszy od papierka, może na ciebie wpierw muszą popatrzeć, a potem decydować? Nie dopuszczasz takiej myśli? A ja właśnie dopuszczam. Dopuszczam zresztą także i inną możliwość, że siedzi tam jakiś biurokrata, na którego wpłynąć może tylko ktoś z góry. Partia jest duża, różni w niej ludzie bywają. To już nie ty mnie, ale ja tobie powiadam, skoro gramy w otwarte karty. Ale podnosić ręki na partię nie śmiej! — wstał przy tych słowach. — „Kiedy nauczymy się wierzyć ludziom?" — przedrzeżnił Sincowa. — Patrzaj go, jaki żwawy! Z własnej bolączki ukuł całe hasło!
— Ta bolączka boli, Aleksy Denisowiczu — Sińcow również wstał.
Nie czuł się urażony wybuchem Malinina, wiedział, że Malinin jest nie mniej od niego zdenerwowany tym, co zaszło.
— Masz! — Malinin podał mu rękę przez stół,, chmurząc się według zwyczaju i nie patrząc w oczy jak zwykle, kiedy się witał lub żegnał.
— Aleksy Denisowiczu, a czy z tego powodu nie cofną mi orderu? — ściskając rękę Malinina spytał Sińcow. — Jakoś długo nie wręczają...
Malinin tylko uśmiechnął się z absurdalności takiego przypuszczenia. Szczerość Sincowa nawet mu się podobała: było w niej zaufanie.
— Widzę, że całkiem zbzikowałeś. Podobno generał już od trzech dni wozi ordery w torbie. Przedwczoraj wręczał artylerzystom. Wczoraj w dziewięćdziesiątym drugim, możliwe że jeszcze dziś będzie u
nas.
446
Sińcow poprosił o pozwolenie odejścia, ale przy samych drzwiach gwałtownie powtórzył to samo, co już raz powiedział Malininowi w Moskwie, w komitecie dzielnicowym:
Cokolwiek się stanie ze mną, waszego stosunku do mnie nigdy nie zapomnę!
E! niedbale machnął ręką Malinin.
Spotkasz po wojnie na ulicy, powiesz: "Jak się masz, Malinin!" I to dobre.
Znowu machnął ręką, ruszył wzdłuż stołu i gwałtownie odwrócił się plecami.
Nie przywykł wysłuchiwać wyrazów wdzięczności.
Przespacerowawszy się tam i z powrotem po piwnicy i spode łba rzuciwszy okiem na drzwi, które zamknęły się za Sincowem, Malinin westchnął głęboko, usiadł przy stole, wyjął z kieszeni bluzy list, włożył okulary i wolno, jakby sprawdzając, czy rzeczywiście było tam napisane to, co już przedtem przeczytał, po raz trzeci przewertował go od po czątku do końca.
List był ze szpitala.
Donoszono Malininowi, że jego syn, Wiktor, leży w szpitalu z amputowaną prawą ręką, pomyślnie powraca do zdrowia, ale na razie prosi, by nic nie komunikowano matce.
Odczytując list Malinin zatrzymał się przy słowie "pomyślnie", zdjął okulary, położył je przed sobą na stole i zapatrzył się w ścianę.
Żonie jednak trzeba będzie powiedzieć, bo jeżeli długo nie otrzyma wiadomości, dojdzie do wniosku, że syn zginął.
Trzeba ją pocieszyć, ale on sam nie ma komu się poskarżyć.
Po prostu, trzeba przy wyknąć do myśli, że siedemnastoletni syn pozostał bez prawej ręki.
A przywyknąć do tego trudno.
Drzwi rozwarły się i do piwnicy wpadł dowódca batalionu starszy lejtnant Riabczenko.
Szybko zbiegł po kamiennych schodkach, brzęcząc nieprzepisowymi kawaleryjskimi ostrogami.
Dobrze .dopasowany długi płaszcz wojskowy owijał mu się w biegu do koła wyglansowanych butów, a ostronosa, kogucia twarz miała jednocześnie wyraz wesoły i zatroskany.
List dostałeś?
spytał wesoło.
Dostałem powiedział Malinin i nic nie do dając schował go do kieszeni.
Za godzinę przyjedzie generał wręczać ordery
447
tym samym wesołym tonem ciągnął Riabczenko. — I mój tam jest, jeszcze z lipca. Myślałem, że gdzieś go zawieruszono, kiedy wałęsałem się po szpitalach. A jednak okazuje się, że będzie! Siadając na taborecie, z radości uderzył nawet rękawiczkami po bucie i szeroko rozwarł poły płaszcza.
— Zapowiedział, że przyjedzie, ale na pożegnanie wszystkim, którzy byli w sztabie pułku, dał wcirę: „Dlaczego, powiada, od dwóch dni na swoim odcinku bojowym nie możecie wziąć ani jednego języka?" To powiedział do dowódcy pułku. A potem do mnie: „A u was podobno wczoraj wzięli, ale nie doprowadzili, bałwany!" Skąd on się o tym dowiedział?
— Z wydziału politycznego — spokojnie powiedział Malinin. — Wspomniałem o tym wczoraj w raporcie do wydziału politycznego.
— E, niepotrzebnie! — obruszył się Riabczenko.
— Nie ma co na ten temat mówić! — Głos Malinina zgrzytnął jak nie smarowane drzwi. Riabczenko z irytacją machnął ręką i przestał się sprzeczać.
— No, powiedz — zawołał po pauzie — jacy to ludzie u nas nie uświadomieni! Wychowujemy ich, wychowujemy, i niby coś tam rozumieją, a potem nagle bęc — i jeńcowi kulę w łeb!
— Nie tylko my ich wychowujemy — odrzekł Malinin. — Z jednej strony my, a z drugiej Niemcy. My powiadamy — nie rusz! A żołnierz w Kuźkowie widział na własne oczy, jak Niemcy spalili naszych żywcem w chałupie. Nauka przeciw nauce. Chętnie by po tym Kuźkowie Hitlerowi lub Goebbelsowi ręce i nogi powyrywał. Ale nie wie, czy do tego czasu dożyje. Raczej nie. A tu mu tymczasem zamiast Hitlera wpada w ręce zwykły niemiecki żołnierz.
— Więc go usprawiedliwiasz?
— Nie usprawiedliwiam, ale usiłuję sobie wytłumaczyć, jak to się dzieje, że nasi ludzie, na ogół wcale nie bestie, czasami popełniają bestialstwa. Hitlerowcy dużo energii na to zużyli, żeby ich do tego doprowadzić.
— Więc jak mam cię w-końcu rozumieć?
— A w ten sposób, że trzeba pracować, by takie 448 wypadki się nie powtarzały. Ten zaś wypadek za-
pisałem jako niedociągnięcie w mojej pracy i dlatego wspomniałem o tym w meldunku do wydziału politycznego. Chociaż jesteś przeciwny, publicznemu praniu brudnej bielizny, niemniej brudna bielizna we własnej izbie jest rzeczą jeszcze gorszą.
— No a co, ojczulku, beze mnie tu się działo? — spojrzawszy w pochmurną twarz Malinina spytał Riabczenko.
— Kiepsko! Przysłali fotografa, sfotografowali ludzi do legitymacji partyjnych, a Sincowowi po nosie.
— Czy oni tam zwariowali? — wybuchnął Riabczenko. — Przecież obaj pisaliśmy i popierali. Czego im jeszcze trzeba?
— No oczywiście, my obaj, dowódco batalionu, to potęga — uśmiechnął się na widok jego młodzieńczej zapalczywości Malinin i popatrzył na niego dobrym, prawie łagodnym wzrokiem. — Prawdziwa potęga! — I po chwili dodał: — Ale widocznie nie wszędzie...
Generał przyjechał akurat po godzinie saniami dowódcy pułku Bagluka. Z tyłu za generałem i Baglukiem siedział adiutant, a powoził sam Bagluk. Riabczenko i Malinin wyszli na spotkanie generała. . Czterej odznaczeni, nie licząc Riabczenki — Sińcow, jego dowódca plutonu Karaułow i dwóch żołnierzy z kompanii strzeleckiej — zostali wezwani zawczasu do sztabu batalionu i stojąc opodal czekali na przyjazd generała. Pierwszy z sań zeskoczył Bagluk i oddając lejce adiutantowi, powiedział:
— Odprowadź za dom.
Generał także lekko wyskoczył z sań. Był średniego wzrostu, ale obok bardzo wysokiego Bagluka wydawał się mały. Miał na sobie nie papachę, lecz uszankę, kożuszek z krzyżującymi się na piersi pasami oraz walonki. Rozpięta górna haftka kożuszka pozwalała dojrzeć brzegi czerwonych generalskich patek na kurtce. Wąsy generała Orłowa wyglądały jak dwie czarne, krótkie szczoteczki. Twarz miał żółtawą, tatarską, a wąskie oczy, równie czarne jak wąsy, wesołe i jeszcze niestare.
Riabczenko krzyknął „baczność", generał przyjął meldunek, wydał komendę „spocznij", potem radośnie popatrzył w niebo, na zachodzące za lasem słońce i powiedział, by wyniesiono tu jakiś stolik. 449
— Tu właśnie wręczymy, na słoneczku. Lepiej niż włazić do waszych katakumb, tym bardziej że pachnie tam karbolem.
Z wielu powodów był w świetnym humorze. Wczoraj późnym wieczorem zebrano ich w sztabie, zapoznano z planem armijnej operacji zaczepnej, zażądano od wszystkich dowódców dywizji ostatnich informacji o siłach znajdującego się przed nimi nieprzyjaciela i kazano każdemu na podstawie dyrektywy armijnej planować walkę w swoim pasie natarcia.
Sądząc z dyrektywy armijnej, główne uderzenie miało nastąpić nie na odcinku ich armii. Ze wszystkiego wynikało, że planuje się potężną ofensywę i chociaż ich odcinek będzie miał znaczenie drugorzędne, oni także wezmą w niej udział. I za to chwała Bogu!
W ostatnim czasie generał jakby na własnym ciele czuł, jak Niemcy napierają na wojska radzieckie, a one, mimo całej siły tego naporu, chociaż ustępują, ale ustępują prawie niedostrzegalnie. Czuł to sam i czuła to jego wykrwawiona w walkach dywizja. .Wiedział, że z tyłu podeszły oddziały drugiego rzutu, od dawna jednak nie dawano mu uzupełnień. Rozumiał, że to straszliwe skąpstwo ma swoje powody. Przeczucie zmiany na lepsze wisiało w powietrzu już od tygodnia. Ale wczorajsze wezwanie do sztabu armii, to już nie przeczucie, lecz wyraźna oznaka, że są w przededniu działań. Na naradzie, w odpowiedzi na pytanie, czego jeszcze potrzebuje, generał opierając się na starej znajomości z dowódcą armii prosił, by mu dać wszystkiego jak najwięcej, i spotkał się z odmową. Dowódca armii powiedział z uśmiechem: „Chociaż służyłem kiedyś pod tobą, Michaile Nikołajewiczu, nie spodziewaj się jednak, że otrzymasz więcej, niż ci się należy". Ale i ta odmowa go nie speszyła. Ile da, tyle da. Może jakoś wyciągnie się trochę więcej. Najważniejsze jest to, że będzie ofensywa. Ogromnie się z tego cieszył. Po powrocie z narady pół nocy przesiedział z szefem sztabu, szkicując plan, rano zostawił go przy pracy, a sam pojechał do pułku Bagluka, chcąc załatwić naraz trzy sprawy: 450 wręczyć odznaczenia, nacisnąć, by zdobyli języka
dla lepszego zorientowania się w sytuacji przed frontem dywizji, i wreszcie odwiedzić wszystkie trzy punkty obserwacyjne batalionów, bo właśnie stąd, od Bagluka, jego zdaniem, najłatwiej było zadać cios. Jeszcze raz osobiście chciał sprawdzić wszystko na miejscu.
W dwóch batalionach już był, obiecano mu wziąć języka, dano nawet żołnierskie słowo honoru. A to, co zobaczył z punktów obserwacyjnych obydwu batalionów, tylko utwierdziło go w pierwotnych zamiarach. Na dodatek słońce jasno świeciło, a Niemcy nie strzelali.
— Patrzaj go, jaki dzisiaj wesoły, śmieje się! — półgłosem mówił stojący obok Sincowa dowódca plutonu lejtnant Kar aułów, który w tym pułku odbył trzyletnią zasadniczą służbę wojskową i potem przesłużył jeszcze dziewięć lat nadterminowe.
— Może przy obiedzie trochę pociągnął? — powiedział Sińcow.
Ale Karaułow zdecydowanie pokręcił głową.
— Nie pije! On z naszych starowierców ałtajskich. Nawet piwa nie pije.
— A może i sam jest starowiercą? — zażartował Sińcow.
— Sam jest partyjny — nie podejmując żartu powiedział Karaułow. — Ale pochodzi z rodziny feta-rowierców.
W ogóle nie lubił.żartów, tym bardziej jeśli dotyczyły przełożonych, i niechętnie spojrzał spode łba na Sincowa: może jeszcze spróbuje żartować? Ale Sińcow nie próbował, wiedział bowiem, że Karaułow łatwo się obraża. Otrzymał stopień oficerski, mimo że nie ukończył szkoły, za nietuzinkową odwagę w walkach; cierpiał z powodu braku wykształcenia i nie bez podstawy przypuszczał, że podwładni drwią czasami z niego, wobec czego na wszelki wypadek ucinał wszelkie żarty. Widząc, że Sińcow się nie uśmiecha, Karaułow złagodniał. Sincowa szanował. Wiedział, że rozpoczął wojnę jako politruk i gdyby znowu został politrukiem, Karaułow uważałby za rzecz naturalną służyć pod nim jako podwładny. Ponieważ jednak na razie Sińcow był dowódcą drużyny w jego plutonie, więc Karaułow, zgodnie ze swym usposobieniem, mniej
niż komu innemu mógłby pobłażać Sincowowi, gdyby dostrzegł bodaj najmniejsze oznaki braku szacunku dla swojej osoby.
— Nie licz na to, że się śmieje — powiedział patrząc z zachwytem na generała. — Teraz się śmieje, a za chwilę potrafi być taki surowy, że aż strach!
— Karaułow z przyjemnością pomachał w powietrzu imponującą pięścią, pokazując, jaki surowy bywa dowódca dywizji, gdy coś dzieje się nie tak, jak on sobie życzy.
Tymczasem z piwnicy wyniesiono stół. Generał zdjął torbę polową i podał ją adiutantowi. Adiutant wyjął z niej pięć czerwonych pudełeczek oraz pięć zaświadczeń. Spojrzał na zaświadczenia, zajrzał do pudełeczek, potem pod każde pudełeczko podłożył zaświadczenie i zbliżywszy się do generała coś mu powiedział.
Generał odwrócił się, uśmiech znikł z jego twarzy. Twarz od razu stała się surowa i wyrazista. Riabczenko miał otrzymać order, wobec czego komendę podał Bagluk.
Stojąc na baczność, Sińcow przypomniał sobie o Malininie: Dlaczego ja otrzymuję, a Malinin nie, i nawet nie pozwala o tym wspominać? Nie daje dojść do słowa... — z szacunkiem pomyślał o nim.
— Starszy lejtnant Riabczenko! Proszę podejść i odebrać odznaczenie — zabrzmiał głos generała. Riabczenko, odrzucając poły płaszcza, zrobił trzy szybkie kroki, stanął przed generałem unosząc w górę pobladłą twarz z wyzierającymi spod nasuniętej na bakier uszanki rudymi baczkami. Karaułow otrzymał odznaczenie przedostatni, a Sińcow ostatni. Generał wywołał Karaułowa, odczytał rozkaz Rady Wojennej, powinszował. Karaułowi nawet czoło sperliło się potem ze wzruszenia.
— Bardzo się cieszę, Karaułow — powiedział generał, wsuwając rękę pod bluzę Karaułowa, by przykręcić order. — I rad jestem, że właśnie ja wręczam wam ten order. Sześć lat, połowę waszej żołnierskiej służby, przesłużyliśmy razem i razem z roku na rok spodziewaliśmy się, że może być wojna! A teraz już jesteście oficerem, macie order bojowy na piersi. Bardzo się cieszę, to zaszczyt dla
452 naszej dywizji!
Karaułowi wargi zadrżały, gdy to usłyszał. Sińcow, którego nazwisko właśnie wywołano, wystąpiwszy naprzód, czuł jeszcze za plecami ciężki oddech wzruszonego Karaułowa.
Generał odczytał rozkaz i powinszował Sincowowi. Sińcow stał na baczność. Adiutant, jakby Sińcow sam nie mógł podnieść ręki, rozpiął mu haftki kożuszka i scyzorykiem przebił dziurkę w bluzie. Generał wziął Czerwoną Gwiazdę, położył na dłoni, bez pośpiechu odkręcił nakrętkę i wsunąwszy pod bluzę Sincowa zimną, ostygłą na mrozie rękę zaczął przykręcać order.
W tej chwili Sińcow zobaczył jego twarz tuż przed sobą i przypomniał sobie, jak w październiku ujrzał go po raz pierwszy w hełmie i mokrym płaszczu nieprzemakalnym w Dorochowie, dokąd przyjechał po uzupełnienie dla swojej dywizji. W odpowiedzi na jego pytanie, kto się zgłasza, runął ku niemu cały batalion komunistyczny.
Przykręciwszy order generał cofnął się o pół kroku i podał Sincowowi małą, mocną dłoń.
— Winszuję! — spojrzał na Sincowa. — Od kiedy jesteście w dywizji?
— Od dziewiętnastego października. Przybyłem z moskiewskim uzupełnieniem.
— Batalion komunistyczny imienia Frunzego — z akcentem dumy przypomniał stojący obok Malinin.
— Dobre to było uzupełnienie — pochwalił generał i znów spojrzawszy na Sincowa spytał: — Komunista?
— Tak — odrzekł Sińcow i spotkał się wzrokiem z Malininem.
Nie, na próżno Malinin tak na niego spojrzał. Teraz nic więcej nie doda, o nic nie poprosi. Nie czas i nie miejsce na to. A że odpowiedział: „tak" — to jakże mogło być inaczej? Niech komisarz batalionu zaprzeczy, jeśli jest inaczej.
Malinin jednak nie zaprzeczył, Sińcow cofnął się więc o trzy kroki i stanął w szeregu odznaczonych. Generał obrzucił ich wzrokiem, założył ręce do tyłu, potem spojrzał na Bagluka, potem znowu na odznaczonych i powiedział, że dywizja dotychczas z honorem wykonywała wszystkie rozkazy dowództwa. Wkrótce jednak otrzyma jeszcze trudniejsze i bardziej
453
odpowiedzialne zadania. Jest przekonany, że odznaczeni dziś towarzysze, tak samo jak i inni szeregowcy i oficerowie dywizji, wykonają je z honorem i że odniosą sukces.
— A na razie, na dziś — w wąskich oczach generała błysnął płomyczek — jest jedno małe zdanie... Bagluk, który już asystował przy wręczaniu orderów w dwóch innych batalionach, wiedział, co nastąpi. Ciężko przestąpił z nogi na nogę i pochylił dużą głowę o wysokim czole.
— Już widzę, że wasz dowódca pułku, podpułkownik Bagluk — zerkając w jego stronę powiedział generał — najeżył się, gdyż przy was mu powiem, że to zadanie już wczoraj trzeba było wykonać. Ale sprawa i dziś jeszcze jest do naprawienia. Do rana trzeba zdobyć języka. A przy tym żywego, nie martwego! Kto na ochotnika?
Sincowowi wydało się, że generał wyczekująco spojrzał wprost na niego, chociaż generał patrzył na stojącego tuż przy nim Karaułowa.
— Zdobędziemy, towarzyszu generale! — powiedział podejmując wezwanie i zrobił krok naprzód, czując przy sobie ramię Karaułowa. Karaułow też wystąpił naprzód, ale milczał.
— Dobrze, dogadaliśmy się — jakoś nagle, po prostu, nie po wojskowemu, lecz po koleżeńsku* powiedział generał. — A pozycje nieprzyjaciela dobrze znacie? Znane wam są podejścia?
— Tak jest — tym razem odezwał się Karaułow.
— To znaczy, że możecie pokazać miejsce, którędy chcecie przejść? — spytał generał i znowu płomyki zapełgały w jego oczach.
Chciał wykonać ostatnią część swego planu — pójść na punkt obserwacyjny batalionu. Żeby uniknąć perswazji gderliwego Bagluka: „Nie chodźcie, wam nie wypada" — postanowił nie jego wziąć ze sobą, lecz Karaułowa i tego kaprala.
— Może lepiej popatrzymy z punktu obserwacyjnego pułku, towarzyszu generale? — zrobił beznadziejną próbę Bagluk.
— Do twojego punktu obserwacyjnego zawsze trafię, ale na tę szparę, którędy chłopcy mają zamiar prześliznąć się po języka, trzeba spojrzeć z punktu
454 obserwacyjnego batalionu. Nie co dzień tam bywam
— powiedział generał. — Pozostańcie tu, towarzyszu Bagluk, zajmijcie się swoimi sprawami. A ze mną — wskazał głową Karaułowa i Sincowa — pójdą oni i dowódca batalionu.
— Pozwólcie przynajmniej przygotować^ wam tu kolację — powiedział Bagluk zdenerwowany.
— A dzięki Bogu, żeś się domyślił! — wesoło krzyknął generał Tnie całkiem przekonany, czy Bagluk go zrozumiał, dodał: — Będę uważał za zaszczyt zjeść kolację u ciebie razem ze wszystkimi odznaczonymi. — Odwrócił się do Karaułowa: — Jak sądzisz, Karaułow, jeden kielich nie zaszkodzi przed rozpoznaniem?
— Mnie nie zaszkodzi, towarzyszu generale — powiedział Karaułow — ale obawiam się, że wy swojego kielicha nie wypijecie.
— Mylisz się! — roześmiał się generał. — Mylisz się, Karaułow. Dawniej nie miałem tego zwyczaju, to racja. Ale od czasu, jak komisariat ludowy wyznaczył normę, piję przepisową normę. A ty — generał zwrócił się do swojego adiutanta, który stał niepewny, czy generał zabierze go, czy nie — pobiegniesz tymczasem do moździerzystów.
— Można do nich zadzwonić — wtrącił się Bagluk.
— Idź do moździerzystów — ignorując jego uwagę ciągnął generał — i powiedz Firsowowi, że proszę go o przebaczenie. Dałem słowo, ale dziś nie przyjdę z odznaczeniami. Jutro! Nie zdążę.
Adiutant nienagannie, lecz z niezadowoloną miną zasalutował i pobiegł wykonać rozkaz, a generał odwrócił się i szybko poszedł w przeciwną stronę, omijając ruiny domu. Na punkcie obserwacyjnym batalionu już kiedyś był i wiedział, którędy iść. Riabczenko, zamiatając śnieg połami płaszcza, pośpiesznie ruszył za nim wraz z Karaułowem i Sin-cowem. Z początku przeszli po osłoniętym od Niemców stoku wzgórza, potem jarem z wydeptaną ścieżką na dnie, potem weszli w rów łączący i ruszyli w kierunku ledwo widocznego wzgórka nad samym urwiskiem. Kiedyś stała tam murowana altanka. Teraz zawaliła się, ale właśnie pod jej solidnym ceglanym fundamentem wykopano i zręcznie zamaskowano punkt obserwacyjny Riabczenki. Teraz pierwszy szedł Riabczenko, za nim Karaułow, potem 455
generał. Sińcow zamykał pochód. Karaułow przez cały czas w sposób widoczny hamował kroki, jakby chciał swymi wielkimi kwadratowymi plecami osłonić generała. Tak też zapewne było.
— Hej! — zawołał generał i żartem, lecz mocno pchnął Karaułowa w plecy. — Nie marudź, bo ci po piętach będę deptać! — Karaułow przyspieszył kroku, a generał trochę pozostając w tyle zawołał do Riabczenki: — Nie marzniecie, starszy lejtnancie, w kawaleryjskim płaszczu? Płaszcz co prawda macie dobry, ale... — nie dokończył.
Granat moździerzowy wybuchł tuż obok rowu łączącego. Sińcow padł twarzą w dół, instynktownie osłaniając rękami ciemię. Kiedy po paru sekundach wstał, zobaczył, że generał leży na dnie rowu na wznak, patrzy na niego szeroko otwartymi oczami, a wargi jego poruszają się bezdźwięcznie. Sińcow padł na kolana i zaczął go podnosić. Pod rozpiętym kożuszkiem na piersi sterczały strzępy sukna, były okrwawione i porwane. Podnosił generała coraz wyżej za ramiona i nagle usłyszał bulgocący dźwięk, który w pierwszej chwili wziął za dźwięk głosu. Ale to była krew chlustająca gardłem. W tym momencie napotkał wzrok Karaułowa szukającego oparcia w ciasnym rowie, by zręcznie wziąć generała na ręce.
— Puść go — powiedział Karaułow — umarł... — Zdjął uszankę i rozpłakał się.
Z tyłu, w parku koło sztabu batalionu, zagrzmiała salwa wybuchów i wszystko znowu ucichło. Niemcy po prostu przypomnieli pod wieczór o swym istnieniu i jak zwykle bili w ruiny dworu, a granat, który zabił generała, był przypadkowym krótkim strzałem.
— Weźmiemy go na płaszcz — Riabczenko zaczął go ściągać z siebie, ale jakoś dziwnie niezręcznie.
— Pomóż mi zdjąć — stęknąwszy poprosił Karaułowa. — Mam odłamek w ręce. — Sińcow zobaczył, że całą lewą rękę ma we krwi.
— Po co masz brudzić płaszcz — przez łzy powiedział Karaułow. — Ja tak doniosę.
Kożuszek miał zakrwawiony od góry do dołu. 456 Cała krew z gardła generała chlusnęła prosto na
Karaułowa. Nawet twarz miał opryskaną krwią.
