II PUSTE MIEJSCE


PUSTE MIEJSCE

czyli historii Lucy i Syriusza część druga

A: Ida Lovry

I walk through Kentish Town

And all the rain, rain pouring down

So many people here

But space like this I've never found

And as I get back home and step inside

I realize all I have

All I have are

Empty spaces

Spandau Ballet "Empty spaces"

PROLOG

Lipiec 1993 roku,

New Haven, Connecticut, USA

Dlaczego ten cholerny sen nigdy nie przychodzi, kiedy jest naprawdę potrzebny? - pomyślała Lucy z rezygnacją i mocniej zacisnęła powieki. Noc dłużyła się jej niemiłosiernie, a na dodatek wciąż pamiętała o tym, że ma przed sobą kolejny ciężki dzień. Jeśli będzie niewyspana, znowu nie zdoła skupić uwagi na niczym. Ta myśl zirytowała ją jeszcze bardziej. Tłumiąc westchnienie, po omacku poszukała zegarka, który jakimś dziwnym zrządzeniem losu przewędrował aż na drugi koniec nocnego stolika. Przysunęła go bliżej i popatrzyła na świecące w ciemności wskazówki. Tak jak się tego spodziewała, właśnie dochodziła czwarta. Ostatnio coraz częściej zaczynała swój dzień właśnie o tej godzinie. Trzeba więc wstać; ze spania i tak już nic dziś nie będzie. Delikatnie uniosła się na łokciu, starając się przy tym nie obudzić Johna i przez chwilę przyglądała mu się z rozczuleniem. Widok śpiących mężczyzn zawsze ją wzruszał, zaś John był na dodatek taki młody; wyglądał zupełnie jak mały bezbronny chłopiec. Uśmiechnęła się do siebie na tę myśl, a potem ostrożnie usiadła na łóżku. Wstała najciszej jak się tylko dało, wsunęła kapcie, narzuciła szlafrok i poczłapała do kuchni. Podniosła żaluzje, wpuszczając do mieszkania pierwsze światło poranka, następnie wyciągnęła z lodówki dzbanek z mlekiem i nalała sobie pełną szklankę. Przez moment zastanawiała się, czy może jednak nie wziąć tabletki nasennej, ale szybko zrezygnowała z tego pomysłu. Nie miała zamiaru przespać całego dnia. Poza tym starała się unikać takich środków, bo przy swoich skłonnościach do popadania w przesadę szybko skończyłaby jako pokazowy egzemplarz lekomanki, a przecież ze względu na serce powinna prowadzić zdrowy i uregulowany tryb życia.

Wciąż trzymając w ręku szklankę z mlekiem, zbliżyła się do okna i popatrzyła na wschód słońca. Byłoby z tego niezłe zdjęcie - pomyślała, a potem ruszyła w kierunku swojego gabinetu. Skoro i tak nie może spać, to przynajmniej popracuje, dopóki posiada jako taką zdolność koncentracji. Wiedziała z doświadczenia, że około południa nie będzie się już nadawała do niczego. A przecież powinna jak najszybciej ukończyć książkę o związkach kilku pasażerów statku Mayflower z magicznym światem. Poświęciła tej pracy ponad dwa lata, lecz była już blisko celu; do napisania pozostał tylko ostatni rozdział. Chciała się z nim uporać przed rozpoczęciem roku akademickiego, gdyż później, w wirze zajęć, nie będzie miała na to ani czasu ani siły i sprawa odwlecze się co najmniej do Bożego Narodzenia.

Włączyła komputer i cierpliwie wpatrywała się w obrazy migające na ekranie. Kiedy na pulpicie pojawiły się już wszystkie ikonki, odruchowo otworzyła skrzynkę mailową. Znalazła w niej kilka nowych wiadomości. Jedna z nich pochodziła od Michaela, jej byłego męża. Pisał, że właśnie po raz drugi został szczęśliwym ojcem. Naprawdę się z tego ucieszyła: Michael był porządnym człowiekiem, a ona zawdzięczała mu bardzo dużo. Często zastanawiała się, jaki czekałby ją los, gdyby go nie spotkała na swojej drodze. Możliwe, że byłoby już na tamtym świecie. Ich małżeństwo trwało cztery lata i mimo tego, że zakończyło się rozwodem, wciąż utrzymywali ze sobą przyjacielskie kontakty. On ożenił się ponownie i chyba nareszcie odnalazł szczęście. A ona? Ona też starała się ułożyć swoje sprawy, tylko że najwyraźniej spokój i stabilizacja nie były jej pisane. Większość związków kończyła się, zanim zdążyła się tak naprawdę zacząć. Może było to spowodowane tym, że nie potrafiła zaufać żadnemu mężczyźnie. Tylko co do jednego miała pewność - straszliwie bała się samotności. I chyba właśnie ten strach sprawiał, że tak łatwo godziła się na wszelkie kompromisy. A może po prostu nie nadawała się na żonę? Co prawda John niedawno jej się oświadczył, ale wciąż nie potrafiła mu dać konkretnej odpowiedzi. Prawdę mówiąc, była zadowolona z aktualnego układu i wcale nie chciała go zmieniać. Poza tym, po co brać ślub, skoro związek jest z góry skazany na niepowodzenie? Przecież nigdy nie zdobędzie się na to, by powiedzieć narzeczonemu całą prawdę o sobie. Zresztą z żadnym ze swoich mężczyzn, nawet z Michaelem, nie była do końca szczera. Nie mieli pojęcia, że jest czarownicą. Sama też już o tym prawie zapomniała. Tak było lepiej i mniej bolało.

Jedynym, co jej w życiu sprawiało satysfakcję, była praca zawodowa, której poświęcała wiele sił i czasu. Dzięki swoim zdolnościom, pracowitości i samozaparciu osiągnęła bardzo dużo i trzy lata temu otrzymała propozycję pracy na jednej z najbardziej prestiżowych uczelni w kraju. Zajmowała się brytyjskimi korzeniami amerykańskiego państwa, na koncie miała kilka bardzo dobrze przyjętych publikacji na ten temat, zajęcia dydaktyczne sprawiały jej przyjemność, dlatego w pierwszej chwili myślała, że złapała pana Boga za nogi. Jednak szybko przekonała się, że nie wszystko jest takie piękne, jak się z pozoru wydaje. Miała ogromne problemy z dopasowaniem się do reguł obowiązujących w naukowym światku. Obejmując stanowisko wierzyła, że jeśli będzie rzetelnie wypełniać swoje obowiązki, to w inne sprawy nikt nie będzie wnikał. Zwłaszcza, że życie prywatne nigdy nie miało wpływu na jakość jej pracy. Już wiele lat temu postanowiła, że to dwa zupełnie różne światy. Jednakże w rzeczywistości oddzielenie ich od siebie nie było takie proste i dlatego, bardzo często zachowywała się inaczej, niż od niej oczekiwano. Ostatnio solą w oku wielu osobom był jej związek z Johnem. Poważnie podejrzewała, że któregoś dnia kierownictwo postawi jej ultimatum - albo kariera na uczelni, albo związek ze studentem.

No dobrze, gratulacje dla świeżo upieczonego ojca gotowe. Kliknęła na ikonkę "Wyślij", a potem otworzyła plik z ostatnim rozdziałem swojej książki. Przez chwilę w zamyśleniu przeglądała notatki, a potem zaczęła bardzo szybko pisać. Zdania układały się jej w głowie i same spływały na klawiaturę. Uśmiechnęła się do siebie, gdyż uwielbiała taki stan.

Nagle coś mocno załomotało w szybę. Jeden raz, potem drugi. Wreszcie trzeci.

Oderwała od monitora lekko nieprzytomny wzrok i spojrzała w stronę, z której dochodziły odgłosy. Stukanie wciąż nie ustawało. Co to może być? - zaniepokojona podniosła się z fotela, szybkim ruchem odsłoniła firankę i zamarła. Na parapecie siedziała sowa. Najzwyczajniejsza w świecie szara sowa. Na ten widok Lucy poczuła, że jest bliska zawału. Boże, jak to możliwe? Do tej chwili wierzyła święcie, że skutecznie odcięła się od przeszłości. Szybko odwróciła się od okna, próbując całkowicie zignorować ptaka. Jednak on był uparty. Ponownie zastukał w szybę. Popatrzyła na niego ze złością i machnęła ręką.

- Idź sobie. Zostaw mnie w spokoju.

Sowa jednak wciąż tkwiła na parapecie i, przekrzywiając łebek, przyglądała jej się czarnymi ślepkami. Lucy, zdenerwowana tym widokiem, gwałtownie spuściła żaluzje i zaciągnęła zasłony. Potem usiadła przy komputerze, udając, że nic się nie stało. To tylko przywidzenie - powtarzała w myślach. Jednak ptaszysko nie dawało za wygraną i wciąż waliło dziobem w szybę. Poczuła, że to zaczyna przekraczać granice jej wytrzymałości.

- Wynoś się! - zawołała z rozpaczą. - Wracaj tam, skąd przyleciałaś!

Hałas ucichł, Lucy odetchnęła z ulgą. Jednak jej radość była przedwczesna, gdyż po kilku minutach stukanie rozległo się na nowo. Próbowała je ignorować, ale ono nie ustawało i było nawet coraz głośniejsze. Wreszcie zrozumiała, że ptak ma zamiar tkwić tam do skutku. Niechętnie zbliżyła się do okna i otworzyła je na oścież

- Pokaż, co tam masz - westchnęła z rezygnacją.

Sowa zamachała skrzydłami i zbliżyła się na wyciągnięcie ręki. Kiedy Lucy drżącymi palcami odwiązywała przesyłkę, poczuła, że coś chwyta ją za gardło. Znajoma koperta, znajoma pieczęć, znajome pismo. Gwałtownym ruchem rozerwała papier i szybko przeczytała list. Nie, to niemożliwe. To chyba jakiś żart? Jeszcze raz rzuciła okiem na zapisana kartkę.

Droga Lucy

Chciałbym Cię poinformować, że ku mojemu ogromnemu żalowi profesor Binns postanowił zakończyć zawodową karierę i udać się zasłużony odpoczynek. Poproszony o przedstawienie następcy, bez namysłu wysunął Twoją kandydaturę. Wciąż twierdzi, że nigdy nie miał zdolniejszej uczennicy i dlatego tylko Ciebie uważa za godną kontynuatorkę swojego dzieła. W związku z tym chciałbym Ci zaproponować objęcie stanowiska nauczycielki historii magii. Liczę, że to rozważysz i z początkiem września zjawisz się w Hogwarcie.

W załączeniu przesyłam informacje dotyczące warunków zatrudnienia. Liczę na rychłą odpowiedź.

Z pozdrowieniami

Albus Dumbledore

Położyła list na stole, kręcąc głową z niedowierzaniem. Wrócić do Hogwartu? Jako nauczycielka? Chyba tylko Dumbledore mógł wpaść na taki pomysł. Absurd, zupełny absurd. W jakim celu miałaby tam jechać? Żeby rozgrzebać przeszłość? Po co? Przecież postąpiła tak, jak powinna. Ułożyła sobie życie bez niego, bez Ciotki, bez magii. Dzięki temu zachowała psychiczną równowagę. Tak, decyzja o wyjeździe była jedną z najlepszych, jakie podjęła w życiu i nie trzeba tego dalej roztrząsać. Zwłaszcza, że utwierdzanie się w jej słuszności zajęło tak dużo czasu. I nie było łatwe. Wspomnienia, żal, wątpliwości i poczucie winy prześladowały ją przez kilka lat. Najpierw za wszelką cenę próbowała zapomnieć. A to o mało nie skończyło się katastrofą. Zaczęła więc tłumaczyć sobie, że gdyby została w Anglii, niewątpliwie bardzo szybko znalazłaby się na zamkniętym oddziale szpitala św. Munga. Ból i wyrzuty Ciotki doprowadziłyby ją tam niewątpliwie. Miałaby więc zostawić to, co z takim trudem zbudowała i wrócić tam? Do spraw, rzeczy i ludzi, którzy już przestali liczyć się w jej życiu?

Z drugiej strony. Harry... Nie, nieważne. On przecież jej nie potrzebuje. Prawdopodobnie nawet nie ma pojęcia, że jego ojciec miał siostrę. Rozwścieczona Bella pewnie już dawno odsądziła ją od czci i wiary, a potem wypisała z rodziny. Małego zaś rozpuściła niemiłosiernie, tak samo jak niegdyś Jamesa.

Ale skoro wzywają, to mogłaby pojechać i zobaczyć... Nie, Lucy Potter, uspokój się. W tamtym świecie nie ma dla ciebie miejsca. Tu masz przyjaciół i pracę. Tu żyjesz w spokoju. Przestań się wygłupiać. Jak najszybciej napisz odpowiedź odmowną i poślij sowę w powrotną drogę. Nie ma się nad czym zastanawiać, decyzja jest oczywista.

Wyciągnęła z szuflady kartkę i długopis.

Szanowny Panie Dyrektorze,

Jestem zaszczycona propozycją, którą mi Pan złożył. Jednakże z przyczyn osobistych nie mogę jej przyjąć. Uważam, że będzie lepiej dla wszystkich, jeśli nigdy więcej nie pojawię się w Anglii.

Z poważaniem

Lucy Blair

Trzęsącymi się rękami pakowała list do koperty. Nie zdążyła jej jednak zakleić, gdyż ponownie usłyszała walenie w szybę. Podniosła głowę i z przerażeniem stwierdziła, że najwyraźniej ma halucynacje. Na parapecie siedziała druga sowa, dla odmiany śnieżnobiała.

- Co się, do cholery dzieje?

Ten list też był z Hogwartu. Bez trudu poznała spiczaste pismo Minerwy McGonagall. Rozerwała kopertę i szybko zaczęła czytać. W pewnym momencie złapała się ręką za serce i wolno osunęła na fotel. To nie może być prawda.

Droga Lucy

Wczoraj profesor Dumbledore poinformował mnie o tym, że złożył Ci propozycję objęcia stanowiska nauczycielki historii magii. Miałam okazję zapoznać się z kilkoma pozycjami Twojego autorstwa, dlatego całkowicie się z nim zgadzam - kwalifikacje i wiedza w pełni predestynują Cię do tej pracy. Jednakże, po rozważeniu wszystkich za i przeciw, sugerowałabym Ci jednak pozostanie w Stanach Zjednoczonych. I bynajmniej nie mam tu na myśli tego, iż Twoje obecne sprawy i zainteresowania zbyt daleko odbiegły od naszych zwyczajów. Chodzi mi o raczej o bezpieczeństwo Twoje i Twojego bratanka. Stało się coś, czego nikt z nas nie przewidywał. Kilka tygodni temu Syriusz Black uciekł z Azkabanu. Nie wiemy ani jak tego dokonał, ani gdzie teraz przebywa, ani jakie są jego zamiary. Możliwe, że chodzi mu o całkowite unicestwienie Waszej rodziny. Dlatego lepiej nie przyjeżdżaj.

Poza tym, Twoje nagłe pojawienie się po tylu latach mogłoby przynieść dużo szkody Harry'emu. Do tej pory nikt mu nie wspominał o Twoim istnieniu, a jego obecni opiekunowie może nie są idealną rodziną dla takiego chłopca, lecz przynajmniej stanowią gwarancję jego bezpieczeństwa. Proszę Cię, weź to pod uwagę.

Załączam pozdrowienia i życzę dalszych sukcesów naukowych

Minerwa McGonagall

Rozejrzała się dookoła nieprzytomnym wzrokiem i mocniej przycisnęła rękę do serca. Naprawdę już nic z tego nie rozumiała. Co to wszystko znaczy? Azkaban? Tak, Azkaban to było właściwe miejsce dla tego człowieka. Ale w jaki sposób wydostał się stamtąd? Przecież z tego więzienia nie można uciec. Wbijano jej to do głowy przez całe lata. Kogo szuka? Jej? W jakim celu? Czy rzeczywiście chce zniszczyć rodzinę Potterów? O Boże, Harry... Ta przepowiednia... On służył Voldemortowi, czyżby chciał... Nie to niemożliwe. Voldemorta już nie ma. Tamtej nocy stracił swoją moc i gdzieś przepadł. A jeśli wrócił? Niemożliwe. Opiekunowie? Jacy opiekunowie? Przecież chłopcem zajęła się Bella. Nie oddałaby go nikomu innemu. Merlinie, co tam się w ogóle dzieje? Ukryła twarz w dłoniach, próbując się uspokoić. Nagle ktoś dotknął jej włosów. Szybko podniosła głowę. Stał za nią John i przyglądał się jej z niepokojem.

- Źle się czujesz? - zapytał. - Może zadzwonić do lekarza?

- Nie - wolno podniosła się z krzesła, próbując zasłonić sobą leżące na biurku papiery. - Po prostu miałam zły sen.

Bez słowa mocno przytulił ją do siebie.

Rozdział I

Sierpień 1993 roku

Londyn, Anglia

1.

Samolot od kilkunastu minut krążył nad Heathrow. Stewardessa spokojnym głosem informowała pasażerów, iż opóźnione lądowanie jest winą niekorzystnych warunków atmosferycznych panujących w Londynie. Najgorsze było jednak to, że nie potrafiła określić

jak długo jeszcze potrwa ta karuzela. Lucy mocno zacisnęła pięści i po raz kolejny zaklęła w duchu. Miała już dosyć tej podróży i chciała wreszcie znaleźć się na ziemi. Zawsze panicznie bała się latania i nic nie wskazywało na to, aby kiedykolwiek miała się tego lęku pozbyć, mimo iż zwiedziła więcej niż pół świata. Jednakże Anglię w ciągu tych dwunastu lat omijała szerokim łukiem i, prawdę mówiąc, nie przypuszczała, że kiedykolwiek tu wróci. Los zrządził inaczej i za kilka chwil znowu miała stanąć na rodzinnej ziemi. Ta świadomość, na równi z aerofobią, sprawiała, że mimo sporej dawki środków uspokajających trzęsła się jak osika.

Decyzja, jaką musiała podjąć nie była łatwa. Kosztowała ją kilka bezsennych nocy i dużo nerwów. Godzinami rozważała wszystkie za i przeciw. Kładła na szali swoją przeszłość i przyszłość, uczucia do Johna, zawodową karierę, poczucie obowiązku i wszystkie, pozornie już dawno stłumione, wątpliwości. Do tego dochodził jeszcze strach przed [i]tamtym człowiekiem.[/i] Wpadała w panikę na samą myśl, że znowu może go spotkać na swojej drodze. Jednakże najbardziej dręczyła ją niepewność o los Harry'ego. Zaczęła podejrzewać, że chyba nie wszystko wygląda tak, jak to sobie wmawiała przez lata. W desperackim odruchu napisała nawet list do Ciotki, ale nie odważyła się go wysłać. Miała pewność, że w odpowiedzi dostałaby co najwyżej wyjca. W końcu uznała, że pomimo obiekcji Minerwy powinna przyjąć propozycję Dumbledore'a. Tylko w ten sposób mogła się spotkać z bratankiem i na własne oczy przekonać, jak naprawdę wygląda sytuacja.

Natychmiast rozpoczęła przygotowania do wyjazdu. Przede wszystkim złożyła podanie o roczny urlop. Zdawała sobie sprawę, iż uzyskanie go na miesiąc przed rozpoczęciem roku akademickiego może nie być takie proste. Przygotowała się na ciężką batalię, ale ku swojemu zdumieniu pozytywną odpowiedź uzyskała bardzo szybko. Odniosła nawet wrażenie, że z powodu jej wyjazdu rektor odczuł pewnego rodzaju ulgę. Na tę myśl uśmiechnęła się gorzko; już dawno powinna zauważyć, że on nie lubi pracowników sprawiających kłopoty. No cóż, może przez ten czas sprawy jakoś się ułożą. Problem jej partnera sam się rozwiąże, za rok nie będzie już studentem. John... Długo zastanawiała się, jak mu w ogóle powiedzieć, że zamierza wyjechać do innego kraju, na dodatek do miejsca, którego on nigdy nie będzie mógł odnaleźć nawet na mapie. Jednak i tym razem los przyszedł jej z pomocą. Narzeczony otrzymał propozycję stażu archeologicznego w Egipcie. Marzył o tym od dłuższego czasu i był tak podekscytowany, że wspaniałomyślnie zaakceptował jej plany. Chyba uznał, że skoro najbliższy rok i tak mają spędzić oddzielnie, to lepiej, żeby przez ten czas pracowała w brytyjskiej szkole z internatem, niż na wyższej uczelni, w otoczeniu całej masy potencjalnych rywali.

Załatwienie wszystkich formalności trochę się jednak przeciągnęło, dlatego mogła polecieć dopiero dzisiaj. Nie ma szans, żeby zdążyła na jutrzejszy ekspres, ale jeśli szybko załatwi wszystkie londyńskie sprawy, to spóźni się do Hogwartu tylko o dwa dni. Uprzedziła Dumbledore'a o takiej możliwości.

Stewardesa zapowiedziała lądowanie. Nareszcie. Jeszcze tylko krótka chwila i stanie na ziemi. Zamknęła oczy i jeszcze mocnej zacisnęła ręce, gdyż tego momentu lotu zawsze bała się najbardziej. Podświadomie oczekiwała jakiejś straszliwej katastrofy. Jednak i tym razem się udało. Odetchnęła z ulgą i rozluźniła zaciśnięte pięści. Dopiero wtedy poczuła ból. Ze zdziwieniem przyjrzała się własnym dłoniom i dostrzegła na nich czerwone ślady w kształcie półksiężyców. Paznokcie wbiły się jej w skórę, a ona tego nawet nie zauważyła.

Wszyscy pasażerowie zbierali się już do wyjścia, lecz Lucy wciąż jeszcze siedziała na swoim miejscu. Nadal czuła drżenie całego ciała i była pewna, że nie zdoła utrzymać się na nogach.

- Czy wszystko w porządku? - młoda stewardesa pochyliła się nad nią z niepokojem.

- Tak, oczywiście - zapewniła dziewczynę chyba zbyt gorliwie i wolno zaczęła podnosić się z fotela.

Udało się. Wciąż się trzęsła, ale już mogła o własnych siłach wysiąść z samolotu. Jeszcze tylko odprawa, potem odbiór bagażu i będzie mogła opuścić to miejsce. Nerwowo grzebiąc w torebce zbliżyła się do barierki, za którą urzędował starszy mężczyzna w uniformie Home Office. Popatrzył na nią wyczekująco, a ona przez dłuższą chwilę nie mogła znaleźć swojego paszportu. Była coraz bardziej zdenerwowana. Czyżby go zgubiła? Niemożliwe. Jest. Wyciągnęła w kierunku urzędnika dokument w bordowych okładkach. Otworzył go wprawnym ruchem i niespiesznie zaczął studiować zawarte w nim informacje. Następnie zadał kilka rutynowych pytań, komplementując przy okazji jej nienaganny brytyjski akcent. Zdziwiła się, ale po chwili zrozumiała, że przecież uważał ją za Amerykankę. Nie wyprowadziła go z błędu, tylko z uśmiechem podziękowała za miłe słowa. Wreszcie funkcjonariusz uznał, że wszystko jest w porządku, przystawił pieczęć i gestem wskazał jej drogę do wyjścia.

Po chwili była już w głównej hali. Zatrzymała się i rozejrzała wokół z ciekawością. Heathrow tętniło życiem. Ludzie pędzili we wszystkich kierunkach, potrącając się nawzajem.

Natychmiast wspomniała dzień swojego wyjazdu. Wtedy była przerażoną dziewczynką, której w jednej chwili zawalił się cały świat, małą czarownicą tracącą wiarę w sens magii. Czuła się zagubiona, niepewna i marzyła tylko o tym, by uciec jak najdalej od tego miasta i swoich problemów. Dworzec lotniczy dodatkowo przeraził ją swoim ogromem; przecież nigdy wcześniej go nie widziała. Teraz już nie robił na niej żadnego wrażenia, zbyt wiele podobnych miejsc odwiedziła w życiu.

Kiedy wyszła na zewnątrz, owionął ją silny podmuch wiatru i ze zdumieniem stwierdziła, że nadal strasznie pada. To co się tu działo, można było nazwać wręcz oberwaniem chmury. Nie chciała jednak czekać aż deszcz ustanie. Zapięła płaszcz, próbując zapewnić sobie ochronę przed lejącą się z nieba wodą i skinęła ręką. Po chwili z cichym chrzęstem podjechała do niej czarna taksówka o charakterystycznym kształcie. Szybko wskoczyła do środka, ciągnąc za sobą swoją niewielką walizkę. Rzuciła kierowcy nazwę ulicy, a potem oparła czoło o zimną szybę. Ze wszystkich sił starała się zachować spokój, ale to nie było takie proste. Powrót po dwunastu latach w ogóle nie jest łatwy. Coraz wyraźniej zaczynała sobie zdawać sprawę z tego, że może ją tu czekać wiele niespodzianek, niekoniecznie przyjemnych.

Mrok gęstniał, a Londyn wciąż tonął w strugach deszczu. Taksówka sunęła ulicami, rozbryzgując wokół fontanny wody. Lucy w zamyśleniu przyglądała się miastu. Nie potrafiła bez wzruszenia patrzeć na znajome ulice i zaułki. Im była bliżej domu, tym większy ucisk czuła w gardle. Wreszcie dotarli do celu; auto zatrzymało się przy samym krawężniku, na wprost bramy. Lucy wygrzebała z torebki kilka banknotów, zapłaciła należność i wysiadła. Deszcz zelżał nieco, ale wiatr wciąż nie dawał za wygraną; jak na tę porę roku był wyjątkowo zimny. Zarzuciła na głowę kaptur i, przeskakując potoki wody płynące ulicą, zbliżyła się do furtki. Ze zdziwieniem stwierdziła, że jest otwarta na całą szerokość. Coś się chyba musiało wydarzyć, skoro Ciotka zmieniła swoje zwyczaje. Lucy pokręciła głową, a potem weszła na podwórko i popatrzyła na dom. Wyglądał dokładnie tak, jak przed laty, tyle że teraz wydał się zdecydowanie mniejszy. Jabłonka, która rosła pod oknami jej pokoju, jak zwykle o tej porze roku uginała się pod ciężarem owoców. Spojrzała w kuchenne okno. Świeciło się w nim. To niechybny znak, że Bella jest w domu i właśnie karmi koty. No cóż, pewne rytuały są jednak niezmienne. Zadrżała lekko na myśl o spotkaniu z Ciotką. Zdziwiła się, że jeszcze może się jej bać. Tak długo walczyła ze strachem i była pewna, że odniosła zwycięstwo. Teraz jednak, gdy miała stanąć twarzą w twarz z dawną opiekunką, to paraliżujące uczucie powróciło. Weź się w garść - skarciła się w myślach. Podniosła głowę, mocno wciągnęła powietrze i zapukała. Przez chwilę nie słyszała żadnej odpowiedzi. Wewnątrz panowała głucha cisza. Wreszcie drzwi otworzyły się na całą szerokość i stanęła w nich kuzynka Julia z różdżką w ręku. Nie zmieniła się bardzo, była tylko chudsza niż przed laty.

- Dzień dobry, Julio - powiedziała, bezskutecznie próbując opanować drżenie głosu.

Kuzynka poprawiła okulary i przez chwilę wpatrywała się w nią niepewnym wzrokiem. Najwyraźniej nie mogła sobie uświadomić kogo ma przed sobą.

- Nie poznajesz mnie?

- Lucy?! - w głosie Julii brzmiało szczere zdumienie. - To naprawdę ty!?

- To... - zdążyła powiedzieć tylko tyle, gdyż kuzynka mocno przycisnęła ją do siebie. Po chwili rozluźniła uścisk i wpatrywała się w nią wzrokiem jednocześnie zdziwionym i uradowanym.

- To naprawdę ty - powtarzała. - Dziecko, gdzie ty byłaś przez te wszystkie lata?

Lucy nie odpowiedziała, tylko jeszcze raz mocno uścisnęła starszą kobietę. Zawsze miała do niej sentyment i naprawdę cieszyła się, że to właśnie ją spotyka w drzwiach domu. Ciotka zapewne nie będzie taka miła. Możliwe, że nawet każe jej wracać tam, skąd przyszła. Oczywiście wróci do Stanów, ale najpierw musi dokładnie sprawdzić, co tu się naprawdę dzieje.

- Wchodź do środka - kontynuowała Julia. - Jesteś cała przemoczona i pewnie głodna.

Lucy, wciąż nie mówiąc słowa, wsunęła się za nią do holu. Postawiła walizkę na podłodze i zdjęła ociekający wodą płaszcz. Potem weszła do salonu. Rozejrzała się wokół i bez zdziwienia stwierdziła, że absolutnie nic się tu nie zmieniło. Skromne, wręcz ascetycznie urządzone wnętrze, ślady kocich pazurów na nogach i obiciach mebli i nawet ten unoszący się wokół, ledwo uchwytny zapach kiszonej kapusty, który tak nieodłącznie kojarzył się jej z domem. Tylko, że sam dom wydawał się opuszczony. Może dlatego, że nigdzie nie było widać kotów. Ani Belli.

- Jesteś sama? - spytała wreszcie, spoglądając na Julię. - A gdzie ciocia?

- Ciocia? - kobieta wyglądała tak, jakby nie zrozumiała pytania.

- Ciocia Bella - wyjaśniła, nieco zdziwiona tą reakcją..

- Bella...

- Wyszła? - dopytywała się Lucy. - Kiedy wróci? Chciałam z nią porozmawiać.

- Bella... - powtórzyła Julia jeszcze raz i nagle zrozumiała w czym rzecz. - Ty o niczym nie wiesz.

- O czym? - spytała, czując narastający niepokój.

- Bella nie żyje.

- Jak to - nie żyje?! - Lucy podniosła rękę do piersi.

- Dostała zawału. Tamtego dnia. W Dolinie Godryka... Nic nie dało się zrobić.

- Co takiego? - aż usiadła na krześle i z niedowierzaniem wpatrywała się w twarz starszej kobiety. - Chcesz mi powiedzieć, że ona nie żyje od osiemdziesiątego pierwszego roku?!

- Dokładnie od drugiego listopada - przytaknęła Julia.

Lucy, mrugając oczami, bezradnie rozglądała się po pokoju. Wiadomość o śmierci Ciotki wstrząsnęła nią do głębi. Przecież tak często o niej myślała. Przez pierwsze miesiące nawet tłumaczyła jej w myślach motywy swojej decyzji. Wykładając Ciotce swoje racje, chciała usprawiedliwić się przed samą sobą. Tymczasem Belli już nie było na tym świecie. Odeszła, nawet nie zdając sobie sprawy z tego, co się stało z jej bratanicą. Nie zdążyła jej potępić i wyrzucić z rodziny. Nie zdążyła...

Harry! To w takim razie co się dzieje z Harrym? - pomyślała, próbując opanować zawrót głowy. Wreszcie po dłuższej chwili odważyła się spojrzeć na Julię.

- A chłopiec? Mieszka z tobą? - zapytała z nadzieją w głosie.

Kuzynka przecząco pokręciła głową.

- To w takim razie gdzie? - Lucy zachłannie wpatrywała się w jej twarz.

- Profesor Dumbledore zabrał go jeszcze tamtego dnia i oddał siostrze Lilki.

- Petunii?! - zerwała się z krzesła. - Niemożliwe! Dlaczego właśnie jej?

- Powiedział, że to dla jego dobra. Że powinien być u jedynej rodziny, która mu pozostała.

Jedyna rodzina, która mu pozostała. Mocno wciągnęła powietrze. To zdanie zabolało jak precyzyjnie wymierzony policzek.

- Czy Petunia dobrze się nim opiekuje? - zapytała, gdy już była w stanie się odezwać. W duchu modliła się o pozytywna odpowiedź.

- Ja... Dokładnie nie wiem - odparła Julia z wahaniem. - Nikt z naszych nie utrzymuje z nim kontaktów. Tylko Arabella Figg widuje go czasami i mówi, że ci mugole chyba nie traktują go najlepiej.

Lucy, próbując ze wszystkich sił opanować nerwy, krążyła po pokoju.

- Dlaczego ty się nim nie zajęłaś? - zapytała wreszcie, spoglądając na Julię.

- Przecież ja tak naprawdę nie jestem z wami spokrewniona. A Dumbledore powiedział, że Harrym musi koniecznie zająć się rodzina.

Rodzina. Znowu poczuła ból. To przecież ona była jego najbliższą krewną. Chrzestną matką i na dodatek czarownicą. Petunia zawsze nienawidziła magii. To na pewno odbiło się na jej stosunku do chłopca. Boże, czemu nikt jej nie zawiadomił? Nie szukał? Miotała się po pokoju, próbując znaleźć odpowiedzi na te wszystkie pytania.

- Uspokój się - Julia położyła rękę na jej ramieniu. - Wypij herbatę, zjedz coś. W tej chwili nic na to nie poradzisz.

Lucy nie odpowiedziała. Prawdę mówiąc jedzenie było ostatnią rzeczą, na którą miała teraz ochotę. Jednak zanim zdążyła powiedzieć coś na ten temat, kuzynka postawiła przed nią filiżankę herbaty i naleśniki. Po namyśle postanowiła trochę się posilić, ale okazało się, że nie jest w stanie przełknąć ani kęsa. To, czego się dziś dowiedziała, było zbyt wstrząsające. Obraz świata, który z takim uporem budowała, okazał się ułudą. I to sprawiło, że po raz pierwszy od wielu lat zaczęła odczuwać coś na kształt wyrzutów sumienia. Znów pojawiła się myśl, że ucieczka była błędem. Czyżby wybrała wtedy niewłaściwą drogę? Może powinna zapanować nad emocjami i zostać? Teraz propozycja Dumbledore'a nabierała zupełnie nowego znaczenia.

Julia długo przyglądała się jej w milczeniu. Wreszcie zapytała nieśmiało:

- A gdzie ty właściwie byłaś?

- W Stanach - wyjaśniła krótko Lucy. - Wśród mugoli.

- Wśród mugoli? Dlaczego?

- Uznałam, że w czarodziejskim świecie nie mam czego szukać - wzruszyła ramionami. - Mugolskie życie jest bardzo proste, jeśli przestrzega się pewnych reguł. Ja się przystosowałam bez problemu. Prawie zapomniałam, że jestem czarownicą.

- A dlaczego... dlaczego wróciłaś?

- Dumbledore zaproponował mi pracę w Hogwarcie.

- Naprawdę? - zdumiała się Julia. - To dobrze. Bardzo dobrze.

Lucy już nie spytała co ma na myśli. Bała się, że dowie się jakiejś kolejnej przerażającej rzeczy. Tymczasem kuzynka podniosła się z krzesła i zaczęła szukać czegoś w kupce papierów leżących na kredensie. Wreszcie wyciągnęła stamtąd lekko wymięty egzemplarz Proroka Codziennego.

- A o tym słyszałaś? - zapytała cicho.

Lucy wzięła gazetę i spojrzała na nią z zainteresowaniem. Nagle poczuła, że blednie. Na pierwszej stronie widniało ogromne ogłoszenie informujące, że Ministerstwo Magii wciąż poszukuje niebezpiecznego mordercy Syriusza Blacka. Pod spodem znajdowało się jego zdjęcie. Wlepiła w nie zdumiony wzrok. Człowiek spoglądający na nią z fotografii kompletnie nie przypominał ciemnowłosego chłopaka, którego niegdyś znała. Był obszarpany, wychudzony i straszliwie zarośnięty. Czy to naprawdę on? Czy mógł się aż tak zmienić? Chyba tak. W końcu Azkaban to nie sanatorium.

Odłożyła Proroka. Nagle poczuła się strasznie zmęczona. Zbyt wiele rzeczy zwaliło jej się na głowę jednego dnia.

- Chciałabym się położyć - spojrzała niepewnie na kuzynkę. - O ile oczywiście mogę tu zostać?

- To przecież twój dom. Mieszkam tu od śmierci Belli, ale prawnie w połowie należy do ciebie, a w połowie do Harry'ego.

Dom. Jak to dziwnie brzmi. Może i dom... Próbowała zapomnieć o tym miejscu, ale okazało się, że są rzeczy silniejsze od ludzkich chęci.

- Gdzie mogę się rozpakować?

- Na górze - odparła Julia. - Niczego tam nie ruszałam.

Wzięła swoją walizkę i zaczęła wdrapywać się po wąskich schodach. Uśmiechnęła się mimowolnie na wspomnienie wszystkich siniaków, które zawdzięczała tym stromym stopniom. Wreszcie zatrzymała się w holu. Na lewo znajdował się pokój Jamesa, a na prawo jej własny. Z wahaniem ujęła klamkę i po chwili stanęła w progu swojego dawnego królestwa. Tu także nic się nie zmieniło. Szafka z książkami, wąskie łóżko, a nawet stary aparat fotograficzny wciąż tkwiły tam, gdzie je zostawiła. W toaletce, na miejsce lustra stłuczonego w dniu jej ucieczki, wstawiono nowe, dokładnie takie samo. Przez chwilę miała wrażenie, że tutaj czas stoi w miejscu. Może rzeczywiście tak było i 2 listopada 1981 roku świat się zatrzymał? Nagle poczuła, że gdzieś odpływają nerwy i pozostaje tylko wzruszenie i tęsknota z tymi dniami, które już nie wrócą. Wtedy wszystko wydawało się mniej skomplikowane. Weszła do środka, położyła walizkę na łóżku i kontynuowała swoje badania. Zbliżyła się do starego, lekko zmatowiałego biurka i delikatnie pogładziła jego blat. Opuszkami palców powiodła po zarysach zamka i ujęła gałkę. Drzwiczki ustąpiły z cichym skrzypieniem. Delikatnie wyciągnęła szufladę, w której niegdyś przechowywała wszystkie swoje skarby i ze zdziwieniem stwierdziła, że jest zupełnie pusta.

- Wyrzuciłaś moje papiery? - zwróciła się do Julii, która właśnie wkraczała do pokoju z naręczem czystej pościeli. - To dobrze.

- Niczego nie ruszałam - zaprzeczyła szybko kuzynka. - Trzeciego dnia po twoim wyjeździe, akurat w dniu pogrzebu Belli, przyszła brygada z Ministerstwa. Wywrócili dom do góry nogami i zabrali co się dało. Zdjęcia, listy, jakieś zeszyty. Zostawili okropny bałagan. A ja dopiero co zdążyłam posprzątać...

- Po co to zabrali? - nie potrafiła ukryć zdumienia. - Moje rzeczy?

- Powiedzieli, że to konieczne, i że może rzucić nowe światło na śledztwo i osobę podejrzanego.

Cóż takiego mogli znaleźć w tych listach? Pełne były opisów błahych codziennych spraw, planów na przyszłość, rozważań na różne tematy. Ale nie zawierały niczego, co wskazywałoby na jego powiązania z Voldemortem. Tak samo pamiętniki nie mogły być interesujące dla aurorów i funkcjonariuszy Ministerstwa.

- To dziwne. Nie rozumiem, po co to zabrali.

- Nie mam pojęcia - Julia wzruszyła ramionami. - Śpij dobrze.

- Dobranoc - odpowiedziała cicho.

Kiedy po długiej kąpieli wróciła do pokoju, poczuła, że mimo zmęczenia nie jest w stanie się położyć. Adrenalina wciąż buzowała w jej żyłach. Podeszła do okna, a potem z rozrzewnieniem spojrzała na równiutko poustawiane książki. Sięgnęła na chybił trafił i wyciągnęła cienki tomik. Były to Wędrówki Childe Harolda Byrona. Otworzyła je na pierwszej stronie i przeczytała dedykację pisaną ręką Lilki: "Przyjmij to na dowód, że mugole też potrafią tworzyć magię”. Kiedy ona mi to dała? - próbowała sobie przypomnieć. - No tak, na osiemnaste urodziny.

Przerzuciła kilka kartek i przeczytała krótki fragment:

Kochanki, żony płacz mnie nie wzruszy

Bo wiem, że nim błyśnie ranek

Z błękitnych oczu te łzy osuszy

Nowy mąż, nowy kochanek *

- Chciałabym, aby zapominanie było takie proste - westchnęła i szybko zatrzasnęła książeczkę. Wyłączyła światło i ostrożnie usiadła na łóżku. Po chwili jej oczy przyzwyczaiły się do ciemności. Wyraźnie widziała cienie gałęzi kładące się na ścianie. Westchnęła ciężko i pomyślała, że pokój jest pełen jeszcze innych widm, wracających do niej wbrew woli. To miejsce tak nieodparcie kojarzyło się jej z człowiekiem, którego twarz ujrzała dziś po tylu latach, a którego imienia nie potrafiła wymówić. On. Tamten człowiek. Wyłącznie tak o nim myślała. O ile myślała w ogóle. Ale wciąż pamiętała. W ciągu tych dwunastu lat wielokrotnie zastanawiała się, co się z nim stało. W zasadzie możliwości były dwie: śmierć lub Azkaban. Dopiero z listu Minerwy dowiedziała się, że jednak Azkaban. To dobrze, chyba nikt bardziej niż on nie zasłużył na taką właśnie karę. Zdradził Lilkę i Jamesa, zabił Petera i tamtych ludzi, a jej zniszczył życie. Nie, nie nienawidziła go już. To uczucie dawno zbladło. By żyć normalnie, musiała się pozbyć nienawiści, tak samo, jak poczucia winy. Inaczej na pewno postradałaby zmysły. Teraz był jej zupełnie obojętny. Jednak nie potrafiła mu wybaczyć. Wierzyła święcie, że nigdy w życiu na taki gest się nie zdobędzie.

Westchnęła ciężko, a potem oparła głowę o poduszkę, okryła się kołdrą i zwinęła w kłębek.

Wiedziała jednak, że tej nocy nie zaśnie. Wciąż padało. Krople deszczu miarowo bębniły o parapet. Wsłuchując się w ich odgłos. uprzytomniła sobie, że pożegnanie z dawnym życiem nastąpiło bardzo szybko i bardzo boleśnie. Dlaczego to wszystko spotyka właśnie mnie? - pomyślała i mocno zacisnęła powieki.

*tłumaczenie Adama Mickiewicza

Rozdział II

Wrzesień 1993 roku,

Londyn, Anglia

1.

Jej obawy spełniły się co do joty. Natrętne myśli, których w żaden sposób nie mogła się pozbyć oraz świeżo obudzone poczucie winy skutecznie odpędzały sen. Wreszcie koło piątej udało się jej zdrzemnąć. A już o ósmej zadzwonił budzik. Wstała z przeświadczeniem, że czeka na nią całą masa spraw do załatwienia. Powinna się z nimi uporać jak najszybciej, by wreszcie wyruszyć do Hogwartu, zobaczyć bratanka i porozmawiać z Dumbledore'em. Może to pomoże jej w odzyskaniu równowagi.

Lodowaty prysznic błyskawicznie przywrócił ją do przytomności. Ubrała się i spojrzała w lustro. Po nieprzespanej nocy była blada i miała podkrążone oczy. Chcąc ukryć zmęczenie umalowała się bardzo mocno. Potem wciągnęła dżinsy, czarny sweter i zeszła na dół. Julia krzątała się po kuchni.

- Wstałaś już? - uśmiechnęła się na widok Lucy. - Zaraz zrobię śniadanie.

Wreszcie poczuła się głodna; w końcu nie jadła prawie nic od ponad doby.

- Może ci pomóc?

- Nie trzeba Już podaję. Musisz się pospieszyć, jeśli chcesz zdążyć na ekspres.

- Nie pojadę ekspresem - wyjaśniła. - Muszę iść na Pokątną i kupić sobie całą masę rzeczy, przede wszystkim różdżkę. Ale najpierw... - zawahała się. - Najpierw chciałabym odwiedzić cmentarz.

- Masz rację - powiedziała Julia, stawiając przed nią talerz z jajkami na bekonie. - Powinnaś to zrobić koniecznie.

δ

Julia stała w progu i patrzyła za oddalającą się Lucy. Wciąż nie mogła uwierzyć w jej powrót. Zdążyła już przyzwyczaić się do myśli, że dziewczyna nie żyje, a nawet ją opłakać - a tu taka niespodzianka. Wczoraj, gdy ujrzała ją w progu domu, była pewna, że ma przed sobą ducha. Pamiętała dziewczynkę i nastolatkę, a teraz zobaczyła kobietę. I zupełnie nie mogła się do tej zmiany przyzwyczaić. Na dodatek dorosła Lucy tak bardzo przypominała swojego ojca... Miała jego oczy, uśmiech, rysy twarzy.

Julia westchnęła ciężko. Martin Potter był jednym z najprzystojniejszych mężczyzn, jakich widziała w życiu. Na dodatek miał całą masę wdzięku. Niestety, okazał się nicponiem pierwszej kategorii. Znano go świetnie we wszystkich wesołych lokalach na Pokątnej, a nawet na Śmiertelnym Nokturnie. Nigdy nie narzekał na brak powodzenia u płci pięknej i korzystał z tego bez żadnych ograniczeń. Jego beztroski tryb życia bardzo irytował Bellę, która kierowała się zgoła odmiennymi zasadami. Jednakże wychowana w patriarchalnej rodzinie nie potrafiła przeciwstawić się mężczyźnie wprost. Postanowiła więc użyć sposobu. Wbiła sobie do głowy, że jeśli brat ożeni się z jej najlepszą przyjaciółką, to na pewno się ustatkuje. Po kilku latach upartych starań osiągnęła swój cel. Było to tym prostsze, że Helen świata nie widziała poza Martinem, ale on chyba wziął ślub wyłącznie dla świętego spokoju. Bardzo szybko okazało się, że Bella pomyliła się w swoich rachubach. Na Potterze nie robiła wrażenia ani miłość żony, ani nawet narodziny syna. Helen jednak łudziła się, że drugie dziecko pomoże jej scementować rozpadający się związek. Nie przeżyła porodu, a Martin zyskał świetny powód do dalszych hulanek. Przecież musiał zapomnieć o bolesnym wdowieństwie. Te huczne zabawy trwały ponad dwa lata. Aż wreszcie pewnego ranka znaleziono go martwego w pokojowym hotelu na Śmiertelnym Nokturnie. O jego śmierć obwiniano młodą kochankę, miłosny eliksir, nadmiar alkoholu i Merlin raczy wiedzieć, co jeszcze. Wstrząśnięta Bella nie mogła wybaczyć bratu, że skończył w taki sposób w czasach, gdy większość mężczyzn ginęła śmiercią bohaterów. Jednak publicznie nie pisnęła na ten temat ani słowa i pochowała go obok żony - tak przecież wypadało. Została z dwójką bratanków - pięcioletnim Jamesem i maleńką Lucy, która z każdym dniem stawała się coraz bardziej podobna do ojca. I właśnie to tak bardzo irytowało Bellę. Traktowała małą ostro, a na każdą uwagę miała gotową odpowiedź - dziewczynę trzeba trzymać krótko, żeby nie stała się taka, jak Martin. Obawy opiekunki były tym większe, że mała absolutnie w niczym nie przypominała swojej matki, która prawdę mówiąc nie grzeszyła urodą. Natomiast jakieś nieuchwytne podobieństwo łączyło ją Jamesem. To "coś" było w gestach, spojrzeniu, sposobie mówienia. Nikt nigdy nie miał wątpliwości, że są rodzeństwem.

A teraz Lucy wyglądała i zachowywała się jak kompletna mugolka. Skoro jednak te wszystkie lata spędziła wśród niemagicznych...

Dlaczego uciekła? - Julia zastanawiała się nad tym wielokrotnie. Czy przestraszyła się tego, co się wydarzyło? A może prawdą były pogłoski mówiące, że coś łączyło ją z młodym Blackiem? To nie było znowu takie nieprawdopodobne. W końcu cały czas się tu kręcił. Niby przyjaźnił się Jamesem, ale patrzył na Lucy tak, że Julia nie miała żadnych wątpliwości co do tego, że dziewczyna wpadła mu w oko. A ona? Ona była skryta. Co prawda widać było, że przeżywa wszystko bardzo mocno, ale nie zwierzała się nikomu. Jeśli rzeczywiście kochała tego chłopaka? Biedna mała... Jednak uciekać nie powinna. W końcu miała tu swoje obowiązki.

Teraz wróciła i ze wszystkich sił starała się zachować spokój, ale nie do końca jej to wychodziło. To, czego się dowiedziała, wstrząsnęło nią do głębi. O sobie zaś nie mówiła wcale. Mimo, że Julia nie śmiała jej pytać o przeszłość, była pewna, że Lucy ma za sobą trudną drogę.

δ

Czarodziejski cmentarz był miejscem wyjątkowym, tchnącym niespotykanym spokojem i skłaniającym do zadumy. Poza tym - wyjątkowo pięknym, zwłaszcza u schyłku lata, gdy liście na drzewach zaczynały zmienić swoją barwę. Drzewa... Takie wspaniałe dęby, brzozy i sosny nie rosły chyba nawet w królewskich ogrodach. Na dodatek każde z nich mogło opowiedzieć swoją własną, niepowtarzalną historię.

Lucy zatrzymała się tuż za bramą i rozejrzała wokoło. Jako mała dziewczynka uwielbiała to miejsce, ponieważ dużo mówiło o losach czarodziejskiego świata. Ale od tamtego dnia nie była na żadnym cmentarzu; konsekwentnie unikała wszystkiego, co kojarzyło się ze śmiercią. Prawdę mówiąc, wcale nie miała zamiaru tu przychodzić. Dopiero wiadomość o śmierci Ciotki sprawiła, że poczuła taką potrzebę - przecież to właśnie tu spoczywała cała jej rodzina. Ostatniej nocy z całą ostrością uświadomiła sobie, że jest na świecie zupełnie sama. Miała tylko nieznanego bratanka, który zapewne nie będzie chciał nawet z nią rozmawiać. Wcześniej to jej nie obchodziło, ale teraz poczuła ukłucie w sercu. Powrót do Anglii sprawił, że znowu zaczęła myśleć o swoich bliskich.

Ruszyła przed siebie. Po wczorajszym deszczu alejki były pełne kałuż. Omijając je zręcznie, zastanawiała się, dlaczego to tej pory nikt z tym nic nie zrobił. Wszak utwardzenie ścieżek za pomocą magii nie powinno być trudne.

Wreszcie odnalazła mogiły rodziców. Przez chwilę stała bez ruchu, wpatrując się w rosnące na nich drzewa. Na grobie matki rozłożysta jabłoń uginała się pod ciężarem owoców, a u ojca krzewiła się leszczyna. Wolno przeniosła wzrok na ich twarze. Kiedy była dzieckiem, bardzo za nimi tęskniła i nieraz zastanawiała się, jak wyglądałoby jej życie, gdyby nie umarli. Wierzyła święcie, że byłaby szczęśliwsza. Teraz już nie miała takiej pewności. Nie byli udanym małżeństwem. Czegoś w ich związku zabrakło. Miłości? Zrozumienia? Rozsądku? Nie umiała tego jednoznacznie określić. Zresztą w rodzinie nigdy się na ten temat nie dyskutowało. W ogóle nikt nawet nie wspominał o wyskokach ojca, ale przecież ona potrafiła dowiedzieć się interesujących ją rzeczy. Wysłuchała więc kiedyś ukradkiem całej historii związku rodziców. Bella opowiadała ją jednej ze swoich znajomych. Gdyby wiedziała, że przy okazji dotarło to do uszu bratanicy... Pewnie umarła w przeświadczeniu, że Lucy nie miała pojęcia o niczym.

Westchnęła ciężko, a potem uklękła i odmówiła krótką modlitwę za zmarłych, nieco zdziwiona, że jeszcze ją pamięta. Wszak Boga nie było w jej życiu już od wielu lat. Po raz kolejny doszła do wniosku, że istnieją rzeczy, których zapomnieć się nie da. Zbyt głęboko tkwią w człowieku. Następnie wyciągnęła z kieszeni płaszcza znicz i zapaliła go sztormową zapałką. Już nawet nie pamiętała, z jakiego kraju przywiozła ten zwyczaj.

Zaraz obok znajdował się grób Lilki i Jamesa. Dopiero patrząc na niego i na dwa splecione ze sobą dęby, uświadomiła sobie, że oni naprawdę nie żyją. Wcześniej ich śmierć była pewnego rodzaju abstrakcją; wierzyła w nią, ale nigdy nie odczuła w tak namacalny sposób. Teraz miała przed sobą dowód na to, że odeszli nieodwołalnie. Kiedy sobie to uświadomiła, poczuła w sercu ból prawie tak mocny, jak tamtego dnia. Z rozpaczą wpatrywała się w twarz brata.

- Jim - wyszeptała. - Przepraszam.

Mimo że bardzo chciała wytłumaczyć mu wszystko tak, jak tłumaczyła niegdyś sobie - nie potrafiła powiedzieć nic więcej. Na twarz Lilki bała się nawet spojrzeć. Wyrzuty sumienia, które wczoraj się pojawiły, były zbyt silne. Wreszcie przemogła się i popatrzyła prosto w oczy przyjaciółki. Po chwili ze zdumieniem stwierdziła, że nie widzi w nich potępienia. Wpatrywała się w nie dobre kilkanaście minut i odeszła dziwnie uspokojona. A potem, wciąż spokojna, podeszła do grobu Ciotki, z którego wyrastała wysoka topola. Tam nie spotkała jej już żadna niespodzianka. Przyglądając się twarzy Belli miała nieodparte wrażenie, że dawna opiekunka zaraz się do niej odezwie i zacznie robić wyrzuty. Skuliła się i przez krótką chwilę czuła jak mała dziewczynka przyłapana na nagannym zachowaniu. Jednak opanowała się bardzo szybko.

- Nie, ciociu - powiedziała stanowczo. - Może nie jestem idealna, ale na pewno nie odpowiadam za całe zło tego świata. I poniosę konsekwencje moich decyzji.

Zapaliła kolejną świeczkę i odeszła nie oglądając się za siebie. W zasadzie powinna już stąd pójść, ale klimat cmentarza współgrał z jej nastrojem. Szła wolno alejkami, dziwiąc się w duchu, że przez kilkanaście lat przybyło tu aż tyle mogił. Nagle jej uwagę przykuła bardzo dziwna grupa drzew na jednym z grobów. Cztery dęby i dwie brzozy wyrastały ze wspólnego korzenia. Podeszła bliżej, by dokładnie obejrzeć ten dziw natury. To była zbiorowa mogiła.

- Michael Birchwood, Julia Diggory, Gregor Redd, John Shagg, Jennifer Wilson - kolejno odczytywała wyryte na pniach nazwiska.

Jennifer Wilson? Mała Jenny? Niemożliwe! Lucy badawczo zaczęła się przyglądać twarzy młodziutkiej dziewczyny; było w niej coś znajomego. Merlinie, przecież Ciotka przyjaźniła się z jej babką. Co się stało, że zginęła tak młodo? A inni? Na przykład David Weasley. To nazwisko też nie było jej obce. Przez moment starała się przypomnieć sobie skąd je zna, ale pamięć okazała się zawodna. Odmówiła więc modlitwę, a potem wyciągnęła z kieszeni kolejną świeczkę. I jeszcze jedną. Miała przeczucie, ze to będzie dobre miejsce, by uczcić pamięć kogoś, kto od lat spoczywał daleko stąd, gdzieś na dublińskim cmentarzu.

- To dla ciebie, Deidre - wyszeptała.

Wolno ruszyła przed siebie. Myśl o tym dziwacznym drzewie i sześciorgu spoczywających pod nim nastolatków nie dawała jej spokoju. Co takiego mogło się wydarzyć w magicznym świecie, że konieczne były aż takie ofiary? Próbując rozwikłać tę zagadkę, zupełnie nieświadomie dotarła do części, w której znajdowały się kwatery arystokracji. Spostrzegła przed sobą duży elegancki grobowiec, na którym rosły trzy sosny. Przyjrzała mu się lepiej i nagle poczuła, że blednie.

- Prudencja Black, Achemar Black, Regulus Black - odczytała półgłosem.

Cała rodzina. Wyniosła matka. Brat, który przynajmniej nie krył się ze swoimi przekonaniami. Ojciec, którego nie spotkała nigdy w życiu. Na tym świecie został tylko on. Tylko czy jego życie było warte cokolwiek?

A poza tym, to co ona właściwie robi przy tym grobie?

Odwróciła się i odeszła szybkim krokiem.

δ

- Trzy cegły do góry... Dwie w bok... - szeptała do siebie Lucy. - Tak, to musi być tu.

Otworzyła torebkę i wyciągnęła z niej różdżkę, którą tego ranka pożyczyła od Julii. Miała nadzieję, że jej także nie odmówi posłuszeństwa. Delikatnie postukała w mur, a potem popatrzyła z obawą na gładką ścianę. Kiedy już prawie straciła nadzieję, cegła drgnęła, przekręciła się i po chwili jej oczom ukazało się całkiem spore przejście. Odetchnęła z ulgą, szybko przeszła na drugą stronę, zatrzymała się i z rozrzewnieniem popatrzyła dookoła. To, że znowu znalazła się na Pokątnej, oznaczało, iż na dobre wróciła do swojego dawnego świata, który najwyraźniej tak bardzo się nie zmienił podczas jej nieobecności. Jak niegdyś ulicą spacerowali starzy czarodzieje w tiarach i czarownice w niemodnych strojach. Natomiast jej uwagę przykuło to, że prawie wcale nie ma tu dzieci. Po chwili uświadomiła sobie, że przecież tego dnia rozpoczyna się rok szkolny i wszystkie czarodziejskie latorośle siedzą właśnie w pociągu do Hogwartu. Mimo tego, że życie toczyło się tu dokładnie w takim samym tempie jak przed laty, poczuła się trochę zagubiona. Jednak po chwili skupienia wszystko sobie przypomniała i pewnym krokiem ruszyła w kierunku Banku Gringotta. Julia przekazała jej hasło do skrytki, więc bez problemu mogła się dostać do pieniędzy, które zostawili rodzice. Podążając za goblinem podziemnymi korytarzami, pomyślała z uśmiechem, że po wszystkich finansowych świątyniach Manhattanu, to miejsce kojarzy jej się tylko z gabinetem strachów w wesołym miasteczku. Skrytka też wyglądała baśniowo - prawdziwy Sezam. Nigdy wcześniej tu nie była i naprawdę zdumiała się na widok ogromnej ilości monet. Nie przypuszczała, że będzie tego aż tyle. No cóż, ojciec oprócz pociągu do kobiet i alkoholu, miał także ogromny talent do gry w karty. Podobno nikt się nie mógł z nim równać w grze w złupsa. W ciągu kilkunastu lat zebrał więc niezły majątek, z którego zgorszona Bella nigdy nie chciała korzystać. Lucy też nie była pewna jak postąpić, ale po namyśle stwierdziła, że można chyba wreszcie ogłosić amnestię dla ojca i jego nie do końca moralnie zarobionych pieniędzy. Swoje własne postanowiła zachować na czarną godzinę. Nigdy nie wiadomo, co może się jeszcze wydarzyć. Odliczyła potrzebną kwotę i z ulgą opuściła podziemia. Czuła się w nich zdecydowanie nieswojo.

Wolno przemierzała ulice, przyglądając się wystawom. Już prawie zapomniała, jakie tu można zobaczyć cuda. Czuła się trochę jak na wycieczce w muzeum osobliwości. Wciąż miała problemy z uświadomieniem sobie, że znajduje się w realnie istniejącym świecie. Swoim własnym. Tym, w którym się urodziła i wyrosła. Tym, od którego tak skutecznie odcinała się przez całe lata. Nie, teraz nie miała zamiaru o tym myśleć. Chciała po prostu cieszyć się spacerem i wszystkimi cudami, jaki mogła tu zobaczyć. Na chwilę zatrzymała się przed sklepem ze sprzętem sportowym. Za wystawową szybą pyszniła się wspaniała miotła. Nawet taka dyletantka jak ona mogła się domyślić, że to najnowsze osiągnięcie czarodziejskiej myśli technicznej.

James byłby zachwycony - pomyślała, uśmiechając się do siebie. - Ciekawe, w kogo wrodził się Harry? Mam nadzieję, że nie we mnie.

Znowu poczuła przemożną ochotę zobaczenia bratanka. Może to był wynik wczorajszej rozmowy z Julią, a może wizyty na cmentarzu, ale chciała się z nim spotkać jak najprędzej. Nie wiedziała co mu powie. Czy w ogóle powie mu cokolwiek. Ale musi go zobaczyć i przekonać się, że wszystko jest w porządku, że jest cały, zdrowy i bezpieczny.

Wreszcie dotarła do głównego celu swojej wyprawy, czyli do sklepu pana Ollivandera. Położyła dłoń na klamce i na moment zawahała się. Czy naprawdę potrzebuje różdżki? Przez tyle lat świetnie radziła sobie bez czarów. Może powinna żyć tak nadal? Ale skoro wróciła i jedzie do Hogwartu... Zebrała resztki odwagi i pewnym krokiem weszła do środka. Zatrzymała się tuż za drzwiami i przez chwilę rozglądała wokoło. Była ciekawa jak to miejsce teraz wygląda, wszak widziała je ostatnio prawie dwadzieścia lat temu. I musiała po raz kolejny bardzo banalnie stwierdzić, że tu także nic się nie zmieniło. Ten sam ascetyczny wystrój i sięgające sufitu półki pełne pudełek. No, może kiedyś sklep wydawał jej się o wiele większy.

- Witam szanowną panią.

Lucy obróciła się szybko w kierunku, z którego dochodził głos. Pan Ollivander, trochę bardziej posiwiały i pochylony, przyglądał się jej z zainteresowaniem.

- Dzień dobry. Chciałabym kupić różdżkę - poczuła się nieswojo.

- Pani już była moją klientką... - Ollivander przyglądał się jej badawczo. - Pamiętam. Rok siedemdziesiąty czwarty. Włos z ogona jednorożca, wierzba, dziewięć cali. Nienajlepsze połączenie... Obawiam się, że nie przyniosło pani szczęścia?

- Nie przyniosło - odpowiedziała bardzo cicho.

- A co się stało ze starą różdżką?

- Połamałam ją - przyznała się z zawstydzeniem. - Byłam pewna, że już nigdy nie będzie mi potrzebna.

- Nikt nie ucieknie przed własnym przeznaczeniem - stwierdził sentencjonalnie sprzedawca.

Przeznaczenie. Nigdy nie myślała o tym, co ją spotkało, w takich kategoriach. Chociaż... Nie miała śmiałości głośno wyrazić swoich przypuszczeń.

- Chwileczkę - Ollivander zaczął grzebać w stosie pudełek. - Na pewno coś znajdziemy. Proszę bardzo - wyciągnął w jej kierunku zgrabną różdżkę. - Wierzba, włos jednorożca, ale długość trochę inna - jedenaście i pół cala. Proszę spróbować. Zawsze jest możliwość, że jeszcze się nada.

Lucy z obawą ujęła różdżkę i poruszyła nią bardzo delikatnie. Pamiętała doskonale ten dreszcz, który towarzyszył znalezieniu właściwej. Jednak tym razem nic takiego nie nastąpiło. Z niepokojem spojrzała na Ollivandera.

- Zmieniła się pani - wyjaśnił spokojnie. - Zaraz poszukamy czegoś innego. O, proszę wypróbować tę. Orzech i pióro gryfa.

Znowu wykonała delikatny ruch, ale i tym razem nie doczekała się pożądanego efektu.

Może straciłam zdolności - pomyślała, zdziwiona, że ją to tak bardzo martwi. - W końcu przeklinałam magię tyle razy.

Ollivander przez długą chwilę przyglądał się jej w zamyśleniu, a potem zaczął grzebać w stosie pudełek ustawionych na najniższej półce. Wreszcie uśmiechnął się z zadowoleniem i podał jej kolejną różdżkę.

- Proszę sprawdzić - zachęcił ją gestem. - Klon. Bardzo dobre drzewo dla młodej kobiety. I włos z grzywy testrala. Unikalne połączenie. Nie dla każdego.

Włos z grzywy testrala. Lucy poczęła ukłucie w sercu, a potem przygryzła wargę i niepewnie ujęła magiczny przedmiot. W pierwszej chwili poczuła się bardzo dziwnie, a potem przez jej ciało przeszedł znajomy dreszcz. Chyba wreszcie znalazła, to czego szukała. Radość ją wręcz sparaliżowała i pomyślała, że nie będzie w stanie wykonać żadnego ruchu.

- Proszę się nie bać - uspokajał ją Ollivander. - Tego się nie zapomina.

Uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością i wreszcie odważyła się skinąć ręką. Z końca różdżki natychmiast wystrzelił snop iskier. Zachęcona tym sukcesem rozejrzała się wokoło.

- Accio pudełko - powiedziała i już po chwili trzymała w dłoni opakowanie.

Czuła niewyobrażalną ulgę. Najwyraźniej wciąż była czarownicą.

- Tak mi się wydawało, że to coś dla pani - uśmiechnął się sprzedawca.

Lucy odwzajemniła uśmiech, wyciągnęła woreczek z pieniędzmi i skrupulatnie odliczyła należność. Potem swoim starym zwyczajem wsadziła różdżkę do kieszeni płaszcza i natychmiast poczuła się tak, jakby nigdy się z nią nie rozstawała. Uprzejmie pożegnała Ollivandera. Kiedy już przekraczał próg sklepu, dobiegł ją jego przenikliwy szept:

- Dwa lata temu był u mnie pani bratanek. Ma oczy swojej matki i rzadko spotykaną moc. Czeka go trudna droga.

Gwałtownie obejrzała się za siebie, ale sprzedawca już zniknął na zapleczu. Przez chwilę stała bez ruchu, próbując sobie wytłumaczyć jego słowa. To możliwe, że Harry ma niespotykaną moc. W końcu ta przepowiednia... Nie, Merlinie, przecież już dawno temu postanowiła, że nie będzie wierzyła w żadne proroctwa. Ale jeśli... Tak, zdecydowanie musi jak najszybciej porozmawiać z Dumbledorem. On jej to wszystko powinien wyjaśnić.

Wyszła na ulicę. Nagle straciła ochotę na dalsze zakupy. Najchętniej już w tej chwili ruszyłaby do Hogwartu. Szybko przywołała się do porządku. Musi załatwić wszystko tak, jak zaplanowała.

Następnym punktem programu miało być odwiedzenie Esów-Floresów. Ruszyła więc szybko w kierunku księgarni. Weszła do środka i z przyjemnością rozejrzała się wokoło. Kupowanie książek było zawsze jednym z jej ulubionych zajęć. Najpierw udała się do działu poświęconego praktycznej magii. Musiała kupić sobie jakiś zbiór podstawowych zaklęć, bo przez te lata sporo wywietrzało jej z głowy. Bardzo szybko wybrała kilka poradników, a potem udała się do działu historycznego. Tam poczuła się w swoim żywiole. Przez dłuższą chwilę przeglądała nowości, odkładając na bok te, które zainteresowały ją szczególnie. Skoro miała nauczać, powinna się z nimi zapoznać jak najszybciej. Potem zainteresowała się beletrystyką. Większość nazwisk autorów nic jej nie mówiła, więc raczej na chybił trafił wybrała kilka powieści, z myślą o długich hogwarckich wieczorach. (Sanatorium pod zmieniaczem czasu i Komu świeci różdżka.) Już miała płacić, gdy jej wzrok padł na półkę z przecenionymi pozycjami. Wzięła do ręki jedną z książek.

- Gilderoy Lockhart, Wędrówki z wilkołakami - przeczytała półgłosem.

Gilderoy Lockhart? To nazwisko wydało się jej znajome, ale nie mogła go sobie przypomnieć. Odwróciła książkę. Z tylnej okładki spoglądał na nią promiennie uśmiechnięty blondyn. Cukiereczek - pomyślała z uśmiechem. Chyba kiedyś w życiu go spotkała, ale nie była tego do końca pewna.

- Jeśli chce pani to kupić, to może być ostatnia okazja - księgarz zauważył jej zainteresowanie. - Od kiedy autor jest u Munga, już tego nie wznawiają.

- Co mu się stało? - zainteresowała się.

- Słyszała pani takie przekleństwo: obyś cudze dzieci uczył?

- Oczywiście - przytaknęła.

- Toteż jemu praca w Hogwarcie nie wyszła na zdrowie. Ta dzisiejsza młodzież... - pokręcił

głową z wyraźnym zgorszeniem. - Co za czasy, droga pani, co za czasy.

- W takim razie wezmę - uśmiechnęła się i rzuciła ciężki tom na kupkę wybranych wcześniej książek.

Kolejnym etapem jej wyprawy był magazyn pani Malkin. Skoro miała zostać nauczycielką w Hogwarcie (oj, te cudze dzieci), musiała przecież odpowiednio wyglądać. Prawdę mówiąc, zupełnie nie mogła sobie wyobrazić, że znowu będzie musiała założyć tiarę, za bardzo się przyzwyczaiła do mugolskich ubrań. Skoro jednak się zdecydowała na tę pracę, musi ponieść wszelkie konsekwencje. Powinna mieć tradycyjny strój chociaż na oficjalne okazje.

Weszła do środka, ale zaraz za progiem zatrzymała się. Nie była pewna, do którego działu ma się udać.

- Czym mogę służyć?

Obróciła się szybko o sto osiemdziesiąt stopni i zobaczyła przed sobą Madame we własnej osobie, tradycyjnie wystrojoną we fiołkową suknię.

- Chciałabym kupić kilka szat - powiedziała szybko. - I tiarę.

- Interesują panią stroje galowe czy codzienne? - właścicielka wciąż lustrowała ją fachowym spojrzeniem.

- I codzienne, i galowe. Potrzebuję ich do pracy.

- Proszę bardzo - pani Malkim gestem zaprosiła ją do środka. - Na pewno coś wybierzemy.

Lucy rozejrzała wokoło. Mimo, że widziała w życiu bardzo wiele sklepów z odzieżą, ten magazyn wciąż robił na niej wrażenie. Po prostu wyczuwało się tu w powietrzu niezwykłą atmosferę. To magia - pomyślała, idąc za właścicielką w kierunku działu z szatami. Po chwili zobaczyła ich całe mrowie i to w różnych kolorach. Po namyśle wybrała trzy: granatową i dwie czarne. Do tego dwie peleryny: jesienną i zimową. No i tiarę. Już miała opuszczać sklep, kiedy wpadła na pomysł, by jeszcze pomyszkować w dziele z sukienkami. Nie żeby zaraz chciała coś kupować. Jej podejście do elegancji było - delikatnie mówiąc - bardzo swobodne, ale zawsze lubiła patrzeć na ładne stroje. A te u pani Malkin były wręcz niesamowite, dlatego z przyjemnością zanurkowała między wieszaki. Obejrzała kilka kreacji i nagle dostrzegła sukienkę. Była niebieska, dokładnie w takim samym kolorze jak ta, którą miała na sobie w dniu wesela Jamesa i Lilki. Przypominała ją nawet fasonem. Lucy przez chwilę przyglądała się jej w milczeniu.

- Musi pani to przymierzyć - powiedziała pani Malkin, która znowu stanęła obok niej. - Będzie jak ulał.

- Nie wiem czy powinnam... - powiedziała z wahaniem. - A co mi tam! - dodała po chwili namysłu i z sukienką przewieszoną przez ramię powędrowała w kierunku przymierzalni.

Właścicielka miała rację, pasowała idealnie. Jednak w pierwszym momencie Lucy poczuła się nieswojo. Nigdy nie nosiła aż takich dekoltów i w ogóle sukienki zakładała od wielkiego dzwonu. A w tej wyglądała jakoś tak... Jak kobieta.

- Proszę się nam pokazać.

Lucy zawahała się. Pomyślała, że nigdy nie wyjdzie na zewnątrz w takim stroju. Jednak, gdy Madame ponowiła swoją prośbę przemogła się, odsłoniła zasłonkę i wymaszerowała na środek sklepu.

Pani Malkin popatrzyła na nią uważnie i pokiwała głową z aprobatą.

- Wiedziałam, że będzie pasowała - stwierdziła z satysfakcją. - Wygląda pani pięknie.

- Tylko nie wiem do czego mogłaby mi być potrzebna. Nie noszę takich sukienek - tłumaczyła.

- Jedna zawsze się przyda - przekonywała właścicielka. - Kobieta powinna mieć taką broń w swoim arsenale.

- Czy ja wiem... - wciąż się wahała.

Kupiła tę sukienkę chyba tylko dlatego, że przypomniała jej jeden z najszczęśliwszych dni w życiu. Dla równowagi wybrała jednak jeszcze jedną. Czarną, długą, zupełnie prostą i bez dekoltu.

Potem weszła do sklepu fotograficznego, gdzie przeprowadziła fachowy wywiad ze sprzedawcą, a następnie kupiła najnowszy model aparatu marki [i]Wizard's Eye[/i] wraz z kliszami oraz całym zestawem eliksirów do wywoływanie zdjęć.

- Mam już chyba wszystko - powiedziała do siebie, gromadząc pakunki. - Jeszcze tylko samochód. Tylko, że tutaj tego raczej nie załatwię.

δ

Nymphadora Tonks, słuchaczka ostatniego roku kursów aurorskich odbywająca właśnie praktykę w Ministerstwie Magii, stała na ulicy przed domem Potterów i zawzięcie żuła gumę. W ten sposób próbowała opanować nerwy. Prawdę mówiąc, raczej trudno ją było wytrącić z równowagi, ale tym razem sytuacja była bardzo poważna. Czekało ją spotkanie z osobą, której nie widziała od wieków, a która niegdyś znaczyła dla niej bardzo wiele. Przestępując z nogi na nogę zastanawiała się, jakże się to wszystko odbędzie. Rozmowy po latach z reguły nie są łatwe, a ona dodatkowo miała do wykonania zadanie służbowe, niespecjalnie miłe. Bardzo nie lubiła takich sytuacji. Bezpośrednie starcie z przeciwnikiem, to co innego. Ale dziwne śledztwa i wypytywanie? I to jeszcze znajomej osoby. Potrząsnęła głową, chcąc pozbyć się kosmyków wpadających jej w oczy, i po raz kolejny popatrzyła dokoła. No cóż, trzeba się wziąć w garść i zrobić to, co konieczne.

O tym, że Lucy Potter wróciła do Anglii, usłyszała dziś rano, kiedy tylko przekroczyła próg biura. W niecałe pół godziny potem dowiedziała się jeszcze, że dawna uciekinierka nie została aresztowana i ściągnięta na natychmiastowe przesłuchanie tylko dlatego, że Ministerstwo nie dysponowało żadnymi konkretnymi dowodami, iż była zamieszana w śmierć brata. Jak to mało subtelnie stwierdził zastępca Szefa - w tym kraju pieprzenie się z mordercami niestety nie jest karalne.

Morderca. Tonks wzdrygnęła się na to słowo. Nie - Syriusz. Wciąż potrafiła tak o nim myśleć, mimo że z racji tego pokrewieństwa wiele rzeczy w życiu przychodziło jej z trudem. Na przykład dostanie się na kursy aurorskie.

Syriusz. Była dzieckiem, gdy to wszystko się wydarzyło, ale doskonale pamiętała tamte dni. Wciąż nie potrafiła uwierzyć w jego winę. Niby jakaś logika w tym była, ale to do niego zupełnie nie pasowało. Miała pewność, że naprawdę szczerze przyjaźnił się z Potterem. No i szalał za Lucy, to było widać na kilometr. Zresztą ona za nim też. Najzabawniejsze było to, że oboje udawali obojętność. Naprawdę pasowali do siebie i szkoda, że to wszystko tak się skończyło... On wylądował w Azkabanie, a ona? Tonks wiele razy zastanawiała się, co się stało ze starszą koleżanką. Znikła bez śladu. Zapadła się pod ziemię. A tu proszę - na tym świecie nic nie ginie. Ani nikt. Po dwunastu latach zguba się znalazła. Ciekawe jaka jest teraz? Kiedyś była nieśmiała i raczej małomówna. Czy jej powrót ma coś wspólnego z ucieczką Syriusza?

No cóż, trzeba się tego wszystkiego dokładnie wywiedzieć.

Weszła na podwórko domu Potterów i mocno zapukała w drzwi.

δ

Lucy zaparkowała przed domem swojego nowego landrovera. Kiedy silnik ucichł, odetchnęła z ulgą. Poruszanie się po Londynie nie było taki proste; przez te wszystkie lata odzwyczaiła się od lewostronnego ruchu i teraz trudno było się jej przestawić.

Zebrała wszystkie pakunki i wyciągnęła zza siedzenia różdżkę, która podczas jazdy wysunęła się jej z kieszeni płaszcza.

Obładowana zakupami, otworzyła drzwi, pomagając sobie kolanem i weszła do sieni.

- Wróciłaś! - zawołała Julia na jej widok. - To dobrze. Masz gościa.

- Gościa? - Lucy popatrzyła na nią ze zdumieniem. Przecież nikogo się nie spodziewała. Szybko ułożyła paczki na szafce, zdjęła płaszcz i weszła do pokoju. Na fotelu tuż obok kominka siedziała młoda, ciemnowłosa i ciemnooka dziewczyna. Lucy przyglądała się jej badawczo. W tej twarzy było coś znajomego, ale nie mogła sobie przypomnieć, gdzie już widziała ten zawadiacki uśmiech i potarganą fryzurę.

- Cześć Lucy. Naprawdę mnie nie poznajesz?

Ten głos...

- Tonks?! - zawołała z niedowierzaniem. - To naprawdę ty?! Jak się dowiedziałaś, że wróciłam?

- Wszystkie wróble już o tym ćwierkają - roześmiała się dziewczyna i szybko wstała z fotela, by uściskać serdecznie dawną koleżankę.

Lucy nie spodziewała się, że to spotkanie sprawi jej aż taką radość. W tej chwili zupełnie nie chciała pamiętać, że Nymphadora jest spokrewniona z tym człowiekiem.

- Ależ ty wyrosłaś - powtarzała.

- A ty fantastycznie wyglądasz - Tonks patrzyła na nią z uznaniem. - Babka prima sort.

- Czym się zajmujesz? - chciała się koniecznie dowiedzieć Lucy.

- Niedługo będę aurorką.

- Ty? Aurorką? - roześmiała się. - I końce różdżki ci się nie mylą?

- Popatrz, jakoś nie - zawtórowała jej Tonks. - Radzę sobie całkiem dobrze. Może przez to, że jestem metamorfomagiem. Ale opowiadaj co się z tobą działo przez te wszystkie lata.

Wróciła dopiero wczoraj, a już któryś raz z rzędu słyszała to pytanie. I nagle uświadomiła sobie, że spotka się z nim jeszcze wielokrotnie. Najgorsze było to, że nie miała najmniejszej ochoty szczegółowo na nie odpowiadać.

- Ze mną? Naprawdę nic ciekawego. Mieszkałam w Stanach. W Nowym Jorku, a potem w New Haven. Piękne miejsca.

- Bardzo się cieszę się, że wróciłaś - Tonks najwyraźniej wyczuła jej niechęć do udzielania konkretnych informacji. - To była bardzo dobra decyzja, tylko...

- Tak? - Lucy spojrzała na nią bacznie.

- Muszę ci się do czegoś przyznać - Tonks nagle spoważniała.

- Co się stało? - zaniepokoiła się Lucy.

- Ja... - zawahała się. - Ja jestem tu służbowo. To znaczy sama się zgłosiłam, bo bardzo chciałam cię zobaczyć, ale to nie zmienia sytuacji.

- Służbowo? - upewniła się Lucy - A z jakiego powodu?

- Ministerstwo się tobą interesuje.

- Mną? - zdziwiła się. - Czemu?

- Dlatego, że jesteś siostrą Jamesa, i z powodu twoich powiązań z Syriuszem - Tonks starannie dobierała słowa.

Na dźwięk tego imienia nie słyszanego od lat, Lucy drgnęła.

- Co to ma do rzeczy? - zapytała po chwili. W jej głosie pojawiła się ostra nuta.

- Uspokój się - Tonks wyciągnęła rękę. - Wszystko ci wyjaśnię. Ministerstwo interesowało się tobą już w osiemdziesiątym pierwszym. Tylko, że wtedy uciekłaś. A teraz tu znowu jesteś.

- Czy to zabronione? - Lucy lekko zmrużyła oczy.

- Zrozum - kontynuowała Tonks spokojnie. Wyjechałaś po aresztowaniu winnego, wróciłaś po jego ucieczce...

- Czy oni myślą, że ja... - wpatrywała się w koleżankę z niedowierzaniem.- Że ja mu pomagałam? To absurd!

- Lucy, w aktach jego sprawy jest cała wasza korespondencja. I twoje pamiętniki, w których opisujesz...

- Wiem, o czym pisałam - przerwała jej Lucy.

Była przerażona, bo dopiero teraz z całą ostrością uświadomiła sobie, że jej najbardziej intymne zapiski stały się przedmiotem urzędniczego śledztwa. Pożałowała, że ich nie zniszczyła przed wyjazdem, albo nie zabrała ze sobą.

- Merlinie, przecież ja jestem siostrą ofiary - jęknęła.

- W papierach jest też napisane jak wół, że miałaś romans z Syriuszem - nie ustępowała Tonks.

- Chwalił się tym zapewne? - rzuciła z goryczą.

Tonks tylko pokręciła przecząco głową.

- On mnie oszukał.

- Naprawdę wierzysz w jego winę?

- A ty nie?

- Nie wiem - zawahała się Tonks. - Nie przyznał się. Poza tym to do niego takie niepodobne.

- Przestań. Nie mogę tego słuchać!

- Dobrze, ale pozwól mi dokończyć...

- Czego tak naprawdę ode mnie chcesz? - z wyrzutem przyglądała się młodej aurorce.

- Lucy - Tonks starała się zachować spokój. - Mój szef chce wiedzieć z jakiego powodu wtedy wyjechałaś i czemu wróciłaś do Anglii właśnie teraz. Miał zamiar wezwać cię na oficjalne przesłuchanie, ale przekonałam go, że to nie będzie potrzebne. Liczę, że mi wszystko wyjaśnisz, a ja będę mogła to przekazać jemu. Przecież wiem, że niczego złego nie zrobiłaś - spojrzała na Lucy z obawą. Najwyraźniej nie była pewna jej reakcji. - Jeśli mi powiesz, zaoszczędzisz sobie dużo nerwów i nieprzyjemności. Podczas przesłuchania nikt by się nie patyczkował z twoimi uczuciami. To jest bardzo poważna sprawa.

Lucy spoglądała na nią z niedowierzaniem. Nagle zapomniała, że ma przed sobą szkolną koleżankę. Ta kobieta była funkcjonariuszem urzędu, który podejrzewał ją o ohydną zbrodnię. Oczywiście potrafiła to zrozumieć. Jak świat światem, w każdym kraju istnieją instytucje, które w imię wyższych celów grzebią w sprawach osobistych obywateli. Dobrze, mieli prawo ją podejrzewać. Mieli prawo nie wierzyć w szczerość jej intencji. W końcu dostali kiedyś do rąk dowody, w których czarno na białym stało, że ten człowiek był dla niej najważniejszy na świecie. Mieli prawo sprawdzić dlaczego uciekła i po co teraz przyjechała. Natomiast nie mieli prawa nasyłać na nią dawnej koleżanki w charakterze szpiega.

- A więc dostałaś polecenie służbowe, żeby mnie rozpracować? - zapytała zimno.

- To nie było polecenie - zaprzeczyła Tonks. - Mówiłam ci, że sama się zgłosiłam. Ja...

- Sama - przerwała jej Lucy. - Jeszcze lepiej. Żeby to był jakiś obcy auror, to byłabym w stanie zrozumieć. Ale ty? Rozumiem, że to twoja praca, ale co to za metody? Nie podoba mi się wykorzystywanie zaufania przyjaciół.

- Lucy, to nie tak - Tonks wyglądała na wstrząśniętą. - Ja chciałam ci oszczędzić...

- Wiem, czego chciałaś - odparła ozięble. - I bardzo ci dziękuję za troskę - dodała ironicznie.

Zacisnęła zęby i odwróciła się do okna na znak, że uważa rozmowę za zakończoną. Tonks chciała powiedzieć coś jeszcze, ale zrezygnowała. Przez chwilę w milczeniu patrzyła na koleżankę, a potem wyszła z pokoju bez słowa pożegnania. Kiedy za dziewczyną zamknęły się drzwi, Lucy opadła na fotel i chwyciła się za głowę. Boże kochany, co tu się w ogóle dzieje? Czy ci wszyscy ludzie powariowali? Trzeba to wyjaśnić raz na zawsze. Pójdzie jutro do Ministerstwa nie czekając na żadne oficjalne wezwania i wszystko załatwi. Powie, co myśli o ich metodach działania. Żeby wciągać Tonks w takie gierki?

Nie, teraz nie chciała o tym myśleć. Po nieprzespanej nocy i wszystkich przeżyciach głowa jej pękała. Żeby odciąć się od bolesnych spraw przez całe popołudnie zajmowała się najbardziej prozaicznymi rzeczami. Wyszorowała podłogę w kuchni, odkurzyła książki, a potem spakowała kufer, po dziesięć razy obsesyjnie sprawdzając każdy przedmiot. O siódmej wieczorem wzięła tabletkę nasenną i położyła się do łóżka.

2.

Tej nocy spała jak zabita. Budzik, który zadzwonił o siódmej rano, sprowadził ją chyba z piątego wymiaru. W pierwszym odruchu chciała go wyrzucić przez okno, a w drugim zignorować, ale w końcu przypomniała sobie, że przecież dziś ma pójść do Ministerstwa. Niechętnie zwlokła się z łóżka i poczłapała do łazienki.

Kiedy po trzydziestu minutach zeszła na dół, była już całkowicie przytomna. Ubrała się chyba najbardziej oficjalnie jak się dało. Granatowa garsonka, biała bluzka, buty na obcasie i bardzo staranny makijaż. Przez chwilę zastanawiała się, czy nie założyć jednej ze świeżo zakupionych szat, ale zrezygnowała. Mugolskim strojem chciała podkreślić dystans dzielący ją od całej tej sprawy. W milczeniu wypiła kawę, a potem zarzuciła na siebie płaszcz i odprowadzana bacznym spojrzeniem Julii, wybiegła z domu. Przez chwilę zastanawiała się czy nie jest zbyt zdenerwowana, żeby prowadzić. Jednak z drugiej strony jazda samochodem zawsze ją uspokajała, a w Londynie jeszcze dodatkowo musiała się skupić na tym, by nie pomylić stron jezdni. Dzięki temu nie miała czasu na nieprzyjemne rozmyślania.

Po mniej więcej trzydziestu minutach była już na miejscu. Z niedowierzaniem przyglądała się odrapanej budce telefonicznej, której adres podała jej wczoraj kuzynka. Czy to aby na pewno wejście do Ministerstwa? No cóż, spróbujemy. Wyciągnęła z kieszeni notesik, w którym zapisała sobie wszystkie namiary na tę szacowną instytucję. Podniosła słuchawkę i sprawdzając dokładnie każdą cyfrę, wykręciła numer.

- Witamy w Ministerstwie Magii. Proszę podać nazwisko i sprawę.

Lucy drgnęła, bo kobiecy głos odezwał się zupełnie nieoczekiwanie.

- Lucy Blair - opanowała się błyskawicznie. - Chciałabym się spotkać z przełożonym aurorów, żeby porozmawiać o zbiegłym więźniu.

- Proszę wziąć identyfikator i przypiąć go sobie na piersi.

Po chwili ze szczeliny w automacie wysunęła się srebrzysta blaszka z napisem: LUCY BLAIR - INFORMACJE I DONOSY.

- No pięknie - mruknęła. - Ich delikatność jest po prostu porażająca.

W skupieniu wysłuchała jeszcze komunikatu o konieczności poddania się kontroli osobistej tudzież rejestracji różdżki. Nagle podłoga budki zadygotała. Lucy miała wrażenie, jakby znalazła się w zdezelowanej windzie, która na dodatek właśnie zerwała się z liny. Dobrze, że ta podróż trwała tylko chwilę, bo inaczej na pewno wpadłaby w panikę. Kiedy opuściła ten dziwaczny środek transportu, odetchnęła ze szczerą ulgą.

Weszła do holu i rozejrzała się wokoło z zainteresowaniem. Ministerstwo wyglądało tak, jak chyba wszystkie instytucje tego rodzaju. Urządzono je z niesamowitym przepychem, najwyraźniej obliczonym na onieśmielenie interesanta. Przez chwilę przyglądała się złoceniom i lśniącej posadzce, a potem pewnym krokiem pomaszerowała prawie pustym korytarzem w kierunku stanowiska ochrony. Mniej więcej w połowie drogi minęła fontannę przyozdobioną złotymi posągami. Zatrzymała się tam na moment i, przyglądając się im bacznie, starała się przypomnieć sobie, kogo przedstawiają. Skrzat domowy, centaur, goblin - to było oczywiste. A dwa największe? Po chwili uświadomiła sobie, że ma przed sobą pomniki Alana z Nottingham zwanego Sprawiedliwym - pierwszego ministra magii oraz Yenny z Vengerhill, nieustraszonej bojowniczki o prawa czarownic, która zginęła podczas krwawego pogromu w Rivii. Biedaczka nie miała szczęścia - pomyślała Lucy i ruszyła dalej.

- Dzień dobry - powiedziała głośno, starając się zwrócić na siebie uwagę strażnika bez reszty zatopionego w lekturze Proroka.

- Słucham panią? - zmierzył ją niechętnym wzrokiem.

- Chciałabym porozmawiać z przełożonym aurorów.

- Ma pani wezwanie?

- Nie, sama się zgłaszam.

Strażnik popatrzył na nią ze zdziwieniem. Najwyraźniej rzadko się zdarzało, aby ktoś dobrowolnie odwiedzał progi Departamentu Bezpieczeństwa.

- Bez wezwania nie mogę pani wpuścić - wyjaśnił wreszcie.

- To w takim razie proszę zawiadomić przełożonego aurorów, że przyszła Lucy Potter - podniosła głos o kilka tonów. - W sprawie ucieczki tego człowieka - wskazała ręką list gończy, który tego dnia także ukazał się w Proroku.

Nie wiedziała czy większe wrażenie zrobiło na nim jej panieńskie nazwisko, zdecydowany ton, czy zdjęcie tego mordercy, ale natychmiast skapitulował. Nabazgrał coś na skrawku papieru i błyskawicznie złożył z niego zgrabny samolocik. Potem wprawnym ruchem posłał go w powietrze.

&&&

Tonks wpatrywała się w drzwi gabinetu Szefa, ze zdenerwowania miarowo stukając obcasem o podłogę. Przesłuchanie trwało już ponad dwie godziny. O co, u diabła, mogli ją tak długo wypytywać? Nerwowo przełknęła ślinę i szybkim ruchem założyła nogę na nogę. Nienawidziła czekania jak niczego w życiu, ale nie potrafiła stąd odejść - ta sprawa bardzo ją obchodziła; w końcu dotyczyła bliskich jej niegdyś osób.

Prawdę mówiąc wcale nie była zdziwiona, gdy rano w holu Ministerstwa ujrzała Lucy. To, że przyjdzie tu z własnej woli, nie czekając na wezwanie, było do przewidzenia. Zawsze lubiła jasne sytuacje. Szkoda, że wcześniej o tym nie pomyślałam - westchnęła w duchu Nymphadora Po wczorajszej rozmowie wciąż czuła pewien niesmak. Niepotrzebnie się w to wszystko wpakowała; powinna zostawić sprawę własnemu biegowi i nie próbować nikogo uszczęśliwiać na siłę. Poza tym była trochę zła na Lucy, za to w jaki sposób ją potraktowała - miała wszak naprawdę dobre intencje. Jednak z drugiej strony - potrafiła ją zrozumieć. Takie powitanie rzeczywiście mogło jej nie przypaść do gustu. Zwłaszcza, że najwyraźniej miała za sobą ciężkie przeżycia. Tonks chciałaby dowiedzieć się czegoś więcej o jej przeszłości, ale Lucy najwidoczniej nie zamierzała się zwierzać. Na milę widać było jednak, że przez te wszystkie lata nie miała nic wspólnego z magią. Gdyby nie wystająca z torebki różdżka, wyglądałaby jak stuprocentowa mugolka, która zupełnie przypadkiem zabłądziła w Ministerstwie. Miała za to dużo pewności siebie; zachowywała się tak, jakby całe życie nie robiła nic innego, tylko spacerowała tymi korytarzami. Rezon straciła dopiero po przekroczeniu progu biura aurorów. Tonks pomyślała, że nigdy nie zapomni wyrazu jej twarzy na widok zdjęć Syriusza, porozwieszanych na wszystkich ścianach. Mogłaby się założyć o swoje miesięczne stypendium, że to właśnie Potterówna była autorką co najmniej połowy z nich. Na tę myśl znowu niespokojnie poruszyła się na krześle.

Wreszcie drzwi gabinetu otworzyły się na oścież i stanęła w nich blada Lucy, uprzejmie żegnana przez Szefa. Tonks natychmiast rzuciła się w jej kierunku.

- I co?

- W porządku. Odprowadzisz mnie do wyjścia?

- Oczywiście.

Szły w milczeniu. Tonks nie śmiała o nic pytać, a wyglądało na to, że Lucy nie ma zamiaru powiedzieć ani słowa na temat przesłuchania. Ta jej skrytość była nie do zniesienia.

Wreszcie znalazły się w holu, tuż przy wyjściu. Patrzyły na siebie w milczeniu.

- Lucy - zaczęła. - Chciałam przeprosić. Wczoraj naprawdę nie miałam zamiaru cię wykorzystać, ani urazić.

- Wiem. Ja też przepraszam, po prostu trochę mnie poniosło. Chyba dowiedziałam się naraz o zbyt wielu sprawach. I jeszcze to...

- Napiszesz z Hogwartu?

- Napiszę - uśmiechnęła się wreszcie Lucy.

Tonks patrzyła jak odchodzi. Wysoka, szczupła, ciemnowłosa. Jednocześnie znajoma i obca.

δ

Dopiero gdy zatrzasnęła za sobą drzwi samochodu, dotarło do niej, że ma to już za sobą. Oparła czoło o kierownicę i odetchnęła z ulgą. Tak jak przypuszczała, to nie było miłe doświadczenie. Jednakże ze zbyt wieloma urzędami miała w życiu do czynienia, by się przestraszyć Ministerstwa Magii. Przesłuchanie, mimo że prowadzone w ostrym tonie, było dziecinną zabawą w porównaniu z tym, jakie urządził jej w Stanach pewien nadgorliwy urzędnik Biura Imigracyjnego. Gdyby nie ojciec Joyce, nie wiadomo, czy w ogóle dostałaby zieloną kartę.

Najdziwniejsze było jednak to, że podczas rozmowy z Szefem Departamentu Bezpieczeństwa przez cały czas miała wrażenie, że coś jej się w tym wszystkim nie zgadza. Im dłużej się zastanawiała, tym mniej potrafiła sobie wyobrazić, co to by mogło być. Jakiś szczegół, drobiazg.

No i te zdjęcia... Miała nadzieję, że już nigdy nie będzie musiała ich oglądać. Tymczasem zupełnie nieoczekiwanie spojrzała w twarz człowiekowi, który ponosił odpowiedzialność za jej kłopoty. Co prawda widziała ogłoszenia w [i]Proroku[/i], ale to było coś zupełnie innego. Dziś ujrzała go takiego, jakiego zapamiętała z tamtych dni - roześmianego i szczęśliwego. Na dodatek bez namysłu mogła wyliczyć miejsca i czas wykonania każdej z tych fotografii. Ślub Lilki i Jima, chrzciny Harry'ego, letnie spotkania w Dolinie Godryka, pierwszy dzień jej studiów w Oxfordzie. Merlinie, czemu to wciąż boli tak bardzo? I czemu po tylu latach musi wciąż płacić za swoje niefortunnie ulokowane młodzieńcze uczucie? Nie, nie powinna się tak rozklejać. Ma wszak do załatwienia jeszcze jedną sprawę, być może najważniejszą ze wszystkich.

Zacisnęła mocno zęby i uruchomiła auto.

δ

Już od kilkunastu minut przemierzała uliczki Little Whinging, ale wciąż nie mogła odnaleźć Privet Drive. Zniecierpliwiona zaparkowała przy krawężniku, wyciągnęła ze schowka mapę okolicy i zaczęła ją uważnie studiować.

- W lewo, w prawo, a potem jeszcze raz w lewo - powiedziała do siebie i starannie złożyła plan.

Jechała wolno, wciąż rozglądając się dookoła. Wreszcie zauważyła tabliczkę z nazwą poszukiwanej przecznicy. Odnalezienie numeru czwartego nie było już żadną trudnością. Wysiadła z auta, włączyła alarm i wolnym krokiem podeszła do furtki. Przez chwilę przyglądała się schludnemu domkowi, który niczym nie różnił się od innych, stojących na tej ulicy. Tak - pomyślała. - To podobne do Dursleyów. Pełne przystosowanie i uniformizacja.

Stanęła pod drzwiami frontowymi i mocno nacisnęła dzwonek. Po chwili usłyszała chrzęst odsuwanej zasuwy i w progu stanęła siostra Lilki. Trochę starsza, ale wciąż tak samo drobna i koścista.

- Słucham panią?

- Dzień dobry, Petunio. Nie poznajesz mnie?

Pani Dursley popatrzyła uważniej na przybyłą i po chwili na jej twarzy pojawił się wyraz przerażenia.

- Ty jesteś... Jesteś siostrą Pottera - wyjąkała i natychmiast spróbowała zamknąć drzwi tuż przed nosem gościa. Jednakże Lucy była szybsza, zablokowała je czubkiem buta.

- Poczekaj! - zawołała. - Musimy porozmawiać.

- Idź stąd! - pisnęła histerycznie Petunia. - Nie mamy o czym!

- Mamy. Tak się składa, że obie jesteśmy ciotkami Harry'ego.

Na wspomnienie chłopca gospodyni zdenerwowała się jeszcze bardziej. Z trudem próbowała opanować drżenie rąk, a na twarz wystąpiły jej czerwone plamy.

- Wpuścisz mnie, czy będziemy rozmawiać tutaj? - kontynuowała Lucy. - Na cały głos, tak aby wszyscy sąsiedzi słyszeli - dodała bezlitośnie.

Ten argument najwyraźniej przesądził sprawę. Pani Dursley otworzyła drzwi na szeroko i wpuściła ją do środka, nie kryjąc przy tym niechęci i obrzydzenia. Kiedy Lucy w przedpokoju ściągała płaszcz, z jego kieszeni wypadła różdżka. Petunia na ten widok odskoczyła jak oparzona, a w jej oczach pojawiła się jeszcze większa niechęć. Sztywnym gestem wskazała nieproszonemu gościowi drogę do salonu. Lucy poszła przodem. Za progiem zatrzymała się, nie wiedząc co robić dalej. Siostra Lilki z ociąganiem podsunęła jej krzesło. Przez chwilę obie spoglądały na siebie w milczeniu, tak jakby nawzajem badały swoje siły. Wreszcie Lucy nie wytrzymała napięcia i przełknęła ślinę; dopiero wtedy poczuła, że z nerwów zupełnie zaschło jej w gardle.

- Czy mogłabym cię prosić o szklankę wody?

Pani Dursley popatrzyła na nią z zaskoczeniem, najwyraźniej nie takiego pytania się spodziewała. Przez chwilę walczyła sama ze sobą. W końcu wyuczony odruch gościnności zwyciężył. Bez słowa wyszła z pokoju. W tym czasie Lucy uspokoiła się i dyskretnie rozejrzała po salonie, urządzonym wystawnie i bardzo elegancko, ale po mieszczańsku banalnie. Na kominku zauważyła całą galerię zdjęć. Podniosła się z krzesła, by przyjrzeć się im lepiej. Były to przeważnie fotografie amatorskie, robione podczas różnych uroczystości rodzinnych. Co ciekawe, na wszystkich pojawiał się ten sam jasnowłosy chłopiec, zdecydowanie zbyt gruby jak na swój wiek. Harry? Nie, Harry przecież od urodzenia był brunetem, tak jak Jim. Zaraz, zaraz. No tak, przecież Dursleyowie też mieli syna tylko o kilka miesięcy starszego od jej bratanka.

- To twój chłopiec? - zapytała, spoglądając na Petunię, która właśnie weszła do salonu ze szklanką wypełnioną do połowy wodą.

- Tak - potwierdziła, a na jej twarzy natychmiast pojawił się wyraz macierzyńskiej dumy.

- Sympatyczny - skłamała Lucy. Dobrze wiedziała, że na matkę nic nie działa tak dobrze, jak pochwała skierowana pod adresem jej dziecka. A ona wolała wprawić gospodynię w dobry nastrój.

- Jest wyjątkowy - potwierdziła z uśmiechem. Jednak już po chwili jej twarz przybrała na powrót zimny wyraz. - Czego właściwie ode mnie chcesz? - zapytała.

- Chciałam porozmawiać o Harrym.

- O Harrym?!

- W końcu to ty go wychowywałaś...

- Nie z własnej woli - przerwała jej siostra Lilki - Podrzucono mi go, bo jestem jego krewną. Nikt mnie nie pytał, czy chcę się użerać z tym nienormalnym dzieciakiem.

- Nienormalnym?

- Tak, jest nienormalny! Tak samo jak jego rodzice i ty. Jeden wielki kłopot.

- Syna swojej siostry nazywasz kłopotem? - zapytała Lucy zimno.

- Nie przypominaj mi o niej - warknęła. - A w ogóle to jakim prawem robisz mi wyrzuty?

- Petunio - ze wszystkich sił starała się zachować spokój - przecież ja nie mam zamiaru robić ci żadnych wyrzutów. Ja... - zawahała się. - Ja po prostu chciałam się czegoś o nim dowiedzieć. Jaki jest? Co lubi? Czym się interesuje?

- Jest nienormalny - powtórzyła z uporem pani Dursley. - Obchodzą go tylko te wasze głupie gusła. Próbowałam wybić mu je z głowy, ale wy zawsze upominacie się o swoich. Co w sobie ma ta wasza przeklęta magia?

- Coś niezwykłego, czego ty nie potrafiłaś nigdy pojąć - nagle, po raz pierwszy od lat poczuła dumę z tego, że jest czarownicą. - Ale niezależnie od tego Harry jest twoim jedynym siostrzeńcem - dodała po chwili.

- Jest też jedynym dzieckiem twojego brata - przerwała jej ostro gospodyni. - Trzeba było zostać i się nim zająć.

- Nie wiem, czy miałby jakiś pożytek z ciotki zamkniętej w szpitalu psychiatrycznym. Ale rzeczywiście powinnam wcześniej wrócić i zabrać go od ciebie.

Petunia zacisnęła mocniej usta i nie powiedziała więcej ani słowa. Lucy zrozumiała, że niczego już się od niej nie dowie; zresztą to, co usłyszała, wystarczało jej w zupełności.

- Czas na mnie - podniosła się z fotela.

- Dlaczego właściwie wróciłaś? - zapytała nieoczekiwanie pani Dursley. - Właśnie teraz, po tylu latach?

- A czy to ma dla ciebie jakieś znaczenie? - Lucy spojrzała na nią niechętnie. - Przecież nasze sprawy wcale cię nie obchodzą.

Nie czekając na odpowiedź wyszła z salonu, zarzuciła płaszcz na ramiona i opuściła progi tego domu. Wsiadła do auta, z całej siły trzasnęła drzwiami, a potem ruszyła z piskiem opon. Wciąż naciskała pedał gazu licząc, że szybka jazda pozwoli jej ochłonąć. Rzadko uspokajała się w ten sposób, za bardzo kojarzył jej się z Ciotką i dzieciństwem, ale czasami po prostu nie mogła się powstrzymać. Tak było i tym razem. Chciała się dowiedzieć czegoś o bratanku, no to już wszystko wie. Łudziła się, że rodzinne uczucia Petunii Evans okażą się silniejsze niż strach i uprzedzenia. Pomyliła się jednak; siostra Lilki okazała się małostkową jędzą. Lucy doskonale mogła sobie wyobrazić jakie życie wiódł Harry w tym domu. Była wściekła, i to nawet nie na Dursleyów - raczej na samą siebie. Skrewiłam na całej linii - pomyślała ze złością i jeszcze mocniej nacisnęła pedał gazu. Przez kilkanaście minut jechała w ciszy, ale w końcu uznała, że musi się jakoś pozbyć tych, doprowadzających ją do szaleństwa, myśli. Włączyła radio i po chwili zaklęła pod nosem. Z głośnika popłynęły bowiem pierwsze takty November rain. Jeszcze to. Ta piosenka zawsze straszliwie ją przygnębiała. Szybko zmieniała kanały. Wreszcie gdzieś natrafiła na Smells like teen spirit. Tak, Nirwana idealnie nadawała się do zagłuszania wyrzutów sumienia.

δ

Kiedy dojechała do domu, była już prawie spokojna. Na widok pytającego spojrzenia kuzynki pomyślała, że chyba powinna jej coś opowiedzieć, wyjaśnić. Jednak nie miała na to najmniejszej ochoty. Dlatego tylko uśmiechnęła się do starszej kobiety.

- Wszystko w porządku. Przepraszam, ale muszę skończyć pakowanie.

Pobiegła na górę. Oczywiście, mimo wysiłków nie mogła się skupić na żadnej pracy. Patrzyła w okno i po raz tysięczny analizowała słowa Petunii. Jej rozmyślanie przerwała dopiero Julia, która przyszła do niej z tacą pełną kanapek.

- Przyniosłam ci coś do jedzenia - wyjaśniła szybko. - Pewnie nie miałaś czasu na obiad.

- Byłam u Dursleyów.

- I... I czego się dowiedziałaś?

- Nie powinnam była wyjeżdżać - Lucy wpatrywała się przez cały czas w ten sam punkt na ścianie. Wyglądało na to, że w ogóle nie słyszała pytania. - Nie powinnam...

Nie potrafiła powiedzieć niczego więcej. Julia też się nie odzywała, a po chwili wyszła z pokoju. Najwyraźniej uznała, że należy zostawić ją teraz samą. Lucy niechętnie popatrzyła na talerz z kanapkami. Zupełnie nie miała apetytu, ale rozsądek nakazywał jej zjeść choć jedną. A potem wyciągnęła z torebki flakonik z tabletkami nasennymi. Przyglądała się im przez chwilę. Nie wolno jej było brać ich za często, a wczoraj połknęła już jedną. Ale z drugiej strony, nie wybiła jeszcze piąta po południu. To oznaczało, że ma przed sobą jeszcze wiele godzin ponurych rozmyślań, a potem najprawdopodobniej bezsenną noc. A przecież jutro czeka ją wielogodzinna jazda samochodem. To przesądziło sprawę. Szybkim ruchem włożyła do ust pastylkę, popiła ją herbatą i natychmiast położyła się do łóżka myśląc, że sen to najlepsze lekarstwo na wszystko.

3.

Lucy piła już drugą kawę w nadziei, że uda się jej wreszcie odzyskać jasność umysłu. Jednak piętnaście godzin snu to zdecydowanie zbyt wiele, nawet jak dla zestresowanej do ostatnich granic czarownicy.

- Jesteś pewna, że możesz prowadzić auto? - Julia patrzyła na nią z troską, podsuwając bliżej dzbanek z kawą.

- Nie martw się, poradzę sobie - wiedziała co mówi. Wszak przerabiała to już nie raz.

Po skończonym śniadaniu wróciła do swojego pokoju by dokończyć pakowania. Złożyła starannie kostium, w którym poprzedniego dnia była na przesłuchaniu i ulokowała go na samym wierzchu kufra. W zasadzie nie powinna go zabierać; do czego może jej się przydać w Hogwarcie odświętny mugolski strój? Z drugiej strony nigdy nic nie wiadomo.

Wreszcie zamknęła wieko i z niepokojem popatrzyła na swój bagaż. Nazbierało się tego naprawdę dużo: ubrania, książki, masa przeróżnych drobiazgów. Jak teraz podnieść ten ciężar? Wreszcie przypomniała sobie. Zaklęcie ćwierćwagi. Tylko jak ono brzmi, do stu tysięcy gumochłonów? Nigdy nie była w stanie go zapamiętać. Zrezygnowana wyszła z pokoju i przechyliła się przez poręcz schodów.

- Julio! - zwołała, wpatrując się w drzwi kuchni.

Po chwili w holu pojawiła się zaniepokojona kuzynka.

- Co ci się stało? - zapytała, zadzierając głowę do góry.

- Nic, ale nie mogę podnieść kufra. Pamiętasz może zaklęcie ćwierćwagi?

- Quartarius - rzuciła i, kręcąc głową z rozbawienia, wróciła do swoich zajęć.

Lucy wróciła do pokoju, ujęła różdżkę i wycelowała ją w swój pakunek. Ciekawe czy się uda? Wciąż jeszcze nie mogła się pozbyć obawy, że straciła magiczne zdolności. Ale i tym razem, ku jej zdziwieniu, zaklęcie podziałało i bagaż natychmiast zrobił się leciutki. Bez problemu podniosła go jedną ręką, zniosła na dół, a potem dalej, prosto do bagażnika. Kiedy już ustawiła wszystkie rzeczy tak, jak trzeba, odetchnęła z ulgą. Magia jednak czasem przydaje się w życiu.

δ

- Czy ty naprawdę masz zamiar tym dostać się do Hogwartu? - zapytała Julia. Najwyraźniej wciąż nie mogło się jej pomieścić w głowie, że Lucy chce jechać do szkoły magii mugolskim samochodem, i to na dodatek takim dużym.

- Jak najbardziej - potwierdziła spokojnie. - Na bezdroża między Hogsmeade a zamkiem nic innego się nie nadaje.

- A nie mogłabyś się teleportować jak normalny człowiek?

- Teleportować? - roześmiała się. - Po dwunastu latach spędzonych wśród niemagicznych? Wylądowałabym pewnie w Tybecie. Zresztą nigdy nie przepadałam za teleportacją. Za siecią fiuu i świstoklikami też - dodała szybko, uprzedzając kolejne pytanie kuzynki.

- Jak uważasz - westchnęła Julia. Zdecydowanie była czarownicą starej daty i na poczynania Lucy patrzyła jak na szczyt ekstrawagancji.

- Musimy się już chyba pożegnać.

Starsza kobieta przez chwilę patrzyła na nią z wahaniem, a potem macierzyńskim gestem przytuliła do siebie i pocałowała w czoło.

- Uważaj na siebie, dziecko. I na Harry'ego.

- Zrobię co w mojej mocy, obiecuję.

Wsiadła do samochodu i jeszcze raz machając Julii, ruszyła przed siebie.

δ

Bardzo lubiła jeździć autem, ale może niekoniecznie po drogach szybkiego ruchu, pełnych pojazdów mknących przed siebie z zawrotną szybkością. Na dodatek wciąż musiała pamiętać o tym, by na zjazdach nie pomylić stron jezdni. Jedna chwila nieuwagi mogła mieć tragiczne konsekwencje, a sporo jeszcze czasu minie, zanim wyrobi w sobie bezwarunkowy odruch trzymania się lewego pasa. Ale to skupianie uwagi wyłącznie na prowadzeniu samochodu miało także że swoje dobre strony; nie mogła sobie pozwolić na żadne rzewne rozmyślania i roztkliwianie się nad sobą.

Po kilku godzinach monotonnego wymijania różnego rodzaju aut, zjechała wreszcie z autostrady i zaczęła przeciskać się przez lokalne drogi. Większość z nich była tak wąska, że niemożliwością wydawało się wyminięcie na nich pojazdów nadjeżdżających z przeciwka. Przekonała się jednak, że wszystko jest kwestią dobrej woli i odrobiny wprawy.

Stopniowo krajobraz stawał się coraz bardziej pagórkowaty, a to było niechybnym znakiem, że zbliża się do Szkocji. Co jakiś czas zatrzymywała się, by dokładnie przestudiować mapę i upewnić się, że podąża we właściwym kierunku. Prawdę mówiąc, przydałby się jej pilot, szło by to szybciej i sprawniej. Wreszcie stwierdziła, że już pora na dłuższą przerwę. Ostrożnie zjechała z drogi i zatrzymała się u podnóża niewielkiego wzniesienia. Nie wychodząc z samochodu, rozkoszowała się pięknem widoków. Ze wzruszeniem patrzyła na wyłaniające się z mgły porośnięte darnią wzgórza i pagórki. Nie mogła już dłużej wytrzymać w aucie. Wysiadła i mocno wciągnęła powietrze; pachniało deszczem i wilgotną ziemią i sprawiało, że krew w jej żyłach zaczynała krążyć szybciej. Przez krótką chwilę czuła się wolna i tak szczęśliwa, jakby żaden z jej problemów nie istniał. Po raz pierwszy pomyślała nieśmiało, że być może wszystko się ułoży. Popatrzyła na niebo; nabrzmiałe deszczem chmury zdawały się dotykać szczytów gór. Wyglądało to tak, jakby za chwile miała zacząć się ulewa. Wiedziała jednak, że to mylne wrażenie; padać zacznie najwcześniej jutro rano. Ruszyła przed siebie w kierunku szczytu wzniesienia. Kiedy już się tam znalazła, spojrzała w dół na drugą stronę. Z radością stwierdziła, że całe zbocze jest pokryte kępami wrzosów. Pochyliła się i przez moment przyglądała małym kwiatkom. Potem delikatnie zerwała jedną gałązkę. Nie widziała wrzosów od tak dawna, a przecież zawsze je uwielbiała. Może miało to związek z tym, że przyszła na świat w porze ich kwitnienia? Kiedy była nastolatką, ogromny bukiet stał zawsze w jej pokoju, pomimo ciągłych przestróg Ciotki, upierającej się, że to przynosi pecha. Merlinie, gdyby tak miała policzyć rzeczy, które rzekomo sprowadziły na nią nieszczęście. Wierzbowa różdżka, wrzosy, czarna kotka... Prawda zaś była taka, że tragedię spowodował jeden człowiek, któremu ona i jej brat nieopatrznie zaufali. Niecierpliwie potrząsnęła głową, tak jakby chciała odpędzić od siebie natrętne myśli. A potem narwała cały pęk gałązek i wolnym krokiem wróciła do samochodu. Delikatnie ułożyła wrzosy na tylnym siedzeniu. Miło będzie na nie patrzeć w Hogwarcie. Następnie wyciągnęła z bagażnika swój mugolski aparat i zrobiła kilka zdjęć. W Stanach nie było takich swojskich widoków. Nie dość, ze się robię sentymentalna, to jeszcze na wskroś angielska - uśmiechnęła się do siebie. Pomyślała jeszcze, że może warto byłoby coś zjeść. Wszak Julia zapakował jej na drogę całą torbę zapasów. Jednak po namyśle zrezygnowała, ciągle nie miała apetytu. Napiła się tylko wody mineralnej, a potem wsiadła do auta i wolno ruszyła w dalszą drogę.

Po kilku kolejnych godzinach była już blisko celu. Minęła widoczny tylko dla wtajemniczonych drogowskaz z napisem Hogsmeade, zjechała z głównego traktu i zaczęła przedzierać się przez pola. W myślach pogratulowała sobie przezorności, chyba żaden inny samochód nie poradziłby sobie na tych bezdrożach. Ale nic dziwnego, że mugole nie zbudowali tu dróg, wszak czarodziejskich miejscowości nie było na żadnej mapie.

Wreszcie znalazła zjazd na Hogwart. Samochód z trudnością, bardzo wolno pokonywał wąwozy i wzniesienia. Kiedy już wreszcie wyjechała na prostą, jej wysiłek został nagrodzony. Przed sobą zobaczyła zamek. Jak zwykle wyglądał baśniowo, ale także bardzo znajomo. W tej chwili, po raz pierwszy od powrotu nabrała całkowitej pewności, że decyzja jaką podjęła była najlepszą z możliwych. Kraj, w którym najstarsze budowle miały około dwustu lat nigdy nie mógłby stać się jej prawdziwym domem. Zatrzymała auto i przez długą chwilę patrzyła na smukłe wieże. I pomyśleć, że jeszcze całkiem niedawno sądziła, że nie ujrzy ich już nigdy w życiu. Tymczasem za chwilę dojedzie do zamku. To dobrze, bo zmęczenie coraz wyraźniej dawało o sobie znać. Wolno ruszyła w kierunku bramy.

Nagle z gęstniejącej mgły zaczęły wyłaniać się jakieś postacie; wolno sunęły w jej kierunku. Zmniejszyła prędkość i wrzuciła długie światła, by przyjrzeć im się lepiej. Jednak po chwili z powrotem włączyła przeciwmgielne. Wciąż nie była pewna kogo przed sobą ma, więc chciała się lepiej przyjrzeć tym dziwnym stworom odzianym w postrzępione płaszcze i ukrywającym twarze w kapturach. Przeczucie mówiło, że to nie są ludzie. Po plecach przebiegł jej dreszcz i mimo, że miała na sobie dwa swetry, zadygotała z zimna.

- Co jest, do cholery - mruknęła do siebie.

Ziąb, który ją przenikał był coraz większy; niebezpiecznie szybko zbliżał się do serca. Nie mogła już opanować szczękania zębami i z trudem utrzymywała kierownicę w trzęsących się rękach. Zakapturzone postacie zbliżały się coraz bardziej. Miały w sobie coś przerażającego i złowrogiego. Kim mogli być? Intensywnie szukała wiadomości w zakamarkach pamięci.

Dementorzy - olśniło ją nagle. - Niemożliwe! W Hogwarcie? Czemu?

Nie mogła dojść do żadnego wniosku, gdyż nagle całkowicie utraciła zdolność myślenia, za to ogarniał ją coraz większy smutek. Serce ciążyło jak kamień i czuła się tak, jak wtedy, gdy patrzyła na aresztowanie tego zdrajcy. Nagle włosy zjeżyły się jej na głowie, bo zdała sobie sprawę, co zaraz usłyszy. Jego śmiech. Mocno nacisnęła hamulec. Auto zatrzymało się gwałtownie a ona zasłoniła twarz rękami. Nie chciała tego przeżywać na nowo, to był koszmar ponad jej siły. Czemu w tamtym dniu po prostu nie umarła? Nie szkodzi - umrze teraz.

Nagle usłyszała stukanie w szybę. Wolno rozwarła powieki. Przed oczami latały jej gęste czarne mroczki. Z trudem zdobyła się na to, by spojrzeć w boczne okno; zobaczyła w nim kawałek obszarpanego rękawa i kościstą łapę. To już rzeczywiście koniec. Wciąż słyszała ten śmiech. Serce biło jak oszalałe, a mroczki zamieniły się w tęczowe koła. Nie mogę zemdleć - pomyślała, - Za żadne skarby świata nie mogę zemdleć. Poruszyła się niespokojnie; gdzieś wewnątrz siebie usłyszała głos, który nakazywał, by jeszcze raz podjęła walkę. Czy to był ten sam instynkt, który nigdy nie pozwolił jej odebrać sobie życia? Możliwe. Ale jak można obronić się przed dementorami? Istniało jakieś zaklęcie... Słyszała o nim. Ale jakie? Nie potrafiła sobie przypomnieć nawet jego nazwy.

Stukanie było coraz głośniejsze; koścista ręka w każdej chwili mogła stłuc szybę. Ten śmiech. Zimno. Czy właśnie taką karę mam ponieść za swoje winy? Nie, to się nie może tak skończyć. Przecież istnieją jeszcze mugolskie sposoby. Ostatkiem sił przekręciła kluczyk, zdjęła nogę ze sprzęgła i nacisnęła gaz. Czuła jak auto podrywa się gwałtownie, spod opon wylatywał piasek i kamienie. Nabierała coraz większej prędkości. Kątem oka spojrzała w lusterko i z ulgą zauważyła, że dementor zostaje w tyle. Śmiech, który rozsadzał jej czaszkę urwał się nagle, a chłód w piersiach troszkę zelżał. Jeszcze raz dodała gazu i prawie położyła się na kierownicy. W najśmielszych snach nie przypuszczała, że na tej drodze, we mgle można rozwinąć aż taką szybkość. Tuż przed sobą zobaczyła hogwarcką bramę. Przemknęła przez nią, nie zdejmując nogi z gazu, dopóki nie znalazła się na dziedzińcu, tuż przed głównym wejściem.

Rozdział III

Wrzesień 1993 roku

Hogwart, Szkocja

1.

Severus Snape szedł zamkowym korytarzem i zgrzytał zębami ze złości. Jego wściekłość była tak wielka, że zgrzytanie słyszano chyba nawet na samym szczycie Zachodniej Wieży. Miał ku temu poważny powód. Przed chwilą odbył rozmowę z dyrektorem, w wyniku której doszedł do wniosku, że Hogwart nieuchronnie schodzi na psy. Ledwo ochłonął z szoku, jakim była dla niego wiadomość, że wilkołak Lupin zostanie nauczycielem obrony przed czarną magią, a już otrzymał drugą, równie okropną. W szkole lada chwila miała pojawić się siostra Jamesa Pottera i objąć stanowisko, które tak nieoczekiwanie opuścił Binns.

Koszmar - Severus aż zatrząsł się z wściekłości. Dwoje Potterów w jednym Hogwarcie to było zdecydowanie zbyt wiele jak na jego nerwy. A w ogóle to skąd dyrektor ją wytrzasnął? Przecież po śmierci brata przepadła bez wieści i nic nie wskazywało, że się jeszcze kiedykolwiek pojawi. Pamiętał ją bardzo dobrze ze szkolnych czasów: piekielnie wścibska smarkula, która ciągle włóczyła się za tą bandą kretynów i wszędzie musiała wetknąć nos. Potem, już po aresztowaniu Blacka, dowiedział się od znajomego z Ministerstwa, że była kochanką tego degenerata. Nawet go to nie zdziwiło - pasowali do siebie. Tyle, że najwyraźniej nie miała pojęcia o nieoficjalnych zajęciach swego ukochanego. Zaiste, niespodzianka musiała być wielka, skoro zdecydowała się zostawić tego smarkacza Harry'ego w Anglii i zwiać. Jak ona się teraz nazywa? Prawda, Blair.

- Profesor Blair - prychnął. - Raczej wiedźma.

Oczywiście przybywa incognito, aby Harry nie doznał wstrząsu. Dyrektor zdecydowanie za bardzo cacka się z chłopakiem. A swoją drogą ciekawe, po co w ogóle ją tu sprowadza? Chyba tylko ostatni naiwny mógłby uwierzyć, że Binns raptem poczuł się aż tak zmęczony pracą by odejść. W jego stanie jeden rok więcej lub mniej nie stanowił żadnej różnicy. No cóż, najwyraźniej Dumbledore postanowił skompletować Potterowi obstawę. A może ma zamiar zastawić pułapkę na Blacka i jako przynęty użyć jego dawnej lubej? To też możliwe, Stary bywał nieprzewidywalny.

Severus wyszedł na zamkowy dziedziniec. Mocno kopnął kamień, który nieopatrznie znalazł się na jego drodze. Złość wcale nie przechodziła. Za to zrobiło mu się trochę zimno, więc postanowił wrócić do zamku. Już miał zawracać, gdy jego uwagę przykuł jakiś dziwny ruch w okolicy bramy. Mocniej wytężył wzrok. Przez chwilę podejrzewał, że ma zwidy: w kierunku zamku z zawrotną szybkością gnał wielki czarny samochód. Z wyciem silnika wtoczył się na dziedziniec i zahamował z piskiem opon. Zaintrygowany Snape zbliżył się do tajemniczego pojazdu. Już po chwili wiedział, co się dzieje i prawdę mówiąc wcale nie był tym zdziwiony. Za kierownicą mugolskiego auta siedziała Lucy Potter i miała taką minę, jakby przed chwilą zobaczyła upiora.

δ

Lucy z trudem panowała nad rozpędzonym samochodem. Jazda pod górę po żwirowej drodze i na dodatek we mgle w ogóle nie była najłatwiejszą rzeczą, zwłaszcza dla kierowcy nie przyzwyczajonego do takich warunków. Nareszcie brama i dziedziniec! Mocno wcisnęła hamulec modląc się w duchu, żeby wszystko poszło jak należy. Na szczęście auto było niezawodne. Kiedy się zatrzymało, westchnęła z ulgą, przymknęła oczy i oparła głowę o kierownicę. Wciąż nie mogła dojść do siebie po spotkaniu z dementorami; bezskutecznie próbowała opanować drżenie całego ciała. Trzęsącymi się rękami sięgnęła do torebki i wyjęła czekoladowy batonik, który przezorna Julia zapakowała jej na drogę. Jadła bardzo powoli, gdyż miała problemy z przełknięciem czegokolwiek. Z każdym kęsem czuła ciepło wolno rozchodzące się po całym ciele. Wreszcie postanowiła wysiąść. Nogi się pod nią uginały, ale chciała jak najprędzej znaleźć się wśród ludzi. Ciężko oparła się o drzwi samochodu i rozejrzała wokoło, zdziwiona, że o tej porze panują tu takie pustki; dziedziniec wyglądał jak wymarły. Nagle wyrósł przed nią wysoki, bardzo szczupły mężczyzna. Drgnęła przestraszona i przyjrzała mu się lepiej. Było w nim coś dziwnie znajomego. Tak, dobrze pamiętała ten potężny nochal, tłuste włosy i drwiący uśmieszek.

Smarkerus Upierdliwy? A co on tu, u diabła, robi?

Wszystkiego się spodziewała, ale nie takiego powitania. Azkabańscy strażnicy, a teraz jeszcze on.

- Widzę, Potter, że zamiłowanie do efektownych wejść jest u was rodzinne - zauważył sarkastycznie

- Skąd się tu wziąłeś? - wciąż wpatrywała się niego z niedowierzaniem.

- Ja tu pracuję - odparł zimno. - Ale nie mam pojęcia co ty tu robisz?

- Też tu będę pracowała - rzuciła takim samym tonem..

- Spóźniłaś się o całe trzy dni - stwierdził z satysfakcją.- Dla odmiany punktualność nie jest waszą rodzinną cechą.

Lucy zacisnęła zęby. Wyglądało na to, że Severus nie zmienił się ani na jotę. Na dodatek w jego towarzystwie czuła się równie nieswojo jak przed laty. Nigdy go nie lubiła i zdawała sobie sprawę z tego, że jest to antypatia w pełni odwzajemniona.

- Chyba nie zamierzasz tu sterczeć do jutra? - odezwał się wreszcie. - Są w tej szkole tacy, którzy ucieszą się na twój widok. Tylko nie wiem, czy twój bratanek też się do nich zalicza.

Zawsze wiedział gdzie uderzyć, żeby najbardziej bolało. Lucy nie odpowiedziała, tylko przygryzła wargę. Zastanawiała się przez chwilę, czy zdecydowałaby się na tę pracę, gdyby wiedziała w jakim towarzystwie przyjdzie jej ją wykonywać. No cóż, trzeba będzie znieść i to, chociaż nie będzie łatwo... Teraz musi jak najszybciej spotkać się z Dumbledorem.

Zatrzasnęła drzwi samochodu i nagle przypomniała sobie o kufrze. Chyba powinna go stąd zabrać. Tylko jak? Ze zdenerwowania znowu zapomniała zaklęcia ćwierćwagi. Sama nie da rady wyciągnąć rzeczy z bagażnika, a na uprzejmość dawnego kolegi nie ma co liczyć. Podejrzewała, że raczej nie nabrał manier od dnia, w którym przy Huncwotach nazwał Lilkę szlamą. Ależ mu potem James dał wycisk! Na to wspomnienie uśmiechnęła się do siebie z satysfakcją. A, wypakuję to później - pomyślała i ruszyła za Severusem, który już zaczynał się niecierpliwić.

Szli szybko zamkowymi korytarzami. Lucy rozglądała się dookoła z trudnym do opanowania wzruszeniem. Tyle lat minęło, a ona wciąż tak dobrze pamiętała to miejsce onieśmielające pięknem, budzące respekt ogromem, ale jednocześnie tak ciepłe i pełne domowego nastroju. Nieliczni uczniowie kręcący się po korytarzach przyglądali się jej z zainteresowaniem. Lucy, zdziwiona tą pustką, zerknęła na zegarek. No tak, o tej porze wszyscy odrabiali lekcje.

Coś miękkiego otarło się o jej nogę. Zatrzymała się przestraszona i szybko spojrzała w dół.

- Pani Norris? - zdziwiła się.

Kocica, której przez te lata nie przybył ani gram urody, z głośnym mruczeniem łasiła się do jej nóg. Poznała dawną panią, po tylu latach? Lucy, wzruszona tym powitaniem, pochyliła się i delikatnie podrapała zwierzaka za uchem. Pomyślała też, że tam, gdzie znajduje się kotka, niebawem musi pojawić się i Filch. Rzeczywiście, znajome człapanie słychać było już z daleka.

- Dobry wieczór, panie Argusie - ukłoniła się uprzejmie.

Woźny przez chwilę przyglądał się jej spod przymkniętych powiek, a potem nagle na jego twarzy pojawił się uśmiech, którego nie widział żaden uczeń Hogwartu.

- Panna Lucy?! - powiedział z radością. - Dobrze, że pani przyjechała. Może w końcu trochę porządku tu nastanie.

Lucy zbliżyła się do niego, wspięła na palce, a potem, ku jego zaskoczeniu, ucałowała w oba policzki. Naprawdę cieszyła się, że go widzi; był jednym z jej dobrych wspomnień.

Snape przyglądał się temu powitaniu z widocznym obrzydzeniem. Wreszcie nie wytrzymał i odezwał się lodowatym tonem:

- Słuchaj, idziemy do dyrektora, albo radzisz sobie sama.

- Możesz mnie tu zostawić - nigdy nie lubiła, gdy ktoś mówił do niej w ten sposób. Teraz też nie miała powodu tego znosić. - Poradzę sobie.

Snape nie odezwał się już ani słowem. Odszedł szybko, nawet nie obejrzawszy się za siebie.

- Panie Argusie, czy zaprowadzi mnie pan do gabinetu profesora Dumbledore'a? - zwróciła się do woźnego.

- Oczywiście - Filch żwawo ruszył przed siebie. Lucy podążyła za nim, próbując nie potknąć się o miauczącą kocicę. Po kilku minutach marszu pustymi korytarzami dotarli do kamiennej chimery drzemiącej za załomem korytarza. O ile dobrze pamiętała, to właśnie tutaj znajdowało się wejście do gabinetu dyrektora. Przez całe siedem lat nauki nie przestąpiła tego progu; po prostu nigdy nie wyróżniła się niczym szczególnie dobrym ani złym.

- Sok malinowy - Filch wypowiedział półgłosem hasło.

Chimera szybko odskoczyła w bok, a ściana poza nią zadrżała i rozsunęła się, ukazując przejście. Lucy dostrzegła bardzo kręte ruchome schody i pomyślała, że to nawet zabawne - stopnie napędzane magią, a nie maszynerią. Kiedy wiozły ją na górę, czuła się trochę nieswojo. Wreszcie dotarli do celu. Filch załomotał kołatką w dębowe drzwi, które po chwili same otworzyły się na oścież. Wskazał jej gestem drogę, a sam wycofał się bez słowa. Niepewnie zrobiła krok do przodu, zatrzymała się i dyskretnie rozejrzała po wnętrzu. Gabinet był urządzony ze smakiem; pełen książek, obrazów i tajemniczych sprzętów, których przeznaczenia nie potrafiłaby określić. Natomiast patrząc na portrety byłych dyrektorów Hogwartu, uświadomiła sobie, że bez zająknięcia wyrecytowałaby życiorys każdego z nich. Nawet Phineasa Nigellusa, który właśnie wbijał w nią drwiące spojrzenie. To dziwne, że znając tak dobrze dzieje tej rodziny choćby przez chwile łudziła się, że on może być dobrym człowiekiem. Odwróciła szybko głowę i wtedy jej wzrok padł na podpisany przez Jerzego V honorowy dyplom ogłaszający wszem i wobec, że za swoje zasługi dla Korony Albus Dumbledore otrzymuje tytuł szlachecki. Sir Albus? Naprawdę? Nie miała o tym pojęcia.

A dyrektor we własnej osobie siedział na fotelu i przeglądał jakieś dokumenty. Zupełnie nie zmienił się przez te dwanaście lat.

Na jej widok uśmiechnął się dobrotliwie:

- Witaj, Lucy. Dobrze, że już jesteś.

- Dobry wieczór, panie profesorze. Jeszcze raz przepraszam za to spóźnienie, ale naprawdę nie mogłam załatwić wcześniej wszystkich formalności - tłumaczyła się jak grzeczna uczennica.

- Nie szkodzi - machnął ręką. - I nie denerwuj się tak, jesteś blada jak śmierć. Lepiej usiądź, bo jeszcze zemdlejesz. Co się stało?

- To... - zawahała się. - To przez spotkanie z dementorami. Nie miałam pojęcia, że tu się na nich natknę. Coś okropnego - wzdrygnęła się na samo wspomnienie przenikliwego chłodu.

- Zaatakowali cię? - Dumbledore niespokojnie poruszył się na krześle.

- Jeden chciał mnie zatrzymać, ale uciekłam. Najadłam się tylko strachu.

- Nie powinno ich tu być wcale - Dumbledore, uchodzący zazwyczaj za wzór opanowania, tym razem wyglądał na zdenerwowanego.

- A co oni tu robią?

- Pilnują Hogwartu przed Syriuszem Blackiem.

Na dźwięk jego nazwiska drgnęła. Merlinie, ten człowiek naprawdę musiał być szaleńcem. Żeby po tylu latach...

- Czy to prawda, że on szuka mojego bratanka?

- Wszystko na to wskazuje - odparł dyrektor. - Podobno w Azkabanie przed samą ucieczką powtarzał w kółko: "on jest w Hogwarcie". Najprawdopodobniej chodziło mu o Harry'ego.

- Czy chłopiec jest tu naprawdę bezpieczny? - nawet nie starała się ukryć niepokoju.

- Robimy wszystko, żeby go chronić. To właśnie dla jego bezpieczeństwa Ministerstwo przysłało dementorów. Całe szczęście, że sobie z nimi poradziłaś. Widzę, że wyrosłaś na bardzo dobrą czarownicę.

- Czarownicę? - prychnęła Lucy. - Ja im uciekłam mugolskim samochodem.

Dumbledore zachichotał, ale szybko spoważniał i zapytał:

- Powiedz, jak tam poszło przesłuchanie w Ministerstwie?

- Skąd pan o tym wie? - spojrzała na niego z zaskoczeniem.

- Taki stary człowiek jak ja musi wiedzieć o wielu rzeczach.

No tak, to było do przewidzenia. Dumbledore zawsze był dobrze poinformowany. Do tej chwili myślała, że nikomu nie zdoła opowiedzieć o rozmowie z szefem aurorów, ale teraz zmieniła zdanie. Co ciekawe, wydało się jej to zupełnie oczywistym, że właśnie dyrektorowi musi przedstawić dokładną relację. Najpierw jednak powinna go o coś zapytać, dla własnego spokoju.

- Panie dyrektorze, czy o mnie i... To znaczy, czy o nas też pan słyszał?

- Słyszałem - potwierdził. - O was wie zresztą więcej osób niż powinno. Dyskrecja nie jest największą cnotą urzędników Ministerstwa.

- Merlinie - jęknęła. - A ja byłam taka zaskoczona, że się mną interesują. Widzi pan, przez kilkanaście lat myślałam, że to tajemnica. Nie miałam pojęcia, że te przeklęte zapiski kogokolwiek zainteresują.

- Mam nadzieję, że potraktowali cię dobrze? - zapytał po chwili milczenia.

- Tak jak można się tego było spodziewać po funkcjonariuszach Departamentu Bezpieczeństwa. Z buciorami w pościel - uśmiechnęła się gorzko. - Wytłumaczyłam im jednak dobitnie, co sądzę o tym mordercy i o ich podejrzeniach. Dadzą mi spokój, zwłaszcza, że... - zawahała się.

- Zwłaszcza, że co? - zainteresował się Dumbledore.

- Podpisałam zobowiązanie, że jeśli go spotkam, to natychmiast ich o tym poinformuję.

- Pergamin zniesie wszystko - Dumbledore westchnął. Po chwili dodał: - To już chyba nie było konieczne.

- Panie profesorze - powiedziała Lucy chłodno. - Ja naprawdę nie zamierzam patyczkować się z człowiekiem, który zniszczył moją rodzinę. Przecież on odpowiada nie tylko za śmierć Jamesa i Lilki, ale także ciotki Belli.

- Może i masz rację... - zamyślił się Dumbledore. - No cóż, zobaczymy jak się sprawy potoczą.

- Panie profesorze...

- Tak? - Dumbledore przyglądał się jej badawczo.

- Jak właściwie pan mnie odnalazł?

- Mam swoje sposoby - uśmiechnął się. - Kilka miesięcy temu profesor McGonagall dostała prezent od krewnych ze Stanów - twoją książkę. Gratuluję, bardzo interesująca rzecz. Nie przypuszczałem, że na podstawie mugolskich źródeł można napisać taką dobrą pracę o magii. Profesor Binns był pod wrażeniem. To właśnie wtedy powiedział, że jeśli ktoś ma zająć jego miejsce, to tylko ty.

- Czy on... Czy on naprawdę odszedł? - to też nurtowało ją od dawna. Skoro więc już zaczęła temat...

- A czy to ważne? - odpowiedział pytaniem. - Po prostu nadszedł jego czas. A ja naprawdę cieszę się, że tu jesteś.

Zrozumiała, że dalsze indagacje nie mają sensu. Dumbledore najwyraźniej nie zamierzał wtajemniczać jej w swoje plany. Przez chwilę czuła złość; nie lubiła być bezwolną marionetką w czyichś rękach. On najwyraźniej czytał w jej myślach.

- Nie złość się już, proszę - powiedział łagodnym tonem. - Naprawdę jesteś tu potrzebna.

- Skoro pan tak twierdzi - skapitulowała.

- Jestem tego pewny.

Spuściła głowę i przez chwilę siedziała w milczeniu. Chyba powinna go o to zapytać... Bo jeśli nie jego, to kogo? Zbierała w sobie całą odwagę.

- Panie profesorze... Mam prośbę.

- Słucham? - spojrzał na nią z uwagą.

- Ja... ja naprawdę nic nie wiem o moim bratanku. Czy mógłby pan... - spojrzała na niego błagalnie.

Skinął głową, przez chwilę patrzył na nią w milczeniu, a potem zaczął opowiadać o Harrym: o jego dzieciństwie, przybyciu do szkoły i o dwukrotnym spotkaniu z Voldemortem. Te informacje wstrząsnęły nią najbardziej, wszak przez lata żyła w przekonaniu, że czarnoksiężnik już na zawsze zniknął z tego świata. Tymczasem wciąż żył, rósł w siłę i na dodatek czyhał na jej bratanka. W tym świetle jego ucieczka też zaczynała nabierać innego znaczenia. Merlinie, czy ona zdoła w jakikolwiek sposób obronić Harry'ego? Czy wystarczy jej sił i umiejętności?

- Panie profesorze - wbiła wzrok w twarz Dumbledore'a. - Dlaczego? To wszystko...

- Takie jest jego przeznaczenie - powiedział cicho.- Wierz mi, poradzi sobie. Jest dzielny i zahartowany. Przypomina swojego ojca...

Lucy poczuła, że na wspomnienie brata coś chwyta ją za gardło. Słowa Dumbledore'a wcale jej nie uspokoiły; wręcz obsesyjnie myślała o tym, że Harry'ego może spotkać to samo, co jego rodziców. Dręczyło ją także jeszcze jedna sprawa, którą koniecznie chciała wyjaśnić:

- Czy on naprawdę musiał trafić do Dursleyów?

Dumbledore był najwyraźniej zaskoczony tym, że właśnie teraz poruszyła ten temat.

- Tak, to było absolutnie konieczne - odpowiedział dopiero po dłuższej chwili.

Chciała dowiedzieć się czegoś więcej, poznać szczegóły, ale nie zdążyła zadać kolejnego pytania, gdyż ktoś mocno zapukał do drzwi gabinetu. Kiedy się otworzyły, zobaczyła kogoś, czyjego widoku zupełnie się nie spodziewała w Hogwarcie. Remus Lupin!

Trochę się postarzał, posiwiał, wychudł, ale to był on, bez wątpienia. Natychmiast zapomniała o Dursleyach i ze zdumieniem wpatrywała się w dawnego przyjaciela. W pierwszym odruchu chciała mu się rzucić na szyję, ale coś ją powstrzymało. Wielka radość walczyła ze strachem i poczuciem wstydu. Remus... Jedyny z paczki przyjaciół, który pozostał po tej stronie.

- Witaj - uśmiechnął się do niej serdecznie. - Tak się cieszę, że cię widzę.

Wyciągnęła do niego rękę, którą on mocno uścisnął. Ten gest dodał jej odwagi; chyba naprawdę się cieszył z tego spotkania. Może więc nie będzie jej oceniał? Tak naprawdę tylko on jeden miał do tego prawo. I Harry...

Dumbledore przyglądał im się z życzliwym uśmiechem.

- Będziecie mieli jeszcze dużo czasu na wspomnienia - powiedział. - Teraz zapraszam na kolację. Lucy po tylu godzinach jazdy musi umierać z głodu, a ja tu ją zamęczam gadaniem.

Odetchnęła z ulgą. Może wreszcie będzie miała trochę czasu, aby dojść do siebie po tych nieoczekiwanych spotkaniach i wiadomościach, a poza tym naprawdę była głodna.

Kiedy dotarli do Wielkiej Sali, zupełnie nieświadomie skierowała się do stołu Gryffindoru. Zatrzymała się dopiero wtedy, gdy Remus położył rękę na jej ramieniu. Spojrzała na niego zdezorientowana, ale po chwili zrozumiała w czym rzecz i uśmiechnęła się przepraszająco. Nie dotarło do niej jeszcze, że teraz będzie siedziała przy nauczycielskim stole. Mimo zdenerwowania uprzejmie ukłoniła się pedagogom. Bała się spotkania z nimi, ale ku jej zdziwieniu powitały ją uśmiechy pełne życzliwości. Nawet na twarzy Minerwy McGonagall zobaczyła coś w rodzaju aprobaty. Poczuła ulgę, bo właśnie niezadowolenia dyrektorki obawiała się najbardziej. Sytuacja wyglądała więc nie najgorzej; atmosfera ocieplała się z minuty na minutę. Psuł ją tylko Severus Snape, który nawet nie zamierzał kryć niechęci, ale nim postanowiła się nie przejmować. Najwidoczniej nic nie było w stanie go zmienić. Siedziała obok Remusa i wciąż spoglądała na nauczycielskie grono, którego skład w zasadzie się nie zmienił. Nigdy nie przypuszczała, że przyjdzie jej dołączyć do tego szacownego zespołu, i że spotka tu Snape'a i Remusa. Cóż, niezbadane są wyroki Opatrzności.