Rozmazał ją ze łzami na policzkach.
Wziął martwego na ręce, jak miał zamiar wziąć
jeszcze żyjącego, podniósł się z początku na kolana,
potem stanął i z tym brzemieniem na rękach ruszył
z powrotem do sztabu.
Sińcow szedł przed nim, oglądając się od czasu do
czasu.
— Może poniesiemy we dwóch? — zaproponował, kiedy przeszli z pięćdziesiąt kroków.
Karaułow tylko pokręcił przecząco głową. Twarz miał purpurową z wysiłku, a z oczu wciąż płynęły łzy.
Nie ustąpił do samego sztabu i nie podzielił się z nikim, nikomu nie oddał swego dowódcy dywizji. Sińcow dobiegł do sztabu o dwie minuty przed nim i gdy Karaułow doszedł, wstrząśnięci wypadkiem Bagluk i Malinin wyskoczyli na ulicę. Karaułow dobrnął do ściany i oparł się o nią zdyszany.
— Gdzie mam położyć? — spytał.
Nie chciał kłaść na ziemi. Spytał i nie utrzymawszy się na osłabłych nogach, zachwiał się i zjechał po ścianie plecami. Usiadł na śniegu, w dalszym ciągu trzymając na rękach ciało generała, jak małe dziecko.
Po paru minutach podjechały sanie i Karaułow z Baglukiem ułożyli zwłoki na zgrzebnym płótnie rozesłanym na sianie. Stojący obok Riabczenko wciąż pochylał się, brał garść śniegu i przykładał do zranionej ręki. Śnieg natychmiast nasiąkał krwią i odpadał różowymi pacynami.
Malinin podwinął dowódcy batalionu rękaw płaszcza, który zaczynał nasiąkać krwią, a ponieważ Riabczenko za nic nie chciał odejść, posłał po lekarza lub sanitariuszkę, by tu przyszli. Potem Bagluk, zanim sanie ze zwłokami ruszyły, zszedł w dół do piwnicy i połączył się z pułkiem i dywizją. Pomimo iż przywykli do strat, ta strata była wyjątkowo dotkliwa i przy tym zupełnie niespodziewana. Trzeba było o niej zawiadomić. Generał leżał na saniach, koń udeptywał śnieg, leciutko szarpiąc saniami. Malinin, Riabczenko, Karaułow i Sińcow stali obok sań, patrzyli na zmarłego i każdy miał głowę zaprzątniętą swoimi myślami.
Malinin myślał o tym, że generał jest prawie jego rówieśnikiem i na pewno ma dorosłe dzieci, które może są lub będą na froncie.
Riabczenko, aczkolwiek wstrząśnięty tak samo jak inni, myślał o własnej ranie. Jeżeli kość nie została naruszona, to można będzie pozostać w szeregach. Wciąż przykładał śnieg, by uśmierzyć ból, i poruszał palcami zranionej ręki: nie, kość zdaje się, nie jest uszkodzona!
Karaułow przypomniał sobie, jak przed samym wybuchem granatu generał pchnął go w plecy. Posunął się wtedy o trzy kroki naprzód, a trzeba było nie posłuchać i wówczas nic by się nie stało. Pod słowami „nic by się nie stało zrozumiał, że nie generał, lecz on, Karaułow, dostałby tym odłamkiem i w prostocie tej myśli wyrażała się cała jego żołnierska ofiarność.
A Sińcow myślał o tym, że kiedy szli we czterech rowem łączącym, poczuł nagły strach i zaczął żałować, że zgłosił się na Wyprawę po jeńca. Ale teraz, po tej niespodziewanej śmierci, wszystko na wojnie wydawało mu się jednakowo straszne — i jednakowo niestraszne i już nie żałował, że się zgłosił. Tylko generał o niczym nie myślał. Jaki był wesoły przez cały dzień! Tak wesoły, jakim dawno go nie widziano. Aż go rozpierało szczęście przyszłej ofensywy. Zazwyczaj rzadko uśmiechnięty, dziś ciągle się uśmiechał: „Ofensywa, ofensywa!"
A więc nie sądzone mu było wziąć w niej udziału. A jak czekał, jak czekał na to! Jak cierpiał, gdy radzieckie wojska się cofały. Jak bardzo czuł się poniżony! Ileż dni i nocy pielęgnował marzenie, na którego progu tak fatalnie mu się nie powiodło... Gdyby martwi mogli myśleć, na pewno myślałby o tym; a gdyby martwi mogli płakać, na pewno w oczach ukazałyby mu się łzy goryczy. Leżał martwy na saniach i patrzył na czterech żyjących. Pół godziny temu rozmawiał z nimi i żartował. Patrzył otwartymi, martwymi oczami, które już się zaczynały szklić. 458 Wrócił Bagluk. Zwłoki generała nakryto, by ktoś
przypadkowo spotkany nie dowiedział się przed czasem, że zginął dowódca dywizji. Sanie z Baglukiem i zwłokami generała ruszyły w powrotną drogę.
— Tak, ciężki to cios dla dywizji — powiedział Malinin patrząc za znikającymi za zakrętem saniami. Zasapany lekarz wojskowy brnąc w śniegu przyszedł razem z pielęgniarką i sanitariuszem, gdyż na szczęście w batalionie nie było dziś ani jednego rannego, zabrał Riabczenkę do piwnicy, by go tam opatrzyć.
— Ciało mam zdrowe, szybko się goi — na odchodnym powiedział Riabczenko uspokajając raczej siebie niż Malinina.
Był człowiekiem odważnym, ale po pierwszej ranie wiedział już o sobie, że źle znosi ból, i teraz bał się opatrunku.
— Co myślisz o wzięciu języka, Karaułow? — spytał Malinin, kiedy Riabczenko odszedł.
— Co? Weźmiemy, towarzyszu starszy politruku!
— Karaułow jakby z pewnym zdziwieniem podniósł na Malinina zapuchnięte od płaczu oczy. Pytanie wydawało mu się dziwne. Teraz, po śmierci generała, jego ostatni rozkaz był dla Karaułowa świętością.
— Myślę, że to trzeba tak zrobić — powiedział Malinin. — Na początek niech Sińcow wybierze sobie towarzysza i pójdzie.
— A ja? — ochrypłym ze zdenerwowania głosem spytał Karaułow. — Dałem słowo generałowi, pozwólcie mi tego słowa dotrzymać!
— O to właśnie chodzi, że dałeś słowo, a więc powinieneś wykonać zadanie niezależnie od przeszkód, które mogą wyniknąć. Musisz zabezpieczyć im przejście przez pozycje — skinął głową w stronę Sincowa — a jeżeli im się nie uda, wtedy pozwolę ci samemu pójść i powtórzyć próbę.
Popatrz, „nie uda się!" Jakie ostrożne określenie dobrał! „Nie uda się" —• powtórzył po cichu Sińcow i ciarki przeszły mu po plecach.
— Więc tak, towarzyszu Karaułow — powiedział Malinin widząc, że ten ma zamiar się upierać. — Idźcie i róbcie, co do was należy.
Nie miał zacięcia prawdziwie wojskowego i wydając rozkazy nie używał tych zwrotów, jakie
459
przewidywał regulamin, nigdy jednak nie powtarzał rozkazów po raz drugi.
Karaułow i Sińcow odeszli, a Malinin stał jeszcze na miejscu, nie schodząc do piwnicy. Kto go tam wie, myślał. Opatrunek to rzecz niewesoła, a Riabczenko — człowiek młody i ambitny, Zacznie jęczeć przy mnie, a potem będzie się wstydzić.
Kiedy Malinin uważał, że bez tego nie można się obejść, nie obawiał się zepsuć sobie z kimś stosunków i sprawić komuś przykrości. Ale bez potrzeby nie ranił niczyjej ambicji. Tak było i z Karaułowem. Odsunął go od zadania pod mądrym pretekstem, starając się nie urazić. W rzeczywistości, po prostu nie chciał, by szedł do Niemców, gdyż właśnie dziś mógł zapędzić się nieostrożnie i zginąć. Tak przynajmniej zdawało się Malininowi po tym, gdy na własne oczy zobaczył, jak dalece Karaułow jest wstrząśnięty. Co prawda, Karaułow należał do ludzi, o których się mówi, że są wyjątkowo odporni, że mają na sobie pancerz, od którego wszystkie ciosy się odbijają. Malinin nie wierzył jednak w istnienie takiego pancerza. O nim samym także nieraz tak mówiono, a on po prostu umiał wziąć się w garść.
Na ścieżce opasującej ruiny ukazał się adiutant generała wracający od moździerzystów. Bardzo się spieszył i już z daleka, nie widząc nikogo prócz Malinina, przypuszczał, że się spóźnił.
— Dowódca dywizji odjechał? — spytał biegnąc. Malinin spojrzał mu w oczy i westchnąwszy uchylił się od bezpośredniej odpowiedzi.
— Zejdźcie prosto zboczem ze wzgórza, sanie pojechały drogą. Możecie jeszcze dogonić, zanim objadą wzgórze.
Adiutant pobiegł ścieżką w dół, przytrzymując obijającą mu się na boku torbę polową. Malinin zaś raz jeszcze pomyślał o tym, o czym już przedtem myślał, odprowadzając sanie z Baglukiem i zwłokami generała: To źle, bardzo źle dla dywizji!
Karaułow, zanim wszedł do ziemianki fizylierów, 460 zdjął kożuszek i długo wycierał go śniegiem, ale
plamy krwi nie puszczały.
— Przynajmniej twarz obetrzyjcie — poradził mu stojący obok Sińcow.
Karaułow nabrał w garść śniegu i parę razy otarł twarz.
— No i jak?
— Pozwólcie — Sińcow zdrapał pozostałe na jego twarzy koło ucha ostatnie przyschnięte krople krwi. Dopiero potem Karaułow narzucił kożuszek na ramiona i razem weszli do ziemianki.
Tam już dotarła wieść o śmierci generała i kiedy Karaułow zaczął tłumaczyć zadanie i powiedział, że obietnica dostarczenia języka została złożona samemu dowódcy, wszyscy odczuli wagę tej obietnicy, danej temu, który w tej chwili już nie żył. Wyjaśniwszy zadanie, Karaułow oświadczył, że odprowadzać i spotykać zwiadowców będzie osobiście. Po czym spytał, kto chce iść z kapralem Sincowem?
— Ja pójdę — pospiesznie zawołał Leonidow. Sińcow spodziewał się, że pójdzie Komarow. Jego niezmienny spokój i równe usposobienie odpowiadały Sincowowi i budziły zaufanie.
Ale zgłosił się Leonidow i spojrzał z taką złością dokoła, jakby.mu ktoś chciał wyrwać kęs z gęby. Zwarzeni jego złym wzrokiem, inni już się nie zgłaszali.
To, że właśnie Leonidow, a nie Komarow ma z nim pójść, psuło humor Sincowowi. Sprzeczać się jednak nie wypadało. Leonidow wysłuchał od niego dziś parę obraźliwych słów, a jednak chciał iść. Może właśnie po to, by dowieść, że niesłusznie go krzywdzą.
Trochę za nerwowy, ale ujdzie — uspokajał się Sińcow i po raz ostatni westchnął, że nie Komarow mu towarzyszy.
— Skoro tak, to się zbieraj! — powiedział głośno. Poszli lżej ubrani, bez kożuszków, w samych przepasanych waciakach, biorąc ze sobą pistolety maszynowe, noże, po dwa granaty na wypadek, gdyby im się nie powiodło, paczkę waty do zrobienia knebla i zwój przewodu telefonicznego, by związać jeńca.
W ostatniej chwili, kiedy Karaułow już wydał wszystkie zarządzenia i pozostawało tylko wyjść z
461
rowu i poczołgać się po zaśnieżonych, drobnych krzakach w dół do strumienia na ziemi niczyjej, Leonidow nagle szepnął Sincowowi do ucha parę słów, których ten się nie spodziewał.
— Gdyby nie mój wczorajszy błąd, tobyśmy sobie siedzieli i oblewali twój orderek...
Sińcow zrozumiał, że Leonidow nie ze złości zgłosił się na rozpoznanie, lecz dlatego, że nie chciał, by z powodu zabitego przezeń wczoraj jeńca ktoś inny, a nie on ryzykował życie.
— Poczekaj, jeszcze zdążymy oblać! — powiedział Sińcow i czując policzkiem kłujący dotyk śniegu, przetoczył się przez przedpiersie rowu...
Po upływie trzech godzin, gdy wlekli ze sobą jeńca, już w kotlince, skąd do pozycji radzieckich pozostawało mniej niż kilometr, wydarzyło się nieszczęście. Wpadli na miny i Leonidowi oderwało stopę. Sińcow ściągnął mu pasem nogę pod kolanem i z nie wysłowioną goryczą pomyślał: No i masz oblewanie!
Obok niego leżał na śniegu Niemiec ze związanymi rękami i nogami, którego z początku prowadzili związawszy mu tylko ręce, a ostatnie pół kilometra wlekli po śniegu jak worek. Niemiec leżał i sapał. W ustach miał knebel.
Mina była chyba radziecka. Gdyby miny były niemieckie i Niemcy o nich wiedzieli, to od razu po wybuchu rozpoczęliby strzelaninę. Ale na pozycjach niemieckich panowała cisza. Zniknięcia żołnierza, który zasnął w rowie, jeszcze nie wykryli i wybuch na pewno przypisali pociskowi, który przyleciał od strony rosyjskiej.
— Co teraz zrobimy? — cicho, przezwyciężając ból, spytał Leonidow.
Być może w momencie wybuchu, kiedy mu oderwało stopę, krzyknął. Ale potem nie wydał dźwięku. Ani kiedy Sińcow ciachnął nożem strzępy skóry, na których wisiała stopa, ani kiedy bandażował opatrunkiem osobistym kikut, ani kiedy ściągał pasem nogę pod kolanem. Istotnie, Leonidow miał twardy charakter.
— Przeczekamy jeszcze chwilę i poczołgamy się — powiedział Sińcow. — Jeżeli zaczniesz tracić siły, to
462 cię pociągnę.
— A co z frycem?
Sińcow pomyślał, że strzelać teraz nie można. Trzeba będzie, zanim zacznie wlec do swoich Leonidowa, zarżnąć Niemca nożem. Pozostawić go z myślą, że się potem do niego wróci, byłoby ryzykowne. Mógł sam się uwolnić od więzów lub wyciągnąć knebel.
— Cóż robić... — machnął ręką i z tego gestu Leonidow wywnioskował, co ma zamiar zrobić.
— Bierz go i wlecz — powiedział. — Rozkaz trzeba wykonać. Dociągniesz go sam?
— Dociągnę, ale...
Sińcow nie dokończył, gdyż Leonidow znów przerwał mu gorączkowym szeptem. Z upływu krwi słabł z każdą chwilą.
— Wlecz go, a ja tu z tyłu się poczołgam.
— Dobra — zgodził się nagle Sińcow. — Tylko lepiej nie czołgaj się, tu zaczekaj. Dociągnę go i przyjdę po ciebie. Wezmę ze sobą paru chłopców. Leż, nigdzie się nie odsuwaj!
Obawiał się, że Leonidow tracąc przytomność może poczołgać się gdzieś w takie miejsce, gdzie go nie odnajdzie. *
— A wrócisz? — pomimo swej ofiarnej decyzji Leonidow jednak chciał żyć, gdyż inaczej nie zadałby takiego pytania.
— Przyjdę, daję słowo.
Sińcow, by łatwiej się czołgać, zrzucił nawet waciak, zostawił obok Leonidowa swój pistolet maszynowy i tylko z nożem i jednym granatem w kieszeni posunął się naprzód, wlokąc za sobą Niemca. Niemiec, jak się potem okazało, nie był ani wielki, ani ciężki, raczej całkiem drobny. Niechby jednak kto spróbował wlec taki wór po śniegu, nie unosząc głowy!
Kiedy Sińcow sam sobie nie wierząc o pięćdziesiąt metrów przed rowem natknął się na czołgających mu się na spotkanie po śniegu Karaułowa i dowódcę kompanii, która tu zajęła obronę, był zupełnie wyczerpany, a chociaż czołgał się po śniegu — cały mokry od gorącego potu.
— A gdzie Leonidow? — spytał Karaułow.
— Tam... ranny... zaraz po niego pójdę, głęboko oddychając po każdym słowie powiedział Sińcow.
463
Karaułow o nic więcej nie pytał, póki we trzech nie wciągnęli Niemca do rowu.
— A co się tam stało z Leonidowem? — spytał powtórnie dopiero w rowie, okrywając Sincowa swym kożuszkiem.
— Zaraz... powiem... Niemcowi wyjmijcie knebel, żeby się nie... — Sińcow znów nic nie dokończył, zabrakło mu tchu.
Niemcowi wyciągnęli knebel z ust; zaczął gwałtownie kasłać jak gruźlik. Potem zwymiotował ze strachu czy też dlatego, że za długo miał zatkane usta.
— Leonidowi oderwało stopę — powiedział Sińcow.
— Zaraz pójdę po niego.
— Jak ty pójdziesz w takim stanie? — spytał Karaułow. — Ja zaraz pójdę, tylko opowiedz gdzie?
— Nie, pójdę z tobą, daj tylko chwilę wytchnąć. Zazwyczaj rozmawiał z Karauowem na „wy", ale teraz powiedział mu „ty".
Dowódca kompanii podał mu manierkę.
— Nie trzeba — odmówił Sińcow— boję się, że osłabnę, i tak mi gorąco. Wolałbym wody.
Ale w pobliżu jej nie mieli. Wziął więc w garść śniegu i zaczął ssać.
— Zostań! — znów, tym razem tonem rozkazu, powiedział Karaułow. — Ja go odnajdę. Wezmę ze sobą Komarowa.
Komarow także był tutaj. Okazuje się, że Karaułow wziął go ze sobą. „Na wypadek, gdyby się nie udało" — przypomniał sobie Sińcow słowa Malinina.
— Nie wiem, co wy zrobicie, ale ja z wami pójdę. Beze mnie nie znajdziecie go. Zresztą zostawiłem tam mój waciak i peem.
Przypomniał sobie swoje własne przerażenie, gdy ocknął się sam jeden w lesie i poczołgał się, a potem zobaczył idącego ku niemu Niemca z pistoletem maszynowym. Nie, Leonidowi to się nie wydarzy! —• Chodźmy! — powtórzył i nie czekając na ostateczną decyzję Karaułowa, pierwszy zaczął wyłazić z okopu.
464
ROZDZIAŁ 17
Sierpilin otrzymał skierowanie na front dopiero po drugiej komisji lekarskiej, ale i to nie od razu. Posiedzenie komisji odbyło się dwudziestego piątego listopada, a przydział nadszedł po tygodniu. Rano wezwano go do sztabu generalnego, wieczorem zaś miał już przejąć dywizję walczącą z Niemcami pod Moskwą.
— Meldowaliśmy o tobie towarzyszowi Stalinowi — powiedział Iwan Aleksiejewicz. — Meldowaliśmy i o twoim liście, by koniecznie na front, i tak dalej (Sierpilin wysłał ten list po drugiej komisji). Nie ukrywam, żeśmy byli temu przeciwni, chcieliśmy cię zostawić u siebie... ale — Iwan Aleksiejewicz wzruszył ramionami — on zdecydował po swojemu, a więc teraz ty masz rację, a nie my. Powiedział: „Skoro chce na front, to dać mu dywizję". Między nami mówiąc, o mało nie wpakowano cię na front karelski, on przecie dwa razy nie lubi powtarzać. Spyta: „No i co, wyjechał?" I co mu odpowiedzieć? Ale przedwczoraj wynikł tu u nas pod Moskwą cały dramat. Ni stąd, ni zowąd idiotycznie przypadkowy pocisk zabił wspaniałego dowódcę dywizji, generała majora Orłowa. Znałeś go?
— Słyszałem o nim — odrzekł Sierpilin. — Był przed wojną w syberyjskim okręgu wojskowym.
— Tak, w syberyjskim! Ałtajska dywizja — przytaknął Iwan Aleksiejewicz. — Początkowo chciano, by go zastąpił szef sztabu, ale potem dowódca armii zadzwonił i prosił, by wybrać kogoś mocniejszego. Więc wybraliśmy ciebie.
— No cóż, dziękuję — skinął głową Sierpilin.
— Nie mów hop! — powiedział Iwan Aleksiejewicz.
— Dywizja co prawda dobra, kadrowa, ale porządnie przetrzebiona; można by rzec, bezlitośnie. Orłow był doskonałym dowódcą, trzeba mu oddać sprawiedliwość. I przyzwyczajono się do niego w ciągu sześciu lat. Nie po jakimś patałachu obejmujesz dywizję. Będą i ciernie, i róże... A więc, skoroś nie chciał z nami pracować, to szczęśliwej drogi! —
465
zakończył Iwan Aleksiejewicz.
W tonie jego głosu zabrzmiała uraza. Starzy koledzy chcieli zrobić dla Sierpilina jak najlepiej, a ten uparł się i poza ich plecami napisał do Stalina. Sierpilin jednak nie czuł się winny. Chciał być na froncie. I dlatego nie mógł liczyć się z ambicją ludzi, którym wiele zawdzięczał.
— A ty bierz dowództwo armii — odpłacił żartem, nie wdając się w spór. — Będę wtedy służył pod to-bą.
— Bierz, bierz! — warknął Iwan Aleksiejewicz. — Myślisz, że tu słodko siedzieć? Chyba łatwiej między młotem a kowadłem. Ja bym wziął, ale nie wszystkim tak łatwo udaje się z listami, jak tobie: tu chcę, tam nie chcę... Można i po karku dostać. Sierpilin pomyślał w duchu, że i u niego nie zawsze tak gładko wychodziło z listami. Wysyłał je ongi pod ten sam adres i nie otrzymywał odpowiedzi. Ale niech tam! Bóg z nimi, z tymi listami. A za decyzję w tym wypadku będzie wdzięczny do grobowej deski.
— Czy znasz swego przełożonego? — Iwan Aleksiejewicz już wstając wymienił nazwisko dowódcy armii, do której Sierpilin miał jechać.
Sierpilin przypomniał sobie, że ten, o którym mowa, studiował jednocześnie z nim w Akademii, ale był
o dwa lata niżej.
— Był o dwa lata niżej, a teraz o jedną gwiazdkę wyżej — uśmiechnął się Iwan Aleksiejewicz. — Powiedziałbym jednak, że wysunął się słusznie. Ciężki los wypadł mu od samego początku wojny. Objął korpus zmechanizowany w toku, jak to się mówi, formowania: stare czołgi w przeddzień ich wycofania, a nowe w przeddzień ich otrzymania. Ale korpus ten był całkiem niezły, zwłaszcza na tle niektórych innych. Walcząc wyszedł z okrążenia.
i tu pod Moskwą także nieźle się spisał... Zresztą sam zobaczysz. Z dołu, jak się to mówi, lepiej widać.
— A co złego widać z góry?
— Jak ci to powiedzieć... różnie bywa. Zdarza się i tak, że ktoś ma stopień wysoki, i dawno go otrzymał, a na swoim wojennym fortepianie wciąż jeszcze
466 bębni jednym palcem. Po dawnemu szczypie go
jak bałabajkę i my, pośrednie ogniwo, operatorzy, już w przebiegu spraw wiemy, co to za muzyka. A w górze... — Iwan Aleksiejewicz przelotnie spojrzał na sufit — wciąż jeszcze nic nie słyszą. — Ale urwał wyciągając rękę do Sierpilina — wczoraj tu do mnie przyszła wdowa po Baranowie. Przypomniałem sobie naszą rozmowę i powiedziałem, by cię poszukała. Sam jej opowiedz, nie chciałem tego brać na siebie. Sierpilin nachmurzył się.
— Kiedy pojedziesz obejmować dowództwo? Dziś czy jutro?
- Jeżeli dasz samochód, pojadę zaraz prosto do sztabu Frontu. Stamtąd na godzinkę do domu, pozbieram się, a przed nocą na miejsce. Tak sądzę. Nie chciało mu się rozmawiać z wdową po Baranowie i z przyjemnością pomyślał, że dziś wyjeżdża na front i ten kielich goryczy go ominie. Wypadło jednak inaczej. Wyjazd do sztabu Frontu w Pierchuszkowie zajął mu mniej czasu, niż myślał, i kiedy przyjechał do domu na obiad i po rzeczy, żona, do której zadzwonił ze Sztabu Generalnego o swej nominacji, z niezadowoloną miną powiedziała stojąc nad otwartą walizką: — Dwukrotnie do ciebie bardzo natarczywie dzwoniła jakaś Baranowowa. Powiedziałam, że dziś wyjeżdżasz na front. Ale ona oświadczyła, że i tak będzie dzwonić. Co to za Baranowowa?
— No właśnie, żona Baranowa.
Żona i mąż spojrzeli na siebie. Walentyna wiedziała, że mąż ma dane, by uważać Baranowa za jednego ze sprawców tego, co go spotkało w trzydziestym siódmym roku. Wiedziała, że los jak na złość zetknął go z Baranowem w okrążeniu. A teraz tylko tego brakowało, by musiał przed odjazdem na front rozmawiać z żoną Baranowa!
Z wyrazu twarzy męża już zrozumiała, że ta rozmowa się odbędzie. Jeżeli tylko Baranowowa zatelefonuje, na pewno powie jej, by przyjechała. Pozostawała jedyna nadzieja, że Baranowowa nie zatelefonuje. Na to liczyli oboje jedząc obiad. Przy obiedzie Sierpilin był ożywiony i rozmowny, a Walentyna milcząca. Od dawna wiedziała, że mąż chce otrzymać dywizję, wiedziała, że pisał o tym do 467
Stalina, i wierzyła, że jego życzenie się spełni. Od dawna już rozumieli się całkowicie. Oczywiście wzajemne rozumienie się to jeszcze nie wszystko w miłości, lecz jest to tak ważne — aż latami staje się coraz ważniejsze — że uczucie, w którym brak takiego zrozumienia, w ogóle należałoby raczej nazwać nie miłością, lecz jakoś inaczej. Głębokie i całkowite zrozumienie wszystkiego, co gnębi męża i czym się raduje, od dawna stało się najważniejsze w miłości Walentyny. Rada była, że mąż jedzie przejmować dywizję, chociaż w duszy wszystko buntowało się przeciwko temu: znowu rozłąka, znowu front, znowu czeka go pełne napięcia i pozbawione snu życie, a przecież bynajmniej jeszcze nie odzyskał zdrowia.