Po powitaniu z nauczycielami zaczęła z uwagą przyglądać się uczniom, zastanawiając się czy będzie w stanie w tym tłumie młodzieży rozpoznać swojego bratanka. Była bliska rozpaczy, gdyż nigdzie nie mogła dostrzec nikogo, kto by jej go przypominał. Wreszcie Lupin dotknął jej ręki i dyskretnym gestem wskazał kierunek. Przy stole Gryffindoru, pomiędzy szczupłym rudzielcem, a długowłosą szatynką, siedział James. Na ten widok serce zabiło jej zdradziecko w sposób, którego obawiała się najbardziej. Jeszcze tylko brakowało, żeby zemdlała przy pierwszej kolacji.

- Harry - wyszeptała najciszej jak mogła.

Kiedy trochę się uspokoiła, ogarnęło ją pragnienie, by natychmiast wstać od stołu i uściskać chłopca. Uspokój się - powstrzymał ją wewnętrzny głos. - I co mu powiesz? Że byłaś tchórzem i dlatego zostawiłaś go Dursleyom? Mocno zacisnęła palce na trzonku widelca i wbiła wzrok w talerz. Większość nauczycieli taktownie udawała, że nie widzi jej konsternacji. Tylko pani Pomfrey przyglądała się jej z troską, a Snape z jawną kpiną. Miała wrażenie, że sytuacja najzwyczajniej w świecie go bawi. Denerwowała się tym wszystkim coraz bardziej i mimo głodu nie mogła przełknąć ani kęsa, tylko grzebała widelcem w talerzu. Wreszcie, ku jej wielkiej uldze, kolacja dobiegła końca. Jeszcze raz popatrzyła na bratanka i przysięgła sobie w duchu, że zrobi wszystko, aby się do niego zbliżyć.

δ

Po kolacji Minerwa osobiście odprowadziła ją do przeznaczonego dla niej mieszkania. Okazało się, że była to dawna kwatera Binnsa. Lucy rozglądała się po wnętrzu, które na najbliższe miesiące miało stać się jej domem. Mała, skromnie urządzona sypialnia, w której znajdowała się ogromna szafa, nocny stolik na nóżkach przypominających lwie łapy i szerokie łóżko, sprawiające wrażenie zupełnie nowego. Być może nauczyciel rzeczywiście nigdy go nie używał, sypiając przez kilkaset lat w fotelu przed kominkiem. Na ścianie wisiał poczerniały portret Anny Boleyn, a nad łóżkiem mały obrazek, z którego melancholijnym wzrokiem spoglądała na nią święta Flakonia od Bocznego Ołtarza, męczennica torturowana pachnącym łubinem. Natomiast w gabinecie najwięcej miejsca zajmowało duże dębowe biurko, ustawione pod ogromnym olejnym obrazem przedstawiającym Heliodora Piórobrodego dosiadającego smoka. Na kominku płonął ogień, a na środku pokoju ktoś ustawił jej kufer. Nie zapomniał też o wrzosach. Stały na podłodze w dużym glinianym dzbanku. Kochany Filch, pewnie to jego zasługa.

- Mam nadzieję, że będzie ci tu dobrze - powiedziała Minerwa, która najwyraźniej szykowała się już do odejścia.

- Pani profesor - zaczęła Lucy niepewnie. - Czy mogłaby mi pani poświęcić jeszcze chwilę?

Bardzo chciała wyjaśnić dyrektorce motywy swojej decyzji. Uważała, że dopóki tego nie zrobi, coś będzie nie w porządku.

- Oczywiście - Minerwa odwróciła się w jej kierunku. - Słucham.

- Chciałabym przeprosić.

- Za co?

- Za to, że przyjęłam propozycję profesora Dumbledore'a mimo pani sugestii. Ale uznałam, że to właściwa chwila. Chciałam wrócić i sprawdzić, co się dzieje z moim bratankiem. Cały czas myślałam, że opiekuje się nim moja ciotka.

- Nie masz za co przepraszać - nauczycielka zrobiła ręką uspokajający ruch. - Liczyłam się z tym, że przyjedziesz. Zawsze robiłaś to, co do ciebie należało.

- Nie zawsze - ośmieliła się jej przerwać Lucy.

- Nigdy się nie wymigiwałaś, gdy cię ktoś wezwał do tablicy. Z samodzielną inicjatywą było różnie.

To prawda - pomyślała. - Gdyby tamtego dnia choć jedna osoba powiedziała mi, że mam się wziąć w garść i zająć dzieckiem, na pewno bym to zrobiła.

- Uważałam, że powinnam ci powiedzieć o ucieczce Blacka - kontynuowała Minerwa spokojnie. - Chciałam, żeby powrót był świadomą decyzją.

- Jest - zapewniła Lucy z mocą.

- Mam nadzieję, ze wyjdzie to na dobre i Harry'emu i tobie - powiedziała dyrektorka, patrząc na nią uważnie. - A teraz powinnaś odpocząć. Masz za sobą ciężki dzień. Dobranoc.

Cicho wyszła z pokoju. Lucy usiadła na łóżku i położyła na kolanach poduszkę. Dotknęła jej i odruchowo zaczęła wygładzać wszystkie załamania. Robiła to czysto mechanicznie; myśli błądziły gdzieś daleko.

Nagle usłyszała pukanie. Wstała i podeszła do drzwi. Kiedy je otworzyła, ujrzała Remusa.

δ

Patrzył na nią i po raz kolejny dochodził do wniosku, że niezwykle się zmieniła przez te lata. Znikła gdzieś rezolutna dziewczyna z warkoczami; zastąpiła ją smutna kobieta o zmęczonych oczach. Dopiero teraz spostrzegł, jak bardzo przypomina swojego brata. Te same gesty, sposób pochylania głowy i krótkie włosy, jeszcze potęgujące rodzinne podobieństwo.

Z jednej strony cieszył się, że ją widzi. Niosła ze sobą wspomnienie lat, kiedy był bardzo szczęśliwy. Z drugiej - obawiał się, że jej obecność w tym miejscu i czasie oznacza kłopoty, które nie ominą i jego.

Nie wiedział, jak zacząć tę rozmowę, a ona nie ułatwiała mu zadania. Była bardzo spięta - widział to wyraźnie. Starała się zachować spokój, ale wyczuwał jej strach.

- Remusie - zaczęła wreszcie. - Chyba powinnam ci wyjaśnić, dlaczego tak postąpiłam.

Mimo pozornego opanowania, nerwy miała napięte do ostatnich granic.

- Niczego nie musisz mi wyjaśniać - przerwał jej szybko. Nie mógł powiedzieć z czystym sumieniem, że ją rozumie, ale też nie miał prawa jej potępiać. Nie on. Wszak sam zachował się dokładnie w ten sam sposób. Odszedł, nie myśląc o synu przyjaciela. A jej ucieczka była najwyraźniej aktem rozpaczy i desperacji. Przez długi czas myślał, że kiedy ochłonie, wróci by zaopiekować się bratankiem, ale lata mijały, a jej wciąż nie było. No tak, nigdy nie była silna, dlatego James zawsze starał się ją chronić. Zresztą nawet starsza i bardziej dojrzała kobieta mogłaby sobie nie poradzić z odkryciem, że ukochany mężczyzna ponosi odpowiedzialność za śmierć jej najbliższych. Dlaczego tak się stało? Przecież spotkał Blacka dwa dni przed śmiercią Potterów; naprawdę wyglądał wtedy na nieprzytomnie zakochanego. Co prawda nie mówił o swoich uczuciach, ale natychmiast się rozpromieniał, gdy w rozmowie padało imię Lucy. Dobrze, już dosyć tych wspomnień, należy stawić czoło teraźniejszości.

- Cieszę się, że tu jesteś.

Intuicja podpowiadała mu, że ona czeka właśnie na takie słowa z jego strony. Nie pomylił się. Na jej twarzy pojawił się wyraz ulgi i trochę się rozluźniła.

- Ja też się cieszę - potwierdziła skwapliwie. - Sądziłam, że czekają na mnie same kłopoty. A tu taka niespodzianka.

Uśmiechnął się mimo woli. Zawsze miała w sobie coś, co go rozbrajało.

- Nie sądziłem, że jeszcze kiedyś się spotkamy.

- Nie zamierzałam wracać. Gdyby nie informacje o... o tym, że Harry'emu grozi niebezpieczeństwo, nigdy nie pojawiłabym się w Anglii.

- Powiesz mu?

- To nie takie proste - uparcie wbijała wzrok w portret Anny Boleyn. - Porzuciłam go, chciałam zapomnieć o wszystkim. Okazuje się, że popełniłam błąd. On mi tego tak łatwo nie wybaczy. Jeśli w ogóle... Dlatego muszę czekać.

To rozumiał doskonale. Sam także nie potrafiłby się zdobyć na wyznanie chłopcu, że nigdy się nim nie zainteresował, choć przez tyle lat przyjaźnił się z jego ojcem. Lucy była w jeszcze gorszej sytuacji - ciotka i na dodatek chrzestna matka. Nawet nie próbował wyobrażać sobie, jak ona się teraz czuje.

- Na razie trzeba go chronić przed... - zaczęła

Nie wypowiedziała tego nazwiska, tylko spuściła głowę.

- Ochronimy - powiedział z mocą.

Szybko podniosła wzrok i spojrzała na niego z wdzięcznością. Remus tymczasem pomyślał, że kłopoty kłopotami, ale dobrze mieć sojusznika, który jest chyba jeszcze bardziej zdeterminowany niż on sam. We dwoje powinni zapewnić chłopcu odpowiednią opiekę. Lucy najwyraźniej myślała o tym samym.

- To dobrze, że się tu spotkaliśmy - powiedziała cicho i wyciągnęła do niego rękę. Uścisnął ją mocno i zdał sobie sprawę, że w tej chwili odzyskał kogoś bardzo ważnego. Przyjaciółkę, a może nawet siostrę. I że żadne słowa już nie były potrzebne.

δ

Lucy czuła ogromną ulgę. Tak bardzo bała się rozmowy z dawnym przyjacielem, gorzkich słów, które mogła od niego usłyszeć. Tymczasem on nie miał zamiaru jej oceniać. Co najważniejsze, wyglądało na to, że zupełnie się nie zmienił; był tym samym do bólu uczciwym człowiekiem, którego zapamiętała z dzieciństwa. Cieszyła się, że w walce o bezpieczeństwo i akceptację bratanka będzie miała Remusa po swojej stronie. Ważne było też to, że Lupin znał tego człowieka tak samo dobrze jak ona, o ile oczywiście można powiedzieć, że ktoś znał go w ogóle i dlatego wspólnie mogli przynajmniej spróbować przewidzieć jego posunięcia. Poza tym było wiele rzeczy, o których nie musiała mu opowiadać. Wiedział o nich i dlatego rozumiał bez słów. Ta świadomość podniosła ją trochę na duchu.

Czuła coraz większe zmęczenie. Przez moment zapragnęła położyć się do łóżka, ale nie mogła sobie pozwolić na ten luksus. Musiała przygotować się do jutrzejszych zajęć. Wystarczy, że się spóźniła; teraz powinna postępować jak osoba odpowiedzialna i kompetentna.

Rozłożyła książki i niechętnie zajęła się pisaniem konspektów. Oczywiście mogła to sobie odpuścić, ale konieczność improwizowania zawsze ją przerażała. Lubiła mieć wszystko pod kontrolą.

Historia magii i historia mugoli w zasadzie nie różniły się od siebie w znaczący sposób, a nawet w wielu momentach miały punkty styczne. Jeszcze jako studentka Lucy bardzo często zastanawiała się nad tym, jakie miny zrobiliby jej wykładowcy i koledzy, gdyby otrzymali dowody na to, że wielu znakomitych władców i polityków miało magiczne zdolności. Uśmiechnęła się do siebie na tę myśl i przetarła oczy. Dobrze, że jutro tylko cztery lekcje. Niestety każda z innym rocznikiem. Strasznie dużo do napisania.

- Święta Flakonio męczennico, królestwo za laptopa działającego w Hogwarcie - westchnęła, spoglądając na obrazek nad łóżkiem. Dobrze, że przynajmniej zabrała ze sobą komplet długopisów, bo gdyby musiała wszystko notować gęsim piórem na pergaminie, to wyszłaby z tego masakra i dwutygodniowe pranie. Zmugolałam ze szczętem.

Kiedy kładła się do łóżka, zegar na zamkowej wieży właśnie wybijał trzecią. Zamknęła oczy i wstrzymała oddech. W tym momencie uderzyła ją niesamowita cisza. Przez lata przyzwyczaiła się do gwaru miasta i zapomniała, że są miejsca, w których może być aż tak spokojnie. Miała wrażenie, że byłaby w stanie usłyszeć nawet kroki pani Norris spacerującej po odległych korytarzach. Korzystając z tego spokoju, chciała przemyśleć jeszcze kilka spraw, ale nie zdążyła: sen był szybszy.

2.

Obudziło ja głośne chrząknięcie. Jedno, drugie, trzecie... Kiedy wreszcie z piątego wymiaru powróciła do Hogwartu i otworzyła oczy, ze zdumieniem stwierdziła, że nad jej łóżkiem unosi się Prawie Bezgłowy Nick, który spostrzegłszy, że się obudziła, przyłożył jedną rękę do piersi i ukłonił się jej szarmancko:

- Madame, bardzo się cieszę, że znowu panią widzę. Przepraszam, że przerywam odpoczynek, ale jest już bardzo późno.

Prawie po omacku szukała zegarka, dziwiąc się, że bez tabletki mogła spać aż tak mocno. Stwierdziwszy, że jest naprawdę bardzo późno zaklęła w duchu, miała tylko piętnaście minut do śniadania.

- Dziękuję, sir Nicolasie - uprzejmie skinęła głową. - To było miłe z pana strony.

- Zawsze do usług - odpowiedział i majestatycznie podpłynął do portretu Anny Boleyn. - Szczęściara - mruknął z zazdrością.

- Myślę, że ona by z panem polemizowała - uśmiechnęła się Lucy.

- Nie będę się spierał z damą, mimo iż mam własne zdanie na ten temat - ukłonił się jej po raz kolejny, a potem zniknął.

Lucy, szykując się do wyjścia, przypomniała sobie o tym, jak niegdyś przez bite dwa miesiące łaziła za duchem po całym zamku i zamęczała go prośbami o opowieści z dawnych czasów. Nick początkowo bardzo chętnie opisywał jej szczegóły polowań i uczt. Jego entuzjazm osłabł, kiedy dotarli do tematu damskiej garderoby. Jakimś dziwnym trafem o wiele lepiej pamiętał, co kobiety nosiły pod spodem, niż na wierzchu i najwyraźniej mówienie o tym młodej panience sprawiało mu kłopot. Uśmiechnęła się do siebie na to wspomnienie.

Szybko rozczesała włosy, wciągnęła spodnie, sweter i prawie zapomniała o szacie. Narzuciła ją w ostatniej chwili i wybiegła z komnaty. Kiedy wpadła do Wielkiej Sali, wszyscy już siedzieli na swoich miejscach. Najpierw popatrzyła na bratanka, a potem zajęła swoje miejsce obok Lupina. Znowu nie mogła nic przełknąć. Poskubała tylko grzankę i wypiła całą filiżankę mocnej kawy. Gdyby mnie teraz widział mój lekarz, to sam dostałby zawału - pomyślała z ponurą satysfakcją.

- Denerwujesz się? - zapytał Remus.

- Niespecjalnie. Jestem tylko zmęczona. Do trzeciej pisałam konspekty. Nie mogę przecież pójść do pracy nieprzygotowana.

- No tak. To by była katastrofa - roześmiał się. - Wcale się nie zmieniłaś. Ordnung muss sein!

- A żebyś wiedział - zawtórowała mu. Merlinie, jakie to było wspaniałe uczucie, znowu żartować z przyjacielem. - Ale i tak idę na łatwiznę. Zacznę od historii mugolskiej - wyjaśniła na widok jego zdziwionej miny. - Zresztą na pewno trochę im się tego przyda.

Mugolska historia. Dziwne jak szybko zaczęła w ten sposób myśleć o nauce, która przez lata całe stanowiła główny sens jej życia.

Rzuciła ukradkowe spojrzenie na zegarek. Do rozpoczęcia pierwszej lekcji miała jeszcze pół godziny. Planowała, że przez ten czas zajrzy do Wielkiej księgi dziejów magii, ponieważ kilka szczegółów wymagało sprawdzenia. Ukłoniła się uprzejmie nauczycielskiemu gronu i wróciła do pokoju po notatki.

δ

Lucy zamknęła za sobą drzwi pracowni historii magii. Rozejrzała się wokoło niepewnym wzrokiem. To miało być nowe miejsce jej pracy - zapamiętana świetnie ze szkolnych lat największa klasa w szkole. Przemierzała ją wolnym krokiem, ze wzruszeniem spoglądając na eksponaty pamiętające zapewne lata młodości Dumbledore'a. Czy tu nikt nie sprząta? - pomyślała zdegustowana, dotykając palcem przykurzonego popiersia Helgi Hufflepuff. Chyba trzeba by było porozmawiać z jakimś domowym skrzatem, aby dopilnował porządku. Sala nie może tak wyglądać.

Przyjrzała się jeszcze znajomym portretom i ze zdziwieniem stwierdziła, że wszystkie ją rozpoznają. Następnie zbliżyła się do pierwszej ławki od okna. To właśnie tu siedziała przez całe siedem lat, zawzięcie notując wszystkie wykłady. Kiedy dotknęła porysowanego blatu poczuła, że coś dławi ją w gardle. Odwróciła się szybko i zajęła na swoje miejsce za katedrą. Jej miejsce... Przez tyle lat należało do profesora Binnsa. Teraz będzie tu siedziała ona, tak jak kiedyś sugerował. Nie sądziła, że to się kiedykolwiek naprawdę stanie. A jednak...

Pierwsza lekcja.

Siódmy rok. Hufflepuff i Ravenclaw. Trzeba zaczynać. Uczniowie już wchodzili do klasy. Czuła na sobie zaciekawione spojrzenia kilkudziesięciu par oczu. No tak, rezygnacja starego profesora była chyba wydarzeniem stulecia. Szybko odzyskała pewność siebie. Mimo, że najbardziej lubiła grzebanie w archiwach, to nauczanie także sprawiało jej przyjemność.

Przez chwilę zastanawiała się, czy nie powinna wygłosić uczniom jakiejś umoralniającej pogadanki na temat przydatności historycznej wiedzy. Jednak po krótkiej chwili namysłu zrezygnowała. Wiedziała, że samymi słowami ich nie przekona. Natomiast jeśli dobrze wywiąże się ze swojej roli, kiedyś sami to odkryją. Albo i nie... Zaczęła więc od razu od wykładu. Lekcja potoczyła się sprawnie, mimo iż dzieje II wojny światowej i numery Grindelwalda nie należały do jej ulubionych tematów.

Napięcie przed drugą lekcją nie było tak łatwe do opanowania. Trzeci rok. Gryffindor-Slytherin.

James. Boże, on naprawdę wygląda jak James. Te same rysy, włosy, postać. Tylko oczy patrzące na nią zza szkieł okularów były zielone jak u Lilki. I ta blizna na czole. Wpatrywała się w chłopca tak długo, że uczniowie zaczęli szeptać między sobą. Natychmiast wróciła do rzeczywistości. Zacisnęła mocno ręce na krawędzi biurka. Opanuj się, Lucy...

- Dzień dobry - zaczęła drżącym głosem. - Jak już zapewne państwo wiedzą, nazywam się Lucy Blair i będę uczyła historii magii. Proszę sobie zapisać dzisiejszy temat: Akty zabraniające procesów o czary w różnych krajach europejskich.

Już miała rozpoczynać wykład, kiedy szatynka, która siedziała obok Harry'ego, podniosła do góry rękę. - Słucham, panno... - Lucy szybko zajrzała do spisu uczniów.

- Granger - podpowiedziała jej dziewczyna. - Nazywam się Hermiona Granger.

- Słucham, panno Granger.

- Chciałam zapytać, czy sprawdzi pani pracę wakacyjną, którą zadał nam profesor Binns.

Przez klasę przeleciał szmer zawodu i dezaprobaty. Najwidoczniej panna Granger nie była wyrazicielką woli szerokiego ogółu. Jednak skoro Binns coś zadał, należało to przeczytać.

- Oczywiście - skinęła głową. - Jaki temat podał państwu profesor?

- Palenie czarownic w XIV wieku było całkowicie bezsensowne - wyrecytowała uczennica.

- Chyba do końca bym się z tym nie zgodziła. Miało to pewien cel propagandowy i antyfeministyczny - wyjaśniła, uśmiechając się do zaskoczonej dziewczyny.

I natychmiast przyszło jej do głowy, że naprawdę zbyt wiele czasu spędziła w Stanach Zjednoczonych.

δ

Gdyby ktoś w czerwcu powiedział, że Binns zrezygnuje z pracy w Hogwarcie, Harry uznałby to za niezły żart. Profesor-duch pracował w szkole od zawsze i nikt nie potrafił sobie wyobrazić, że ktoś w ogóle mógłby go zastąpić. Tymczasem jego rezygnacja była najprawdziwszą prawdą. Pierwszego września podczas powitalnej uczty dyrektor najpierw przedstawił nowego nauczyciela obrony przed czarną magią, potem wspomniał o awansie Hagrida, a na koniec oznajmił, że szacowny wykładowca historii magii udał się wreszcie na zasłużony wieczny odpoczynek, a jego miejsce zajmie pani profesor Lucy Blair, która z powodu przyczyn obiektywnych przybędzie do szkoły z kilkudniowym opóźnieniem. Do zmian na stanowisku nauczyciela OPCMu wszyscy dawno zdążyli się przyzwyczaić, natomiast nowa historyczka wzbudziła ogromne zainteresowanie. Zwłaszcza, że Dumbledore nie powiedział o niej nic konkretnego. Harry zobaczył ją po raz pierwszy wczoraj podczas kolacji i, prawdę mówiąc, był zaskoczony jej widokiem. Nie wiadomo czemu wydawało mu się, że osoba parająca się tak nudnym zajęciem sama musi mieć co najmniej pięćset lat. Tym czasem nauczycielka była młoda, całkiem ładna i ogólnie sprawiała wrażenie sympatycznej osoby. Tyle, że wyglądała jakoś tak... mugolsko. Może dlatego, że w odróżnieniu od innych profesorek nosiła spodnie, a może z tego powodu, że notatki robiła na luźnych kartkach papieru, a nie na pergaminie, zaś z kieszeni szaty wystawał jej długopis z reklamą tabletek przeciwbólowych. Mówiła spokojnym, zdecydowanym tonem. Wykład nie był porywający (jak historia może porwać kogokolwiek?), ale przynajmniej nikt nie przysypiał. Tak, niewątpliwie wniosła trochę życia do tej wyglądającej jak mauzoleum sali.

Tylko jedno go zaniepokoiło. Profesor Blair zdecydowanie zbyt często spoglądała w jego kierunku. Czuł na sobie jej wzrok i było mu z tym co najmniej dziwnie, zwłaszcza, że miała takie przenikliwe spojrzenie. No cóż, pewnie chciała sobie obejrzeć dokładnie "chłopca, który przeżył". W końcu była historykiem. Innego powodu jej zainteresowania nie mógł sobie wyobrazić. Niepokoiło go jeszcze jedno: ta kobieta wydawała mu się znajoma. Zdawał sobie sprawę, że to zupełnie irracjonalne uczucie, ale był przekonany, że już kiedyś w życiu ją spotkał. Tylko zupełnie nie potrafił sobie przypomnieć, kiedy i w jakich okolicznościach.

δ

Kiedy lekcja dobiegła końca, Lucy miała ochotę rzucić wszystko, pobiec do swojego pokoju i nie wychodzić stamtąd co najmniej do rana. Widok bratanka wywoływał w niej nowe ataki poczucia winy. Nie mogła sobie jednak pozwolić na luksus roztkliwiania się nad sobą, gdyż czekały ją jeszcze dwie godziny pracy. Nie dość, że musiała je jakoś przetrwać, to jeszcze powinna błyszczeć wiedzą i elokwencją. To, że jej się w miarę udało, było zasługą wyłącznie siły woli i praktyki. Jednak po skończonych zajęciach czuła się tak, jakby przerzuciła co najmniej tonę węgla. Wracała do pokoju, marząc o wygodnym łóżku i śnie. Niestety, nie było jej to dane: na korytarzu natknęła się bowiem na panią Pomfrey.

- Lucy - zaczęła pielęgniarka - pozwól do mnie na słówko.

Posłusznie niczym grzeczna uczennica ruszyła za szkolną pielęgniarką. Kiedy weszła do ambulatorium wzdrygnęła się lekko. To miejsce nie kojarzyło się jej najlepiej, jako dziecko zbyt często tu bywała.

- Powiedz mi, czy z twoim zdrowiem wszystko w porządku?

Spojrzała na panią Pomfrey z zaskoczeniem. Ta kobieta chyba miała w oczach promienie Roentgena. No cóż, należy powiedzieć prawdę. W końcu nie ma się czego wstydzić.

- Mam małe problemy z sercem - powiedziała cicho, a potem wymieniła dokładną nazwę swojego schorzenia; angielską i łacińską. - Jak pani widzi nic poważnego, ale powinnam na siebie uważać.

- Tak mi się wydawało, że to może być właśnie ta choroba - zamyśliła się Poppy. - W szkole tak często mdlałaś.

- Kiedy dorosłam, wcale mi nie przeszło. Musiałam w końcu o siebie zadbać.

- A po powrocie ciągle masz powody do zdenerwowania... Wczoraj podczas kolacji byłaś blada jak upiór.

- Źle się czułam.

- To niedobrze... - pielęgniarka zastanowiła się przez chwilę. - Chyba powinnam mieć coś, co ci pomoże - powiedziała i zaczęła grzebać w szafce z medykamentami

- Proszę - wyciągnęła w stronę Lucy brązową buteleczkę z ozdobnym korkiem. - To eliksir konwaliowy. Profilaktycznie pij codziennie rano jedną łyżkę. Serce się uspokoi. A jak się skończy, to poprosimy profesora Snape'a o więcej.

- A nie dosypie mi przypadkiem cyjanku? - mruknęła pod nosem.

- Co mówiłaś? - zainteresowała się natychmiast Poppy.

- Absolutnie nic.

Pielęgniarka uśmiechnęła się tylko i pokręciła głową. Na ten widok Lucy znowu poczuła się jak uczennica. Przez chwilę z całej siły zapragnęła, żeby można było cofnąć czas. Chciałaby wrócić do szkoły, znowu zobaczyć brata, a przede wszystkim nie zakochać się w [i]tym człowieku[/i]. Wtedy wszystko byłoby o wiele prostsze. Nie tylko dla niej. Dla Harry'ego pewnie też. Na tę myśl posmutniała.

- Nie martw się - Poppy położyła jej rękę na ramieniu. - Wszystko musi się jakoś wyprostować.

Lucy nie miała ochoty na kontynuowanie tego tematu. Z trudem wykrztusiła podziękowanie, zabrała buteleczkę i wróciła do pokoju. Z ulgą rzuciła się na łóżko i przez przeszło godzinę próbowała zasnąć. Jednak sen nie przychodził. Zirytowana wstała i zaczęła szybko chodzić po pokoju. Czuła się jak w klatce, a złe myśli znowu ją przytłaczały. Zbliżyła się do okna. Niebo zaciągnięte było szarymi chmurami i najwyraźniej znowu zbierało się na deszcz. To jej jednak nie przerażało; musiała odetchnąć świeżym powietrzem. Narzuciła na siebie pelerynę i wyszła z pokoju. Wędrowała zamkowym korytarzem, mijając przyglądających się jej uczniów. Ich zaciekawienie i szepty irytowały ją coraz bardziej, nigdy nie lubiła zwracać na siebie uwagi.

Skierowała się na błonia. Szła przed siebie, zupełnie nie przejmując się tym, że może się tu gdzieś spotkać dementora. Zresztą po co jej dementorzy - już i tak miała wystarczająco ponure myśli.

Pogrążona w myślach nie zauważyła nawet, że dowędrowała do chatki Hagrida. Najwyraźniej tak miało być. Rozmowy z nim zawsze dobrze jej robiły. Może dlatego, że dla niego wszystko było jasne i proste.

Na progu domu leżało ogromne psisko, które na jej widok podniosło się leniwie i zawarczało. Zaniepokojona, rozejrzała się wokoło i mocnej ścisnęła różdżkę. Zawsze bała się dużych psów, oprócz jednego... Co za kpina. Właśnie tamtego powinna się lękać najbardziej.

- Kieł, chodź tu, kolacja - w drzwiach ukazał się Hagrid. Bestia natychmiast odwróciła paszczę w jego kierunku.

- Dzień dobry - powiedziała głośno Lucy. Już na sam widok gajowego poczuła się raźniej.

- Witaj, malutka! - Hagrid uśmiechnął się chyba najszerzej jak mógł. - Jużem myślał, że mnie nie odwiedzisz. Wchodź do środka, bo zaraz lunie. Akurat mam świeżą krajankę.

Weszła do chaty. Wewnątrz panował lekki półmrok i nieład. Najwyraźniej gospodarz miał ostatnio na głowie ważniejsze sprawy, niż sprzątanie. Odsunął na bok stertę gazet i szpargałów i zrobił jej miejsce przy stole. Usiadła i bez słowa przyglądała się jak przygotowuje herbatę. Trochę się bała, co z tego wyniknie, ponieważ bardzo trzęsły mu się ręce. Oczy też miał podkrążone. Najwyraźniej starym zwyczajem wstąpił wczoraj gdzieś na butelczynę i dziś ponosił tego konsekwencje. Jednak mimo tego udało mu się bezkolizyjnie postawić przed nią ogromną filiżankę.

- A może chcesz do tego trochę prądu?

- Nie używam - pokręciła głową.

- A ja sobie wleję kapkę. Nerwy tak mnie, cholibka, telepią.

Wyjął zza fotela ogromną butlę ognistej, zębami wyciągnął korek, a potem nalał sobie jakieś pół szklanki.

- Ależ ty wyrosłaś - powiedział, siadając naprzeciwko niej. - Panna jak malowanie. Od chłopaczysków pewnie się miotłą opędzić nie możesz?

- Jakoś sobie radzę - uśmiechnęła się. - Nawet bez miotły.

- Gdzieś ty się podziewała tyle czasu?

- Tu i tam - wyjaśniła enigmatycznie.

Znowu to samo pytanie i brak chęci na udzielenie dokładnej odpowiedzi. Zresztą po co do tego wracać?

- Jak Dumbledore powiedział, że przyjeżdżasz, tożem wierzyć nie chciał - kontynuował. - Kto by pomyślał. Mała Lucy na miejscu Binnsa.

- Niezbadane są wyroki losu - stwierdziła sentencjonalnie. - Przecież ty sam teraz nauczasz. Gratuluję. Kiedyś o tym marzyłeś.

- Eee tam, nie warto wspominać - machnął ręką zrezygnowany. - Takem się cieszył, ale źle się zaczęło. Chciałem dzieciakom pokazać hipogryfy i Hardodziob poharatał młodego Malfoya. Będzie z tego grubsza chryja.

- To coś poważnego? - zaniepokoiła się.

- Nie widzi mi się, ale ojciec smarkacza to szyszka. Nie puści tego płazem. Dlategom musiał wczoraj trochę się pocieszyć w Świńskim Łbie.

Malfoy? To nazwisko nie było jej obce. Przypomniała sobie dzisiejszą lekcję z trzecim rocznikiem.

- Malfoy... - zaczęła. - Czy to nie ten szczupły blondyn ze Slytherinu?

- Ten sam - przytaknął gajowy. - Jest w wieku twojego...

Lucy natychmiast spuściła głowę. Hagrid przez długą chwilę przyglądał się jej w milczeniu.

- Z Harry'ego to naprawdę dobry dzieciak - powiedział wreszcie. - I taki do Jamesa podobny. Jakem go pierwszy raz zobaczył, ażem zaniemówił, cholibka.

- Ja też - wyszeptała.

- Jedno ci powiem, Lucy - głupio zrobiłaś, żeś zwiała.

- Wiem, ale wtedy wydawało mi się, ze to najlepsze wyjście.

- Zostawiłaś dzieciaka takim strasznym mugolom. Sam mi się parasol otwiera, jak sobie ich przypomnę.

- Sądziłam, że jest u mojej ciotki - tłumaczyła się już po raz kolejny od przyjazdu. Była tym już zmęczona, ale przecież nie mogła kazać się odczepić ludziom, którzy niczemu nie byli winni.

- Ale powiesz Harry'emu? - zapytał Hagrid, patrząc na nią niespokojnie.

Boże, najpierw Remus, a teraz on.

- Powiem w odpowiednim momencie.

- Znaczy się kiedy?

- Nie wiem. W odpowiednim momencie.

- Powinien wiedzieć, że ma jeszcze inną ciotkę, niż ta okropna Dursleyowa. Oj, żebyś ty wiedziała jak mnie język świerzbiał dwa lata temu. Jakby mi Dumbledore nie zakazał, to pewnie bym i co chlapnął. Zdjęcia żem mu dał tylko takie, na których ciebie nie było.

- Jakie zdjęcia? - zainteresowała się.

- Jego sta... Znaczy się Jima i Lilki. Dwa lata temu prosiłem o nie waszych znajomych. Kilka twoich też się tam zaplątało. Gdzieś je tu jeszcze mam.

Zbliżył się do kredensu i mocno pociągnął uchwyt szuflady. Nawet nie drgnęła.

- A srałże cię smok - mruknął i z całej siły walnął w nią pięścią. Dopiero wtedy ustąpiła. Długo grzebał w papierach, ale wreszcie znalazł to, czego szukał.

- O proszę, są - wyciągnął w jej kierunku kilka fotografii.

Wzięła je z wahaniem i zaczęła kolejno rozkładać na stole. Ona i James na progu domu. Uśmiechnęła się mimowolnie na widok jego miny. Nigdy nie lubił pozowanych zdjęć, zwłaszcza takich, na których musiał wyglądać jak grzeczny chłopczyk i idealny starszy brat. Ona i Lilka. Chyba w siedemdziesiątym ósmym, tuż przed końcowymi egzaminami. Ona i Huncwoci, a w zasadzie ona, James, Peter i Remus. Jednej osoby brakowało... Spojrzała pytająco na gospodarza.

- A nie wyrobiłem i odciąłem łobuza - wyjaśnił gniewnie.

- I dobrze. Nie zasługiwał, żeby zostać koło nich. A od kogo dostałeś te zdjęcia? - zainteresowała się.

- Akurat te od tej malutkiej Angel. Miała ich strasznie dużo.

Angel Lorens. Lucy uśmiechnęła się do siebie na wspomnienie najbliższej przyjaciółki Lilki. Ileż to lat się nie widziały! Możliwe, że na ulicy nawet by jej już nie rozpoznała.

- Co u niej słychać?

- Jej córka jest u nas na drugim roku. Miła dziewuszka.

- Jak się nazywa?

- Samantha Wallace.

Muszę zapamiętać - pomyślała. To niesamowite, że teraz nauczała pociechy swoich szkolnych koleżanek. Merlinie, a jeśli któraś z nich coś powie swojemu dziecku? Nie ma na co czekać, trzeba jak najszybciej rozwiązać problem.

Ta myśl zepsuła jej humor. Nie miała ochoty na dalsze dyskusje, nawet w tak miłym towarzystwie. Podziękowała więc za kolejną filiżankę herbaty i zaczęła zbierać się do wyjścia.

- Czy mogłabym zabrać te zdjęcia?

- Jasne - Hagrid natychmiast zaczął zawijać fotografie w kartkę wyrwaną z Proroka.

- Dziękuję ci bardzo. To... To dla mnie ważne.

- Może cię odprowadzić? - zapytał. - Ciemno się robi, a tu się dementory włóczą i inne tatałajstwo.

- Poradzę sobie.

Już na zewnątrz otuliła się mocno peleryną i zarzuciła na głowę kaptur, bo deszcz siąpił bez przerwy. Postanowiła wracać do zamku krótszą drogą, gdyż myśl o spacerze po zmierzchu mimo wszystko napawała ją lękiem. Szła w zamyśleniu, zupełnie nie zwracając uwagi na otoczenie. Nagle potknęła się o wystający korzeń. Podniosła wzrok i stwierdziła, że znajduje się niebezpiecznie blisko bijącej wierzby. Bacznie przyjrzała drzewu. Przez ostatnie dwanaście lat niezwykle się rozrosło. Wiatr sprawiał, że konary i gałęzie drżały złowrogo. Zaklęła w duchu na myśl, że to tu tak naprawdę zaczęły się jej kłopoty. Boże, dlaczego każdy kąt i każde miejsce musi się jej kojarzyć z nim? Wystarczy, że zamknie oczy, a już widzi, jak tym swoim charakterystycznym gestem odgarnia z czoła niesforne włosy. Na szczęście nie tylko on pojawiał się w jej wspomnieniach, ale także James bawiący się zniczem, Peter wciąż próbujący zwrócić na siebie uwagę, Remus nie wypuszczający z ręki książki. I roześmiana Lilka.

Po powrocie do pokoju wyciągnęła z kieszeni fotografie, ale nie miała odwagi, by popatrzeć na nie jeszcze raz. Wsunęła je do szuflady nie rozpakowane.

3.

Po pierwszej lekcji Lucy zebrała swoje papiery i poszła do pokoju nauczycielskiego. Do następnych zajęć miała przeszło godzinę, a nie chciała siedzieć sama w czterech ścianach mieszkania. Wolała zamienić z kimś choć kilka słów. Niestety, w pokoju była tylko jedna osoba, zupełnie nie nadająca się do odstresowującej pogawędki - Severus Snape. Z nim mogłaby odbyć co najwyżej terapeutyczną kłótnię, ale na to zupełnie nie miała ochoty. Dlatego kiedy go zobaczyła, w pierwszym odruchu postanowiła się wycofać i pójść do siebie. Pomyślała jednak, że to byłoby dziecinne, poza tym nie miała zamiaru sprawiać mu żadnej satysfakcji. Kiedy weszła, podniósł wzrok, skrzywił się niechętnie, a następnie bez słowa powrócił do studiowania bardzo grubego woluminu. Znowu poczuła się nieswojo. W tym człowieku było coś, co ją mroziło, ilekroć na niego patrzyła. Dlatego nie odezwała się ani słowem. Usiadła przy stole i aby się czymś zająć, zaczęła przeglądać ostatni tom Almanachu Historii Magii.

Nagle z szafy, która stała w rogu pokoju, zaczął dochodzić głuchy łomot. Lucy drgnęła, a potem zaniepokojona spojrzała na Snape'a.

- W szafie siedzi bogin - wyjaśnił spokojnie, nie odrywając wzroku od papierów.

- Bogin? - zdziwiła się.

- Tak, bogin - potwierdził z irytacją. - Chyba jeszcze pamiętasz co to takiego?

- Pamiętam - skinęła głową. - I co? Tak tam zostanie?

- Dlaczego patrzysz na mnie? - rzucił ze złością. - W końcu jest tu specjalista od czarnej magii. To jego sprawa. Albo sama spróbuj, jeśli chcesz.

- Ja? - zdziwiła się.

- A co? Nie używasz czarów? To jak sobie zamierzasz poradzić z Blackiem? A, prawda - spojrzał na nią drwiąco - [i]ty[/i] miałaś na niego inne sposoby.

Merlinie, ten też o wiedział o jej związku z tym człowiekiem... Nie odpowiedziała ani słowem, tylko rzuciła mu spojrzenie pełne nienawiści. Prawdę mówiąc, gdyby się go nie bała, to najchętniej dałaby mu w gębę.

Tymczasem z korytarza dobiegał coraz głośniejszy gwar głosów, a po chwili do pokoju nauczycielskiego wkroczył Remus Lupin wraz z grupą Gryfonów z trzeciego rocznika.

- Bardzo was przepraszam, ale chciałbym tu przeprowadzić zajęcia praktyczne. W szafie siedzi bogin.

- Tak, wiemy o tym - potwierdziła Lucy skwapliwie.

- Oczywiście możecie z nami zostać.

Snape prychnął lekceważąco, a Lucy zawahała się. Przez chwilę walczyła z pokusą by dowiedzieć się, czego najbardziej boi się jej bratanek. Jednak szybko odrzuciła tę myśl. Co będzie jeśli sama zobaczy upiora? Wolała się nawet nie myśleć w co, a raczej [i]w kogo[/i] mógłby się zamienić. Dlatego pospiesznie wstała z krzesła i w ślad za Severusem opuściła pomieszczenie.

Powędrowała do swojego pokoju i, korzystając z wolnej chwili, postanowiła skreślić kilka słów do Julii i do Tonks. Wszak obiecała im to przed wyjazdem. A przede wszystkim musiała wreszcie napisać do Johna. Karygodnie go zaniedbała; powinna wysłać telegram jeszcze z Londynu, ale wszystkie szokujące wiadomości i wydarzenia sprawiły, iż zupełnie o tym zapomniała. Kiedy to sobie uświadomiła, poczuła ogromne wyrzuty sumienia. Natychmiast pomyślała, że go krzywdzi: swoim zaniedbaniem, brakiem szczerości, nieumiejętnością wyrażania uczuć. A przecież chce dla niego jak najlepiej. Tak, jak dla Michela. I kilku innych... Może więc powinna odejść? Szybko odpędziła od siebie tę myśl. Nie mogła tego zrobić; zbyt wiele dla niej znaczył. Dawał jej miłość, akceptację i poczucie bezpieczeństwa. Nie potrafiła też wyobrazić sobie, że kiedy upora się z problemami, nie będzie miała do kogo wrócić.

Wyciągnęła z szuflady papeterię i przez dłuższą chwilę wpatrywała się w pustą kartkę, nerwowo przygryzając koniec długopisu, a potem zaczęła pisać bardzo szybko.

Kochanie,

Dotarłam do celu cała i zdrowa. Zdążyłam się tu już nawet trochę zadomowić. Swoją drogą, powrót do starych kątów to ciekawe doświadczenie...

Co dalej? Czy tylko taką informację miała posłać do Egiptu? Gdyby potrafiła, a zwłaszcza, gdyby zdobyła się na całkowitą szczerość, napisałaby mu jeszcze, że jest nieszczęśliwa, ponieważ złej przeszłości pogrzebać się nie da. Dodałaby też, że potrzebuje jego wsparcia i trzeźwego osądu, a podczas bezsennych godzin tęskni za fizyczną bliskością. Ale nie umiała tego wszystkiego wyrazić. Wyznania miłosne nie były jej najmocniejszą stroną. Zresztą nawet ze zwykłymi zwierzeniami zawsze miała problemy. Dlatego kiedyś pisała pamiętnik. Teraz jednak nie potrafiłaby robić nawet tego. Po pierwsze - nie miała najmniejszej ochoty na oglądanie własnych myśli na papierze. Po drugie - świetnie już wiedziała, co się może stać, jeśli zapiski wpadną w niepowołane ręce.

Z ciężkim westchnieniem odłożyła kartkę. Napisze ten list później; za kilka godzin, lub dni. To okropne, ale inaczej nie potrafi.

Na szczęście z pocztówką do kuzynki już nie miała problemów. Tu wystarczyło kilka zwykłych zdań.

Kochana Julio,

Chciałam Cię poinformować, że do Hogwartu dojechałam szczęśliwie i bez przygód. Szkoła nic się nie zmieniła, a wszyscy są dla mnie bardzo mili. Harry'ego widuję codziennie, ale jeszcze nie miałam okazji z nim porozmawiać.

Całuję Cię

Lucy

Teraz kolej na list do Tonks. Po namyśle zdecydowała się na ton nieco żartobliwy; tak było najwygodniej. I najbezpieczniej.

Droga Tonks,

Piszę do Ciebie tak, jak obiecałam przed wyjazdem.

Otóż powiem Ci, że to cud, iż w ogóle tu dojechałam. Tuż pod samym zamkiem napatoczyłam się na dementorów strzegących bramy. Oczywiście nikomu nie przyszło do głowy, że mogę przyjechać bez szumnej zapowiedzi i na dodatek mugolskim samochodem. W związku z tym o mało co nie zostałam cmoknięta przez jednego przystojniaka w kapturze. Na szczęście moje auto całkiem dobrze sobie radzi na tutejszych drogach, więc mu zwiałam. Chyba był niepocieszony.

Spotkałam tu cała masę znajomych. Takich, których się spodziewałam i takich, których widok sprawił mi ogromną niespodziankę. Wyobraź sobie, że pierwszą osobą, którą ujrzałam po przekroczeniu bram Hogwartu, był Severus Snape. Nie wiem czy miałaś okazję poznać go osobiście, więc Ci wyjaśniam, że jest to osobnik wybitnie antypatyczny. Na dodatek przez całe siedem lat szkoły darł koty z moim bratem. Jim nie żyje, ale złość Severusa najwidoczniej nie wygasła i teraz obejmuje nie tylko mnie, ale także mojego bratanka. Natomiast miłą niespodzianką było dla mnie spotkanie z Remusem Lupinem, który jest tu nauczycielem OPCMu.

W ogóle wszyscy patrzą na mnie trochę jak na ducha, który powrócił zza światów i poważnie się zastanawiam, czy nie powinnam sobie zafundować koszulki z napisem "I'm still alive". Może uniknęłabym przez to wielu kłopotliwych pytań.

Mój przedmiot jest, zgodnie z przewidywaniem, w ogromnej niełasce u uczniów. Przykro mi to stwierdzić, ale profesor Binns pracował na to z oddaniem przez ostatnie kilkaset lat. Nie przypuszczam, żebym miała zmienić to nastawienie, ale przynajmniej będę się starała sprawić, żeby nazwa "historia magii" nie była w Hogwarcie synonimem totalnej nudy.

Pozdrawiam Cię serdecznie i jeszcze raz przepraszam za to, co Ci wtedy powiedziałam.

Lucy

Starannie zakleiła kopertę i spojrzała na zegarek. Do rozpoczęcia zajęć miała jeszcze dziesięć minut. Zebrała swoje papiery i wolno wyszła z pokoju. Po drodze zajrzała jeszcze raz do pokoju nauczycielskiego. Zastała tam już tylko Remusa.

- Jak się udała lekcja?

- Dobrze, to zdolne dzieciaki - popatrzył na nią z uśmiechem. - Ale zestaw lęków mają bardzo typowy. Same potwory i straszydła. Nie zabrakło nawet wampira. A z ciekawostek - obejrzałem sobie Snape'a w kapeluszu starszej pani Longbottom.

Lucy parsknęła śmiechem:

- To musiał być niezapomniany widok. Swoją drogą ciekawe, czy do dziś nosi gacie w srebrne wężyki?

- W życiu go o to nie zapytam - roześmiał się Remus.

- Ja tym bardziej - natychmiast mu zawtórowała. - Powiem ci, że był ostatnią osobą, którą spodziewałam się tu zastać.

- Uczy eliksirów od kilkunastu lat - Remus zmarszczył nos z niesmakiem. - Słyszałaś o tym, że był Śmierciożercą?

- Słyszałam - przytaknęła bez zainteresowana. - I jakoś mnie to wcale nie zdziwiło. Remusie - dodała po chwili - czy mogę cię o coś spytać?

- Słucham - spojrzał na nią z niepokojem.

- A Harry? Powiedz mi, czego on się boi?

- Harry... Jego pominąłem.

- Dlaczego?

- Wolałem nie ryzykować. Sama chyba rozumiesz, że Voldemort mógłby wywołać panikę...

- Myślisz, że to byłby... właśnie on?

- Tak zakładam. Po wszystkich przeżyciach z nim związanych...

- Masz rację - posmutniała jeszcze bardziej.

Remus położył jej rękę na ramieniu, a ona po raz kolejny pomyślała, że chyba Opatrzność znowu połączyła ich drogi.

4.

Po południu wybrała się do Hogsmade. Nie była tam jeszcze od dnia przyjazdu, dlatego czuła się jak odkrywca penetrujący nowe ścieżki. Miasteczko nie zmieniło się wiele przez te lata. Tylko domy wydawały jej się teraz niższe, a ulice węższe. Cóż, lata życia w wielkich metropoliach zrobiły swoje.

Odwiedziła kilka sklepów. W Miodowym Królestwie kupiła sobie kilka czekoladowych batoników na wypadek spotkania z dementorami, a potem wstąpiła na pocztę, by wysłać kartkę do Julii i list do Tonks. Wreszcie pomyślała, że miło byłoby sprawdzić co słychać w zakładzie fotograficznym pani Jones. Czy w ogóle jeszcze istnieje? Wyszła z poczty i minęła dwie przecznice. Już z daleka widziała, że budynek wciąż stoi na swoim miejscu. Zatrzymała się przed wystawą jak zwykle pełną czarodziejskich zdjęć. Przyglądała się im z uśmiechem i rozrzewnieniem.

Nagle ktoś uchylił firankę w oknie. Lucy podniosła wzrok i stwierdziła, że przez okno wygląda Ifigenia we własnej osobie, a na jej twarzy maluje się coraz większe zdumienie. Uśmiechnęła się do fotografki i lekko skinęła głową. Firanka szybko opadła, a po chwili dało się słyszeć skrzypienie otwieranych drzwi. Lucy zwróciła się w tym kierunku.

- To naprawdę ty?! - w głosie kobiety dźwięczała szczera radość.

Merlinie, ileż to razy od powrotu słyszała te słowa.

- Dzień dobry pani - powiedziała spokojnie.

Fotografka macierzyńskim gestem przytuliła ją do siebie i mocno ucałowała w oba policzki. Lucy poczuła wzruszenie: Ifigenia Jones naprawdę była dla niej kimś ważnym.

- Dziecko drogie! Tak się cieszę, że cię widzę! Tyle lat! Wchodź do środka. Napijemy się herbaty i wszystko mi opowiesz.

Nie - pomyślała Lucy. - Wszystkiego nie opowiem nawet pani. Nikomu.

Z ciekawością rozejrzało się po wnętrzu. Tu także nic się nie zmieniło. Fotografie wisiały na wszystkich ścianach, a zaklęci w nich czarodzieje spoglądali na nią z zainteresowaniem. Westchnęła cicho. To miejsce przywoływało tak wiele miłych wspomnień. Przez chwilę stała w milczeniu, oddając się im całkowicie. Tak, chciała sobie przypomnieć wszystkie spędzone tu chwile. Każde zdjęcie i eliksir, a przede wszystkim dobroć pani Jones.

- Siadaj - Ifigenia przerwała wreszcie rozmyślania swojego gościa.

Lucy natychmiast oprzytomniała, a potem powiesiła płaszcz na wieszaku i z przyjemnością zatonęła w wielkim wytartym fotelu, pamiętającym czasy mugolskiej królowej Wiktorii. Dobrze, że stał przy kominku, bo podczas spaceru trochę zmarzła.

W milczeniu patrzyła na krzątającą się gospodynię. Dopiero teraz uświadomiła sobie, że to właśnie tutaj pijała najlepszą herbatę w życiu. Nawet Ciotka Bella, niezwykle dumna ze swoich kulinarnych umiejętności, nie potrafiła takiej zaparzyć.

- A może ty jesteś głodna? - zainteresowała się pani Jones. - Zaraz ci coś przygotuję. Mam...

- Nie trzeba - przerwała jej szybko Lucy. - Zjadłam dziś takie śniadanie, że do jutra mi wystarczy.

- Opowiadaj. Co się z tobą działo?

- Mieszkałam wśród mugoli - zaczęła, spoglądając w okno.

Nie wiedziała co jeszcze mogłaby powiedzieć.

Cisza przedłużała się. Wreszcie Lucy odwróciła głowę i wtedy napotkała spokojne spojrzenie starszej pani.

- Nie potrafisz o tym mówić?

Nie powiedziała ani słowa, tylko potakująco skinęła głową.

- To nie mów. Może kiedyś będziesz miała na to odpowiednio dużo odwagi. Słyszałam różne plotki, ale zawsze uważałam, że skoro wyjechałaś, to najwyraźniej nie miałaś innego wyjścia.

Wciąż się nie odzywała, tylko mocno przygryzała wargę, a tymczasem pani Jones lekko pogłaskała ją po policzku.

- Zawsze byłaś dobrym dzieckiem - kontynuowała. - Tylko niepotrzebnie dusiłaś wszystko w sobie. Ale wtedy jeszcze umiałaś płakać. Naucz się tego na nowo, będzie ci lżej.

Nadal nie była w stanie wykrztusić ani słowa, tylko bardzo mocno uścisnęła rękę starszej kobiety.

Przez resztę wizyty siedziały w milczeniu. Lucy uświadomiła sobie, że jedyną osobą, z którą milczało jej się tak dobrze, był niegdyś Michael. Teraz pani Jones, która przez te lata, gdy razem pracowały, najwyraźniej świetnie ją poznała. Chyba wiedziała o Lucy Potter więcej, niż ona sama o sobie.

5.

Kochanie,

Bardzo przepraszam, że piszę do Ciebie dopiero teraz, ale przez ostanie dwa tygodnie byłam bardzo zajęta. Myślę, że potrafisz sobie wyobrazić, jak absorbująca może być praca w prywatnej szkole z internatem, na dodatek tak starej i z ogromnymi tradycjami. Muszę dostosowywać swoje metody pracy do jej wymogów i standardów. Poza tym uczniowie to nie studenci - są mniej samodzielni i dlatego wymagają większej uwagi. Poświęcam im cały swój czas. Rozrywek raczej zbyt wielu tu nie mam. Jedyne dostępne to: czytanie pisemnych prac, biblioteka i spacery do pobliskiego miasteczka.

Czuję się dobrze, serce nie boli mnie prawie wcale. Może jest to związane z tutejszym klimatem, albo tym, że to bardzo spokojne miejsce i nie mam się czym denerwować. Zaś kolejna dobra wiadomość, to taka, że przytyłam chyba ze dwa kilo; kuchnia tu jest wspaniała.

Przepraszam, że nie podaję Ci dokładnego adresu szkoły, ale obyczaje panują tu bardzo purytańskie, więc niemile widziana będzie korespondencja od mężczyzny nie będącego moim mężem. Proszę, adresuj swoje listy na poste restante.

Jestem ciekawa jak się czujesz, jak postępują prace i co ciekawego udało Ci się już wykopać?

Całuję mocno. Bardzo, bardzo za Tobą tęsknię.

Lucy

Krytycznie popatrzyła na swoje dzieło i westchnęła z rezygnacją. Ten list wyglądał okropnie, był taki oschły. Jednak nie potrafiła napisać go w inny sposób, chociaż od kilku dni bardzo się starała. Miała nadzieję, że John to zrozumie. Merlinie, gdyby potrafiła być wobec niego szczera. Może kiedyś... Westchnęła ciężko, a potem starannie zakleiła kopertę, zaadresowała ją, przez cały czas zastanawiając się, w jaki sposób wysłać przesyłkę. Użycie sowy nie wchodziło w rachubę. Zresztą żadna nie byłaby w stanie odnaleźć niemagicznego adresata i to na dodatek w Egipcie. Trzeba znowu uciec się do alternatywnych sposobów. Wyciągnęła z szuflady mapę i przez długą chwilę studiowała ją z uwagą. Przeliczyła odległość do kilku mugolskich miejscowości i stwierdziła, że najbliższa leży o mniej więcej dwie godziny jazdy w jedną stronę. Jeśli się pospieszy, to zdąży wrócić przed kolacją. Szybko sprawdziła, czy ma wszystkie dokumenty i wyszła z zamku. Jej auto wciąż stało na dziedzińcu, budząc niesłabnące zainteresowanie uczniów. Musiała poprosić Remusa o kilka zaklęć zabezpieczających, gdyż inaczej mogłoby paść ofiarą ich technicznych eksperymentów. Śmiejąc się do siebie, po kolei zdejmowała czary. Ciekawe, czy samochód po tym wszystkim będzie jeszcze zdatny do jazdy? Okazało się, że zapalił bez najmniejszego problemu. Zanim ruszyła, zaklęła pod nosem, bo przypomniała sobie o dementorach. Na myśl o kolejnym spotkaniu z azkabańskimi strażnikami wzdrygnęła się z odrazą; jednak nie miała wyjścia, musiała pojechać. Kilka dni temu spytała Remusa o zaklęcie na ich odpędzenie, ale po jego wyjaśnieniach stwierdziła, że to nie dla niej. Po pierwsze - to zbyt zaawansowana magia, a po drugie - mogłaby mieć problemy z pożywką. Musi więc sobie z nimi poradzić wypróbowanymi sposobami. Włożyła do ust pół czekoladowego batonika, a potem z zawrotną prędkością, nie oglądając się na nic, minęła bramę. Wysokie, zakapturzone postacie zamajaczyły jej w oddali, ale nawet nie poczuła chłodu. Jednak nie odważyła się zwolnić od razu. Zrobiła to dopiero jakimś kwadransie. Dalszą drogę pokonywała w dostojnym tempie, rozkoszując się widokami jesiennego krajobrazu.

Po czterdziestu minutach dojechała do mugolskiej drogi i dokładnie sprawdziła kierunek jazdy. Do miasteczka dotarła bez problemu. Prawdę mówiąc, bardzo przypominało Hogsmeade. Takie same senne uliczki, niskie domy, aleje różnokolorowych drzew, schludne ogródki i ludzie niespiesznie załatwiający swoje sprawy. Pomyślała, że dobrze byłoby kiedyś zamieszkać w takim miejscu. Jeśli Harry się zgodzi... No i trzeba będzie porozmawiać z Johnem. Na tę myśl aż zatrzymała się w miejscu. John? Harry? Boże, ależ wybiegła do przodu. Zresztą czy taki finał jest w ogóle możliwy? Chciałaby tego bardzo, ale przecież jej chęci odgrywają w tym wszystkim najmniejszą rolę. Wciąż pogrążona w niewesołych myślach, kolejno załatwiała zaplanowane sprawy. Najpierw wstąpiła na pocztę, gdzie wysłała telegram ("jestem cała i zdrowa, list w drodze") i zamówiła usługę poste restante. W sklepie z dzianinami kupiła sobie czarny wełniany sweter, kolejny do licznej kolekcji. Wstąpiła też do fryzjera, gdyż uznała, że włosy urosły jej już za bardzo. Potem zajrzała do księgarni i pobuszowała w dziale historycznym. Jak na tak niewielkie miasteczko, był zaopatrzony całkiem nieźle. Wyszła stamtąd z najnowszą biografią Napoleona.

W powrotnej drodze minęła sklep z komputerami. Zatrzymała się na chwilę przed wystawą i tęsknym wzrokiem popatrzyła na laptopy. Chętnie kupiłaby jeden, ale zdawała sobie sprawę z tego, ze w Hogwarcie nie uruchomi go za żadne skarby świata. Do tego potrzebne byłyby bardzo skomplikowane i specjalistyczne zaklęcia. Podejrzewała, że nawet sam Dumbledore miałby z nimi problemy. Nagle przemknęło jej przez głowę, że on na pewno by sobie poradził. W końcu był jednym z najzdolniejszych studentów Akademii Magitechnicznej. Kiedyś nawet podarował jej latarkę, która działała w zamku. Co prawda laptop to zupełnie inna technologia, ale... Merlinie, czemu wciąż przychodzą jej do głowy takie bzdury? Zła na samą siebie wróciła do auta i ruszyła do Hogwartu. Miała wrażenie, że powrót zajął jej o wiele mniej czasu. Może dlatego, że po prostu jechała szybciej, nie rozglądając się dookoła.

Za bramą, już na błoniach dostrzegła dwie drobne postacie, w których natychmiast rozpoznała Harry'ego i jego przyjaciela Rona Weasleya. Zdenerwowała się trochę, gdyż wiedziała świetnie, że nie powinni tu sami spacerować po zmierzchu. Zwolniła, a kiedy już ich minęła, zatrzymała auto i uchyliła drzwi.

- Wsiadajcie - zawołała. - Podwiozę was do zamku.

Przez chwilę patrzyli na nią z niezdecydowaniem. Najwyraźniej obaj byli trochę onieśmieleni jej propozycją.

- Wsiadajcie - powtórzyła. - Nie powinniście tu chodzić o tej porze. Możecie się natknąć na dementorów.

Dopiero wtedy wsiedli posłusznie

- Ale ma pani fajny samochód - Weasley po chwili odzyskał cały rezon. - Na jakie zaklęcia działa?

- Jest całkowicie mugolski - wyjaśniła z uśmiechem.

- Wiedziałem! Dean jest mi winien... - wyrwało się chłopcu, ale szybko się opanował i zatkał usta ręką.

- Robiliście zakłady? - roześmiała się.

- Tak - Ron był lekko speszony. - Wszyscy twierdzili, że jest magiczny, ale ja wiedziałem! Mój tata interesuje się mugolskimi wynalazkami - wyjaśnił po chwili.

- Trzeba przyznać, że mugole są bardzo pomysłowi.

Ron zasypał ją lawiną dalszych pytań, a Harry spoglądał na nią w milczeniu. Czyżby ją poznał? Nie, to niemożliwe. Kiedy widzieli się po raz ostatni przed tamtymi wydarzeniami, dopiero co nauczył się chodzić. Nie mógł jej pamiętać, to było fizycznie niemożliwe. Jednak niepokój nie opuścił jej przez cały wieczór.

Rozdział IV

Październik 1993 roku

Hogwart, Szkocja

1.

Lucy pokręciła głową z dezaprobatą i przygryzła skuwkę czerwonego długopisu. Poprawianie prac uczniów pierwszego rocznika nie było budującym zajęciem. Odłożyła więc na bok wypracowania i leniwym ruchem założyła ręce za głowę. Nawet nie spostrzegła, kiedy minął pierwszy miesiąc jej pracy w Hogwarcie. Z każdym dniem czuła się tu coraz lepiej. Po raz pierwszy od bardzo dawna miała całkowitą pewność, że jest właśnie tam, gdzie być powinna.

Uczniowie już przyzwyczaili się do jej obecności. Ona zaś z satysfakcją stwierdzała, że poziom wiedzy z historii magii nieznacznie się podniósł. Oczywiście nikt nie okazywał nadmiernego entuzjazmu, ale też nie przysypiano ostentacyjnie na jej lekcjach.

Dużo czasu spędzała w bibliotece. Irma Pince szybko przypomniała sobie, że przed laty zaliczyła Potterównę do grona wyjątkowo dobrych dziewczynek, które obchodzą się z książkami z należytym szacunkiem. Powitała ją więc z radością w czytelnianych progach. Lucy pomyślała zaś, że skoro ma dostęp do tak bogatej biblioteki, grzechem byłoby tego nie wykorzystać. Zwłaszcza, że przyszedł jej do głowy pomysł, by przymierzyć się do napisania biografii Albusa Dumbledore'a. Nie wspominała jeszcze o tym samemu najbardziej zainteresowanemu, ale po trochu zbierała materiały. Miała pewność, że jeśli odpowiednio udokumentuje swój wniosek, zyska akceptację dyrektora. Góra notatek wciąż rosła (Flakonio, gdybym miała tu komputer!). Oczywiście największą frajdę sprawiało jej buszowanie w dziale Ksiąg Zakazanych, który teraz wreszcie był dla niej dostępny bez ograniczeń.

Wreszcie zamknęła teczkę z wypracowaniami i wstała od biurka. Postanowiła odwiedzić Remusa, który od rana nie opuszczał swojego pokoju. Ta wizyta trwała bardzo krótko; bladość Lupina najwyraźniej świadczyła o tym, że zbliża się pełnia. Nie miał siły na żadne rozmowy, więc nie chciała go męczyć. Kiedy wychodziła, w drzwiach minęła się ze Snapem. Mimo, że wiedziała o jego pomocy i eliksirze tojadowym, popatrzyła na niego z niechęcią.

Nie miała najmniejszej ochoty na samotne siedzenie w pokoju. Najpierw pomyślała o tym, żeby pójść do biblioteki i poczytać Discovery of Witchcraft Scote'a, którego fragmenty miała zamiar wykorzystać na najbliższych zajęciach z trzecim rocznikiem. Potem przypomniała sobie, że właśnie zaczął się sezon quidditcha i właśnie tego dnia miał odbyć się pierwszy trening drużyny Griffindoru. A gdyby tak popatrzeć? Kiedyś lubiła tę grę i była bardzo dumna z Jamesa. Teraz chciała zobaczyć jak radzi sobie Harry. Wróciła do pokoju po sweter i pelerynę i udała się na boisko. Pogoda była paskudna i Lucy pomyślała, że za żadne skarby świata nie wsiadłaby na miotłę w taki dzień jak dziś, zresztą nie miała zamiaru tknąć tego sprzętu już nigdy w życiu. Przy wejściu na stadion zatrzymała się i uważnie rozejrzała dookoła. To miejsce tak bardzo kojarzyło się jej z bratem. Jego wspomnienie sprawiło, że poczuła ukłucie w sercu i przez chwilę żałowała, że tu w ogóle przyszła. Już miała zawrócić, kiedy na boisku pojawili się gracze Gryffindoru. Na widok Harry'ego zrezygnowała ze swojego zamiaru i została. Usiadła w zadaszonym miejscu trybuny i z zaciekawieniem przyglądała się trenującej drużynie. Szybko przypominała sobie wszystkie reguły rządzące quidditchem i nawet nie spostrzegła, jak wydarzenia na boisku wciągnęły ją całkowicie. Stwierdziła, że nie było żadnej przesady w tym, co mówili o grze jej bratanka. Śmigał pod niebo tak samo jak Jim; był najwyraźniej następnym Potterem, który latanie na miotle miał we krwi. Jak to się stało, że ona była wyjątkiem? Po ojcu mam tylko talent do gry w karty - pomyślała z przekąsem.

Po skończonym treningu wymęczeni gracze ruszyli w kierunku szatni. Lucy posiedziała jeszcze chwilę pod dachem, by przeczekać najgorszą ulewę, a potem szybkim krokiem udała się do zamku. Na schodach, tuż przed wejściem spotkała przemoczonego Harry'ego. Z niepokojem pomyślała, ze chłopak na pewno nie uniknie przeziębienia. Pani Pomfrey powinna go koniecznie uraczyć jakimś eliksirem. A w ogóle to gracze nie mogą ćwiczyć w taką pogodę. Przy najbliższej okazji porozmawia sobie o tym z panią Hooch. Uspokojona nieco tym postanowieniem, uśmiechnęła się do bratanka, a on ukłonił się jej grzecznie.

- Świetnie ci idzie gra. Latasz zupełnie jak...

- ... jak mój ojciec - dokończył szybko i popatrzył na nią z większym zainteresowaniem. - Znała go pani?

Co miała mu odpowiedzieć? Prawdę? Jak?

- Powiedzmy, że... że widziałam go w akcji. - dokończyła, a potem odeszła, nie czekając na jego reakcję. To drobne, z pozoru nic nie znaczące zdarzenie wytrąciło ją z równowagi. Po raz kolejny zdała sobie sprawę z własnego tchórzostwa. Szła przed siebie pogrążona w myślach, aż wreszcie ze zdziwieniem stwierdziła, że bezwiednie dotarła do znajomego miejsca. To właśnie tu, na schodach za załomem muru siadywała, gdy czuła się nieszczęśliwa. Tak jak teraz. Spoczęła na stopniu, oparła się o ścianę i ukryła twarz w dłoniach. Wspomnienie brata, przywołane dziś po raz kolejny, tym razem nie chciało jej opuścić. Jim - pomyślała. - Jim, co ja zrobiłam najlepszego.

Coś delikatnie otarło się o jej nogę. Podniosła głowę i napotkała czujny wzrok pani Norris. Podrapała kocicę za uchem, a ona natychmiast zaczęła mruczeć z zadowolenia. Dotyk szorstkiego futerka uspokajał i po chwili Lucy poczuła się już nieco lepiej i nie tak samotnie.

Nagle tuż obok niej pojawił się drugi kot. Ogromny, rudy i niespecjalnie piękny. Brzydszy chyba nawet od kocicy Filcha. Tak, rasa felis magica ewidentnie schodziła na psy. Kocur przez chwilę przyglądał się Lucy badawczo, a potem przycupnął o kilka metrów od niej. Wolno wyciągnęła rękę w jego kierunku.

- Kici, kici.

Wstał i z ociąganiem podszedł bardzo blisko, nie zwracając uwagi na gniewne prychnięcia pani Norris.

δ

Gdzież się ten kot podział?!

Hermiona przemierzała zamkowe korytarze w poszukiwaniu swojego ulubieńca. Co prawda zawsze wracał do dormitorium, ale lubiła wiedzieć gdzie jest. A mógł być w bardzo różnych miejscach, dosłownie wszędzie. Już traciła nadzieję, że go odnajdzie, gdy minąwszy załom muru, ujrzała bardzo ciekawą scenę. Na schodach siedziała profesor Blair i jedną ręką głaskała panią Norris, a drugą - Krzywołapa. Oba koty wyglądały na bardzo zadowolone, tylko od czasu do czasu któryś z nich dawał wyraz swoim monopolistycznym ciągotom do pieszczot, uderzając drugiego łapą z rozcapierzonymi pazurami.

Hermiona uśmiechnęła się do siebie. Lubiła profesor Blair. Dzięki niej lekcje historii magii przestały być udręką, a poza tym ta kobieta po prostu dawała się lubić. Miała łagodne usposobienie i nigdy nie dawała się wyprowadzić z równowagi. Najdziwniejsze jednak było to, że nauczycielka kogoś jej przypominała, tylko wciąż nie mogła sobie uświadomić, kogo.

Nagle Lucy podniosła głowę. Przez moment patrzyła na Hermionę w milczeniu, a potem uśmiechnęła się i zapytała:

- Dziwi się pani, że ta kocica daje mi się głaskać?

- Tak - dziewczyna skinęła głową. - Myślałam, że ona nie ma w sobie nic z normalnego kota.

- Proszę usiąść - profesor Blair odsunęła się nieco, robiąc jej miejsce na stopniu..

Przycupnęła obok i wciąż przyglądała się nauczycielce z zainteresowaniem. Kogo ona tak bardzo mi przypomina? - ta myśl dręczyła ją coraz bardziej.

- Pani Norris i ja znamy się dobrze z dawnych czasów, panno Granger.

- Bardzo proszę, niech pani zwraca się do mnie po imieniu - zaproponowała impulsywnie. - Po prostu - Hermiono.

- Dobrze - uśmiechnęła się profesor Blair. - Muszę ci powiedzieć, Hermiono, że jesteś jedną z najzdolniejszych uczennic, jakie w życiu miałam.

- Bardzo mi zależy na tym, żeby zostać dobrą czarownicą - zapewniła gorliwie. - Pochodzę z niemagicznej rodziny.

- A twoje rodzeństwo?

- Jestem jedynaczką.

- Bycie jedyną czarownicą w rodzinie ma swoje dobre strony. Nie musisz nikomu dorównywać.

- Pani musiała? - w oczach Hermiony znowu błysnęło zainteresowanie.

Nauczycielka nie odpowiedziała. Przez chwilę wpatrywała się w jakiś odległy punkt na ścianie, a potem szybkim ruchem założyła za ucho opadający kosmyk włosów. Ktoś robił to dokładnie w ten sam sposób, jednak w tej chwili Hermiona zupełnie nie mogła sobie przypomnieć, kto.

2.

Kończył się październik. Nieuchronnie nadciągała Noc Duchów, o której Lucy myślała ze szczerą niechęcią. Ta data kojarzyła jej się koszmarnie, dlatego chciała, aby dzień minął jak najszybciej. Jednak najpierw miało nastąpić wydarzenie, którymi ekscytował się cały trzeci rocznik - pierwsze wyjście do Hogsmeade. Od kilku dni uczniowie o niczym innym nie rozmawiali na przerwach, w dormitoriach, bibliotece, a nawet na lekcjach. Lucy, wciąż uważnie obserwująca bratanka, zauważyła, że on jeden w ogóle nie cieszy z perspektywy wycieczki. Kiedy ktoś zaczynał ten temat, chłopiec natychmiast robił się ponury.

Wracała właśnie ze śniadania, kiedy natknęła się na grupkę trzecioklasistów. Ron Weasley i Hermiona rozprawiali z ożywieniem o wyprawie, tylko Harry stał ze spuszczoną głową. Kiedy wreszcie podniósł wzrok i spojrzał na nią, przywołała go skinięciem ręki.

- Co ci jest? - zapytała. - Nie cieszysz się z wyprawy?

Harry uśmiechnął się do niej. Lubił ją. Czuła to i naprawdę była z tego powodu szczęśliwa. Tylko czy ta sympatia przetrwa, gdy... Ona sama już dawno stwierdziła, że bratanek bardzo przypadł jej do serca. Coraz bardziej zależało jej na tym, żeby ją zaakceptował. Dlatego strach przed otwartą konfrontacją ciągle się powiększał.

- Ja nie idę - odparł.

- Czemu? - zdziwiła się. - Chyba nie jesteś chory?

- Nie mogę. Nie mam zgody opiekunów.

- Niemożliwe!

- Prosiłem profesor McGonagall, żeby mi pozwoliła iść bez tego, ale się nie zgodziła.

- Poczekaj - Lucy położyła rękę na ramieniu chłopca. - Spróbuję ją przekonać. Nic nie obiecuję, ale może się uda.

- Naprawdę? Zapyta ją pani? - w jego głosie zabrzmiała nadzieja.

Lucy posłała mu jeszcze jeden uśmiech, a potem odeszła w kierunku gabinetu profesor McGonagall. Mocno zapukała, a gdy usłyszała zaproszenie, weszła do środka. W ascetycznie urządzonym wnętrzu jedyną ekstrawagancją była spreparowana głowa z Borneo, tkwiąca w oszklonej gablotce. Czyżby pamiątka po Skinnerze? - pomyślała Lucy, patrząc prosto w rozwarte szeroko oczy.

- Witaj - na jej widok na twarzy dyrektorki zagościło coś na kształt uśmiechu. - W czym mogę ci pomóc?

- Chciałam zapytać - zaczęła niepewnie. - jak przedstawia się sprawa z pozwoleniem Harry'ego na wyjścia do Hogsmeade? Przed chwilą mi powiedział, że musi zostać w zamku.

- Harry nie może iść. Żadne z jego opiekunów nie wyraziło na to zgody.

- To może ja podpiszę formularz? W końcu jestem jego ciotką.

- Myślę, że lepiej będzie, jeśli wszystko pozostanie tak, jak jest - Minerwa patrzyła na nią z powagą.

- Czemu? - zdziwiła się. - Jest taki zawiedziony...

- Rozumiem, że chciałabyś jak najprędzej naprawić to, co uważasz za swój błąd, ale uwierz mi, na skróty niczego nie zdziałasz. Zresztą to nawet dobrze się składa, że on nie ma tego pozwolenia.

Lucy spojrzała na nią ze zdziwieniem.

- Tak jest najlepiej - kontynuowała Minerwa. - Harry nie powinien opuszczać zamku dopóki Syriusz Black jest na wolności.

- Czy pani myśli, że on mógłby... Tam... Wśród ludzi?

- Sama wiesz, że jest nieobliczalny.

- Ma pani rację - stwierdziła Lucy ze smutkiem. - Bezpieczeństwo Harry'ego jest najważniejsze.

Chłopiec czekał na nią pod gabinetem. Kiedy wyszła, popatrzył na nią z nadzieją. Pokręciła przecząco głową, a w jego oczach pojawił się cień zawodu. W tym momencie ścisnęło się jej serce, jednak wiedziała, że podjęła słuszną decyzję. Jego bezpieczeństwo było najważniejsze, na wycieczki jeszcze przyjdzie czas.

3.

Rano obudziła się ze strasznym bólem głowy. Wstała z trudem i niechętnie zeszła na śniadanie. Przez cały czas wpatrywała się tępo w talerz i prawie nic nie jadła. Wstała od stołu najszybciej jak mogła. Potem wstąpiła do pani Pomfrey po coś na złagodzenie bólu. Eliksir podziałał błyskawicznie, ale poczuła się po nim bardzo osłabiona. Położyła się więc z powrotem do łóżka i przespała cały dzień. Wcale to jej nie zmartwiło; wolała nie wychodzić z pokoju, by nie spotykać Harry'ego i nie patrzeć na jego zawiedzioną minę.

Kiedy wreszcie obudziła się na dobre, stwierdziła, ze na dworze panuje już całkowita ciemność. Spojrzała na zegarek i przypomniała sobie, że wkrótce rozpocznie się świąteczna uczta. Zupełnie nie miała ochoty na nią iść, ale zmusiła się wysiłkiem woli. Przecież to oficjalne przyjęcie dla całej szkoły. Udział w nim był jej obowiązkiem.

- Weź się w garść - powiedziała do siebie, po raz kolejny próbując zwlec się z łóżka.

Wreszcie wstała i poszła pod prysznic. Zimna woda była tym, czego w tej chwili potrzebowała najbardziej. Potem otworzyła szafę i z uwagą popatrzyła na swoje sukienki. Niebieska nie wchodziła w grę, ale czarna jak najbardziej. Kolor i prosty, wręcz ascetyczny krój doskonale współgrały z jej aktualnym nastrojem. Krótkie włosy na szczęście nie wymagały specjalnego układania; zresztą zawsze żyły własnym życiem. Taka już była rodzinna przypadłość Potterów - wieczny bałagan na głowie. Następnie umalowała się bardzo mocno, chcąc ukryć zły nastrój.

Wyglądam jak pani Morticia - pomyślała, przyglądając się własnemu odbiciu.

Zeszła do dół. Wielka Sala była udekorowana wręcz bajecznie. Na moment zapomniała o swoich smutkach i z przyjemnością rozejrzała się wokoło. Widok wydrążonych dyń sprawił, że uśmiechnęła się do siebie. Przypomniały się jej bowiem wszystkie Noce Duchów, które spędziła tu jako uczennica. Przecież to warto byłoby sfotografować - pomyślała, a potem szybko zawróciła do swojego pokoju. Wyciągnęła z szuflady czarodziejski aparat, którym do tej pory fotografowała tylko zamek. Wracając do Wielkiej Sali zauważyła ogromnie kłęby duszącego dymu. Merlinie, czyżby pożar? Z korytarza sąsiadującego z biblioteką dochodził straszliwy hałas. Lucy spostrzegła obok siebie Hermionę Granger.

- Co się stało? - zwróciła się do uczennicy.

- Księgozbiór się zapalił. Płomyki świec uciekły profesorowi Flitwickowi.

Lucy przyspieszyła kroku, chcąc sprawdzić czy ta okropna wiadomość jest zgodna z prawdą. Na szczęście okazało się, że sytuacja była już całkowicie opanowana. Pani Pince wymachując dziarsko magiczną gaśnicą, w samą porę zażegnała niebezpieczeństwo. Trzeba przyznać, że z rozwianym włosem wyglądała imponująco. Lucy szybko zrobiła jej zdjęcie, żałując w duchu, że nie jest mugolskie. Mina Irmy zaiste warta była utrwalenia.

Następnie zawróciła w kierunku do sali i już spokojnie zaczęła fotografować dekoracje. Bardzo szybko zgromadziła się wokół niej spora grupka uczniów proszących o pamiątkowe zdjęcie. Lucy nie odmawiała nikomu i wkrótce miała na kliszach chyba połowę szkoły. Wreszcie jakimś cudem udało jej się przedrzeć do stołu. Przywitała wszystkich nauczycieli, usiadła na swoim miejscu obok Remusa i zaczęła się przysłuchiwać jego rozmowie z Flitwickiem. Dyskutowali o Lockharcie i jego książce o wilkołakach. Czytała ją niedawno, prawie płacząc przy tym ze śmiechu, więc temat nie był jej obcy. Potem w zamyśleniu rozglądała się po sali i wsłuchując się w głos swojego rozsądku, próbowała coś zjeść. W pewnym momencie, ku swemu zaskoczeniu stwierdziła, że wieczór jest bardzo przyjemny.

Kiedy skończyło się przedstawienie zorganizowane przez duchy, uczniowie zaczęli rozchodzić się do swoich dormitoriów. Lucy znowu poczuła się bardzo zmęczona. Najprawdopodobniej była to wina pogody i niskiego ciśnienia. Pożegnała towarzystwo i udała się wolnym krokiem w kierunku swojego mieszkania. Po drodze ze zdumieniem stwierdziła, że w zamku znowu coś się wydarzyło. Słyszała głośne krzyki i odgłos wielu kroków. Istna noc niespodzianek. Tuż koło niej przemknął Percy Weasley, prefekt naczelny, starszy brat Rona.

- Co się stało? - chwyciła go za rękaw szaty.

Zatrzymał się gwałtownie i spojrzał na nią lekko nieprzytomnym wzrokiem.

- Ktoś pociął portret Grubej Damy.

Lucy zrozumiała, że stało się coś strasznego. Puściła rękę prefekta i pomaszerowała w kierunku dormitoriów Gryffindoru tak szybko, jak jej na to pozwalały wysokie obcasy i wąska sukienka. Przy wejściu do wieży spostrzegła tłum podekscytowanych uczniów, profesora Dumbledore'a oraz Snape'a. Dwaj ostatni najwyraźniej próbowali wyciągnąć jakieś konkretne zeznania z Irytka, który unosił się nad nimi i wygadywał coś zupełnie bez składu i sensu. Wreszcie zamilkł na dobre i polewitował w kierunku żyrandola. Kiedy wszyscy myśleli, że nie odezwie się już więcej, on zatrzymał się tuż nad głową dyrektora i rzucił swoją bombę:

- Ale się wściekł ten Syriusz Black!

Lucy z całej siły uchwyciła się poręczy schodów. Gdyby nie eliksir od pani Pomfrey, chyba nie byłaby w stanie zachować przytomności. Ktoś dotknął jej ramienia. Drgnęła przestraszona i odwróciła się szybko. Za nią stał Remus. Chwyciła go za rękę i próbowała mu powiedzieć, że stało się to, czego obawiała się najbardziej; ten człowiek tu był, próbował się dostać do dormitorium, a może nawet jeszcze kręci się gdzieś w pobliżu. Ze zdenerwowania nie mogła jednak wykrztusić ani słowa.

- Wszyscy wracamy do Wielkiej Sali - głos Dumbledora zabrzmiał donośnie.

Gryfoni zawracali z ociąganiem, najwyraźniej zbyt podnieceni, by zrozumieć grozę sytuacji. Tymczasem Lucy szukała wzrokiem bratanka. Kiedy go dostrzegła w tłumie młodzieży, odetchnęła z ulgą - był cały i zdrowy.

Wreszcie wszyscy zostali zgromadzeni w Wielkiej Sali. Stopniowo ściągali tam także uczniowie z innych domów. Zgodnie z zarządzeniem Dumbledore'a mieli tu spędzić noc.

Nauczyciele stali w holu, wymieniając między sobą spostrzeżenia. Lucy zdołała się już opanować - nic nie leczyło jej z histerii tak skutecznie, jak konkretne zagrożenie. Jednakże wciąż kurczowo trzymała się ręki Remusa.

- Musimy przeszukać cały zamek - zdecydował dyrektor.

Jeszcze mocniej ścisnęła dłoń przyjaciela.

- Idę z tobą! Ale najpierw zrzucę tę kieckę. Ledwo mogę w niej zrobić krok.

Spojrzał na nią bez słowa i skinął głową.

Jak burza wpadła do swojego pokoju. Jedną ręką rozpinała sukienkę, a drugą grzebała w szafie w poszukiwaniu swetra i spodni. Nagle zamarła ze zdumienia. W samym kącie, ukryty za jej płaszczem siedział Irytek, wciąż wyglądający na mocno wystraszonego.

- Co tu robisz? - zapytała zimno. W tym całym galimatiasie brakowało jej jeszcze tylko zestresowanego poltergeista.

- Tu mnie Black nie znajdzie - oświadczył, najwyraźniej nie zamierzając się nigdzie ruszać.

- A po co miałby szukać właśnie ciebie? - zdziwiła się.

- To wariat! Wyglądał jak upiór - zawył Irytek i jak piłka wyskoczył z szafy. Lewitował teraz pod samym sufitem i wykrzykiwał dalsze wyzwiska pod adresem włamywacza. Najwyraźniej ten człowiek wystraszył go porządnie.

- No dobrze - Lucy starała się zachować spokój. - Już wiem co o nim myślisz. A teraz spadaj, bo mam zamiar się przebrać.

Irytek najwyraźniej jej nie słyszał, gdyż kontynuował swoją litanię. Nie mogła już dłużej znieść tego zawodzenia. Szybko zdjęła z nogi pantofel i z całej siły rzuciła nim w poltergeista. Trafiła go obcasem w nos. Wrzasnął głośno i natychmiast oprzytomniał. Popatrzył na nią ze złością, a potem wywalił język i zwiał, zapewne w poszukiwaniu innego słuchacza. Lucy odetchnęła. Prawdę mówiąc nie darzyła go sympatią. Zbyt wielu obelg się od niego nasłuchała; wśród nich "gruba Lucy" było określeniem zdecydowanie najłagodniejszym. Dokończyła przebieranie i pędem pognała w kierunku wejścia do Wielkiej Sali. Na szczęście Remus wciąż na nią czekał.

- Dokąd idziemy? - rzuciła zadyszana.

- Zachodnie skrzydło.

Bez słowa przeszukiwali wszystkie kąty, przyświecając sobie różdżkami. Przedzierali się przez sieci pajęczyn i płoszyli nietoperze. Nigdzie nie było śladu włamywacza.

- Nikogo tu nie ma. Black pewnie już dawno uciekł - powiedział Remus, otrzepując się z kurzu.

Lucy oparła się o ścianę.

- Jak on mógł się dostać do zamku? W jaki sposób ominął dementorów? - zastanawiała się głośno.

Olśnienie przyszło w jednej chwili. Ależ z niej idiotka! Jak mogła nie pomyśleć o najoczywistszej sprawie. Spojrzała na Remusa, a on tylko pokiwał głową, najwyraźniej myślał o tym samym. Czuła, że ogarnia ją coraz większe przerażenie.

- Myślisz... Myślisz, że to możliwe? Że mógł tu wejść jako pies?

- Możliwe - przytaknął. - Obawiałem się tego od dawna, ale myślałem, że się nie odważy.

- Remusie, czy dyrektor wie, że on jest animagiem?

- Prawdopodobnie nie, ale jutro zamierzam mu o tym powiedzieć.

Popatrzyła na przyjaciela. Coś w jego głosie ją zaniepokoiło. Wyglądało to tak, jakby bał się rozmowy z Dumbledorem. Czy mógł mieć ku temu jakieś powody? Lucy po raz pierwszy od ponownego spotkania, zdała sobie sprawę, że o życiu przyjaciela wie dokładnie tyle, ile on o jej własnym. Naprawdę byli warci jedno drugiego.

- Powiedz mu koniecznie. Może wcześniej złapią tego mordercę.

- Tak, masz rację - przytaknął Remus z roztargnieniem. Myślami najwyraźniej był gdzie indziej.

- Muszą go złapać - powiedziała z mocą. - I dołożyć za tę ucieczkę przynajmniej kilka lat. A właśnie - spojrzała bacznie na przyjaciela - ile on właściwie dostał?

- Nie wiadomo.

- Jak to - nie wiadomo? - zdziwiła się. - Aż tak utajnili sprawę?

- Nie wiadomo, bo w ogóle nie było procesu.

Nie było procesu? - Lucy spojrzała na niego ze zdumieniem. I wtedy przypomniała sobie dzień przesłuchania w Ministerstwie Magii i rozmowę z szefem aurorów. Właśnie, proces! Nie wspomniał w ogóle o procesie i wyroku. Dopiero teraz uświadomiła sobie, że właśnie to był ten szczegół, który od początku nie dawał jej spokoju..

- Dlaczego nie było?

- Nie wiem - Lupin rozłożył bezradnie ręce. - Złapali go, nie wiadomo po co przeprowadzili skrupulatne śledztwo, a potem wsadzili do Azkabanu bez sądu.

- Dziwne - powiedziała cicho, raczej do siebie niż do przyjaciela. Przecież pod koniec dwudziestego wieku nie można nikogo zamknąć bez procesu. Nawet największego zbrodniarza.

- Lucy - zaczął Remus z wahaniem. - A może on nie szuka Harry'ego?

Spojrzała na niego ze zdziwieniem.

- Włamał się do dormitorium, kiedy nie było tam nikogo. Pomyśl... - kontynuował.

- Przestań - przerwała mu szybko i cofnęła się do tyłu, tak jakby chciała uciec przed tą sugestią.

Nieoczekiwanie dotknęła ręką czegoś chropowatego i aż odskoczyła ze strachu. Zapaloną różdżką wycelowała w tajemniczy przedmiot.

- Boże, co to jest?!

Remus z zainteresowaniem badał podłużny kształt oparty o ścianę komnaty.

- To chyba mumia? - wykrztusił wreszcie.

- Ty mnie lepiej nie strasz - otrząsnęła się. - Zawsze brzydziłam się takich paskudztw.

- Ty? Przecież jesteś historykiem.

- Dobrze powiedziałeś - historykiem, a nie archeologiem.

- Zaraz, zaraz - zastanawiał się głośno Lupin. - Czy ona ci kogoś nie przypomina?

- Kogo? - Lucy niechętnie spojrzała na odsłoniętą twarz zabandażowanej postaci. - Toż to Skinner! - zawołała po chwili.

- A więc to prawda...

- Co?

- Że kazał się po śmierci zabalsamować. A mumię zapisał profesor McGonagall.

- Makabra - wzdrygnęła się po raz kolejny. - Tylko on mógł wpaść na taki pomysł. Pewnie uważał, że to bardzo romantyczne.

- Minerwa chciała go pochować, ale mumia ponoć gdzieś wywędrowała.

- Łażąca mumia. Super - mruknęła Lucy. - Będę się bała zasnąć przez tydzień. I pomyśleć, że jeszcze cztery miesiące temu nawet mi się nie śniły takie problemy.

Nagle usłyszeli szelest. Lucy odwróciła się gwałtownie w kierunku, z którego dochodził i odruchowo wyciągnęła przed siebie różdżkę. Długi cień przemknął za drzwiami.

- Co to było? - zawołała drżącym głosem.

- To? Nie poznałaś? Snape.

- Co on tu robił?

- Pewnie nas śledził - wyjaśnił Remus spokojnie.

- Nas?

- Mogę się założyć, że mnie podejrzewa o konszachty Blackiem. Ciebie pewnie też.

- Absurd - oburzyła się. - Ten człowiek ma najwyraźniej manię prześladowczą. Powinien się leczyć.

W milczeniu szli w kierunku Wielkiej Sali. Widzieli innych nauczycieli powracających z przeszukiwania zamku. Żaden z nich nie zauważył niczego niepokojącego. To utwierdziło Lucy w przekonaniu, że jej podejrzenia mogą być trafne. Poczuła ulgę na myśl, że już jutro Dumbledore dowie się o wszystkim i będzie mógł przedsięwziąć odpowiednie kroki. Miała tylko nadzieję, że Remus nie będzie miał nieprzyjemności. W końcu poinformowanie dyrektora szkoły magii o tym, że nie miał pojęcia, co się działo w zarządzanej przez niego placówce, to nie bułka z masłem. Zwłaszcza, że chodziło o trzech animagów. Na dodatek niezarejestrowanych.

Jeszcze raz zajrzała do Wielkiej Sali, próbując odnaleźć wzrokiem bratanka, ale go nie dostrzegła, było zbyt ciemno.

Pożegnała Remusa i wolno powlokła się do swojego pokoju. Położyła się do łóżka w ubraniu, a różdżkę profilaktycznie umieściła pod poduszką. Czuła, że tej nocy nie zaśnie. Bardzo się bała, i to bynajmniej nie wędrującej mumii.

Rozdział V

Listopad 1993 roku

Hogwart, Szkocja

1.

Pierwszy listopada upłynął pod znakiem zamieszania spowodowanego nieoczekiwanym włamaniem. Zarówno przy nauczycielskim stole, jak i na korytarzach, wciąż słyszała imię tego człowieka odmieniane przez wszystkie przypadki oraz najbardziej nieprawdopodobne hipotezy na jego temat. Nie mogła ich już słuchać, to przekraczało jej siły. Na dodatek, właśnie tego dnia przypadała rocznica śmierci Lilki i Jamesa. Nie miała zamiaru po raz tysięczny rozpamiętywać przeszłości, ale niestety nie potrafiła sobie poradzić ze wspomnieniami. Obrazy, myśli i uczucia wciąż uparcie powracały i sprawiały taki sam ból, jak przed laty. Z przerażeniem uświadomiła sobie, że następny dzień będzie jeszcze gorszy. Żadnej daty nie nienawidziła tak mocno, jak drugiego listopada. To właśnie wtedy dowiedziała się o śmierci najbliższych osób, o jego zdradzie i zrozpaczona uciekła z Anglii, chcąc zostawić za sobą wszystkie okropieństwa. Jednakże prawdą okazało się stare powiedzenie, że własny Azkaban każdy nosi w sobie. Mimo starań nie potrafiła zapomnieć. Przez pierwsze lata, w rocznicę tamtych wydarzeń, zagłuszała ból, upijając się do nieprzytomności. Potem, dzięki Michaelowi, bardzo się uspokoiła - jednakże tego dnia humor nigdy jej nie dopisywał.

Teraz też czuła pierwsze symptomy zbliżającej się chandry. Zbyt dobrze znała to uczucie, by mieć złudzenia, że zdoła nad nim zapanować; wciąż była na to zbyt słaba. Krążyła po swoim mieszkaniu, czując się jak w klatce. Wreszcie stwierdziła, że dłużej nie zniesie bólu i bezsilności. Musi wyjść i po prostu powędrować gdzieś przed siebie, albo pomilczeć z kimś zaprzyjaźnionym. Remus? Nie, tym razem nie miała ochoty na spotkanie z przyjacielem. Za bardzo kojarzył się jej z tamtymi wydarzeniami. Nagle przypomniała sobie o pani Jones. Tak, z nią właśnie powinna się zobaczyć. Miała całkowitą pewność, że Ifigenia wszystko zrozumie i nie będzie zadawała pytań. Szybko założyła więc dodatkowy sweter, pelerynę i, zupełnie nie przejmując się tym, że lada chwila zapadnie zmrok, na skróty pomaszerowała do Hogsmeade.

Jednakże na miejscu czekał ją ogromny zawód: zakład fotograficzny był nieczynny. Najwyraźniej właścicielka wybrała się z wizytą do syna. Dlaczego akurat dzisiaj, kiedy Lucy najbardziej jej potrzebowała? Natychmiast w myślach skarciła się za egoizm i zrezygnowana odeszła. Zupełnie nie miała ochoty wracać do zamku. Zajrzała pod Trzy Miotły, ale nie weszła do środka. Wolno ruszyła przed siebie. Przez kilkadziesiąt minut włóczyła się po mieście bez celu. Tymczasem ściemniało się coraz bardziej. Przypomniała sobie o dementorach patrolujących okolicę. Przez moment się wahała, w końcu stwierdziła, że jest jej wszystko jedno. Jeśli ich spotka, to wtedy będzie się martwić.

Wreszcie znalazła się w jakimś zupełnie nieznanym zaułku na obrzeżach miasteczka. Patrząc na wąziutkie uliczki i zaniedbane domy, uświadomiła sobie, że nigdy wcześniej tu nie była. Czyżby jakiś tutejszy Nokturn? - zaniepokoiła się i wreszcie postanowiła zawrócić.

Nagle usłyszała za sobą dziwny hałas. Natychmiast wyszarpnęła z kieszeni różdżkę i odwróciła się gwałtownie, przekonana, że właśnie napotkała nocnego strażnika. Jednakże szybko stwierdziła, że to musi być coś innego. Co prawda humor miała podły, ale nie czuła charakterystycznego chłodu w sercu. Wciąż rozglądała się bacznie, ze wszystkich sił wytężając słuch. Wokoło było tak cicho, że odgłos stąpania, który nagle dobiegł ją z oddali, zabrzmiał tak, jakby miała kogoś tuż za plecami. Drgnęła, a potem spojrzała w kierunku, z którego dochodził dźwięk. Po chwili już wiedziała, co to jest. Z mroku wyłonił się ogromny czarny pies i zatrzymał dokładnie naprzeciwko niej. Zatrzęsła się ze strachu, gdyż zwierz wyglądał na zdziczałego i agresywnego. Miał płonące ślepia, splątane kudły i zapadnięte boki. Przez moment wpatrywał się w nią, a potem zjeżył sierść i zawarczał głucho. Cofnęła się gwałtownie i z przerażeniem stwierdziła, że nie ma żadnej drogi ucieczki; plecami dotykała ściany kamienicy. Szybko rozejrzała się dookoła w poszukiwaniu pomocy, ale ulica była zupełnie pusta.

Chciała zareagować, wyciągnąć różdżkę, rzucić zaklęcie. Jednak nie była w stanie wykonać żadnego gestu. Spojrzała jeszcze raz na prężące się przed nią zwierzę i poczuła, że serce zaczyna podchodzić jej do gardła. Niemożliwe! Łapa? Starając się opanować drżenie całego ciała, mierzyła wzrokiem kudłatą bestię. Tamtego psa widziała może ze trzy razy w życiu. Ten, który teraz przed nią stał, bardzo go przypominał. Tak samo kudłaty, podobnej wielkości, lecz pysk miał chyba trochę inny, no i na pewno był dużo chudszy. Gdyby istniał sposób, żeby się upewnić... Co robić? Może spróbować go zawołać po imieniu? Natychmiast otworzyła usta, ale nie mogła wydobyć z siebie żadnego dźwięku.

Tymczasem kundel przestał warczeć; najwyraźniej się uspokoił. Podszedł bliżej i zaczął ją uważnie obwąchiwać. Po chwili przypadł do ziemi, polizał swoje łapy i cichutko zaskomlał. Patrzyła na niego, coraz bardziej zdezorientowana. A on podniósł się bardzo wolno, przez moment stał bez ruchu, a potem gwałtownie skoczył do przodu. Przygotowała się na atak, ale pies ją ominął. Przemknął jednak tak blisko, że aż otarł się łbem o jej rękę, a potem zniknął w ciemnej uliczce.

Lucy z trudem dochodziła do siebie. Ciężko oddychając, oparła się o zimny mur i przycisnęła rękę do piersi. Myśli rozsadzały jej głowę. Boże, czy to był [i]on[/i], czy też zupełnie przypadkowe psisko? A może prawdą były stare opowieści o ponuraku? Może czekało ją nieszczęście? Albo śmierć? Opanuj się! - mocno ścisnęła głowę rękami.

Sporo czasu upłynęło, nim uspokoiła się na tyle, by stamtąd odejść. Pustka na ulicach nagle zaczęła ją przerażać; jak najszybciej chciała znaleźć się wśród ludzi. Poczuła się pewniej, kiedy wreszcie dostrzegła światła gospody Pod Świńskim Łbem. Nieciekawe miejsce, ale czy to nie wszystko jedno? W ciągu pierwszych lat pobytu w Stanach bywała w gorszych spelunkach i zawsze dawała sobie radę. Dlatego nie odstraszył jej ani obskurny wygląd knajpy, ani nieprzyjemny zapach, ani szemrane towarzystwo. W lokalu panował lekki półmrok; najwyraźniej właściciel oszczędzał na świecach. Usiadła w kącie za grubo ciosanym stołem i bez namysłu zamówiła butelkę ognistej whisky i wodę sodową. Co prawda od kilku lat unikała alkoholu, jednak w tej chwili nie mogła się powstrzymać. Spotkanie z psem wstrząsnęło nią do głębi i w żaden sposób nie mogła się uspokoić. Wciąż powracała do niej uparta myśl, że to jednak mógł być Łapa. On... Gdyby miała pewność, poszłaby natychmiast do Dumbledore'a; Remus już pewnie opowiedział mu o największej tajemnicy Huncwotów. Musiałaby też napisać do aurorów z Ministerstwa, tak jak się zobowiązała. Jednakże nie miała żadnego dowodu, mogła się tylko domyślać. Nieoczekiwanie przypomniała sobie spojrzenie tego psa. Czy tylko jej się wydawało, czy też patrzył na nią jak zraniony człowiek? Boże drogi, czy to kundel, czy animag? - ukryła twarz w dłoniach. Po chwili wyprostowała się i wypiła duszkiem pierwszy kieliszek. A potem drugi, trzeci i czwarty. Z wszelką cenę chciała zagłuszyć myśli. Gdyby chociaż wreszcie mogła się rozpłakać... Czuła ucisk w piersiach, ale łzy za nic nie chciały popłynąć. Kolejny kieliszek. Nie była pijana, lecz w głowie już jej zaszumiało. Świat wydał się wreszcie mniej wyraźny, a ból trochę stępiał. Whisky spełniała swoje zadanie. Lucy zaś wolała nie myśleć, jak będzie się czuła jutro rano.

Podniosła głowę i zauważyła dwóch młodych czarodziejów, przyglądających się jej z zainteresowaniem. Nie wyglądali na intelektualistów, ale to się w tej chwili absolutnie nie liczyło. Czemu nie? - pomyślała. Męskie towarzystwo zawsze dobrze jej robiło. Uśmiechnęła się do chłopaków zachęcająco. Po chwili już siedzieli koło niej, a na stoliku pojawiła się kolejna butelka alkoholu. Wieczór zapowiadał się całkiem przyjemnie. Może uda się przestać myśleć.

Nagle ktoś dotknął jej ramienia Podniosła głowę i nad sobą zobaczyła Remusa, Był spokojny jak zawsze, tylko wyraz jego oczu trochę ją zaniepokoił.

- Lucy, chodźmy stąd - powiedział stanowczo, wyciągając do niej rękę.

Jej towarzysze próbowali protestować, ale wystarczył tylko rzut oka na twarz Lupina, by zaprzestali wszelkich sprzeciwów.

- W porządku - jeden z nich rozłożył ręce. - Ale na drugi raz lepiej pilnuj swojej kobiety.

Próbowała oponować, ale popatrzył na nią w taki sposób, że zabrakło jej odwagi by pisnąć choć słowo. Posłusznie wstała od stołu i lekko chwiejnym krokiem ruszyła za nim.

- Nie powinnaś tak się zachowywać - powiedział spokojnie, kiedy już znaleźli się na zewnątrz.

- A co? Jesteś zazdrosny? - uśmiechnęła się i kokieteryjnie odgarnęła grzywkę z czoła.

- Przestań - zrobił dłonią zniecierpliwiony gest. - Jesteś nauczycielką. A to małe miasto.

Oparła się o drzewo i spuściła głowę. Nie była jeszcze aż tak pijana, żeby mu nie przyznać racji. Nie powinna postępować w ten sposób. Jednak w następnej chwili poczuła bunt. Nikt nie miał prawa jej rozkazywać. Mogła robić ze swoim życiem co jej się żywnie podobało. A teraz chciała jeszcze się napić.

δ

Remus z niepokojem spoglądał na Lucy. Stała, lekko chwiejąc się na nogach i jedną ręką trzymała się drzewa. Była wstawiona nie na tyle, by stracić poczytalność, jednak wystarczająco, by nie móc ukryć swojego stanu. Nigdy mu o tym nie wspominała, ale wiele jej reakcji i zachowań wskazywało, iż w ciągu tych dwunastu lat przeszła swoje; alkohol też najwyraźniej nie był jej obcy. Poza tym od pewnego czasu podejrzewał, że pierwsza po powrocie rocznica śmierci Jamesa i Lilki może być dla niej ciężkim przeżyciem. Dlatego na wieść, że sama opuściła zamek, natychmiast wyszedł jej poszukać. Bogu dzięki, że ją znalazł zanim zdążyła wpakować się w jakieś kłopoty.

Wciąż stała w milczeniu, najwyraźniej coś tam sobie analizując. Wreszcie podniosła głowę i spojrzała na niego wyzywająco.

- Chcę się jeszcze napić! - oświadczyła.

- Już ci wystarczy - starał się być stanowczy. - Rozumiem...

- Nic nie rozumiesz! - wybuchła zupełnie nieoczekiwanie. - Ja... Ja go dziś spotkałam. To znaczy... chyba jego. Nie jestem pewna... - słowa zaczynały się jej plątać.

- Kogo?! - wbił w nią zdumione spojrzenie.

- Widziałam wielkiego psa! Remus - chwyciła go mocno za rękę - on wyglądał jak Łapa!

Cała się trzęsła ze zdenerwowania. Nie namyślając się długo, przytulił ją do siebie i delikatnie pogłaskał po głowie. Rozumiał teraz, czemu zupełnie straciła panowanie nad sobą. Trzeba zaczekać aż się uspokoi. Tylko gdzie? Powrót do zamku nie wchodził w grę. Uczniowie nie powinni jej oglądać w takim stanie. Jedyne wyjście to zabrać ją gdzieś i przetrzymać, aż wszyscy położą się spać. A ona może przez ten czas dojdzie do siebie.

- Uspokój się - powiedział najłagodniej jak mógł. - I chodźmy stąd wreszcie.

- Do zamku?

- Nie, pójdziemy pod Trzy Miotły. Powinnaś odpocząć.

Wziął ją za rękę, a ona poszła za nim posłusznie.

Pod Trzema Miotłami było prawie pusto; tylko kilka osób siedziało przy stolikach, sącząc kremowe piwo. Być może to wietrzna pogoda zniechęcała ludzi do opuszczania domów. A może strach przed krążącymi po mieście dementorami? Rosmerta na widok nieoczekiwanych gości natychmiast poderwała się zza baru. Rzuciła okiem najpierw na niego, a potem na jego towarzyszkę i gestem wskazała, by udali się za nią.

Zaprowadziła ich do małego pokoiku, w której znajdował się tylko okrągły stół i cztery krzesła. Kiedy zamknęli za sobą drzwi, Lucy natychmiast ciężko opadła na krzesło. Karczmarka popatrzyła na nią z niepokojem.

- Zaraz przyniosę kawę - oświadczyła.

- Ale ja chcę whisky!

- Przykro mi - Remus rozłożył ręce. - Limit na dzisiaj już wyczerpałaś.

Lucy popatrzyła na niego z wyrzutem, a potem położyła się na stole i ukryła głowę w ramionach.

Usiadł obok niej, zastanawiając się w jaki sposób mógłby ją pocieszyć; zupełnie nic nie przychodziło mu do głowy. Zresztą co mógł powiedzieć kobiecie, która przed chwilą stanęła twarzą w twarz z najgorszym upiorem swojego życia? Żałował, że sam nie spotkał tego psa; rozpoznałby go bez trudu.

Rosmerta wreszcie przyniosła kawę. Postawiła na stole dzbanek, filiżanki i cukier, a potem jeszcze raz popatrzyła na Lucy. Pokiwała głową ze zrozumieniem, a potem wyszła bez słowa.

Przez bardzo długą chwilę siedzieli w milczeniu. Wreszcie Remus odezwał się pierwszy:

- Napij się kawy, póki jeszcze ciepła.

Podniosła głowę, podparła brodę ręką i popatrzyła na niego lekko nieprzytomnym wzrokiem. Potem z trudem przyciągnęła do siebie filiżankę. Ręka trzęsła się jej tak bardzo, że część napoju wylała się na spodek. Zniechęcona tym nie wypiła ani łyka, tylko znowu na niego popatrzyła.

- Remus, czy ty wiesz, że ja go kochałam?

Drgnął. Takiego wyznania nie spodziewał się od niej usłyszeć. Wydawało mu się, że nigdy nie ośmieli się głośno wspomnieć tego, co ją łączyło z Blackiem. Przez chwilę zastanawiał się jakiej udzielić jej odpowiedzi.

- Domyśliłem się - stwierdził w końcu zgodnie z prawdą. - Pytali mnie o was w czasie śledztwa.

- Ciebie też... Merlinie - roześmiała się drwiąco. - Lucy Potter, kochanka mordercy - tak ci mówili?

- Posłuchaj - sam nie wiedział co mu przyszło do głowy, żeby bronić Blacka - gdyby nie to, co zrobił, powiedziałbym, że mu na tobie naprawdę zależało. Tak się zachowywał...

- Zależało? - przerwała mu. - Potraktował mnie jak ostatnią... Ja mu tak ufałam. Kochałam go - powtórzyła. - A on mi obiecał ślub, dom, dzieci, miłość do grobowej deski, a potem... Dlaczego? Co ja mu zrobiłam? Przecież zabrał mi całą rodzinę...

Spojrzała na niego z taką rozpaczą, że aż poczuł ukłucie w sercu. Zabolało tym bardziej, że w półmroku wyglądała zupełnie jak tamta dziewczynka, którą niegdyś wszyscy czterej starali się chronić. Kto by pomyślał, że jeden z nich... Znowu poczuł złość na Blacka, a potem na samego siebie. Nie potrafił jej pomóc, nie potrafił nawet jej pocieszyć.

- Nie mogłam o nim zapomnieć - kontynuowała, zaciskając palce na uszku filiżanki tak mocno, że aż zbielały jej kostki. - Kochałam i nienawidziłam. I siebie nienawidziłam... Za tę miłość. Nie powinnam jej czuć! - wyrzucała z siebie słowa tak, jakby obawiała się, że nie wystarczy jej odwagi, by powiedzieć wszystko. - Ale w końcu się udało. Została nienawiść. A potem żal. Uwolniłam się, ale już nie umiem tak kochać. Nikogo. Próbowałam... Wiele razy. Zbyt wiele. Nie udało się... I dlaczego to teraz tak boli? Boże, jaka ja jestem sentymentalna! - nieoczekiwanie zaniosła się histerycznym śmiechem.

Nie odpowiedział, tylko poszukał ręką jej dłoni i mocno ją uścisnął. Przez chwilę milczała, a potem podniosłą na niego udręczone spojrzenie.

- Przecież to nie mógł być on, powiedz, Remus, przecież nie mógł - wyglądała tak, jakby miała się za chwilę rozpłakać. - Powiedz, że mam zwidy, że jestem nienormalna.

Co miał jej odpowiedzieć? Sam raczej nie miał wątpliwości.

- Dlaczego on to zrobił? - znowu oparła się o stół. - Umiesz mi wytłumaczyć?

Kolejne pytanie bez odpowiedzi. Zastanawiał się nad tym tysiące razy, ale nie potrafił znaleźć zadowalającego wyjaśnienia. Oszalał? Rodzina go zmusiła? Może coś się wydarzyło po śmierci Regulusa? Nie potrafił uwierzyć, że Black przez te wszystkie lata kłamał i udawał przyjaźń. No i jeszcze była kwestia procesu, o który pytała go w Noc Duchów. Sam się tym kiedyś bardzo interesował. Długo próbował znaleźć odpowiedź na pytanie, jak właściwie się to wszystko odbyło. Wreszcie pewnego dnia odwiedziło go dwóch smutnych panów z Ministerstwa i zasugerowało uprzejmie, acz stanowczo, by zmienił obszar swoich zainteresowań, gdyż dalsze poszukiwania mogą nie wyjść mu na zdrowie. Czy powinien jej o tym opowiedzieć? Raczej nie.

Tymczasem ona uchwyciła się kurczowo jego ramienia.

- Słuchaj! Chodźmy go poszukać. Teraz, zaraz. Ty go na pewno rozpoznasz!

Tak, zamierzał odnaleźć tego człowieka, ale sam. Lucy w takim stanie mogła mu tylko narobić kłopotu. Należało więc jakoś jej to wyperswadować.

- Po co chcesz go szukać? - Masz zamiar oddać go dementorom?

- Nie wiem - przerwała mu szybko. - Nie mam pojęcia. Ale muszę znaleźć!

- Uspokój się - znowu pogłaskał ją po ręce. - Obiecuję ci, że sam go poszukam.

- Pomogę ci - próbowała podnieść się z krzesła, ale miała problemy z zachowaniem równowagi. - Idziemy.

- Uspokój się. Sam go poszukam - powtórzył. - Znam tu każdy kawałek lasu i wszystkie kryjówki.

Chyba było coś takiego w jego głosie, co ją przekonało. Patrzyła na niego w milczeniu.

- Obiecujesz? - spytała wreszcie

- Obiecuję - powtórzył, czekając, że za chwilę padnie pytanie, którego najbardziej się obawiał. Intuicja go nie zawiodła.

- Rozmawiałeś z Dumbledorem?

Nie rozmawiał. Przez to całe zamieszanie dyrektor nie miał dla niego czasu. A on nawet nie upierał się przy tym spotkaniu. Wiedział, że powinien to zrobić, ale coś w środku go przed tym powstrzymywało. Tylko jak miał to wyjaśnić podpitej i zdenerwowanej kobiecie? Właśnie zastanawiał się nad odpowiedzią, kiedy Lucy poruszyła się gwałtownie i przypadkowo potrąciła dzbanek. Kawa szerokim strumieniem popłynęła na stolik, zalewając przy okazji jej pelerynę. Zaklęła głośno i znowu zerwała się z krzesła. Tym razem była już w stanie utrzymać się na nogach.

- Idziemy stąd! - zawołała z rozdrażnieniem. - Chcę wracać do domu.

Spojrzał ukradkiem na zegarek i stwierdził, że w zamku panuje już cisza nocna. Rzeczywiście, mogli wracać.

δ

Następnego dnia obudziła się w fatalnym nastroju. Nie dość, że po whisky pękała jej głowa, to na dodatek miała okropne wyrzuty sumienia. Przecież całe lata temu przyrzekła sobie, że już nigdy więcej nie doprowadzi się do takiego stanu. Pomyślała cynicznie, że to dobrze, iż Remus odnalazł ją w tej knajpie, bo inaczej mogłaby się po pijanemu utopić w jeziorze. Istniało duże prawdopodobieństwo, że tym razem by się udało. Tu nie było mostów, tylko strome urwiska. Wystarczył jeden nieostrożny krok... Na dodatek stopniowo przypominała sobie wszystko, czego wczoraj naopowiadała przyjacielowi. Boże, jak to się stało, że aż tak się rozkleiła? Przecież piła nie po raz pierwszy w życiu i nigdy wcześniej nie zbierało jej się na takie wspominki. Na trzeźwo zresztą też nie. Przez całe lata dusiła wszystko w sobie. A wczoraj nagle... Przeklęty pies! Przeklęty... Czemu nie może przestać o nim myśleć? Czemu nie potrafi go raz na zawsze wyrzucić z pamięci? Czemu z jego powodu poddaje w wątpliwość uczucia, na których próbowała budować swoje dalsze życie? Wszystko przez to miejsce. Nie powinna była tu przyjeżdżać! John, zabierz mnie stąd!

Z zadumy wyrwał ją odgłos pukania; był tak donośny i nieoczekiwany, że aż drgnęła. Pod wpływem ruchu momentalnie poczuła w głowie tępy ból. Ależ nienawidziła tego uczucia! Pukanie rozległ się po raz kolejny. Z trudem zwlokła się z łóżka, przygładziła włosy i mocno zawiązała szlafrok.

Za drzwiami stał Remus. Natychmiast spuściła głowę, by nie patrzeć mu w oczy. Straszliwie wstydziła się swojego wczorajszego zachowania.

- Dzień dobry. Chciałem sprawdzić jak się czujesz.

- Dobrze - wciąż nie śmiała na niego spojrzeć.

- Cieszę się. Wczoraj nie byłaś w najlepszej formie.

- Posłuchaj - Lucy wreszcie odważyła się podnieść wzrok. - Przepraszam cię za te wszystkie bzdury, które wygadywałam. Ja... Rozkleiłam się po prostu.

- Nie przejmuj się - położył rękę na jej ramieniu. - Rozumiem. Jakbyś chciała pogadać na trzeźwo, to też możesz przyjść.

- Dziękuję - była mu wdzięczna za te słowa, mimo iż miała pewność, że nigdy nie skorzysta z jego propozycji.

- Pospiesz się - powiedział z uśmiechem. - Za chwilę śniadanie.

- Remus!

- Tak? - odwrócił się już od progu.

- Znajdziesz go?

- Przecież obiecałem.

Skinęła głową. Kiedy wyszedł, zaczęła szybko przygotowywać się do wyjścia. Dziś miała ogromną ochotę na śniadanie, jak zwykle po alkoholu. Potem zaś sama poszuka tego psa. Przecież nie może tego tak zostawić. Nawet w pewnych rękach Remusa.

2.

Black, O Blacku, Z Blackiem, Blackowi.

Miała już tego serdecznie dość. Od dnia włamania minęły prawie dwa tygodnie, a uczniowie wciąż nie rozmawiali o niczym innym. W ich opowieściach zbiegły więzień urósł do rangi demona, dla którego nie ma rzeczy niemożliwych. Mógł się zmaterializować w każdym miejscu i o każdej porze. Boże, ileż można tego wysłuchiwać? Nie chciała o nim myśleć, ale ciągle działo się coś, co ją do tego zmuszało.

Tak jak ta informacja o procesie, a raczej jego braku. Dlaczego załatwiono to w taki sposób? Bezskutecznie próbowała znaleźć odpowiedź na to pytanie. Dokładnie przejrzała wszystkie numery Proroka z końca 1981 roku. Owszem, pisano bardzo dużo o aresztowaniu tego człowieka, o jego zbrodniach; potem o zesłaniu do Azkabanu; była nawet wzmianka o jej zaginięciu, ale nie znalazła żadnych informacji o śledztwie ani pracach Wizengamotu. Przestudiowała w życiu tony źródeł, dlatego na podstawie dostępnego materiału z całą pewnością mogła stwierdzić, że w tej sprawie coś nie grało. Przecież mogli z tego zrobić idealny proces pokazowy. Dlaczego tak się nie stało? Chyba powinna zapytać o to Dumbledore'a. A z drugiej strony - czemu w ogóle ją to interesuje? Sąd, nie sąd - morderca dostał na co zasłużył, a ona, zamiast analizować poczynania czarodziejskiego wymiaru sprawiedliwości, powinna lepiej zająć się bezpieczeństwem bratanka. Tym bardziej, że Harry zdawał sobie sprawę, że ten człowiek poszukuje właśnie jego. Minerwa chciała poinformować go o tym w jakiś delikatny sposób, ale okazało się, że chłopiec dowiedział się o wszystkim już kilka miesięcy temu. Lucy wcale się tym nie zdziwiła. Najwyraźniej odziedziczył po niej umiejętność zdobywania ważnych informacji.

Niebezpieczeństwo było poważne. Rozumieli to wszyscy nauczyciele, dlatego rozpostarli nad Harrym dyskretną opiekę. Obserwowali go w szkole, w dormitorium, podczas treningów quidditcha. Lucy starała się nie spuszczać chłopca z oka. Była tam, gdzie i on. Kilkakrotnie nawet z nim rozmawiała. To były całkiem sympatyczne rozmowy. Utwierdzała się w przekonaniu, że bratanek ją polubił; jako nauczycielkę i człowieka. Powinna mu powiedzieć prawdę, jednak wciąż nie mogła w sobie znaleźć wystarczającej ilości odwagi i siły. W oczekiwaniu na odpowiednią chwilę odkładała to z dnia na dzień. Przygotowywała się do tego, całymi godzinami wymyślając przemowy usprawiedliwiające jej decyzję. I wciąż miała nadzieję, że kiedyś będzie chciał jej wysłuchać.

δ

Zerwała się tak gwałtownie, że aż usiadła na łóżku. Ze zdenerwowania w pierwszej chwili nawet nie mogła sobie przypomnieć, gdzie się znajduje. Potem odruchowo sprawdziła miejsce obok siebie, zdziwiona się, że nie może znaleźć Johna. Wreszcie oprzytomniała na tyle, by uświadomić sobie, że już od dwóch miesięcy przebywa w Hogwarcie. Chcąc strząsnąć z siebie resztki mary, wstała i szybko zbliżyła się do okna.

Pogoda była paskudna. Lało jak z cebra i grzmiało. Burza w listopadzie? Takie rzeczy mogły dziać się wyłącznie tutaj.

Ten koszmar... Na samo jego wspomnienie wzdrygnęła się ze strachu. Widziała ogromnego czarnego psa, który próbował ją zaatakować. Boże, czy ten kundel musi się pojawiać nawet w snach? Chyba wystarczy, że od tamtego spotkania wciąż miała wrażenie, że czai się gdzieś w pobliżu. Widziała go za każdym rogiem i pod każdym krzakiem. Ewidentnie miała już obsesję.

Zmarzła, więc z powrotem położyła się do łóżka, przykryła kołdrą po samą brodę i spróbowała zasnąć. Udało jej się to dopiero nad ranem. Obudziła się dziesięć minut przed śniadaniem, na dodatek w podłym humorze. Padający wciąż deszcz też nie nastrajał optymistycznie, a ciśnienie sprawiało, że bolała ją głowa. Najgorsze zaś było to, że akurat tego dnia miał rozegrać się pierwszy w sezonie mecz quidditcha. Przy takiej pogodzie? Powinni go odwołać. Próbowała już na ten temat rozmawiać z panią Hooch, ale opiekunka graczy zasłoniła się hogwarcką tradycją. Spotkania rozgrywano od wieków bez względu na warunki atmosferycznie. I tak miało pozostać.

Ubrała się, dygocąc z zimna i zeszła na śniadanie. Zajęła swoje miejsce naprzeciwko Snape'a i z niepokojem popatrzyła na puste krzesło Remusa. No tak, dziś pełnia. Biedak. Co prawda kilka dni temu zapewniał ją, że dymiący eliksir Severusa bardzo mu pomaga, ale i tak musiał bardzo cierpieć. Pomyślała, że chętnie odwiedziłaby przyjaciela, ale tego dnia to było niemożliwe. Chodził do niego tylko Snape. Lucy obrzuciła mistrza eliksirów niechętnym spojrzeniem. Wiedziała, że ostatnio w zastępstwie Lupina prowadził lekcje obrony przed czarną magią. Oczywiście musiał to wykorzystać. Na zajęciach z trzecim rocznikiem poruszył temat likantropii. Podły typ, czyżby liczył, że któryś z uczniów zorientuje się, kim jest ich nauczyciel? Było to tym bardziej prawdopodobne, że zadał dzieciakom pracę domową na temat rozpoznawania i uśmiercania wilkołaków. Lucy dowiedziała się o tym wszystkim od Hermiony, która zwróciła się do niej z prośbą o pomoc w doborze odpowiednich źródeł. Podsunęła dziewczynie kilka podstawowych pozycji, modląc się w duchu, żeby uczennica nie okazała się zbyt dociekliwa i nie sięgnęła po dokładniejsze opracowania. Wtedy kto wie? Panna Granger była bardzo bystra. Lucy natomiast miała ogromną ochotę, by wygarnąć Snape'owi, co myśli o jego metodach nauczania. Tak, zdecydowanie powie mu do słuchu, kiedy tylko zbierze w sobie wystarczającą ilość odwagi.

Westchnęła ciężko, a potem dolała sobie kawy. Nie miała apetytu, ale kierowana rozsądkiem jadła grzanki, przyglądając się jednocześnie uczniom. Przy stołach Gryffindoru i Hufflepuffu panowało niezwykłe wręcz ożywienie. Wyraźnie czuło się już nastrój przedmeczowy.

Prawdę mówiąc, najchętniej darowałaby sobie sportowe zmagania, ale to była pierwsza okazja, by zobaczyć Harry'ego w akcji. Dlatego postanowiła pójść i popatrzeć, mimo zimna i zmęczenia.

Po powrocie do pokoju otworzyła szafę i wciągnęła z niej najcieplejszy sweter oraz zimową pelerynę. Kiedy się w to wszystko ubrała, odszukała jeszcze parasol i stwierdziła, że jest gotowa do wymarszu. Szybkim krokiem udała się na boisko.

To co zobaczyła, nie spodobało jej się zupełnie. Murawa przypominała bagno. Na dodatek wciąż padał najgorszy rodzaj deszczu: drobny, gęsty, przenikający przez każdy materiał i przeraźliwie zimny. W powietrzu unosiły się tumany mgły, ograniczające widoczność prawie do zera. Zaiste, wymarzona pogoda do latania na miotłach - pomyślała z przekąsem.

Wreszcie na boisko wkroczyły, a może raczej - wpłynęły obie drużyny. Na ten widok natychmiast zaprzestała drobiazgowej analizy warunków atmosferycznych i przyjrzała się graczom. Patrząc na szkarłatne stroje zespołu Gryffindoru, poczuła wzruszenie. Cóż, najwyraźniej Gryfonką pozostaje się przez całe życie.

Rozległ się ostry głos gwizdka pani Hooch i zawodnicy poszybowali w górę. Lucy nie spuszczała wzroku z bratanka. Po raz kolejny stwierdziła, że chłopak ma do quidditcha niezaprzeczalny talent. Jednak mimo tego, że radził sobie doskonale, przy każdym gwałtowniejszym manewrze prawie zrywała się z ławki. To dziwne, o Jima nigdy nie bała się aż do tego stopnia. Nawet wtedy, gdy wyczyniał swoje najdziksze harce.

Gryffindor prowadził i wszystko wskazywało na to, że mecz niedługo się zakończy. O ile tylko Harry złapie znicza.

Nagle wydarzyło się coś dziwnego. Coś, czego nikt z obecnych nie potrafił sobie wytłumaczyć. Niespodziewanie nad stadionem zaległa głucha cisza. Dlaczego ucichł wiatr? Lucy wstrzymała oddech. Miała wrażenie, że za chwilę stanie się coś strasznego. Zadygotała z zimna. Zdziwiła się - to niemożliwe, aby ziąb dosięgał ją przez tyle warstw odzieży. Tymczasem uczucie obezwładniającego chłodu pogłębiało się i w końcu je rozpoznała. Gwałtownie zerwała się ze swojego miejsca i wtedy dostrzegła złowrogie zakapturzone postacie. Dementorzy. Co najmniej kilkudziesięciu. Wszyscy z twarzami wzniesionymi ku górze. Na moment zamarła, gdyż przypomniała sobie opowieść Remusa o tym, jak bratanek zareagował na spotkanie z jednym z nich. Boże, niech on wyląduje bezpiecznie. Niech nic mu się nie stanie - modliła się w duchu.

Tymczasem w pogoni za trzepoczącą piłeczką Harry wznosił się coraz wyżej. Już wyciągał rękę by ją chwytać, gdy najwyraźniej coś go zaniepokoiło. Zahamował gwałtownie, puścił trzonek miotły i zrobił taki gest, jakby chciał zatkać sobie uszy, a potem zachwiał się i runął w dół.

Lucy poczuła, że serce podchodzi jej do gardła. Na moment skamieniała, a potem, przeskakując ławki i potrącając uczniów, zbiegła na murawę. Na boisku kłębił się już spory tłum. Z trudem przepychając się przez niego, próbowała dotrzeć do miejsca, w którym leżał Harry. Była już blisko. Nagle o kilka metrów od siebie spostrzegła Dumbledore'a. Zatrzymała się, uderzona wyrazem jego twarzy. Nigdy w życiu nie widziała, żeby był tak wściekły. Mówił do siebie coś, czego nie mogła usłyszeć, a potem wycelował różdżkę w kierunku dementorów. Natychmiast wystrzelił z niej srebrzysty promień, który po chwili przybrał kształt feniksa. Patronus. Po raz pierwszy w życiu widziała, jak działa to zaklęcie. Zakapturzone postacie natychmiast zaczęły się wycofywać w popłochu. Lucy stwierdziła z ulgą, że uczucie chłodu ustępuje. Odetchnęła pełną piersią i ruszyła na dalsze poszukiwania bratanka. Kiedy się wreszcie do niego dopchała, ujrzała, że leży już na magicznych noszach, a nad nim pochyla się dyrektor. Natychmiast kurczowo chwyciła skraj rękawa starego czarodzieja.

- Czy on... - zaczęła. Pytanie nie chciało jej przejść przez gardło.

Dumbledore nie powiedział słowa, tylko podniósł rękę i ojcowskim gestem pogłaskał ją po włosach. Poczuła się tak, jakby za chwilę miała wybuchnąć płaczem. A dyrektor odwrócił się i ruszył wolno za noszami Harry'ego. Poszła za nim ze spuszczoną głową, nie dbając zupełnie, jak to dziwnie mogło wyglądać.

Dotarli do ambulatorium. Dumbledore, ona, cała drużyna Gryfonów, Ron Weasley i Hermiona Granger. Pobladła z niepokoju pani Pomfrey natychmiast wyprosiła wszystkich z sali. Lucy, zdenerwowana do ostatnich granic, wzrokiem błagała pielęgniarkę, aby pozwoliła jej zostać. Jednakże Poppy popatrzyła na nią poważnie i przecząco pokręciła głową. Posłusznie opuściła więc gabinet i zaczęła krążyć po korytarzu, nerwowo szarpiąc skórki przy paznokciach. W duchu błogosławiła konwaliowy eliksir, ponieważ zdawała sobie sprawę, że gdyby nie on, zapewne leżałaby teraz w ambulatorium obok bratanka. Wiedziała też, że się nie uspokoi, dopóki nie usłyszy, że chłopcu nic nie zagraża.

Mijały minuty, a wciąż nic się nie działo. W końcu z tego zdenerwowania poczuła lekki zawrót głowy. Zaniepokojona, oparła się o ścianę i zacisnęła powieki. Stała bez ruchu, próbując oddychać regularnie i już po chwili poczuła się lepiej. Wolno otworzyła oczy i lekko nieprzytomnym wzrokiem popatrzyła na uczniów. Cała gryfońska drużyna przedstawiała sobą żałosny widok. Wszyscy mokrzy i oblepieni błotem. Ron i Hermiona także byli przemoknięci do nitki. Dopiero wtedy ze zdumieniem odkryła, że ona sama też wygląda tak, jakby przed chwilą ktoś na nią wylał wiadro wody. Nie poczuła wcześniej ani wilgoci, ani zimna.

Wreszcie w drzwiach ambulatorium stanęła pani Pomfrey. Lucy natychmiast podniosła głowę i wbiła w pielęgniarkę przerażony wzrok. Poppy była bardzo spokojna i najwyraźniej zadowolona z efektów swoich starań.

- Możecie wejść do środka - powiedziała do wszystkich, ale patrzyła tylko na ciotkę chorego.

Weszli do środka, znacząc drogę mokrymi śladami. Gryfoni natychmiast rzucili się do łóżka Harry'ego, a Lucy niepewnie zatrzymała się w progu i zaczęła w myślach dziękować Opatrzności, że ten wypadek nie skończył się tragicznie. Pomyślała też, że gdyby to od niej zależało, bratanek już nigdy więcej nie wsiadłby na miotłę. Poza tym, skąd, do cholery, dementorzy wzięli się na stadionie? Przecież mieli zakaz wstępu na teren szkoły. Dyrektor nie powinien tego tak zostawić.

Chłopiec była bardzo blady, ale spokojny. Popatrzył na przyjaciół i pierwsze, o co zapytał, to wynik meczu. Szczerze zmartwił się, że Diggory złapał znicza. Wszyscy pocieszali go, jak tylko mogli. Najbardziej jednak zasmuciła go wiadomość, że jego ukochana miotła została zniszczona przez bijącą wierzbę. Lucy zdziwiła się, nie wiedziała, że coś takiego miało miejsce. Na widok zawiedzionej twarzy bratanka poczuła ukłucie w sercu.

Wreszcie pani Pomfrey wyprosiła z pokoju całe uczniowskie towarzystwo i wtedy Lucy wreszcie zbliżyła się do łóżka chorego.

- Jak się czujesz? - zapytała, próbując przywołać na twarz coś na kształt uśmiechu.

- Dobrze - odpowiedział bez przekonania.

Martwił się czymś bardzo. Widziała to wyraźnie. I to na pewno nie była tylko zniszczona miotła i przegrana Gryffindoru. Zastanawiała się, w jaki sposób mogłaby go o to zapytać, ale nic nie przychodziło jej do głowy. Przez kilka minut milczeli oboje. Wreszcie Lucy, powodowana nagłym, niezrozumiałym dla niej samej impulsem, dotknęła jego dłoni leżącej na kołdrze, a potem mocno ją uścisnęła. Spojrzał na nią ze zdziwieniem, ale nie cofnął ręki. A ona, patrząc na jego pobladłą twarz, uświadomiła sobie, że na całym świecie nikt nie jest jej bliski tak, jak to dziecko. To przecież cała rodziną jaką posiadała. Jedyna osoba, którą mogła kochać bez przeszkód i bez zastrzeżeń. Dlatego powinna mu powiedzieć całą prawdę. Za długo czekała. Musi mu powiedzieć. Teraz, zaraz, natychmiast! I niech się dzieje co chce.

- Harry - mocniej ścisnęła jego rękę. - Chciałam ci powiedzieć... Posłuchaj... Ja...

Chłopiec przyglądał się jej coraz uważniej; ona jednak nie zdążyła dokończyć zdania, gdyż do sali weszła pani Pomfrey.

- Lucy, co tu jeszcze robisz? - popatrzyła na nią z przyganą. - Harry powinien odpocząć, a ty natychmiast masz się przebrać, bo dostaniesz zapalenia płuc.

Nastrój i poczucie wyjątkowości tej chwili prysły natychmiast.

- Tak, ma pani rację - powiedziała cicho. - Już idę.

Niechętnie puściła rękę Harry'ego. Poppy spojrzała na nią z niepokojem. Chyba zorientowała się, że przeszkodziła im w czymś ważnym. Jednak gdyby nawet znowu wyszła, Lucy nie odważyłaby się zacząć tej rozmowy jeszcze raz. Pielęgniarka miała rację, nie powinna niepokoić chłopca. Dziś miał już wystarczająco wiele złych przeżyć. Z ociąganiem wstała i jeszcze od drzwi rzuciła ostatnie spojrzenie na bratanka. Patrzył na nią ze zdziwieniem, najwyraźniej zdezorientowany jej słowami i zachowaniem. Wytłumaczy mu to wszystko. Kiedyś.

δ

Hermiona szybko zmieniła ubranie i jednym zaklęciem wysuszyła włosy. Co to był za dzień! Okropność. Na wspomnienie dementorów wzdrygnęła się z obrzydzeniem. I jeszcze ten straszny wypadek. Całe szczęście, że Harry'emu nic się nie stało. Mimo, iż wiedziała, że przyjaciel wyszedł cało z tej opresji, do tej pory nie potrafiła przestać o tym myśleć. W końcu stwierdziła, że musi jeszcze raz zajrzeć do ambulatorium. Może to ją wreszcie uspokoi i będzie w stanie wziąć do ręki książkę i jeszcze trochę się pouczyć.

Wyszła z dormitorium i skierowała się w kierunku skrzydła szpitalnego. Korytarz był prawie pusty; wszyscy najprawdopodobniej znajdowali się już w Wielkiej Sali. Przecież do kolacji zostało tylko kilka minut. Wreszcie dziewczyna dotarła do celu; ujęła klamkę i delikatnie uchyliła drzwi szpitalnej sali. Jednakże nie weszła do środka. Zatrzymała się w progu, uderzona niezwykłym widokiem.

Przy łóżku chorego siedziała profesor Blair. Wciąż miała na sobie mokre ubranie, w którym była na meczu. Jednakże zupełnie się tym nie przejmowała; najwyraźniej całą jej uwagę zaprzątał Harry. Wpatrywała się w niego w taki sposób, że Hermiona mimo woli poczuła wzruszenie i szybko się wycofała, by nie przeszkadzać. Jednak zanim zamknęła drzwi rzuciła na nich okiem po raz ostatni i wtedy coś ją tknęło. Lepiej przyjrzała się przyjacielowi i nauczycielce.

Po raz pierwszy widziała ich razem tak blisko siebie. Byli zwróceni do niej profilami; oboje krótko ostrzyżeni, ciemnowłosi. Nie, to niemożliwe! Przecież oni są do siebie podobni! Jak mogła nie zauważyć tego wcześniej? A kiedy profesor Blair podniosła rękę, by swoim charakterystycznym ruchem założyć za ucho wilgotne kosmyki, Hermiona uświadomiła sobie, że Harry robi to dokładnie w ten sam sposób. Poza tym podobnie się śmieje i podobnie spuszcza głowę, kiedy jest smutny. To nie może być przypadek! Czyżby coś ich łączyło? Jakieś pokrewieństwo? To niemożliwe, przecież on nie ma żadnej rodziny oprócz Dursleyów. A jeśli... Tylko jak to sprawdzić?

Dziewczyna cichutko zamknęła za sobą drzwi i wyszła na korytarz. Zbliżyła się do okna, usiadła na parapecie i przez długą chwilę myślała bardzo intensywnie, a potem zeskoczyła na podłogę i biegiem ruszyła przed siebie.

Wpadła do biblioteki, ukłoniła się grzecznie pani Pince i natychmiast z najwyższej półki ściągnęła Album absolwentów Hogwartu. W jakim wieku mogła być profesor Blair? Na oko miała chyba około trzydziestki. A więc w grę wchodziły lata 1975-83. Jakie wtedy nosiła nazwisko? Potter? Niekoniecznie. Mogła być jakąś dalszą krewną. Trzeba więc sprawdzić każdą Lucy, która w tym czasie uczyła się w szkole. Ale zacznie od P. Tak będzie najprościej. Jeśli nikogo nie znajdzie, poszuka dalej. Szybko przerzucała strony. Rocznik 1978. Jest!

Potter James, syn Martina i Helen Starkley, urodzony...

Ojciec Harry'ego. Nie, nie o niego jej chodziło. Szukała dalej. Siedemdziesiąty dziewiąty, osiemdziesiąty i wreszcie osiemdziesiąty pierwszy.

Mocno wciągnęła powietrze.

Potter Lucy Helen, córka Martina i Helen Starkley, urodzona 14 września 1963 roku...

A jednak... Ciotka.

I co ja mam teraz zrobić z tą wiedzą?

Rozdział VI

Grudzień 1993 roku

Hogwart, Szkocja

1.

Czas płynął coraz szybciej. Lucy prawie nie mogła uwierzyć, że od wypadku Harry'ego minęły już ponad dwa tygodnie. Na szczęście obyło się bez komplikacji i chłopiec szybko wrócił do zdrowia. Dziękowała za to Bogu, jednocześnie żałując, że nie udało jej się powiedzieć bratankowi prawdy. Od tamtego dnia nie miała innej sprzyjającej okazji. A może miała, tylko nie chciała jej dostrzec, bo powrócił strach i obawy. I mimo starań nie potrafiła ich pokonać. Wszystko wskazywało więc, że w listopadzie miała tylko jednorazowy przypływ odwagi. Ta świadomość ciążyła jej straszliwie. Jednym pocieszeniem było to, że Remus postanowił nauczyć Harry'ego zaklęcia Patronusa. Istniała więc szansa, że jego straszna przygoda z dementorami już się nie powtórzy. Bardzo chciała w to wierzyć.

A poza tym zbliżały się Święta... Lucy coraz częściej zastanawiała się nad tym, czy lubi Boże Narodzenie, czy też go raczej nie znosi. Jako dziewczynka uwielbiała je. Ciotka, na co dzień oszczędna aż do przesady, w grudniu odkręcała śrubę i na stole pojawiały się dania, które świadczyły o jej nieprzeciętnym kulinarnym kunszcie. Poza tym przeważnie miała wtedy dobry humor i rezygnowała ze wszystkich pedagogiczno-umoralniających kazań. Wigilię najczęściej spędzali we czwórkę: Bella, Julia, James i ona. Potem dołączyła do nich Lilka i ten człowiek. Przypomniała sobie wspólne Święta w siedemdziesiątym ósmym. Przez kilka lat uważała, że były najszczęśliwsze w jej życiu.

Po tamtych wydarzeniach znienawidziła Boże Narodzenie. To właśnie dwudziestego czwartego grudnia osiemdziesiątego pierwszego uciekła z domu rodziców Joyce, a następnego dnia upiła się po raz pierwszy. I tak było co roku. Aż do tej Wigilii, kiedy poznała Michaela. Wtedy uwierzyła, że jeszcze w ogóle może czuć się dobrze. Dokładnie rok później, w pierwszy dzień Świąt wzięli ślub. Następne cztery lata spędzili razem. A potem wszystko się rozsypało. Z jej winy. Może gdyby starała się jeszcze bardziej, przemogła się i urodziła dziecko, to jej małżeństwo nie skończyłoby się tak szybko?

Po rozwodzie było różnie; raczej smutno, ale trzeźwo. Poprzednie Boże Narodzenie spędziła z Johnem. Jeszcze nie byli parą, ale los sprawił, że znaleźli się dokładnie w tym samym miejscu i o tej samej porze.

W tym roku po raz pierwszy w życiu miała zostać w Hogwarcie. Przez krótką chwilę pomyślała, że gdyby powiedziała bratankowi prawdę, oboje mogliby pojechać do Londynu. Julia powitałaby ich z radością. Jednakże szybko odpędziła tę pokusę; chłopiec po tych rewelacjach na pewno nigdzie by z nią nie pojechał. Tak przypuszczała.

δ

Nadszedł dzień ostatniej przedświątecznej wycieczki do Hogsmeade. Lucy pomyślała, że należałoby wykorzystać tę okazję, by rozejrzeć się za gwiazdkowymi prezentami. Lista osób do obdarowania była dosyć długa, a czasu na zastanawianie się i decyzję zostało już niewiele. Dlatego przemogła się i, mimo lekkiego przeziębienia, postanowiła wyjść z zamku.

W drodze do miasteczka mijała grupki podekscytowanej młodzieży. Widziała nawet Hermionę Granger i Rona Weasleya. Harry'ego oczywiście z nimi nie było. Zakaz wyjść obowiązywał nadal. Na tę myśl Lucy westchnęła ciężko. Wiedziała, że mogłaby zmienić sytuację jednym podpisem, ale przyznawała racje profesor McGonagall. Bezpieczeństwo chłopca było najważniejsze. I nic innego w tej chwili się nie liczyło.

Prezenty. No tak, to był problem, który wymagał zastanowienia. Kiedyś wszystkich obdarowywała swetrami własnego wyrobu. A gdyby tak... W pierwszym momencie ta myśl ją rozbawiła. Wszak nie trzymała drutów w ręku od kilkunastu lat. Ale skoro wróciła do starych miejsc, to może mogłaby wrócić także do starych zajęć? Tyle, że Harry'emu swetry raczej nie były potrzebne. Jak wynikało z jej obserwacji, matka Rona Weasleya obdarowywała go nimi hojnie. Ona więc powinna bardziej się wysilić. Co mogłabym mu podarować... Po chwili zastanowienia przyszło jej do głowy, że jest coś, z czego chłopiec niewątpliwie by się ucieszył. We wrześniu, w domu Ciotki widziała ulubioną książkę Jima, Dziesięciu najlepszych szukających w historii quidditcha. Jej brat studiował niegdyś to dzieło z iście maniackim zapałem i nawet robił notatki na marginesach. James był świetnym graczem i na pewno jego uwagi mogły się przydać Harry'emu. A poza tym chłopiec miał tak mało pamiątek po rodzicach... Podekscytowana tym pomysłem, wstąpiła na pocztę i natychmiast wyprawiła sowę do Julii z prośbą o przysłanie książki. A potem udała się na poszukiwanie sklepu z włóczkami. Było bowiem kilka osób, które śmiało mogłaby uszczęśliwić dzianinami własnego wyrobu. Kręcąc głową z rozbawienia, skręciła w boczną uliczkę. Zgodnie z jej przewidywaniami pasmanteria pani Hopkins znajdowała się na starym miejscu. Lucy z rozrzewnieniem spojrzała na lekko już wyblakły szyld, a potem nacisnęła klamkę i weszła do środka.