Nie pozwalał jednak mówić sobie o tym. Nie chcąc mu psuć humoru przed wyjazdem — a mówić o czymś innym nie była w stanie — przez cały czas obiadu milczała. To jej milczenie nie było skutkiem jakiejś sprzeczki, jakby na pewno pomyślał ktoś obcy, gdyby do nich na chwilę wstąpił, lecz wynikało z miłości.
Było jeszcze jedno uczucie — trwoga. Siedząc przy tym pożegnalnym obiedzie naprzeciwko męża, Walentyna przez cały czas pamiętała, że jedzie zastąpić zabitego. Nowa nominacja mogła i jemu wróżyć śmierć, ale mówić o tym nie było w zwyczaju w ich rodzinie.
— Posłuchaj, Wala — Sierpilin zabrał się do herbaty, ale odsunął szklankę. — Wiesz, co ci chcę powiedzieć?
Chciał jej powiedzieć, by od razu po jego wyjeździe wróciła do pracy pielęgniarki, którą tymczasowo porzuciła, kiedy on wrócił ze szpitala do domu. Wiedział, że i tak Walentyna od jutra pójdzie do tej pracy, ale chciał, by odczuła, że to jest ważne nie tylko w jej, lecz i w jego oczach. Powiedzieć to wszystko udało mu się jednak dopiero potem, w ostatniej chwili pożegnania. Zadzwonił telefon i zrozpaczony, natarczywy kobiecy głos powiedział, że dzwoni Baranowowa. Już wie, że on wyjeżdża na front, ale dzwoni po raz trzeci tu z rogu ulicy, z automatu, i on nie ma prawa odmówić jej dziesięciu minut rozmowy.
Sierpilin nie lubił, gdy mu przypominano, co ma prawo, a czego nie ma prawa zrobić; ale skoro już Baranowowa zatelefonowała, nie mógł jej odmówić.
— Proszę przyjść, czekam.
Powiesiwszy słuchawkę spytał żonę, czy nie pamięta, jak ma na imię Baranowowa.
— Przecież jej w ogóle nie znam! — nie ukrywając wrogości mruknęła Walentyna.
Śmierć Baranowa nie pogodziła jej z nim. Wszystko w niej wrzało na myśl, że ostatnie pół godziny przed rozłąką z mężem odbiera jej żona człowieka, który przyłożył rękę do tego, by go jej odebrać na cztery lata — najdłuższe i najstraszniejsze w życiu.
— Ależ bezczelna! — powiedziała nieubłaganie i raczej niesprawiedliwie. I nie wstydząc się swej niesprawiedliwości, zabrała walizkę i wyszła pakować rzeczy męża w kuchni, by nie widzieć tej kobiety. Sierpilin dopił herbatę samotnie, usiłując sobie przypomnieć nie tylko imię Baranowowej, ale i jej wygląd. Zdaje się, że młoda, młodsza od Baranowa. Widział ją w trzydziestym szóstym roku na dworcu, kiedy jechali pociągiem na manewry jesienne na Białoruś. Odprowadzała męża. Chyba wtedy Baranow ich ze sobą poznał...
Kobieta, której po paru minutach otworzył drzwi, była rzeczywiście jeszcze niestara, w mundurze lekarza wojskowego, i gdyby Sierpilin miał czas
o tym pomyśleć, na pewno by dodał „i niebrzydka". Pomógł jej zdjąć płaszcz, zaproponował, by usiadła
i napiła się herbaty. Pospiesznie odmówiła, spojrzała na duży zegarek na ręku i zapowiedziała, że zabierze mu nie więcej niż dziesięć minut.
O śmierci męża wie już od miesiąca i od miesiąca jej starszy osiemnastoletni syn dowiedziawszy się, że ojciec zginął, zgłosił się na ochotnika do wojska, co ona aprobowała. Oficjalnie zakomunikowano jej, że mąż poległ czwartego września; oświadczono przy tym, że może podjąć starania o emeryturę. Ale nie poczyniła jeszcze formalnych kroków.
— I w ogóle emerytura na razie nie jest taka ważna — dodała pospiesznie. — Jak pan widzi, jestem w wojsku, kieruję oddziałem chirurgicznym szpitala, starszy syn jest na froncie, młodszy pod opieką rodziców męża, tak że nasza rodzina nic nie potrzebuje. 469
— Mówiła tak, jakby z góry chciała zabezpieczyć się przed podejrzeniami, których Sierpilin nie miał.
— Ale dopiero wczoraj po długich telefonach poszłam do... (wymieniła nazwisko Iwana Aleksiejewicza w nadziei, że taki człowiek, jak on, może wiedzieć więcej od innych. Rzeczywiście*, od razu mi powiedział, że mąż wychodził z okrążenia razem z wami i poradził do was się zwrócić.
I bodaj go diabli za to wzięli! I ją, i mnie obarczył ciężkim brzemieniem, pomyślał Sierpilin z pewną dozą współczucia dla tak dzielnie trzymającej się kobiety.
Do Sierpilina trudno było dotrzeć przez łzy, bardziej wierzył hamowanym uczuciom. I teraz w napięciu, jakie dźwięczało w głosie tej kobiety oraz w jej oczach, wyczytał więcej bólu, niż gdyby wylewała przed nim potoki łez.
— Tak — powiedział głośno — rzeczywiście razem wychodziliśmy... — mówił wolno, rozważając od razu dwa zadane sobie w duchu pytania: Co jej trzeba powiedzieć i co już jej powiedziano? Wiadomość o śmierci Baranowa mogła pochodzić tylko z ust Szmakowa i z tych listów, które przekazał po wyjściu z okrążenia. Ale czy Szmakow dopisywał tam jakieś wyjaśnienia, czy nie dopisywał, i co powiedziano tej kobiecie: czy tylko to, co ona mówi, czy więcej? Oszczędzano ją i w rzeczywistości nic nie wie, czy też wie więcej, niż mówi, i chce tylko sprawdzić u Sierpilina? Wszystko to było jednakowo możliwe i nie przeczyło szczerości i sile tego bólu, który brzmiał w jej głosie.
— ...Rzeczywiście wychodziliśmy razem i rzeczywiście zginął czwartego września — powiedział Sierpilin. Wciąż jeszcze nie mógł się zdecydować, jak jej o tym powiedzieć. Zauważyła ledwo dostrzegalne wahanie w jego głosie:
— Proszę opowiedzieć mi prawdę, wszystko, jak było — poprosiła. — Dla mnie to jest ważne,
, a przede wszystkim chcą o tym wiedzieć synowie,
zwłaszcza starszy. Obiecałam napisać na front.
Ale właśnie teraz, kiedy powiedziała „opowiedzieć
całą prawdę" i znów wspomniała o synu, Sierpilin
470 postanowił nie powiedzieć jej prawdy — ani całej,
ani połowy, ani nawet ćwierci.
Opowiedział, że spotkał się z jej mężem w końcu lipca, kiedy przedostawał się lasami wraz ze swoim oddziałem z Mohylewa do Czaus, że jej mąż w warunkach okrążenia, jak niektórzy inni oficerowie (te słowa Sierpilin wymówił z trudem, chociaż były tylko częściowym kłamstwem), walczył jako zwykły szeregowiec i zginął czwartego września na samym początku walki, która odbyła się tej nocy podczas przechodzenia przez szosę. Sam nie widział, jak to się stało, ale opowiadano mu, że Baranow zginął śmiercią walecznych... Znów się przemógł nie tyle dla niej, co dla jej syna, do którego napisze na front.
— A więc, jak pani widzi, niestety niewiele potrafię dodać. Miałem tam pod swoim dowództwem pięciuset ludzi. Nie mogę pamiętać wszystkich szczegółów o każdym. Szliśmy w trudnych warunkach, walcząc i ponosząc liczne straty, a w ostatniej walce, kiedy już mieliśmy się połączyć z naszymi, straciliśmy połowę ludzi. Pani oczywiście z tego powodu nie będzie lżej, ale przy życiu pozostało nas niewielu.
— Może coś jednak pan ukrywa? — badawczo spojrzała na Sierpilina.
Zrazu wydało mu się, że zdradził go ton, jakim mówił o Baranowie. Ale nie, chyba się opanował. Potem pomyślał, że być może zdziwiło ją, iż jej mąż, pułkownik, był u Sierpilina zwykłym szeregowcem. Patrząc jednak w dalszym ciągu w jej oczy, zrozumiał, że ani jedno, ani drugie. Po prostu wiedziała czy też domyślała się czegoś o swoim mężu, co budziło w niej lęk. Kochała go widocznie, ale przy tym nie była pewna, jak się zachowa w walce. Miała nadzieję, że dowie się o mężu czegoś dobrego, i po to przyszła, a jednocześnie w głębi duszy obawiała się, że dowie się czegoś złego. Teraz, kiedy Sierpilin umilkł, zrodziło się w niej podejrzenie, że to złe jednak było, lecz pozostało nie dopowiedziane.
— Może jednak czegoś nie chce pan powiedzieć — powtórzyła.
Być może, być może..., odpowiedział jej w myślach, ale na głos zaprzeczył. Opowiedział wszystko, jak
471
było, i może o tym napisać do syna. Przecież najważniejsze to nie ona, lecz syn. Tym razem, zdaje się, uwierzyła.
— Napiszę do syna i powołam się na pana.
— Cóż, niech się pani powoła — odpowiedział, a jednocześnie pomyślał: Diabli go wiedzą, na pewno w tym nienawistnym mu Baranowie było jednak coś takiego, za co i teraz jeszcze kocha go taka dobra kobieta.
Odprowadził ją do przedpokoju i podał płaszcz. Podziękowała i wyszła.
Kiedy wrócił i spojrzał na zegarek, zobaczył, że zajęła mu zaledwie cztery minuty więcej, niż zapowiedziała. Jak na kobietę, która przyszła w takiej sprawie, był to czyn bohaterski. Tak, kobieta z charakterem. Więc za co kochała Baranowa? Może, jak się to mówi, za nic, po prostu za nic. Zdaje się, że tak bywa. Nie mógł sobie jednak wyobrazić, jak to może być.
— Już wyszła? — spytała Walentyna wchodząc. Nie ułagodziło jej nawet to, że Baranowowa tak szybko odeszła. Po prostu pomyślała, że mąż powiedział tej kobiecie wszystko, jak było, i dlatego tak prędko się wyniosła.
— No i jak, wszystko jej powiedziałeś? — nie powstrzymała się od pytania.
— Nic nie powiedziałem — z niezadowoleniem odrzekł Sierpilin. Nie chciał już mówić na ten temat.
— Powiedziałem, że zginął śmiercią walecznych.
— Nie wiedziałam, że potrafisz kłamać — Walentyna była nieubłagana.
— Nie bądżże taka zajadła! — rozgniewał się Sierpilin. — Syn poszedł na ochotnika na front mścić się za ojca. Więc za kogo każesz mu się mścić? Za tchórza?
— A czy niezależnie od jego ukochanego ojca nie było już więcej za co się mścić? A gdyby jego ojciec żył, to syn mógłby wyjechać na Ural, a nie na front? Nie zgadzam się z tym!
— Gdybyś była na moim miejscu, tobyś się zgodziła. — Sierpilin miał zamiar powiedzieć: co innego rozważać, co słuszne, a co nie, a co innego patrzeć w oczy wdowie... Walentyna jednak nie dała mu
472 dojść do słowa.
— Nie muszę być na twoim miejscu. Na swoim dość się napatrzyłam.
Gdyby rozmowa przeciągnęła się dłużej, zakończyłaby się kłótnią, ale oboje w porę to wyczuli i przeszli na inny temat. Sierpilin poprosił, by od razu wróciła do pracy w szpitalu, ona zaś — by jak najrzadziej wkładał buty, póki nogi nie przestaną dawać o sobie znać.
— Dziś, na przykład, mógłbyś doskonale jechać w walonkach.
Od tej rzeczowej uwagi zaczęła się rozmowa związana z wyjazdem...
A po upływie pół godziny Sierpilin, minąwszy Za-moskworieczje i okazawszy przy rogatce dokumenty, już jechał szosą w kierunku frontu.
Kiedy Sierpilin przybył do sztabu armii i odnalazł chatę, gdzie mieszkał dowódca armii, adiutant, który go powitał, zaproponował mu, by siadł i zaczekał.
— Dowódca armii śpi — powiedział — ale kazał się obudzić o dwudziestej drugiej, a gdybyście przyjechali wcześniej, to zaraz po waszym przyjeździe. Adiutant wyszedł, a Sierpilin zerknął na zegarek (była 21.50) i rozejrzał się po pokoju.
Nawet tymczasowe mieszkanie wojskowego daje pewne pojęcie o gospodarzu. W pokoju pracy dowódcy armii było zimno, czysto i pusto. Wszystko zbyteczne wyniesiono. Pozostały tylko stół, krzesła i etażerka z paczką książek na jednej półce, zszyw-ką „Czerwonej Gwiazdy" na drugiej i stosem map na trzeciej. Stół był przykryty papierem przypiętym pluskiewkami. Papier nie miał ani jednej plamki, widocznie zmieniano go codziennie. Człowiek, który pracował w tym pokoju, jak widać, był pedantem. Sierpilin mimo woli przypomniał sobie rzucone mimochodem zdanie Iwana Aleksiejewicza, że dowódca armii ma twardy charakter.
— Spodziewałem się was później. Proszę mi wybaczyć — wyrwał go z tych myśli ostry głos, który, rozległ się za plecami.
Sierpilin wstał, ale tego, który powiedział to zdanie,
już nie było w pokoju: szybko przeszedł od jednych 473
drzwi do drugich, mignąwszy w półmroku zawieszonym na szyi ręcznikiem.
Po dwóch minutach tak samo szybko, tylko już w milczeniu, mignął z powrotem, a jeszcze po dwóch wyszedł do Sierpilina, obciągając bluzę zdecydowanym ruchem.
Sierpilin przedstawił się. <
Dowódca armii wysłuchał go stojąc, uścisnął mu dłoń, szybko skinął głową i poprosił, by usiadł przy stole.
— To tak wyglądacie? — powiedział patrząc na Sierpilina. — Kiedy generał lejtnant (wymienił nazwisko Iwana Aleksiejewicza) proponował mi was na dowódcę dywizji, tak was opisał, że wyobraziłem was sobie jak z owego poematu Lermontowa — chłopa na schwał, z duszą Kozaka... Zawahałem się nawet. Przyznam się, że mam lęk przed przyjacielskimi rekomendacjami. Służyliście kiedy z nim? — spytał, mając na myśli Iwana Aleksiejewicza.
— Służyłem — potwierdził Sierpilin, nie wdając się w szczegóły.
Podobało się to dowódcy.
Toś ty taki! — patrząc na niego pomyślał Sierpilin. Siedział przed nim mężczyzna niedużego wzrostu o całkiem pospolitym wyglądzie: okrągła głowa na krótkim mocnym karku, krótko na jeża ostrzyżone włosy z niedużym płowym czubkiem na przedzie. Zupełnie młoda, prawie bez zmarszczek twarz z jedną jedyną ostrą bruzdą na podbródku. Bluza polowa bez orderów z polowymi, ochronnego koloru patkami. Dowódca armii -. wyglądał tak, jakby umyślnie postarał się o to, by nie tylko w jego pokoju pracy, lecz i w zewnętrznym wyglądzie nie było nic zbytecznego. Sierpilin wiedział, że ma czterdziestkę, ale chłopięca fryzura „na jeża" odmładzała go o pięć lat. I głos miał młody, ostry, dźwięczny.
Sierpilin spodziewał się pytań dotyczących przebiegu służby. Przy zapoznawaniu się z nowym dowódcą dywizji byłoby to całkiem naturalne. Ale dowódca armii od razu zaczął od oświadczenia, że już zdążył zapoznać się z przebiegiem służby Sierpilina. — Uważajmy, że na początek jużeśmy się poznali. 474 Lepiej poznamy się w walkach. A teraz pokrótce
zaznajomię was z sytuacją.
Nie patrząc wyciągnął rękę ku etażerce i bezbłędnie wziął stamtąd właśnie tę mapę, która mu była potrzebna.
— My tu się znajdujemy — ostro za temperowany ołówek bez wahania spadł na określony punkt mapy.
Sytuację scharakteryzował rzeczywiście bardzo zwięźle, jakby w myślach odliczał słowa; ale właśnie dzięki tej zwięzłości narysowany obraz, pozbawiony dodatków, zyskiwał na wyrazistości. Wszystkie pięć dywizji armii zajmowało siedemdziesiąt kilometrów frontu i wszystkie były w pierwszym rzucie. Armia w ostatnich dniach właściwie nie miała już odwodów. Ale, zdaniem dowódcy armii, Niemcy również ich nie mieli. Chociaż w ostatnich dniach wciąż jeszcze atakowali na różnych odcinkach i osiągali częściowe sukcesy, w całości jednak ich ataki miały Już, jak się wyraził, „charakter nieuzasadniony". Wyczuwało się, że przynajmniej tu, na odcinku armii, nie mają dużych odwodów do rozwinięcia powodzenia, gdyby się zarysowało.
— „Dużych" powiadam. z ostrożności. Ale sądzę, że praktycznie w ogóle nie mają odwodów, które by mogli rzucić przeciwko nam.
Potem przeszedł do tego, jak w pasie działania jego armii zarysowuje się przyszła ofensywa, do której pozostało zaledwie parę dni, a o której już wiedzieli dowódcy dywizji, a więc poprzednik Sierpilina.
— W tej ofensywie nie my będziemy — powiedział. -— Na lewo, między nas a dawnego sąsiada, zostaje wprowadzona nowa armia (wymienił numer), która zajmie część odcinka sąsiada i część naszego. Lewo-skrzydłową dywizję przesuwamy do odwodu i w ten sposób wy znajdziecie się na styku z nowym sąsiadem — tryumfatorem. Ale i nam polecono w ciągu pierwszego tygodnia dotrzeć aż tu! — odległość, którą pokazał na mapie o dużej podziałce, była duża — trzecia część stołu. — Ma się rozumieć, że po śniegu i pod ogniem nieprzyjacielskim to nie jest to samo co ołówkiem po mapie — dodał odkładając ołówek. — A więc wypadnie popracować. Na razie nie jestem bogaty. Na dziś dysponuję... (wymienił tak skąpą ilość aktywnych bagnetów, że
475
zaniepokoiło to Sierpilina, który niejedno już przecież widział).
Dowódca armii spostrzegł wyraz, który mignął w oczach Sierpilina, ale nic nie powiedział. Jego zdaniem, Sierpilin sam powinien był się zorientować, że powstrzymywanie Niemców napierających na Moskwę nie było proste ani też nie mogło tanio kosztować.
— Nie jesteśmy na razie bogaci — powtórzył używając tym razem liczby mnogiej. — Uzupełnienie obiecują na jutro wieczór, lecz niezbyt hojnie, gdyż, jak mówiłem, nie my jesteśmy tryumfatorami. W waszej dywizji obraz jest nieco lepszy niż w innych. Zanim ją przerzucono do nas, wycofano z frontu i uzupełniono.
— Jeden pułk tej dywizji widziałem na defiladzie siódmego listopada — wtrącił Sierpilin, korzystając z tego, że dowódca armii na chwilę się zatrzymał.
— A ja na nią tu czekałem jak na mannę z nieba! -— powiedział dowódca armii i przeszedł do spraw dywizji.
Plan walki na odcinku dywizji, przygotowany przez dawnego jej dowódcę i przez szefa sztabu na podstawie ogólnej dyrektywy armii, uważał za nadający się do przyjęcia, chociaż jego zdaniem wymagał sprecyzowania.
— Generał Orłow właśnie zginął ustalając szczegóły na miejscu — powiedział dowódca armii. — Poszedł na punkt obserwacyjny batalionu i nie wrócił. Podobno przypadkowy pocisk moździerzowy, ale przecie na nich nie napisano, który jest przypadkowy, a który umyślny. Jutro wieczorem zwołuję do siebie wszystkich dowódców dywizji. A więc pozostaje wam mniej niż doba na sprecyzowanie szczegółów. Czasu mało i wasza sytuacja, jako nowego dowódcy dywizji, jest trudna. Wolałem jednak wyznaczyć dowódcę w przeddzień ofensywy niż go zmieniać w toku. Dawniej uważałem, że szef sztabu pułkownik Ratiszczew, dzięki swemu doświadczeniu bojowemu i wiedzy, ma prawo liczyć na dowodzenie dywizją... O tym, kim i kogo należy zastąpić, niestety muszę myśleć zawczasu.
476 Sierpilin kiwnął głową — jakżeby mogło być inaczej!
— Ale kiedy przyjechałem do dywizji, zobaczyłem złamanego nieszczęściem człowieka. Co prawda, dwadzieścia lat służył z Orłowem, więc smutek zrozumiały. Jednocześnie jednak nie wyczułem w nim ani odrobiny, no... powiedzmy, nie radości — bo jaka tu radość w takich warunkach! — ale przynajmniej dumy, że od dziś odpowiada za dywizję i poprowadzi ją dalej. Ale bez tego dowodzić niepodobna, zwłaszcza po takim dowódcy, jakim był Orłow. Kiedyś za młodu, także go znałem. Służyłem w jego kompanii. A więc z Rtiszczewem się nie udało... Jeżeli ktoś wciąż się boi, by wszystko, co robi, nie wypadło gorzej, niż działo się przedtem, to skutek łatwy do przewidzenia, niby ta sama polewka, ale smak ma gorszy. Słowem nie wyczułem w nim dowódcy dywizji — szorstko zakończył i Sierpilin musiał przyznać w duchu, że pierwsze wrażenie go nie zawiodło: ten człowiek nie jest brutalny, ale twardy.
— Kiedy pojedziecie tam, to sami ocenicie. Jeżeli będzie podtrzymywał tradycje Orłowa (a tradycje Orłowa były dobre), to sądzę, że i wy go w tym poprzecie. A jeżeli po dawnemu pozostanie w żałobnym nastroju i będzie się oglądał na przeszłość
— słowem będzie przeszkadzać — to zameldujecie mi i przetasujemy karty: przeniesiemy go do innej dywizji, a z tamtej weźmiemy do was. Co się tyczy komisarza, to człowiek porządny, odważny i lubi przedni skraj. Więcej nie powiem, za mało go znam. Przed nim był dobry, powiedziałbym nawet, nadzwyczajny komisarz. Ale dywizja ma pecha. Zraniono go tydzień przed Orłowem. Jeżeli chcecie szczegółów na ten temat, to wstąpcie do szefa wydziału politycznego: członek Rady Wojennej wyjechał do oddziałów, a on jest tutaj i prosił, byście wstąpili. Co powiecie na szklaneczkę herbaty przed drogą? Sierpilin przystał. Zmarzł w drodze i nie miał nic przeciwko kieliszkowi wódki. Ale herbata okazała się rzeczywiście tylko herbatą. W sąsiednim pokoju na stole koło pryczy nakrytej dywanem, który dowódca armii zapewne zawsze woził ze sobą, już stały dwie parujące szklanki z mocną herbatą i przykryty serwetką talerz z ciastem. 477
— A wiecie, że ja was nie pamiętam z Akademii
— powiedział dowódca armii, jakby przeprowadzając tymi słowami granicę między rozmową służbową a koleżeńską.
— I ja was też nie — odpowiedział Sierpilin. Teraz, kiedy już była mowa o przeszłości, czuł się z nim na równej stopie.
— A potem, sądząc z waszego przebiegu służby, wróciliście i objęliście katedrę taktyki?
— Tak — potwierdził Sierpilin. — Do trzydziestego siódmego roku.
— A więc o mały włos nie spotkaliśmy się. W trzydziestym szóstym także projektowano wysłać mnie do Akademii jako wykładowcę. A potem nagle w ciągu dwudziestu czterech godzin zebrałem się i pojechałem do Hiszpanii. Bywają, jak to się mówi, niespodzianki w naszym życiu!
— A po Hiszpanii?
— W Sztabie Generalnym. W przeddzień wojny trafiłem do korpusu zmechanizowanego. Powiedziawszy o korpusie, dowódca armii widocznie przypomniał sobie o okrążeniu, gdyż od razu spytał, jak Sierpilin przedzierał się pod Jelenią i czy poniósł duże straty.
— Duże, straciłem ponad połowę ludzi.
— I ja mniej więcej tak samo... — w zamyśleniu powiedział dowódca armii po raz pierwszy patrząc nie wprost przed siebie, lecz gdzieś w bok. — To gorzka rzecz okrążenie; z przykrością i bólem je wspominam. Duże sprzeczności. Z jednej strony człowiek wczoraj dobrowolnie przyłączył się do ciebie i idzie z tobą przez wszystkie niebezpieczeństwa, przez wroga, do swoich, a z drugiej strony jutro za niewykonanie rozkazu musisz go rozstrzelać przed frontem. I nie można inaczej, gdyż dwa, trzy nie wykonane rozkazy w warunkach okrążenia, i wszystko runie, runie, chociaż ludzie sami przeważnie przyszli. Mogli rozproszyć się, gdzie popadło, a jednak przyszli. No, a skoro przyszli, to już muszą słuchać rozkazów. Czy nie tak?
— Naturalnie, że tak — przyznał Sierpilin.
— Mnie potem jeden towarzysz, wychodzący ze mną z okrążenia — przed słowem „towarzysz" 478 Dowódca armii zrobił krótką pauzę — zarzucał, że nad-
używam władzy. Nie przeczę, być może byłem bezwzględny nastając na bezwarunkowe wykonywanie moich rozkazów. Ale zadajmy sobie pytanie: dlaczego człowiek nie wykonuje rozkazu? Przeważnie dlatego, bo się boi, że wykonując go umrze. A teraz spytajmy: czym można przezwyciężyć ten strach? Czymś, co jest jeszcze mocniejsze od strachu śmierci. Co to jest? W różnych okolicznościach
— różne rzeczy: na nowo obudzona wiara w zwycięstwo, powracające poczucie godności osobistej, strach okazania się tchórzem w oczach towarzyszy. A czasami po prostu strach przed rozstrzelaniem. Niestety, tak! I ten, kto później napisał o moim okrucieństwie, o nadużywaniu władzy i temu podobnych sprawach, wyszedł z okrążenia czyściutki. O nim nie było nic do napisania: ani dobrego, ani złego. Ludzi jednak z okrążenia ja wyprowadziłem, a nie on. Zapewne nieraz spotkaliście się z tym problemem? — dowódca armii spojrzał Sierpilinowi w oczy.
Sierpilin w milczeniu skinął głową.
— No cóż.... — dowódca armii dopił ostatni łyk herbaty i wstał. — Życzę powodzenia w przyszłej ofensywie. Może wreszcie chociaż trochę ukoimy nasze serca byłych „okrążonych", kiedy rozbijemy wroga i popędzimy go do czorta. Tak bym chciał to zrobić! Za wszystko i za wszystkich, nawet za tych, których z powodu warunków, jakie się wytworzyły, musiałem kiedyś własnoręcznie rozstrzelać...
— Wstąpcie do wydziału politycznego i jedźcie. Mój adiutant dowiezie was do sztabu dywizji. Szef wydziału politycznego mieszkał o trzy domy dalej. Sierpilin otworzył drzwi, spytał, czy można wejść — i ze zdziwieniem, i radością poznał w tym, który wstał od stołu, komisarza pułku Maksimowa.
— Witaj, Maksimow, wesoły człowieku! — mimo woli wyrwało się Sierpilinowi, gdy stojąc pośrodku pokoju potrząsał ręką uśmiechniętego Maksimowa.
— No, skoroś się zjawił — Maksimow pociągnął Sierpilina za rękaw — to posiedź z nami pięć minut. Zaraz was zapoznam.
— Dobrze, ale tylko naprawdę pięć minut — puknąwszy palcem w zegarek powiedział Sierpilin. — Ten, kto stoi wyżej od ciebie, kazał natychmiast 479
jechać do dywizji.
— Popędza, czy sam się spieszysz? — uśmiechnął się Maksimow.
— Szczerze mówiąc, sam też się spieszę. Sierpilin zapoznał się z czterema siedzącymi u Maksimowa ludźmi, którzy wstali na jego widok, i przysiadł się do stołu, nie zdejmując płaszcza, jakby podkreślał tym, że chociaż bardzo mu miło spotkać się z Maksimowem, to za pięć minut wyjdzie. Spośród czterech ludzi, z którymi Maksimow poznał Sierpilina, jeden był wojskowy, pułkownik, a trzej cywile, ubrani zresztą także po wojskowemu: takie same buty i bluzy z oficerskimi pasami, tylko bez patek i dystynkcji. Jeden z cywilów był sekretarzem komitetu miejskiego, drugi przewodniczącym miejskiego komitetu wykonawczego, z niewielkiego podmoskiewskiego miasteczka, które znajdowało się właśnie na tyłach armii. Godzinę temu Sierpilin przejeżdżał przez to miasteczko. Trzeci cywil — starzec z policzkiem zniekształconym blizną — był dyrektorem fabryki mebli.
— Na polecenie Rady Wojennej wraz z kwatermistrzem wyciągam jeszcze to i owo od towarzyszy, których bronimy — wyjaśnił Maksimow.
— Patrzaj go, jaki adwokat! — powiedział sekretarz komitetu miejskiego.
— Nie adwokat, lecz obrońca — zażartował Maksimow.
— Obrońcy siedzą w okopach — nie darował mu ^ sekretarz — a ty tylko sterczysz przy nich. I co to
za wyrażenie „wyciągamy"? Od nas nie trzeba wyciągać, sami dajemy.
— No, dajmy na to, dobry sknera z ciebie — powiedział kwatermistrz.
— Z dwóch jego przemysłowych gigantów ściągamy teraz daninę — roześmiał się Maksimow. — Z konfekcyjnego i dawnego meblarskiego, a obecnie narciarskiego. Szyją nam płaszcze maskujące, robią narty i sanie do karabinów maszynowych. Dziś poprosiliśmy dodatkowo o pewne drobiazgi i żeby ich lepiej przekonać, przywieźliśmy ich tutaj.
— A, daj spokój! — machnął ręką sekretarz komitetu miejskiego. — Wstydziłbyś się tak mówić!
480 W fabryce konfekcyjnej bez nalegań z twojej strony
już tyle nocy kobiety nie śpią! Powiedz lepiej, że od razu źle obliczyliście, a teraz żądacie dodatkowo jeszcze trzystu par nart.
— Nie przeczę — przyznał Maksimow i wskazał głową starego ze zniekształconym policzkiem. — Ale zanim tego się namówi, siódme poty na człowieka uderzą. I żeby chociaż narty były dobre!
— Z niedostatecznie suchego drewna, a tym bardziej z całkiem surowego narty nie mogą być dobre — spokojnie odrzekł stary. — Co zaś do ilości, to dotrzymamy słowa. — Odwrócił się do sekretarza komitetu miejskiego i kiwnął głową. — Obliczyłem, damy!
Sierpilin rad był, że na chwilę zanurzył się w żywiole gospodarki wojskowej, przypominającej z jeszcze jednej i to bardzo ważnej strony, że ofensywa jest już blisko. Z przyjemnością posiedziałby dłużej, ale czas naglił.
— No, życzę wam, towarzysze, wszystkiego najlepszego!
— Odprowadzę cię do samochodu — Maksimow wstał.
Sierpilin po kolei ściskał ręce obecnych; ostatnim był dyrektor fabryki nart.
— A ja służyłem pod wami, towarzyszu generale — powiedział zatrzymując rękę Sierpilina.
— Kiedy?
— A wtedy, kiedyśmy z wami generałów bili — uśmiechnął się dyrektor i blizna na jego twarzy wygięła się jak przecinek. — Przybyłem do was z posiłkami od robotników moskiewskich przeciw Denikinowi. A wy staliście wtedy nieco na południe od Nawli, w guberni briańskiej.
— Owszem, stałem. To racja — przyznał Sierpilin.
— A więc teraz mogę być spokojny o narty dla swojej dywizji?
— Najzupełniej. Możecie na mnie liczyć.
— A więc spotkaliśmy się, Fiodorze Fiodorowiczu. Bardzo jestem rad, bardzo rad — mówił Maksimow, wychodząc razem z Sierpilinem na zalaną księżycowym światłem wiejską ulicę, która wyglądałaby całkiem pokojowo, gdyby nie przyprószony śniegiem 481
jeszcze zupełnie świeży lej od bomby.
— Ja także jestem rad — powiedział Sierpilin.
— A ja tak bardzo — powtarzał Maksimow — że, dalibóg, gotów jestem prosić, żeby mnie z powrotem wyznaczono do ciebie na komisarza dywizji. Tym bardziej że w niej walczyłem, tam byłem ranny i dawnego dowódcę znałem i lubiłem. Własnymi rękami wczoraj go pochowałem. Aż płakać się chce, tak mi żal Orłowa! Ale skoro już tak wypadło, to rad jestem, że właśnie ty ją obejmujesz. Serio, gdyby to ode mnie zależało, poszedłbym do ciebie na komisarza. Niestety jednak, skoro mnie awansowano, to dopóki nie zgrzeszę, z powrotem nie cofną.
— To zgrzesz! — zażartował Sierpilin.
— Dobra, zobaczymy — powiedział Maksimow tak serio, że Sierpilin uśmiechnął się.
— Więc czekam, a na razie opowiedz mi o obecnym komisarzu.
Nazywa się...
— Nazwisko już znam: Piermiakow. A co do reszty?
— Przybył tu mniej więcej przed tygodniem. Był komisarzem korpusu na Krymie. Korpus, jak to się mówi, nie spisał się na Perekopie i komisarzowi nieborakowi zdjęli romb i dali prostokąty. Nie wiem, doprawdy, za czyje grzechy: swoje czy cudze? Czy będą jeszcze pytania? — pół żartem, pół serio spytał Maksimow.
— Pytań dużo, ale czasu mało.
Wciąż jeszcze stali przy samochodzie i nie chciało się im rozstawać.
— Szykujemy bataliony narciarskie — podjął Maksimow. — Mam nadzieję, Fiodorze Fiodorowiczu, że papachę i płaszcz zdejmiesz, bo oni mają strzelców wyborowych, a twoja postać zbyt rzuca się w oczy, półtora wzrostu ludzkiego. Zresztą, cieplej ci będzie w uszance i kożuszku — dodał z troską.
— Zdejmę — powiedział Sierpilin. — Mam wszystko w samochodzie, i uszankę, i kożuch. Nawet walonki. Bądź spokojny. Strzelec wyborowy mnie nie dostanie i w ogóle nie chcę umierać. Całkiem to nie wchodzi obecnie u mnie w rachubę.
— A kiedyś wchodziło?
— Jak ci to powiedzieć... W ostatnich dniach w 482 szpitalu, przyznam się, byłem bardzo przygnębiony
i czytałem jeszcze raz Dostojewskiego.
— Co cię przygnębiało? — zażartował Maksimow.
— Szpital czy Dostojewski?
— Jedno i drugie. A więc tam są, może pamiętasz, rozważania Raskolnikowa na temat człowieka, który gotów jest na wszystko, byle tylko żyć. Choćby nawet całe życie miał spędzić na przestrzeni jednego arszyna, sam jeden, bez ludzi, w ciemności i milczeniu — byle tylko żyć, byle nie umrzeć. Ale ja bym się z tym nie pogodził. Mogę żyć tylko w określonych warunkach.
— A mianowicie?
— A mianowicie w takich, w których zwyciężylibyśmy Niemców. Bo jakie życie może być w przeciwnym wypadku? W mroku, w strachu, w milczeniu, na przestrzeni jednego arszyna? Na to się nie zgadzam! Sądzę, że i ty także.
Jeszcze raz mocno uścisnąwszy rękę Maksimowa, odjechał.
Żeby dostać się do sztabu dywizji, trzeba było skręcić z drogi polnej na szosę, przejechać nią siedem kilometrów i znowu skręcić w inną polną drogę. Do szosy Sierpilin dojechał dość szybko, ale tam od razu jego emka ugrzęzła. Po obydwu stronach szosy szła w kierunku frontu piechota, a pośrodku, nie wiadomo jak daleko rozciągnięty, utknął zmotoryzowany pułk artylerii haubicznej. Dalej droga biegła pod górę, tam na pewno maszyny buksowały i powstał korek.
Kierowca wyminął parę ciężarówek, zjechał na skraj drogi, utknął, wyskoczył z łopatą w śnieg; pobuksowawszy znowu wjechał na szosę, wyminął jeszcze jedną ciężarówkę i bojąc się znowu ugrzęznąć w śniegu, stanął.
Adiutant dowódcy armii wyskoczył z emki i pobiegł naprzód na czoło kolumny.
— Ten zaraz oczyści drogę! — z przekonaniem powiedział kierowca.
Przepowiednia nie sprawdziła się. Minęło jeszcze dwadzieścia minut. Piechota wciąż szła, wyciągając się w marszu w łańcuszek opływający samochody skrajem i środkiem szosy, a samochody po dawnemu stały w miejscu. Sierpilin wysiadł z emki i bez szczególnego 483
zniecierpliwienia jął przechadzać się tam i z powrotem, skrzypiąc po śniegu walonkami, które zaraz po oficjalnej wizycie włożył w drodze zamiast butów. Tak czy owak, do dywizji mieli przyjechać nocą. Od razu w nocy chciał pojechać do pułków, spać nie zamierzał. Niewielka zwłoka niezbyt go niepokoiła, a widok posuwających się w stronę frontu wojsk i sprzętu technicznego przypominał o ofensywie.
Czuł wielką radość, ale zarazem i trwogę. Ściśle mówiąc, od czasów pokojowych nie dowodził dywizją, a przedzieranie się z okrążenia z paroma setkami ludzi było wprawdzie trudną, lecz jednostronną szkołą.
A ci to zdaje się całkiem surowy materiał, myślał patrząc na piechotę maszerującą po drugiej stronie drogi w przerwach między samochodami i haubicami. W ogóle jeszcze nie walczyli. I oficerowie także przeważnie nie walczyli. A na wojnie, cokolwiek by się gadało, pierwszy dzień — to trudny dzień...
Pochłonięty tymi myślami Sierpilin wciąż jeszcze przechadzał się, gdy wyrósł przed nim zadyszany adiutant dowódcy armii.
— Oto, towarzyszu generale majorze — wskazując ręką towarzyszącego mu rosłego majora — on odpowiada za ruch kolumn na tym odcinku. Tłumaczyłem mu, że czekacie, a on nie zastosował żadnych środków. Musiałem poprosić go do was. Sierpilin wyprostował się (przedtem chodził zamyślony z rękami założonymi do tyłu) i spojrzał na stojącego przed nim niepokornego majora. Major podniósł rękę do uszanki i zameldował zachrypniętym z przeziębienia, lecz wesołym głosem, że jest dowódcą pułku tej będącej w marszu dywizji, majorem Artiemiewem.
Pomimo zachrypniętego głosu i owiniętej bandażem do podbródka szyi major wyglądał jak uosobienie zdrowia. Rosły, rudy, o szerokich kwadratowych ramionach, z wyrazistą, ogorzałą od wiatru, nawet przy świetle księżyca ceglastoczerwoną twarzą. Adiutant, zdaje się, sądził, że major od razu otrzyma wcirę. Sierpilin zaczął od czego innego: 484 — Co to, anginę macie?
— Tak jest, angina — wciąż tak samo wesoło i ochryple wyskandował major.
— A korek na długo zrobiliście?
— Nie, towarzyszu generale majorze, piechota już podeszła. Jeszcze pięć, sześć ciężarówek wciągniemy rękami do góry, a potem porobimy odstępy. Reszta sama pójdzie z rozpędu. Za dziesięć minut wszystko będzie zlikwidowane. Tłumaczyłem to już starszemu lejtnantowi — wskazał na adiutanta jak człowiek niezadowolony, że niepotrzebnie odrywają go od zajęcia.
— Dobrze, daję wam te dziesięć minut. — Sierpilin spojrzał na zegarek — ale nie dłużej. Nie walczyliście jeszcze?
— Co macie na myśli, towarzyszu generale majorze?
— Mam na myśli wasz pułk, skoro nim dowodzicie, i waszą dywizję...
— Większość szeregowców jeszcze nie walczyła, ale oficerowie brali udział w walkach nad Chałchyn--gołem. Oczywiście, walki... — na pewno chciał powiedzieć, że walki nad Chałchyn-gołem były inne niż w tej wojnie.
Sierpilin przerwał mu.
— Nie chcę was zatrzymywać. Życzę pomnożenia sławy bojowej waszej dywizji!
— Dziękuję, towarzyszu generale. Pójdę likwidować korek. — Major na sekundę wysunął spod kożuszka rękę z zegarkiem i pobiegł wzdłuż samochodów.
Do sztabu dywizji Sierpilin dotarł o pierwszej w nocy. Komisarza nie zastał — w południe wyjechał do jednego z pułków, ale szef sztabu nie kładł się i czekał na nowego dowódcę.
Na propozycję Sierpilina zaczęli od tego, że rozpatrzyli już opracowany plan walki. Opierając się na pierwszym wrażeniu, bez sprawdzania w terenie, Sierpilin uznał plan za rozumny. Szef sztabu — drobny, zmęczony, smutny pułkownik — zdaje się, już zawczasu pogodził się z myślą, że nie podoba się i nie może się podobać nowemu dowódcy dywizji. Umyślnie, tonem człowieka, który nie zamierza liczyć się z tym, czy to, co ma powiedzieć, podoba się czy nie, cichym, równym głosem, 485
co dziesięć słów wspominał poległego dowódcę: „na propozycję generała Orłowa", „na zlecenie generała Orłowa", „według szkiców generała Orłowa", „według obliczeń generała Orłowa"... Zniecierpliwiło to w końcu Sierpilina.
— Posłuchajcie, pułkowniku — przerwał — czy braliście udział w planowaniu walk? Kto to opracowywał? Wy czy nie wy? Dla mnie ważne jest, bym wiedział na przyszłość, kto u nas w dywizji będzie prowadzić buchalterię wojny: wy czy ja? Przywykłem do tego, że stanowi to obowiązek szefa sztabu. Chyba uczyliśmy się obaj w tych samych szkołach. Jeżeli sprawa przedstawia się inaczej, to wyjaśnijmy to zawczasu.
Rtiszczew nie od razu, jakby niechętnie, podniósł oczy na Sierpilina i przyznał, że oczywiście wszystkie szczegółowe obliczenia zostały przez niego dokonane.
— Bynajmniej w to nie wątpiłem. Ale dlaczego w takim razie wciąż, trzeba czy nie trzeba, wymieniacie generała Orłowa? — powiedział Sierpilin, który nie zamierzał zatrzymywać się w połowie drogi. — Już słyszałem, że przede mną mieliście doskonałego dowódcę dywizji. I we Froncie słyszałem, i w dowództwie armii słyszałem, więc nie starajcie się mnie o tym przekonywać. Rad jestem, że przychodzę do dywizji, która ma tradycje. Ale nie pozwolę, by mi wciąż wykłuwano oczy byłym dowódcą, gdyż teraz ja jestem dowódcą dywizji i co do tego nie może być dyskusji ani z waszej strony, ani ze strony kogokolwiek, bezpośrednio lub pośrednio. Weźcie to pod uwagę na przyszłość. Nie zadawajcie sobie trudu przypominać mi, jakim dobrym dowódcą był Orłow. Sam znajdę odpowiednią formę i okazję, by przypomnieć, co jako dowódcy dywizji zawdzięczam swemu poprzednikowi i wam, jako szefowi sztabu, chociaż nie jest przyjęte chwalić żyjących. A więc, mówiąc szczerze, co myślicie na ten temat? — zupełnie niespodziewanie dla rozmówcy spytał Sierpilin po krótkiej pauzie.
Chciał od razu nawiązać kontakt z tym człowiekiem
i powiedziawszy to, co odczuł przy spotkaniu, teraz
486 dać mu możność wypowiedzenia się, jeśli tego zechce. Jeżeli tak, to się dogadają, jeżeli zaś cofnie się jak ślimak do skorupy, to gorzej.
— Co mam na to powiedzieć, towarzyszu generale?
— Rtiszczew po chwili milczenia znowu spojrzał na Sierpilina głębokimi, smutnymi oczami. — Miszy Orłowa (proszę mi nie brać za złe, że tak mówię, ale on umarł i służbowo nic mnie już z nim nie łączy) po dwudziestu latach służby i tak nigdy nie zapomnę. Zresztą nie chcę zapomnieć. A szczerze mówiąc...
— Tylko szczerze! — wtrącił Sierpilin.
— ...A szczerze mówiąc, tym bardziej skoro sami mnie do tego upoważniacie, to muszę powiedzieć, że wy osobiście mi go nie zastąpicie.
Da się z nim pracować, pomyślał Sierpilin.
— Widzę, żeście kochali dowódcę dywizji — powiedział głośno. — A dywizję?
— A właśnie teraz chciałem mówić o dywizji. Dywizję kocham, a od was, jeżeli mam prawo czegoś chcieć, chcę tylko jednego: żebyście możliwie z jak największym powodzeniem zastąpili jej dawnego dowódcę. Moja osoba nie gra tu żadnej roli.
— No, niezupełnie! Jesteście szefem sztabu — nie powstrzymał się od tej uwagi Sierpilin.
— Nie gra roli — uparcie powtórzył Rtiszczew. — Ale chcę, byście wiedzieli, że nawet teraz, po wszystkich stratach, mamy w dywizji ponad trzydziestu oficerów, którzy ukończyli szkołę piechoty w Omsku, gdzie Orłow dziesięć lat wykładał, zanim przybył do dywizji. To są jego wychowankowie. Wiedzcie, że to jest taki kościec, z którym trzeba się liczyć. Tu z tradycjami żartować nie można. Może z początku niepotrzebnie wciąż w kółko powtarzałem „Orłow i Orłow". Przyznaję, chciałem dać to odczuć. Nie zwracajcie na to uwagi! Ale za tym stoją interesy dywizji.
— Zgoda — powiedział Sierpilin.
— To jest sedno sprawy — ciągnął Rtiszczew i znowu spojrzał na Sierpilina smutnymi oczami, które teraz, wolne od nieżyczliwych uczuć, jeszcze bardziej sposępniały. — A jeśli chodzi o mnie osobiście, to ja po prostu nie mogę się pogodzić z jego śmiercią. I to wszystko. Jestem nią zdruzgotany.
— Powiedzny, że tak. A jak dalej będziemy 487
walczyć?
— A będziemy. Abecadło wojskowe z głowy mi nie wypadło i śmierci lękam się nie bardziej niż inni.
— Jedźmy do pułku — zaproponował Sierpilin.
— Czy warto? — spytał Rtiszczew. — Może odłożyć to do rana?
— Do świtu jeszcze daleko, pięć godzin — powiedział Sierpilin. — Póki jest ciemno, pokręcimy się po przednim skraju, zwłaszcza tam, gdzie w dzień nie da się przejść. A od rana pójdziemy na punkty obserwacyjne. Podobno generał Orłow zginął na punkcie obserwacyjnym. W którym pułku?
— U Bagluka — powiedział Rtiszczew.
— A do jakiego pułku pojechał komisarz?
— Właśnie tam, do Bagluka.
— No cóż, to i my zaczniemy od Bagluka.
ROZDZIAŁ 18
Klimowicz siedział na sali operacyjnej i czekał, kiedy przygotują gips. Poprzedniego dnia otrzymał nieznaczny, jak uważał, postrzał w rękę powyżej przegubu, ale w nocy ręka go rozbolała, więc pojechał do batalionu sanitarnego sąsiedniej dywizji piechoty. Rana okazała się gorsza, niż sądził: kość pękła i chociaż z po>vodu takiej rany nie miał zamiaru opuścić szeregów, niemniej na opatrunek gipsowy musiał się zgodzić. Siedział w bluzie z zawiniętym do ramienia rękawem i czując, jak na gołej ręce powstaje mu z zimna gęsia skórka, patrzył przez wybitą szybę na ulicę. Widział dom naprzeciwko, także z wybitymi szybami, i dach czarnego niemieckiego autobusu sztabowego stojącego przed wejściem do budynku batalionu sanitarnego. Kontrofensywa radziecka na całym froncie pod Moskwą trwała już drugą dobę. Batalion sanitarny rozmieścił się o świcie w gmachu szpitala dopiero co oswobodzonego miasteczka.
Jednak szybko podjechali, pomyślał Klimowicz z 488 aprobatą o batalionie sanitarnym.
Jego własna kompania sanitarna ugrzęzła w nocy gdzieś w śniegach, więc musiał pojechać na opatrunek do sąsiadów. . -Miasteczko było małe i gdyby w czasach pokojowych ktoś usłyszał jego nazwę, to na pewno by spytał: a gdzie to jest? Ni to pod Moskwą, ni to nad Wołgą. Ale teraz, na początku grudnia 1941 roku, jego nazwa brzmiała jak muzyka. Miasto odebrane Niemcom! Nie, do tego jeszcze się nie przyzwyczajono!
Zajęły je po krótkiej nocnej walce dwa pułki 31 dywizji piechoty. Sukces zawdzięczały przede wszystkim sąsiadom, którzy na lewo od nich wdarli się piętnaście kilometrów w głąb — dywizji dalekowschodniej i czołgistom Klimowicza. Czołgiści już wieczorem odcięli Niemcom drogi odwrotu, zmuszając ich albo do walki w okrążeniu, albo do natychmiastowego wycofania się i porzucenia wszystkiego, czego od razu nie dało się ruszyć z miejsca. Miasteczko i jego okolice były zatłoczone porzuconymi samochodami, stanowiącymi tyły całej zmotoryzowanej dywizji niemieckiej.
Czekając na opatrunek, Klimowicz przymknął oczy. Z początku wydało mu się, że zaraz zaśnie na taborecie z ręką leżącą na brzegu stołu. Nie byłoby w tym nic dziwnego. Cały miesiąc, kiedy jego brygadę przerzucano z miejsca na miejsce zatykając nią to jedną, to drugą dziurę, spał dorywczo po dwie, trzy godziny — a w ostatnich dniach ani razu nie przespał jednym ciągiem dłużej niż godzinę. Tak, przydałoby się zasnąć. Ale sen tylko zamajaczył i pierzchnął. Klimowicz był zbyt podniecony tym, co się działo. I chociaż zdawało się, że jest zakuty w mocny i na pozór nie do przebicia pancerz spokoju i żołnierskiej rutyny, to jednak, gdy zaczęła się ofensywa, zrozumiał, że nie tylko rozpacz trudno jest człowiekowi znieść, równie trudno jest znieść wielką radość. I ona również wymaga wszystkich sił i także wyczerpuje. Oczywiście, chłopcy z Dalekiego Wschodu, którzy wczoraj po raz pierwszy weszli do walk i od razu odepchnęli Niemców o piętnaście kilometrów, zaznali takiej radości, jakiej mógłby im pozazdrościć każdy żołnierz. Niemniej uczuć Klimowicza nie 489
zdołaliby zrozumieć w pełni. Tylko ten, kto czuł się poniżony, kogo bolało cofanie się z okrążenia, tylko ten, kto resztkami benzyny oblał ostatni czołg i z rozpaczą w sercu pozostawił za sobą pożegnalny słup czarnego dymu, kto zawiesił na szyi pistolet maszynowy i szedł tygodniami przez lasy, wzdłuż dróg z prującymi na wschód niemieckimi czołgami — tylko ten mógł w pełni zrozumieć Klimowicza, zrozumieć całą jego okrutną rozkosz, jakiej doznawał od chwili, gdy o świcie poprzedniego dnia przełamał obronę Niemców i ruszył miażdżyć tyły ich armii, aż do chwili, gdy jadąc do batalionu sanitarnego, przeleciał przez miasto zapchane porzuconymi niemieckimi samochodami i zasypane miotanymi przez wiatr niemieckimi papierami sztabowymi.