Wewnątrz było prawie pusto, tylko dwie kobiety - jedna młoda, druga starsza - zawzięcie dyskutowały o jakości szarej włóczki, którą nawzajem wyrywały sobie z rąk. Rozejrzała się dookoła. Jako mała dziewczynka uwielbiła to miejsce. Wąskie, niskie, ale przytulne i mieniące się kolorami setek motków. Kiedyś spędzała tu całe godziny, urzeczona atmosferą roztaczaną przez właścicielkę. Pani Hopkins była przysadzistą, dobroduszną czarownicą, która dla każdego ze swoich klientów miała dobre słowo. Teraz też, swoim starym zwyczajem, rezydowała przy staroświeckiej kasie i próbowała pogodzić dyskutujące klientki. Wreszcie po kwadransie kobiety jakimś cudem doszły do porozumienia, zapłaciły za jeden motek wełny i opuściły sklep.

- Czy przypuszczała pani, że wydzierganie szalika dla mężczyzny może być takim problemem? - pani Hopkins wreszcie odwróciła się w jej stronę. - Ale tak to jest - teściowa i synowa rzadko mogą się dogadać - dodała sentencjonalnie.

- Ma pani rację - odpowiedziała Lucy z uśmiechem.

Na dźwięk jej głosu starsza kobieta drgnęła, a potem wyciągnęła z szuflady okulary, najwyraźniej chcąc lepiej przyjrzeć się klientce.

- Lucy Potter? - zawołała z niedowierzaniem.

- Tak, to ja - powiedziała, już nie wiadomo który raz od swojego przyjazdu.

Starsza pani wygramoliła się zza lady i chwyciła ją w ramiona i z głośnym cmoknięciem ucałowała w oba policzki.

- Dziecko drogie, skąd ty się tu wzięłaś?

- Od września uczę w Hogwarcie.

- Od września? I jak mogłaś mnie do tej pory nie odwiedzić?

- Tak jakoś... - próbowała się wytłumaczyć. Jednak pani Hopkins w ogóle jej nie słuchała.

- Co cię sprowadza? W czym mogę pomóc? Potrzebujesz włóczki? - zasypywała ją pytaniami.

Wreszcie Lucy wyswobodziła się z pulchnych ramion właścicielki.

- Tak, i to sporo - odpowiedziała. - Zbliżają się Święta. Pomyślałam, żeby znowu trochę podziergać.

- Czego potrzebujesz? Jako stałą klientka masz oczywiście rabat - oświadczyła pani Hopkins, a po krótkim namyśle dodała: - Dziesięć procent. Popatrz, tam są piękne włóczki i jakie porządne - wskazała na półki. - Najczystsza wełna maginosów.

Lucy podeszła bliżej i z uwagą zaczęła oglądać motki. Po namyśle wybrała brązową włóczkę na sweter dla Johna (wyobraziła sobie jego minę na widok takiego prezentu - o ile sweter nie wyparuje, kiedy dotknie go niemagiczny!), granatową dla Remusa (zauważyła, że bardzo lubił niebieskie koszule), kilka małych kłębuszków w tęczowych barwach na skarpetki dla Dumbledore'a oraz szkarłatną i żółtą wełnę na kamizelkę dla Minerwy, pięć par drutów różnej grubości i trzy numery pisma Zaczarowane oczka. Zapłaciła należność i, wylewnie żegnana przez właścicielkę, opuściła sklep.

Kiedy wyszła na zewnątrz, stwierdziła, że śnieg rozpadał się na dobre. Z nieba sypały się ogromne białe płaty, przykrywając szczelnie drzewa i domy. Lucy lekko zmrużyła powieki, ponieważ ta wszechobecna biel raziła ją w oczy. Na domiar złego zerwał się zimny wiatr; wzbijał śniegowe tumany i szarpał poły jej peleryny. Starając się utrzymać w jednej ręce pakunki, drugą założyła kaptur i mocniej zawiązała szalik. Wolno ruszyła przed siebie, zastanawiając się czy nie byłoby warto wstąpić jeszcze do Miodowego Królestwa; słodycze zawsze były mile widzianym prezentem. I bardzo uniwersalnym. Tak, pójdę - pomyślała. - A potem szybko wracam do zamku.

Już miała skręcać w uliczkę wiodącą do sklepu ze smakołykami, gdy z zamyślenia wyrwał ją czyjś głos:

- Proszę pani!

Lucy odwróciła się gwałtownie. Z przeciwległego końca ulicy podążała ku niej nieznana kobieta.

- Pani Blair?!

- Słucham - Lucy badawczo przyglądała się nieznajomej, która niewątpliwie przedstawiała sobą typ dosyć ekscentryczny. Mogła mieć około czterdziestu lat, ale wyglądało, że nie chce tego faktu przyjąć do wiadomości - najwyraźniej we własnym mniemaniu nie przekroczyła jeszcze trzydziestki. Świadczyły o tym długie jasne włosy poskręcane w nienaturalne loki, odważny makijaż, długie szkarłatne paznokcie i ekstrawagancka czerwona szata. Całości obrazu dopełniały okulary w oprawkach wysadzanych drogimi kamieniami. Kto to, u diabła, może być? - pomyślała Lucy. Była zupełnie pewna, że nigdy w życiu nie spotkała tej dziwnej osoby.

- Dzień dobry, pani Blair - kontynuowała nieznajoma. - A może panno Potter? - znacząco zawiesiła głos i wbiła w Lucy przenikliwie spojrzenie

Na chwilę zamarła. O co tu chodzi? Miała dziwne przeczucie, że o nic dobrego. Ta kobieta nie budziła zaufania.

- Proszę pozwolić, że się przedstawię. Nazywam się Rita Skeeter. Jestem reporterką Proroka Codziennego.

Dziennikarka. No ładnie. Jeszcze tylko prasy brakowało jej w tym całym bałaganie. A w ogóle to czego mogą od niej chcieć?

- W czym mogę pani pomóc? - zapytała wreszcie, siląc się na obojętny ton..

- Chciałabym się z panią umówić na wywiad. Zupełnie niedawno dowiedziałam się o pani przyjeździe do Anglii i pomyślałam, że ta historia może bardzo zainteresować naszych czytelników. Powinni wiedzieć, że siostra Jamesa Pottera wróciła i ...

- Nie mam ochoty o tym rozmawiać - przerwała jej szybko Lucy, myśląc ze złością, że zapewnienia szefa aurorów o całkowitej dyskrecji pracowników Ministerstwa można włożyć między bajki. Najwyraźniej wciąż pracowali tam ludzie, którzy nie mieli pojęcia co to jest tajemnica służbowa. No bo skąd Prorok mógłby się dowiedzieć o jej powrocie? Na pewno nie od Dumbledore'a i nauczycieli. A może któreś z rodziców coś skojarzyło? Na tę myśl zamarła, ale szybko się uspokoiła. Gdyby tak było, to już cała szkoła huczałaby od plotek. To najwyraźniej przeciek z Ministerstwa.

- Co pani poczuła na wiadomość, że Syriusz Black uciekł z Azkabanu? - reporterka była zupełnie niezrażona jej milczeniem.

- Nic - odpowiedziała lodowatym tonem.

- Nic pani nie poczuła? To niemożliwe? Przecież był pani narzeczonym.

Tyle dobrego, że nie powiedziała "kochankiem" - pomyślała Lucy z przekąsem, a głośno oświadczyła najbardziej stanowczym tonem, na jaki potrafiła się zdobyć:

- Już mówiłam, nie mam ochoty o tym rozmawiać.

- A dlaczego pani wróciła? - atakowała dalej dziennikarka.

- Panno... - zaczęła Lucy i spojrzała pytająco na kobietę. Absolutnie nie potrafiła sobie przypomnieć jej nazwiska.

- Skeeter - podpowiedziała szybko reporterka. - Rita Skeeter.

- Panno Skeeter - powtórzyła. - Marnuje pani tylko cenny czas. Ja na temat swojej przeszłości oraz powodów powrotu nie mam absolutnie nic do powiedzenia. I zdania na pewno nie zmienię - dodała twardo, ubiegając kolejne pytanie dziennikarki. Jednakże ona wciąż nie dawała za wygraną.

- Panno Potter, czy pani bratanek wie, kim pani jest?

- Pani Blair - poprawiła lodowatym tonem Lucy. - Tak się teraz nazywam i proszę o tym pamiętać.

- Dobrze, ale czy wie?

Lucy zadrżała - nie była pewna czy z zimna, czy ze zdenerwowania, ale błyskawicznie się opanowała.

- Oczywiście, że wie - zablefowała. Za żadne skarby świata nie mogła dopuścić, żeby ta kobieta zbliżyła się do Harry'ego. Gdyby dowiedział się w taki sposób... O niej i być może jeszcze o tym człowieku... Wolała nie myśleć o jego reakcji i o tym, co reporterka mogłaby napisać w swoim artykule. Nie wyglądała bowiem na osobę mającą jakiekolwiek skrupuły.

- I co powiedział na tę wiadomość? - pytanie padło błyskawicznie. - Może mogłabym go o to zapytać?

Lucy poczuła, że jej cierpliwość już się wyczerpuje. Jeszcze chwila i coś zrobi tej wstrętnej wścibskiej babie. Jednak z całej siły starała się zachować spokój. Nie mogła przecież niczym jej sprowokować. Dlatego zacisnęła zęby, zmrużyła powieki, a potem wolno wycedziła:

- Panno Skeeter, nie ma pani prawa zbliżać się do mojego bratanka. To są sprawy rodzinne, które nikogo nie powinny obchodzić! Czy to jasne?

- Ależ panno...

- Żegnam panią - Lucy nie dopuściła dziennikarki do słowa. - Mam nadzieję, że już więcej się nie zobaczymy. Bo jeśli tak, będę zmuszona interweniować w Ministerstwie - dodała, a potem ostentacyjnie odwróciła się na pięcie i odeszła najszybciej jak mogła. Jednakże po chwili obejrzała się dyskretnie i z niepokojem stwierdziła, że Rita Skeeter wciąż stoi na ulicy i najwyraźniej nad czymś głęboko duma. Być może obmyślała plan dalszego działania. Lucy wiedziała, że tacy ludzie nie dają łatwo za wygraną.

Jest niedobrze - pomyślała. Jakiekolwiek prasowe zamieszanie absolutnie nie było jej na rękę. Poza tym ta kobieta rzeczywiście mogła dotrzeć do Harry'ego. Co prawda chłopiec nie opuszczał zamku, ale...

Muszę mu powiedzieć prawdę, zanim ktoś zrobi to za mnie.

δ

Ron i Hermiona buszowali po Miodowym Królestwie, wybierając słodycze dla Harry'ego. Ron, w krótkich przerwach pomiędzy lustrowaniem kolejnych pudeł i słoi, ubolewał nad smutnym przyjaciela.

- I to naprawdę niesprawiedliwe, że on tam musi siedzieć sam - powtórzył bodajże już setny raz tego dnia. - Profesor McGonagall powinna mu pozwolić na wyjście przed Świętami. To nie jego wina, że nie ma żadnej normalnej rodziny.

- Yhy - mruknęła Hermiona, całą siła woli powstrzymując się od zdradzenia chłopakowi, że i owszem, Harry ma ciotkę-czarownicę i to nawet bliżej niż podejrzewa. Tylko, że ta ciotka z jakichś niezrozumiałych względów zupełnie się do niego nie przyznaje. Od chwili, w której odkryła, kim jest Lucy Blair, spędziła kilka bezsennych nocy, próbując znaleźć rozwiązanie tej zagadki. Dlaczego Harry nic o niej nie wiedział? Czemu żył w przekonaniu, że nie ma żadnych magicznych krewnych? Czemu jej przy nim nie było przez tyle lat? I dlaczego teraz milczy? Te pytania nie dawały Hermionie spokoju. Najoczywistsze było to, że nauczycielka ma jakieś powody, by swoją tożsamość utrzymywać w tajemnicy. Ale jakie?

- Hermiono!

Głos Rona wyrwał ją z głębokiej zadumy.

- Tak? - zapytała, patrząc na niego już całkiem przytomnie.

- Już trzeci raz pytam cię...

Jednakże nie zdążyła się dowiedzieć się, o co Ron pytał ją po raz trzeci, gdyż zupełnie niespodziewanie wyrósł przed nimi Harry. Patrzyli na niego ze zdumieniem, a potem z niedowierzaniem wysłuchali opowieści o niezwykłej mapie, którą podarowali mu Fred i George. Hermiona miała mieszane uczucia. Z jednej strony cieszyła się, że przyjaciel jest tu z nimi, ale z drugiej była przekonana, że postępuje co najmniej nierozsądnie. Nie powinien w ten sposób, bez niczyjej wiedzy, wychodzić z zamku.

- Oddasz ją profesor McGonagall, prawda, Harry? - wbiła w niego badawczy wzrok.

Tak jak myślała, zupełnie nie przejawiał ku temu ochoty. Mapa dawała tyle możliwości. Ale przecież był jeszcze Syriusz Black. Przecież mógł się dostać do zamku jednym z zaznaczonych przejść. Hermiona poczuła strach na samą myśl o takiej możliwości. Oczywiście nie omieszkała podzielić się swoimi obawami z przyjaciółmi. Znowu nie przejęli się jej słowami. Ich zdaniem horda dementorów, włóczących się po zmroku ulicami Hogsmeade, stanowiła największą gwarancję bezpieczeństwa. Ona nie była co do tego całkowicie przekonana. Uważała, że Harry postępuje niewłaściwie; powinien natychmiast wrócić do szkoły. Jednak pod naporem argumentów chłopaków skapitulowała. Chyba mieli rację; Harry'emu rzeczywiście należała się chwila wytchnienia. Może ten jeden raz nie sprowadzi na niego żadnego nieszczęścia? Westchnęła ciężko i udała się za kolegami w kierunku sklepowej kasy.

Wyszli na zewnątrz. Śnieg wciąż sypał się z nieba ogromnymi płatami, wiał silny wiatr i było co najmniej kilkanaście stopni mrozu. Popatrzyła z niepokojem na Harry'ego, który nie miał na sobie żadnego okrycia. Przecież mógł się ciężko przeziębić. Chyba to samo zaniepokoiło Rona, gdyż natychmiast zaproponował wizytę w Trzech Miotłach.

Już po kilku minutach rozglądali się po przytulnej gospodzie. Panował tam spory ruch, a Rosmerta ledwo nadążała z realizacją zamówień. Z pewnym trudem znaleźli wolny stolik w kącie między oknem a choinką. A Ron udał się do baru po kremowe piwo. Wrócił po kilku minutach, z trudem utrzymując w rękach pełne kufle.

Właśnie rozkoszowali się w najlepsze rozgrzewającym napojem, gdy drzwi otworzyły się po raz kolejny i, ku ich zaskoczeniu, do gospody wkroczył profesor Flitwick wraz z Minerwą McGonagall. Towarzyszył im Hagrid oraz sam minister magii - Korneliusz Knot. Na ten widok Hermiona zamarła, gdyż uświadomiła sobie, co będzie się działo, jeśli wicedyrektorka nakryje tu Harry'ego. Konsekwencji takiego spotkania nawet nie potrafiła sobie wyobrazić. Próbując zachować zimną krew, wepchnęła przyjaciela pod stół. Ron pomagał jej w tym ze wszystkich sił. Najwyraźniej także zdawał sobie sprawę z tego, że to nie przelewki. Hermiona szybko rozejrzała się po knajpce. Należało zasłonić się czymś jeszcze. Choinka... Stała przecież tak blisko. A gdyby? Nie namyślając się wyciągnęła różdżkę i, najdyskretniej jak się dało, wycelowała ją w drzewko.

- Mobiliarbus - wyszeptała.

Choinka leciutko uniosła się do góry i wolno dopłynęło do ich stolika. Dziewczyna odetchnęła z ulgą; byli dobrze zasłonięci przed wzrokiem nauczycieli. W samą porę, gdyż towarzystwo właśnie rozlokowało się przy sąsiednim stoliku. Po chwili podeszła do nich Rosemerta z tacą pełną szklanek. Hermiona skuliła się jeszcze bardziej, próbując uniknąć bystrego wzroku barmanki. Za żadne skarby świata nie chciała zwrócić na siebie jej uwagi. Z obawą pomyślała, że przyjdzie im spędzić w tym miejscu sporo czasu.

Nagle drgnęła - któraś z osób siedzących przy sąsiednim stoliku wymieniła nazwisko Syriusza Blacka. Dziewczyna natychmiast zamieniła się w słuch, gdyż tak naprawdę nie wiedziała o tym człowieku prawie nic. A tu tymczasem padały takie rewelacje! Jednakże chłonąc słowa ministra i nauczycieli przez cały czas pamiętała o tym, że pod stołem siedzi Harry. Zerkała tam co chwilę, bojąc się reakcji przyjaciela na wiadomość, że ten poszukiwany przez wszystkich morderca, był kiedyś nie tylko uczniem Hogwartu, ale także najlepszym przyjacielem jego ojca. Nieoczekiwanie coś łupnęło bardzo głośno tuż koło jej nogi; najprawdopodobniej upuszczony kufel. Spojrzała z niepokojem na Rona, a ten natychmiast posłał pod stół mocnego kopniaka. Harry uspokoił się, a wzrok dziewczyny znowu powędrował w kierunku sąsiedniego stołu.

- Black był ojcem chrzestnym Harry'ego.

Zdanie wypowiedziane przez ministra sprawiło, że tym razem ona o mało nie wypuściła kufla. Black? Ojcem chrzestnym Harry'ego? Jak to możliwe? To czemu teraz na niego czyha? Co się stało? Dowiedziała się tego bardzo szybko. Opowieść o Zaklęciu Fideliusa i zdradzie Blacka dała odpowiedzi na jej pytania A więc to tak, ten człowiek był nie tylko mordercą, ale także zdrajcą. I to najpodlejszego gatunku. Hermiona znowu zajrzała pod stół. Biedny Harry. Jak on się musi czuć? Z zamyślenia wyrwał ją głos Hagrida:

- Widziałem tego śmierdziela!

Znowu wbiła wzrok w sąsiedni stolik i wysłuchała szczegółów dotyczących spotkania gajowego z Blackiem. A potem jeszcze opowiedziana przez Knota historia małego Petera Pettigrew i aresztowania tego mordercy. Dwudziestu czarodziejów z brygady uderzeniowej musiało go obezwładnić. Hermiona słuchając słów ministra mocno wciągnęła powietrze i natychmiast wyobraziła sobie całą sytuację. Wiele takich obrazów widywała w telewizji, kiedy jeszcze mieszkała w rodzinnym domu. Zwały ziemi, zburzone budynki, zwłoki ludzi - to musiało być prawdziwe piekło. Próbując ochłonąć, odwróciła głowę i spojrzała w okno. Tuż obok restauracji przechodziła właśnie profesor Blair. Niosła całą masę pakunków i próbowała owinąć się peleryną, którą wiatr wciąż jej rozwiewał. No właśnie. Ona... Hermiona uświadomiła sobie, iż przez cały czas podświadomie czekała, że któraś z osób wymieni jej nazwisko. Co z nią się wtedy działo?

Przy sąsiednim stoliku zaległa cisza. Być może także oni zauważyli nauczycielkę historii magii. Dziewczyna wychyliła się nieco głębiej. Tak, miała rację. Wszyscy w milczeniu przyglądali się odchodzącej ciotce Harry'ego. Pierwszy odezwał się Korneliusz Knot:

- Biedna mała. Była przy aresztowaniu tego mordercy. Musiałem ją trzymać z całej siły, bo chyba udusiłaby go gołymi rękami. A potem uciekła - dodał po chwili milczenia. - Bałem się, że sobie coś zrobi

Przy stoliku znowu zaległa cisza, przerywana tylko cichym pochlipywaniem Hagrida. Najwyraźniej szkoda mu się zrobiło profesor Blair. A więc i ona tam była. Hermiona wcale się nie zdziwiła, że chciała rzucić się na Blacka. W końcu chodziło o jej brata i bratową. Ale czemu nie zajęła się Harrym? Ta myśl dręczyła ją do tego stopnia, że już zupełnie bez skupienia wysłuchała relacji Knota z jego wizyty w Azkabanie i spotkania z Blackiem. Boże, cóż to musiał być za bezwzględny człowiek. Wariat, albo psychopata.

Nagle jak przez mgłę spostrzegła, że towarzystwo wolno zbiera się do wyjścia. Kiedy wreszcie drzwi się za nimi zamknęły, Hermiona natychmiast spojrzała na Rona. Był przeraźliwie blady. Potem oboje, jak na komendę, wsadzili głowy pod stół. Na widok wyrazu twarzy Harry'ego przestraszyła się. Wyglądał tak, jakby był ogłuszony informacjami, których przed chwilą wysłuchał. Chciała mu coś powiedzieć, pocieszyć go, ale chyba po raz pierwszy w życiu poczuła, że ma w głowie kompletną pustkę.

2.

Kiedy następnego ranka Harry wyłonił się wreszcie z dormitorium, Hermiona popatrzyła na niego z niepokojem. Był bardzo blady i miał podkrążone oczy. Wyglądało na to, że nie spał przez całą noc. Wieczorem najprawdopodobniej długo oglądał zdjęcia rodziców (tak przypuszczał Ron, który zauważył na łóżku przyjaciela album z fotografiami). Na dodatek miał coś takiego w oczach... Nienawiść? Dziewczyna bała się, że Harry po tym wszystkim, czego się wczoraj dowiedział, zacznie się zachowywać nierozsądnie i ściągnie na siebie nieszczęście. Z jednej strony go rozumiała - tak nagle i nieoczekiwanie dowiedział się, że jego rodzice zginęli, ponieważ zdradził ich najlepszy przyjaciel. Na dodatek ten przyjaciel był jego chrzestnym ojcem. Nikt wcześniej mu o tym nawet nie wspomniał. Nic dziwnego, że przeżył szok. Z drugiej zaś - zdawała sobie sprawę z tego, że za żadną cenę nie można dopuścić, aby Harry zaczął szukać tego mordercy. Pomyślała, że jeśli będzie trzeba, pójdzie nawet do profesor Blair i powie jej wszystko co wie. No właśnie, profesor Blair... Wczoraj podczas kolacji Hermiona bacznie obserwowała nauczycielkę i po raz tysięczny zastanawiała się jaka była jej rola w całej tej historii. Wtedy też nieoczekiwanie zdała sobie sprawę z tego, że historyczkę musi coś łączyć z profesorem Lupinem. Najwyraźniej znali się już wcześniej, bo zachowywali się jak starzy przyjaciele. Tylko czy ciotka Harry'ego wiedziała [i]kim[/i] jest nauczyciel obrony przed czarną magią?

Hermiona pomyślała, że od tych wszystkich tajemnic rozboli ją głowa. Najgorsze, że swoją wiedzą nie mogła się podzielić z nikim. Ron chyba wielu rzeczy by nie zrozumiał. A Harry... Harry przeżyłby kolejny szok na wieść, że ma krewną-czarownicę. A teraz należało raczej go uspokoić i czymś zająć, żeby ochłonął porządnie zanim zdąży narobić jakichś głupstw. Niech wszystko zostanie tak, jak jest. Przynajmniej na razie.

δ

Nareszcie nadszedł pierwszy dzień ferii. Lucy nie miała ochoty na żadną pracę, ani na grzebanie w bibliotece. Siedziała po turecku na łóżku i próbowała sobie przypomnieć trudną sztukę robienia na drutach. Okazało się jednak, że tego się nie zapomina. Oczywiście, szło wolniej niż kiedyś i po półgodzinie rozbolały ją palce, ale nie poddawała się. Wiedziała, że szybko wróci do dawnej wprawy. Prawdę mówiąc, zaczęła bardzo ambitnie - od swetra dla Remusa. Starannie dziergając wzorek, przypomniała sobie o starym norweskim zwyczaju, według którego kobieta wplatała w dzianinę swój włos. Na szczęście. Wyrwała sobie jeden z grzywki i pomyślała, że taki dobry urok na pewno nie zaszkodziłby przyjacielowi. Tylko czy czar rzucony przez nieszczęśliwą czarownicę może komuś przynieść jakąś korzyść? Boże, idą święta, a ona znowu się zamartwia. Powinna chociaż raz o tym zapomnieć i cieszyć się chwilą.

Nagle rozległo się energiczne pukanie i po chwili w drzwiach pokoju stanęła zdenerwowana Hermiona Granger. Lucy na jej widok zerwała się z łóżka; natychmiast zaniepokoiła się o Harry'ego. Może dopadła go Rita Skeeter? Na tą myśl zadrżała i odruchowo zaczęła nawijać włóczkę na wskazujący palec.

- Dzień dobry, pani profesor.

- Dzień dobry. Czy coś się stało?

- Nie - uczennica energicznie potrząsnęła czupryną. - A raczej tak - zawahała się. - Chciałam prosić panią o pomoc.

- W jakiej sprawie? - spojrzała bacznie na dziewczynę. Nie wyglądała najlepiej. Miała podkrążone oczy i bladą cerę. Czyżby coś ją trapiło? A może była po prostu przepracowana? Lucy słyszała od profesor McGonagall, że Hermiona wzięła na siebie w tym raku bardzo wiele nowych obowiązków.

- Byliśmy dziś u Hagrida - zaczęła uczennica. - Jest załamany, bo dostał list z Komisji Likwidacji Niebezpiecznych Stworzeń. Chodzi o przesłuchanie w sprawie Hardodzioba. Chcielibyśmy przygotować jakąś obronę. Może pani mogłaby nam doradzić? - dokończyła z nadzieją w głosie.

- Oczywiście - Lucy natychmiast poczuła ulgę. Sprawa nie dotyczyła jej bratanka. - Ale muszę się najpierw sama zastanowić. Spotkajmy się jutro po śniadaniu w bibliotece.

- Dziękuję pani.

- Hermiono!

- Słucham - dziewczyna zatrzymała się w progu.

- Czy u ciebie wszystko w porządku?

Uczennica spojrzała na nią ze zdziwieniem, potem opuściła wzrok i mocniej zacisnęła pięści. Wyglądało to tak, jakby chciała coś wyznać, albo zadać jakieś pytanie. Jednak po chwili odetchnęła mocniej i rozluźniła dłonie. Najwyraźniej zrezygnowała ze swojego zamiaru.

- Radzę sobie bardzo dobrze - zapewniła skwapliwie.

- Cieszę się, ale gdybyś czegoś potrzebowała...

- Dziękuję, będę o tym pamiętać - przerwała jej Hermiona i szybko wyszła z pokoju.

Kiedy drzwi się za nią zamknęły, Lucy pomyślała, że życie ambitnej prymuski na pewno nie jest usłane różami.

A potem już nie sięgnęła po druty. Wzięła za to długopis, notatnik i udała się do czytelni. Aby pomóc gajowemu, powinna pogrzebać trochę w bibliografii i katalogach.

3.

Następnego dnia rano, natychmiast po śniadaniu Hermiona, Ron i Harry udali się do biblioteki. Profesor Blair jeszcze tam nie było, ale nie czekali na nią długo. Zjawiła się po niecałych pięciu minutach.

Pani Pince na widok uczniów najeżyła się nieco. Uspokoiła ją jednak obecność nauczycielki; najwyraźniej miała do niej pełne zaufanie. Historyczka była dobrze przygotowana do pracy; dokładnie wiedziała, jakich pozycji szuka. Część z nich znajdowała się nawet w dziale Ksiąg Zakazanych, ale ona oczywiście dostała się do nich bez trudu.

W końcu zgromadzili wszystkie potrzebne prace. Było tego całkiem sporo. Nie chcąc robić zamieszania w czytelni, zabrali książki i udali się do mieszkania profesor Blair. Spędzili tam kilka godzin na wyszukiwaniu potrzebnych im przykładów i precedensów. Hermiona zdawała sobie sprawę, że bez pomocy nauczycielki zdziałaliby niewiele. Ona naprawdę znała się na rzeczy, a poza tym bardzo dobrze potrafiła interpretować źródła. No i przebywanie blisko niej najwyraźniej dobrze robiło Harry'emu. Uspokoił się i nawet zaczął uśmiechać. Merlinie, gdyby wiedział... Widać było także, że dla profesor Blair ich przyjaciel jest naprawdę ważny. Dlaczego więc nie powie mu prawdy? Hermiona całym wysiłkiem woli powstrzymywała się, by nie zadać nauczycielce tego pytania. I nawet przez chwilę żałowała, że nie zrobiła tego poprzedniego dnia. Mogła przynajmniej spróbować dowiedzieć się, o co w tym wszystkim chodzi.

4.

Lucy obudziła się z trudem tuż przed śniadaniem. No cóż, przekopywanie źródeł dotyczących niebezpiecznych stworzeń okazało się bardzo męczącym zajęciem. Ale czasu, który spędziła z bratankiem i jego przyjaciółmi nigdy nie uznałaby za stracony. Dzięki wspólnej pracy znowu o maleńki kroczek zbliżyła się do Harry'ego. Niepokoiła się o niego, ponieważ wyglądał mizernie. Najwyraźniej jego także coś dręczyło. O czym mógł myśleć? Bardzo chciała go zapytać, ale nie śmiała.

Kiedy już pożegnała młodych gości, zamiast udać się na spoczynek, spędziła kilka kwadransów na rozplątywaniu włóczek, które podczas jej nieobecności pomotał Irytek. Pewnie wciąż był zły o to, jak potraktowała go w Noc Duchów. No cóż, najwyraźniej jeszcze raz będzie musiała być dla niego niemiła. Jak mu się odpłacić? Wieczorem nic nie przychodził jej do głowy, ale po przebudzeniu doznała olśnienia. Kiedy tylko go dorwie, zawiąże mu kończyny na kokardki. Natychmiast wyobraziła sobie tę scenę i zaśmiała się cicho. Potem szybko się ubrała i pobiegła na śniadanie. Po drodze z przyjemnością oglądała świąteczne dekoracje. Wszystkie korytarze były już przystrojone girlandami z jemioły i ostrokrzewu. Wszędzie czuło się atmosferę Bożego Narodzenia.

Przed wejściem do Wielkiej Sali natknęła się na Remusa. Nadchodziła pełnia, więc wyglądał bardzo mizernie. Ledwo zdążyła się z nim przywitać, kiedy dostrzegła gajowego, targającego pod pachą ogromny pęk jemioły.

- Hagridzie! - zawołał Remus - Gdzie chcesz powiesić ten bukiet? W zamku wszędzie tego pełno, już się nie zmieści.

- To podarek - wyjaśnił krótko gajowy.

- Dla kogo? - zainteresował się Lupin.

- Dla Lucy. W podzięce za pomoc wedle hipogryfa.

- Dla mnie? - zdziwiła się szczerze. - Nie trzeba było. Co ja mam z tym zrobić?

- Powieś se w pokoju. Może ci się trafi jakiś porządny czarodziej - powiedział i szelmowska zmrużył jedno oko. A potem zerknął znacząco na Lupina.

Lucy i Remus błyskawicznie pojęli jego intencję. Oboje przygryźli wargi, by nie wybuchnąć gromkim śmiechem. Hagrid był niemożliwy.

Rozbawieni weszli do Wielkiej Sali, w której jak niegdyś, ustawiono już dwanaście wspaniałych choinek.

Podczas śniadania Lucy odebrała sowią pocztę. Dostała wyśpiewującą kolędy kartkę od Tonks oraz sporą paczkę od Julii.

Kiedy wróciła do pokoju, spostrzegła, że Hagrid pozostawił jemiołę na biurku. Ogromny snop przykrywał cały blat. Natychmiast wspięła się na krzesło i spróbowała zawiesić ziele tuż koło lampy. Było straszliwie ciężkie. Na na szczęście, po raz pierwszy w życiu, była w stanie przypomnieć sobie zaklęcie ćwierćwagi. Uff, udało się. Popatrzyła na jemiołę i jeszcze raz pokręciła głową z rozbawieniem. A święta Flakonia na widok imponującej rośliny zrobiła płaczliwą minę i złożyła ręce jak do modlitwy. Wyglądało na to, że nie znosi niczego co ma kwiaty, liście i łodygi.

Następnie Lucy rozpakowała przesyłkę. Tak jak przypuszczała, była to książka, o którą prosiła. Przejrzała ją szybko. Fotografie, życiorysy zawodników, szkice zagrań i notatki na marginesach. Na widok koślawego pisma Jima poczuła wzruszenie. Natychmiast wyciągnęła z szuflady ich wspólne zdjęcie. Patrząc na nie, mocno zatęskniła za bratem. Tak bardzo chciałaby z nim porozmawiać, poradzić się. Przecież on zawsze potrafił znaleźć rozwiązanie jej problemów. Zawsze mogła na niego liczyć.

Westchnęła ciężko, bo po namyśle uświadomiła sobie, że nie może dać chłopcu takiego prezentu. Przecież Harry natychmiast spyta, skąd nauczycielka ma książkę, która należała do jego ojca. Wtedy będzie mu musiała wszystko wyjaśnić. A na to wciąż nie potrafiła się zdobyć, mimo świadomości, że w każdej chwili ktoś może ją wyręczyć, i to w bardzo brutalny sposób. Ale potrzebowała jeszcze trochę czasu. Westchnęła i odruchowo wsunęła zdjęcie między kartki, a potem schowała wszystko do najniższej szuflady biurka. Postanowiła, że bratanek dostanie paczkę słodyczy. Tak samo jak Ron i Hermiona.

5.

Pierwszego dnia Świąt obudziła się w dobrym humorze. Ochoczo wstała z łóżka, nucąc pod nosem Cichą noc. Na widok prezentów, które jakimś cudem znalazły się na jej biurku, poczuła się jak mała dziewczynka. Zawsze uwielbiała dostawać podarunki. Ależ tego było! Nie sądziła, że tyle osób o niej pamięta. Sięgnęła po pierwszą z brzegu paczkę i szybko ją rozpakowała. W środku znajdował się wspaniały album ze zdjęciami hogwarckich pomników od profesora Dumbledore'a. Przyda mi się na lekcjach - pomyślała, otwierając kolejne pudełko. W środku znalazła praktyczny kalendarz na 1994 rok od Minerwy. Od Remusa dostała przestrzenną mapę świata, na której można na żywo pokazywać uczniom kampanie wojenne i bitwy, a od Poppy Pomfrey srebrną łyżeczkę do dawkowania eliksirów. Natomiast ofiarodawczynią pięknej jedwabnej apaszki okazała się pani Lupin. Lucy była tym prezentem bardzo zaskoczona, gdyż nie przypuszczała, że mama Remusa w ogóle wie o jej powrocie. Okazało się jednak, że nie tylko wie, ale na dodatek o niej pamięta. Wzruszyła się, ponieważ uważała Monikę Lupin za jedną z najmądrzejszych kobiet, jakie w życiu spotkała. Przez chwilę pomyślała, że chciałaby ją jeszcze kiedyś zobaczyć, a potem powróciła do dalszego rozpakowywania. W paczce od Ifigenii znalazła swoje własne zdjęcie sprzed trzynastu lat. Najwyraźniej fotografka robiła wszystko, aby jej dawna podopieczna pogodziła się z własną przeszłością. Ale czy to w ogóle możliwe? Gdzie teraz jesteś, Lucy Helen Potter? - pomyślała, wpatrując się w fotografię. - Czy kiedykolwiek wrócisz do domu? Przez długą chwilę siedziała w milczeniu, bezskutecznie próbując odpowiedzieć sobie na to pytanie. Wreszcie zrezygnowana, westchnęła ciężko i sięgnęła po ostatni prezent. Obejrzała go dokładnie, ale nie znalazła żadnego bilecika. No cóż, może jest w środku.

Szybko rozerwała papier i ostrożnie otworzyła pudełko. Wewnątrz znajdowało się lusterko z rączką w prostej oprawie ze srebra oraz szylkretowy grzebień. Bardzo piękne i cenne rzeczy. Przyglądała im się z przyjemnością i intensywnie myśląc nad tym, kto mógłby jej przysłać taki wspaniały podarunek. Jednakże wewnątrz paczki też nie było żadnego śladu nadawcy. A może to pomyłka? Nie, na papierze ktoś wyraźnie, drukowanymi literami napisał, że to prezent dla Lucy Potter. Musiał to być jakiś dawny znajomy, skoro użył jej panieńskiego nazwiska. Popatrzyła w lusterko. I nagle drgnęła, bo nieoczekiwanie odezwało się lekko schrypniętym, metalicznym głosikiem:

- Witaj, skarbie. Nienajlepiej dzisiaj wyglądasz. Oczy powinnaś podmalować. Nie wiesz, że lepiej cień mieć na powiekach, niż ma od cię kto uciekać?

Lucy z niedowierzaniem wpatrywała się w swój prezent. Gadające lusterko. A niech to licho! Słyszała, że takie istnieją, ale sama nigdy żadnego nie widziała.

Spojrzała w nie jeszcze raz. A ono znowu ją pouczyło:

- I uczesz się porządnie. Kto to widział, żeby przyzwoita czarownica była taka rozczochrana. Pamiętaj, moja droga - lepiej cyjanku wrąbać sagan, niż na głowie mieć bałagan!

Na te słowa Lucy roześmiała się głośno. To ci dopiero prezent! Skoro jej nakazuje w taki sposób, to się uczesze. Ujęła grzebień i wolno przeciągnęła nim po włosach. Natychmiast nabrały połysku i chyba zrobiły się odrobinę dłuższe. A więc to tak - pomyślała. - Znowu mam zapuścić włosy? Od kogo, na Boga, mogła coś takiego dostać?

- Skoro jesteś taką gadułą, to powiedz mi, kto cię przysłał?

Już prawie straciła nadzieję na odpowiedź, gdy znowu usłyszała metaliczny głosik:

- Kto mi powie, że jest łotrem,

ten co daje mnie dziś tobie

w łeb go zdzielę ciężkim młotkiem

i postawię krzyż na grobie.

- Słucham? - była tą sytuacją coraz bardziej rozbawiona i zaintrygowana.

- Kto mi powie, że ten prezent

Jest dowodem złych intencji,

Tego zapakuję w brezent

I pozbawię go potencji - dodało lusterko.

Lucy nie wytrzymała i zaśmiała się głośno.

- Ups - zachrypiał głosik. - Pardon, zapomniałom, że mówię do kobiety.

- Przestań, bo pęknę ze śmiechu - chichotała. - I mów natychmiast, kto cię przysłał!

- Lepiej wypiąć rzyć do lania niż zadawać wciąż pytania - lusterko było najwyraźniej zdegustowanie jej wścibstwem.

- Wiesz co - Lucy wpatrzyła się uważnie w prezent - jeśli kiedyś dorwę tego dowcipnisia, to zrobię mu dredy! Eeee - dodała po namyśle - z dredami za dużo roboty, ogolę go na łyso!

W świetnym humorze zeszła na świąteczne śniadanie. Oprócz niej przy stole zasiąść mieli: dyrektor Dumbledore, Minerwa, Snape, pani Sprout, Flitwick, Filch oraz ci uczniowie, którzy pozostali w szkole. Remus niestety musiał samotnie zmagać się ze swoim koszmarem.

Kiedy weszła do sali, woźny, tradycyjnie odziany w swój wypłowiały frak, natychmiast zerwał się na równe nogi i podsunął jej krzesło. Lucy uśmiechnęła się i zajęła miejsce koło niego. A potem popatrzyła na uczniów. Wśród osób spędzających Święta w Hogwarcie byli Hermiona, Ron i Harry. Lucy pomyślała, że jej bratanek ma naprawdę dobrych przyjaciół. Mogli pojechać do rodzin, ale nie chcieli zostawić go samego. Prawdę mówiąc, Harry też miałby gdzie spędzać Boże Narodzenie. Powinna go zabrać do Londynu, do starego domu Potterów. Tam było jego miejsce! Boże, kiedy wreszcie znajdzie w sobie tyle odwagi, by powiedzieć mu prawdę? Zanim... Ta myśl sprawiła, że natychmiast opuścił ją dobry nastrój.

- Nie smuć się Lucy. Dziś są Święta.

To profesor Dumbledore uśmiechał się do niej po ojcowsku. Odwzajemniła uśmiech i spróbowała odgonić smutne myśli. Okazało się to tym łatwiejsze, że z magicznego cukierka Snape'a wyskoczył kapelusz z wypchanym sępem na czubku. Kto mógł mu podrzucić coś takiego? Lucy przygryzła wargę i mocno ścisnęła serwetkę, by nie wybuchnąć śmiechem; natychmiast przypomniała sobie opowieść Remusa o boginie i babci Neville'a Longbottoma. I chyba nie ona jedna o tym pomyślała. Harry i jego przyjaciele robili co mogli, żeby nie roześmiać się głośno. Lucy wiedziała, że Snape zdaje sobie z tego sprawę i dlatego patrzy na nich z taką złością. A swoją drogą nigdy nie przypuszczała, że zasiądzie razem z nim przy świątecznym stole. Jednak mimo jego obecności atmosfera była całkiem przyjemna. Dumbledore, który był najwyraźniej w wyśmienitym humorze, sypał żartami jak z rękawa i nawet Minerwa uśmiechała się do wszystkich.

Nagle drzwi trzasnęły głośno. Wszyscy spojrzeli w jednym kierunku. Do Wielkiej Sali wkraczała Sybilla Trelawney spowita w zielone tiule i jedwabie. Najwyraźniej z okazji Świąt chciała uszczęśliwić towarzystwo swoja obecnością. A może przygotowała jakąś nową przepowiednię? Na tę myśl Lucy skrzywiła się lekko. Już jako dziewczynka nie cierpiała wróżbiarstwa. Może było to spowodowane jej zamiłowaniem do historii, ale przewidywanie przyszłych wydarzeń zupełnie jej nie interesowało. Sybilla odpłacała jej taką samą niechęcią, na dodatek głosząc wszem i wobec, że Potterówna nie ma wokół siebie absolutnie żadnej aury, nie wspominając już o wewnętrznym oku. No i oczywiście wywróżyła jej zgon w młodym wieku. Kiedyś Lucy nawet się tym trochę przejmowała, ale od dnia śmierci Deidre, wspomnienie przepowiedni hogwarckiej Pytii budziło w niej tylko śmiech. Jednakże teraz na widok nauczycielki wróżbiarstwa zadrżała. Miała nieodparte wrażenie, że wkrótce coś się wydarzy i że nie będzie to nic dobrego.

δ

Próbowała zdrzemnąć się po śniadaniu, kiedy w drzwiach pokoju bezszelestnie stanął domowy skrzat i przekazał informację, że profesor McGonagall oczekuje jej w swoim gabinecie.

Lucy zaniepokoiła się nieco, ponieważ zupełnie nie miała pojęcia, czego może od niej chcieć Minerwa. Idąc korytarzem karciła się w myślach za nadmierne przewrażliwienie. Dlaczego zawsze spodziewała się tylko złych wiadomości i kłopotów? Nie potrafiła tego, niestety, opanować, a tego dnia widok śmiertelnie poważnej Sybilli wytrącił ją z równowagi.

Wicedyrektorka uśmiechnęła się na jej widok. Lucy, próbując nie patrzeć na spreparowaną główkę, wbiła wzrok w przedmiot leżący na biurku. To była miotła. Czyżby Minerwa dostała ją od kogoś w prezencie?

- Dzień dobry, pani profesor - zaczęła.- Wzywała mnie pani.

- Siadaj, proszę - McGonagall gestem wskazała jej krzesło. - Chciałam ci podziękować za kamizelkę. Bardzo się przyda.

Czyżby Minerwa wezwała ją tylko po to, by podziękować za podarunek? Nie, okazało się, ze miała jeszcze jedną sprawę.

- Chciałam cię zapytać, czy wiesz coś na temat tej miotły?

Lucy przyjrzała się uważniej znienawidzonemu środkowi lokomocji. Na rączce dostrzegła nalepkę ze znakiem firmowym i napis "Błyskawica".

- Chyba taką samą widziałam we wrześniu na Pokątnej. Na wystawie sklepu sportowego - przypomniała sobie.

- Ktoś ją przysłał Harry'emu na gwiazdkę. Anonimowo. Chciałam zapytać, czy to przypadkiem nie ty.

- Ja? - zdziwiła się Lucy. - W życiu nie kupiłabym mu miotły. Ja wolałabym, żeby po tym wypadku nie grał już w quidditcha.

Na te słowa Minerwa zmarszczyła brwi. Najwyraźniej miała inne zdanie na ten temat.

- I nie wiesz, kto mógłby to zrobić?

- Nie mam pojęcia - Lucy wzruszyła ramionami. - Kuzynka Julia? Nie, ona raczej nie mogłaby sobie pozwolić na taki prezent. To bardzo droga miotła.

- Panna Granger sugeruje, że mógł ją przysłać Syriusz Black. Po namyśle jestem skłonna się z nią zgodzić.

- On? - Lucy szeroko otworzyła oczy. - W jaki sposób? Przecież sam nie mógłby iść do sklepu. To absurd. Nie ryzykowałby aż tak, ma za dużo do stracenia.

- Nie wiem... - zastanowiła się dyrektorka. - Ale myślę, że należy zachować ostrożność.

- Co pani zamierza zrobić?

- Szkoda byłoby ją zniszczyć - powiedziała z namysłem Minerwa.

- Zgadzam się z panią. Zwłaszcza, że Harry'emu potrzebny jest sprzęt. Skoro jednak ma grać - dodała z ciężkim westchnieniem.

- Poproszę Flitwicka, żeby ją przebadał dokładnie pod kątem zaklęć. Jeśli wszystko będzie w porządku, to chłopiec dostanie ją z powrotem. Ale to może trochę potrwać.

- I powinno - powiedziała Lucy z naciskiem.

Pod drzwiami gabinetu Minerwy spotkała Harry'ego. Miał bardzo zawiedzioną minę. Najwyraźniej liczył, że jeszcze tego dnia uda mu się wypróbować miotłę. Niestety, będzie musiał z tym poczekać. Uśmiechnęła się do chłopca, chcąc dodać mu otuchy i wróciła do swojego pokoju.

Jeszcze raz obejrzała wszystkie prezenty, napiła się herbaty i uznała, że nie ma ochoty siedzieć w czterech ścianach. Postanowiła pospacerować po błoniach i trochę się dotlenić. Szkoda marnować dnia na sen, skoro na zewnątrz panuje taka piękna zimowa pogoda. Starając się nie poślizgnąć na stromym zboczu, z przyjemnością patrzyła na drzewa okryte śniegiem. Nawet bijąca wierzba wyglądała ślicznie w białej czapie. Najwyraźniej od wczoraj nikt jeszcze nie zdążył jej zdenerwować.

Spacerując wokół zamkowych murów, Lucy przez cały czas rozglądała się bacznie, czy gdzieś nie przemknie cień. Obsesja na punkcie tajemniczego psa wciąż jej nie opuszczała. Jednakże tym razem nie zauważyła niczego podejrzanego.

Po powrocie wstąpiła na kawę i ciastka do profesor Sprout i przy okazji wysłuchała pasjonującego wykładu na temat literowej sałaty, której uprawa była najnowszą pasją nauczycielki zielarstwa. Wreszcie wróciła do siebie.

Położyła się na łóżku i stwierdziła, że w te Święta nie czuła się samotna. Mimo obawy przed przyszłością i tęsknoty z Johnem była bardzo spokojna. Tylko prawdę mówić, chętnie spędziłaby więcej czasu z Harrym. Ale jak mu wytłumaczy tę swoją chęć?

Aby odpędzić od siebie natrętne myśli, sięgnęła po Sanatorium pod zmieniaczem czasu. Ułożyła się wygodnie na łóżku i zatopiła w lekturze. Tak, to była odpowiednia książka na ten dzień. Przez lata całe zagrzebana w historycznych źródłach i mugolskiej literaturze, zupełnie zapomniała jak smakuje wyborna czarodziejska proza.

Rozdział VII

Styczeń 1994 roku,

Hogwart, Szkocja

1.

- Życzę wam wszystkim Szczęśliwego Nowego Roku - powiedział głośno Dumbledore, podnosząc do góry kieliszek z szampanem. - Niech będzie lepszy niż obecny.

Amen - pomyślała Lucy. Zamoczyła usta w słodkim płynie i, z trudem powstrzymując kaszel, spróbowała uśmiechnąć się do nauczycieli zgromadzonych w Wielkiej Sali. Naprawdę lubiła ich wszystkich (no, może z jednym wyjątkiem), ale teraz nie miała ani ochoty ani siły na świętowanie: po prostu fatalnie się czuła. W czasie Świąt złapała paskudną infekcję, z którą nie mogły sobie poradzić nawet specyfiki pani Pomfrey. Najwyraźniej było to przeziębienie czysto mugolskiego pochodzenia, uparte jak stado hipogryfów. Na tę myśl westchnęła i mocno pociągnęła nosem.

- Chyba czas się położyć - Remus podał jej chusteczkę. - Nie powinnaś zaczynać nowego roku od choroby. To zły znak.

- Mnie już nic nie zaszkodzi - mruknęła z rezygnacją, wycierając nos. - Ale rzeczywiście pójdę spać. Towarzyskiego pożytku raczej już ze mnie nie będzie.

- Odprowadzić cię?

- Nie trzeba - pokręciła głową. - Chyba żaden morderca akurat dziś się tutaj nie kręci. A nawet jeśli, to ja się z nim chętnie spotkam. Mamy do pogadania.

Remus spojrzał na nią z zaskoczeniem, a potem uśmiechnął się lekko. No tak, chyba nie spodziewał się, że ona będzie w stanie stroić sobie żarty z tej sytuacji. Najwyraźniej przeziębienie miało wpływ także na jej poczucie humoru.

Pożegnała się grzecznie z rozbawionym pedagogicznym gronem i szybko wróciła do siebie. Natychmiast połknęła solidną porcję eliksiru na przeziębienie, popiła go zimną herbatą i zaczęła przygotowywać się do snu. Już po chwili, ubrana w swoją najcieplejszą barchanową piżamę, skarpetki i szalik, wsunęła się pod kołdrę, na którą dodatkowo narzuciła jeszcze cieplutki koc z wielbłądziej wełny. Był to, odebrany przedwczoraj z mugolskiej poczty, gwiazdkowy prezent od Johna; narzeczony najwidoczniej przejął się jej narzekaniami na chroniczne niedogrzanie zamku. Tak, teraz było jej już dobrze i wygodnie. Zamknęła oczy i pomodliła się w duchu o sen. Nie chciała znowu myśleć o tym, że minął kolejny rok, a ona wciąż jeszcze nie zdążyła uporządkować własnego życia.

Mimo, iż była bardzo zmęczona, nie mogła zasnąć. Z powodu natrętnych myśli, kataru i zbyt jasno świecącego księżyca.

Na dwie pierwsze rzeczy nie miała wielkiego wpływu, ale na trzecią i owszem. Wystarczyło zasłonić okno. Wyciągnęła rękę po różdżkę. Sięgnęła jednak tak niezgrabnie, że magiczny przedmiot spadł na podłogę i potoczył się pod samo okno. Lucy zaklęła pod nosem i pokasłując, wygrzebała się spod kołdry. Uklękła i po omacku zaczęła szukać zguby. Wreszcie wytropiła ją w szczelinie między posadzką a ścianą.

- Jesteś! - westchnęła z triumfem. - Ale teraz już mi nie będziesz potrzebna. Sama sobie zaciągnę te zasłony.

Podniosła się z kolan i odruchowo spojrzała w okno. Księżyc świecił bardzo jasno. Nic dziwnego, wszak od pełni minęła zaledwie kilka dni, a na dodatek niebo było prawie bezchmurne. Przez chwilę przyglądała się uważnie błyszczącej kuli. Nie lubiła jej; za bardzo kojarzyła się z tragedią Remusa. Potem wolno przeniosła wzrok na gwiazdy. Prawdę mówiąc, jako osoba pewnie stąpająca po ziemi nigdy szczególnie się nimi nie interesowała. Ale była jedna, której nie pomyliłaby z żadną inną. Teraz właśnie świeciła jasnym blaskiem na wprost okna. Jej zła gwiazda. Dostała ją w prezencie w tamtą październikową noc. Tak, on uwielbiał dawać podarunki. Ofiarował jej całą masę niepotrzebnych rzeczy, a zabrał to, co najważniejsze. Uśmiechnęła się do siebie z goryczą i po raz tysięczny doszła do wniosku, że nigdy nie będzie potrafiła mu wybaczyć tej zbrodni.

Nagle zamarła. Na dole, tuż przy wejściu do zamku majaczył jakiś podejrzany cień. Natychmiast przypomniała sobie o tajemniczym psie. Wytężyła wzrok - czyżby to była ta bestia? Musiała to natychmiast sprawdzić. Nie namyślając się ani chwili, ścisnęła mocniej różdżkę i, tak jak stała, tylko w piżamie i kapciach, wybiegła z pokoju. Pędziła korytarzem, mijając zdziwione portrety, a na schodach mało nie połamała sobie nóg. Wreszcie dopadła drzwi. Przez chwilę z nimi walczyła, gdyż ze zdenerwowania nie mogła sobie przypomnieć hasła na ten tydzień. Wreszcie się udało; wrota stanęły otworem, a ona wybiegła na zewnątrz. Natychmiast owionął ją przenikliwie zimny wiatr. Zadygotała i uświadomiła sobie, że na dworze panuje co najmniej kilkunastostopniowy mróz. Na dodatek czuła pustkę w głowie; nie pamiętała żadnego, przydatnego w takich okolicznościach zaklęcia. Jednakże nie miała zamiaru wracać; koniecznie musiała sprawdzić, czy to był ten pies. Niepewność, która dręczyła ją od listopada była silniejsza niż zimno.

Mimo, iż nie mogła opanować drżenia, bacznie rozglądała się dookoła, próbując odnaleźć jakiś ślad. Tymczasem wiatr stawał się coraz silniejszy; bezlitośnie przenikał przez tkaninę piżamy. Wreszcie, przemarznięta do szpiku kości, dała za wygraną. Już zawracała, gdy usłyszała szelest w pobliskich krzakach. Odwróciła się gwałtownie, zapaliła różdżkę i wytężyła wzrok. Jednak nie zdołała niczego dojrzeć. Chcąc rozwiać wszelkie wątpliwości, szybko pobiegła w tamtą stronę. Ale kiedy dotarła na miejsce, nie znalazła nikogo. Na dodatek śnieg był tam zbyt ubity, aby dało się dostrzec jakieś ślady. Może więc znowu coś jej się przywidziało? Przecież ostatnio miała wrażenie, że wszędzie widzi tego cholernego kundla.

- Niech cię diabli - zaklęła pod nosem i zrezygnowała z dalszych poszukiwań.

Nieoczekiwanie coś otarło się o jej kostkę. Odruchowo odskoczyła w bok i spojrzała w dół. Do jej nóg łasił się Krzywołap. Na ten widok odetchnęła z ulgą i poczuła się raźniej.

- Co ty tu robisz, łobuziaku? - spytała, a potem pochyliła się, wzięła zwierzaka na ręce i mocno przytuliła do siebie. Natychmiast zaczął mruczeć bardzo głośno. A ona co sił w nogach ruszyła w kierunku drzwi wejściowych. Na korytarzu puściła kota i, wciąż dygocąc z zimna, pobiegła do swojego mieszkania; Krzywołap nie odstępował jej ani na krok. Wcisnął się nawet do sypialni, miaucząc tak, jakby koniecznie chciał zdradzić jej jakiś ważny sekret. Lucy jednak nie była w stanie wysłuchać jego opowieści. Szczękając zębami, wymyślała sobie od nieodpowiedzialnych idiotek.

Tymczasem kot ponownie otarł się o jej nogę, a potem wskoczył na poduszkę.

- Chcesz tu spać? - popatrzyła na niego. - Dobrze. Będzie mi raźniej.

Położyła się do łóżka i przykryła prawie po sam czubek głowy. Rudzielec natychmiast zwinął się w kłębek tuż obok jej twarzy. A ona miała wrażenie, że już chyba nigdy w życiu nie będzie jej ciepło. Wystawiła rękę spod kołdry i sięgnęła po sweter.

2.

Rano była tak osłabiona, że ledwo zwlokła się z łóżka. Na dodatek bolała ją głowa i ewidentnie miała gorączkę. Merlinie, tylko nie to - pomyślała z rezygnacją. Koniec semestru nie był odpowiednią porą na choroby. Sprawdziany, zaliczenia, prace pisemne - mnóstwo roboty. Oby więc to przeziębienie jakoś dało się przechodzić. Ze strachem pomyślała, że następnego dnia ma aż pięć lekcji. Wzdychając ciężko, ubrała się ciepło i eskortowana przez Krzywołapa powędrowała do ambulatorium. Pani Pomfrey akurat aplikowała eliksir witaminowy Samancie Wallace. Lucy uśmiechnęła się do dziewczynki, po raz kolejny dziwiąc się w duchu, że mała zupełnie nie przypomina swojej matki. Też była bardzo ładna, ale zupełnie w innym typie. Najwyraźniej podobna do ojca.

Wreszcie Poppy pożegnała uczennicę i wbiła w Lucy swój przenikliwy wzrok.

- Źle się czujesz? - zapytała.

- Chyba się trochę przeziębiłam - odpowiedziała, siląc się na beztroski ton. - Przydałoby mi się coś na wzmocnienie, bo jutro mogę mieć problemy z prowadzeniem lekcji.

- Trochę - mruknęła Poppy ironicznie, dotykając jej czoła. - Jesteś cała rozpalona. O żadnych lekcjach w tym tygodniu nie ma mowy! Powinnaś się natychmiast położyć do łóżka.

- Ja nie mogę - broniła się. - Jest koniec semestru. Muszę...

- Lucy Po.. Blair - szybko poprawiła się pielęgniarka. - Nie zachowuj się jak mała dziewczynka. Chyba nie chcesz się dorobić zapalenia płuc? Wolisz leżeć tutaj, czy u siebie?

- Wolałabym u siebie - skapitulowała Lucy.

- To wracaj do pokoju. Zaraz przyjdę i przyniosę ci wszystkie lekarstwa.

- Powinnam chyba zawiadomić profesor McGonagall, że będzie potrzebne zastępstwo?

- Wracaj do pokoju - powtórzyła pani Pomfrey. - Ja ją zawiadomię.

Rzeczywiście czuła się fatalnie, na dodatek miała przeczucie, że będzie jeszcze gorzej. Po raz kolejny przeklęła własną głupotę; zachowała się zupełnie bezmyślnie i nieodpowiedzialnie. A teraz przyjdzie jej ponieść tego konsekwencje.

3.

- Żenada - mruknęła zdegustowana Lucy, odkładając książkę na stolik. Okazało się, że nabycie biografii Napoleona napisanej przez angielskiego historyka było decyzją chybioną.

- Ktoś by jeszcze pomyślał, że to szatan wcielony - kontynuowała monolog. - A to tylko zwykły czarodziej.

No dobrze, ale jeśli nie była w stanie czytać tej książki, to co miała robić? Od tygodnia chorowała i kiedy tylko trochę doszła do siebie, zaczęła się nudzić jak mops, a na konstruktywne myślenie nie miała najmniejszej ochoty.

Zgodnie z przewidywaniami Poppy, jej nocna eskapada zakończyła się bardzo ciężkim zapaleniem oskrzeli. Kilka pierwszych dni przeleżała w łóżku otępiała z gorączki i zobojętniała na wszystko, co się wokół niej działo. Rozpoznawała tylko zatroskaną twarz szkolnej pielęgniarki. Kiedyś wydawało się jej, że dostrzega Remusa, innym razem Minerwę. Czasem zapadała w ciężki sen i wtedy pojawiały się przy niej inne postacie. Widziała bardzo wyraźnie Lilkę i Jamesa. Miała wręcz wrażenie, że jeśli wyciągnie rękę, zdoła ich dotknąć. Potem zaś obok niej pojawiał się ogromny czarny pies, prężący się do skoku. I jeszcze kpiąca twarz tamtego człowieka. To dziwne, ale kiedy tylko oprzytomniała, pierwszą rzeczą, jaką sobie uświadomiła było to, że w rzeczywistości on nigdy nie patrzył na nią kpiąco. Ale co z tego? I tak ją skrzywdził.

Wreszcie gorączka ustąpiła. Lucy wciąż była bardzo osłabiona, ale już zupełnie przytomna. I pełna poczucia winy, że zamiast pracować, leży w łóżku; bezczynność zawsze ją irytowała. Na dodatek nie miała nawet żadnej porządnej powieści do czytania: Komu świeci różdżka okazała się bowiem straszliwym gniotem. I jeszcze ta angielska interpretacja historii Francji. Zgroza. Za takie manipulowanie faktami powinni zamykać w Tower. Albo w Bastylii, o ile komuś chciałoby się ją odbudować.

Jej rozmyślania przerwało dziarskie pukanie i po chwili w progach sypialni stanął Remus.

- Jak się czujesz, śpiąca królewno? - zapytał z uśmiechem.

Na jego widok humor natychmiast jej się poprawił.

- Jeszcze żyję - uśmiechnęła się łobuzersko. - Ale to już niedługo potrwa. Schodzę z nudów.

- Hm - zastanowił się - nie wiem, czy jestem odpowiednim partnerem do rozrywkowej konwersacji. Ale zrobię co mogę.

- Wiesz, miałabym do ciebie prośbę...

- Wszystko czego zażądasz! No, może prawie wszystko... - dodał ze śmiechem.

- Chciałabym, żebyś poszedł do biblioteki i przyniósł mi coś do czytania. Wiesz, coś lekkiego. Naukowe traktaty mi nie wchodzą.

- Nie ma sprawy. Masz jakieś specjalne preferencje?

- Może jakiś kryminał... - zastanowiła się. - Wiesz, zdecyduj sam.

- Coś się znajdzie. Zaraz wracam.

Kiedy wyszedł, Lucy sięgnęła po lusterko i przyjrzała się badawczo własnemu odbiciu. Rzeczywiście wyglądała jakby przespała sto lat. Podpuchnięte oczy, blada cera, zapadnięte policzki i włosy w nieładzie. Na dodatek chyba schudła ze dwa kilo. Akurat to ostatnie specjalnie jej nie zmartwiło.

- No, co nic nie mówisz? - zwróciła się do magicznego przedmiotu. - Zupełnie cię nie poznaję.

- A co mam gadać? - zachrypiało lusterko. - Lepiej się zakrztusić ością, niż obnosić ze szczerością. Zwłaszcza wobec kobiety - dodało już prozą.

- Uuu, to aż tak źle ze mną?

- Masz kurze łapki koło oczu. Wiesz, że lepiej lifting zastosować, niźli zmarszczki pielęgnować?

- No tak, miłe to nie jesteś.

- Ja tego nie chciałom - metaliczny chichot rozległ się w całym pokoju. - Sama mnie sprowokowałaś.

- Taaa, epidemia grypy i trzęsienie ziemi to też moja wina. Dobra, daję ci ostatnią szansę. Może mi wreszcie powiesz, kto cię przysłał? - naprawdę chciała się tego dowiedzieć. Od pewnego czasu dręczyła ją myśl, ze to może być prezent od tego człowieka. Ale w jakim celu przysłałby coś takiego? Czyżby chciał skrzywdzić nie tylko Harry'ego, ale także ją? Zaczarowana miotła, zaczarowane zwierciadło... Absurd, niewątpliwie potrafiłby ich zabić w mniej kłopotliwy sposób. Poza tym, o ile "Błyskawica" była rzeczywiście groźna, to co mogło jej zrobić takie lusterko? Gdyby nie miała poczucie humoru w najgorszym wypadku wpadłaby w kompleksy. No tak, ale jeśli nie on, to kto?

- Mówisz skąd się wzięłoś, czy nie? - jeszcze raz popatrzyła na magiczny przedmiot.

- Lepiej cmokać w stawie żaby, niż ciekawskie znosić baby - wykrztusiło lusterko obrażonym tonem.

- A gdybym tak cię potłukła?

- Lepiej zbrodni tej zaniechać, niż przez siedem lat mieć pecha - brzmiała natychmiastowa odpowiedź.

- Ja się pecha nie boję, dawno się do niego przyzwyczaiłam.

Lusterko nie zdążyło już wygłosić żadnej riposty, gdyż do pokoju wkroczył Remus. Wyglądał tak, jakby obrabował bibliotekę.

- Co robisz? - zapytał, kładąc na jej kołdrze kilkanaście tomów.

- Sprawdzam, czy się ostatnio nie postarzałam.

- Nie jest jeszcze tak źle - obrzucił ją uważnym spojrzeniem. - Apogeum wieku rębnego.

- Nie mogę - zachichotała. - Jeśli nie zejdę z nudów, to na pewno ze śmiechu. Pokaż, co tam przytargałeś - sięgnęła po pierwszą z brzegu książkę.

Tak, kryminał, sensacja i komiks. I to same stare, dobrze jej znane tytuły.

- Czterech aurorów i animag, Starszy auror Wildcat, Auror Owl na tropie - czytała głośno. - 07 Teleportuj się, tudzież 07 Przyślij sowę. I jeszcze: Cafe pod Gumochłonem, Morderstwo w Hogwarts Expressie, Żegnaj czarodziejko, Zawód - wiedźma, Zakończeniem jest Avada.

- I jak ci się podoba taki zestaw? - zapytał Remus z uśmiechem.

- Teraz dla odmiany umieram ze wzruszenia - wciąż nie mogła opanować śmiechu. - Zwłaszcza na widok 07 Teleportuj się.

- O, jakiś specjalny sentyment do Forestlika?

- Przypomniała mi się Joyce. Kiedy miała dwanaście lat, podkochiwała się w nim do tego stopnia, że sama postanowiła napisać opowiadanie.

- I napisała?

- Tak. Seryjny morderca zabijał swoje ofiary tępym śrubokrętem. Używał mugolskiego narzędzia, żeby zmylić aurorów. Ale Forestlike go namierzył.

- Dobre to musiało być - śmiał się Remus. - Ty też powinnaś coś napisać. Masz niezłe pióro.

- Napiszę - przytaknęła skwapliwie. - Biografię Dumbledore'a. Nawet już zaczęłam.

- Świetny pomysł - popatrzył na nią z uznaniem. - No dobrze - z ociąganiem podniósł się z fotela. - Człowiek sobie tu miło rozmawia, a zadania zaliczeniowe czekają.

- Cholera - zaklęła Lucy. - Nawet mi nie przypominaj. Czas pędzi, a ja się tu wałkonię.

- Nadrobisz wszystko - uśmiechnął się. - Jak cię znam, to nawet z nawiązką.

4.

Właśnie wybiła dziesiąta. Lucy ukłoniła się Irmie Pince i opuściła bibliotekę z całym naręczem książek potrzebnych do przygotowania testów sprawdzających. Tego wieczoru miała przed sobą jeszcze masę roboty. Całe szczęście, że czuła się już zdecydowanie lepiej. Co prawda do zupełnego wyzdrowienia jeszcze jej sporo brakowało, ale zostałaby w łóżku tylko wtedy, gdyby pani Pomfrey przykuła ją do kaloryfera magicznymi kajdankami. Inna możliwość nie wchodziła w grę, przecież musiała jak najszybciej nadrobić zaległości. Dlatego całe poranki spędzała w czytelni, dni na lekcjach, popołudnia na sprawdzaniu prac pisemnych, a wieczory w bibliotece. Poppy już nawet nic nie mówiła, tylko kiwała głową, a potem wlewała w nią całe hektolitry eliksiru na podniesienie odporności. Lucy piła go posłusznie, modląc się jednocześnie do świętej Flakonii, aby specyfik zadziałał. Miała już serdecznie dosyć osłabienia i męczącego kaszlu. Dobrze, że przynajmniej serce ostatnio nie dokuczało. Może to dlatego, że od Świąt nie opuszczał jej pogodny nastrój, spowodowany między innymi poprawnymi relacjami z Harrym. Jeszcze trochę i być może odważy się wyznać mu prawdę.

Szła bardzo wolno. Książki były ciężkie, a ona znowu nie mogła przypomnieć sobie zaklęcia ćwierćwagi. Zatrzymywała się co chwilę, by odpocząć, a potem ruszała w dalszą drogę.

Nagle dobiegły ją jakieś głosy. Zaintrygowana, przyspieszyła nieco kroku i po chwili stała się świadkiem ciekawej sceny. Na środku korytarza stał jej bratanek, a nad nim miotał się wściekły Filch. W ciągu następnych kilku minut Lucy miała więc okazję usłyszeć, że Harry jest niepoprawnym recydywistą, ma za nic szkolny regulamin, a włóczenie się po nocy jest jedną z jego najmniejszych przewin. Pokiwała głową i uśmiechnęła się do siebie. Ileż to razy słyszała prawie identyczne przemówienia skierowane do Jima. I on też wtedy tak spuszczał głowę i udawał skrzywdzonego anioła. Już miała odejść i nie przeszkadzać woźnemu w wykonywaniu czynności służbowych, kiedy do podłogi przykuły ją słowa, których absolutnie nie spodziewała się usłyszeć.

- Jesteś taki sam łobuz jak twój ojciec. Byłoby lepiej dla wszystkich, jakbyś się wdał w ciotkę! Panna Lucy...

Zamrugała szybko oczami i poczuła się tak, jakby ktoś mocno uderzył ją obuchem w głowę. Do przytomności przywrócił ją dopiero odgłos uderzających o podłogę książek. Z przerażeniem uświadomiła sobie, że właśnie wszystko się wydało. I to w sposób, którego bała się najbardziej - bez jej udziału. W najmniej spodziewanej chwili. Filch, który ją wreszcie dostrzegł, odruchowo zatkał sobie usta ręką, a chłopiec wbił w nią zdumione spojrzenie.

δ

Jaka ciotka? - myślał Harry. - Ciotka?

Czy Filch mógł znać Petunię Dursley? Nie, przecież powiedział wyraźnie "panna Lucy". Nagle usłyszał za sobą jakiś hałas i odwrócił się gwałtownie. Zobaczył profesor Blair wpatrującą się w niego z przerażeniem. U jej stóp leżały grube tomy, które najwyraźniej przed chwilą upuściła na ziemię. Kiedy tak na nią patrzył, elementy układanki zaczęły łączyć się w spójną całość. To dziwne uczucie, którego doznawał ilekroć była blisko, jej zachowanie po wypadku, reakcja ministra Knota w Hogsmeade i nawet te włosy, których nigdy nie mogła porządnie ułożyć. I jeszcze słowa Malfoya rzucone kilka dni po pechowym meczu "Jesteś nikim, Potter. Nawet rodzina się do ciebie nie przyznaje". To niemożliwe! A jednak... Spojrzenie nauczycielki mówiło, że to prawda. Pociemniało mu w oczach.

δ

Przez chwilę przyglądał się jej nieprzytomnym wzrokiem, a potem ruszył biegiem przed siebie. Lucy rzuciła się za nim, odtrącając po drodze przerażonego woźnego, który próbował coś tłumaczyć. Dogoniła chłopca za najbliższym zakrętem i mocno chwyciła go za ramię.

- Harry! - zawołała.

- Puść mnie! - krzyknął histerycznie.

- Harry - wykrztusiła. - Zaczekaj! Musimy porozmawiać.

Popatrzył na nią ze złością, zawodem, bólem i diabli wiedzą czym jeszcze.

- To prawda? Pani jest...