Wczoraj o świcie po przełamaniu, kiedy wynik walki był już przesądzony i jej żelazna kuźnia zaczęła ucichać, ostatni pocisk zaklinował wieżę czołgu Klimowicza. Ogłuszony, wyszedł i zobaczył, że cały czołg jest czarny i że strącono z niego wszystko, czym został objuczony przed walką — narzędzia, zapasowe ogniwa gąsienic, łańcuchy — pozostało tylko czarne od dymu żelazo. W chwili kiedy oglądał swój czołg, z dachu jakiegoś domu strzelił do niego niemiecki fizylier. Fizyliera zabito, Klimowiczowi opatrzono rękę. Przesiadł się na trzydziestkeczwórkę i ruszył dalej.
W dzień z paroma czołgami wpadł na cofającą się kolumnę artylerii i pierwszymi celnymi strzałami zatrzymał ją na szosie. Z początku Niemcy rozbiegli się, ale potem trzeba im oddać sprawiedliwość, oprzytomnieli, obrócili kilka dział i pod osłoną ich ognia próbowali nawet przedostać się do czołgów. Trzeba było robić wszystko naraz: strzelać do kolumny, odpowiadać na ogień dział oraz bronić się. Z czołgu nie widać, jak wróg podkrada się, by go podpalić. Klimowicz zabrał z czołgów radiotelegrafistów i rozmieścił ich z karabinami maszynowymi, jako obronę okrężną, między czołgami. Ostatecznie atakujących Niemców wystrzelano, działa rozbito, ciężarówki podpalono, a gdy potem obliczyli naprędce — okazało się, że zniszczyli cały pułk 490 artylerii. Takiego sukcesu Klimowicz od początku
wojny nie pamiętał.
W nocy wpadł na niemiecką kolumnę samochodową, która świecąc reflektorami pełzła przez śnieżycę. Kierowcy rozbiegli się po lesie, porzucając samochody z zapalonymi latarniami i pracującymi silnikami, a żołnierze dywizji SS wyskakiwali z ciężarówek w śnieg i podnosili ręce. Wtedy, w czerwcu, nie przypuszczali, że kiedyś może tak być, a jednak w grudniu musieli się tego nauczyć. Dziś rano brał umocniony węzeł oporu już daleko w głębi niemieckiej obrony i na własne oczy widział, jak z rowów podnosi się i ucieka, ucieka co sił w nogach przed radzieckimi czołgami niemiecka piechota. Brał udział w tym ataku i widział uciekających hitlerowców o dwieście i o dwadzieścia metrów przed sobą. Walił im w plecy z karabinu maszynowego i widział ich twarze, kiedy oglądali się w biegu...
Wojna obciążyła jego pamięć taką ilością strasznych wspomnień, że kto inny, kto by sam tego wszystkiego nie przeżył, miałby jednego takiego wspomnienia dość na całe życie. Co prawda, niektóre z nich sprawiały, że nawet jego przebiegał dreszcz. Czyż można wspominać spokojnie pogrzeb czołgisty, kiedy po walce trzeba wyciągać z czołgu wszystko, co pozostało wewnątrz, a jak to wszystko tam wyglądało — trudno opisać. Jeżeli czołg nadawał się jeszcze do akcji, to myło się go wewnątrz i skrobało, zanim nowa załoga siadła i ruszyła do walki.
Podobno takie rzeczy hartują duszę. Oczywiście, racja. Ale hartując, jednocześnie ranią. Człowiek żyje i walczy dalej, mając duszę jednocześnie zahartowaną i poranioną. I to są dwie strony tego samego medalu, i cokolwiek by się o tym mówiło, tego się nie uniknie. Nawet takie wspomnienie, jak to dzisiejsze, wspomnienie Niemców uciekających przed czołgiem i oglądających się w biegu na do-pędzającą ich śmierć — nawet takie wspomnienia nie tylko hartowały, lecz i kaleczyły duszę, bo jednak gdzieś tkwiła w pamięci ta nagle zjawiająca się przed czołgiem i tak samo znikająca ludzka twarz z bezgłośnym krzykiem: „Nie trzeba, boję się!" Tkwiła i nie znikała, i także była częścią poczucia
zwycięstwa, którym Klimowicz żył wczoraj i dziś. Czasami wydaje się człowiekowi, że wojna nie pozostawia na nim trwałych śladów, ale jeżeli rzeczywiście jest człowiekiem, to tylko tak mu się wydaje...
Na pewno dlatego młoda lekarka o dobrej, nieładnej twarzy, biorąc z rąk sanitariuszki przygotowany gipsowy opatrunek i ostrożnie, by nie sprawić bólu, obracając ręką Klimowicza, spytała ze współczuciem, aczkolwiek nie w porę:
— A gdzie jest wasza rodzina, pułkowniku, daleko?
— Daleko — Klimowicz drgnął i powiedział pierwsze lepsze słowo, broniąc się przed jątrzeniem nie zabliźnionej rany.
Odrywając się od niedobrych wspomnień, zaczął myśleć, jak tam się czuje jego nowy kierowca mechanik trzydziestkiczwórki, którego zabrał ze sobą do batalionu sanitarnego, by mu opatrzono ropiejącą po oparzeniach głowę.
— Nie zgadniesz, gdzie chrzęści śnieg, a gdzie szkło!
— zmrużył oczy od blasku słońca, wychodząc z pomieszczenia batalionu sanitarnego: deptał walonkami potłuczone szkło, którym była zasypana cała ulica.
Wyszedł w kożuszku włożonym na jeden rękaw i zapiętym powyżej obandażowanej ręki. Na ulicy czekał na niego kapitan Iwanow, który po przeformowaniu brygady został znowu kwatermistrzem. Klimowicz, który wiedział, ile jest wart właściwy człowiek na tym stanowisku, namówił go do tego w imię starej chałchyn-golskiej przyjaźni. Iwanow zaś w imię tejże przyjaźni przywiózł swoją emką Klimowicza z przedniego skraju i namówił go, by sobie zrobił opatrunek, a przy okazji obejrzał miasto.
— Tak nie wejdziecie do czołgu, towarzyszu pułkowniku!
— Jakoś tam wejdę. A co u was słychać? — spytał Zołotariowa, do którego trzydziestkiczwórki przesiadł się wczoraj, gdy został ranny.
— Ano nic, towarzyszu pułkowniku, wystrzygli mi tylko pół głowy.
Głowę miał owiniętą taką czapą bandaży, że hełm 492 czołgisty tkwił na samym czubku.
— Jedźmy do domu — powiedział Klimowicz, myśląc o brygadzie.
— Wstąpmy tylko do dowódcy dywizji — poprosił Iwanow.
— A to po co?
— Chcę to i owo — Iwanow zrobił w powietrzu wyrazisty ruch ręką, wskazując na niemieckie samochody tarasujące ulicę — dla nas zabrać. A boję się, że piechota łapę na tym położy. Wpadnijmy na chwilę.
— Ledwo zdążyliśmy wziąć pierwszą zdobycz, a już rozpoczynasz handel? — skrzywił się Klimowicz. Ponieważ jednak Iwanow starał się dla brygady, nie stawiał sprzeciwu.
Iwanow, siedząc z tyłu, wskazywał kierowcy, dokąd ma jechać, gdzie skręcić, a jednocześnie zwracał uwagę dowódcy brygady na wziętą zdobycz.
— Widzicie, tu jest polowa radiostacja pułku czołgów. A to ich czołówka remontowa — wskazał samochód, w którego wnętrzu, podniósłszy maskę, dłubało dwóch czołgistów.
— Twoi? — zamiast odpowiedzi spytał Klimowicz.
— A jakże, moi. A zdobycz, uczciwie mówiąc, czyja? Czyż nie nasza?
— Ech — ze złością sapnął Klimowicz, gdy dojeżdżali do sztabu dywizji. — Gdybyśmy mogli od takich obrazków wojnę rozpocząć!
Kierowca zahamował przy domku na przedmieściu. Do domku doprowadzono już przewody telefoniczne, a przy bramie stała pomalowana na biało emka. Tą emką przed pięciu minutami podjechał do sztabu Sierpilin, który spacerował tam i z powrotem, po niskim, zapchanym gratami i fikusami pokoju, powiewając połami rozpiętego kożuszka, i z podnieceniem dowodził czegoś siedzącemu przy stole Rtiszczewowi. Mówił o zapale, z jakim ludzie szli do walki. Zapał ten był i wczoraj, ale szczególnie dawał się wyczuć dziś po zajęciu miasta.
— Gdy tylko przeszli przez miasto i zobaczyli je, ogarnęła ich radość. Mają jeszcze walki przed sobą wiedzą, że któryś z nich jutro padnie, a jak idą! Szczerze mówiąc, obawiałem się rano, że trzeba będzie wypychać pułki z miasta, że zadowolą się tym,
co już osiągnęli. A właśnie że nie! Zajęli i poszli 493
dalej. Wiecie, dokąd doszedł Dobrodiedow?
— O czternastej godzinie był w Zarubinie — powiedział Rtiszczew. — Na razie nie mamy łączności, ciągniemy przewody.
— I nieprędko dociągniecie. Patrzcie, gdzie jest teraz. — Sierpilin stuknął palcem w mapę o cztery kilometry za Zarubinem. — Właśnie stamtąd wracam.
Na krótko wpadł do sztabu, odwiedził obydwa pułki, które w nocy zajmowały miasto, a teraz wybierał się do Bagluka, który obchodził je z prawej strony.
Znając sytuację ogólną, Sierpilin rozumiał, że tak szybkie zajęcie miasta zawdzięcza czołgistom i swym sąsiadom z lewa, którzy zmusili Niemców do gwałtownego wycofania się. Niemniej miasto zajęły jego pułki, Sierpilinowskie, toteż chcieć, by teraz w zapale ofensywy myślał o zasługach sąsiadów więcej niż o osiągnięciach własnej dywizji — byłoby zbyt wielkim wymaganiem. Gorączkowo pracował w przeddzień ofensywy i teraz, zbierając pierwsze plony, cieszył się, że właśnie jego dywizja wyzwoliła to miasteczko podmoskiewskie i że ku jego wielkiej radości straty w pierwszym dniu ofensywy okazały się mniejsze, niż się spodziewano.
— Pozwólcie się przedstawić, towarzyszu generale, dowódca 17 brygady pancernej pułkownik Klimowicz.
Sierpilin odwrócił się, błysnął stalowymi zębami i uścisnął rękę Klimowicza:
— Od dawna jesteście pułkownikiem?
— Od miesiąca. Kiedyście mnie o to pytali przy Telegrafie, był już rozkaz, ale o tym nie wiedziałem.
— A ja słyszałem — tak samo wesoło odrzekł Sierpilin — że z sąsiadem współdziałają czołgiści pułkownika Klimowicza. Czołgistów, niestety, mamy jak dotąd niewielu. Wątpliwe, by pod Moskwą równocześnie w dwóch brygadach dowódcami byli Klimowiczowie.
— Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się was tu spotkać — powiedział Klimowicz. — Przypuszczałem, że zobaczę Orłowa; na początku listopada
494 z nim współdziałaliśmy.
— Taaak — Sierpilin błyskawicznie zgasił uśmiech.
— Żył sobie generał Orłow, bardziej niż o królestwie niebieskim marzył o tym, by poprowadzić swoją dywizję do natarcia, i nie dożył. Zamiast Orłowa prowadzi ją teraz Sierpilin. Zdarzają się takie historie na wojnie i żaden z nas nie może się przed tym zabezpieczyć.
Westchnął, nie o sobie myśląc, lecz o Orłowie. Nie dziś, to jutro trzeba będzie znaleźć w nocy chwilkę czasu i napisać krótki liścik do wdowy po nim, że dywizja zachowując tradycje jej męża, generała Orłowa, i mszcząc się za jego śmierć, idzie naprzód i pędzi hitlerowców.
Tak pomyślał, głośno jednak spytał o coś innego: czy aby Klimowicza nie przerzucono, by współdziałał z jego 31 dywizją?
Klimowicz zaprzeczył: po dawnemu podlega sąsiadowi z lewej, a przyjechał tylko do batalionu sanitarnego i przy okazji chciał obejrzeć miasto.
— Walczę już dawno, ale miast odebranych Niemcom, prócz Jelni, jeszcze nie widziałem. Tak, pierwsze miasto, pierwsze miasto! Tylko pomyśleć! Do licha, wam przynajmniej z Jelnią się udało! A ja w szóstym miesiącu wojny zajmuję dopiero pierwsze miasto, ale i to z waszą i boską pomocą.
Chociaż w jego słowach brzmiała wspaniałomyślność, nie ukrywał nutki ambitnej radości. Tak czy owak, jednak miasto zajęła jego dywizja!
— Może napijecie się herbatki po sąsiedzku? Czy też może czołgiści herbaty nie pijają?
Klimowicz odmówił. Niepokoił się o swoją brygadę. Co prawda pozostali tam komisarz i szef sztabu, wydał już wszystkie zarządzenia i teraz tankowano tylko paliwo przed nocną operacją, miał jednak jakiś niepokój w duszy.
— Dziękuję, towarzyszu generale — powiedział. — Pojadę. Ale mam do was prośbę. Skoro już sami uznajecie nasz udział w sukcesie, to tutaj pozostaje mój kwatermistrz, który chce coś niecoś ze zdobyczy zagarnąć, zwłaszcza jeśli chodzi o transport. Słowem, miejcie litość nad sierotą! — Przy tych słowach wskazał głową stojącego na baczność rudego Iwanowa.
Sierpilin uśmiechnął się — tak bardzo nie 495
harmonizowało to określenie z pewną miną kwatermistrza!
— A jakże! Wasza sierota da się skrzywdzić... Jak sądzicie... — spytał żegnając się — lepiej jesteście zorientowani, wczoraj wyszliście na ich tyły. Czy oni spodziewali się naszej ofensywy? Moi jeńcy różnie zeznają. Jedni, że nie spodziewali się, a drudzy, że słyszeli o zamierzonym wycofywaniu się wojsk niemieckich. Jakie jest wasze zdanie?
Klimowicz zastanowił się i powiedział, że jego zdaniem u Niemców były oddziały, co już otrzymały rozkaz wycofania się, i oddziały, które go nie otrzymały. A w rezultacie wytworzył się jakiś chaos...
— Na pewno tak właśnie było — zgodził się Sierpilin. — Osobiście sądzę, że gdybyśmy się spóźnili o tydzień i nie wyczuli momentu, to mielibyśmy do czynienia z zorganizowanym odwrotem. Mam takie uczucie, żeśmy dobrze wywęszyli moment! — zawołał z zadowoleniem i nawet pociągnął nosem powietrze.
Ciesząc się z przebiegu wypadków, jednocześnie pomyśleli o tym samym: wczoraj i dziś jakaś część niemieckiego oporu została już przełamana. Ale co pozostało na jutro, nie wiadomo. Żegnając się odczytali tę niepokojącą myśl w swoich oczach.
— Wprost na jego brygadę wyszedłem z okrążenia
— powiedział Sierpilin do Rtiszczewa po wyjściu Klimowicza. Szef sztabu przez cały czas rozmowy w milczeniu zajmował się swoją robotą. Rtiszczew kiwnął głową. W ogóle dużo pracował, a mało mówił. Jakby swym milczeniem chciał powiedzieć Sierpilinowi: „Jaki w ogóle jestem i co mam w sercu, nic was to nie obchodzi. A co do reszty, sami sądźcie: pracuję na waszych oczach".
Taki stosunek chociaż i nie cieszył, ale ostatecznie odpowiadał Sierpilinowi. Zresztą nie miał czasu nad tym się zastanawiać.
Zadał Rtiszczewowi parę zwykłych pytań, jakie zadaje dowódca dywizji, który pół dnia spędził na pierwszej linii w pułkach, swemu szefowi sztabu pozostającemu na stanowisku dowodzenia. Co słychać u prawego i lewego sąsiada? Jak z dowozem amunicji? Jak podciągają się tyły i czy nie telefonowało wyższe dowództwo? 496 Z lewej strony, w sąsiedniej armii, sprawy stały dobrze. Sąsiad z prawej spóźniał się. Wyrwa, która powstała, mogła okazać się niebezpieczna. Z dowództwa armii telefonował szef sztabu i wypytywał
o sytuację. Sądząc z tego, że nie robił wyrzutów i nikogo nie stawiał za przykład, należało przypuszczać, że na razie nie mają kogo stawiać im za przykład: największy sukces dziś również przypadł im w udziale.
Sierpilin wysłuchał tych wiadomości i nie zdejmując kożuszka usiadł, by naprędce napić się herbaty.
— To takie rzeczy? — rozległ się od progu ostry, drwiący głos. — Trzeba Niemcom jeszcze pół Rosji odebrać, a dowódca dywizji zajął jeden punkt na mapie i delektuje się herbatką!
Siedzący plecami do drzwi Sierpilin odwrócił się
i wstał o sekundę później niż szef sztabu. W drzwiach stał dowódca armii. Pomimo silnego mrozu ubrany był ściśle przepisowo: w butach, w płaszczu, w papasze. Twarz miał purpurową od mrozu i, jak się Sierpilinowi wydało, złą.
— Zameldujcie o sytuacji! — rzucił na ręce adiutanta płaszcz i papachę i podszedł do stołu. Sierpilin, pochylony obok niego nad mapą, przedstawił sytuację i pokazał ołówkiem, jak posuwają się jego dwa lewoskrzydłowe pułki. Pedantyczny Rtiszczew, zanim otrzymał pisemne meldunki dowódców pułków, naniósł na mapę ostatnie zmiany
tylko przerywaną linią.
— Co? Już tu posunęli się, gdzie pokazujecie? — nieufnie spytał dowódca armii widząc, jak Sierpilin pokrywa przerywaną linię grubą, czerwoną krechą. Wydało mu się, że dowódca dywizji podaje za rzeczywistość to, co jest pożądane. — Posunęli się, czy też tylko przypuszczacie, że się posunęli? — spytał wręcz.
— Posunęli się — odrzekł Sierpilin.
— Jakoś nie do wiary...
— A ja przywykłem wierzyć własnym oczom — twardo odparł Sierpilin, zdając sobie sprawę z wagi, jaką ta chwila ma dla jego dalszych stosunków z dowódcą armii. — Przypuszczam — dodał, znowu przenosząc wzrok na mapę — że teraz posunęli się już tu i tu — zaznaczył dwie punktowane kreski.
— A tu — tknął ołówkiem w swoje grube, czerwone 497
linie — byłem osobiście. — Spojrzał na zegarek i podał co do minuty, kiedy był w jednym i drugim miejscu.
Dowódca armii często, być może częściej niż potrzeba, rozmawiał z podwładnymi w ten zimny i ostry sposób, w jaki rozpoczął rozmowę z Sierpilinem. Nie licząc się z ambicją, potrafił boleśnie zadrasnąć ludzi, gdy był z nich niezadowolony. I nie uznawał ich prawa do obrażania się, a już tym bardziej do obrony, jeżeli to, co mówili, pod względem merytorycznym nie było słuszne. Ale w jego twardym charakterze istniała szczęśliwa granica oddzielająca despotyzm od ślepej pewności siebie. Obronę własnego zdania w gruncie rzeczy uznawał i właśnie z taką obroną teraz się zetknął.
— Tak — powiedział nie zmieniając zresztą ostrego tonu. — Tu sytuacja jest jasna. A co się dzieje na prawo, u Bagluka?
— Zaraz wyjeżdżam do Bagluka — powiedział Sier-pilin i zwrócił się do Rtiszczewa. — Zameldujcie, jak posuwa się Bagluk.
— A herbaty mi dacie? — po wysłuchaniu Rtiszczewa powiedział dowódca armii i usiadł. — Żeby wam nie było wstyd samym pić.
Podkreślając, że to żart, leciutko się uśmiechnął.
— Pozwólcie zapytać, towarzyszu dowódco armii, jak stoją sprawy w innych dywizjach? — spytał Sierpilin, kiedy dowódca wypił pierwszy łyk herbaty.
Dowódca armii spojrzał na niego spode łba. Gdyby u Sierpilina sprawy stały źle, to odpowiedziałby inaczej. Ale na razie sprawy jego szły dobrze i dowódca odpowiedział po koleżeńsku:
— A tak sobie, Fiodorze Fiodorowiczu. Mogłoby być lepiej. Daje się odczuć brak przyzwyczajenia do dużych operacji ofensywnych. Umiejętności dowódców nie dorównują bojowemu duchowi żołnierza. Nie przyzwyczaili się! Nie przyzwyczaili się! Odwykli od natarcia — powtórzył gniewnie. — Niektórych trzeba popychać, i to tak popychać, że aż ręce bolą.
Uniósł ze stołu obydwie ręce i plastycznie pokazał,
jak musi popychać tych, co nie dość szybko się
498 posuwają. Rzeczywiście, i wczoraj, i dziś większą część
czasu musiał zużyć na to, by pchać wszystkich naprzód. Wciąż naprzód, wciąż naprzód wszystkich, począwszy od dowódców dywizji aż do dowódców batalionów! Armia na ogół wykonywała zadanie, ale silnie to przeżywał czując, że można było zrobić więcej, niż zrobiono. Tam gdzie posuwali się napotykając słaby opór, zatrzymywali się nagle w obawie o skrzydła. Tam gdzie natykali się na silne węzły obrony, powtarzali rozpaczliwie ataki, ale nie decydowali się na głębokie obejścia, w dalszym ciągu obawiając się o skrzydła.
Właśnie dywizja Sierpilina dziś szła szybciej i niepokoiła go mniej niż inne. Z początku miał zamiar od razu pojechać do sąsiedniej dywizji, jednak człowiek jest tylko człowiekiem: chciał koniecznie bodaj okiem rzucić na pierwsze miasto zajęte przez jego armię i pojechał do Sierpilina.
— Pchałem, pchałem — powiedział nagle właśnie to, co pomyślał, powiedział ze szczerości, do jakiej częściej od innych zdolni są ludzie pewni siebie — a potem postanowiłem spojrzeć na waszą zdobycz, by uradować duszę. Zdobycz, trzeba to przyznać, pokaźna! Jest o czym zameldować.
Dopił herbatę, wstał i spytał Sierpilina:
— Do Bagluka?
— Tak jest. . ,
A więc posłuchajcie na pożegnanie. Ja waszego sąsiada Dawydowa popchnę naprzód, choćbym miał na plecach narobić mu sińców, ale wy nie opierajcie się na tym, że on pozostaje w tyle. Każcie Baglukowi, by przed nocą tu wyszedł — dowódca armii pokazał na mapie stację kolejową odległą o dwanaście kilometrów od miejsca, gdzie się teraz znajdowali.
— Przed nocą ma być tutaj. Nocą wziąć i iść dalej. A na rano przesuńcie tam swoje stanowisko dowodzenia lub jeszcze lepiej przerzućcie cały sztab. Krótko popatrzył na Rtiszczewa i z lekka poruszył głową; adiutant już podszedł z tyłu z płaszczem. Zadzwonił telefon. Rtiszczew wziął słuchawkę i zameldował, że na linii jest sztab armii.
— Powiedzcie im, że wyjechałem do Dawydowa. Niech dzwonią tam za godzinę — i dowódca szybko wyszedł. Towarzyszył mu Sierpilin. Na ganku dowódca wzdrygnął się od zimna i Sierpilin zauważył, 499
że kożuszek byłby jednak bardziej odpowiedni od płaszcza.
— Przyzwyczaiłem się — odrzekł dowódca armii. — Nie bierzcie tego oczywiście do siebie — dodał spojrzawszy na walonki i kożuszek Sierpilina. — Jeżeli dojdziecie w swoich walonkach do stacji, to wan podziękuję. Ale jeżeli będziecie w butach dreptać w miejscu, to i buty was nie uratują. — Uśmiechnął się przypominając sobie, kogo buty nie uratują
— eleganckiego pułkownika Dawydowa, dowódcę sąsiedniej dywizji. Jeszcze raz z naciskiem powtórzył, że stacja Woskriesienskoje ma być w ciągu nocy zajęta, i odjechał o minutę wcześniej niż Sier-pilin.
— Obawiam się, że przed nocą wszyscy, bez różnicy stopni, będziemy musieli iść pieszo — powiedział Sierpilin siadając obok kierowcy do samochodu i wskazując przez szybę śnieżne płaty zamieci.
Pułk Bagluka, do którego pojechał Sierpilin, nacierał w prawo od zajętego wczoraj miasta. Ubolewano nad tym w pułku, zazdroszczono sąsiadom, ale ani na jedno, ani na drugie nie było za dużo czasu. W ciągu pierwszej doby pułk wyzwolił sześć Wsi, a dzisiejszego rana jeszcze pięć. Ale jeżeli wczoraj słowo „wyzwolił" miało swoje znaczenie, to dziś zajęli tylko pogorzeliska — Niemcy wszystko spalili do cna. Zaczęli palić wsie już w nocy i przez całą noc, póki pułk nacierał, w kilku miejscach na widnokręgu jarzyły się łuny.
Batalion Riabczenki w ciągu pierwszej doby stanowił ostrze przełamania, ale dziś od rana utknął na skrzyżowaniu dróg przed niedużą wioską Maczeeha, której Niemcy nie chcieli oddać za żadną cenę. Zanim zajęto to pogorzelisko, stracono w pięciogodzinnej walce czterdziestu ludzi zabitych i rannych.
Teraz Riabczenko z jedną kompanią pospiesznie doganiał wyprzedzające go bataliony, a Malinin podciągał pozostałe kompanie, które rozciągnęły się na zaśnieżonej polnej drodze. Jak mówiono, jeszcze jedna wieś przed nimi została zajęta, ale i ją przedtem 500 Niemcy spalili. Dymy z pogorzelisk kłębiły się
nad śniegami, przypominając, że trzeba się spieszyć.
— Dokoła dym — powiedział Sińcow zrównawszy się z Karaułowem.
Nogi grzęzły w śniegu, wiatr dął prosto w twarz i trzeba było dużego wysiłku, by przyspieszając kroku dopędzić Karaułowa.
— Co mówisz? — Karaułow nie dosłyszał.
— Dym, powiadam, dookoła.
Karaułow skinął głową i otarł rękawicą śnieg, który nawisł mu na brwiach i wąsach.
— Idę i wciąż liczę — powiedział nie odwracając głowy. — Rano widziałem pięć dymów, a teraz osiem. Coraz więcej palą. Osiem! A jeżeli liczyć tę, cośmy zajęli, jak ją tam...?
— Maczecha — odpowiedział Sińcow.
— Właśnie ta Maczecha. Więc będzie dziewięć. Była Maczecha i nie ma Maczechy. A przecie ludzie tam mieszkali. Nie wiem, co sobie ci hitlerowcy myślą. Chyba chcą, żebyśmy nigdzie nie znaleźli dachu nad głową, Ale to nic, prześpimy się na śniegu, a do nich dojdziemy. A skoro z nich takie łotry, to bym dał rozkaz armii: póki wszystko wypalają, to ich nie brać do niewoli. Spalił szwab chałupę — kula w łeb! Co o tym sądzisz? Sińcow myślał tak samo. Zresztą Karaułow w spalonej do cna Maczesze właśnie tak postąpił z podpalaczami. Ale jako człowiek nawykły do porządku chciał, żeby to, co zrobił i co miał nadal zamiar robić, nie tylko wynikało z jego gniewu, lecz i z rozkazu.
— Kto tam koło stajni zlikwidował oficera? — spytał.
— Komarow.
— Właśnie, widziałem, jak ze swoją drużyną poszedłeś na pogorzelisko, i usłyszałem tylko ich automaty. Myślę, czyżby was położyli? A* potem granat. I już żadnego wystrzału.
To Komarow rzucił granat.
— Taaak. A ja myślałem, że całą waszą drużynę wystrzelali.
Teraz w drużynie Sincowa było ich tylko dwóch: on i Komarow; ale dla Karaułowa drużyna pozostała drużyną, bez względu na to, ile ludzi w niej dzisiaj było.
501
— A tu jeszcze jeden trup — Karaułow stanął nad leżącym przy drodze Niemcem do połowy przysypanym śniegiem.
Niemiec leżał na wznak, obejmując rękami głowę. Jedną nogę podwinął pod siebie, a drugą wysunął wprost na drogę.
Karaułow dotknął nogi czubkiem walonka, noga trochę się odsunęła i znów wróciła na swoje miejsce.
— Zimą trupy inaczej wyglądają niż latem — zauważył Karaułow. — Często po prostu jak kukły i do człowieka niepodobne.
Karaułow znowu szedł pierwszy, a Sińcow za nim, widząc przed sobą jego szerokie plecy i słysząc z tyłu ciężkie sapanie Komarowa. W przeddzień ofensywy Komarow rozchorował się. Bolało go w piersi, dusił kaszel; na pewno przeziębił się, kiedy razem nieśli Leonidowa. A teraz przeziębiony szedł bez odpoczynku i snu drugą dobę, nie skarżył się, tylko od czasu do czasu ciężko kasłał. A Leonidow leży teraz w szpitalu, może w Moskwie, a może i dalej. Leży sobie na prześcieradle, pod kołdrą — targnęła nim ostro zazdrość na myśl o Leonidowie, który z oderwaną stopą leżał na prześcieradle, pod kołdrą.
Sam zapragnął być ranny — nie tak ciężko jak Leonidow, ale jak Bajukow, którego Malinin odnalazł, dotrzymując danego Sincowowi słowa. Bajukow przysłał list, dziękował za wiadomość o odznaczeniu i pisał, że powraca do zdrowia. Sińcow także chętnie by poleżał jak Bajukow i powracał do zdrowia, w szpitalu, na prześcieradle. Z wielkim trudem odpędził tę myśl, która na wojnie nawiedza ludzi znacznie częściej, niż się do tego przyznają. A wypędzić ją z głowy pomogła nie . świadomość, że jest niska i tchórzliwa, ale to, że nagle przypomniał sobie o czterech trupach zdjętych przed godziną z szubienicy w tejże wsi Maczecha. Trzy to były trupy mężczyzn, a jeden — kobiety.
Sińcow sam przeciął skręcony w czworo kolorowy,
niemiecki sznur telefoniczny, na którym wisiała
ta dziewczyna. Przeciąwszy nożem sznur wziął na
502 ręce ciało i położył na śniegu. Dziewczyna ubrana
była w czarne palto z grubej wełny, rozpięte na piersi, spod którego widać było wełniany sweterek. Jedną nogę miała w nierówno uciętym od góry starym walonku z przyszytą podeszwą, a drugą tylko w pończosze, z dużą dziurą na kolanie, przez którą przeświecało białe, martwe ciało. Sznur głęboko wpił się w długą, białą szyję. Głowa była odrzucona w bok, a twarz jej miała taki wyraz, jakby mówiła: „Czego ode mnie chcecie? Czegoście się przyczepili?"
Powieszono ich już dawno, a kiedy zdejmowano, byli tacy lodowaci, porcelanowobiali, że zdawało się, iż wystarczy położyć ich nieostrożnie lub uderzyć o coś i — odpadnie kawałek twarzy czy ręki. Sińcow, przypominając sobie ze szczegółami, jak zdejmował z szubienicy dziewczynę, z przerażeniem myślał o Maszy. W pewnej chwili, zapewne dlatego, że powieszona dziewczyna miała jedną nogę w walonku, a drugą tylko w pończosze, przypomniał sobie również, jak kiedyś niósł malutką lekarkę. A pomyślawszy o lekarce, znowu z przerażeniem wrócił myślą do Maszy.
Gdzie teraz jest Masza? Czy jeszcze żyje? Teraz, po wszystkim, co sam przeżył, wydały mu się bezmyślne słowa, które zachłystując się ze strachu o nią mówił do Maszy wtedy, w ostatnich chwilach ich ostatniego spotkania... Ostatniego? Czy nie ostatniego? Tego nie wiedział, jak nie wiedziały miliony ludzi, którzy pożegnali się z milionami bliskich.
— No i co? — wyrwał go z tych myśli głos Malinina. Malinin szedł obok kolumny batalionu, minął jej ogon i teraz przesunął się ku czołu. — Jak ci się tam wojuje?
— Wojuje się nieźle, towarzyszu starszy politruku
— Sińcow nie zatrzymując się, odwrócił ku niemu głowę. — Szkoda tylko, że nie nadążamy — wskazał dymy pogorzelisk przed nimi.
Inne dymy, niedawno jeszcze wznoszące się ku niebu na całym widnokręgu jak czarne ręce rozpaczy, przesłonił już całun zamieci. Ale ten najbliższy wciąż czerniał na przedzie.
— Czy to tak jeszcze długo będzie? — spytał Sińcow, gdy jakiś czas już szli obok siebie.
503
—• To od nas zależy — odparł Malinin. Nie przepadał za szablonowymi prawdami, ale co miał odpowiedzieć. Tak, od nas, bo od kogóż innego? I ostatecznie tak właśnie było, chociaż zdawało się, że nie zależy to ani od Karaułowa, ani od Sin-cowa, ani od maszerujących za nimi żołnierzy, ani nawet od Malinina i Riabczenki, którzy wczoraj i dziś zrobili wszystko, na co ich było stać, i szli naprzód tak szybko, jak tylko było można.
— Dwóch mieszkańców jednak odnalazłem — powiedział Malinin. Z intonacji jego głosu Sińcow wywnioskował, że mówi to nie przypadkiem i nie po raz pierwszy, lecz idzie wzdłuż kolumny i wszystkim powtarza. — Opowiadają, że w nocy była tu u Niemców wielka strzelanina na szosie, gdzie stoją te dwa porzucone czołgi. Widziałeś?
— Widziałem — potwierdził Sińcow.
— Odchodziła ich samochodowa kolumna i zabrakło benzyny. Na tym tle powstała bójka z czołgistami, która skończyła się strzelaniną. W końcu przelali benzynę z czołgów do ciężarówek i pojechali. Ładny fakt?
Spytał to takim tonem, jakby zasięgał rady dawnego politruka: prawda, że ten fakt, to znakomity temat do agitacji?
Sińcow wrócił myślą do owych dwóch porzuconych przy drodze czołgów i wyobraził sobie, jak w nocy, w śnieżycę walczą o benzynę niemieccy czołgiści z piechotą.
— Fakt niezły — powiedział — tylko...
— Co? — spytał szybko Malinin.
— Byłoby dobrze, żebyśmy i my mieli więcej sprzętu technicznego.
— Przy takiej pogodzie cała nadzieja w nogach! —-powiedział Malinin.
— Tak, racja, że w nogach — odpowiedział Sińcow, z trudem posuwając te nogi po śniegu i czując w każdej pudowy ciężar.
Zamilkł. Czuł się tak zmęczony, że nie miał ochoty do rozmów. Malinin zrozumiał jego milczenie po swojemu. Na pewno się martwi! W przeddzień ofensywy przywieziono do batalionu i wręczono pięć legitymacji partyjnych, pomijając Sincowa. Malinin, któremu nie udało się porozmawiać o tym z komisarzem dywizji i który pomyślał, że tak jak wszyscy ludzie on sam także jest śmiertelny, tejże nocy, poprzedzającej ofensywę, z wielkim trudem znalazł dziesięć minut, by napisać
o Sincowie krótki list wprost do wydziału politycznego armii. Z właściwą mu prostotą i szorstkością dowodził, że dywizyjna komisja partyjna niesłusznie zakwestionowała decyzję komitetu partyjnego pułku i nie rozstrzygnęła przed ofensywą sprawy człowieka, który w każdej chwili może polec nie doczekawszy się sprawiedliwości.
Nie chciał przedwcześnie mówić o tym Sincowowi, ale czuł potrzebę podtrzymania go na duchu.
— Nie myśl, że zapomniałem — zaczął — i w ogóle mniej się tym trap. Teraz ja za ciebie myślę. Wypowiedział te nieporadne słowa z całego serca. Sińcow jednak mimo woli się uśmiechnął. Wierzył Malininowi, ale nie mógł przestać o tym myśleć. Tu już Malinin nic nie poradził. Myślał wiele razy —
i wczoraj, i dziś — aczkolwiek właśnie teraz, idąc obok Malinina, miał czym innym zaprzątniętą głowę.
— Oczywiście, póki jesteśmy w marszu... — Malinin zgodnie ze zwyczajem nie dokończył zdania, które już od samego początku było zrozumiałe. — Ale jak tylko staniemy...
— Ech, Aleksy Denisowiczu — Sińcow podniósł głowę, smutnie i gniewnie spojrzał na dymy. — Na wszystko się zgodzę, bylebyśmy nie zatrzymywali się dłużej.
— Bez zatrzymania i maszyna nie pracuje. Po co niepotrzebnie ozór strzępisz? — ponuro odmruknął Malinin. — Myślisz, że bez zatrzymania do Berlina dojdziesz?
— Żeby chociaż do Wiaźmy! — westchnął Sińcow. Malinin niewyraźnie chrząknął — nie potwierdził ani nie zaprzeczył. Wiaźma jest oczywiście nie za górami, ale bez odpoczynku i uzupełnień chyba i do Wiaźmy się nie dojdzie.
-— Hej, dajcie drogę! — rozległ się za nimi głos Komarowa.
Malinin i Sińcow odwrócili się, uskoczyli w bok i koło nich przejechały sanie Bagluka. Biegnący kłusem zmydlony koń ciężko rozrzucał kopytami 505
śnieg, na koźle siedział fizylier, a z tyłu, obok Bagluka generał w kożuszku i w walonkach. Sanie przyjechały. Malinin znowu wszedł na drogę i przekonany, że Sińcow idzie obok niego, powiedział, że to jest nowy dowódca dywizji. Już go widział w sztabie pułku przed ofensywą. Sińcow jednak nie szedł obok Malinina, stał przy drodze, tam gdzie się cofnął, po kolana w śniegu, i patrzał za niknącymi już z oczu saniami, w których obok Bagluka przemknął Sierpilin. Nie, nie mógł się omylić!
— Czego zostajesz w tyle? — zawołał Malinin. Sińcow wyciągnął nogi z zaspy, wydostał się na twardą nawierzchnię i dopędził Malinina. Poszli razem.
— Wiecie, kto to przejechał? — spytał po chwili milczenia.
— Wiem. Nowy dowódca dywizji.
— A jak się nazywa?
Malinin ściągnął brwi starając się sobie przypomnieć. Nazwisko dowódcy dywizji miał na końcu języka. Zapisał je sobie w zeszycie, zeszyt leżał w mapniku, ale nie chciało mu się zdejmować rękawic na mrozie.
— Pamiętam, że kiedy usłyszałem to nazwisko, wydało mi się bardzo znajome. Potem jakoś wyleciało mi z pamięci...
— Sierpilin — powiedział Sińcow.
— A tak! — Malinin bacznie spojrzał na Sincowa. Gdy Sińcow wymienił nazwisko, przypomniał sobie, dlaczego wydało mu się tak znajome, pomimo iż po raz pierwszy je usłyszał.
— Ten sam? — spytał.
— Ten sam.
— Ach, matko święta! To trzeba było lecieć za saniami! — ucieszył się. Rozumiał, że obecność w dywizji, a przy tym na stanowisku jej dowódcy tego samego człowieka, z którym Sińcow wychodził z okrążenia, może znakomicie uprościć bieg jego sprawy partyjnej.
A właśnie, że nie polecę, pomyślał Sińcow w przeciwieństwie do tego, co mu przychodziło do głowy dawniej, kiedy jak o czymś całkiem nierealnym myślał o spotkaniu z Sierpilinem. Niepostrzeżenie przywykł, 506 do trudnej, lecz dumnej myśli, że wszystko w
jego losie winno być sprawiedliwie rozstrzygnięte i bez tego spotkania; nie dlatego rozstrzygnięte, że odnalazł się świadek jego przeszłości, lecz dlatego, że są ludzie, którzy wiedzą, jak on teraz walczy: Malinin, dowódca batalionu, Karaułow i kaszlący z tyłu za nimi Komarow.
Był czas, kiedy błagał los o zmiłowanie. Takim darem losu wydało mu się ongi spotkanie z Lusinem. Co prawda, okazało się to nie darem, lecz ciosem. Ale nawet i potem wciąż jeszcze pragnął, by wszystko wyjaśniło się od razu, a przy tym najczęściej wspominał Sierpilina.
Teraz chciał, by wszystko potoczyło się normalną koleją rzeczy i żeby rozstrzygając jego sprawę, uwierzono nie generałowi Sierpilinowi, który znał politruka Sincowa wtedy, gdy miał w kieszeni bluzy legitymację partyjną, lecz — do końca, do ostatniego punktu — wyłącznie jemu, szeregowcowi, obecnie kapralowi Sincowowi, który razem z wieloma tysiącami takich samych jak on bronił przed Niemcami Moskwy, a teraz pędzi ich z powrotem.
ROZDZIAŁ 19
Przed nocą batalion Riabczenki bez przerwy posuwający się naprzód zajął jeszcze trzy wsie: dwie spalone do cna i trzecią wypaloną w trzech czwartych. Kiedy się zbliżali, była jeszcze cała, potem wywiązała się strzelanina, zapaliły się pierwsze domy, a po godzinie płomienie objęły już połowę wsi.
Widok ten pomimo gwałtownego ognia niemieckiego sprawił, że wdarli się do wsi i nie pozwolili spalić jej całkowicie. Żołnierzy ogarnęła wściekłość na widok tego, co działo się na ich oczach: kiedy jedni Niemcy walili z karabinów maszynowych ze strzelnic wypiłowanych bezpośrednio w ścianach domów, inni biegali i podpalali domy. Chwilami poprzez płomienie widać było postacie przebiegające od chałupy do chałupy. Doprowadziło to ludzi wprost do 507
szału, toteż gdy wpadli do wsi, starczyło im jeszcze siły, by porozciągać głownie i ugasić ogień w domach, które dopiero zaczynały płonąć. Potem jednak ogarnęło ich tak niesłychane zmęczenie, że gdyby nawet nie było rozkazu Riabczenki rozlokowania się na odpoczynek, to i tak nie byliby w stanie zrobić ani kroku dalej. Wystawiwszy ubezpieczenia, Riabczenko kazał dowódcom kompanii gotować herbatę, gdzie się da, nakarmić ludzi, a przede wszystkim co rychlej zapędzić ich do spania. Żołnierze byli jednak vtak zmordowani, iż niektórzy z nich, ledwo dostali się do ocalałych chałup, legli pokotem na podłodze, przedkładając sen nad jedzenie.
Riabczenko obawiał się, że w nocy przybędzie Bagluk i pośle batalion do dalszego natarcia. Błagał Boga, by to się nie stało i by ludzie mieli jak najwięcej czasu na sen.
Na lewo od nich poprzez zamieć różowiła się na widnokręgu łuna nad stacją Woskriesienskoje. O drugiej w nocy od strony stacji przyjechał saniami Bagluk wraz z dowódcą dywizji i zażądał, by Malinin i Riabczenko natychmiast obudzili ludzi. Dwa inne bataliony Bagluka już cztery godziny atakowały stację i nie mogły jej zająć. Niemcy walczyli rozpaczliwie i palili stację wprost na ich oczach, tak samo jak wieś.
Od Riabczenki żądano, by wraz ze swym batalionem zrobił ostatni wysiłek — siedmiokilometrowy skok naprzód — i przeciął drogę, którą Niemcy wycofywali ze stacji tyłowe oddziały. Jeżeli przetnie drogę lub chociaż tylko podejdzie do niej, Niemcy opuszczą stację i rozpoczną odwrót. Takie zadanie postawił Bagluk. A dowódca dywizji spytał, ile czasu potrzebują Riabczenko i Malinin, by obudzić ludzi.
< Riabczenko uczciwie powiedział: pół godziny. Spodziewał się, że mu nawymyślają, wolał jednak to znieść niż skłamać. I tak prędzej niż za pół godziny batalion nie będzie gotów do marszu — a i to będzie dobrze po tym wszystkim, co przeszli wczoraj i dziś.
Bagluk istotnie chciał podnieść głos, ale dowódca 508 dywizji uprzedził go, spojrzał na zegarek i spokojnie
powiedział:
— Dobrze! Niech tylko wasze pół godziny to będzie rzeczywiście pół godziny.
Riabczenko i Malinin zasalutowali i zabrali się do trudnego zadania. W takim stanie ludzi może postawić na nogi tylko coś nadzwyczajnego: obsunięcie się góry, powódź, pożar, no i oczywiście wojna, która w każdym dniu walk łączy w sobie wszystkie te słowa tak groźnie brzmiące w czasach pokojowych.
Po upływie pół godziny batalion Riabczenki, liczący obecnie, pod koniec drugiego dnia ofensywy, niewiele ponad siedemdziesięciu ludzi, ustawił się w dwa nierówne szeregi.
W oddali różowiała łuna pożaru. Riabczenko wydał komendę „baczność" i Sierpilin podszedł do szeregów.
Krótko powtórzył całemu batalionowi to, co Bagluk powiedział dowódcy i komisarzowi, powiedział, że teraz dwie rzeczy od nich zależą: żeby na stacji chociaż cokolwiek zostało prócz dymu i popiołu, a ludzie — kobiety i dzieci — mieli gdzie zamieszkać. Po drugie, zależy od nich, by ich koledzy nie ginęli bez potrzeby pod tą stacją. Atakują już od czterech godzin i nie mogą jej zdobyć. Ale Niemcy sami zaczną uciekać, gdy tylko batalion zajdzie ich od tyłu i przetnie drogę. Dowódca dywizji wie, że całkowicie wykonali rozkaz poranny i zrobili dziś wszystko, co mogli. Mimo to jednak prosi ich, by poszli i odcięli hitlerowcom drogę odwrotu.
— Taką mam do was prośbę, wielką prośbę — zakończył swe krótkie przemówienie i chociaż jego słowa mało różniły się tonem od rozkazu, chociaż mógłby po prostu powiedzieć „rozkazuję", niemniej użył słowa „prośba". Jeżeli nie w każdym z tych zmęczonych serc, to jednak w wielu coś poruszyły te słowa, chociaż słowo pozostaje tylko słowem, a tu trzeba z tego ciepłego, krwawo zapracowanego noclegu iść znowu w śnieżycę i rozpoczynać nową walkę z Niemcami.
— Towarzyszu generale, batalion wykona zadanie i o wykonaniu zamelduje przed świtem! — powiedział Riabczenko, usiłując zuchowatością, dźwięcznym głosem zrekompensować milczenie, które 509
zapadło w batalionie. Podał komendę i kolumna ruszyła. Sierpilin stał i patrzał, jak mijają go żołnierze. Na jego twarzy, zmęczonej tak samo jak ich twarze, był wyraz wdzięczności, widać było, że docenia całą wagę tego, co teraz czynią. On także zrobiłby na ich miejscu to samo. Mimo to umiał ocenić ich ofiarność. Czyż prawo do rozkazywania wyklucza wdzięczność dla ludzi, którym z obowiązku służby nie pozostaje nic innego, jak bezwarunkowo wykonać rozkaz? I czyż on sam, bezwzględnie wykonując inne, trudne dla niego rozkazy, nie spodziewa się czasami wdzięczności, wyrażonej chociażby tylko wzrokiem?
Kiedy kolumna już go prawie mijała, przypomniał sobie, że gdy się ustawiała, zauważył bardzo wysokiego żołnierza na prawym skrzydle. Prawoskrzydłowy musiał być wysoki, i nie to zwróciło uwagę Sierpilina, że jest taki wysoki, lecz coś innego: sylwetka prawoskrzydłowego coś mu przypominała... Teraz, kiedy koło niego przechodził ogon kolumny, znowu przypomniał sobie o tym, ale natychmiast znów zapomniał, gdy Bagluk zwrócił się do niego z pytaniem: czy wystarczy mu jeden pluton dla osłony?
— A kogo ma osłaniać? — Sierpilin spojrzał surowo. — Mnie czy was? Jeżeli was, to bierzecie ten pluton ze sobą, gdyż pójdziecie z dowódcą batalionu, i nie wracajcie, póki mi nie przyślecie meldunku, że droga została odcięta. A jeżeli mnie, to ja zaraz udam się w stronę stacji i pozostanę tam, dokąd jej nie zajmiemy.
— Nie przenosicie tu, towarzyszu generale, stanowiska dowodzenia dywizji? — spytał Bagluk, wskazując na wieś i nie reagując na to, że Sierpilin posyła go z batalionem.
— Nad ranem przeniosę, ale kompanię ochrony, gdy podejdzie, od razu rzucę na stację. A więc zostawcie tu do rana trzech swoich żołnierzy, żeby wieś nie była pusta, a pozostali — naprzód! I żebym tu za pięć minut nie widział nikogo niepotrzebnego! Bagluk pozostawił dowódcy dywizji trzech żołnierzy, własne sanie i fizyliera, sam zaś brnąc w
510 walonkach po śniegu poszedł dopędzać batalion.
Sierpilin popatrzył, jak batalion odchodzi, po czym wstąpił do najbliższej chałupy.
W izbie grzali się pogorzelcy, kobiety i dzieci. Sierpilin przywitał się, zamknął za sobą drzwi i zmęczony, zdjąwszy w progu czapkę, potarł głowę, czując nieprzepartą chęć, by wybrać sobie jakiś kąt w •tej izbie ogrzanej ludzkim ciepłem, zwalić się i zasnąć.
Niemłoda kobieta, nisko pochyliwszy głowę, skrobała nożem stół.
— Co wy robicie? — spytał.
— Zeskrobuję po Niemcach — powiedziała nie podnosząc oczu i zażarcie skrobiąc. — Spali na stole.
— Potem wyprostowała się, spojrzała na Sierpilina i pośpiesznie,,zaczęła opowiadać, że Niemcy wczoraj zabili jej młodszego syna. Chciał w nocy wygonić krowę do lasu, a oni go dopędzili i zastrzelili. Mówiła szybko, a miała taki wyraz oczu, jakby spodziewała się, że gdy tylko opowie do końca, Sierpilin nagle wszystko naprawi.
Kobiety na wyprzódki zaczęły opowiadać, kiedy i kogo hitlerowcy zabili. A Sierpilin oparty o framugę słuchał i zalewała go fala nowej nienawiści do Niemców, chociaż zdawałoby się, że do tej, którą już odczuwał, trudno było coś dodać.
— Towarzyszu generale — otwierając drzwi, zwrócił się do niego pozostawiony przez Bagluka fizylier.
— Złapaliśmy w piwnicy dwóch hitlerowców. Schowali się. Co z nimi zrobić?
— Do widzenia — skłonił się Sierpilin kobietom. — Jutro, kiedy podwieziemy produkty, wydamy po trochu pogorzelcom dla dzieci. — Włożył czapkę i wyszedł za fizylierem. — Gdzie są?