- Tak - powiedziała, starając się zachować spokój. - Jestem siostrą twojego ojca. Twoją chrzestną matką.

- A ja marzyłem - zawołał - że ktoś mnie zabierze! Tyle lat! Gdzie pani była?!

- Harry... - zaczęła, próbując znaleźć odpowiednie słowa. Tylekroć powtarzane kwestie zupełnie wyparowały jej z głowy. Serce waliło jak oszalałe, zupełnie zagłuszając myśli.

Bratanek wpatrywał się w nią jeszcze przez chwilę, a potem, jakby z obrzydzeniem, strząsnął jej rękę ze swojego ramienia.

- Nienawidzę pani! - zawołał, a potem odwrócił się na pięcie i popędził przed siebie..

Chciała pobiec za nim, ale nie była w stanie zrobić nawet kroku. Poczuła mocne ukłucie w piersi i przestraszyła się, że zaraz zemdleje. Ciężko oparła się o ścianę, a potem osunęła po niej i usiadła na zimnej posadzce. Próbowała oddychać głęboko i uspokoić się na tyle, by móc wrócić do swojego pokoju, położyć się na łóżku i spróbować ogarnąć myślami to wszystko, co się stało. Pomyśleć, w jaki sposób może mu teraz wszystko wyjaśnić. Boże, przecież spodziewała się, że Harry tak zareaguje. Jednakże nie przypuszczała, że jego odrzucenie zaboli aż tak bardzo. I najgorsze, że miał rację. Dostała to, na co zasłużyła.

Usłyszała czyjeś kroki i z wysiłkiem uniosła głowę. Nad nią stał Filch. Po raz pierwszy w życiu widziała, by był tak zdenerwowany.

- Panno Lucy... - zaczął drżącym tonem.

- To nic, panie Argusie - głos łamał jej się niebezpiecznie. - To i tak kiedyś musiało się stać. Niepotrzebnie zwlekałam.

- Ale ja...

- Nie szkodzi - powtórzyła twardo. - Proszę mnie odprowadzić do pokoju, a potem pozbierać książki.

Skwapliwie skinął głową, a potem pomógł jej wstać. Oparła się na nim i wolno ruszyli w kierunku mieszkania. Wciąż drżała, a serce waliło głucho. Przycisnęła rękę do piersi najmocniej jak mogła i całym wysiłkiem woli starała się opanować. Jednak organizm zupełnie nie chciał jej słuchać.

δ

Harry wpadł do łazienki i ze złością kopnął szafkę umywalki. Miał dosyć tych tajemnic i niedomówień. Jeszcze nie zdążył ochłonąć po wszystkich rewelacjach związanych z Blackiem, a już okazało się, że jego dziecinne marzenie o innym domu i innej rodzinie mogło się spełnić. Miał ciotkę-czarownicę, chrzestną matkę! Tylko, że ta ciotka nie chciała mieć z nim nic wspólnego. Wolała pojechać do Ameryki i dlatego zostawiła go na pastwę Dursleyów. Poczucie krzywdy i niesprawiedliwości sprawiło, że nie mógł powstrzymać łez.

Płakał długo. Kiedy przestał, był całkowicie pewny, że nie chce mieć nic wspólnego z Lucy Blair. Są rzeczy, których wybaczyć się nie da.

δ

Położyła się na łóżku i mocno przycisnęła poduszkę do piersi. Wciąż nie mogła się uspokoić. Filch przyglądał się jej przez chwilę, a potem wyszedł pospiesznie. Po kilku minutach wrócił z książkami, a za nim do pokoju wsunęła się zaniepokojona pani Pomfrey. Lucy podniosła na nią nieprzytomne spojrzenie.

- Argus mi powiedział, ze źle się poczułaś - wyjaśniła szybko pielęgniarka.

- A czy powiedział, z jakiego powodu? - zapytała cicho.

- Tak. Niedobrze, że Harry dowiedział się w taki sposób. Ale nie gniewaj się na Argusa. To stary człowiek.

- To moja wina! - zawołała, gwałtownie podnosząc się z łóżka.

Serce zakuło bardzo mocno. Syknęła z bólu i ciężko opadła na poduszkę. To zdenerwowało ją jeszcze bardziej. Sił zabrakło jej właśnie wtedy, kiedy naprawdę ich potrzebowała. Ta bezradność i świadomość, że Harry nie chce mieć z nią nic wspólnego, że jej nienawidzi, były nie do zniesienia. Czuła się tak, jakby po raz drugi w życiu straciła coś najcenniejszego. Do tej pory miała przynajmniej nadzieję, iż bratanek zrozumie i wybaczy. Ale tak się nie stało. Dlatego teraz nie miała już nic. Zupełnie nic. Na tę myśl poczuła straszny ucisk w gardle, a potem, po raz pierwszy od lat, głośno się rozpłakała. Wszystko co do tej pory było ukryte głęboko w niej, teraz wydostawało się na zewnątrz razem ze łzami. Ból, gorycz, krzywda, zawiedzione nadzieje...

Pani Pomfrey początkowo zupełnie nie reagowała, najprawdopodobniej zaskoczona tym wybuchem, a potem mocno przytuliła ją do siebie i delikatnie zaczęła głaskać po głowie. Pod wpływem tej pieszczoty Lucy załkała jeszcze rozpaczliwiej. Nikt nigdy nie pocieszał jej w ten sposób.

- Wszystko będzie dobrze - powtarzała Poppy. - To mądry chłopak. Przemyśli wszystko i zrozumie.

Tak bardzo chciałaby w to uwierzyć, ale w tej chwili takie rozwiązanie wydawało się jej nierealne. Nie wierzyła, że ta historia może w ogóle mieć szczęśliwe zakończenie. Z jej winy.

- Muszę z nim porozmawiać - wykrztusiła przez łzy. - Teraz, zaraz!

- Teraz nie powinnaś więcej się denerwować - stwierdziła pielęgniarka stanowczo.

Lucy nie posłuchała, tylko znowu spróbowała podnieść się z łóżka. Kolejny atak bólu, mocniejszy niż poprzednim razem, skutecznie uniemożliwił jej realizację tego zamiaru.

- Leż spokojnie - pani Pomfrey położyła rękę na jej ramieniu. - Brałaś dziś eliksir?

- Nie - pokręciła głową. - Właśnie mi się skończył.

- To niedobrze. Poczekaj chwilkę.

Poppy szybkim krokiem przemaszerowała przez sypialnię i gabinet. Otworzyła wejściowe drzwi, zawołała najwyraźniej warującego przy nich Filcha i cichym głosem wydała mu jakieś polecenie. Potem wróciła do swojej pacjentki i łagodnym ruchem pogłaskała ją po ręce. Lucy zamknęła oczy.

Po kilku minutach rozległo się ciche pukanie i do mieszkania prawie bezszelestnie wsunął się Severus Snape. Rozwarła powieki i obrzuciła go niechętnym spojrzeniem. On zignorował ją zupełnie.

- Przyniosłem to, o co prosiłaś - zwrócił się do Poppy.

- Dziękuję - odpowiedziała pielęgniarka, a Snape natychmiast zniknął tak samo cicho, jak się pojawił. Pani Pomfrey szybko odmierzyła właściwą dawkę dostarczonego jej eliksiru, potem wyciągnęła z kieszeni maleńką fiolkę, z której dodała jeszcze kilka kropel, a potem zbliżyła się do Lucy.

- Połknij - poleciła.

Posłusznie wypiła lekarstwo.

- A teraz połóż się i mocno oddychaj.

Przytuliła się do poduszki i znowu przymknęła oczy. Czuła, że z każdym oddechem serce bije coraz wolniej. Potem jej głowa zaczęła się robić coraz cięższa i już nie była w stanie nawet otworzyć oczu. Poczuła tylko, że w okolicy stóp czuje podejrzane ciepło. Zdążyła jeszcze pomyśleć, że to chyba Krzywołap znowu pragnie jej dotrzymać towarzystwa. Zasnęła.

Pani Pomfrey szczelnie okryła ją kołdrą.

- Wyśpij się - powiedziała cicho. - Ranek jest mądrzejszy od wieczora.

δ

Następnego dnia obudziła się bardzo późno i w ogóle nie miała ochoty wstać. Nakryła głowę kołdrą i po raz pierwszy od wielu lat pomyślała, że chciałaby umrzeć. Przecież tak naprawdę nie miała dla kogo żyć. W ogóle nie była nikomu potrzebna. Nie sądziła, że konsekwencje jej dawnych decyzji okażą się tak bolesne. Nawet płacz nie przyniósł jej oczekiwanej ulgi. Na dodatek nie miała pojęcia, co teraz w ogóle powinna zrobić. Poddać się i wyjechać? Czy zostać i walczyć? Gdyby miała postąpić zgodnie z tym co w tej chwili czuła, wybrałaby to pierwsze rozwiązanie. Wiedziała jednak, że jeśli się na to zdecyduje, straci tę resztkę szacunku, jaką jeszcze żywiła do siebie samej. Trzeba więc przynajmniej spróbować wziąć się w garść i stawić czoło zaistniałej sytuacji.

Kiedy już podjęła decyzję, poczuła się nieco lepiej i spokojnie przywitała panią Pomfrey, która przyniosła jej śniadanie i lekarstwa. Najbardziej bała się tego, że pielęgniarka będzie chciała rozmawiać o wczorajszych wydarzeniach, ale ona najwyraźniej wyczuła niechęć podopiecznej do wszelakich dyskusji i podczas swej wizyty nie odzywała się prawie wcale. Lucy była jej za to niezwykle wdzięczna.

Po wyjściu Poppy odwiedził ją Remus. Jemu jakimś cudem potrafiła opowiedzieć o tym, co się wczoraj stało. Długo milczał i mocno trzymał ją za rękę.

- Może powinienem z nim porozmawiać? - zapytał wreszcie.

- Nie - pokręciła głową. - Ja sama muszę to zrobić. To sprawa między nami dwojgiem.

Nie oponował, najwyraźniej zgadzał się z jej zdaniem. Chciał jej chyba tylko dać do zrozumienia, że będzie mogła liczyć na jego wsparcie.

Rozdział VIII

Luty 1994 roku

Hogwart, Szkocja

1.

Zaczął się nowy semestr, a Lucy i Harry wciąż tkwili w takim samym impasie. Co prawda ona, gdy tylko go spotkała, rozpaczliwie próbowała zacząć rozmowę, ale on albo milczał, albo grzecznie przepraszał i odchodził. Ewidentnie nie chciał mieć z nią nic wspólnego, a Lucy sama nie rozumiała, jakim cudem znosi to tak spokojnie. W końcu doszła do wniosku, że najbardziej bała się chwili, w której chłopiec dowie się prawdy. Teraz miała to już za sobą. Wiedziała, jak przedstawia się sytuacja i próbowała stawić jej czoła. Na razie jednak było tragicznie. W chwilach zwątpienia myślała nawet, że wszystkie starania nie mają sensu, że powinna zrezygnować i pogodzić się z losem, ale coś w środku jej na to nie pozwalało. Tylko czasem żaliła się Remusowi. A to był pewien postęp. Przez wiele lat nie potrafiła poskarżyć się nikomu na nic.

Lupin nareszcie znalazł trochę wolnego czasu i zaczął uczyć Harry'ego Patronusa. Cieszyło ją to niezmiernie, gdyż wciąż kręcący się wokół zamku dementorzy budzili w niej nieustanną obawę o los bratanka. Dlatego, chcąc ułatwić przyjacielowi zadanie, zaproponowała, że lekcje mogą się odbywać w pracowni historii magii - wszak była to największa klasa w szkole. Remus stwierdził, że to bardzo dobry pomysł, a Harry nie oponował. Uznała to za pomyślny znak.

Kiedy zaczynali pierwsze zajęcia, Lucy ze zdenerwowania nie mogła usiedzieć w pokoju. Krążyła w pobliżu sali, całym wysiłkiem woli powstrzymując się, żeby nie zajrzeć do środka. Wiedziała jednak, że nie może tego zrobić; w tak trudnej lekcji nie należało przeszkadzać. Wreszcie drzwi klasy uchyliły się i stanął w nich Remus. Za nim podążał pobladły Harry. Natychmiast podeszła do nich. Bratanek odwrócił głowę kiedy tylko ją zauważył.

- Jak lekcja? - zapytała, niezrażona tą reakcją.

- Robimy postępy - odpowiedział szybko Lupin. - A na dziś już skończyliśmy.

- To ja w takim razie pójdę - odezwał się chłopiec. Mimo, iż unikał jej wzroku, dostrzegła, że jest czymś głęboko poruszony.

- Harry, zaczekaj - zawołała za nim Lucy. - Spróbujmy porozmawiać.

- Przepraszam, jestem bardzo zmęczony - przerwał jej szybko i ruszył przed siebie.

Lucy spuściła wzrok i mocno zacisnęła pięści. Chwilami brakowało jej sił, by znosić jego obojętność. Gdyby się złościł i denerwował, to chyba byłoby jej łatwiej. Ale po tym pierwszym wybuchu nastąpiła zupełna cisza. Już nie wiedziała, co ma o tym myśleć. Czuła tylko ból, do którego nie potrafiła się przyzwyczaić. Przez lata panowała nad sobą idealnie. Teraz jednak napotkała coś, co było silniejsze od niej. Kochała tego chłopca i była pewna, że większym uczuciem darzyłaby tylko własne dziecko. Boże - wzdrygnęła się, uświadomiwszy sobie, że już tak kiedyś myślała i na dodatek marzyła, by ojcem jej dzieci był [i]tamten człowiek.[/i] Po raz tysięczny podziękowała Opatrzności, że noc, którą razem spędzili, nie miała żadnych konsekwencji. Bo gdyby... Nie, tego nie potrafiła sobie nawet wyobrazić. A później, kiedy była już żoną Michaela, wymigiwała się od macierzyństwa. Przez lata całe próbowała dociec przyczyn tej niechęci. Wreszcie doszła do wniosku, że chyba podświadomie uważała, iż nie zasługuje na dziecko. Jak mogłaby je urodzić i wychować, skoro nie wiedziała, co to odpowiedzialność?

- Dobrze się czujesz? - zapytał Remus, zaniepokojony jej milczeniem.

- Tak sobie. Jestem bardzo zmęczona.

- Chodź - wyciągnął do niej rękę.

Wsparta na ramieniu przyjaciela weszła do klasy, a potem usiadła przy biurku i ukryła twarz w dłoniach.

- On mi nigdy nie wybaczy - powiedziała cicho.

- Daj mu jeszcze trochę czasu - Lupin delikatnie pogłaskał ją po włosach. - Zrozumie...

- Remus, jak on ma zrozumieć, skoro nawet nie chce mnie wysłuchać?

- Kiedyś...

- Tak, wiem. Kiedyś wysłucha - przerwała mu. - Dobrze, nie mówmy już o tym.

- Czekaj, po prostu czekaj. Czas leczy prawie wszystko.

- Tak - spojrzała na niego poważnie. - Dobrze to powiedziałeś - prawie wszystko. Jak widać w przypadku Harry'ego to nie działa. W moim też - dodała w myślach. - A także w twoim.

- On jest naprawdę bardzo podobny do Jamesa... - Remus wpatrywał się w jakiś punkt na przeciwległej ścianie. - A James nigdy nie potrafił się na ciebie długo gniewać. Harry'emu też przejdzie. Czekaj - powtórzył jeszcze raz.

- Tak myślisz? - spojrzała na niego bacznie.

I zupełnie irracjonalnie uczepiła się tej myśli jak ostatniej deski ratunku.

2.

Lucy zastukała paznokciami w drewniany blat i westchnęła ciężko. Niecierpliwiła się. Chyba była zbyt nerwowa, żeby stać w kolejkach. Na dodatek każdy petent, dopchawszy się do okienka, zachowywał się tak, jakby za punkt honoru postawił sobie pobicie rekordu długości załatwiania sprawy. Tak jak ten marudny facet w meloniku, który zamęczał urzędniczkę już od dziesięciu minut. Próbował nabyć pozwolenie na posiadanie ryby i zupełnie nie przyjmował do wiadomości, że taki dokument nikomu do niczego nie jest potrzebny.

Lucy pokręciła głową z niedowierzaniem. W Hogwarcie widywała różne zwierzaki, ale żeby ktoś hodował halibuta? I na dodatek nazywał go Erykiem? Merlinie, niech paniusia w okienku sprzeda mu ten papier, albo cokolwiek innego. Ile to jeszcze potrwa?

Z trudem stłumiła ziewanie. Wciąż była bardzo zmęczona i zdenerwowana; od kilku tygodni miała problemy ze snem. Problemy ze snem... To bardzo enigmatyczne określenie - ona sypiała po trzy, cztery godziny na dobę. Gdyby nie pani Pomfrey, która każdego ranka i wieczora faszerowała ją swoimi specyfikami, pewnie wpadłaby w jakąś chorobę. A przecież ledwo wygrzebała się z jednej.

Wyglądam jak upiór - uważnie przyjrzała się swojemu odbiciu w szybie i, zniechęcona wynikiem oględzin, przeniosła wzrok na pocztowe okienko. Facet w meloniku wciąż upierał się przy swoich racjach, przywołując przykłady znanych miłośników dziwnych stworzeń.

Swoją drogą nie miałam pojęcia, że Marcel Proust hodował łupacza - uśmiechnęła się do siebie mimo woli i kontynuowała dokładne oględziny pocztowego wnętrza. Wreszcie jej spojrzenie zatrzymało się na ogromnej gablocie z pocztówkami. Przez chwilę kontemplowała sielskie widoki miasteczka i romantyczne zdjęcia okolicznych wrzosowisk, a potem przerzuciła się na walentynkowe kartki, które zajmowały większą część gabloty. Nic dziwnego, że asortyment był tak bogaty - Dzień Zakochanych zbliżał się wielkimi krokami i zainteresowanie pocztówkami wzrastało z godziny na godzinę. Prawdę mówiąc, Lucy podchodziła do tego święta dosyć sceptycznie, ale tradycja jest tradycją. Nieważne czy religijna, czy świecka. Dlatego już dawno przygotowała walentynkę dla Johna. Było to zdjęcie, które zrobiła jesienią - dwie splecione ze sobą gałązki wrzosu na tle szarego kamienia. Taki obrazek powinien spodobać się narzeczonemu. Mając w pamięci swoją kartkę z pewną rezerwą podeszła do wytworów brytyjskiej myśli reklamowej. Ale skoro i tak marnuje czas, może im się poprzyglądać. (Facet w meloniku właśnie wmawiał urzędniczce, że niedawno otrzymał pozwolenie na kota - też Eryka nota bene)

Walentynki były najróżniejsze. Oszałamiały feerią barw i śmiałością rozwiązań artystycznych, dając świadectwo często niewybrednemu poczuciu humoru swoich twórców. Lucy przyglądała się im z coraz większym rozbawieniem. No, ale jak tu się nie śmiać, kiedy widzi się dwa przytulone do siebie kaktusy, kościotrupa deklarującego swej ukochanej miłość po grób i dziewczynkę ze skakanką brutalnie motywowaną przez narratora do zrzucenia kilogramów. Gdybym dostała coś takiego kilkanaście lat temu, natychmiast wpadłabym w depresję - pomyślała, a potem lepiej przyjrzała się kartce, na której widniał facet z makaronem spaghetti zamiast włosów. Podpis pod obrazkiem głosił: uczesz się, kochanie. Lucy zachichotała pod nosem - tylko przyczernić i wypisz, wymaluj Snape. A może mu podarować takie cudo? - wahała się przez chwilę. Zasłużył, w końcu nie otruł jej żadnym eliksirem, a miał tyle okazji. Przez chwilę wyobrażała sobie reakcję Severusa i wreszcie stwierdziła, że rozsądniej będzie jednak nie ryzykować. Powróciła do przeglądania pocztówek, a jej dobry humor ulatniał się z minuty na minutę. Najpierw bowiem zobaczyła kartkę, na której dwa urocze kundelki tuliły się do siebie pod latarnią. Potem dostrzegła małego czarnego psiaka, niepewnie wystawiającego nos spod parasola i proszącego: przytul mnie, a wreszcie młodą parę eskortowaną do ołtarza przez rozanielone dalmatyńczyki. Cholera jasna, psie święto, czy co? - odwróciła się szybko i popatrzyła na drugą gablotę. A tam było jeszcze gorzej: zmoknięty facet, sterczący pod domem i wpatrujący się w rozświetlone okno, para tuląca się do siebie na tle rozgwieżdżonego nieba i gość ściskający w garści doniczkę z fiołkiem (Roses are red. Violets are blue. Grass is green. And I love you). Lucy wpatrywała się w kartki szeroko otwartymi oczami. Boże, ja mam paranoję - myślała. - Powinnam iść do psychiatry.

Nagle z zadumy wyrwało ją głośne chrząkanie. To mężczyzna stojący za nią, dawał sygnał, że nadeszła jej kolej. Zamrugała powiekami i natychmiast wróciła do realnego świata. Szybko zorientowała się, że miłośnik formalnych pozwoleń na posiadanie zwierząt został odprawiony z kwitkiem. Teraz stał na środku urzędu i głośno informował wszystkich zgromadzonych, że złoży skargę w biurze burmistrza.

To może lepiej w Ministerstwie Magii? - Lucy uśmiechnęła się do siebie i podeszła do okienka. Najpierw odebrała cztery listy od Johna, a potem podała urzędniczce swoją przesyłkę. Kobieta bezmyślnym wzrokiem spojrzała na adres.

- Nie mogę przyjąć tej paczki - oświadczyła stanowczo.

- A to dlaczego? - zainteresowała się Lucy.

- Nie ma takiego miasta: Kair*. Jest Cardiff.

- Kair, takie miasto w Egipcie - tłumaczyła Lucy, z trudem zachowując powagę. - Tam na dole ma pani dopisek.

- To trzeba było tak mówić od razu - ożywiła się urzędniczka. - To będzie przesyłka lotnicza?

- Oczywiście.

Kiedy płaciła za znaczki, kobieta razem z resztą podała jej biała kopertę.

- Co to jest?

- Kartka walentynkowa. Prezent od firmy - wyjaśniła kobieta. - Może się przyda.

- Na pewno.

Wróciła do samochodu i natychmiast otworzyła wszystkie listy. Biorąc je do ręki poczuła lekki niepokój. Ostatnimi czasu bardzo zaniedbała narzeczonego. Jej myśli zaprzątał Harry i... tamten człowiek. Ale jak mogło być inaczej, skoro była w miejscu tak przesiąkniętym przeszłością? Jej amerykańskie życie wydawało się tak odległe, a w kwestii swoich uczuć już zupełnie nie mogła się połapać.

Z pierwszej koperty wyciągnęła pocztówkę. No tak, egipska w formie i treści. Ta kobieta to chyba Kleopatra, sądząc po nosie. Ale gdyby John jeszcze pamiętał o tym, że narzeczona nie potrafi czytać takich dziwnych liter... No cóż, to zapewne jakieś miłosne wyznanie. Uśmiechnęła się do siebie, odłożyła kartkę i sięgnęła po listy. Wystarczyło, że rzuciła okiem na nagłówki:

Najdroższa,

Bardzo za Tobą tęsknię i chciałbym, żebyś pisała częściej i obszerniej...

Drugi:

Kochanie,

Czemu się nie odzywasz. Czy coś się stało?

Trzeci:

Lucy, czy Ty mnie jeszcze kochasz? Myślę, że powinniśmy się spotkać. Może wyrwę się stąd i przyjdę do Anglii?

Jej pierwszą reakcją na te słowa była panika. Nie, on nie może tu przyjechać! Kiedyś, może w wakacje, spróbuje mu wszystko wyjaśnić. Może nawet powie mu prawdę. Ale nie w tej chwili! Teraz musi grać na zwłokę i myśleć o Harrym. Poza tym od pewnego czasu dręczyły ją wątpliwości. Podczas bezsennych nocy zastanawiała się, czy jeszcze w ogóle kocha Johna? Czy kochała go kiedykolwiek? Zanim tu przyjechała, była przekonana, że tak. Ale przecież niedawno sama przed sobą i przed Remusem przyznała się, że nie potrafi darzyć uczuciem żadnego mężczyzny. Co w takim razie łączy ją z narzeczonym? Była zła, że nie potrafi tego określić jednoznacznie. Prawdę mówiąc tylko raz w życiu nie mała wątpliwości. [i]Tamtego człowieka[/i] kochała bez zastrzeżeń i była gotowa pójść za nim na koniec świata, nie pytając o cel tej wyprawy. Potem, po kilku latach uczuciowej pustki, w jej życiu pojawił się Michael. Co do niego czuła? Czy to była miłość, czy mieszanka wdzięczności, fascynacji i pożądania? Później kilka lat szukania następnej miłości. I wreszcie John, który po prostu wziął ją sobie, praktycznie nie pytając o zdanie. Imponował jej swoją siłą i zdecydowanym charakterem. Jednakże czasem przerażał ją. Czuła się przy nim jak mały głuptas i nigdy nie potrafiła obronić własnego zdania. Czy ja go naprawdę kocham? I czy ten związek wytrzyma próbę, jakiej został poddany? Coraz częściej podejrzewała, że nie. Z jej winy. Znowu. Ale przecież musiała być teraz w Anglii, w Hogwarcie. Być może nawet przyjdzie jej tu zostać na stałe. Nie mogła po raz drugi opuścić Harry'ego. Jeśli jej kiedyś wybaczy, spróbują stworzyć rodzinę. A jeśli nie, to i tak powinna być blisko. Związki z mężczyznami to sprawa drugorzędna.

Boże, czy kiedykolwiek kochałam kogoś, oprócz...

- Tak! - powiedziała na cały głos, prostując się gwałtownie. - Kochałam Michela i kocham Johna.

Mocno uderzyła ręką w kierownicę, bo nieoczekiwanie uświadomiła sobie, że te słowa zabrzmiały tak, jakby chciała przekonać samą siebie. Pomyślała, że zaraz się rozpłacze ze zdenerwowania. Szybko sięgnęła do kieszeni po chusteczkę i natrafiła na kopertę, którą dostała na poczcie. Wyciągnęła ją i odruchowo zajrzała do środka. Na widok obrazka mocno wciągnęła powietrze. Naprawdę zwariowała, albo los jest dla niej wyjątkowo złośliwy. Pocztówka przestawiała bowiem wielkiego czarnego psa wyjącego do księżyca, a podpis brzmiał: dlaczego?

- Niech to jasna cholera! - zawołała i ze złością podarła kartkę.

Rzuciła strzępki na tylne siedzenie i ruszyła z piskiem opon.

------------

*ang. Cairo

δ

Kiedy wjeżdżała na zamkowy dziedziniec, wciąż jeszcze była zdenerwowana. Cud, że po drodze nie wpakowała się na jakieś drzewo, bo tego dnia pobiła chyba wszystkie rodzinne rekordy prędkości ustanowione przed laty przez Bellę. Wyłączyła silnik i przez długą chwilę siedziała z głową opartą o kierownicę, próbując się uspokoić. Bezskutecznie. Wreszcie wolno wysiadła z auta i trzęsącymi się rękami zamknęła samochód. Po krótkim namyśle darowała sobie wszystkie zaklęcia zabezpieczające. Dziś już nie miała siły ich rzucać, a prawdę mówiąc chyba w ogóle nie były potrzebne; przez te kilka miesięcy uczniowie przyzwyczaili się już do widoku jej pojazdu.

Szła korytarzem ze spuszczoną głową, marząc o tym, by jak najszybciej znaleźć się w sypialni, połknąć pastylkę nasenną i obudzić się dopiero jutro rano. I nie myśleć. Przede wszystkim nie myśleć o tym człowieku i wszystkim co się jej z nim kojarzyło. Dlatego przyspieszała kroku coraz bardziej, wreszcie już prawie biegła. Tuż przed zakrętem korytarza o mało co nie wpadła na Filcha. Na jej widok woźny zmieszał się; wciąż nie mógł przejść do porządku dziennego nad styczniowymi wydarzeniami. Najwyraźniej czuł się winny z powodu tego, co się stało. Lucy skinęła głową i nawet spróbowała się do niego uśmiechnąć. Nie, nie miała żalu. Tak, jak powiedziała pani Pomfrey, był tylko starym człowiekiem mającym swoje słabości. Poza tym w pewnym sensie oddał jej przysługę. Sama zapewne jeszcze długo nie zdecydowałaby się na wyznanie bratankowi prawdy, a ktoś inny, na przykład taka Rita Skeeter, albo któryś ze szkolnych kolegów mógł to zrobić w o wiele bardziej brutalny sposób.

Weszła do mieszkania, zdjęła pelerynę i niedbale rzuciła ją na łóżko, a potem usiadła przy biurku i położyła głowę na blacie. Była tak bardzo zmęczona tym, co się wokół niej działo... Na dodatek w ogóle nie miała pomysłu, w jaki sposób uporządkować ten chaos. Wiedziała tylko, że dopóki z tym sobie nie poradzi, nie będzie mogła normalnie żyć. Merlinie, gdyby Harry jej wysłuchał i przynajmniej spróbował zrozumieć! Westchnęła ciężko i ścisnęła głowę rękami.

Nagle w drugim pokoju coś głośno syknęło. Lucy podniosła głowę, próbując uzmysłowić sobie, co to za odgłos. No tak, przecież to kominek. Czyżby ktoś próbował się z nią skontaktować? Rzeczywiście, po krótkiej chwili usłyszała łagodny głos Ifigenii Jones:

- Dobry wieczór. Jest tu kto?

Natychmiast zerwała się z krzesła i rzuciła w stronę sypialni. Zrobiła to tak gwałtownie, że zahaczyła swetrem o klamkę.

- Dobry wieczór pani. Jestem! - zawołała, energicznie próbując się wyswobodzić z niespodziewanej pułapki. - Zaraz przyjdę.

Po chwili była już w sypialni i klękała przy kominku.

- Witaj, kochanie. Co słychać? - fotografka przyglądała się jej z nieukrywaną troską.

- A, nawet nie warto wspominać - z rezygnacją machnęła ręką.

- Nienajlepiej wyglądasz.

- Nienajlepiej się czuję.

- Harry?

- Tak, nadal nie chce ze mną rozmawiać. Już zupełnie nie wiem co mam robić - poskarżyła się. Całkiem niedawno odkryła, że opowiadanie innym o swoich troskach wcale nie jest takie strasznie. Oczywiście pod warunkiem, że człowiek dzielił się nimi z odpowiednimi ludźmi

- Uparty jest. Zupełnie jak ty... - Ifigenia zamyśliła się na chwilę, najwidoczniej coś sobie przypominała. - Zresztą w ogóle jesteście podobni do siebie - dodała po chwili. - Dlatego zastanów się, co w takiej sytuacji przekonałoby ciebie.

- Tak pani myśli? - zawahała się Lucy.

- Spróbuj. On musi ci w końcu wybaczyć. Przecież macie tylko siebie.

- To prawda - wyszeptała, patrząc gdzieś nad głową starszej kobiety.

- Tak naprawdę... - zaczęła fotografka z wahaniem - tak naprawdę, to chciałam ci powiedzieć o czymś, co ostatnio mnie bardzo zaniepokoiło.

- Słucham - Lucy natychmiast popatrzyła na nią z uwagą. Coś w głosie Ifigenii sprawiło, że poczuła lęk. Czyżby jakieś nowe kłopoty? Boże, już wystarczy...

- Chciałam cię ostrzec - kontynuowała kobieta. - Od pewnego czasu po Hogsmeade kręci się taka reporterka z Proroka, Rita Skeeter. I wypytuje ludzi o ciebie.

A więc ta wścibska baba nie dała za wygraną. Skoro węszy tu tak długo, to oznacza, że szykuje jakiś spory artykuł.

- Wiem o tym - odpowiedziała po chwili. - Jakiś czas temu rozmawiała i ze mną. Dałam jej wyraźnie do zrozumienia, że nie życzę sobie żadnych artykułów, ale najwidoczniej nie dotarło.

- Najwidoczniej nie, bo wciąż szuka. Wczoraj była u mnie w zakładzie. Interesowały ją stare zdjęcia: twoje i Syriusza Blacka.

Lucy mocno wciągnęła powietrze. Jeszcze tylko tego brakowało! Po raz tysięczny przeklęła w myślach tego człowieka i własną głupotę.

- Odesłałam ją z kwitkiem - kontynuowała tymczasem Ifigenia. - Ale nie każdy tak zrobi. Są tacy, co chętnie się podzielą wspomnieniami... albo i własną fantazją. Dlatego uważaj, ta kobieta może ci narobić kłopotów.

- Nie wiem, czy mogę mieć już większe...

Mimo tych słów zdawała sobie sprawę, że i owszem, jak najbardziej. Gdyby artykuł na jej temat ukazał się w Proroku, wtedy wszyscy uczniowie dowiedzieliby się, kim jest naprawdę. Taki szum nie pomógłby ani Harry'emu, ani jej samej. Ostatnie, czego do szczęścia potrzebowała, to skandal na całą Anglię. Lucy przeprowadziła bowiem małe śledztwo i bez trudu zorientowała się, że panna Skeeter znana jest właśnie z szokujących tekstów. Poza tym miała opinię niezwykle dociekliwej, jeśli już czegoś się uczepiła, nie popuszczała. Dobrze, że przynajmniej do zamku jeszcze się nie wpakowała, ale to pewnie kwestia czasu.

- Będę miała na nią oko - powiedziała Ifigenia.

- Dziękuję pani. Postaram się coś z tym zrobić.

- Może ktoś mógłby ci pomóc? Ktoś wpływowy... Zastanów się.

- Pomyślę na pewno.

- Uważaj na siebie - w głosie fotografki brzmiała troska. - No i wpadnij kiedyś. Znowu sobie pomilczymy.

- Wpadnę - uśmiechnęła się mimo woli.

Kiedy głowa Ifigenii znikła, Lucy zaczęła nerwowo spacerować po pokoju.

- Cholera jasna - zaklęła pod nosem.

Co zrobić? W jaki sposób pozbyć się tej dziennikarki? Kto mógłby jej pomóc? Remus? Nie, on nie powinien się w to mieszać. Jeszcze Rita zainteresuje się i nim. Poza tym w jaki sposób mógłby na nią wpłynąć? A Dumbledore? Też pewnie nie. Zresztą nie można mu tak ciągle zawracać głowy. A gdyby tak napisać do Tonks? W końcu ciągle odbywa praktyki w Departamencie Bezpieczeństwa i jako przyszła aurorka powinna znać jakieś sposoby na takich ludzi. Poza tym dziennikarka rzeczywiście mogła żerować na przeciekach z Ministerstwa. Może więc ktoś stamtąd powinien się zainteresować cała sprawą? W końcu podczas wrześniowego przesłuchania zapewniali ją, że wyciek informacji na temat jej związku z tym człowiekiem był wypadkiem odosobnionym. Okey, w takim razie niech jej to udowodnią. Ale z drugiej strony mogą chcieć przesłuchać ją po raz kolejny... To nic. Raz sobie poradziła z panem Lawrancem, to poradzi sobie i drugi.

Usiadła przy biurku, wyciągnęła z szuflady papeterię i długopis.

Kochana Tonks,

Piszę do Ciebie, ponieważ mam pewien problem, którego sama nie umiem rozwiązać. Pomyślałam więc, że być może Ty mogłabyś mi pomóc. Otóż od pewnego czasu po Hogsmeade kręci się dziennikarka Proroka, Rita Skeeter i zbiera materiały do artykułu na mój temat. Nie muszę Ci chyba tłumaczyć, że jest mi to zupełnie nie na rękę. Co prawda Harry już wie kim jestem, ale dowiedział się od osoby trzeciej, w okolicznościach dosyć dramatycznych i wciąż jeszcze nie przeszedł nad tym do porządku dziennego. Mówiąc wprost - nie potrafi mi wybaczyć. Ze wszystkich sił próbuję nawiązać z nim kontakt i szum w gazecie mógłby mi w tym bardzo zaszkodzić. Dlatego chciałam spytać, czy nie miałabyś jakiegoś pomysłu na uciszenie tej baby? Myślę, że przyniosłoby to korzyść wszystkim, bo podejrzewam, że o moim powrocie dowiedziała się od kogoś z Ministerstwa. Może powinniście się tym zainteresować?

Byłabym Ci niezwykle wdzięczna za pomoc i wyjaśnienie sprawy.

Pozdrawiam serdecznie.

Lucy

Przeczytała list jeszcze raz, a potem złożyła go starannie, wsunęła do koperty i wykaligrafowała adres. Teraz należało go bezzwłocznie wysłać.

Ależ to był okropny dzień. Niech się już wreszcie skończy - myślała, zakładając kamizelkę.

Temperatura w szkolnej sowiarni nie była zbyt wysoka.

3.

Trzy dni później, podczas śniadania, przy jej nakryciu wylądowała nieduża szara sówka. Lucy odebrała od niej przesyłkę i na pierwszy rzut oka rozpoznała pismo Tonks. Dopijając kawę, szybko rozerwała kopertę. Wiadomość była bardzo krótka. No tak, droga Nymphadora nigdy nie lubiła się rozpisywać.

Cześć, Lucy,

Coś chyba da się zrobić. Będę w Hogs w sobotę. Wpadnij w południe do Trzech Mioteł.

Buziaki.

T.

Sobota? Przecież sobota jest już jutro - uzmysłowiła sobie. W takim razie czeka ją nieoczekiwana wycieczka do Hogsmeade. Właściwie czemu nie? Naprawdę miło będzie znowu spotkać się z Tonks. Lucy już dawno zapomniała o ich wrześniowym nieporozumieniu. Teraz cieszyła się po prostu, że ma jeszcze jedną przyjazną duszę.

4.

Lucy z trudem otworzyła oczy i uświadomiła sobie, że budzik dzwonił już bardzo dawno temu. Zaniepokojona tym odkryciem, sięgnęła po zegarek. Dochodziła dziesiąta. Oznaczało to, że śniadanie już się skończyło, a do spotkania z Tonks zostało niewiele czasu. Należało więc jak najprędzej zwlec się z łóżka. Ale w sumie najważniejsze, że w ogóle przespała kilka godzin. Zasnęła dopiero nad ranem, po wielogodzinnym przewracaniu się z boku na bok. Z trudem tłumiąc ziewanie, narzuciła na siebie szlafrok i powędrowała do łazienki.

Kiedy wróciła, wmusiła w siebie kilka maślanych herbatników i pół kubka zimnej herbaty, a następnie skrupulatnie odmierzyła zalecane dawki eliksirów. Po wypełnieniu wszystkich instrukcji pani Pomfrey mogła już zacząć przygotowywać się do wyjścia. Wysuszyła włosy zaklęciem, żałując w duchu, że nikt nie wynalazł jeszcze takiego, które poskromiłoby niesforne kosmyki Potterów. Chyba rozumiem dlaczego wszystkie dziewczyny w naszej rodzinie nosiły warkocze. Dzięki temu nie chodziły rozczochrane - pomyślała, sięgając po lusterko. Dokładnie obejrzała swoją twarz i pokręciła głową z dezaprobatą. Z dnia na dzień wyglądała coraz gorzej.

Gdyby mnie teraz zobaczył John, to chyba uciekłby w popłochu - westchnęła, starannie wklepując krem w policzki.

- Chyba powinnam się umalować, jak myślisz? - spytała, ale zwierciadełko nie zareagowało. Nie odzywało się do niej od kilku tygodni, najwyraźniej obrażone pogróżkami.

- No odezwij się. Przecież ja z tym tłuczeniem tylko żartowałam - powiedziała, a po chwili namysłu dodała głośniej: - Przepraszam cię bardzo!

- Nareszcie - wymamrotało lusterko, a po chwili rzekło już weselszym głosem: - Lepiej barwić ust korale, niż urody nie mieć wcale.

- No widzisz, jak się postarasz, to powiesz coś mądrego - uśmiechnęła się, sięgając po kosmetyczkę.

Przez kilkanaście minut malowała się w skupieniu, a potem włożyła czarne spodnie i żakiet burberry, narzuciła na siebie pelerynę i, niespokojnie zerkając na zegarek, wyruszyła na umówione spotkanie. Oby tylko udało się coś załatwić. No i nie spotkać przypadkiem Rity Skeeter. Zupełnie nie miała ochoty na kolejną rozmowę z tą kobietą; była zbyt irytująca.

Na zewnątrz panowała piękna pogoda. W pierwszym momencie musiała zmrużyć oczy; tak oślepiał ją blask słońca odbijającego się od wszechobecnej bieli. Kiedy już jej wzrok przyzwyczaił się do tego widoku, rozejrzała się dookoła z zachwytem. Tak wspaniałej zimy nie widziała od lat. I takiej mroźnej. Śnieg skrzypiał pod butami i mimo bezwietrznej pogody chłód dawał się we znaki. Naciągnęła mocniej czapkę, otuliła się szalikiem i przyspieszyła kroku, z trudem utrzymując równowagę na oblodzonych zboczach wzniesień.

Kiedy dotarła do Trzech Mioteł, dochodziło południe. Mimo kilku warstw odzieży przemarzła do szpiku kości. Mróz szczypał ją w policzki, a palce u rąk zesztywniały. Być może zimno dało jej się we znaki tak bardzo dlatego, że naprawdę zmęczyła się tym spacerem. Od czasu swojej choroby nie odbywała pieszo takich wycieczek; wyglądało więc na to, że całkiem straciła kondycję. Marzyła tylko o tym, żeby usiąść i napić się gorącej herbaty. Mocnym szarpnięciem otworzyła drzwi gospody i weszła do środka. Na chwilę zatrzymała się w progu, uderzona ciepłem buchającym z sali. Wyciągnęła z kieszeni chusteczkę i szybko wytarła nos oraz załzawione oczy, a potem uważnie rozejrzała się wokoło. Panował tam zwykły o tej porze ruch i gwar. Było tak ciasno, że nigdzie nie dałoby się wcisnąć nawet szpilki; wszystkie stoliki były pozajmowane. Wsunęła się dalej, próbując w tym tłumie ludzi wypatrzyć kogoś, kto mógłby chociaż przypominać Tonks, jednakże nikogo takiego nie zauważyła. Podeszła więc do baru, aby przywitać się z Rosmertą. Barmanka uwijała się jak w ukropie, nalewając do kufli niekończącą się ilość kremowego piwa.

- Ktoś na ciebie czeka - powiedziała szybko, zanim Lucy zdążyła zadać jakiekolwiek pytanie. - Siedzi w bocznej sali - ruchem głowy wskazała kierunek. - Trafisz tam?

- Oczywiście.

- Podać ci coś?

- Gorącą herbatę.

- Przed chwilą zaniosłam tam cały dzbanek. I kanapki - uśmiechnęła się Rosmerta.

- Czy ja mam na czole napisane, że nie jadłam śniadania? - roześmiała się Lucy.

- Coś w tym rodzaju.

- No to idę, zanim moja przyjaciółka pochłonie wszystko. Zawsze miała porządny apetyt.

Skierowała się do bocznej sali. Drogę pamiętała aż za dobrze. Drzwi były zamknięte, więc energicznie zapukała.

- Wlazł!

Tak, bez wątpienia w środku siedziała Tonks. Lucy uśmiechnęła się do siebie i nacisnęła klamkę. Rozejrzała się po wnętrzu. Od listopada nic tu się nie zmieniło - ten sam przygnębiający wystrój i ani odrobiny przytulności. Może była to wina gęstych firanek, które nie przepuszczały słońca. A może tylko tak jej się wydawało, ponieważ gabinet nie kojarzył się najlepiej. Na wspomnienie poprzedniej bytności w tych progach skrzywiła się lekko, a potem przeniosła wzrok na młodą kobietę siedzącą przy stole. Tonks, opierając nogi na poręczy krzesła, jadła kanapkę i z uwagą przeglądała jakieś papiery.

- Dzień dobry!

- Cześć - dziewczyna podniosła wzrok i natychmiast uśmiechnęła się promiennie. A potem zeskoczyła z krzesła i mocno uściskała przyjaciółkę. - Jak widzisz, działam szybko.

- To się ceni - uśmiechnęła się Lucy. - Mam nadzieję, że także skutecznie.

- No to się zobaczy - śmiała się dalej, jednocześnie uważnie przyglądając się przyjaciółce.

- Co się tak na mnie gapisz? Oko mi się rozmazało?

- Nie - pokręciła głową Tonks. - Tylko strasznie mizernie wyglądasz.

- Wiesz co, może byś wymyśliła coś oryginalniejszego - powiedziała Lucy i przyciągnęła do siebie filiżankę i talerzyk. - Wszyscy mówią mi to samo.

- Skoro wszyscy ci mówią, to już coś znaczy. Chora jesteś? - zaniepokoiła się aurorka. - Czy bratanek daje ci w kość?

- A, nie pytaj - Lucy na chwilę przerwała słodzenie herbaty i z rezygnacją machnęła ręką uzbrojoną w łyżeczkę. - Harry w ogóle nie chce ze mną rozmawiać. Spodziewałam się tego, ale mimo wszystko ciężko to znoszę.

- A kto się wygadał?

- Filch.

- No, każdego bym podejrzewała, tylko nie jego. Myślałam, że cię lubi.

- Bo lubi. Sypnął przypadkiem. Wygłaszał Harry'emu umoralniające kazanie i trochę go poniosło. W sumie nawet lepiej, że to on, niż jakiś złośliwiec. Wszystko się pokomplikowało - dodała ciszej - a tu jeszcze ta baba. Nie chcę, żeby pisała o mnie i o... - zawahała się

- ... i o Syriuszu - dokończyła Tonks odruchowo. - No tak, wasz związek, to dla prasy łakomy kąsek. Już w osiemdziesiątym pierwszym Czar relaxu się tym podniecał.

- Co? - oczy Lucy zrobiły się okrągłe jak spodki od filiżanek. - Pisali o tym w gazetach?

- Nie wiedziałaś? - zdziwiła się Tonks.

- Nie robiłam kwerendy w archiwum szmatławców - oświadczyła ze złością. - Nawet do głowy mi nie przyszło.

- A widzisz. Są rzeczy na tym świecie, o których historyczkom się nie śniło.

- Ale histeryczce powinno - dokończyła Lucy ponuro. - I co ja mam teraz zrobić? - wbiła wzrok w kanapkę tak, jakby oczekiwała odpowiedzi od pomidora.

- To samo co do tej pory - Tonks rozłożyła ręce. - To znaczy nic nie rób. Ritę się jakoś unieszkodliwi, a reszta gazet nie wie o tym, że wróciłaś. Sprawdziliśmy to dyskretnie.

- Tyle dobrego - odetchnęła Lucy z ulgą. - Ale co konkretnie zrobisz z panną Skeeter?

- Zaraz się zastanowimy.

- Czekamy na kogoś? - domyśliła się Lucy.

- I owszem. Na najważniejszą osobę. Na mojego szefa.

- Naprawdę? - zdziwiła się Lucy - Lawrance chce pomóc? Po tym co mi powiedział we wrześniu... Zresztą, to pewnie tylko pretekst i znowu będzie wypytywał o to samo - dodała z rezygnacją w głosie.

- No coś ty - obruszyła się Tonks. - Drugi raz nie wpuściłabym cię w ten sam kanał. Zresztą mam już zupełnie innego przełożonego i on interesuje się właśnie przeciekami informacji - uśmiechnęła się, a potem dodała: - Chyba ci pisałam, że mnie przenieśli?

- A ten... ten twój obecny szef, jaki jest? - zapytała niepewnie Lucy. Obawiała się, ze już nigdy nie pozbędzie się niechęci do urzędników Ministerstwa.

- To bardzo porządny człowiek - zapewniła Tonks. - Na dodatek ma taką cenną właściwość, że potrafi myśleć.

- Skoro tak mówisz...

Nagle drzwi zaskrzypiały cicho i Lucy natychmiast odwróciła głowę. W progu gabinetu stał wysoki, niezwykle przystojny ciemnoskóry mężczyzna.

Laurence Fishburne? - przemknęło jej przez głowę, ale natychmiast się zreflektowała. Co mógłby robić w Hogsmeade mugolski aktor? Kiedy zaś nieznajomy podszedł bliżej, stwierdziła, że to podobieństwo było złudne. Fishburne nawet się nie umywał do tego aurora.

- Lucy, to mój szef, Kingsley Shacklebolt - powiedziała Tonks.

Wyciągnęła rękę, a mężczyzna mocno ją uścisnął i zaczął przyglądać się jej z nieukrywanym zainteresowaniem.

- Miło mi panią poznać - powiedział wreszcie dźwięcznym, głębokim głosem i uśmiechnął się.

- Mnie pana również - wszystkie jej obawy natychmiast gdzieś się ulotniły, odwzajemniła uśmiech i odruchowo spojrzała mu w oczy. Były ciemnobrązowe, prawie czarne i spoglądały spokojnie, ale jednocześnie uważnie. Miała wrażenie, że prześwietlają ją na wylot.

- Merlinie! - wyrwało się Tonks. - Przecież nie będziecie urządzać takiej celebry. Mówcie sobie po imieniu, w końcu chodziliście do jednej szkoły.

No tak, Shacklebolt... Lucy natychmiast przypomniała sobie wysokiego poważnego chłopaka o włosach jak sprężynki i z przypiętą do szaty odznaką naczelnego prefekta. James miał z nim kilka przepraw, ale zawsze powtarzał, że to równy gość, który nigdy nie działa pochopnie. Daj Boże, aby się nie zmienił.

δ

- A więc to jest właśnie Lucy Potter - myślał Kingsley Shacklebolt, mocno ściskając rękę szczupłej ciemnowłosej kobiety. Prawdę mówiąc już od dawna był jej bardzo ciekaw. Cóż, w końcu pracował w wydziale, którego głównym zadaniem było wyśledzenie i ponowne aresztowanie Syriusza Blacka. Co prawda on sam bezpośrednio nie zajmował się tym śledztwem, ale jako starszy auror w stopniu nadinspektora i jeden z zastępców komendanta, musiał znać dobrze akta wszystkich ważnych spraw. A w tych, dotyczących pierwszego zbiega z Azkabanu, nazwisko Lucy Potter przewijało się bardzo często. Znajdowały się tam też jej zdjęcia; spoglądała z nich ładna dziewczyna o trochę smutnym uśmiechu, zupełnie niepodobna do pyzatej dziewczynki, którą jak przez mgłę pamiętał z Hogwartu. Odgrzebanie wspomnień ze szkolnych czasów nie było wcale łatwe i kiedyś poświęcił na to sporą część dnia. No cóż, w końcu była od niego młodsza o sześć lat i to zrozumiałe, że jako siedemnastolatek, zupełnie nie zwracał uwagi na smarkule. Tyle że znał nieźle Jamesa Pottera, więc siłą rzeczy przypomniał sobie także jego młodszą siostrę.

Od dnia, w którym pierwszy raz wziął do ręki akta Blacka, często zastanawiał się jaką osobą mogła być dziewczyna tak blisko związana zarówno z ofiarą jak i ze zdrajcą. Wiele osób oceniło ją natychmiast, gdy tylko na jaw wyszły jej powiązania z oskarżonym. Sugerowano wręcz jej współudział w całej sprawie. Ale to było przecież bez sensu. Kingsley zadał sobie trud i dokładnie przeczytał cały jej pamiętnik, a nie tylko końcówkę, i nie miał najmniejszych wątpliwości jak wyglądała cała sprawa. To była historia stara jak świat. Egzaltowana nastolatka zakochała się bez pamięci w najlepszym przyjacielu swojego brata i przeżyła okrutne rozczarowanie. Facet wywiódł wszystkich w pole, a ona najwidoczniej nie potrafiła sobie z tym poradzić i dlatego uciekła. Ale swoją drogą z jej zapisków i listów Blacka wynikało niezbicie, że jemu też na niej zależało. Chyba, że udawał, chcąc jeszcze bardziej zbliżyć się do rodziny Potterów. W końcu to dla niego żaden problem; już za szkolnych lat miał opinię podrywacza, a uwiedzenie Lucy Potter nie oznaczało żadnego poświęcenia - dziewczyna była warta grzechu. Więcej światła na tę sprawę rzuciłyby na pewno protokoły jego przesłuchań, ale te spoczywały wciąż w którymś z sejfów Croucha i nie było sposobu, żeby się do nich dostać. Najprawdopodobniej dlatego, ze proces Blacka, a raczej jego brak, wciąż był kwestią drażliwą. Dlatego wyjaśnienia wielu wątpliwości należało szukać gdzie indziej.

Kingsley wiedział, że po swoim powrocie do Anglii Lucy Potter sama zgłosiła się na przesłuchanie. Tyle że Lawrance nie wyciągnął z tego żadnych korzyści, chciał być za sprytny i nie po raz pierwszy skopał sprawę. Nawet ten dokument, który w akcie desperacji kazał jej podpisać, nie pomógł. Ani wtedy, ani później nie przekazała im żadnych informacji. Poprzedniego dnia odbyli na ten temat interesującą rozmowę i Lawrance, któremu ziemia paliła się pod nogami, poprosił go, aby przy okazji spróbował coś z niej wydobyć. Mógłby ją postraszyć, albo co... Jednakże Kingsley nie przejawiał ku temu najmniejszej ochoty, a już straszenie rezerwował sobie na inne okazje. Przede wszystkim zaś, miał na głowie własne śledztwo dotyczące przecieków i w tej chwili to właśnie ono interesowało go najbardziej. Przyjechał tu tylko dlatego, iż miał nadzieję, że spotkania z tą kobietą i z Ritą Skeeter wniosą coś nowego i pomogą mu w zebraniu ostatecznych dowodów przeciwko podejrzanemu..

Inna sprawa, że patrząc na Lucy, coraz bardziej upewniał się w przekonaniu, że ona naprawdę nie ma nic do ukrycia. No dobrze, ale dlaczego w takim razie wróciła tuż po ucieczce Blacka?

Cholera, strasznie dużo znaków zapytania w całej tej sprawie. Naprawdę nie zazdrościł Lawrance'owi, że musi się w niej babrać.* Chociaż na jego miejscu chyba wzywałby Lucy Potter na codzienne przesłuchania. Choćby tylko po to, żeby na nią popatrzeć.

Tak musiał przyznać, że to bardzo atrakcyjna kobieta, mimo podkrążonych oczu, bladej cery i widocznego zmęczenia, którego nie mógł ukryć nawet bardzo staranny makijaż.

- Kingsley Shacklebolt? - odezwała się wreszcie miękkim spokojnym głosem. - Pamiętam cię z Hogwartu. Byłeś w Ravenclawie.

- Masz świetną pamięć - uśmiechnął się do niej, ze zdumieniem uświadamiając sobie, że wcale nie ma ochoty puścić jej ręki.

- Jak mogłabym zapomnieć naczelnego prefekta - natychmiast odwzajemniła jego uśmiech. Merlinie, z taką rozjaśnioną twarzą była jeszcze ładniejsza. - Ale ty mnie pewnie nie kojarzysz? - spytała po chwili.

- Kojarzę i owszem - zapewnił ją skwapliwie. - Miałaś długie warkoczyki i ciągle łaziłaś za swoim bratem.

- No tak, to wszyscy pamiętają - roześmiała się. - Drugiego takiego ogona nie było chyba w całej historii Hogwartu.

Miała taki przyjemny, gardłowy śmiech. Złapał się na myśli, że chętnie posłuchałby go dłużej, ale ona niestety bardzo szybko spoważniała. Nic dziwnego, na kilometr było widać, że czymś się zamartwia. W ogóle już w pierwszej chwili zrobiła na nim wrażenie kruchej i bezbronnej. Ku swojemu zdumieniu czuł coraz większą ochotę, żeby się nią zaopiekować.

δ

Tonks była podwładną Kingsleya Shacklebolta od kilku miesięcy i przez ten czas zdążyła dowiedzieć się paru istotnych rzeczy o swoim szefie. Po pierwsze - był jednym z najprzystojniejszych facetów jakich widziała w życiu (no tak, to się rzucało w oczy natychmiast), po drugie - świetnie znał się na swojej pracy, po trzecie - nigdy nie podejmował decyzji, zanim nie rozważył wszystkich "za" i "przeciw", i po czwarte - był tak cholernie opanowany, że z równowagi nie wytrąciłby go chyba nawet sam Voldemort aportujący się w jego łazience.

Jednakże w tym właśnie momencie, opinia młodej aurorki na temat powściągliwości przełożonego została wystawiona na ciężką próbę. Ten rzekomo niespotykanie spokojny człowiek gapił się na jej przyjaciółkę jak sroka w gnat. Fakt, Lucy była ładna, ale bez przesady... Żeby tak tracić głowę na sam jej widok? Tonks, tłumiąc westchnienie, niecierpliwie przestąpiła z nogi na nogę. No i ile czasu można sobie prawić powitalne uprzejmości? Byleby tylko nie zaczęli zaraz wspominać wszystkich wspólnych znajomych.

- Do wieczora tak będziecie sterczeć, herbata stygnie - jęknęła wreszcie.

Kingsley trochę oprzytomniał i z wyraźnym zakłopotaniem puścił rękę Lucy. Następnie odsunął krzesło i usiadł dokładnie naprzeciwko niej, tak by nawet na chwilę nie tracić jej z oczu. Lucy obrzuciła go szybkim spojrzeniem, zarumieniła się i spuściła głowę.

- Jak możemy ci pomóc? - zapytał, sięgając po filiżankę. Nalał sobie herbaty nie roniąc ani jednej kropli.

Lucy zawahała się. No tak - pomyślała Tonks. - Musi opowiadać o swoich prywatnych sprawach zupełnie obcemu człowiekowi. Ale przecież jemu mogła powierzyć swoje sekrety bez obaw: nigdy tego nie wykorzysta przeciw niej, tak jak zrobiłby to bez wątpienia Lawrance.

- Powiedz wszystko co wiesz - zachęciła przyjaciółkę.

- Mam problem z panną Skeeter z Proroka - zaczęła wreszcie Lucy.

- Chwileczkę - przerwał jej Kingsley, robiąc ręką uspokajający ruch. - Nymphadoro - zwrócił się do podwładnej - to jest spotkanie służbowe. Trzeba sporządzić protokół.

- Tak jest, szefie - odpowiedziała szybko i natychmiast zaczęła grzebać w torbie. Najpierw spokojnie, ale z czasem coraz bardziej nerwowo. Gdzie jest to cholerne pióro? Przecież leżało na moim biurku!

- Czy mam rozumieć, że przed wyjazdem nie skompletowałaś potrzebnego wyposażenia? - zainteresował się wreszcie Kingsley. Mówił poważnym tonem, ale w jego oczach paliły się wesołe ogniki. Bogu dzięki, że ten facet ma poczucie humoru - odetchnęła w duchu, jeszcze intensywniej szukając zguby.

- Ja... skompletowałam. Na pewno skompletowałam - zapewniała żarliwie, ale w duchu nie była tego taka pewna.

- Czy to w takim razie oznacza, że znowu zgubiłaś samopiszące pióro? - indagował ją dalej. - Które to już w tym miesiącu?

- W życiu! Nie zgubiłam - zaklinała się. Ale za to też wcale nie dałaby się zabić.

- To może byś się wreszcie zdecydowała na jakąś opcję? - powiedział spokojnie.

Zbita z tropu Tonks szybko zamrugała powiekami, a Lucy zatkała sobie usta ręką, starając się opanować śmiech.

- No dobrze - skapitulował wreszcie. - Weź w takim razie coś do pisania i notuj.

Do stu tysięcy ghuli! - zaklęła w myślach. Jeśli czegoś nie cierpiała najbardziej na świecie, to właśnie papierkowej roboty. Ale nie miała wyjścia. Szef był cierpliwy, ale tej jego cierpliwości nie należy wykorzystywać... za często.

Wyciągnęła notatnik i, z trudem tłumiąc ciężkie westchnienie, zaczęła pisać. Przez chwilę słychać było tylko zgrzyt pióra na pergaminie. Wreszcie protokolantka podniosła głowę, popatrzyła na Lucy i oświadczyła głośno:

- Stanęliśmy na tym, że masz problem ze Skeeter.

Koleżanka uśmiechnęła się do niej i kontynuowała przerwany wątek:

- Tak. Ta dziennikarka za bardzo interesuje się moimi sprawami. Wypytuje ludzi w Hogsmeade o mnie i o... - zawahała się.

- Syriusza Blacka - dokończył machinalnie Kingsley.

Hm, ciekawe czy ona jeszcze kiedyś wymówi jego imię... Unika tego jak ognia - pomyślała Tonks, zawzięcie smarując dalszy ciąg protokołu, wystawiając przy tym czubek języka.

- Tak - Lucy mocno zacisnęła trzęsące się palce na krawędzi stołu. Najwidoczniej dużo trudu kosztowało ją zachowanie spokoju. - A to nie jest mi na rękę. Mój bratanek... on nie ma pojęcia o wielu rzeczach. Nie chcę, żeby przeczytał o nich w gazecie. To zbyt skomplikowane sprawy...

- To może spróbuj wyjaśnić mu to sama? - zapytał Kingsley. - Tak byłoby najlepiej.

- No pewnie - westchnęła Lucy z goryczą. - Tylko najpierw musiałabym go zmusić, żeby mnie wysłuchał.

- Przepraszam - zreflektował się natychmiast. - Nie chciałem...

Zrobił dłonią taki ruch, jakby chciał ją wziąć za rękę, ale w ostatniej chwili chyba się rozmyślił.

- Nie przejmuj się - powiedziała szybko Lucy, podnosząc na niego udręczony wzrok. - Po prostu myślisz logicznie. Tyle że mój życiorys wymyka się wszelkiej logice.

Na chwilę w pokoju zapanowała niezręczna cisza. Tonks dumała o pechu prześladującym przyjaciółkę, jej szef kontemplował dekolt przesłuchiwanej. A Lucy? O czym mogła myśleć Lucy? Pewnie o swoim upartym bratanku.

- Skończyliśmy na tym, że Skeeter chodzi i wypytuje - odezwała się wreszcie protokolantka, bo ta cisza naprawdę zaczęła jej już działać na nerwy.

- Tak - potwierdziła natychmiast Lucy. - A ja się zastanawiam skąd dowiedziała się o moim powrocie. Oczywiście biorę pod uwagę to, że ktoś mógł mnie rozpoznać na Pokątnej, ale... - spojrzała niepewnie na Kingsleya.

- Tak? - ożywił się natychmiast.

- Już raz z Ministerstwa wyciekły informacje na mój temat. Pomyślałam, że tym razem mogło być podobnie, że ktoś od was poinformował redakcję Proroka. Dlatego napisałam do Tonks. Co prawda pan Lawrance zapewniał mnie we wrześniu, że takie sytuacje się już nie zdarzają, ale... Rozumiesz, prawda?

- Rozumiem - potwierdził. - I powiem więcej - miałaś zupełną rację. Ktoś na tej wiadomości najprawdopodobniej nieźle zarobił.

- Wiecie kto? - Lucy spojrzała na niego uważniej, a w jej oczach pojawił się zimny stalowy błysk. Tonks pomyślała w tym momencie, że zmugolenie zmugoleniem, ale chyba nie chciałaby mieć w niej wroga. Nie mogła być taka słaba, skoro przetrwała wszystko, co ją spotkało i miała jeszcze tyle odwagi, by wrócić. Kingsley zrobił taką minę, jakby myślał dokładnie o tym samym.

- To nie pierwsza sprawa, która w tym roku przedostała się do prasy - powiedział. - Mamy pewne podejrzenia, ale brakuje dowodów. Mam nadzieję, że spotkanie z panną Skeeter pomoże nam je znaleźć.

- Tak, ale czy to ją powstrzyma od napisania artykułu?

- Jestem pewny, że potrafię ją przekonać - uśmiechnął się i zmrużył jedno oko. - W końcu co nieco obiło mi się o uszy.

Co nieco - Tonks uśmiechnęła się do siebie pod nosem. Akta Rity Skeeter zajmowały całą półkę w jego szafie. Ale mimo tego wciąż nie wiedział czemu ta baba działa tak skutecznie.

- Miałabym z głowy jeden kłopot - westchnęła Lucy.

Kingsley znowu popatrzył na nią jakoś tak dziwnie. A Tonks przenosiła rozbawione spojrzenie to na przyjaciółkę, to na swojego szefa, jednocześnie próbując sobie przypomnieć kto i kiedy gapił się w ten sposób na Lucy. Syriusz! - olśniło ją wreszcie. Tak, to przecież on, kiedy był przekonany, że nikt go nie obserwuje, wlepiał w siostrę przyjaciela właśnie taki rozanielony wzrok. Merlinie, i niech ktoś mnie przekona, że on jej nie kochał naprawdę... Dlaczego więc? Co się stało? - posmutniała na tę myśl.

- To chyba wszystko na dziś - powiedział wreszcie Kingsley z żalem.

- A może masz do mnie jeszcze jakieś pytania? - przesłuchiwana przyglądała mu się uważnie.

- Czy myślisz o czymś konkretnym? - był najwyraźniej zaskoczony jej słowami.

- Nie dostałeś polecenia, żeby mnie przy okazji spytać o sprawę człowieka, który zdradził mojego brata? - uśmiechnęła się gorzko.

- Takiego polecenia nie dostałem - odpowiedział zgodnie z prawdą, patrząc jej prosto w oczy. - Ale Lawrance poprosił, żebym to zrobił przy okazji.

- A jednak... - wyszeptała.

Niech to jasny gwint! Znowu! - Tonks niespokojnie poruszyła się na krześle.

- Jednak uznałem, że nie muszę spełnić tej prośby - dodał szybko, wciąż nie spuszczając wzroku z Lucy.

Nie odpowiedziała, tylko przez długą chwilę patrzyła mu w oczy. Przez moment wyglądała tak, jakby chciała go o coś zapytać, ale najwyraźniej się na to nie zdecydowała.

- Naprawdę doceniam to, co zrobiłeś - powiedziała wreszcie.

- Dziękuję...- zaczął.

- To ja dziękuję - wyciągnęła do niego rękę.

A on uścisnął ją chyba mocniej, niż powinien.

- Mam nadzieję, że się jeszcze spotkamy - powiedział, a Tonks była pewna, że nie miał na myśli żadnego spotkania służbowego.

- Wiem, że to brudnopis, ale i tak potrzebny mi tu twój autograf - podsunęła koleżance protokół. Lucy podpisała pergamin natychmiast bez czytania. A potem założyła szalik i otuliła się peleryną, którą szarmancko podał jej Kingsley.

Kiedy opuściła pokój, Shacklebolt długo nie mógł oderwać oczu od drzwi. Zniecierpliwiona Tonks cicho chrząknęła. Natychmiast przeniósł na nią lekko nieprzytomne spojrzenie.

- Co się tak gapisz? - zapytał trochę za ostro. Najwidoczniej ze wszystkich sił próbował ukryć zmieszanie.

- Ja? Eee, wydaje ci się - machnęła ręką i zamilkła. - Ciekawe co słychać u jej narzeczonego? - dodała po chwili, udając że głośno myśli.

Kingsley nie powiedział ani słowa tylko zmrużył oczy jak kot, a Tonks, która wielokrotnie widywała na jego twarzy ten wyraz, natychmiast nabrała pewności, że najdalej za trzy dni będzie wiedział wszystko o życiu prywatnym Lucy. Ciekawe czy to mu w czymś pomoże? Prawdę mówiąc, to nawet miała ochotę powiedzieć, że owszem, potrzyma za niego kciuki, ale w sumie to chyba bezcelowe. Jej przyjaciółka była tak naprawdę zainteresowana tylko jednym mężczyzną. Trzynastoletnim i bardzo upartym. No i ten narzeczony... Dlatego inni raczej nie mieli szans. Ciekawe czy Syriusz... - zastanowiła się, ale ta myśl była tak absurdalna, że nawet jej nie dokończyła.

- No dobrze - Kingsley znowu był zupełnie spokojny. - To gdzie ta Rita?

- Zaraz powinna tu być - Tonks spojrzała na zegarek. - Oficjalnego wezwania chyba nie zlekceważy.

- No to póki jej nie ma, pokaż mi co napisałaś.

- Szefie, ale to jest tylko brudnopis - jęknęła.

- Pokaż - nie ustępował.

Niechętnie podała mu pergamin. On rozłożył go na stole i przez długą chwilę uważnie studiował, a Tonks w napięciu śledziła jego reakcje. Miała dziwne przeczucie, że nie będzie zachwycony jej dziełem.

- Co to jest? - zapytał wreszcie poważnym tonem.

- Protokół - wybąkała, wbijając wzrok czubki swoich butów.

- Protokół? - powtórzył, a potem odczytał na głos jej zapiski:

Protokół nr (jaki to może być numer, do cholery? Nic, sprawdzi się później)

Przesłuchanie świadka w sprawie nr (????)] dotyczącej przecieków informacji.

Miejsce przesłuchania: knajpa w Hogsmeade, a dokładniej Trzy Miotły, a jeszcze dokładniej gabinet.

Dane świadka: Lucy (oj, chyba ma drugie imię) Blair, z d. Potter, urodzona: 14 września 1963 roku (i tak dalej. Też później się sprawdzi. No przecież nie będę jej legitymować - w końcu wiem, że to naprawdę ONA) ciężko wystraszona działaniami Rity Skeeter.

Przesłuchujący: Kingsley Shacklebolt rażony piorunem. (czy ja to na pewno powinnam napisać?)

Protokolantka: ja, a kto?

Przesłuchiwana zeznała, że jest nękana przez Ritę Skeeter z Proroka w kwestii swojego dawnego związku z Syriuszem Blackiem (mogliby jej dać już z tym spokój. Wykończą dziewczynę nerwowo) ]oraz z powodu swojego powrotu do kraju (no przecież każdy może wrócić, jak ma ochotę, nie? Zwłaszcza jak mu proponują dobrą pracę?). Rzeczona Skeeter łazi po Hogs i wypytuje. A to jest nie na rękę L.B. z powodów osobistych (zrozumiałe. Rozumiemy to oboje: ja, bo znam przesłuchiwaną od dawna, a pan Shacklebolt, bo jak się dziś okazało, przejawia duży poziom empatii w stosunku do ładnych kobiet, a zwłaszcza tej jednej). Przesłuchiwana zasugerowała, że rzeczona Skeeter mogła się dowiedzieć o jej powrocie do kraju od kogoś z Ministerstwa (co do tego nie mamy wszak wątpliwości, ale brakuje nam dowodów).

Podpisy

- Jaką ocenę miałaś na kursie z prac kancelaryjnych? - zapytał Kingsley, kiedy już zakończył lekturę. Miał we oczach coś dziwnego. Tonks nie była pewna, czy zaraz się roześmieje, czy też zacznie wściekać. Swoją drogą, gdyby tak na nią nawrzeszczał, miałaby szansę przejść do historii Departamentu Bezpieczeństwa jako pierwsza osoba, która doprowadziła Shacklebolta do pasji.

- Jeszcze tego nie zaliczyłam - odpowiedziała cichutko.

- I jak tak dalej pójdzie, to nie zaliczysz - pokręcił głową z rezygnacją. Najwyraźniej jednak nie zamierzał na nią krzyczeć. - Przepisz to jeszcze raz.

- Oczywiście - powiedziała i chwyciła za pióro.

- Później - westchnął Kingsley. - Teraz sprawdź, czy Rita nie przyszła.

Tonks rzuciła się do drzwi, zawadzając po drodze o własną torbę. Cała zawartość natychmiast wysypała się na podłogę. Notatki, kosmetyki, dokumenty, klucze i setka innych dziwnych przedmiotów, o których już dawno zdążyła zapomnieć. A pod nogi Kingsleya wolno potoczyło się samopiszące pióro.