Od razu zobaczył Niemców. Stali między dwoma żołnierzami, którzy ich pojmali. Byli w trzewikach, w płaszczach i naciągniętych na uszy furażerkach; drżeli z przeszywającego zimna.
— Welche Division? — spytał Sierpilin.
Jeden z Niemców odrzekł, że ze sto czternastej.
— Und Się?
Drugi odrzekł, że tak samo.
— Was machen Się hier?
Niemcy milczeli, ale jeden z żołnierzy zrozumiał sens pytania i odrzekł: 511
— Sądzę, towarzyszu generale, że oni są z fajerko-mandy, podpalacze. Zabłądzili w ostatniej chwili i schowali się.
— Zeigen Się Ihre Hande! — surowo rozkazał Sierpilin.
Jeden z Niemców żachnął się nie rozumiejąc, czego od niego chcą, drugi się nie poruszył.
— Pokażcie mi swoje ręce! — jeszcze raz powtórzył po niemiecku Sierpilin robiąc krok naprzód. Niemiec ze strachem wyciągnął ręce przed siebie. Stojący obok żołnierz chciał go nawet odepchnąć: po co podtyka ręce pod nos generałowi? Sierpilin go powstrzymał.
— Und du? — i pochyliwszy się z wysokości swego wzrostu do rąk Niemca, powąchał je.
Ręce obydwu pachniały naftą. Obaj milczeli. Jednym wstrząsały drobne dreszcze, drugi skamieniał w obliczu niechybnej śmierci.
— Rozstrzelajcie ich i niech ich diabli wezmą! — powiedział Sierpilin do żołnierzy, odwrócił się i poszedł do sań.
Na drodze ukazały się postacie ludzi idących pod wiatr i osłaniających się rękami. Jeden, przyspieszając kroku, dobiegał do Sierpilina, od razu też dopędził go drugi. Byli to szef łączności dywizji i dowódca kompanii ochrony.
— Nareszcie przybyliście! — z niezadowoleniem powiedział Sierpilin do szefa łączności. — No, lepiej późno niż nigdy. Przeciągnijcie tu łączność. Jutro, najpóźniej w południe, musi tu być stanowisko dowodzenia. A jak tylko nawiążecie łączność, zakomunikujcie Rtiszczewowi, że będę pod stacją Woskrie-sienskoje i pozostanę tam, póki jej nie zajmiemy. Czy Rtiszczew jest już w drodze?
— Nie, towarzyszu generale — zająknąwszy się powiedział szef łączności. — Sztab jest już w drodze, ale pułkownik Rtiszczew wpadł na minę.
— Ranny? — szybko spytał Sierpilin. — Wywieźli go?
— Zginął na miejscu, towarzyszu generale.
— Tam do licha! — gniewnie uderzył rękami po zmarzniętym kożuszku Sierpilin. Chociaż odpędzał tę myśl, ale od chwili pierwszego spotkania wciąż
512 mu się zdawało, że ten Rtiszczew o smutnych
oczach niedługo pożyje na świecie. Że go zabiją. Czytał to w jego oczach i wykrakał nieszczęście. A więc jednak zabili. Zaledwie o tydzień przeżył swego dowódcę dywizji.
Żal mu było Rtiszczewa i czuł się nieswojo, że miał takie trafne przeczucie. Spytał tylko:
— Kto go zastąpił? Szyszkin?
— Tak.
— Więc powtórzcie mu wszystko, co powiedziałem. A wy, Rybakow — zwrócił się do dowódcy kompanii ochrony — ruszajcie pod Woskriesienskoje. Ludzie bardzo zmarzli?
— Bardzo, towarzyszu generale.
Żołnierze kompanii już stłoczyli się za jego plecami. Był to odwód Sierpilina, który nie brał udziału w walkach ani wczoraj, ani dziś.
— Piętnaście minut na ogrzanie się i ruszajcie pod Woskriesienskoje,
— A którędy? — spytał zdenerwowany dowódca kompanii, gdyż sądził, że już doszli na miejsce, a teraz znowu trzeba iść naprzód.
— Którędy? Tam gdzie łuna, gdzie walki.
— A jaką drogą? — wciąż jeszcze nie mogąc się opanować, spytał dowódca kompanii.
— Żadną. O, tam, widzicie łunę. To wasz dozór. Idźcie w tę stronę i nie zatrzymujcie się. Będę tam na was czekać — powiedział Sierpilin i podchodząc do sań usłyszał, jak gdzieś blisko za domem wystrzelił dwukrotnie karabin. To rozstrzeliwano Niemców z foyerkommando.
Trzeba będzie napisać... Teraz już nie tylko do żony Orłowa, ale i do żony Rtiszczewa... Szybko to się dzieje, pomyślał z goryczą. Już siedząc w saniach, jeszcze raz spojrzał na łunę i przypomniał sobie z niepokojem o Bagluku: Żeby jak najprędzej zaszedł Niemców od tyłu! Póki nie zajdzie, nie weźmiemy Woskriesienskoje...
Stacji Woskriesienskoje rzeczywiście wciąż nie mogli zdobyć. Niemcy ogniem moździerzy i karabinów maszynowych kładli za każdym razem na śniegu podrywającą się do ataku piechotę, a tymczasem palili dom za domem.
Sierpilin wrócił akurat w momencie, kiedy nie udał się kolejny atak i ludzie znowu padali na śnieg przed 513
samą stacją. Gdyby się miało pod ręką chociaż kilka dział, to może i z tą rzadką tyralierą udałoby się wedrzeć na stację, niszcząc ogniem artylerii gniazda karabinów maszynowych. Artylerii jednak nie było, utknęła gdzieś w śnieżycy i na razie nie dawała znaku życia. Komisarz dywizji, który tu przebywał, kiedy Sierpilin jeździł z Baglukiem, oświadczył, że pojedzie osobiście i za wszelką cenę przywlecze chociaż jedną baterię. Nie mógł patrzeć, jak ludzie giną w kolejnych atakach, a stacja jak gdyby nigdy nic wciąż płonie na ich oczach.
Sierpilin nie sprzeciwiał się, byle tylko rzeczywiście przyciągnął działa. Bateria była tu potrzebna jak życie.
Komisarz dosiadł konia i zniknął w śnieżycy, a Sierpilin kazał zaprzestać dalszych ataków. Nie wiadomo, co nastąpi wcześniej: czy podciągną artylerię, czy też Bagluk obejdzie stację. Ale bez tego jej się nie weźmie.
Mróz wciąż tężał, Sierpilin jednak tego nie dostrzegał. Jego tymczasowe stanowisko dowodzenia znajdowało się obecnie wprost na torach, o pół wiorsty od stacji, w murowanej budce dróżnika. Nie wstępował tam i przez cały czas stał na zewnątrz, osłonięty murem od pocisków moździerzowych, które Niemcy kierowali w tę stronę. Zły i zdenerwowany, nie mogąc oderwać oczu od widoku płonącej stacji, cały czas myślał o Bagluku. Nawet przy takiej niepogodzie za godzinę powinien wyjść na szosę, na tyły Niemców, jeżeli tylko nic go nie zatrzyma. A co może go zatrzymać? Po prostu dwa, trzy osłaniające szosę karabiny maszynowe otworzą ogień i zatrzymają. Jeszcze jak zatrzymają! Trzeba będzie godzinę lub dwie zbałamucić, zanim się je obejdzie i zniszczy... Nawet jeżeli Bagluk zdąży na czas, to i tak trzeba czekać jeszcze tę godzinę i bezradnie patrzeć na pożar.
Kompania ochrony jakoś marudziła, a właśnie ją Sierpilin chciał pchać do ataku, gdy na tyłach Niemców zjawi się Bagluk. Dał Rybakowowi kwadrans na odpoczynek. Zegarek wskazywał, że kompania winna być już na miejscu. Zniecierpliwiony, wysłał im żołnierza na spotkanie, by ponaglił 514 Rybakowa. W takim podnieconym i złym nastroju
zastał go za budką dróżnika Maksimow, który przyjechał z dowództwa armii. Wysiadł z samochodu o pięć kilometrów stąd; przyszedł pieszo tak oblepiony śniegiem, że Sierpilin nie od razu go poznał. Za Maksimowem stała jeszcze jakaś postać.
— No, jak ci się walczy, Fiodorze Fiodorowiczu? — wesoło spytał Maksimow, ocierając twarz ze śniegu i zrzucając go z czapki. — Kiedy zajmiesz Woskriesienskoje? Dowódca armii kazał cię podpędzić. Powiada, że termin kalendarzowy już minął.
— Wszystkie kalendarze kłamią — warknął Sierpilin.
Ich nastroje bardzo się różniły. Maksimow, który opuścił przed trzema godzinami stanowisko dowodzenia armii, wiedział, że przed nocą opór Niemców prawie wszędzie został przełamany i sąsiedzi posunęli się naprzód, a nawet wyprzedzili Sierpilina. Chociaż dowódca armii dając mu przed odjazdem instrukcje powiedział, że od Sierpilina dawno nie ma meldunków (,,zajrzyj do niego, obawiam się, że ugrzązł pod Woskriesienskoje"), Maksimow porwany ogólnym podnieceniem wierzył, że zanim dojedzie, stacja będzie zajęta.
I nawet teraz, gdy się wyjaśniło, że się omylił — Woskriesienskoje nie zostało zdobyte i płonie — wciąż mu się zdawało, że dalej wszystko pójdzie gładko. Jeszcze jeden atak, stacja będzie w rękach radzieckich i pozostanie mu tylko zameldować, że 31 dywizja, która tak dobrze zaczęła natarcie, po dawnemu utrzymuje się na poziomie. Sierpilin, przeciwnie, jeszcze nie wiedział, co się dzieje u sąsiadów. A nawet gdyby wiedział, ucieszyłby się, ale nie poprawiłoby to jego sytuacji. Dotychczas nie wykonał rozkazu, atakował to diabelskie Woskriesienskoje, próbował obejść stację i z lewej, i z prawej, nie zdołał, znowu nacierał, położył w atakach czołowych mnóstwo ludzi i zbyt późno, nie od razu rzucił batalion w głębokie obejście, czego wymagała sytuacja. Teraz jednak trzeba było wytrzymać, doczekać się Bagluka lub dział, a najlepiej jednego i drugiego. Chociaż Sierpilin sam przez cały dzień tylko tym się zajmował, że wciąż pchał naprzód Bagluka i innych dowódców pułków, ale gdy komisarz 515
przyjechał, by jego z kolei popchnąć, nie był tym zachwycony. Nie ukrywał swego niezadowolenia, zły na siebie i na Maksimowa za głupie pytanie: „No i jak tam, prędko?"
— Zdobywać miejscowości to nie jajka gotować, towarzyszu szefie wydziału politycznego armii — powiedział. — Trzy minuty na miękko, pięć minut na twardo. Gdybyśmy tylko my strzelali, wtedy można by obliczyć co do minuty... Ale Niemcy, niech ich diabli wezmą, także strzelają!
Jakby na potwierdzenie jego słów niemiecki pocisk huknął przed nimi o sto metrów od budki.
— Dlaczego nie atakujecie? Na co czekacie? — natarczywie dopytywał się Maksimow. Nie że uraziła go odpowiedź Sierpilina, lecz płonął pragnieniem, by to Woskriesienskoje zostało zajęte wraz z jego przybyciem. Gotów był zrobić wszystko — bodaj samemu poderwać ludzi i pójść z nimi do ataku.
— Jeden batalion posłałem w obejście — powiedział Sierpilin. — Ale żołnierze są zmęczeni, jest zawieja, idą, jak im na to siły pozwalają. Czekam, aż wyjdą na drogę, na tyły Niemców.
— A gdzie Piermiakow? — spytał Maksimow o komisarza dywizji. — W innych pułkach?
— Nie, tutaj, wszyscy jesteśmy tutaj — odrzekł Sierpilin. — Żebyśmy tylko to przeklęte Woskriesienskoje wzięli — zaklął. — W tym cały sęk! Jeżeli zajmiemy, to przed innymi pułkami od razu wszystko się rozsypie. Komisarz pojechał po artylerię. Śnieżyca pożarła nam armaty. Jeżeli je przywlecze, w pas mu się pokłonię!
— A więc dobrze ci się z nim współpracuje? — spytał Maksimow.
— Każdy z nas robi, co może — odrzekł Sierpilin i z gniewem wskazując płonącą stację, dodał: — tylko dranie mogą się nie dogadać w takiej sytuacji, a my, chwalić Boga, nie jesteśmy draniami. Jeżeli wyżsi dowódcy źle ze sobą współpracują, to żołnierze giną.
— Szkoła kolejowa płonie! — nagle krzyknął ze smutkiem człowiek, który przyszedł z Maksimowem i zrazu trzymał się na uboczu, a teraz wysunął się naprzód i osłaniając oczy dłonią, patrzył na łunę
516 pożaru.
— Ostrożnie, nie wysuwajcie się poza budkę! Może gruchnąć pocisk! — krzyknął Sierpilin. Z początku przypuszczał, że Maksimow wziął ze sobą któregoś z instruktorów wydziału politycznego, ale teraz poznał w tym nieostrożnym człowieku sekretarza komitetu rejonowego. Rano widzieli się przelotnie w wyzwolonym mieście. Stacja także należała do jego rejonu i Sierpilin przypomniał sobie, że sekretarz pytał go, kiedy spodziewa się zająć Woskriesienskoje. Było to dziś rano. Czyżby naprawdę dziś? — zdumiał się Sierpilin. — Czyżby, zaledwie dziś? Wydaje się, jakby to było Bóg wie kiedy, tyle rzeczy się od tej pory wydarzyło.
— W pierwszej chwili was nie poznałem — powiedział. — Będziecie bogaci.
— Nie wygląda na to... — patrząc na pożar westchnął sekretarz i znowu wysunął się na otwarte miejsce, by lepiej zobaczyć nowy słup płomieni. — Składy podpalili na Towarowej... Drugi i czwarty...
— Wprosił się, żeby go zabrać — powiedział Maksimow — myślałem, że już... — nie dokończył i spytał Sierpilina, cicho, prawie szeptem: — Fiodorze Fiodorowiczu, kiedy zajmiesz stację?
Sierpilin spojrzał na zegarek.
— Czekam na Bagluka. Za pół godziny powinien wyjść na szosę... Powinien! — powtórzył.
— No, Bagluk zrobi wszystko, co w jego mocy — potwierdził Maksimow.
— A kto tam wie, co jest w jego mocy. Zrobi wszystko, co może, ale inny na jego miejscu może potrafiłby więcej i szybciej. Ja także robiłem dziś wszystko, co mogłem — przynajmniej tak mi się zdawało. A może ktoś inny na moim miejscu już by wziął stację.
— To nic, Fiodorze Fiodorowiczu, weźmiesz! — odrzekł Maksimow. Na przykład u Dawydowa nie kleiło się jakoś rano, a przed trzema godzinami doniósł, że zajął Jekatierinowkę.
— Nooo? — zdziwił się Sierpilin. — Zuch!
— I 123, i 92 także się posunęły... — Maksimow wymienił rubież, którą osiągnęły dywizje.
— Taaak — powiedział Sierpilin. — To dobrze... Bardzo dobrze — powtórzył, ani na sekundę nie przestając myśleć o wciąż jeszcze nie zdobytej stacji. 517
— Ostatnie magazyny podpalili! — zawołał sekretarz, po dawnemu nie odrywając ręki od oczu. — Zaraz podpalą elewator. Ogień jest tuż obok.
— Co wy tak kraczecie? — zirytował się Sierpilin.
— Po co mi bebechy wypruwacie? Czyż ja sam nie marzyłem o tym, byście dostali swoją stację nie uszkodzoną? — ukrywana irytacja w całej pełni zabrzmiała wreszcie w jego głosie.
— W oczach przecie płonie! — jęczał sekretarz.
— W oczach płonie! — gorzko powtórzył Sierpilin.
— Ja także mam oczy...
W tej chwili z zawiei wynurzył się dowódca kompanii Rybakow. Za nim widniały postacie rozciągniętych w tyralierę żołnierzy.
— Towarzyszu generale, pozwólcie zameldować...
— Pół godziny temu trzeba było meldować! — ostro przerwał mu Sierpilin. — Muszę rozpoczynać atak, a wy gdzie się podziewacie?
— Ludzie są bardzo zmęczeni, towarzyszu generale.
— Wiem.
Rybakow stał przed nim wiedząc, że jest winien; nie wykonał rozkazu, zamiast piętnastu minut dał ludziom wytchnąć trzy kwadranse, przypuszczając, że wypoczęci nadrobią ten czas w drodze. Zmęczonym żołnierzom jednak odpoczynek nie pomógł i w drodze nic nie nadrobili. Rybakow wiedział, że jest winien, ale wiedział i to, że inaczej nie mógł zrobić; chciał jak najlepiej. Prócz tego zdawał sobie sprawę, że choćby mu teraz nie wiedzieć jak wymyślał dowódca dywizji, i tak za dwadzieścia lub trzydzieści minut, on, Rybakow, poprowadzi swoją kompanię do ataku. Wobec tego Rybakow mniej trapił się swoją winą, niż na pewno trapiłby się w innych okolicznościach.
Sierpilin także to zrozumiał i opanowawszy wybuch wywołany raczej zdenerwowaniem niż gniewem, spokojnie kazał co prędzej podciągać ludzi i tam właśnie skoncentrować do ataku — pokazał ręką sterczący z głębokiego śniegu dach szopy, obok której znajdowało się stanowisko dowodzenia batalionu.
Rybakow popatrzył na dowódcę dywizji, a w jego
spojrzeniu obok odwagi była obojętność człowieka,
518 na którym nawet rozkaz nie może wymusić nic
ponad to, co sam gotów jest z siebie dać z własnej woli i zgodnie z własnym sumieniem. Powiedział: „Rozkaz", i poszedł do swoich ludzi coraz liczniej wynurzających się ze śnieżycy.
— Posłuchaj, Fiodorze Fiodorowiczu, a może staniemy na jej czele? — Maksimow wskazał na mijającą ich w śnieżycy kompanię. — Pójdziemy z nią?
— Poczekaj, Maksimow, nie spiesz się... Spieszyłem się przez cały dzień, a teraz właśnie... nie! Chociaż stoicie mi tu nad głową — wskazał na sekretarza komitetu rejonowego. — Mamy teraz w rękach nie drwa, lecz ludzi. Nie chcę rzucać ich niepotrzebnie w ogień. Poczekamy. Ciężko wytrzymać, ale wytrzymamy. Czuję, że Bagluk powinien zaraz wyjść... On także rozumie, co dla nas znaczy czas. Rad jestem, żeś przyjechał, ale bądź tak dobry, nie popędzaj mnie.
— No to może na razie chociaż do batalionu pójdziemy, na przedni skraj? — upierał się Maksimow.
— A tu niby co, tyły armijne? Stąd do Niemców jakieś pięćset metrów. Chcesz podejść jeszcze o dwieście?
— Chciałbym.
— To idź, a ja tu zostanę. Mam tu dwa bataliony, dwie ręce, obydwiema muszę kierować. Maksimow myślał, że Sierpilin albo pójdzie z nim, albo go samego nie puści. Sierpilin jednak nie znosił, kiedy go powstrzymywano, i nie lubił zatrzymywać innych. Chce iść do batalionu, to niech idzie. Jeśli jego dusza pragnie walki, niech ją ma! Człowiek z niego dobry, odważny. To dobrze, że pójdzie do batalionu pogadać z ludźmi przed atakiem. Gdyby Sierpilin mógł rozerwać się na kilka części, to jednocześnie i tu by pozostał, i poszedł do obydwu batalionów.
— Idź! — powtórzył. — Tylko uważaj tam — dodał nie dlatego, by to zdanie mogło mieć jakiś sens, lecz po prostu dlatego, że przypomniał sobie Rtiszczewa, który zginął, aczkolwiek zginął akurat o dziesięć kilometrów stąd, na tyłach, na terenie, przez który szczęśliwie przejechał i przeszedł Maksimow.
— A ty zostaniesz tu? — spytał Maksimow sekretarza komitetu rejonowego.
— Pójdę z tobą — odrzekł i poprawił na ramieniu 519
karabin. Okazuje się, że miał karabin. Sierpilin dopiero teraz to zauważył.
— A jak trzeba iść? Na tę szopę? — spytał Maksimow.
— Zaraz was ktoś odprowadzi — Sierpilin krzyknął, żeby przysłali mu łącznika.
Maksimow odszedł, a dokładnie w minutę później przed Sierpilinem już stał zasapany, spocony komisarz dywizji. Jednocześnie ścierał z twarzy pot i śnieg i pytał o coś tak zachrypniętym głosem, że Sierpilin w pierwszej chwili nie dosłyszał.
— Jak u was sprawy stoją? — spytał komisarz.
— Na razie po dawnemu, tyle że Rybakow przybył. A u ciebie?
Z uszczęśliwionej miny komisarza widać było od razu, jak sprawy stoją. Przyciągnął trzy działa i — sądząc z jego wyglądu — dosłownie przyciągnął. Na pewno razem z innymi wlókł je po śniegu.
— Niestety, nie cztery, lecz trzy — powiedział. — Już je tam — wskazał ręką w lewo — ustawiają na stanowiskach. Artylerzyści obiecują otworzyć ogień za dziesięć minut. Szkoda, że nie cztery, ale jedno zwaliło się do jaru i w żaden sposób nie mogliśmy... Zmęczyliśmy się!
— Pal je sześć! Potem wyciągniemy. Dziękuję ci i za trzy — Sierpilin z wdzięcznością ucałował tego już niemłodego, zmęczonego, spoconego komisarza. Nagle z daleka, spoza stacji, spoza łuny — stamtąd, dokąd powinni byli dojść Bagluk i Riabczenko — doleciało to, na co czekał: odgłosy dalekiej walki, słabe, ale jednak dosłyszalne.
— Bagluk! — tyle tylko powiedział i westchnął, jakby mu spadła z ramion olbrzymia, nieznośnie ciężka góra.
Malinin leżał w szopie na glinianej podłodze, na wiązce zmarzniętej, zaczynającej tajać słomy. Tuż obok leżało i siedziało jeszcze kilku rannych. W piecu, dymiąc i sycząc, paliło się polano. Nikt nie miał siekiery i trzeba je było wprost wepchnąć jednym końcem w piec, posuwając od czasu do czasu w głąb. 520 Malinin leżał i wsłuchiwał się w to, co działo się
wewnątrz niego — w ostre bóle w przestrzelonym brzuchu — oraz w to, co się działo za ścianą szopy — w odgłosy walki. To wybuchały całkiem blisko, to cichły przesuwając się stopniowo w prawo ku tyłom Niemców. Należało wnioskować, że stację już zajęto i Niemcy wycofują się walcząc. To że Niemcy cofali się, stanowiło zasługę ich batalionu — batalionu Riabczenki i Malinina — gdyż dotarli jednak do szosy i uderzyli na niemieckie oddziały opuszczające stację. Od tego się zaczęło, a potem opanowali szosę i już więcej Niemców nie przepuszczali. W tym jednak Malinin już nie brał udziału. Został ranny na samym początku walki, kiedy zaatakowali niemiecką kolumnę. Niemcy bronili się i pocisk trafił Malinina w brzuch. W głębi duszy właśnie takiej rany zawsze się bał. Zdawało mu się, że postrzał w brzuch to śmierć. Tak też pomyślał w pierwszej chwili i kiedy Karaułow podskoczył do niego z krzykiem: „Pozwólcie, że was opatrzę, towarzyszu starszy politruku!" — odrzekł ochrypłym głosem: „Nie trzeba. Jestem zabity".
Dopiero potem, kiedy go opatrzyła ta sama stara sanitariuszka Kulikowa, co kiedyś obiecywała wyciągnąć go z pola walki, i powlokła po śniegu, powiedział jej: „Poczekaj, wstanę". Rzeczywiście wstał i pomyślał: Skoro wstałem, więc żyję. Co prawda, przeszedł zaledwie trzy kroki, a potem znowu podchwyciła go sanitariuszka i przypadkowo znajdujący się w pobliżu żołnierz. Niemniej od chwili, kiedy cudem zrobił te trzy kroki, uparcie nie wierzył, że umrze.
Znosił ból w milczeniu. Pomagało mu znosić cierpienie to, że nie wierzył- w swoją śmierć, i to, że był komisarzem batalionu, a dokoła leżeli jego ranni żołnierze. Poza tym, gdy został ranny, nie zobojętniał od razu na wszystko, jak się to zdarza słabszym naturom. Żył w dalszym ciągu tym, co się działo za ścianą, słuchał odgłosów walki i według swego rozumienia przerywanym od bólu głosem wyjaśniał sytuację innym rannym. Rachuby Sierpilina okazały się słuszne. Gdy tylko batalion Riabczenki wyszedł na drogę na tyłach niemieckich, Niemcy zaczęli pośpiesznie wycofywać się ze stacji. Batalion jednak zrobił więcej, niż mu 521
kazano. Opanował drogę i odpierał ataki cofających się Niemców aż do chwili, kiedy musieli oni porzucić samochody i skręcić w pole. Wówczas, pozostawiwszy Riabczenkę z połową ludzi na szosie, Bagluk sam ruszył polem w prawo i zajął w śnieżnym polu jakieś bezimienne osiedle, składające się z trzech domków. Stamtąd prowadził ogień z kilku karabinów maszynowych i zmusił Niemców, by obchodząc go, jeszcze głębiej zabrnęli w śniegi. Na coś więcej nie miał dostatecznych sił. Felczer i Kulikowa opatrzyli rannych. Umieszczono ich w szopie, gdyż, Riabczenko bał się po nocy wyprawiać rannych na tyły. Kto mógł iść, mógłby łatwo zabłądzić w śnieżycy, a tych, których jak Malinina trzeba było wieźć — nie było na czym. Jakichkolwiek środków lokomocji można było spodziewać się dopiero nad ranem, a do świtu niewiele już pozostawało. Zresztą, kto tam wie, dokąd zaleźli cofający się Niemcy? Ranni mogli wpaść w nocy w polu wprost na nich. Aż zimno się robiło na taką myśl.