δ

Lucy wychodząc z Trzech Mioteł czuła się o wiele lepiej niż rano. Spotkanie z Tonks, a zwłaszcza z Kingsleyem Shackleboltem podniosło ją na duchu. Tak, to był rzeczywiście bardzo rozsądny człowiek. Od pierwszej chwili budził zaufanie i miał w sobie spokój, który jej się udzielał. Już bardzo dawno nie spotkała kogoś takiego. Prawdę mówiąc potrzebowała przyjaciela, który wniósłby do jej życia trochę spokoju i stałości. I w sumie szkoda, że nie odważyła się zapytać go o ten proces. Może właśnie on powiedziałby jej prawdę.

Niepokoiło ją tylko jedno. W jego wzroku było za dużo zainteresowana. Wiedziała, że podoba się mężczyznom, przez lata zdążyła się przyzwyczaić do ich spojrzeń, ale chyba żaden nie patrzył na nią w taki szczególny sposób. Westchnęła ciężko, nacisnęła klamkę i wyszła na ulicę. Było jeszcze zimniej niż rano, może dlatego, że zerwał się wiatr. Naciągnęła na twarz kaptur i przyspieszyła kroku. Kątem oka spojrzała na zegarek i stwierdziła, że jeśli się pospieszy, to jeszcze zdąży wrócić do zamku przed zmierzchem.

4.

Kilka dni później, siedząc przy biurku, czytała list, który dostała podczas śniadania.

Droga Lucy,

Chciałbym Cię poinformować, że w wyniku rozmowy, jaką odbyłem z panną Skeeter, zaniechała ona zamiaru napisania artykułu na Twój temat. Ten problem możesz więc uważać już za rozwiązany. Jeśli mógłbym Ci pomóc w czymś jeszcze - napisz.

Mam nadzieję, że spotkamy się wkrótce w przyjemniejszych okolicznościach.

Pozdrawiam serdecznie

Kingsley Shacklebolt.

To naprawdę bardzo porządny facet - pomyślała Lucy i uśmiechnęła się do siebie.

----------

* przyjęłam założenie, że Kingsley nie zajmował się sprawą Syriusza od samego początku

5.

- Panie profesorze - Lucy podniosła na Dumbledore'a zaciekawione spojrzenie. - A jak to właściwie było z królową Wiktorią? Może mógłby mi pan wyjaśnić, bo spotkałam się z kilkoma sprzecznymi informacjami. Beresford na przykład podaje, że potajemnie współpracowała z Ministerstwem Magii. Kilku innych autorów, że wręcz przeciwnie...

Siedzieli w gabinecie Dumbledore'a, pili herbatę i od kilku kwadransów rozmawiali na tematy historyczne. Tak jak wcześniej podejrzewała, dyrektor zgodził się, żeby napisała jego biografię. Nie przejawiał co prawda ogromnego entuzjazmu (przecież nie mogę ci tego zabronić), ale mimo tego zaoferował pomoc. Poświęcał jej całe wieczory, opowiadając o swoim życiu, o studiach alchemicznych w czeskiej Pradze i współpracy z Nicolasem Flamelem, o pobycie w Indiach, o sojuszu z Amerykanami podczas obu światowych wojen. No i właśnie o królowej Wiktorii tudzież jej następcach. Lucy była mu za to bardzo wdzięczna, gdyż wreszcie miała zajęcie, które przynajmniej częściowo stało się odskocznią od jej problemów. Notowała, myślała, wyciągała wnioski. Dużo czasu spędzała w bibliotece na wertowaniu grubych ksiąg.

- Królowa, wbrew oczywistym faktom, nie chciała przyjąć do wiadomości, że część jej poddanych ma magiczne zdolności. - powiedział spokojnie dyrektor, sięgając po dropsa. - Podczas jej panowania współpraca między czarodziejami a mugolami praktycznie nie istniała. Ponad sześćdziesiąt lat... Chociaż - stary czarodziej uśmiechnął się filuternie do swoich wspomnień - nie wiedziała o wszystkim. Premierzy czasem działali za jej plecami. W końcu mugole nie poradziliby sobie sami z budową chociażby takiego Kanału Sueskiego.

- A czarodzieje w zamian przejęli system wartości królowej - uśmiechnęła się smutno Lucy, wspominając umoralniające monologi ciotki.

Oczy starego czarodzieja błysnęły wesoło za szkłami okularów.

- No cóż, to była jednak charyzmatyczna władczyni. Odcisnęła piętno na kilku pokoleniach,

- Tak - Lucy jeszcze przez chwilę w zamyśleniu bawiła się długopisem, a potem szybko zaczęła uzupełniać swoje notatki. Dumbledore przekazywał jej bezcenne informacje, ale prawdę mówiąc bardzo potrzebowała mugolskich opracowań. Pomyślała, że jeśli w jej sytuacji nic się nie zmieni, to część wakacji poświęci na buszowanie po londyńskich archiwach. Może trzeba będzie też pojechać jeszcze gdzie indziej. Do Oxfordu, albo Cambridge.

- Wiesz, Lucy - odezwał się wreszcie dyrektor, który przez dłuższą chwilę przyglądał się jej w milczeniu. Mam dla ciebie propozycję, która powinna ci się spodobać.

- Tak? - natychmiast zamieniła się w słuch.

- Co byś powiedziała na małą kwerendę w naszym hogwarckim archiwum?

- Ma pan na myśli Dział Ksiąg Zakazanych? - upewniła się. - Ja go już dokładnie przekopałam.

- Nie - pokręcił głową, wyciągając z szuflady kolejną paczkę dropsów. Swoją drogą ileż on ich mógł zjeść! Lucy podejrzewała, że właściciel Miodowego Królestwa zbił już fortunę na słabości dyrektora. - Mamy w szkole jeszcze inny zbiór dokumentów.

- A więc tajne archiwum istnieje? - Lucy natychmiast zaświeciły się oczy. - Słyszałam kiedyś takie legendy, ale nie przypuszczałam, że to prawda.

- Powstało w siedemnastym wieku na mocy porozumienia między Alanem z Nottingham, a Johnem Lockem, ówczesnym dyrektorem Hogwartu. Miały tu trafiać dokumenty - oryginalne, lub kopie - w jakikolwiek sposób związane ze szkołą lub osobą któregoś z nauczycieli. W praktyce jednak wyglądało to inaczej. Jeśli współpraca między szkolą a Ministerstwem układała się dobrze, przekazywano nam nawet więcej akt - w końcu Hogwart ma do dziś opinię niezdobytej twierdzy. Można tu wiele rzeczy ukryć bezpiecznie. Jeśli zaś istniał jakiś konflikt - nie dostarczano niczego. Dlatego zbiory nie są kompletne. Myślę jednak, że znajdziesz coś ciekawego dla siebie.

- Na pewno - powiedziała Lucy, z jakże u niej ostatnio rzadkim entuzjazmem. - A kto w szkole wie o tych zbiorach?

- Ja, profesor McGonagall, Binns, Irma Pince, która się nimi opiekuje i teraz ty - wyliczał, odginając palce. - Niewiele osób. Ale to są naprawdę tajne papiery. Dlatego liczę na twoją dyskrecję. Jeśli uznasz, że jakiś dokument ci się przyda, to powiedz. Wtedy się zastanowimy jak go bezpiecznie wyciągnąć na światło dzienne.

- Oczywiście - potwierdziła skwapliwie. - Kiedy będę mogła tam pójść?

- Ależ jesteś niecierpliwa - zachichotał. - Powiem Irmie, żeby cię tam zaprowadziła, a ty się z nią po prostu umów. Aha, i pomóż jej trochę w porządkach i katalogowaniu zbiorów. Tego naprawdę sporo się przez wieki nazbierało.

- Z największą chęcią. Ja... ja zawsze lubiłam archiwa. Chyba mam w sobie coś z poszukiwacza skarbów - uśmiechnęła się.

- Trafne porównanie. Podejrzewam, że tam będziesz miała cały sezam.

- Panie profesorze - spojrzała na niego z powagą. - Bardzo panu dziękuję.

- Nie ma za co, moje dziecko, nie ma za co - odpowiedział i delikatnie poklepał ją po ręce

6.

Następnego dnia Lucy wyruszyła na wędrówkę do swego wymarzonego historycznego raju. Była tym bardzo przejęta i nawet w pewien sposób wzruszona.

Kiedy tylko przekroczyła próg pierwszej sali, natychmiast rozejrzała się wokoło i z lubością wciągnęła zapach kurzu i starego pergaminu. Uwielbiała go. Tak jak podejrzewała, archiwum znajdowało się w zamkowych lochach. Mimo to, nie było tam śladu wilgoci. Domyśliła się natychmiast, że musi to być zasługa odpowiednio dobranych zaklęć archiwizacyjnych stosowanych przez Irmę.

Dokumenty zajmowały trzy ogromne sale. Szare teczki stały w równiutkich rzędach na półkach sięgających sufitu. Wszędzie panował idealny porządek. W jednej z sal - tej zaraz przy wejściu - Lucy dostrzegła ogromne biurko i kilka krzeseł. Było tam także sporo kwiatów doniczkowych. Kiedy podeszły bliżej, zorientowała się, że to jedynie bardzo udane iluzje.

Bez słowa podążała za Irmą wzdłuż półek.

- Tu masz cały dziewiętnasty wiek - bibliotekarka wskazał ręką kąt sali. - Sporo dokumentów dotyczy Dumbledore'a. Będziesz miała co robić przez najbliższe trzy lata - coś na kształt uśmiechu wykrzywiło usta pani Pince.

- Cieszę się - także spróbowała się uśmiechnąć. - Potrzebuję absorbującego zajęcia.

- Tutaj - Irma przekroczyła próg następnej sali, a Lucy podążała krok w krok za swoją przewodniczką. - Tutaj jest pierwsza połowa dwudziestego wieku, przede wszystkim obie wojny światowe. Znajdziesz sporo dokumentów amerykańskich. Zaraz po wojnie przekazał je nam pan Miller, przyjaciel dyrektora. To unikalny zbiór, bardzo ciekawy i do tej pory nie wykorzystywany.

Słysząc te słowa, Lucy rozpromieniła się jeszcze bardziej. Naprawdę czuła się tak, jakby trafiła do sezamu.

Minęły trzecie pomieszczenie i Irma szybkim ruchem różdżki otworzyła jeszcze jedne drzwi, ukryte w ścianie tak sprytnie, że wcześniej nie dało się ich zauważyć. Za nimi znajdowała się czwarta sala - nieco mniejsza. A tam - jedno obok drugiego - stały duże szare pudła. Na każdym z nich dużymi literami wykaligrafowano datę. Lucy czuła dreszcz przebiegający po plecach, kiedy półgłosem odczytywała:

- Rok tysiąc dziewięćset siedemdziesiąty ósmy, siedemdziesiąty dziewiąty, osiemdziesiąty, osiemdziesiąty pierwszy...

- To dokumenty dotyczące spraw zwolenników Voldemorta. Powinnam to już dawno uporządkować, ale jakoś nie mogłam się do tego zabrać - przyznała niechętnie bibliotekarka. Przede wszystkim była profesjonalistką i takie wyznania najwyraźniej nie przychodziły jej łatwo.

- Ja się tym zajmę - powiedziała szybko Lucy.

Nie miała pewności, czy to najlepszy pomysł, ale poczuła, że musi to zrobić. I to nie tylko dlatego, że obiecała dyrektorowi swoją pomoc. Tam były dokumenty mogące rzucić światło na to, co działo się w Anglii po jej wyjeździe. A od pewnego czasu bardzo chciała się tego dowiedzieć.

Rozdział IX

marzec 1994

Hogwart, Szkocja

1.

Lucy od dwóch tygodni szperała w archiwum. Spędzała tam prawie całe popołudnia i wieczory. Dzięki temu udawało jej się choć trochę zapomnieć o problemach i o kolejnych nieudanych próbach nawiązania kontaktów z bratankiem; był jednak o wiele bardziej uparty niż James i na razie nic nie wskazywało na to, by w ich wzajemnych stosunkach miał nastąpić jakiś przełom. Dlatego tak chętnie uciekała od rzeczywistości w świat starych zakurzonych szpargałów. Przez wiele lat poznała go dobrze i w zasadzie tylko tam czuła się naprawdę pewnie i bezpiecznie.

Przez pierwsze dni Irma zaglądała do niej często, najwyraźniej nie do końca ufając jej umiejętnościom i dobrej woli. Jednak wreszcie przekonała się, że podopieczna bardzo dobrze radzi sobie z dokumentami i zawsze pozostawia wzorowy porządek. W końcu, w dowód najwyższego uznania podała jej wszystkie hasła i zaklęcia zabezpieczające, a także przeszkoliła w stosowanym przez siebie systemie katalogowania. Lucy oczywiście doceniła ten gest i wyraziła oczekiwaną wdzięczność. Od tego dnia była pozostawiona sama sobie i już nikt nie przeszkadzał jej w odkrywaniu archiwalnych skarbów. Nie wiedzieć czemu nie miała ochoty na grzebanie w pergaminach z dziewiętnastego wieku. Natomiast wciągnęła ją historia najnowsza. Dokumenty były takie ciekawe, że czytała nie tylko te dotyczące Dumbledore'a. To było fascynujące - za iloma wydarzeniami w mugolskiej historii stali czarodzieje. I tacy znani czarnoksiężnicy jak Grindewald czy Voldemort, i zwyczajni szeregowi aurorzy z Biura Operacyjnego. Na przykład już drugiego dnia odkopała akta sprawy Wallis Simpson i króla Edwarda VIII, z których niezbicie wynikało, że Ministerstwo Magii maczało różdżki w abdykacji niewygodnego monarchy.

- Teraz wszystko rozumiem. Przecież bez odpowiednich eliksirów czy zaklęć iluzyjnych nie zainteresowałby się takim brzydactwem. - uśmiechnęła się. - A swoją drogą ciekawe czy Maria Vetscera też była czarownicą? A jeśli tak, to na czyich usługach?

Pokręciła z rozbawieniem głową i stwierdziła, że koniecznie musi zanotować kilka informacji, bo a nuż jeszcze odkryje, że i Dumbledore miał z tą sprawą coś wspólnego. Okazało się jednak, że z notowaniem może mieć problem, ponieważ wypisał się jej długopis, a zapasowego bardzo nieprofesjonalnie ze sobą nie zabrała. Odsunęła więc szufladę biurka. Tak jak się tego spodziewała, znalazła tam kilka ostrych ołówków, a na samym dnia spostrzegła jeszcze jakąś książkę. Sięgnęła po nią z zainteresowaniem, przekonana że to zapewne podręcznik zaklęć archwizacyjnych.

- Agatha Christie - przeczytała głośno. - Noc w bibliotece...

Ależ ta Irma ma nerwy - zachichotała, rozbawiona tym odkryciem.

2.

Lucy z satysfakcja patrzyła jak stosik notatek do biografii dyrektora powiększa się z dnia na dzień. Prawdę mówiąc wciąż żałowała, że nie może korzystać z komputera, gdyż wtedy praca szłaby jej zdecydowanie szybciej. No cóż, jak się uda, w wakacje to nadrobi. I jeśli dalej będzie szło tak dobrze, to za jakieś dwa-trzy lata powinna skończyć pracę. Byłoby szybciej, gdyby skupiła się na jakimś wybranym fragmencie życiorysu, co sugerował jej sam Dumbledore. Musiała to jeszcze dokładnie przemyśleć. W zasadzie planowała opracowanie kompletnej biografii, ale wizja szczegółowego rozpracowania udziału dyrektora w operacjach aliantów kusiła niemiłosiernie. W sumie - czemu nie? Potem mogłaby się zająć czymś innym. No i nie musiałaby pisać zbyt wiele o jego studiach alchemicznych...

Tymczasem postanowiła wywiązać się wreszcie z danej Irmie obietnicy i zająć dokumentami z lat osiemdziesiątych. Wolno przelewitowała pierwsze z brzegu pudło na biurko. Okazało się, że zawierało papiery z osiemdziesiątego drugiego roku. W zasadzie powinna układać wszystko chronologicznie, ale skoro już ma to przed nosem, chociaż zajrzy co jest w środku. Szybko zdjęła z pakunku zaklęcia zabezpieczające i ostrożnie zaczęła wyjmować dokumenty. Z każdą teczką była coraz bardziej poruszona. Wyciągała bowiem na światło dzienne akta śmierciożerców aresztowanych po upadku Voldemorta. Trzęsącymi się rękami rozkładała na biurku papiery dotyczące ich pojmania, kopie protokołów przesłuchań, akta spraw sądowych. Było tego tak dużo.

- Rokwood, Malfoy, Dołochow - odczytywała półgłosem nazwiska. Merlinie, sama śmietanka Slytherinu. Nagle poczuła, że blednie. W dłoniach bowiem trzymała teczkę, na której wielkimi drukowanymi literami napisano - Bartolomeus Crouch Junior. On też... A więc to była ta jego własna droga? To odkrycie tak nią wstrząsnęło, że aż musiała usiąść na krześle. Po chwili uspokoiła się na tyle, żeby zajrzeć do teczki. Protokół aresztowania, lista zarzutów (Merlinie!!!), obdukcja Franka Longbottoma (Boże, to straszne! Przecież Ciotka znała jego matkę), jego żony (Co się z nimi teraz dzieje? Żyją?). Protokół zwykłego przesłuchania (Nie przyznał się do niczego, może to jakaś pomyłka?), protokół przesłuchania pod Veritaserum (a jednak...), akta z procesu (znowu zaprzeczał winie, ale skoro...), postanowienie sądu (Azkaban...).

Odłożyła papiery, oparła głowę o nadgarstek i niewidzący wzrok wbiła w przeciwległą ścianę. To co właśnie przeczytała wciąż do niej nie docierało. Jak on mógł to wszystko zrobić? Tylko z powodu buntu przeciwko ojcu? Niemożliwe. Merlinie, to był taki grzeczny, spokojny chłopak. No tak, tamten człowiek też był porządny i uczciwy. A raczej takiego udawał. Do czasu... Boże, jakich mężczyzn ona przyciągała?

No właśnie, tamten człowiek... Skoro są tu akta Croucha, to może znajdzie także i jego. Szybko wstała z krzesła i zaczęła wyciągać z pudła resztę dokumentów. Wyjęła wszystko, ale tego, czego szukała nie było.

Znalazła za to pustą teczkę Severusa Snape'a oraz papiery dotyczące sprawy Bellatrix Lestrange. Pamiętała ją świetnie, to była jedna z najpiękniejszych dziewczyn w Hogwarcie, jego kuzynka. A może to właśnie z nią współpracował? Może ona go w to wszystko wciągnęła? Odłożyła jej dokumenty na bok i poszła po drugie pudło, to z roku 1981. Ale tam także niczego nie znalazła. Była tym w pewien sposób rozczarowana. Liczyła, że uda się jej uzyskać jakąś odpowiedź na dręczące pytania. No cóż, widocznie akta tego człowieka były jednak w Ministerstwie. W takim razie przejrzy chociaż dokumenty jego kuzynki.

Jednym zaklęciem uporządkowała z grubsza chaos na biurku i wzięła do ręki teczkę Bellatrix. Najpierw przyjrzała się dokładnie zdjęciom z aresztowania, a potem zaczęła studiować zeznania. Te składane zwyczajnie i te pod Veritaserum nie różniły się zupełnie od siebie.

Boże, to zupełna fanatyczka - pomyślała Lucy, na chwilę podnosząc wzrok. Po chwili czytała już dalej. Nagle mocno wciągnęła powietrze i jeszcze raz spojrzała na fragment, który tak ją zdenerwował.

śledczy: Czy oskarżona może nam powiedzieć w jaki sposób Frank Longbottom i jego żona zostali zwabieni w pułapkę?

BL: Już wam to przecież mówiłam. Nie mam zamiaru powtarzać.

śledczy: Czy oskarżona zdaje sobie sprawę z tego, że utrudnia przygotowania do procesu!

BL: Do procesu? Naprawdę? Już myślałam, że zamkniecie mnie bez sądu jak mojego kuzyna. A tu taki postęp!

I dalej:

śledczy: Czy Syriusz Black współpracował z oskarżoną przed swoim aresztowaniem?

BL: Chyba żartujesz? Syriusz? On był zawsze sentymentalnym kretynem. Ale najwidoczniej w końcu nabrał rozumu.

Merlinie, co to znaczy? - zastanawiała się gorączkowo, bezmyślnie przerzucając kartki. Nagle poczuła się tak, jakby ktoś rzucił na nią zaklęcie petryfikujące. Na jednym z protokołów przesłuchania za pomocą eliksiru prawdy dostrzegła czyjąś odręczną notkę. Kiedy przyjrzała się jej bliżej, bez trudu rozpoznała charakter pisma Dumbledore'a. To było tylko jedno zdanie:

Dlaczego Black nie przyznał się do zarzucanych mu czynów nawet pod Veritaserum?

Lucy wciąż wpatrywała się w nie jak skamieniała, Co to znaczy? Czy to możliwe, żeby ten człowiek miał taką moc, iż mógł się nie poddać działaniu tak silnej substancji? To niemożliwe. Z tego co pamiętała, oprócz potężnych czarnoksiężników, eliksirowi opierały się tylko wilkołaki. Miała w głowie zupełny zamęt i niczego już nie potrafiła wyjaśnić. Musiała o to zapytać u źródła.

δ

Natychmiast po kolacji poprosiła Dumbledore'a o chwilę rozmowy. Bardzo żałowała, że nie mogła wynieść dokumentu z archiwum. Tych zaklęć Irma jednak jej nie podała, a ona wolała nie ryzykować włączenia alarmu. Merlin wie, jaka przykra niespodzianka mogła ją spotkać. Dlatego musiała opowiedzieć dyrektorowi wszystko po kolei. To nie było łatwe.

- Czy znalazł pan odpowiedź na to pytanie? - zapytała na zakończenie swojej opowieści.

- Niestety nie - odpowiedział stary czarodziej.

- Panie profesorze - zawahała się. - Czy ja mogę o coś zapytać? Skąd pan o tym w ogóle wiedział? - dodała szybko, kiedy twierdząco skinął głową.

- Od jednego z aurorów prowadzących te sprawę. Wspomniał mi o tym w zaufaniu.

Lucy mimowolnie uśmiechnęła się pod nosem - tak, dyskrecja aurorów powinna znaleźć się w przysłowiu.

- A czy pan rozmawiał z tym... z nim po aresztowaniu? Czy on coś panu wyjaśnił?

- Chciałem się spotkać z Blackiem - wyjaśnił spokojnie Dumbledore. - Ale niestety nie uzyskałem zezwolenia Croucha. On prowadził tę sprawę i uważał, że się za bardzo wtrącam. Minister podtrzymał jego decyzję. Nie nalegałem, bo fakty były jednoznaczne.

- Ja znalazłam akta syna Croucha - powiedziała cicho.

- Tak - Dumbledore w zamyśleniu spojrzał w okno. - To bardzo smutna sprawa.

Przez chwilę milczeli oboje.

- Panie profesorze, a dlaczego nie było procesu? - odważyła się wreszcie spytać Lucy.

- Nikt na ten temat nie wypowiedział się oficjalnie - odpowiedział, wciąż nie patrząc na nią. - Ale wiadomo, że to też była decyzja Croucha. A on nie miał zwyczaju się tłumaczyć... Lucy - spojrzał na nią uważniej, - czy ty masz jakieś wątpliwości?

- Nie - pokręciła przecząco głową. - Sama nie wiem - dodała po chwili bardzo cicho. - Przecież był strażnikiem, ale... chciałabym się chociaż dowiedzieć dlaczego zdradził? Kiedy? To dla mnie naprawdę ważne. Sama nie wiem już dlaczego... Mam w głowie zupełny mętlik. Inna sprawa, że im jestem starsza, tym mniej popieram kodeks Hammurabiego.

- Nie mogę ci pomóc - Dumbledore bezradnie rozłożył ręce. - Najważniejszą część akt sprawy utajniono. Niezwykle starannie utajniono. Nawet jak na standardy Ministerstwa.

- Myśli pan więc, że nigdy się nie dowiem... - nerwowo zastukała paznokciami w biurko.

- Tu mógłby ci pomóc Crouch. Albo sam Black - dodał po chwili namysłu.

- Zapytałabym go o to bardzo chętnie, nawet jeśli to miałaby być ostatnia rzecz w moim życiu - powiedziała patrząc mu prosto w oczy. - Gdybym tylko dostała taką możliwość.

Dyrektor przez chwilę przyglądał się jej w milczeniu, odruchowo głaszcząc brodę. Najwyraźniej nad czymś się zastanawiał.

- Wydaje mi się - zaczął wreszcie - że powinnaś jeszcze raz zastanowić się nad wszystkim co cię w życiu spotkało, nad sobą, nad nim. Po prostu zebrać myśli, bo bardzo się denerwujesz. Mam coś, co powinno ci pomóc.

Wolno wstał z fotela i zbliżył się do szafki. Otworzył drzwiczki i z dolnej półki wyjął jakiś spory przedmiot. Ostrożnie postawił go na biurku, tuż przed Lucy. Przyjrzała się temu bardzo uważnie - to była duża okrągła misa z runiczną inskrypcją na zewnętrznym brzegu.

- Co to jest? - zapytała, spoglądając na starego czarodzieja.

- Myśloodsiewna.

- Myśloodsiewnia... - zastanowiła się. - Nigdy czegoś takiego nie używałam.

- Spróbuj - zachęcił ją. - Dzięki temu uda ci się spojrzeć na minione wydarzenia z innej perspektywy. Wiesz jak to działa?

- Wiem. To znaczy teoretycznie. Czytałam o tym kiedyś.

- Na pewno sobie poradzisz - uśmiechnął się do niej i po ojcowsku poklepał po ramieniu.

- Dziękuję panu - wyszeptała, a potem delikatnie ujęła misę i wyszła z gabinetu.

Tak, analiza wspomnień to może nie jest taki zły pomysł.

δ

Kiedy weszła do swojego mieszkania, najpierw postawiła myśloodsiewnię na biurku i przez chwilę przyglądała się jej z ciekawością. Trochę się bała, ale skoro Dumbledore zachęcał, chyba znaczy, że to naprawdę dobry sposób. Ale zanim go użyje powinna zrobić coś jeszcze. Powinna zwrócić się do jeszcze jednego źródła. Może Kingsley jej pomoże?

Sięgnęła po przybory do pisania:

Witaj,

Mam nadzieję, że nie nadużywam Twojej uprzejmości, ale mam pytanie, na które być może właśnie Ty mógłbyś mi odpowiedzieć. Otóż od pewnego czasu zastanawiam się, dlaczego człowiek, który zdradził mojego brata, zastał zesłany do Azkabanu bez procesu? Wiem, ze to groźny przestępca, ale może był jakiś szczególny powód? Gdybyś mógł mi go podać, oczywiście jeśli to nie tajemnica państwowa, byłabym Ci bardzo wdzięczna.

Pozdrawiam serdecznie

Lucy Blair

Przez długą chwilę wpatrywała się w kartkę, a potem szybkim ruchem zgniotła ją i wrzuciła do kosza. Dotarło do niej bowiem, że nie może pytać o takie rzeczy wysokiego urzędnika Ministerstwa, nawet najsympatyczniejszego. To za duże ryzyko. Powinna się liczyć z tym, że dokumenty w tym urzędzie wędrują najdziwniejszymi drogami i gdyby takie zapytanie wpadło w ręce Lawrance'a, natychmiast wzbudziłoby jego podejrzenia.

Westchnęła ciężko i jeszcze raz spojrzała na myśloodsiewnię.

W końcu postanowiła jej użyć, bo chaos zdawał się rozsadzać jej czaszkę. Przyłożyła do czoła różdżkę, tak jak to zapamiętała z dawnych lektur, wyszeptała zaklęcie, a potem już tylko patrzyła jak myśli materializują się w srebrzyste nitki i opadają do misy. Po kilku minutach znikły; wyglądało na to, że proces już się zakończył. Lucy z chłodną rezerwą niedowiarka spojrzała na brzeg naczynia i na unoszące się nad nim obłoki mgły. Teraz chyba powinna tam zajrzeć? Powinna. Ale tego wieczora już nie miała na to ochoty. Czuła w głowie niezwykłą lekkość, a w sercu spokój. Poza tym, po raz pierwszy od tygodni naprawdę zachciało jej się spać. Czuła, że zaśnie, kiedy tylko przyłoży głowę do poduszki. Należało to wykorzystać.

- Pomyślę o tym jutro - wyszeptała do siebie, spoglądając na misę.

3.

W nocy nie śniło jej się nic. Rano wstała w zupełnie dobrym humorze, ubrała się i podśpiewując pod nosem, weszła do gabinetu. Znowu z obawą popatrzyła na stojącą na biurku myśloodsiewnię. Czy powinna tam zaglądać? Bała się tego bardzo. A może inaczej - nie miała najmniejszej ochoty stawać oko w oko z własnymi wspomnieniami. Przecież przez lata robiła wszystko, by zapomnieć. Ale skoro postanowiła lepiej przyjrzeć się tej sprawie, nie ma wyjścia. Musi stawić czoła przeszłości. Usiadła przy biurku, i z zamkniętymi oczami pochyliła się nad misą. Poczuła chłód, coś jakby powiew wiatru, a kiedy odważyła się wreszcie rozewrzeć powieki ze zdumieniem stwierdziła, że po raz drugi w życiu znajduje się w miejscu tamtych wydarzeń. Znowu patrzyła na aresztowanie tego człowieka - tym razem z zewnątrz, oddzielona barierą lat i doświadczeń. Dawne emocje już opadły, ale i tak bolało jak diabli. Ale musiało boleć - przecież to była chwila, w której straciła wszystkie złudzenia, marzenia o szczęśliwym życiu. I wiarę. W przyjaźń i miłość. Patrząc na siebie sprzed lat, zastanowiła się, w jaki sposób potrafiła wtedy znieść to wszystko i nie oszaleć. Boże, gdyby została w Anglii, oszalałaby na pewno. Na tę myśl zrobiło się jej tak strasznie szkoda tej dziewczyny, którą niegdyś była. Ile musiała przejść. I jeszcze na dodatek dręczyło ją pytanie - jak postąpiłaby teraz? Czy udźwignęłaby ciężar aż takiej krzywdy?

Nagle usłyszała ten śmiech i znowu zobaczyła jego. Tamtego dnia była roztrzęsiona, ale teraz ze wszystkich sił starała się zachować spokój. Patrzyła na tego chłopaka i starała się po raz pierwszy od lat pozbyć niechęci. I nagle ze zdumieniem stwierdziła, że na jego twarzy, w jego oczach nie widzi ani cienia tryumfu, czy zadowolenia. To, co się w nich paliło, nie było również szaleństwem. On był najzwyczajniej w świecie przerażony. No tak, ale patrząc obiektywnie - czy taki ktoś lękałby się aresztowania? Nawet wiedząc co go spotka? Zawsze sprawiał wrażenie człowieka, który bez mrugnięcia okiem oddałby życie za to, w co wierzył. Nie uznawał kompromisów. W sprawach zasadniczych dzielił świat na czarne i białe. Dlatego więc wtedy bał się aż tak bardzo?

Merlinie, i co on wtedy chciał jej powiedzieć...

To wszystko było nie do zniesienia. Szybko podniosłą głowę i zerwała na równe nogi. Przez chwilę stała bez ruchu, a potem chwyciła pelerynę i wybiegła z pokoju.

Zatrzymała się, oddychając ciężko, dopiero za zamkowymi drzwiami. Musiała pozbierać myśli i czuła się tak, jakby miała gorączkę. Wzięła garść śniegu i przyłożyła do rozpalonego czoła.

Boże, o co w tym wszystkim chodził? Dlaczego się nie przyznał? Przecież dowody wskazywały na niego jednoznacznie...

A jeśli... A jeśli on był niewinny?

Na tę myśl nogi ugięły się pod nią tak, że aż musiała się oprzeć o mur. Nie, to absurd...

Ale gdyby spojrzeć na sprawę z drugiej strony? Jeśli prawda była inna? Jeśli było coś, o czym nie wiedziała? Przez chwilę wyobraziła sobie, że to możliwe. Że istnieje jakieś wytłumaczenie tej całej sytuacji. Ale jakie? I czy istnieje w ogóle?

Jak wyglądałoby ich życie, gdyby... Gdyby nie zdradził? Boże...

Nie, musiał być winny! Przecież był strażnikiem. On, a nie ktoś inny!

Przez tyle lat nie miała wątpliwości, a dlaczego teraz... Czyżby w końcu zaczęła wariować?

Jeśli było coś, o czym jej nie powiedzieli, to być może wiedziałby o tym Remus, a już na pewno Dumbledore. Koniec i kropka.

Gdyby naprawdę mogła go spotkać... Zapytać, spojrzeć w oczy. Dowiedzieć się wreszcie całej prawdy...

Może powinna znowu poszukać tego psa?

δ

Hermiona Granger szła szybko korytarzem. Bardzo się spieszyła. Chciała jeszcze przed śniadaniem oddać profesor Blair książkę o procesach czarownic w Stanach, potem szybko coś przełknąć i znowu pobiec do biblioteki, by dokończyć referat z numerologii. Westchnęła ciężko. Miała w tym roku tak dużo zajęć, że czasem zastanawiała się, czy jednak nie wzięła sobie za dużo na głowę. Nie - potrząsnęła czupryną - jakoś sobie poradzi.

Szkoda tylko, że stosunki z przyjaciółmi nie układały się najlepiej. Ron był na nią wiecznie obrażony z powodu Krzywołapa za bardzo interesującego się Parszywkiem. Ale co mogła zrobić? To nie była jej wina, przecież nawet czarami nie dałoby się zmienić natury kota. No i jeszcze Harry, który od kilku tygodni był wręcz nieobecny duchem. Hermiona obserwowała go uważnie i w końcu doszła do wniosku, że najwyraźniej profesor Blair wreszcie powiedziała mu prawdę, z którą on nie chciał się pogodzić. Nie powiedział na ten temat ani słowa, ale najwyraźniej nie potrafił wybaczyć ciotce. A ona znosiła to ciężko. Hermiona doszła do takiego wniosku, ponieważ nauczycielka od pewnego czasu wciąż wyglądała na chorą i rozkojarzoną i co kilka dni prosiła Harry'ego, aby poczekał na nią po lekcji w klasie. On zostawał posłusznie, ale już po chwili wychodził, ze wszystkich sił starając się ukryć zdenerwowanie. A historyczka robiła się jeszcze bledsza.

Gdyby można było im jakoś pomóc... ale przecież nie miała prawa się wtrącać. To była sprawa między nimi. Gdyby Harry chociaż jej się zwierzył - ale on milczał i gryzł się w samotności.

W końcu dotarła do mieszkania nauczycielki. Szybko podniosła rękę, by zapukać. Jednakże nie zrobiła tego, gdyż spostrzegła, że drzwi są uchylone. Nie namyślając się długo, weszła do środka i uważnie rozejrzała się po wnętrzu. Jak zwykle panował tu wzorowy porządek. Na kominku płonął ogień, w kącie pokoju stał dzban zasuszonych wrzosów, a ciszę przerywało tylko tykanie ściennego zegara..

- Dzień dobry, pani profesor - powiedziała głośno.

Nikt jej nie odpowiedział. Postanowiła więc po prostu zostawić książkę i iść na śniadanie. Wolno zbliżyła się do biurka. Oprócz kilku długopisów i całej sterty starannie posegregowanych odręcznych notatek, znajdowała się tam spora misa, nad którą unosiła się dziwna srebrzysta mgła. Podeszła bliżej i mocno przycisnąwszy do piersi gruby tom, zaczęła się z zainteresowaniem przyglądać temu zjawisku. Co to może być? Czyżby myśloodsiewnia? Najwyraźniej. Hermiona jeszcze nigdy nie widziała czegoś takiego, ale w kilku opracowaniach natknęła się na opis, rysunki i instrukcję obsługi. Czyżby profesor Blair tego używała? Dziewczyna pochyliła się niżej nad misą. Wiedziała, że nie powinna tam zaglądać, ale to było silniejsze od niej. Nie mogła się oprzeć pokusie, po prostu musiała tam zajrzeć. Może w ten sposób uda jej się dowiedzieć, w jaki sposób mogłaby pomóc...

Pochyliła się jeszcze niżej i nagle z zaskoczeniem odkryła, że znajduje się na jakiejś nieznanej ulicy, która przedstawiała sobą straszny widok. Wyglądała tak, jakby przeszedł tamtędy straszliwy kataklizm. Na środku jezdni widniał ogromny lej. Wszędzie było pełno krzyczących ludzi, jacyś ranni płakali, migały światła karetek, wyły syreny, we wszystkie strony biegali umundurowani mugolscy policjanci. Nagle w tym tłumie Hermiona dostrzegła Korneliusza Knota. Młodszego, szczuplejszego z ciemniejszymi włosami i ze wszystkich sił starającego się powstrzymać wyrywającą mu się młodą dziewczynę. Dziewczyna miała bardzo długie, ciemne warkocze, była ubrana w za duży przeciwdeszczowy płaszcz i wyglądała tak, jakby przed chwilą wytarzała się w błocie. Hermiona przyjrzała się jej uważniej i ze zdumieniem rozpoznała profesor Blair.

Zaczęła się domyślać co to może być za scena. Czyżby... Nie zdążyła dokończyć tej myśli, gdyż nieoczekiwanie usłyszała dziwny odgłos. Zareagowali na niego także Knot i Lucy. Ten pierwszy zamarł na chwilę, a ona skorzystała z tej chwili jego nieuwagi, szybko mu się wyrwała i rzuciła do przodu. Wtedy to Hermiona zobaczyła wysokiego, czarnowłosego chłopaka. Wyciągał przed siebie różdżkę i zanosił się histerycznym śmiechem. Wyglądał jak wariat. Syriusz Black - domyśliła się. Przyjrzała mu się lepiej, bo nigdy wcześniej go nie widziała.

Nagle znowu dostrzegła profesor Blair, która zatrzymała się o kilka kroków od Blacka i wbiła w niego nieprzytomne spojrzenie. On też ją dostrzegł. Przez krótką chwilę wpatrywali się w siebie nawzajem. Merlinie, jak on na nią patrzył... Wreszcie podniósł rękę do czoła i chyba zaczął coś mówić, ale Hermionie nie udało się usłyszeć, co. Dostrzegła jeszcze tylko kilkunastu czarodziejów, którzy się na niego rzucili. I wyraz twarzy Lucy. Na ten widok przeraziła się, bo ciotka Harry'ego sprawiała wrażenie osoby tracącej zmysły. Po chwili ocknęła się jednak i odtrącając ludzi, ruszyła przed siebie.

Hermiona podniosła głową. Oddychała szybko, a trzęsące się ręce coraz mocniej zaciskała na książce. To, co zobaczyła naprawdę nią wstrząsnęło.

Boże, czy oni... Czy ona go... Nie, to niemożliwe! A jeśli...

Znowu pochyliła się nad misą. I wtedy zobaczyła już inny obraz. Niewielki pokój, w którym panował idealny porządek. Półki pełne książek, dużo zieleni, niewielkie okno, brązowe zasłonki. A po chwili znowu dostrzegła Lucy Blair, która stała naprzeciwko lustra i wyglądała już trochę inaczej. To znaczy wciąż była ubłocona, ale nie miała na sobie płaszcza, a jej twarz okalały kosmyki zupełnie krótkich włosów. Obcięte warkocze leżały na podłodze, a ona uporczywie wpatrywała się w swoje odbicie. Nagle podniosła rękę i z całej siły rzuciła nożyczkami w szklaną taflę, która natychmiast rozprysła się na tysiące kawałków. A dziewczyna patrzyła na to tak, jakby nie rozumiała co się wokół niej dzieje. Potem podniosła z podłogi duży odłamek szkła, szybkim ruchem podwinęła rękaw swetra i przyłożyła ostrą krawędź do przegubu. Na jej skórze natychmiast pojawiły się krople krwi...

Coś stuknęło gwałtownie. Hermiona natychmiast podniosła głowę i powiodła dookoła nieprzytomnym wzrokiem. Ze zdumieniem zobaczyła własnego kota, który siedział na rogu biurka i wpatrywał się w nią zielonymi oczami. Miała wrażenie, że dostrzega w nich wyrzut.

- Masz rację - powiedziała cicho. - Nie powinnam tego robić.

Szybko wstała z krzesła i wybiegła z pokoju. Pędziła przed siebie, zupełnie nie zwracając uwagi na otoczenie. Nagle na kogoś wpadła. Kiedy podniosła wzrok, zobaczyła ciotkę Harry'ego. Dorosłą i żywą, ale bardzo bladą.

- Czy coś się stało? - spytała nauczycielka, patrząc na nią z niepokojem.

- Nie, nic - odparła szybko, przygładzając włosy - Chciałam tylko to pani oddać - to powiedziawszy, wcisnęła książkę w ręce zaskoczonej historyczki i pobiegła dalej. Wiedziała co musi zrobić.

δ

Jak burza wpadła do dormitorium chłopców. Tak jak podejrzewała, jej przyjaciel wciąż jeszcze tam był.

- Harry, słuchaj! - rzuciła się ku niemu.

Popatrzył na nią ze zdziwieniem.

- Co się stało?

- Harry, ty musisz z nią porozmawiać! Ona się wtedy chciała zabić! Po tym wszystkim! - Hermiona wyrzucała z siebie słowa z prędkością karabinu maszynowego. - Ja wiem...

- Kto? - najwyraźniej zupełnie nie rozumiał o co jej chodzi.

- Jak to - kto?! Profesor Blair! Twoja ciotka - dodała ciszej.

- Skąd o tym wiesz? - zapytał zimno, wbijając w nią wzrok.

- Nieważne. Posłuchaj, ona...

- Skąd wiesz, że to moja ciotka?

- Wiem, domyśliłam się.

- Kiedy?

- Dawno, jeszcze w listopadzie. Posłuchaj, ona...

- Dlaczego mi o tym nie powiedziałaś? - Harry najwyraźniej zaczynał tracić panowanie nad sobą. - Jakim prawem?! Powinnaś!

- Harry... - wyjąkała, ale on zupełnie nie chciał jej słuchać. Wstał z łóżka i szybko wybiegł z pokoju. A ona przez długą chwilę wpatrywała się w drzwi, z trudem powstrzymując łzy, które cisnęły się jej do oczu. Wreszcie otarła je szybkim ruchem i ruszyła za nim.

4.

Nigdy nie lubiła Zakazanego Lasu. A może inaczej - zawsze się go bała. Kiedy była małą dziewczynką, wierzyła święcie, że jeśli tylko zapuści się trochę dalej, tam za pierwszą linię drzew, natychmiast spotka ją coś złego. Tego przekonania nie zdołała się w pełni pozbyć aż do tej pory. Niesamowite, ile pozostało w niej irracjonalnych lęków i obaw z dzieciństwa. Dlaczego więc zdecydowała się na te poszukiwania? Po prostu pragnienie poznania prawdy było silniejsze niż strach. Miała już serdecznie dosyć niepewności i tropów prowadzących donikąd. Czemu w ogóle zaczęła rozgrzebywać tę sprawę? Przez tyle lat wszystko było - oczywiście na swój sposób - proste i poukładane w odpowiednich szufladkach. Dobrze wiedziała co jest czarne, a co jest białe. A teraz nie była już pewna niczego.

Wolno podniosła głowę i spojrzała w niebo z ledwością prześwitujące pomiędzy czubkami drzew. Chmury zbijały się w coraz większe kłęby i wydawało się, że za chwilę lunie z nich deszcz. Opuściła nieco wzrok. Gałęzie kołyszących się na wietrze świerków były zielone. Patrząc na nie zapominała, że tu na dole, pomiędzy ich pniami, widać dopiero pierwsze nieśmiałe oznaki zbliżającej się wiosny. Już kilka dni temu mróz zelżał i teraz wszystkie ścieżki tudzież bezdroża były pokryte szarą topniejącą breją.

Z trudem przedzierała się przez leśne ścieżynki. Nogi zapadały się w rozpapranej glinie, tak śliskiej, że momentami z trudem udawało się jej zachować równowagę. Za każdym razem, kiedy się zachwiała, chwytała mocno za gałęzie, modląc się w duchu o to, żeby utrzymały jej ciężar. Nerwy miała napięte do ostatnich granic, a wszystkie zmysły maksymalnie wyostrzone. Coś mówiło jej, że tym razem jest na właściwym tropie.

Nagle poczuła silny opór: tak, jakby coś chwyciło ją z tyłu za pelerynę. Odruchowo szarpnęła z całych sił. Kaptur natychmiast zsunął się z jej głowy, a za koszulę wpadł kawał mokrego śniegu. Odwróciła się gwałtownie i spostrzegła, że zahaczyła o konar drzewa. Sprawnie wydostała się z pułapki. Przez chwilę nie ruszała się z miejsca, próbując się uspokoić, a potem znowu podjęła przerwaną wędrówkę.

Boże, czemu tu tak cicho?

Słyszała dokładnie każde uderzenie serca i każdy oddech. Bała się coraz bardziej i gdyby miała kierować się wyłącznie własnymi emocjami, to natychmiast by zawróciła. Jednak całym wysiłkiem woli starała się stłumić lęk, który w niej narastał i uparcie szła dalej.

Nagle o kilka kroków od niej coś zaszeleściło, zaszurało, a potem usłyszała trzask łamanych gałęzi. Natychmiast spojrzała w tamtym kierunku i wyciągnęła przed siebie różdżkę. Coś czarnego mignęło między drzewami o kilkanaście metrów od niej. Podbiegła tam, potykając się o sterczące patyki. Coś zatrzymało się i wtedy zobaczyła, że ma przed sobą wielkiego czarnego psa.

Niewątpliwie tamtego psa.

Wynędzniałego i ze zmierzwioną sierścią.

Stała, ciężko oddychając, a tymczasem zwierzę zupełnie zignorowało jej obecność i ruszyło przed siebie.

- Łapa! - zawołała za nim na cały głos. - Stój!

I wtedy kundel zatrzymał się i odwrócił łeb w jej kierunku.

A więc to jednak był on...

Rzuciła się do przodu i po chwili była już tylko o kilka kroków od [i]niego.[/i] Wtedy zupełnie przestała się bać, mimo iż zdawała sobie sprawę, że ta bestia może się na nią w każdej chwili rzucić, że on może ją zabić i nikt nawet nie znajdzie jej ciała. To wszystko było mało istotne. Najważniejsze, że w końcu go odnalazła, że stanęła z nim twarzą w twarz. Ze zdenerwowania ledwo mogła utrzymać różdżkę w trzęsących się rękach.

A pies stał naprzeciwko niej bez ruchu.

Chciała poprosić go, żeby się przemienił, ale nie potrafiła nic powiedzieć. Tylko wbijała w niego wzrok. Przez długą chwilę patrzyli na siebie.

Kobieta i zwierzę.

W końcu pies poruszył się i już była pewna, że odejdzie i zostawi ją, ale nie zrobił tego. Wręcz przeciwnie. On... on zaczął się przemieniać.

Stała naprzeciwko tego człowieka.

Kiedy zdyszany podniósł się z ziemi i wyprostował, aż drgnęła z przerażenia. Boże, gdzie podział się tamten chłopak, którego kiedyś tak kochała? Przed nią stał strzęp człowieka. Zarośnięty, wychudły. Miał zapadnięte policzki i spierzchnięte wargi. Wyglądał zupełnie jak na tym zdjęciu w Proroku, które widziała tyle razy. I tylko te jego oczy... Patrzył na nią dokładnie w taki sam sposób, jak w dniu swojego aresztowania.

- To ty... - powiedziała wreszcie.

Nie odpowiedział, tylko bezgłośnie poruszył wargami.

Opuściła różdżkę i zrobiła krok w jego kierunku.

- Powiedz mi... Powiedz mi, dlaczego... to wszystko?

Wciąż milczał. Wtedy poczuła, że jeśli nadal będzie tak stał bez słowa, to ona zacznie krzyczeć, albo się na niego rzuci.

- Odezwij się wreszcie!

Pochylił głowę.

Nagle poczuła bardzo silny podmuch wiatru i tuż za jej plecami coś huknęło bardzo głośno. Przerażona wyprostowała się i otworzyła szeroko oczy.

Zobaczyła tylko ciemność, z której wolno zaczęły wyłaniać się kontury mebli. Przez otwarte okno wpadł kolejny strumień nocnego powietrza, a skrzydło okna regularnie uderzało o mur, podzwaniając rozbitą szybą. Sięgnęła po różdżkę i prawie odruchowo wypowiedziała zaklęcie. Już po chwili wszystko było naprawione, a ona z ciężkim westchnieniem opadła na poduszkę.

Boże, a więc to tylko sen - pomyślała, zaciskając palce i ze wszystkich sił próbując się uspokoić. To, co zobaczyła było takie wyraźne, takie rzeczywiste. Przez chwilę naprawdę miała wrażenie, że go wreszcie odnalazła. Ale, jak się okazuje, to wcale nie jest takie proste, zwłaszcza że czarnego psa nie spotkała na swojej drodze od tamtej pamiętnej listopadowej nocy. Dlaczego więc tak wrył się jej w pamięć? Bo przecież to wcale nie musiał być [i]on[/i]. Zresztą jego najwyraźniej już nie było w okolicach Hogwartu. Od czasu włamania nie dawał żadnego znaku życia. Może więc szukał kogoś lub czegoś zupełnie innego? Może to był przypadek, że wtedy tu się dostał?

- Merlinie, niech to się wreszcie skończy - westchnęła i nakryła się kołdrą po sam czubek głowy.

Jednak świetnie wiedziała, że nie zaśnie. Wciąż nie wystawiając nosa spod przykrycia, zwinęła się w kłębek i zupełnie nieoczekiwanie, poczuła się strasznie samotna i opuszczona. I bez nadziei na normalne życie. Na dom, rodzinę i związek z kimś, kogo nie będzie musiała okłamywać. W tej chwili z cała ostrością zdała sobie sprawę, że jest na świecie zupełnie sama.

5.

- Lepiej zemrzeć w wieku kwiecie, niż samemu być na świecie - powiedziało rano lusterko, kiedy tylko do niego zajrzała.

- Nie, tego już za wiele! - wysyczała Lucy i gwałtownym ruchem wrzuciła czarodziejski przedmiot do szuflady tak mocno, że aż huknęło. Co się dzieje na tym cholernym świecie? Czy nawet zwierciadła zaczynają ćwiczyć legilimencję?

W fatalnym nastroju szykowała się na śniadanie. W zasadzie najchętniej zrezygnowałaby z niego zupełnie. I to nawet nie dlatego, że nie była głodna - po prostu nie miała ochoty na spotkanie z ludźmi. Gdyby to od niej zależało, zamknęłaby się w pokoju i nie wystawiała z niego nosa przez najbliższy tydzień. Jednakże to było niewykonalne z powodu pani Pomfrey, która z bardzo poważną miną wręcz rozkazała jej, żeby jadła wszystkie posiłki i - co gorsza - konsekwentnie sprawdzała realizację swoich poleceń. Lucy z jednej strony czuła się jak mała dziewczynka, ale z drugiej było jej lepiej na duszy ze świadomością, że ktoś w ogóle się o nią troszczy.

Szybko zbiegła do Wielkiej Sali i, starając się unikać zaniepokojonego wzroku Remusa, zajęła swoje miejsce. Nalała sobie filiżankę herbaty i z tęsknotą zerknęła na dzbanek z kawą, której nie mogła pić aż do odwołania. Potem zaś szybkim spojrzeniem omiotła stół Gryffindoru, na dłużej zatrzymując wzrok na Hermionie Granger. Dziewczyna była niepokojąco blada; najwyraźniej działo się coś niedobrego. Może warto byłoby z nią porozmawiać? Wiedza wiedzą, ale nie można się tak zamęczać. Następnie Lucy przeniosła wzrok na bratanka. Był ożywiony i dyskutował o czymś z siedzącym obok niego Ronem Weasleyem. Merlinie, z tą rozjaśnioną twarzą był taki podobny do Jima...

Ale o czym oni mogą tak nawijać? No tak, przecież dziś jest mecz quidditcha. Zupełnie o tym zapomniała. Trzeba więc będzie pójść i zobaczyć jak śmiga na tej swojej nowej miotle. Odzyskał ją wreszcie. Po kilku miesiącach wnikliwych badań komisja pod przewodnictwem profesora Flitwicka nie stwierdziła obecności żadnych podejrzanych zaklęć. Znowu zastanowiła się przez chwilę kto mógł mu przysłać ten prezent? On? Nie, ten temat już przerabiała. To niemożliwe. Jeśli zaś chodzi o lusterko, to po dzisiejszym występie na ofiarodawcę wytypowała li i jedynie Severusa Snape'a.

- Starasz się odczytać swoją przyszłość?

Drgnęła i dopiero teraz zorientowała się, że od dłuższej chwili maniacko i zupełnie bezmyślnie wpatruje się w dno swojej filiżanki. Fusy rzeczywiście ułożyły się w jakiś dziwny kształt. Dom, nie dom? Dach? Łóżeczko?

Podniosła głowę. Nad nią stała Sybilla i mrużyła oczy ukryte za szkłami okularów. Ostatnio dosyć często pojawiała się na wspólnych posiłkach, co napełniało Lucy wręcz zabobonnym lękiem. Nie wiedzieć czemu, ubzdurała sobie bowiem, że nauczycielka wróżbiarstwa przynosi jej pecha.

- Pokaż to - Sybilla wzięła filiżankę i uważnie przyjrzała się jej zawartości. - No tak.... - powiedziała wreszcie. - Daj mi rękę.

Lucy trochę zaskoczona tym co się dzieje, posłusznie podała jej dłoń. Sybilla wpatrywała się w nią przez chwilę bez słowa. Było to dosyć dziwne; przeważnie trajkotała bez przerwy.

- Będziesz miała trzech mężów... - oświadczyła wreszcie autorytatywnym tonem.

- Naraz? - spytał odruchowo Lupin, który od samego początku obserwował tę osobliwą scenę.

- ...i czworo dzieci - dokończyła Sybilla, już nieco urażona.

Remus najwyraźniej chciał powiedzieć coś jeszcze, ale zamknął usta, kiedy Lucy spiorunowała wzrokiem najpierw nauczycielkę wróżbiarstwa, a potem jego. Była wściekła na nich oboje. Urządzili sobie, cholera jasna, kabaret, a ona nie miała nastroju na żarty, zwłaszcza tego dnia i zwłaszcza na taki temat. Wręcz przeciwnie - czuła, że jeśli stąd nie wyjdzie, za moment się rozpłacze. Szybko podniosła się z miejsca, z łoskotem odsuwając krzesło i wybiegła z sali.

Rzuciła się na łóżko i ukryła twarz w dłoniach.

Trzech mężów? Czworo dzieci?

Zaraz, zaraz, iluż to mężów miała mieć Deidre? Też trzech? A dzieci pięcioro. No to dla niej w tej kwestii Sybilla była trochę mniej hojna. Ale pewnie tak samo wiarygodna. Lucy nie zamierzała wszak nigdy więcej wychodzić za mąż. Raz spróbowała i wystarczy. Już wie, że w ogóle nie nadaje się na żonę. Ani na matkę.

Czworo dzieci...

Merlinie, czy wszystko sprzysięgło się, żeby ją wyprowadzić z równowagi?

Z trudem próbując się opanować, wzięła do ręki Proroka, którego wczoraj wieczorem bez czytania rzuciła na biurko. Przez chwilę bezmyślnie wpatrywała się w zdjęcie przypominającej ropuchę urzędniczki, która właśnie dostała awans, a potem spojrzała niżej i poczuła skurcz w żołądku. Jeszcze raz dokładniej przestudiowała komunikat, w którym podano, że Ministerstwo właśnie zezwoliło dementorom na zastosowanie Pocałunku wobec tego człowieka, jeśli tylko uda się im go schwytać. Patrzyła na te słowa mrugając oczami i niczego już nie rozumiała. Czy to oznaczało, że tym razem też nie będzie procesu? Że nikogo tak naprawdę nie interesuje prawda?

Wstała z łóżka i wolno zbliżyła się do okna. Przez chwilę zupełnie bezmyślnie patrzyła na ożywionych uczniów spacerujących po dziedzińcu. Wreszcie stwierdziła, że na dziś ma już wszystkiego dosyć. Podeszła do szafki, odsunęła szufladę i wyciągnęła nasenne tabletki, których nie używała od kilku miesięcy. Połknęła jedną i w ubraniu położyła się do łóżka.

Nawet nie zauważyła kiedy zasnęła.

Tym razem nie śniło jej się nic.

Obudziło ją głośnie pukanie do drzwi. Niechętnie podniosła głowę, która ciążyła jej niemiłosiernie.

- Proszę! - zawołała.

Do pokoju wszedł Remus. Przez moment przyglądał się jej uważnie; najwidoczniej nie był pewny czy znowu nie będzie na niego wrzeszczeć.

- Wszystko w porządku? - zapytał wreszcie.

- Już mi lepiej - spróbowała się uśmiechnąć. - Przepraszam cię za tę poranną scenę - dodała po chwili milczenia. - Ostatnio za często analizuję własny życiorys i takie są skutki.

A także życiorys tego człowieka - pomyślała, ale nie odważyła się tego powiedzieć głośno.

- Bywa - rzucił krótko. - Coraz częściej wydaje mi się, że niektóre osoby nie powinny tego robić.

- Masz rację. To... - nie zdążyła dokończyć, gdyż z korytarza dobiegł ją głośny szum dziesiątek głosów. - Co tam się dzieje?

- Gryffindor świętuje - uśmiechnął się. - Harry złapał znicza.

- Naprawdę? - twarz jej się rozjaśniła. - Ojej, szkoda że tego nie widziałam. Powinnam była pójść.

- Wiesz, tam wydarzyło się coś jeszcze - zaczął. - I dlatego właściwie przyszedłem. Żeby ci o tym powiedzieć.

- Tak? - spojrzała na niego ze strachem, obronnym ruchem naciągając na siebie koc. Wiedziała, że coś się stanie. Wiedziała, od kiedy zobaczyła Sybillę.

- Harry zastosował w praktyce moje nauki - kontynuował Lupin spokojnie.

- Dementorzy? Znowu przyszli na boisko? - zesztywniała.

- Nie - Remus zrobił ręką uspokajający gest. - To znaczy pojawiło się coś w rodzaju dementorów. Pan Malfoy i jego koledzy urządzili sobie maskaradę. Chcieli nastraszyć Harry'ego. Ale w efekcie to on postraszył ich. Szkoda, że nie widziałaś jego Patronusa. Zdolny chłopak - uśmiechnął się.

- Chyba nie powinnam tego mówić jako nauczycielka - Lucy trochę uspokojona opadła na poduszkę - ale od czasu historii z hipogryfem nie lubię Malfoya. A po tym incydencie na pewno nie zacznę.

- Wiesz, tak się składa, że jestem to w stanie pojąć.

- To wszystko jedna rodzina... - wyszeptała, myśląc w tej chwili o Draconie, jego matce, Bellatrix Lestrange i tym człowieku.

Remus nie odpowiedział, ale chyba dobrze rozumiał, co miała na myśli.

δ

Tego wieczora Harry zupełnie nie mógł zasnąć. Z kilku powodów. Przede wszystkim dlatego, że po zwycięskim meczu adrenalina wciąż buzowała w jego żyłach. Złapał znicza! Wreszcie!

I ta nowa miotła! Latanie na niej było cudownym przeżyciem. Na wspomnienie podniebnych harców aż uśmiechnął się do siebie.

A potem przypomniał sobie tych "dementorów".

No cóż, tym razem Malfoy trochę się przeliczył - pomyślał z satysfakcją, przekręcając się na drugi bok. Mocniej zacisnął powieki i już prawie zasypiał, kiedy zupełnie nieoczekiwanie przypomniał sobie, że na meczu nie było profesor Blair. Kiedy to sobie uświadomił, natychmiast oprzytomniał. Dlaczego? Nie chciała przyjść? A może była chora?

Profesor Blair... Moja cio…

Dlaczego go zostawiła? Przecież widział, że nie była zła. I zachowywała się tak, jakby jej naprawdę na nim zależało. Teraz. A wtedy? Co się wtedy wydarzyło? Hermiona najwidoczniej coś na ten temat wiedziała. I co ona właściwie mówiła? Samobójstwo? Jakie samobójstwo? Dlaczego? Może powinien wtedy posłuchać uważniej? I porozmawiać z... Nie zdążył jednak dokończyć tej myśli. Przeszkodził mu w tym przeraźliwy krzyk Rona.

δ

Lucy prawie zasypiała, kiedy nagle z tego przyjemnego stanu wyrwał ją zdenerwowany głos Minerwy McGonagall, dodatkowo wzmocniony przez magiczny megafon:

- Uwaga! Proszę wszystkich państwa do pokoju nauczycielskiego. Natychmiast!*

Lucy zerwała się z łóżka, wsunęła kapcie, narzuciła na siebie szlafrok i najszybciej jak mogła zbiegła na pierwsze piętro. Co się znowu stało? Czy to jeszcze nie koniec niespodzianek na dzisiaj?

W pokoju nauczycielskim kłębił się tłumek zaniepokojonych pedagogów. Wszyscy najwyraźniej zbiegli na dół tak jak stali, a raczej leżeli - czyli w nocnych strojach. Szybko z tego grona wyłowiła wzrokiem Remusa i rzuciła się w jego kierunku.

- Co się stało? Wiesz?

- Nie mam pojęcia - wyglądał na mocno zaniepokojonego.

Gwar głosów narastał i atmosfera stawała się coraz bardziej nerwowa. Snuto domysły i hipotezy. Lucy usłyszała nawet kilkakrotnie przewijające się w rozmowach nazwisko tego człowieka. Nie, to niemożliwe, żeby znowu dostał się na teren szkoły!

Wreszcie do pokoju weszła Minerwa McGonagall. Mimo kraciastego szlafroka i siatki na włosach wyglądała dostojnie jak zawsze. Za nią wkroczył Dumbledore ubrany w koszulę nocną, szlafmycę i kolorowe skarpetki, w których Lucy rozpoznała własny wyrób.

- Przepraszam, za tę nieoczekiwaną pobudkę, ale sprawa jest naprawdę poważna - odezwała się wreszcie wicedyrektorka. - Syriusz Black włamał się dziś w nocy do dormitorium Gryffindoru. Dlatego ponownie musimy przeszukać zamek. Być może jeszcze tu gdzieś jest.

Znowu... Ten człowiek tutaj znowu... Jak to możliwe? Lucy natychmiast poczuła, że kamienieje. To znaczy, że jednak...

- Co z Harrym? - zawołała, kiedy już odzyskała głos.

- Wszystko w porządku - Minerwa położyła dłoń na jej ramieniu. - Black nawet go nie tknął.

- Muszę go zobaczyć! Natychmiast - chwyciła McGonagall za mankiet szlafroka.

- W takim razie chodź z nami - milczący do tej pory Dumbledore popatrzył na nią ze zrozumieniem. - Severusie - zwrócił się do Snape'a. - Idziemy. Trzeba dokładnie sprawdzić jak wygląda sytuacja w dormitorium. A państwa bardzo proszę o dokładne zbadanie wszystkich zakamarków.

Gwar, który na chwilę ucichł, teraz wybuchł ze zdwojoną siłą. Zaś Lucy, coraz bardziej zdenerwowana, weszła z dyrektorem i Snapem do kominka. Po chwili znaleźli się w wieży Gryffindoru.

- Jak on się tu dostał? - zapytała szeptem starego czarodzieja.

- Myślałem, że to ty nam powiesz - rzucił natychmiast Snape.

- Severusie, uspokój się - w tonie Dumbledore'a brzmiała przygana. - Neville Longbottom zgubił kartkę z hasłami na cały tydzień. Black ją znalazł - wyjaśnił, zwracając się do Lucy.

Merlinie, jak to znalazł? Gdzie?

Kiedy weszli do dormitorium chłopców, nerwowo rozejrzała się dookoła. Mimo iż wiedziała, że Harry'emu nic się nie stało, musiała to zobaczyć na własne oczy. Może wtedy choć trochę się uspokoi.

Dostrzegła go. Siedział na łóżku, machając nogami. Był trochę blady, ale zupełnie spokojny.

- Widziałem Blacka! - zawołał na ich widok podekscytowany Ron Weasley. - Widziałem. Wyglądał strasznie i miał nóż!

Lucy, jednym uchem słuchając opowieści Rona, szybko zbliżyła się do bratanka.

- Nic ci nie jest? - zapytała, kładąc rękę na jego ramieniu. Gdyby miała postąpić zgodnie z tym, co czuła, to najchętniej przytuliłaby go do siebie. Ale nie miała śmiałości. Bała się, że znowu ją odepchnie, więc tylko wpatrywała się w niego zachłannie. A on tym razem nie odwracał wzroku.

- Wszystko w porządku - powiedział cicho. - Nawet go nie widziałem. Chyba rzeczywiście coś mu się pomyliło, że szukał mnie w łóżku Rona.

Lucy wciąż patrzyła na chłopca i w myślach po raz tysięczny dziękowała Bogu, że jest cały i zdrowy. Z tego powodu była szczęśliwa, ale jednocześnie narastała w niej złość. Czy to możliwe, żeby taki ogromny zamek był chroniony wyłącznie hasłami? To ma być ta niezdobyta twierdza, o której mówił dyrektor? Wolne żarty. No tak, bronili jej jeszcze dementorzy, ale ten człowiek raz już udowodnił, że potrafi wywieść ich w pole. Dumbledore, wiedząc kim on jest, mógł przecież zastosować jakieś skuteczniejsze środki zaradcze. No właśnie, przecież Dumbledore wie. Spojrzała uważnie na starego czarodzieja, który wciąż rozmawiał z Ronem Weasleyem, ale nic nie mogła wyczytać z jego nieprzeniknionej twarzy.

Czy rzeczywiście wie...

No właśnie - Remus. Powinna go już dawno zapytać o to, jak przebiegała jego rozmowa z dyrektorem. Bo była pewna, że powiedział prawdę. Wszak jej to obiecał!

Dumbledore, skończywszy wreszcie dyskusję z Ronem, skierował się do wyjścia i skinął na nią ręką. Poszła posłusznie, mimo iż najchętniej zostałaby z bratankiem. Wydawało jej się bowiem, że to włamanie może mieć - paradoksalnie - jakieś dobre skutki. Może zagrożenie sprawi, że ona i Harry... No nic, spróbuje porozmawiać z chłopcem jutro rano, teraz musi znaleźć Remusa.

Kiedy wrócili do pokoju nauczycielskiego, nie zastali tam nikogo. Najwyraźniej przeszukiwanie zamku wciąż trwało.

- Może pójdziesz się położyć? - spytał Dumbledore. - To był nerwowy wieczór.

- Pan chyba żartuje - spojrzała na niego z niedowierzaniem. Jak mógł jej proponować odpoczynek w takim momencie? - Poczekam. Może się coś wyjaśni.

- Ja będę u siebie - powiedział i ponownie zbliżył się do kominka.

Kiedy zniknął, Lucy zaczęła nerwowo chodzić po pokoju. Najchętniej natychmiast poszłaby poszukać Lupina, ale nie miała pojęcia, w którą stronę się udał. Lepiej będzie zaczekać tutaj. Wreszcie nauczyciele parami zaczęli powracać z poszukiwań. Jak to było do przewidzenia, nikt nie zauważył niczego podejrzanego. Ten człowiek rozpłynął się niczym kamfora. Znowu uciekł, a Lucy doskonale wiedziała w jaki sposób to zrobił. Wreszcie pojawił się także Remus; wszedł do pokoju razem z Minerwą. Lucy natychmiast się do niego zbliżyła.

- Czy mogę cię prosić na słówko?

Twarz zadrgała mu nerwowo. Chyba wiedział, o co chce go zapytać.

Wyszli na korytarz odprowadzani czujnym spojrzeniem Snape'a.

- Remus, słuchaj - Lucy usiadła na parapecie. Jej oczy znalazły się dokładnie na wysokości jego twarzy. - Dlaczego Dumbledore nie zastosował żadnych dodatkowych środków ostrożności? Nie uwierzył ci?

- Dumbledore nie wie - powiedział cicho, nie patrząc jej w oczy.

- Jak to - nie wie?! - Lucy podniosła głos o kilka tonów i szybko zamrugała powiekami. - Nie powiedziałeś mu?

- Nie.

- Dlaczego? - w jej głosie zabrzmiał wyrzut. - Przecież mi to obiecałeś?

- Nie potrafię ci tego wytłumaczyć - wzruszył bezradnie ramionami, wciąż nie spuszczając wzroku. - To coś zupełnie irracjonalnego. Nie potrafiłem tego zrobić.

Irracjonalnego? Zadrżała. A potem zeskoczyła z parapetu i szarpnęła jego rękę. Naprawdę była coraz bardziej zła.

- Cholera jasna! Czy ja wszystko na tym świecie muszę robić sama?!

- Lucy, myślałem, że zanim komukolwiek o tym powiem, odnajdę go, porozmawiamy. Dowiem się...

Podniosła głowę i spojrzała na niego z niedowierzaniem. Nigdy nie dzieliła się z nim swoimi przemyśleniami. Nie potrafiła. Wydawały się jej wstydliwym sekretem. Bo jak tu poddawać w wątpliwość winę mordercy własnego brata? Czyżby Remus też miał obiekcje i nie potrafił o nich rozmawiać? Możliwe, tylko że Lucy już nie chciała o tym słyszeć. W chwili, w której się dowiedziała o jego kolejnym włamaniu, wszelkie jej wątpliwości natychmiast się rozwiały. Zdradził Jamesa i Lilkę, zabił Petera, teraz czyhał na Harry'ego. Niech go więc porwą wszyscy diabli i dementorzy! Nie obchodziły jej już żadne procesy ani niejasności. Jedno co się liczyło, to bezpieczeństwo chłopca.

- Wiesz co! - powiedziała ostrym tonem. - Jesteśmy ni mniej, ni więcej, tylko parą sentymentalnych kretynów. Ale pora z tym skończyć.

Zostawiła go tam, na korytarzu, a sama wróciła do pokoju nauczycielskiego.

Podjęła decyzję i chciała ją jak najprędzej wprowadzić w życie. Żeby mieć to już za sobą.

Zbliżyła się do Minerwy, która właśnie cicho rozmawiała z Flitwickiem.

- Pani profesor - zaczęła - czy dyrektor wciąż jest u siebie?

- Nie - pokręciła głową McGonagall. - Nie ma go w Hogwarcie. Udał się do Londynu. W sprawie tego włamania - wyjaśniła, widząc pytające spojrzenie Lucy.

Niech to jasny gwint! - zaklęła w myślach. Chyba wszystko sprzysięgło się przeciwko niej.

- A czy mogłaby mi pani powiedzieć, kiedy wróci?

- Na śniadaniu powinien już być. Lucy, czy coś się stało?

- Po prostu chciałam z nim porozmawiać. Ale to może poczekać do rana.

Wyszła z pokoju - zła i zawiedziona - i wolno powlokła się do siebie. Znowu nic nie szło tak, jak powinno.

Weszła do gabinetu i usiadła przy biurku. Wbiła łokcie w blat i oparła głowę na nadgarstku. Nie mogła się uspokoić. Wciąż czuła lęk o Harry'ego i złość na Remusa. Powinien powiedzieć. Obiecał!

Ale to się da naprawić. Jutro z samego rana ona zdradzi dyrektorowi tajemnicę tego człowieka. Odruchowo sięgnęła po wczorajszego Proroka i znowu spojrzała na ministerialne ogłoszenie.