Walki przy szosie już od pół godziny ucichły. Tylko na prawo — tam gdzie Bagluk zajął osiedle — od czasu do czasu rozlegały się strzały. Przed nimi także słychać było rzadkie wystrzały — strzelano zapewne do pojedynczych żołnierzy niemieckich lub może po prostu w zamieć.
Chociaż w szopie rozpalono w piecu, było jednak zimno. Przez wyrwane z zawiasów drzwi wichura odchylając wiszącą u wejścia pałatkę nawiała na podłogę górkę śniegu.
Sanitariuszka Kulikowa, wsunąwszy wiadro do pieca, topiła w nim śnieg, a potem w menażce roznosiła wodę rannym. Woda była ciepła, brudna, z pływającymi źdźbłami słomy.
Malininowi chciało się pić, ale nie pozwolono mu na to.
— Posłuchaj no, Kulikowa — przywołał ją. — Znajdź chwilkę czasu i pójdź, zobacz, czy nie ma gdzieś w pobliżu kaprala Sincowa. Jeżeli jest i^ może opuścić stanowisko, to niech do mnie wstąpi, póki cicho.
— Dobra — mruknęła. — Ale lepiej byś spał. Mało 522 się jeszcze nagadałeś? W szpitalu się nagadasz,
kiedy będziesz ozdrowieńcem... A na razie lepiej milczeć.
— Boisz się, że ze mnie dusza ze słowami uleci? W szparę drzwi wciąż sypał śnieg; sanitariuszka wyszła, a Malinin przymknął oczy i pomyślał, że jeżeli nadal będą takie straty jak dziś, to trzeba jak najrychlej postarać się o nowych ludzi, bo w ten sposób wiele się nie zwojuje.
Jak to jest, pomyślał. Tyle ludzi nie dożyje, nie zobaczy... Cóż to za życie przeklęte, jeżeli ludzie co dzień w takich ilościach giną. „Przeklęte życie" to była wojna. I miał rację: wojna była przeklętym życiem, chociaż na to przeklęte życie sam się dobrowolnie skazał, uważając, że inaczej nie można. Zamyślił się i nie otwierając oczu usłyszał, jak ktoś cicho woła: „Aleksy Denisowiczu" — woła cicho, jakby sprawdzając, czy nie śpi. Otworzył oczy, sądząc, że to Sińcow. Ale przed nim stał nie Sińcow, lecz niepodobny do siebie dowódca batalionu Riabczenko. Jego młoda twarz obrośnięta gęstą, rudą szczeciną była śmiertelnie znużona i wydawała się stara. Stał przed Malininem w swoim kawaleryjskim płaszczu, podartym i -osmalonym od czasu, kiedy z żołnierzami rozrzucał płonące głownie. Lewą rękę, w którą był ranny jeszcze przed natarciem, miał owiniętą czarnym bandażem. Prawą ciężko opierał na ułamanym trzonku łopaty. Palce prawej nogi odmroził, więc stąpał tylko na pięcie. Tak stał przed Malininem jego dowódca batalionu, starszy lejtnant Riabczenko, mający dwadzieścia dwa lata, a który wiele już przeżył, cofał się aż pod Moskwę, a teraz już drugą dobę brał udział w natarciu; trzy razy ranny — w dwóch wypadkach nie opuścił szeregów — cierpiący wskutek licznych odmrożeń dowódca batalionu Riabczenko, który mógłby być jego synem.
— Po coś przyszedł? — spytał nie wiedząc, że z osłabienia i bólu mówi zbyt cicho i że dlatego Riabczenko tak nisko musi się schylać. — Po coś przyszedł? — powtórzył.
— Odwiedzić rannych.
— Jak tam walki?
— Normalnie. — Riabczenko spojrzał na Malinina, obrzucił wzrokiem innych rannych i poprzez zmęczenie
523 uśmiechnął się młodzieńczym uśmiechem — Żeby tylko wytrzymać do rana! Strasznie się chce zobaczyć, cośmy tam na wyrabiali. Chłopcy chodzili oglądać i powiadają, że niemieckie samochody stoją na całym polu. Ugrzęzły w śniegu.
— Zacznie świtać, to policzysz — powiedział Malinin.
Ponieważ powiedział: „policzysz", a nie „policzymy", jakby to zrobił dawniej, Riabczenko ze smutkiem przypomniał sobie, że o świcie nadejdą sanie, które kazał odnaleźć za wszelką cenę, i Malinin opuści jego batalion — może na zawsze — bo jeżeli nawet wyżyje, to wątpliwe, by w jego wieku po tak ciężkiej ranie wysłano go z powrotem na front, a zwłaszcza do batalionu na przednim skraju. Gdzieżby tam mogli posłać! pomyślał, a głośno spytał: — No i jak się czujesz? — gdyż nie znalazł innych słów do wyrażenia swej troski.
— Ujdzie — powiedział Malinin. — My tu nie zginiemy. Leżymy koło pieca i grzejemy się. A ty wracaj do swoich obowiązków, nie zaprzątaj sobie głowy. — Przypomniawszy sobie, o co prosił sanitariuszkę, powtórzył Riabczence, by w miarę możności przysłał mu Sincowa. Chce z nim porozmawiać. Riabczenko skinął głową, wiedział, o co chodzi.
— Idź! Młody jesteś, a jak apostoł z kosturem chodzisz! — uśmiechnął się. Ale w paroksyzmie bólu uśmiech tak mu zniekształcił twarz, że Riabczence o mało łzy nie trysnęły z oczu.
— Idź, idź! — surowo patrząc w jego zwilgotniałe oczy powtórzył Malinin, z całą siłą uczucia dodając w myśli: Idź i żyj, pozostań przy życiu, bardzo cię o to proszę. Jesteś młody, masz zaledwie połowę moich lat. Musisz wyżyć. Jeżeli ktoś musi żyć, to właśnie ty! Żyj, proszę cię... Słyszysz, dowódco batalionu Riabczenko?
Riabczenko odwrócił się i wspierając się o trzonek łopaty pospiesznie wyszedł, gdyż ze wszystkich rzeczy, na które trudno mu było patrzeć na wojnie, widok rannych był najcięższy.
Riabczenko wyszedł, a Malinin wciąż patrząc w wyłamane drzwi, za którymi szalała śnieżyca, słyszał monotonne, żałosne stękanie rannego w brzuch 524 młodego żołnierza, który wciąż prosił o wodę, chociaż tak samo jak Malininowi nie wolno mu było pić.
Polecił wezwać Sincowa, gdyż wiedział, że prędko go stąd wywiozą i nie nadarzy się sposobność, by opowiedzieć mu o liście do wydziału politycznego. Teraz, czekając na jego przyjście, już nie o tym myślał, lecz o sobie bez swojego batalionu oraz o swym batalionie — bez siebie.
Czuł się jak człowiek, który w pełnym biegu wypadł z pociągu. Jeszcze przed sekundą poruszał się razem z innymi, a oto leży na ziemi i patrzy na coś olbrzymiego, pędzącego obok, gdzie przed chwilą był i gdzie go już nie będzie. Wojna co godzina rozłącza ludzi: to na zawsze, to na jakiś czas, to przez śmierć, to przez kalectwo, to z powodu rany. I pomimo że się na to dosyć patrzyło, jednak co to jest rozłąka, odczuwa człowiek ostatecznie dopiero wtedy, kiedy zwali się ona na niego bezpośrednio. Malinin odzwyczaił się, by coś w batalionie działo się bez niego — i oto już dzieje się bez niego. Nie jest potrzebny ludziom, trzeba go co rychlej załadować na sanie i odwieźć na tyły. A batalion pójdzie dalej. Już będzie poza jego zasięgiem; nie pójdzie obok ludzi — będą poza zasięgiem jego wzroku i głosu. Co może dla nich zrobić? I chociaż myśląc to, oczywiście myślał o sobie — bo i jakże mogłoby być inaczej — lecz na ogół czy też w zasadzie, jak wyrażał się swym nieco kancelaryjnym językiem, myślał o innych. Podczas gdy wielu, wcale nie złych, raczej dobrych ludzi, w jego sytuacji zaczyna nagle troszczyć się wyłącznie o siebie, jakby rekompensując wszystkie dni i noce wojny, gdy o sobie zapomina, Malinin nawet teraz myślał o innych i ten brak egoizmu był na pewno najważniejszą cechą charakteru tego niemłodego już, ciężko rannego człowieka.
Sińcow już od dwóch godzin wiedział, że Malinin jest ranny w brzuch, ale nie mógł do niego pójść, gdyż z początku był zajęty walką, a potem, gdy zaczęła cichnąć, nie mógł opuścić stanowiska bez rozkazu.
Dopiero teraz, kiedy Riabczenko sam kazał mu iść, przyszedł i zobaczył, jak źle z Malininem. Odbiło się to mimo woli na jego twarzy i Malinin od razu 525
zrozumiał. tą swoją rozpaczą Sińcow skazuje go na śmierć. Zrozumiał, ale nie zgodził się z tym.
— Czego tak patrzysz? Nie jesteś popem i nie z sakramentami cię wezwałem. Wezwałem cię, bo mam do ciebie pewną sprawę.
Sińcow położył na podłodze pistolet maszynowy i usiadł obok Malinina.
Chociaż Malinin czuł się bardzo słabo, to jednak kiedy się rozgniewał, ochrypły szept zabrzmiał głośniej. Sińcow słyszał każde słowo.
— Szkoda, że nie mogę cię tu pozostawić na moim miejscu — spojrzał w oczy Sincowowi.
Sińcow nic nie odrzekł. Bo i co miał odpowiedzieć? Przecież nie dziękować...
— Kiedy cię przyjmą z powrotem do partii, nie odchodź do redakcji — powiedział Malinin wciąż patrząc mu w oczy.
Ależ ja nie chcę do żadnej redakcji! Czyżbym po to się starał? Dlaczego tak o mnie myślicie? — chciał krzyknąć, lecz znowu spotkał się ze wzrokiem Malinina i zrozumiał, że on wcale tego nie myśli, lecz po prostu nie chce, by Sińcow opuszczał batalion ani teraz, ani potem. To że Sińcow zostanie w batalionie, uspokajało Malinina.
— Posłuchaj... po to cię zawołałem... — po chwili milczenia, przeczekawszy paroksyzm bólu, podjął Malinin. Zaczął nie od razu, lecz pod koniec rozmowy, gdyż uważał za rzecz najważniejszą, by Sińcow wiedział o liście, aczkolwiek najważniejsze było właśnie to, co mu przedtem powiedział. — Musisz o tym wiedzieć... przedwczoraj napisałem...
W tej chwili tuż koło szopy zaczęły trzaskać serie niemieckich pistoletów maszynowych i zaterkotał radziecki karabin maszynowy. Sińcow, nie mając czasu ani pożegnać się z Malininem, ani nawet o - tym pomyśleć, porwał z podłogi pistolet maszynowy i trzema susami dopadł wyjścia, za którym coraz częściej sypały się strzały. Malinin z natężeniem wsłuchiwał się w odgłosy wystrzałów za ścianą, początkowo częste i głośne, potem rzadsze, potem jeszcze rzadsze i wciąż oddalające się. Myślał z ulgą, że atak odparto i walka się kończy, a nie wiedział, że ataku wcale jeszcze nie 526 odparto i walka się nie kończy, lecz on po prostu
traci przytomność i przestaje słyszeć... Kiedy się ocknął, otaczała go biel: z białego nieba sypały drobne, rzadkie płatki śniegu, a z lewa i z prawa ciągnęły się aż do widnokręgu wysokie, białe zwały śniegu. Leżał na wznak w saniach. Sanie czasem łagodnie się przechylając wolno sunęły po śniegu. Obok niego, przywierając całym ciałem, leżał jeszcze ktoś, za jego głową woźnica cienkim głosem pokrzykiwał na konia, a w nogach Malinina, w poprzek sani, siedział Karaułow z wyciągniętą nogą przymocowaną bandażem do deski, zapewne przestrzeloną powyżej kolana. Siedział i palił, odwracając się od wiatru.
Z tyłu jechało jeszcze dwoje sań z ludźmi. Kto powoził dalszymi, trudno było dojrzeć. Bliższymi, siedząc na koźle, kierował nie znany mu żołnierz z okiem przesłoniętym zakrwawionym bandażem. Malinin ocknąwszy się ujrzał to wszystko, ale przez parę minut nie wydawał głosu, wsłuchując się w tępy ból w swoim ciele, który w porównaniu z wczorajszym prawie nie wydawał się bólem. Chyba żyję, pomyślał i zanim odezwał się do Karaułowa, ostrożnie pomacał ręką, kto leży obok. Odwrócony plecami do Malinina leżał trup. Gdy tylko zaczął macać, natknął się na jego martwą rękę ze sterczącymi jak sęki zimnymi palcami.
— Kto tu oddał duszę Bogu? — spytał. Karaułow na dźwięk jego głosu odwrócił się uradowany.
— A wciąż czekałem, kiedy się ockniecie! —i skrzywiwszy się, obydwiema rękami posunął nieco swoją nogę.
— Kto to? — spytał znowu Malinin, nie poruszając się i tylko oczyma wskazując nieboszczyka.
— Griszajew — powiedział Karaułow i jakby u-sprawiedliwiając się, dodał: — Kiedy go wkładano na sanie, jeszcze żył.
Griszajew był tym rannym w brzuch młodziutkim żołnierzem, który w szopie wciąż jęczał i skarżył się, że nie dają mu pić. Leżał teraz zimny, martwy, oparty plecami o ramię Malinina. Malinin przypomniał sobie, jak w listopadzie, jeszcze kiedy się cofali, położył się spać na podłodze w nie opalonej, lodowatej szopie. Kiedy się położył, z początku 527
marzł i przez sen nie mógł się zorientować, czy śpi, czy nie śpi. A potem poczuł ciepło i zasnął. Po obudzeniu się zobaczył, że dwaj żołnierze — jednym z nich był właśnie ten Griszajew — położyli się przy nim z obydwu stron i przykryli go połami kożuszków, aby mógł wyspać się przed walką.
— Kiedy cię zraniono, Karaułow?
— A już rankiem — nasępił brwi Karaułow. — Poszedłem obejrzeć samochody porzucone w nocy przez hitlerowców. Zaczaił się jeden drań i z kabiny granat rzucił.
— A dużo wzięliście wozów?
— Dużo, stały po całym polu. Nie wiem, ile. Przy mnie dopiero zaczęto obliczać...
— Dlaczego was zostawiono w drugim rzucie?
— Wcale nie w drugim. Właśnie kiedy nas ładowano na sanie, Bagluk przyszedł, by dać rozkaz natarcia.
— Więc Bagluk żyje?
— Żyje.
— A Riabczenko?
— Także żyje, tylko ma pełno odmrożeń.
— A ilu rannych wywieziono? Tylko na tych trzech saniach? — zmartwił się Malinin przypominając sobie, ilu rannych leżało w szopie. A przecież potem jeszcze trwała walka.
— Ależ nie. Przed nami jedzie jeszcze dwoje sań. Ogółem wieziemy dwudziestu ludzi. Lżej ranni sami powędrowali rozgrzać się w tej wsi, do której przyjeżdżał dowódca dywizji.
Na myśl o innych rannych Malininowi znowu przypomniał się własny ból. Zamknął oczy. Parę minut jechali milcząc.
— Może chcecie zapalić? — zaproponował Karaułow. — Skręcę dla was.
— Nie chcę — odmówił Malinin czując w ustach ciężki, metaliczny posmak mdłości. — Ile czasu jedziemy?
— Ze cztery godziny. Na samym początku spotkaliśmy po drodze dowódcę armii. Podszedł, wypytywał, cośmy za jedni, z jakich oddziałów. Ale byliście wtedy nieprzytomni. Wesoły! Powiada, że sprawy dobrze stoją. Wracajcie do zdrowia, powiada,
528 spotkamy się pod Smoleńskiem.
**<*
Dobrze by było, pomyślał Malinin, głośno zaś spytał, czym jechał dowódca armii po takim śniegu.
— Półtoratonówką w kabinie. Akurat ciężarówka ugrzęzła w śniegu, a myśmy obok przejeżdżali. Podszedł do nas, kiedy ją wyciągano ze śniegu. Karaułow zamilkł. Malinin, chociaż go pocieszyło opowiadanie Karaułowa o spotkaniu z dowódcą armii, ze smutkiem pomyślał, jak strasznie jeszcze daleko do Smoleńska. Łatwo to było dowódcy powiedzieć, ale trudno zrobić. A za Smoleńskiem jeszcze setki wiorst ciągnie się radziecka ziemia, oddana wrogowi, a na niej miliony ludzi. Odebrać ją to ciężkie zadanie!
Być może, na jego uczucia wywierał pewien wpływ jego własny ciężki stan i brak pewności, czy wróci na front. Niemniej górował nad tymi uczuciami surowy, trzeźwy pogląd, który ukształtował się w nim w ciągu długiego i trudnego życia: wszystko, do czego człowiek się zabierze, wymaga pracy, w życiu nie ma nic prostego, a cóż dopiero mówić o wojnie!
— Czy to prawda, że wkrótce Smoleńsk odbierzemy? — rozległ się głos za plecami Malinina.
Już przedtem zdawało mu się, że powozi ni to kobieta, ni to chłopiec. Nie omylił się. Głos pytającego był jeszcze całkiem dziecinny.
— A kto ty jesteś? — spytał. — Ile masz lat?
— Piętnasty.
— On z tego osiedla — wyjaśnił Karaułow. — Sam się zaofiarował z własnym koniem.
— Miał rację — lekko uśmiechnął się Malinin. — Jesteśmy żołnierzami, a na wojnie: gotowiśmy jeszcze nie zwrócić konia, zaprzepaścić go.
— Ja wcale nie dlatego! — obraził się woźnica. — Chcę zostać w waszym oddziale.
— W takim razie przepraszam.
— Daj zapalić, lejtnancie! — dziecinny głos zabrzmiał odważnie, ale nie całkiem pewnie. « Twarz Karaułowa przybrała surowy wyraz, niemniej wziął z ust niedopałek, urwał i włożył ponad głową Malinina w dziecinną, czerwoną od mrozu rękę.
— A to miejsce jest mi znane — powiedział Malinin, spoglądając z ukosa. • 529
Obok drogi stały dwa niemieckie czołgi. Obraz ten wbił mu się w pamięć, nie mógł się omylić. Jeden miał działo wycelowane w wieżę drugiego. Były to te same czołgi, o których wczoraj, kiedy koło nich przechodzili, opowiadali ludzie, że Niemcy przepompowali z nich benzynę. A więc przejechali teraz z powrotem już dwadzieścia kilometrów? Jednak batalion daleko poszedł naprzód od wczoraj. Pomyślał o tym i spytał Karaułowa, kogo Riabczenko wyznaczył na jego miejsce na dowódcę plutonu, i usłyszał odpowiedź, której się spodziewał: Sincowa. Przypomniał sobie przy tym z irytacją, że nie zdążył powiedzieć Sincowowi o liście do wydziału politycznego.
Myślał o tym liście i nie wiedział, że niesłusznie oskarżył dywizyjną komisję partyjną o zwłokę. Nic tu nie zawiniła. Teczki Sincowa zażądał od dywizyjnej komisji partyjnej instruktor z wydziału politycznego armii, który przeczytawszy jego nazwisko nagle przypomniał sobie o pewnym dokumencie. Dokument był po prostu kartką papieru zapisaną dużym, żołnierskim pismem. Szeregowiec Zołotariow, który wyszedł z okrążenia na odcinku armii, napisał do wydziału politycznego, w jakich okolicznościach zginął politruk Sińcow, i prosił, aby zawiadomiono jego rodzinę. Instruktor nie miał czasu zająć się tym listem, ale na szczęście go nie podarł. Leżał teraz obok podania starszego sierżanta Sincowa o przywrócenie mu praw członka partii w teczce z napisem „zameldować, ale na razie nie było komumeldować. Zaczęła się ofensywa i szef wydziału politycznego armii, komisarz pułkowy Maksimow, już trzecią dobę przebywał na przednim skraju.
Gdyby Malinin o tym wiedział, ulżyłoby mu to, a może i nie. Może by się tylko złościł, że instruktor nie zdążył lub nie potrafił zameldować przed ofensywą, komu należało. A teraz gdzieś wśród śniegów idzie człowiek od walki do walki, idzie narażony w każdej chwili na śmierć i nic nie wie, że nie ciąży już na nim żadne podejrzenie, że nie zarzucają mu już czynów, którymi nigdy się nie zhańbił. — A więc Sińcow cię zastąpił? Dobra! — 530 powiedział po chwili milczenia do Karaułowa. Powiedział
tak, jakby jeszcze był w batalionie i decyzja wymagała jego aprobaty.
— A dowódca batalionu w dalszym ciągu nie dał się ewakuować?
— Za nic! — z aprobatą odrzekł Karaułow.
— Czyje to? — słysząc nagle huk w niebie i czując, jak za nim drgnął mały woźnica, spytał Malinin.
Nasze — uspokoił Karaułow.
Nad rannymi, wolno przecinając bławe, zimowe niebo, przeszły ze wschodu na zachód jedna za drugą cztery dziewiątki radzieckich bombowców. Sanie zatrzymały się, zatrzymały się również inne, jadące za nimi, tak gwałtownie, że mało nie najechały na siebie.
I chłopak powożący saniami, i Karaułow, i Malinin z jednakową ulgą patrzyli w niebo na samoloty.
— Czy jeszcze widać? — spytał Malinin, który nie słyszał już buczenia, a nie mógł unieść się na łokciach, by odprowadzić samoloty wzrokiem.
— Jeszcze widać... a teraz prawie znikły. Odleciały
— odrzekł Karaułow odwracając się plecami do Malinina i odprowadzając wzrokiem do samego widnokręgu małe czarne punkty.
O dziesięć kilometrów od szosy, gdzie Malinin w nocy stracił przytomność, i o trzydzieści od miejsca, w którym teraz przejeżdżały na tyły sanie załadowane ciężko rannymi, brnął na zachód po głębokim śniegu batalion Riabczenki, ciesząc się, że wreszcie ucichła zawieja. Po zdobyciu Woskriesien-skoje wyrwały się naprzód inne, mniej przetrzebione we wczorajszej walce pułki Sierpilina, i batalion od rana maszerował bez wystrzału, czasami tylko natrafiając na porzucone w śniegu samochody niemieckie i trupy zabitych lub zamarzniętych żołnierzy.
To że na razie szli bez wystrzału, nie mogło trwać oczywiście długo. Wszyscy to dobrze rozumieli, gdyż z prawa i z lewa porywy wiatru donosiły huk dział, a wprost przed nimi na widnokręgu w ciągu ostatniej pół godziny znowu jak wczoraj zamajaczyły dymy pożarów. Sińcow, Komarow i dwóch fizylierów — wszystko, 531
532
co pozostało z plutonu — szli gęsiego za jadącym konno Riabczenką. Dawno już należało go odesłać do batalionu sanitarnego, ale uparł się i jechał wysunąwszy ze strzemienia odmrożoną stopę. Z tyłu za siodłem uwiązał zrobiony wczoraj kostur, na wypadek gdyby musiał iść pieszo.
— Jak myślisz, kapralu, czy prędko otrzymamy uzupełnienie? — Komarow zwrócił,się do Sincowa i poszedł obok niego.
— A skąd ja mogę wiedzieć? — Sińcow wzruszył ramionami, ale w duchu pomyślał, że póki się nie zatrzymają i nie natkną gdzieś na Niemców, nie otrzymają uzupełnień. Samochodami po takim śniegu nie dowiozą, a na własnych nogach przy tak szybkim marszu, jak obecnie, nikt ich nie dogoni. Komarow martwił się, że w ich plutonie są tak duże straty, i szukał moralnego oparcia u swego dowódcy drużyny — obecnie już dowódcy plutonu — a Sińcow myślał, że gdyby Komarow nie uratował go wtedy w nocy koło szopy, w ostatniej chwili kładąc trupem Niemca, który na niego wypadł znienacka, to i na niego przyszedłby już koniec. Już nie myślałby nawet o tym, czy będzie dziś walka i czy w niej ocaleje.
Nie chciało mu się jednak teraz o tym mówić. Wyraził to tylko wzrokiem patrząc na Komarowa z wdzięcznością.
— Jak ci się zdaje, czy dopędzimy dziś Niemców?
— pytał dalej Komarow.
Sińcow patrząc mu w oczy zrozumiał, że Komarow przeżywa to samo, co on: i chciałoby się dopędzić Niemców, i szkoda pożegnać się z wypoczynkiem, jaki im dano po wczorajszych walkach.
— Wygląda na to, że tak -— przemagając w sobie to uczucie i przyspieszając kroku odrzekł Sińcow. — Znowu widać dymy.
W oddali, w przestrzeni śnieżnej, dokąd teraz zdążali, coraz wyżej wznosił się słup dymu płonącej wsi. Jadący przed Sincowem dowódca batalionu Riabczenko to zasłaniał sobą ten dym, to znowu go odsłaniał, kiedy jego koń potykał się i zbaczał.
— Komarow, hej, Komarow!
— A co?
— Daj zapalić.
— Tak w marszu?
— A tak, zachciało mi się jakoś...
Sińcow nie wyjaśnił, dlaczego mu się zachciało. A zachciało mu się dlatego, że patrząc na dalekie dymy przed sobą starał się przywyknąć do trudnej myśli, że pomimo wszystkich przejść, jakie już mieli za sobą, przed nimi była jeszcze cała wojna...
1955—1959
Koniec pierwszej części trylogii
"Żywi i martwi" K. Simonowa.