Boże...

-------

*Minerwa, Dziennik prof. Remusa J. Lupina

6.

Świtało, a ona wciąż bezsennie leżała na łóżku i wpatrywała się w sufit. Wreszcie wstała z łóżka i, jak zwykle kiedy nie mogła sobie poradzić z własnymi myślami, zbliżyła się do okna. Spojrzała na zamglony świat i po raz tysięczny tej nocy uświadomiła sobie rzecz straszliwą.

Nie mogła powiedzieć dyrektorowi prawdy.

Nie potrafiła.

I to wcale nie dlatego, że miała jakieś wątpliwości. Wszystkie rozwiały się wczoraj. Tak, to naprawdę miło było połudzić się, że tamte wydarzenia wyglądały inaczej, że nie zostało się oszukanym przez kochanego człowieka i że jakieś wyższe siły spowodowały tragedię. Ale tak nie było...

Spójrz prawdzie w oczy, Lucy Potter. On jest winny. Był i będzie.

Jednak nawet z tą świadomością nie potrafiła się zdobyć na wyznanie prawdy. Na tyle znała siebie samą, iż wiedziała, że jeśli wyda go na pastwę dementorów, z powodu wyrzutów sumienia nie zaśnie do końca życia. Nie mogła skazać na los gorszy od śmierci nikogo, nawet człowieka odpowiedzialnego za zniszczenie jej najbliższych. Przecież wtedy stałaby się taka jak on. Też byłaby zdrajczynią i morderczynią. Jeśli miałaby pewność, że po aresztowaniu czeka go uczciwy proces, nie wahałaby się ani chwili. A w tej sytuacji? Rozumiała teraz świetnie, dlaczego Remus miał opory. Zapewne myślał dokładnie o tym samym. Czy w takiej sytuacji mogła mieć do niego żal?

- Boże, co mam zrobić? - ścisnęła skronie rękami.

Znała odpowiedź na to pytanie. Przede wszystkim powinna ochronić Harry'ego. Ale w jaki sposób?

Odsunęła się od okna i nerwowo zaczęła krążyć po pokoju. W pewnej chwili raptownie zatrzymała się w miejscu i wbiła wzrok w portret Anny Boleyn.

- Tak, to jest rozwiązanie... - wyszeptała. - Jedyne.

Już wiedziała jak to załatwić, żeby wilk był syty i owca cała. Podjęła decyzję i natychmiast zrobiła się jej lżej na duszy. Nie wyda tego człowieka i jednocześnie ocali bratanka.

7.

Dumbledore rzeczywiście zdążył wrócić na śniadanie. Gdyby Lucy nie wiedziała, że opuszczał Hogwart, nigdy by się tego nie domyśliła, ponieważ rano jak gdyby nigdy nic siedział na swoim miejscu przy stole i pił herbatę.

- Panie profesorze - zbliżyła się do niego. - Chciałabym z panem jak najszybciej porozmawiać.

Odsunął filiżankę i rzucił krótko:

- Po śniadaniu.

- Dobrze - zgodziła się. - Na to liczyłam.

Tymczasowo wróciła więc na miejsce i, popędzana czujnym wzrokiem Poppy, nałożyła sobie na talerz solidną porcję jajecznicy, mimo iż była pewna, że nie zdoła przełknąć ani kęsa. Rozglądała się uważnie po sali. Uczniowie wciąż byli podekscytowani wczorajszymi wydarzeniami. To wyraźnie rzucało się w oczy. Wokół Rona Weasleya skupiało się spore grono słuchaczy. Najwidoczniej znowu opowiadał swoją wersję nocnych wydarzeń. A Neville Longbottom siedział ze spuszczoną głowa i wyglądał tak, że Lucy zrobiło się go żal. Nabroił, to fakt, ale przecież nie zrobił tego specjalnie. Następnie spojrzała na Harry'ego, który z nieobecną miną chrupał tosta.

Zrobię to! - powiedziała do siebie w myślach.

Po śniadaniu Dumbledore poprosił ją do siebie. Natychmiast wstała, zostawiając rozgrzebaną jajecznicę i podążyła za nim. Po drodze zauważyła, że w zamku wrzała gorączkowa praca; wprowadzano nowe środki zabezpieczające. Rychło w czas - pomyślała, patrząc jak Filch i Hagrid prowadzą korytarzem parę paskudnych trolli, a profesor Flitwick, posługując się portretem tego człowieka, uczy drzwi wejściowe jak mają go rozpoznać.

- Zapamiętajcie dobrze jak wygląda - mówił monotonnym tonem mały czarodziej, - bo on nie ma żadnych znaków szczególnych.

Ma duży pieprzyk na lewej łopatce - pomyślała bezwiednie Lucy i aż się zatrzymała, zdumiona tym, że pamięta takie drobiazgi.

Wreszcie minęli chimerę i wspięli się na schody, które dowiozły ich do gabinetu. Dyrektor otworzył drzwi i puścił ją przodem, ręką wskazując krzesło. Posłusznie usiadła, a potem przez chwilę nerwowo rozglądała się dookoła. Oczywiście natrafiła wzrokiem na portret Phineasa Nigellusa, który natychmiast uśmiechnął się do niej kpiąco. Szybko przeniosła więc spojrzenia na Fawkesa, wykonującego właśnie poranne akrobacje na drążku. Wyglądało to bardzo zabawnie. Gdyby nie była tak zdenerwowana, na pewno by się uśmiechnęła.

- Panie profesorze - powiedziała wreszcie głośno. - Ja sobie przemyślałam całą sytuację i wiem jedno: Harry nie może tu zostać. Natychmiast zabiorę go ze sobą do Stanów. Mam tam mieszkanie, niezłą pracę - poradzimy sobie, a on nas tam nie znajdzie.

Dumbledore nawet nie próbował ukryć zaskoczenia. Najwyraźniej takiego obrotu sprawy zupełnie się nie spodziewał.

- Lucy - powiedział wreszcie po bardzo długiej chwili - nie możesz tego zrobić.

- Mogę - oświadczyła z mocą. - Jak widać Hogwart nie jest bezpiecznym miejscem. Ja sobie zdaję sprawę, że ten człowiek to nie jest pierwszy lepszy przestępca, tylko ktoś, kto uciekł z Azkabanu, ale nie podoba mi się, że wchodzi do zamku jak do siebie, kiedy tylko przychodzi mu na to ochota. Dlatego zabiorę Harry'ego. Już postanowiłam.

- Nie możesz tego zrobić - powiedział dyrektor łagodnie, ale stanowczo.

- Czemu? - spojrzała na niego ze zdziwieniem. Wiedziała, że racja jest po jej stronie i dlatego nie miała zamiaru dać się przekonać żadnym argumentem. - Przecież jestem jego ciotką. Chrzestną matką. Mam prawo, a nawet obowiązek go chronić! Raz zawiodłam, ale to nie znaczy, że tym razem będzie tak samo.

- Harry nie może wyjechać z Anglii - powiedział z naciskiem Dumbledore. - Tylko tu jest bezpieczny.

- Bezpieczny? - prychnęła. - Pan chyba raczy żartować.

- Harry nie może oddalić się od domu Petunii Dursley.

- A to czemu? - Lucy spojrzała na dyrektora ze zdumieniem. - Co Petunia ma do tego?

- Posłuchaj mnie uważnie - Dumbledore westchnął ciężko. Najwyraźniej to, co miał zamiar jej powiedzieć, nie było proste, bo zabierał się do tego bardzo niechętnie. - Wiesz, że podczas pobytu w szkole Harry już dwa razy spotkał Voldemorta, ale nic mu się nie stało. Ma to swoje wytłumaczenie. Chroni go ofiara matki, która oddała za niego życie. Jej krew. I żeby ta ochrona trwała, on musi nazywać domem miejsce, w którym mieszka ktoś z rodziny Evansów. Z tego powodu po śmierci rodziców oddałem go Petunii. Za jej zgodą. I dlatego on nie może opuszczać teraz Anglii. W Ameryce będzie bezbronny.

Lucy wpatrywała się w Dumbledora szeroko rozwartymi oczami i szybko chwytała powietrze. Co on opowiada? Czy to oznacza, że Petunia...

- Ja... ja nic nie rozumiem - wyjąkała wreszcie.

- Powtórzę jeszcze raz. Harry musiał trafić do Dursleyów. Chroni go krew Lilki... i jej siostry.

- Panie dyrektorze - Lucy zerwała się z krzesła i zaczęła chodzić po pokoju. - Czy to oznacza, że wtedy... po ich śmierci, nawet gdybym została, pan nie dałby Harry'ego ani mnie, ani mojej ciotce?

- Tak - przytaknął. - Chłopiec musiał trafić do rodziny swojej matki. Zdaję sobie sprawę, że przekonanie was do tego byłoby niezwykle trudne.

- Myślę, że byłoby niemożliwe! - powiedziała zimno. Czuła narastającą złość. Dlaczego o wszystkim musiała zawsze dowiadywać się ostatnia! Zatajenie przed nią tej sprawy było... było podłością! Dlaczego to zrobił? Odpowiedź brzmiała - bo było mu z tym wygodnie. Gdyby nie postawiła go teraz pod murem, zapewne nie dowiedziałaby się o tym nigdy. I to dlatego jej nie szukał, choć świetnie wiedział, że znalazłaby ją każda sowa, a jeden list wystarczyłby, żeby wróciła w ciągu kilku dni. Co do tego miała absolutną pewność.

- To było konieczne. Dla dobra chłopca - powiedział dobitnie.

- O jakim dobru pan mi tu opowiada! - zupełnie już straciła panowanie nad sobą. - Gdybym choć podejrzewała, że dziecko trafi do Dursleyów nie ruszyłabym się z Londynu! Albo wzięła Harry'ego ze sobą. A tak, zafundował pan kilkanaście lat piekła nam obojgu. Nigdy tego panu nie wybaczę!

Dumbledore poruszył się niespokojnie, a ona kontynuowała tym samym podniesionym tonem:

- Widzę, że obie - ciotka swoją śmiercią, a ja ucieczką - ułatwiłyśmy panu sprawę. Pan wie, że zabrałabym go, nie zważając na żadne bzdury o przepowiedniach. A tak... Ale teraz zaryzykuję. Zabiorę go, choćbym miała użyć Imperiusa.

- Lucy, to nie były żarty - Dumbledore podniósł glos o kilka tonów. - Teraz też nie są. Nie możesz go zabrać. Nie pozwolę ci go wywieźć z Hogwartu. Choćbym miał użyć Imperiusa.

- Ja też nie żartuję. Naprawdę chcę go chronić.

- Dlatego nie możesz go stąd zabrać. Proszę cię, zaufaj mi jeszcze raz.

- Pan mówi o zaufaniu? Po tym wszystkim? - zawołała. - Nie miał pan prawa tego przede mną zatajać!

- Masz rację. Powinienem ci dawno powiedzieć. Powinienem też sprowadzić cię z powrotem. Ale myślałem, że tak będzie lepiej.

- Dla kogo?

- Dla wszystkich.

- Sam pan w to nie wierzy...

Nie odpowiedział, tylko westchnął ciężko.

- No dobrze - spojrzała na niego uważnie. - To co w takim razie zamierza pan zrobić, żeby mu zapewnić bezpieczeństwo? A może zda się pan tylko na krew Evansów? A właśnie - nagle nasunęło jej się pewne pytanie. - Czy w tej przepowiedni nie ma czegoś o krwi Potterów? Przecież James też zginął w obronie syna.

- James nie miał wyboru - odpowiedział spokojnie stary czarodziej. - A Lilka tak. Nie pozwól więc, żeby jej ofiara poszła na marne.

- Pan wie, że to jest chwyt poniżej pasa? - zapytała cicho. - Ale dobrze. Skoro pan tak stawia sprawę nie będę się upierała. Mam tylko nadzieję, że nigdy tego nie pożałuję.

Wyszła z gabinetu, nie czekając na jego odpowiedź.

Nie wróciła do siebie. Powędrowała hen, na koniec korytarza i usiadła na schodach, w swoim starym miejscu. Czuła się strasznie i w żaden sposób nie mogła opanować drżenia i łez. Boże, nigdy w życiu nie spodziewała się, że Dubledore ją tak potraktuje. Ufała mu przecież. Czy naprawdę na tym świecie nie ma nikogo, komu mogłaby wierzyć bez zastrzeżeń? Skoro nawet sam dyrektor bez mrugnięcia okiem skazał ją na taki los? Daleka była od zrzucania na niego całej odpowiedzialności, ale przecież mógł coś zrobić. Pomóc im obojgu. Przecież wiedział, że jest słaba, że sama sobie ze sobą nie poradzi i nawet się nią nie zainteresował. Ciekawe czemu w takim razie teraz ją sprowadził? Czy chciał mieć dodatkową przynętę dla niego? Bez sensu. Przecież jemu na niej zupełnie nie zależało i nie zależy. Kiedyś była tylko pionkiem, zabawką w jego rękach. A tak wierzyła, że będzie ją chronił... Ją i Harry'ego. Człowieku - błagała go w myślach, nerwowo skubiąc skórki przy paznokciach. - Zostaw nas wreszcie w spokoju. Nie wykorzystuj więcej mojej słabości.

Słabości, którą po raz tysięczny przeklinała. Ale wiedziała dobrze, że nie będzie w stanie powiedzieć nikomu prawdy. Mimo tego, że jej plany legły w gruzach. Tylko jak teraz miała chronić Harry'ego? Przywiązać go do siebie sznurkiem? Chodzić za nim krok w krok? Bez sensu. Z nim sobie przecież nie poradzi. Jej umiejętności w dziedzinie obrony przed czarną magią nigdy nie były zbyt wielkie. Może druzgotka mogłaby nastraszyć, ale nie tego człowieka.

Wierzchem ręki otarła łzy, które spływały jej po policzkach. Nie, nie może się tak rozklejać. Powinna wrócić do siebie, a potem zobaczyć się z Harrym, tak jak postanowiła.

Jednakże nie zdołała zrealizować tego planu. Kiedy tylko wróciła do siebie, domowy skrzat poinformował ją, że inspektor z Wydziału Śledczego Ministerstwa Magii przybył do Hogwartu i pragnie z nią niezwłocznie porozmawiać.

δ

Kiedy przekroczyła próg pokoju nauczycielskiego, natychmiast poczuła się tak, jakby znowu znalazła się w Ministerstwie. Nie chodziło absolutnie o wygląd sali, bo praktycznie nic się tu nie zmieniło poza przestawieniem kilku krzeseł, ale o atmosferę. Ta cisza, przerywana tylko skrzypieniem samopiszącego pióra, była nie do wytrzymania. Wzdrygnęła się mimowolnie i jeszcze raz omiotła wzrokiem salę. Ze zdziwieniem zauważyła, że pośrodku, na fotelu siedzi zdenerwowana Minerwa. Lucy, patrząc na nią, szybko sobie przypomniała, że istnieje stary przepis mówiący o tym, iż nauczyciela Hogwartu można przesłuchiwać tylko w obecności kogoś z dyrekcji. Już na pierwszy rzut oka widać było, że taka rola zupełnie nie przypadła McGonagall do gustu. Następnie Lucy przeniosła wzrok na niewysokiego, szczupłego blondyna i natychmiast rozpoznała w nim nadinspektora Lawrance'a. Auror zmierzył ją podejrzliwym spojrzeniem, a ona złapała się na myśli, że gdyby zamiast niego zobaczyła tu Kingsleya Shacklebolta, to autentycznie by się ucieszyła. Ale cóż, nie ma tak dobrze - westchnęła w myślach.

- Dzień dobry - powiedziała wreszcie, starając się nadać swojemu głosowi jak najbardziej obojętne brzmienie. - Podobno chciał mnie pan widzieć.

- Dzień dobry, panno Potter - spojrzał na nią.

- Pani Blair, jeśli pan łaskaw.

Wzruszył ramionami, jakby chciał jej pokazać, że nie ma to dla niego żadnego znaczenia. Najwyraźniej w tym kraju dla wielu osób była jedynie siostrą swego brata, ofiary Voldemorta.

- Proszę usiąść - wskazał jej wreszcie krzesło naprzeciwko biurka, a kiedy posłusznie wykonała to polecenie, powiedział: - Proszę mi wybaczyć, ale nie będę owijał w bawełnę. Czy ma pani coś wspólnego z wczorajszym włamaniem?

Lucy splotła palce, ze wszystkich sił starając się opanować atak furii, a wciąż milcząca Minerwa popatrzyła na śledczego z nieukrywanym niesmakiem.

δ

Lucy wróciła do siebie i jak stała, padła na łóżko.

Była wykończona.

Niech diabli porwą tego Lawrance'a! Doprowadzi ją kiedyś do nerwowego załamania. Co za uparty człowiek! Naprawdę wbił sobie do głowy, że ona ma coś wspólnego z tym włamaniem. A swoją drogą, ciekawe dlaczego nie przyjechał tu już w listopadzie? Czyżby Dumbledore nie zawiadomił wtedy Kwatery Aurorów? Możliwe. Jak się dziś rano przekonała, dyrektor był zdolny do wielu rzeczy, w imię bardzo swoiście pojmowanego dobra wyższego.

Merlinie, ależ bolała ją głowa. Przez ponad dwie godziny odpowiadała na podchwytliwe pytania aurora i tylko własnemu wytrenowanemu przez lata opanowaniu oraz trzeźwym uwagom Minerwy zawdzięczała to, że się nie poplątała w zeznaniach. Lawrance sprawiał wrażenie, jakby czyhał na jej najmniejsze potknięcie. Poza tym był niewątpliwie coraz bardziej zdenerwowany. Czyżby to śledztwo rzeczywiście przerastało jego możliwości?

Kolejną godzinę spędzili na zażartej dyskusji dotyczącej Harry'ego i Rona. Nadinspektor chciał przesłuchać chłopców sam, bez obecności nikogo dorosłego, a na to ani Lucy, ani tym bardziej Minerwa nie mogły się zgodzić. Co więcej uważały, że jakiekolwiek niepokojenie dzieci nie jest potrzebne. Wszystkie informacje mógł przecież uzyskać od nich, od Snape'a lub od Dumbledora. Jednak auror upierał się przy swoim. Dopiero interwencja dyrektora załatwiła sprawę. Po prostu stary czarodziej nie wyraził zgody na rozmowę z uczniami bez specjalnego nakazu ministra magii. Rozzłoszczony tą decyzją Lawrance zabrał się więc za przesłuchiwanie Lupina, a Lucy z ogromną ulgą ewakuowała się wreszcie z jego pola widzenia. Po tym, co ją tego dnia spotkało czuła, że jest już na granicy wytrzymałości nerwowej. Nie miała już na nic siły. Nawet na spotkanie z Harrym.

Ale jutro, choćby się walił świat, porozmawia z nim poważnie. Może w końcu uda im się dogadać. Na tę myśl uśmiechnęła się do siebie. Po raz pierwszy tego dnia. Mimo tych nerwów, mimo zawodu, jaki sprawił jej Dumbledore, mimo insynuacji śledczego poczuła się dobrze.

8.

Obudziła się w całkiem znośnym humorze. Coś jej mówiło, że to może być dla niej ważny dzień. Ale kiedy wyszła z mieszkania, bardzo szybko zorientowała się, że wokoło niej dzieje się coś dziwnego. Uczniowie patrzyli na nią tak, jakby nagle wyrosła jej druga głowa, a kiedy ich mijała, natychmiast zaczynali szeptać. Co jest? - zaniepokoiła się w myślach. Kiedy usiadła na swoim miejscu za stołem, najpierw chciała jak zwykle poparzyć na bratanka. Ale dziś jego miejsce było puste. Czuła narastający lęk. Podniosła głowę i popatrzyła na nauczycieli. Większość z nich spoglądała na nią ze współczuciem. Ktoś podsunął jej Proroka. Spojrzała na pierwszą stronę i serce podeszło jej do gardła.

Londyn, Anglia

Kwatera Aurorów w Ministerstwie Magii

Tonks usiadła przy swoim biurku, wyciągnęła z torby kanapkę z jajkiem, którą zakupiła przed chwilą w ministerialnej kantynie za dwa i pół sykla [i](co za zdzierstwo!)[/i] i rozłożyła Proroka. Była w biurze jeszcze zupełnie sama, więc należało to wykorzystać na zjedzenie śniadania i małą chwilkę relaksu. Odgryzając duży kęs bułki, spojrzała na pierwszą stronę gazety i najpierw pomyślała, że chyba śni, następnie - że już nigdy nie zacznie oddychać, a na zakończenie przyszło jej do głowy, iż zakrztuszenie się czerstwym pieczywem chyba nie jest najprzyjemniejszym rodzajem śmierci. Przełknęła więc szybko trzymany w ustach kęs, resztę kanapki odłożyła na bok, brudząc pokruszonym jajkiem akta śledztwa w sprawie tajemniczej sekty z jaskiń Hogsmeade i ponownie rzuciła się na gazetę. Na samym środku pierwszej strony, olbrzymimi literami, bił ją po oczach tytuł:

Piękna i bestia, czyli kogo naprawdę szuka Syriusz Black?

Z niedowierzania zamrugała powiekami i rzuciła się na tekst, którego autorką była ni mniej, ni więcej, tylko Rita Skeeter. Już sam początek brzmiał niezwykle zachęcająco:

Syriusz Black, poszukiwany przez wszystkich uciekinier z Azkabanu, przedwczorajszej nocy w tajemniczy sposób włamał się do Szkoły Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie. Mimo iż zbrodniarz wtargnął aż do dormitorium Gryffindoru, to na szczęście obyło się bez ofiar. Jednakże w związku z tym bezprzykładnym aktem przemocy, natychmiast nasuwa się pytanie - kogo tak naprawdę szuka pod szkolnym dachem zbiegły morderca? Jak wynika z informacji zebranych przez naszą reporterkę, wszystko wskazuje na to, że Black próbuje się skontaktować z niejaką Lucy Blair, którą - znany ze swych niekonwencjonalnych decyzji dyrektor Albus Dumbledore - zatrudnił w tym roku w Hogwarcie w charakterze nauczycielki historii magii. Nie poinformował jednak opinii publicznej, kim jest naprawdę owa pani Blair. Wyjaśnienie tej zagadki zaskoczyłoby bardzo wiele osób.

Merlinie! - jęknęła w duchu Tonks, pochłaniając artykuł, z którego niezbicie wynikało, że Lucy wróciła do Anglii tylko i wyłącznie z powodu wielkiej romantycznej miłości do Syriusza, a on zwiał z Azkabanu, bo się niemiłosiernie stęsknił za dawną narzeczoną.

Piękna i bestia czasów Voldemorta! Cholera, ależ ta baba ma skojarzenia! Ale przynajmniej dobrze, ze nie Romeo i Julia...

Kiedy Lucy to przeczyta, padnie na zawał bez dwóch zdań. Zwłaszcza, że się tego zupełnie nie spodziewa. Może należałoby ją jakoś uprzedzić? Ale pewnie i tak już za późno.

Swoją drogą z tej Rity to jednak ostra hazardzistka. Tylko ciekawe na co liczy? Na to, że Shacklebolt puści jej to płazem? No tak, nie miała z nim wcześniej do czynienia i nie wie, że on nie rzuca słów na wiatr.

A przecież wszystko wskazywało, że się dogadali.

Tonks na chwilę wróciła myślami do lutowego przesłuchania dziennikarki. Wyglądało ono zupełnie inaczej niż to, które urządzili Lucy. Dla jej przyjaciółki Kingsley był chyba najbardziej ujmująco miły jak potrafił. No cóż - po pierwsze Lucy nie występowała w charakterze podejrzanej, a po drugie - nawet ślepy by zauważył, że wpadła mu w oko. A Ritę na samym początku zmroził spojrzeniem, ale nawet nie zdążył zaprezentować całego swojego standardowego zestawu gróźb. Dziennikarka co prawda próbowała trzymać fason, ale pękła już przy czasowym zakazie publikacji. Potwierdziła wszystkie podejrzenia co do przecieku i podpisała zobowiązanie, że nie wykorzysta w swoich artykułach żadnych tajnych informacji. Słowa jak widać nie dotrzymała; jej chęć wywołania sensacji była silniejsza niż strach i rozsądek. No cóż, to w takim razie musi się teraz przygotować na konsekwencje swojej bomby.

Ale skąd, do stu tysięcy par zdechłych gumochłonów, ona wie, że Syriusz włamał się do Hogwartu?

Przecież to utajniona sprawa. Zarówno Dumbledore'owi, jak i Kwaterze zależało, żeby wieści o niej nie wyszły poza mury szkoły i Ministerstwa. Czyżby znowu ktoś postanowił sobie dorobić do pensji? Jeśli tak, to będą musieli wznowić swoje śledztwo.

Pogrążona w rozmyślaniach Tonks prawie nie słyszała głosów schodzących się do biura kolegów. Machinalnie odpowiadała na ich powitania, wciąż nie wypuszczając z rąk gazety. Do rzeczywistości przywołał ją dopiero głęboki głos szefa.

- Dzień dobry państwu. Czy ktoś nie ma przypadkiem Proroka?

Tonks zamarła. Kingsley najwyraźniej jeszcze o niczym nie wie. Dać mu to, czy nie? Dać. W zasadzie to chyba natychmiast powinna mu o artykule Skeeter zameldować osobiście, ale jakoś dziwnie nie miała na to ochoty.

- Proszę bardzo - z ciężkim westchnieniem wyciągnęła ku niemu pogniecioną gazetę.

Wziął Proroka, natychmiast go wygładził i złożył bardzo dokładnie, a potem krytycznym wzrokiem zlustrował biurko dziewczyny. Na widok upapranych jajkiem dokumentów lekko uniósł do góry brwi.

- Posprzątaj wreszcie ten chlew - powiedział z niesmakiem.

- Mnie tam nie przeszkadza - Tonks wzruszyła ramionami.

- Ale mnie tak - ton jego głosu świadczył o tym, iż nie żartuje.

Dlatego z ociąganiem zabrała się za porządki, polegające głównie na przekładaniu papierów z jednego brzegu mebla na drugi.

Cholera - zaklęła w duchu. - Jakbym miała w domu takiego chłopa, to bym go otruła po tygodniu.

δ

Pół godziny później Julien Andrews, nowa stażystka Kwatery, wypadła z gabinetu Shacklebolta z takim impetem, jakby ją goniło stado wilkołaków.

- Słuchajcie! - zawołała - Jemu się coś stało. Chory jest, albo co?

- Dlaczego tak myślisz? - zainteresował się Jason Reed, który najdłużej z nich wszystkich pracował z Kingsleyem.

- Siedzi na krześle z nogami na biurku, twarz ma szarą jak popiół i bez ruchu gapi się w jeden punkt - relacjonowała Julien z przejęciem.

- Niech to jasny gwint! - zaklął Jason. - Musi być wściekły jak wszyscy diabli.

- On? - zainteresowała się Tonks. - Nie wiedziałam, że jego cokolwiek może wyprowadzić z równowagi.

- To ty jeszcze mało wiesz, moja droga. Rzadko mu się to zdarza, ale jak się naprawdę zdenerwuje, to przestaje być miły dla otoczenia - kontynuował auror. - Ale co go mogło tak wkurzyć? - zastanowił się głośno. - Przecież rano był w dobrym humorze.

- To pewnie przez ten artykuł w Proroku - jęknęła Tonks, w popłochu po raz kolejny przekładając papiery. Nie wiedzieć czemu perspektywa spotkania z niemiłym Kingsleyem absolutnie jej nie zachwycała.

- Nie przesadzaj - Jason, który już zdążył zapoznać się z rewelacjami Rity, najwyraźniej starał się być realistą. - Nie po raz pierwszy śledztwo się rypło. Dla niego to nie jest powód do złości.

- Ale tutaj chodzi o coś, a raczej kogoś jeszcze - wyjaśniła. - On obiecał...

Jednak nie zdążyła poinformować zespołu co i komu obiecał ich szef, ponieważ drzwi gabinetu otworzyły się na całą szerokość i stanął w nich Kingsley. Miał nieruchomą twarz i patrzył tak, jakby chciał ich wszystkich wymordować.

- Ups - Tonks spuściła głowę, zastanawiając się, czy przypadkiem nie słyszał tego, co powiedziała. Jednak ani z jego miny, ani zachowania nie dało się wywnioskować zupełnie niczego.

- Za piętnaście minut czekam na wasze szczegółowe raporty - zwyczajne cotygodniowe polecenie wypowiedziane lodowatym tonem, zabrzmiało jak groźba. - Tonks - zwrócił się do dziewczyny. - Za godzinę - tu spojrzał na zegarek. - Dokładnie o dziesiątej zero cztery, chcę widzieć w swoim gabinecie Ritę Skeeter.

- A jak nie będzie chciała przyjść? - wyjąkała i skuliła się na krześle. To jego spojrzenie było nie do zniesienia. Naprawdę wolałaby już, żeby na nią nawrzeszczał.

- Chyba nie muszę cię uczyć, co masz robić w takich przypadkach? - pytanie było ewidentnie retoryczne.

Tonks westchnęła ciężko i pomyślała, że może to nie jest takie złe zadanie. Przynajmniej będzie mogła wyjść z biura i ochłonąć.

δ

Lucy z całej siły trzasnęła drzwiami sypialni, a potem usiadła przy biurku i bezmyślnie wpatrzyła się w wejściowe drzwi.

Była wściekła na cały świat. Na Ritę Skeeter. Na Proroka. A najbardziej na Kingsleya Shacklebolta. Cholera jasna! Przecież obiecał jej, ze ten artykuł się nie ukaże. Zapewnił, że może się czuć spokojnie i bezpiecznie. I zawiódł. On też...

Cała szkoła huczała od plotek. Uczniowie wciąż gapili się na nią, kiedy szła korytarzem. Na lekcjach witała ją cisza, która po chwili zamieniała się w podniecone szepty. Myślała, że tego nie zniesie. Co prawda w jej życiu działy się różne rzeczy i różnie o niej mówili, ale tym razem sytuacja była inna. To nie dotyczyło tylko jej, ale także dziecka, które nie znało prawdy i nie potrafiło się obronić przed tymi wszystkimi bzdurnymi plotkami.

Najgorsze było to, że Harry najwyraźniej w nie uwierzył, bo patrzył na nią tak, jak tego dnia kiedy dowiedział się, że jest jego ciotką. Próbowała z nim porozmawiać, ale znowu nie chciał jej słuchać i szybko odszedł bez słowa. Wyglądało na to, że znowu - jak Syzyf - znalazła się na początku drogi. To była bolesna świadomość, tym bardziej, iż myślała, że już lada moment osiągnie swój cel.

Nagle coś zasyczało, w kominku buchnął płomień i ukazała się w nim głowa Kingsleya Shacklebolta. Lucy spojrzała na niego z zaskoczeniem. Co on tu robi? Nie sądziła, że po tym co się wydarzyło, odważy się jej pokazać na oczy. Ale najwidoczniej nie należał do tchórzy.

- Dobry wieczór.

Cholera jasna, jak ten człowiek może być taki spokojny?!

- Dla kogo dobry, dla tego dobry - mruknęła niechętnie. Prawdę mówiąc, zupełnie nie miała ochoty z nim rozmawiać. Ani z nikim innym.

On przez dłuższą chwilę przyglądał się jej uważnie, potem szybkim spojrzeniem omiótł gabinet i wreszcie zaczął:

- Naprawdę cię przepraszam...

- Cholera jasna! - nie wytrzymała. - Czy ty myślisz, że jedno przepraszam załatwi sprawę! Mogłeś mi niczego nie obiecywać, to bym się przygotowała się na atak. A tak, nie miałam szans! Zaskoczyła mnie! Harry ze mną znowu nie rozmawia, a ty mi tu wyjeżdżasz ze swoim - przepraszam! Wypchaj się! - była tak wściekła, iż nie pamiętała, że mówi do człowieka, którego właściwie nie zna, na dodatek do aurora bardzo wysokiej rangi.

Ale nawet kiedy to sobie uświadomiła, było jej wszystko jedno. Niech robi co chce! Niech ją nawet wsadzi do Azkabanu za obrazę funkcjonariusza, ale niech już da jej święty spokój i nic nie obiecuje.

Jednak on najwyraźniej nie miał zamiaru się na nią zdenerwować.

- Naprawdę mi przykro - powiedział ze smutkiem. - Ja też byłem pewny, że sprawa jest wyjaśniona i zamknięta. Ten, który u nas donosił gazetom, wyleciał z posady. Wygląda więc na to, że informacja wypłynęła z Hogwartu.

- Niemożliwe?! Dumbledore zastosował takie środki ostrożności... - Lucy była tak zszokowana tym, co powiedział auror, że na moment zapomniała o złości.

- U nas w tej chwili nie ma już żadnych przecieków. Tego jestem pewny absolutnie - zapewnił ją takim tonem, że musiała mu uwierzyć. - Ale dziś rano - kontynuował - wezwałem pannę Skeeter na przesłuchanie. I z jej lakonicznych wypowiedzi wyciągnąłem jednoznaczne wnioski.

- Kto to może być? - zastanawiała się głośno Lucy.

- Żeby sprawdzić, musiałbym wejść do szkoły. Ale z tym może być problem, bo sprawa już nie dotyczy Ministerstwa. Chyba że chcesz, żeby Lawrance spróbował to wyjaśnić przy okazji?

- O, co to, to nie! - Lucy przecząco pokręciła głową. - Ja już mam naprawdę dosyć pana nadinspektora i jego fantastycznych teorii. Nie miałabym siły wysłuchiwać kolejnych.

- Aż tak dał ci się we znaki? - zainteresował się Kingsley.

- Nie chcę o tym mówić - ucięła. Nie miała najmniejszej ochoty na zwierzenia.

- Lucy - zaczął po chwili milczenia. - Naprawdę cię przepraszam. Zrobiłem wszystko, co się dało i sam jestem zaskoczony rozwojem wydarzeń. Zapewniam cię, że Skeeter zostanie ukarana.

- Wiesz co - popatrzyła na niego z rezygnacją - Teraz to równie dobrze możesz sobie odpuścić. Mnie już i tak nic nie pomoże.

Coś we wzroku Kingsleya kazało jej powziąć podejrzenie, że on sobie nigdy niczego nie odpuszcza. Ale to już jej naprawdę nie obchodziło. Chciała zostać sama.

- Gdybym mógł ci jakoś pomóc...

- Nie, dziękuję - spojrzała na niego zimno. - Wygląda na to, że najlepiej jak sama pilnuję własnych spraw. A teraz wybacz, chciałabym się położyć.

- Śpij dobrze - nie wiadomo czemu posmutniał.

Kiedy zniknął, rzuciła się na łóżko. Nie miała już siły. A najgorsze, że zupełnie nie potrafiła stwierdzić, kiedy skończą się jej kłopoty. Wyglądało na to, że nigdy.

δ

Harry siedział na łazienkowej podłodze i po raz setny czytał artykuł w Proroku. Z trudem powstrzymywał łzy. Od rana czuł się tak, jakby znalazł się środku ogromnej trąby powietrznej. Zanim wyszedł na śniadanie, odszukała go pobladła Hermiona i trzęsącymi się rękami wcisnęła mu w garść gazetę. Nie chciała, żeby przeżył szok na oczach całej szkoły. I miała rację. Nie potrafił przewidzieć swojej reakcji, gdyby przeczytał to przy wszystkich, w Wielkiej Sali. Może rozpłakałby się na głos, może by uciekł, a może publicznie wygarnąłby tej kobiecie co o niej myśli. Jak mogła zadawać się z tym mordercą?! To było obrzydliwe!

I jeszcze te pytania kolegów... I pogardliwe spojrzenia Ślizgonów.

Boże, to tak boli...

Nawet mocniej niż w styczniu. Zaczął się już przecież godzić z myślą, że ma krewną, zaczął szukać w niej jakichś zalet, a tu taka niespodzianka. Dlatego nie chce jej więcej znać. Nie chce mieć z nią nic wspólnego. Niech wraca tam, skąd przyszła! A najlepiej niech idzie do piekła razem ze swoim ukochanym.

I niech już nie udaje!

Ze złością zgniótł gazetę i odrzucił ją w kąt łazienki.

9.

Następnego dnia Lucy obudziła się wściekła na cały świat. Była już na granicy wytrzymałości nerwowej. Problemy zdecydowanie ją przerastały.

Na dodatek tego dnia pierwszą lekcję miała z Gryffindorem i Slytherinem. To jej też nie nastrajało optymistycznie. Będzie musiała patrzeć na zawiedzioną minę bratanka i słuchać szeptów Ślizgonów, wśród których - tak jak niegdyś - nie cieszyła się popularnością. Ale nie było wyjścia. Nie mogła odwoływać lekcji, zwłaszcza że przez swoją styczniową chorobę wciąż jeszcze miała zaległości.

Tak jak się spodziewała, kiedy weszła do pracowni, ze ślizgońskiej strony przywitały ją znaczące uśmiechy. Natomiast Harry zupełnie na nią nie patrzył. Mimo, że bardzo starała się opanować, to z minuty na minutę była coraz bardziej rozdrażniona.

Zaczęła wykład. Henryk VIII, Katarzyna Aragońska i Anna Boleyn. Zawsze lubiła ten temat. Jednak tym razem musiała się skupić maksymalnie, aby powiedzieć coś z sensem.

- Czy ktoś z państwa powie mi coś o rodzicach Anny? - zapytała wreszcie.

W klasie zapanowała głęboka cisza. Tylko Hermiona natychmiast podniosła rękę.

- Czy naprawdę nie wie tego nikt, oprócz jednej osoby? - rozejrzała się po sali - Proszę bardzo, panno Granger - była już porządnie zirytowana. Okazuje się, że jednak nikt nie słucha tego, co ona mówi. Zdziera sobie gardło na darmo.

- Ojcem królowej był mugol Thomas Boleyn, wnuk burmistrza Londynu, a matką Katarzyna Howard, pochodząca ze starej magicznej rodziny i spokrewniona z Tudorami. Siostra Anny, Maria...

- Dziękuję, wystarczy - przerwała uczennicy. - Dziesięć punktów dla Gryffindoru. Naprawdę dużo pani wie.

Z łoskotem odsuwając krzesło, wstała zza biurka i odwróciła się by zapisać informację na tablicy i wtedy dobiegł ją przenikliwy szept Malfoya:

- Bo szlamy dużo wiedzą o innych szlamach.

Natychmiast się odwróciła i z kamienną twarzą spojrzała na Dracona. Bezczelny smarkacz!

- Panie Malfoy - powiedziała zimno. - Zapomniał pan chyba, że szlachectwo zobowiązuje. Zwłaszcza do bycia dżentelmenem. Żeby to panu utrwalić w pamięci zapraszam do siebie o ósmej wieczorem. Porozmawiamy o szlabanie.

Natychmiast rzucił jej nienawistne spojrzenie i zmełł w ustach jakieś słowa. Nie miała złudzeń, że było to przekleństwo.

δ

Draco spóźnił się o całe pięć minut. Lucy, patrząc na jego zmrużone oczy i zaciętą twarz, pomyślała, że nie ma najmniejszej ochoty na to, żeby spędzić w jego towarzystwie choćby pięć minut. Ale przecież nie mogła mu darować takiego popisu. Co tu zrobić? Przez chwilę patrzyła na niego bez słowa, aż wreszcie do głowy przyszedł jej pewien pomysł.

- Panie Malfoy - zaczęła - proszę się natychmiast zgłosić do Filcha i przekazać mu, że proszę, aby wymyślił karę dla pana.

- Pani żartuje? - Draco spojrzał na nią ze źle ukrywaną wściekłością.

- Nie, mówię jak najbardziej poważnie - była coraz bardziej przekonana o słuszności swojego postępowania. Mała lekcja pokory jeszcze nikomu nie zaszkodziła.

Kiedy wyszedł, zabrała swój notatnik i powędrowała do archiwum. Spędziła tam cały wieczór na lekturze cudem odnalezionych w Palmirze pamiętników lady Estery Stanhope.

δ

Już miała kłaść się do łóżka, kiedy usłyszała mocne pukanie. Narzuciła na siebie szlafrok i otworzyła drzwi. W progu stał Severus Snape i wcale nie wyglądał na zadowolonego.

- Dobry wieczór - powiedziała z westchnieniem, bo on najwidoczniej nie miał zamiaru się z nią witać. Ale może chociaż powie, co go sprowadza o tak późnej porze. Miała podejrzenie, graniczące z pewnością, że raczej nie przyszedł wyznawać jej miłości.

- Chciałem zapytać, dlaczego bez powodu ukarałaś dzisiaj Dracona Malfoya?

Bez powodu? Dobre sobie!

Spojrzała na niego z nieukrywaną irytacją.

- Widzę, że mamy różne pojęcie o powodach - powiedziała. - Ale przyjmując twoje rozumowanie, może mi przy okazji wyjaśnisz, czemu ty ciągle [i]bez powodu[/i] karzesz mojego bratanka?

- Bo jest bezczelnym smarkaczem...

- O Malfoyu można powiedzieć to samo - przerwała mu, z trudnością zachowując spokój. Z powodu ostatnich wydarzeń naprawdę miała problemy z panowaniem nad sobą.

-...takim samym jak jego ojciec - dokończył Severus.

- Jak śmiesz w ogóle wspominać mojego brata! - krzyknęła. - Ty śmierciożerco!

Natychmiast spojrzał na nią z pogardą i powiedział chyba najbardziej lodowatym tonem, na jaki go było stać:

- Widzę, że nie warto z tobą dzisiaj dyskutować. Co to, przestrojenie hormonalne? Jeśli potrzebujesz czegoś na uspokojenie, to służę.

- A tobie najwyraźniej wstrzemięźliwość rzuciła się na głowę! - odparowała natychmiast. To było dziwne, ale po raz pierwszy w życiu nie czuła przed nim lęku. - Poszukaj sobie kochanki!

- Czyżbyś proponowała własną kandydaturę? - ostentacyjnie zmierzył ją spojrzeniem. - Ale tak się składa, że nie mam ochoty na resztki po Blacku.

Tego było już za wiele. Zanim zdążyła pomyśleć, jej ręka wylądowała na jego policzku. Była zdumiona, że mogła trzasnąć go aż tak mocno. Chyba sił dodała jej złość, która nagromadziła się w niej w ciągu ostatnich dni. I cała niechęć jaką do niego czuła.

Wolno podniósł głowę. Był śmiertelnie blady, tylko na jego policzku rysował się czerwony ślad ręki.

- Zrób to jeszcze raz - wysyczał. - To wtedy cię zamorduję!

- Nie, tej satysfakcji to ja ci już nie sprawię - wycedziła przez zaciśnięte zęby i ręką wskazała mu drzwi.

Wyszedł wściekły, a ona - o dziwo - poczuła się znacznie lepiej.

Rozdział X

Kwiecień 1994 roku

Hogwart, Szkocja

1.

Otworzyć, czy nie?

Lucy uważnie przyglądała się pięciu nierozpieczętowanym listom od Johna rozłożonym na łóżku niczym talia kart. Był to owoc ich dwumiesięcznej korespondencji. Należałoby dodać, że cały owoc - ona nie napisała do niego ani razu. Na dodatek zupełnie nie czuła potrzeby czytania tego, co narzeczony miał jej do powiedzenia. Wystarczającą porcję wyrzutów, wymówek i pytań niekoniecznie retorycznych potrafiła zapewnić sobie sama. Dodatkowo, po marcowych wydarzeniach była w tak marnej kondycji psychicznej, że na jakąkolwiek krytykę swojego postępowania reagowała agresją. Żadne próby opanowania tego nie przynosiły efektów. Może gdyby zaznała chociaż odrobiny spokoju... Ale wiedziała, że to nierealne do czasu zakończenia sprawy tego człowieka.

A on wciąż pozostawał nieuchwytny. Lawrance mimo starań niczego nie wykrył, więc oficjalne śledztwo stanęło w martwym punkcie. Prorok snuł coraz bardziej fantastycznie hipotezy co do miejsca jego pobytu, uczniowie szeptali po kątach, Dumbledore znacznie wzmocnił zabezpieczenia szkoły, a Lucy wbrew własnej woli myślała o nim nieustannie.

Nie, żadnych wątpliwości co do jego winy już do siebie nie dopuszczała. Pogodziła się z tym, co nieodwracalne. Wiedziała, że zrobił to wszystko, o co go oskarżono. Mimo tego, wciąż nie potrafiła na niego donieść. Przemyślała sprawę bardzo dokładnie, próbowała wielokrotnie przekonać samą siebie, ale to nic nie dawało. I właśnie tej przeklętej słabości nie potrafiła sobie wybaczyć. Chcąc uspokoić sumienie, postanowiła jednak, że jeśli ten człowiek pojawi się jeszcze raz w pobliżu szkoły, to wtedy, nie zważając już na nic, zdradzi jego tajemnicę. Czasem pojawiała się w jej głowie nieśmiała myśl, że może potrafiłaby wydusić z siebie prawdę, gdyby nie fakt, że jej zaufanie do dyrektora uległo poważnemu zachwianiu. Do tej pory wierzyła mu bez zastrzeżeń, była pewna, że on nie potrafi nikogo oszukać. I pomyliła się. Nie, nie czuła już gniewu - po prostu miała do niego żal. Przede wszystkim o to, że przestał być dla niej niewzruszoną opoką i autorytetem.

Kiedy zamieszanie spowodowane włamaniem trochę się uspokoiło i zaczęła już rozumować logicznie, przeszła jej także wszelka złość na Remusa i Kingsleya. Bo w sumie czy mogła być wściekła na Lupina, tylko dlatego że miał takie same wątpliwości jak ona? To by było bez sensu. Czasem myślała, iż powinni o tym szczerze porozmawiać, razem zastanowić się nad sytuacją, ale nie umiała podjąć tematu. On najwidoczniej zmagał się z tym samym problemem. Milczeli więc, udając że absolutnie nic się nie stało. I obojgu było z tym wygodnie.

A jeśli chodzi o Shacklebolta...

No cóż, tu to się zupełnie nie popisała. Przecież Kingsley absolutnie nie miał obowiązku ani jej pomagać, ani tym bardziej chronić. Podjął się tego z uprzejmości, a może z sympatii. Nie wyszło. Trudno. Nie było w tym jego winy, dlatego nie powinna go potraktować w tak ostry sposób. Wiedziała, że należałoby przeprosić, ale jako osoba obdarzona zaledwie strzępem odwagi cywilnej, wciąż nie potrafiła się na to zdobyć. Jednak jeśli tylko spotkają się osobiście...

Natomiast z Ritą Skeeter, wbrew temu co powiedziała aurorowi, policzyłaby się chętnie.

Na tę myśl zamknęła oczy i przez chwilę rozkoszowała się wizją złotych kudłów unoszących się na wietrze. Tak, należałoby się dobrać babie do skóry. To, co zrobiła, było ewidentnym świństwem. Po tych jej rewelacjach Harry znowu się zamknął w sobie. Merlinie, on chyba odziedziczył cały upór, jaki przez wieki zgromadził się w rodzinie Potterów. Ale widać było, że bardzo cierpi. A Lucy nie mogła nic zrobić. Mimo iż krajało się jej serce, musiała stać z boku i na to patrzeć. Dobrze, że przynajmniej plotki na jej temat już ucichły i że, wbrew obawom, artykuł nie miał innych konsekwencji. Nawet nikt nie zażądał jej odejścia ze stanowiska, wręcz przeciwnie - otrzymała kilka miłych listów od dawnych szkolnych koleżanek. Prawdę mówiąc, tego się już zupełnie nie spodziewała.

Do wszystkich jej zmartwień dołączyły się jeszcze kłopoty ze zdrowiem, ponieważ śmiertelnie obrażony Snape kategorycznie odmówił przyrządzania dla niej konwaliowego eliksiru. Poppy, mimo starań, nie potrafiła przekonać go, żeby zmienił zdanie. W akcie desperacji próbowała nawet namówić główną winowajczynię, żeby go przeprosiła. Lucy, mimo iż miała pewne wyrzuty sumienia z powodu aktu przemocy, którego się dopuściła, na samą wzmiankę o przeprosinach strasznie się zdenerwowała. Po namyśle oświadczyła jednak, że i owszem, przeprosi, ale pod warunkiem, że Severus zrobi to samo. Oczywiście na to dictum nie przystał on. W wyniku takiego obrotu sprawy zdrowie zestresowanej historyczki gwałtownie się pogorszyło. Gdyby nie pomoc profesor Vector, która zgodziła się przyrządzać eliksir w zastępstwie Snape'a, sytuacja wyglądałaby tragicznie. Lucy nie zniosłaby stresu, w którym przyszło jej żyć.

A teraz musiała wreszcie pomyśleć o Johnie. Z jego listów, które w końcu odważyła się otworzyć, biło coraz większe zniecierpliwienie. Domagał się osobistego spotkania i poważnej rozmowy. O dziwo, po raz pierwszy w życiu zdała sobie sprawę, że nie boi się takiej konfrontacji. Przecież go nie kocha. Nie kochała go nigdy. Był lekiem na samotność, kimś kto miał jej udowadniać, że nie jest najgorszą kobietą na świecie. Dawał jej dużo, a otrzymywał w zamian same kłamstwa. Należało więc wreszcie potraktować go uczciwie i zakończyć ten związek. Jest bardzo młody, więc chyba to rozstanie nie złamie mu serca. Szybko znajdzie sobie dziewczynę bez problemów i w odpowiednim wieku.

Podjąwszy decyzję, chwyciła długopis i wygrzebała z szuflady papeterię.

Drogi Johnie,

Przeczytałam dziś naraz aż pięć Twoich listów. Tak, nazbierało mi się sporo zaległości. Nie będę Ci wmawiała, że to dlatego, iż byłam chora i zajęta. Powiem szczerze - nie miałam ani siły, ani ochoty ich czytać. Za dużo problemów mnie w tej chwili przytłacza, abym miała ochotę dokładać sobie nowe.

John, myślę, że to długie oddalenie powiedziało nam o nas samych i o naszym związku więcej, niż oboje chcielibyśmy się dowiedzieć. W każdym razie ta konkluzja dotyczy mnie. Dzięki temu przez co ostatnio musiałam przejść, dowiedziałam się, że jestem niedojrzałą emocjonalnie kobietą, nie potrafiącą wziąć odpowiedzialności za własne życie. Nie mam pojęcia, czy to zauważyłeś, ale do tej pory zawsze uciekałam przed problemami. Do innego miasta, do innego mieszkania, w inny związek. A najczęściej do innej rzeczywistości, tej która już dawno przeminęła. Ale teraz chcę z tym skończyć raz na zawsze. Chcę uporządkować swoje sprawy - zarówno w Stanach jak i Anglii. I niestety, muszę zacząć od naszego związku. Nie widzę innego wyjścia - musimy się rozstać. Lepiej będzie, kiedy każde z nas wróci do swojego świata i pójdzie własną drogą. Ja na pewno nie stworzę Ci domu. Za rok, dwa, zacznę się od Ciebie oddalać, a Ty, zawiedziony moją obojętnością, znajdziesz pocieszenie w ramionach innej kobiety. Właśnie tak to będzie wyglądało, jeśli zostaniemy razem. Skąd o tym wiem? Raz już ten wariant przerobiłam i wystarczy. Nie chcę go powtarzać.

Widzisz, John - ja w Twoim świecie już żyć nie mogę, a Ty w moim pewnie byś nie potrafił. Nie zrozumiałbyś rządzących nim praw, jego wartości i problemów. Na dodatek byłbyś bezbronny wobec niebezpieczeństw, jakie on ze sobą niesie. Tak, wiem że jestem strasznie enigmatyczna. Zdaję sobie sprawę, że to, co piszę brzmi dziwnie i patetycznie, lecz taka jest prawda. Najprawdziwsza. Niewiele jej ode mnie w ciągu naszej znajomości usłyszałeś. Według praw mojego świata nie powinnam Ci jej zdradzać wcale, ale muszę. Zasługujesz na to.

Jestem czarownicą. Nie, dobrze przeczytałeś - ja jestem czarownicą. Umiem rzucać zaklęcia i kilka miesięcy temu znowu kupiłam sobie różdżkę.

Tak, magia istnieje! Może trudno Ci w to uwierzyć, ale przecież nie na darmo jesteś archeologiem. Słyszałeś i widziałeś dziwniejsze rzeczy.

Ja urodziłam się w magicznej rodzinie i skończyłam czarodziejską szkołę. Tę samą, w której teraz nauczam. Ty, niestety, nigdy jej nie znajdziesz - nawet na mapie. Dlatego właśnie nie podawałam Ci adresu. I to tutaj, w ciągu ostatnich miesięcy, miałam okazję przemyśleć swoje życie i swoją przeszłość.

Zapytasz pewnie, dlaczego w ogóle odeszłam ze swojego świata? Odpowiem - zmusiła mnie do tego sytuacja. Kiedyś doznałam ogromnej krzywdy i dlatego stwierdziłam, że tylko w zupełnie innej rzeczywistości będę w stanie funkcjonować w miarę normalnie. Pomyliłam się. Dlatego, że życie jakie wiodłam na pewno nie było funkcjonowaniem normalnym, a poza tym moja ucieczka w ogóle była błędem. Nie da się uciec od samej siebie, od własnych korzeni, od wartości wpajanych od dziecka. Nie da się uciec od niezałatwionych spraw. Mam takich kilka. Przede wszystkim jest tu ktoś, kogo swoim odejściem bardzo skrzywdziłam i nie wiem, czy zdołam to kiedykolwiek naprawić. Ale mam zamiar starać się do skutku. Nie, to nie jest inny mężczyzna. Myślę, że na tyle mnie znasz, iż wiesz, że nie ubierałabym w szumne słowa najzwyklejszej zdrady. Zostawiłam tu kiedyś na pastwę losu dziecko mojego brata i tego sobie wybaczyć nie mogę. Dlatego muszę zostać w Anglii i w swoim świecie. I także dlatego nie widzę obok siebie miejsca dla żadnego mężczyzny. Przynajmniej na razie.

Bardzo Cię proszę - spróbuj mnie zrozumieć. I bądź szczęśliwy, tak, jak nigdy nie byłbyś ze mną. Nie dałabym Ci ani takiej miłości na jaką zasługujesz, ani spokoju, ani wsparcia. Może kiedyś dojdę w życiu do takiego etapu, że będę to potrafiła komuś zapewnić. Ale jeszcze nie teraz i nie Tobie. Wybacz mi, jeśli potrafisz.

Lucy

Przez długą chwilę wpatrywała się w zdania zapisane na papierze. Były takie chaotyczne, poplątane, pełne patosu. Wyjaśniały wszystko i nic. Dlatego w pierwszym odruchu chciała podrzeć ten list. Nie zrobiła tego jednak. Wiedziała, że drugi raz nie zdobędzie się na tak osobiste wyznanie. I na odwagę, by jeszcze raz spojrzeć na siebie w ten sposób. Dlatego wygładziła kartkę, a potem złożyła ją bardzo starannie, wsunęła do koperty i zakleiła. Da to Johnowi w wakacje, kiedy wpadnie do New Haven zlikwidować swoje sprawy.

Włożyła list do szuflady i nagle poczuła się jak w klatce. Przez ostatnie tygodnie praktycznie nie opuszczała terenu szkoły. W zasadzie jej to nie przeszkadzało, ale w tej chwili zapragnęła dokądś pójść, choćby tak bez celu, przed siebie. I zająć się czymś, co odciągnęłoby jej myśli od własnych problemów.

Sięgnęła po pelerynę i prawie wybiegła z pokoju. Kiedy zamykała drzwi, tuż koło niej pojawił się Krzywołap. Pochyliła się natychmiast, żeby pogłaskać mruczącego kota. On jednak najwyraźniej nie miał ochoty na żadne czułości. Wywinął się spod jej ręki i podbiegł kawałek, a potem zawrócił. Pomyślała, że wygląda to tak, jakby chciał ją dokądś zaprowadzić. Zaintrygowana, ruszyła więc za nim i już po chwili dotarła do załomu północnego korytarza czyli miejsca, w którym sama tak bardzo lubiła się ukrywać.

Tym razem też ktoś tam był. Usłyszawszy stłumiony szloch, zaniepokoiła się i podeszła jeszcze bliżej. I wtedy zobaczyła, że na kamiennym schodku siedzi Hermiona Granger i rozpaczliwie płacze. Lucy przyglądała się dziewczynie z niedowierzaniem. Hermiona, mimo przejawianej ostatnio nerwowości, zawsze sprawiała wrażenie niezwykle silnej osoby. A tu się okazuje, że jednak jest najzwyczajniejszą w świecie nastolatką z problemami, które ją przerastają. No cóż, nie ma cudów na tym świecie. Należałoby więc jakoś taktownie zareagować. Skoro nawet kot uznał, że potrzebna jest tu czyjaś interwencja...

Pochyliła się i położyła rękę na ramieniu uczennicy.

- Co się stało? - zapytała.

Dziewczyna drgnęła i szybko podniosła na nią przestraszone oczy. Przez długą chwilę zupełnie się nie odzywała. Najwyraźniej próbowała udawać silną, ale w końcu żal zwyciężył. Nowe strumienie łez popłynęły z jej oczu. Niewiele myśląc Lucy usiadła na schodku, przytuliła dziewczynę do siebie i zaczęła ją głaskać po głowie. Z własnego doświadczenia wiedziała, jak w takich sytuacjach pomaga świadomość, że nie jest się na świecie zupełnie samemu. Najwyraźniej pomogło to także Hermionie, ponieważ powoli zaczynała się uspokajać. A ona, tuląc uczennicę do siebie, nagle pomyślała, po raz pierwszy od wielu lat, że bardzo chciałaby mieć córkę. Dokładnie taką jak panna Granger. Mądrą i wrażliwą.

A dziewczyna wreszcie opanowała się, na tyle, że mogła się odezwać.

- Ja... ja już mam naprawdę dosyć - chlipnęła.

Lucy natychmiast zamieniała się w słuch. Wygląda na to, że zaraz się uda dotrzeć do sedna problemu.

- Ron mówi... Mówi, że to moja wina... - Hermiona nie dokończyła, tylko znowu zaczęła płakać. Najwyraźniej to, co powiedział młody Weasley bardzo ciążyło jej na duszy? Czyżby...

- Ale co ja mogłam zrobić? - łkała dalej uczennica. - Nie zaszyję kotu pyska.

- A co konkretnie wpadło Krzywołapowi do pyska? - dopytała się Lucy.

- Szczur Rona... Parszywek - chlipała dziewczyna. - I on mi tego nie wybaczy. Ja już nie mam siły.

Lucy wygrzebała z kieszeni z chusteczkę i podała uczennicy. Merlinie, rozumiała jej problem aż za dobrze. Przecież jeszcze nie była aż tak stara, by zapomnieć, ileż to nocy przepłakała w szkole z powodu tego człowieka. Wtedy jeszcze nazywała go po imieniu i uważała za najwspanialszego chłopaka na świecie. Aż wierzyć się nie chce...

Nie. Nie powinna o tym myśleć. Nie dzisiaj.

- Mężczyźni bywają bardzo uparci - odezwała się w końcu, odgarniając z czoła uczennicy splątane włosy. - Trzeba wykazać trochę cierpliwości. Albo przynajmniej się starać - dodała po chwili.

- Tylko dlaczego im się ciągle wydaje, że mają rację? - spytała Hermiona już prawie spokojnie.

- Dziedzictwo przeszłości - uśmiechnęła się Lucy.

- Trzeba to koniecznie zmienić - w stłumionym głosie dziewczyny zabrzmiała zwykła żarliwość.

- Tak. Ale chyba kłótniami się nie da. Tu chyba potrzebny jest jakiś sposób.

- Jaki? - zainteresowała się Hermiona.

- Sama chciałabym wiedzieć - bezsilnie wzruszyła ramionami.

- No tak. Stosunki międzyludzkie to skomplikowany temat.

- I na tyle ciężki - powiedziała smętnie Lucy - że dziś nie mam ochoty go roztrząsać. Zanim tu przyszłam, zastanawiałam się, jak poprawić sobie humor. I wymyśliłam. Może będziesz miała ochotę się przyłączyć?

Dziewczyna spojrzała na nią z zainteresowaniem. Najwyraźniej też potrzebowała jakiejś odskoczni.

- Normalne kobiety w takich sytuacjach chodzą na zakupy, albo do fryzjera...

Entuzjazm w oczach Hermiony wyraźnie zmalał.

- ...ale my nie jesteśmy normalnymi kobietami - kontynuowała Lucy. - Co byś powiedziała na mały wypad do antykwariatu?

- Świetny pomysł - zapaliła się uczennica. - Ale czy profesor McGonagall mnie puści?

- Idź i doprowadź się trochę do porządku, a ja przez ten czas z nią porozmawiam. Nie powinna stawiać przeszkód - powiedziała Lucy, podnosząc się ze schodka. - Spotkajmy się za kwadrans przy wejściowych drzwiach.

Dziewczyna natychmiast pokiwała głową i przez chwilę patrzyła z wahaniem na nauczycielkę.

- Pani profesor...

- Słucham? - obejrzała się przez ramię.

- Ja chciałam powiedzieć, żeby pani też była cierpliwa. On w końcu zrozumie. Ja próbowałam... Chciałam mu wytłumaczyć, ale chyba musi do wszystkiego dojść sam.

Przez długą chwilę patrzyła na dziewczynę czując, że za gardło chwyta ją wzruszenie. Nawet się nie spodziewała, że ktoś zupełnie dla niej obcy może się do tego stopnia przejmować jej sprawami.

Rozdział XI

Maj 1994 roku

Hogwart, Szkocja

1.

Hermiona weszła do sali historycznej i jak zawsze skierowała się do pierwszej ławki. Najpierw starannie rozłożyła podręczniki, a potem rozejrzała się po klasie. Do rozpoczęcia lekcji zostało jeszcze całe pięć minut, więc wokoło panował gwar i dyskusje toczyły się najlepsze. Uczniowie, szurając krzesłami, bardzo powoli zajmowali swoje miejsca.

Szkoda, że dziś znowu zajęcia ze Slytherinem - pomyślała na widok Malfoya, który właśnie wkraczał do sali, otoczony swoją wierną świtą. Nie chcąc szukać z nimi żadnej zaczepki, szybko przeniosła wzrok na Harry'ego, który siedział nieopodal ze spuszczoną głową. Hermiona zdawała sobie sprawę, że lekcje historii magii to dla niego istna męka, zwłaszcza od kiedy cała szkoła wiedziała, kim naprawdę jest profesor Blair. Niestety zawsze znalazł się jakiś złośliwiec, który musiał skomentować ich pokrewieństwo, a Harry na większość takich uwag reagował złością. To prowokowało kolejne zaczepki. Zdaniem Hermiony powinien najpierw się uspokoić, a potem porozmawiać z nauczycielką zamiast dawać wiarę durnym plotkom z Proroka. Powiedziała mu to już kilka razy, ale on zachowywał się tak, jakby go ktoś zaczarował. Naprawdę szkoda, że jest taki uparty. Pogodzenie się z ciotką wyszłoby mu tylko na dobre. To przecież naprawdę miła kobieta. I mądra. I na pewno wróciła nie tylko z powodu Blacka. Hermionę strasznie denerwowały te insynuacje, bo naprawdę lubiła profesor Blair. A od dnia, kiedy to wypuściły się razem na tamtą pamiętną wycieczkę po antykwariatach, ta sympatia jeszcze wzrosła. Bawiły się wtedy świetnie, myszkując pomiędzy półkami i wyciągając z ich zakamarków najdziwniejsze księgi. Czego to ona wtedy szukała? Jakiegoś opracowania o odczytywaniu pamięci kruków. I była niepocieszona, że tej książki już w antykwariacie nie ma.

Wreszcie nauczycielka weszła do klasy, rozłożyła na biurku papiery i jak zwykle poszukała wzrokiem bratanka. Harry skulił się jeszcze bardziej, a ona natychmiast odwróciła oczy.

- Dzień dobry - powiedziała spokojnie. - Dziś urządzimy sobie lekcję w terenie.

Po klasie, a przynajmniej po jej gryfońskiej części, przeleciał szmer aprobaty. Profesor Blair co jakiś zabierała ich na wycieczki po zamku, pokazując portrety i pomniki. To były naprawdę ciekawe zajęcia.

Uczniowie wysypali się z klasy. Wolno podążali za nauczycielką, zatrzymując się przy wybranych eksponatach. Historyczka miała coś ciekawego do powiedzenia o każdym z nich. Hermiona próbowała notować wszystkie informacje, ale szybko przekonała się, że to niemożliwe. Za dużo tego było. Obiecała sobie więc, że poprosi nauczycielką o wskazanie źródeł tych wiadomości.

Wreszcie dotarli do jednego z największych pomników w szkole. Nadnaturalnej wielkości Albert Pluj Starszy od kilkuset lat pilnował wejścia do dormitorium Hufflepuffu. Hermiona popatrzyła na niego z rezerwą. To nie była dobra rzeźba. W zamyśle artysty model miał chyba prezentować pozę bohaterską. Ale w rzeczywistości wyglądał tak, jakby odpychał od siebie niewidzialnego napastnika. Na dodatek był ubrany w strasznie dziwaczny hełm i trzepoczącą pelerynę. No tak, ta peleryna... Była tak długa, że dokładnie zasłaniała znajdującą się za posągiem wnękę, tworząc spokojną niszę, od niepamiętnych czasów służącą zakochanym parom za miejsce schadzek. Dzięki temu pomnik Pluja miał swoją własną nieoficjalną historię, którą znali wszyscy uczniowie w szkole. Ciekawe czy profesor Blair także?

- Czy ktoś wie kim był Albert Pluj Starszy i czym się wsławił? - zapytała wreszcie nauczycielka, patrząc wyczekująco na grupę.

Wśród uczniów dały się słyszeć nerwowe chichoty. Jednak zanim historyczka zdążyła zareagować, Hermiona szybko uniosła rękę.

- Proszę bardzo, panno Granger.

- Albert Pluj Starszy. Urodzony w 1603 roku, zmarł w 1657. Jeden z największych wodzów w historii czarodziejskiej Anglii. Wsławił się przede wszystkim zwycięstwem w bitwie nad wojskami Odona Kudłatego pod Greenforest w 1649 roku.

- Bardzo dobrze - profesor Blair skinęła głową z aprobatą. - Dziesięć punktów dla Gryffindoru. Jeśli ktoś chciałby bliżej poznać losy Alberta - zwróciła się do grupy - to polecam książkę Jane Weapon O czarodzieju, który się klątwom nie kłaniał. Autorka w przystępny sposób przedstawia tam jego poglądy polityczne i koncepcje militarne, a także fakty z życia prywatnego. Polecam zwłaszcza historię miłości do Inezy Płomiennookiej oraz małżeństwa z Ufnukaną Ursulą.

Hermiona szybko zapisała tytuł podawanej pozycji z myślą, że na pewno ją przeczyta. Z doświadczenie wiedziała, że wszystko co polecała historyczka było warte przejrzenia.

Nagle z zamyślenia wyrwał ją szept Malfoya.

- A może pani profesor przystępnie opowiedziałaby nam, jak obściskiwała się za pomnikiem ze sławnym Syriuszem Blackiem?

A ten to nigdy nie przestanie? - Hermiona w pierwszej chwili zamarła. Draco był naprawdę bezczelny, a nauczycielki nie znosił chyba jeszcze bardziej niż Harry'ego. Ale tego nie można tak zostawić. Trzeba mu raz na zawsze zamknąć gębę. Odwróciła się na pięcie, zmierzyła Ślizgona pogardliwym spojrzeniem i już miała się odezwać, ale nie zdążyła. Harry był szybszy. Ku zdumieniu jej i wszystkich uczniów, bez uprzedzenia rzucił się z pięściami na Dracona. Obaj runęli na podłogę, a wokół nich zrobiło się natychmiast strasznie zamieszanie. Jedni im kibicowali, inni próbowali rozdzielić. Jakaś dziewczyna zaczęła głośno płakać.

- Panowie - w głosie nauczycielki, która szybko podeszła do bijących się chłopaków, wyraźnie było słychać zdenerwowanie. - Co tu się dzieje? Przestańcie natychmiast.

W pierwszej chwili nie zareagowali. Najwyraźniej nic do nich nie docierało.

- Spokój! - powiedziała ostrzej - Bo was zaraz poleję lodowatą wodą!

Posłuchali, ale bardzo niechętnie. Wolno podnosili się z podłogi. Malfoy wycierał krwawiący nos, a Harry podtrzymywał pęknięte okulary.

- Proszę mi wyjaśnić, co tu się dzieje?

Żaden nie odpowiedział, tylko popatrzyli na siebie z nieukrywaną nienawiścią. Wyglądało to tak, jakby tylko czekali, żeby rzucić się na siebie ponownie.

- Panie Potter? - głos profesor Blair zadrżał, a wokoło dało się słyszeć stłumione szepty.

Harry milczał, wciąż wbijając wzrok w czubki swoich butów.

- Chyba zdaje pan sobie sprawę, że takie zachowanie na lekcji jest niedopuszczalne? - historyczka opanowała się błyskawiczne. - Proszę się do mnie zgłosić dziś po kolacji w sprawie szlabanu.

Wtedy podniósł wzrok i spojrzał na ciotkę jakoś tak dziwnie, a ona w tym momencie zbladła jeszcze bardziej.

δ

Dała Harry'emu szlaban. Czuła się podle z tego powodu, ale przecież nie mogła postąpić inaczej. Musiała być sprawiedliwa. Rzucił się podczas lekcji na innego ucznia, a takich rzeczy nie można tolerować. Gdyby chociaż wiedziała z jakiego powodu, mogłaby poszukać okoliczności łagodzących. A tak? Wzdrygnęła się na wspomnienie walczących chłopców. Wyglądali przerażająco. Przez chwilę myślała nawet, że chcą się pozabijać. Patrzyli na siebie tak... Merlinie, kiedyś widziała podobne spojrzenia. Przymknęła oczy i po chwili ujrzała w myślach tamtą scenę. Świecący jasno księżyc, rozszalała bijąca wierzba, posiniaczony James, ona sama rzucająca się z radością na brata. I wreszcie blady jak ściana Severus Snape. I ten człowiek... Tamtej nocy oni dwaj patrzyli na siebie dokładnie tak samo jak dziś Harry i Draco. Przez chwilę poczuła niepokój. O obu chłopców. Bo z ich antagonizmu nic dobrego nie może wyniknąć. Za wcześnie dowiedzieli się, co to jest nienawiść.

Przyszedł równo z wybiciem ósmej. Stanął w progu i znowu spuścił głowę, starając się na nią nie patrzeć. Merlinie, to było już chwilami nie do zniesienia. Naprawdę aż się prosił, żeby nim potrząsnąć. Gdyby miała choć cień nadziei, że podziała, zrobiłaby to natychmiast.

- Podejdź.

Niechętnie zbliżył się do jej biurka. Przez chwilę przyglądała mu się w milczeniu. Merlinie, minęło już tyle miesięcy, a ona wciąż nie mogła przywyknąć do tego, że tak bardzo przypomina Jamesa.

- Powiedz mi, dlaczego to zrobiłeś?

Nie odpowiedział, tylko nerwowo przeciągnął ręką po włosach. Natychmiast zrozumiała, że nie ma co liczyć na wyjaśnienie tej sprawy. Najwyraźniej miała pozostać między nim a Draconem.

- Usiądź - powiedziała z westchnieniem. - Czeka nas mnóstwo pracy. To są fiszki - podała mu spory stosik równo pociętych papierowych karteczek. - A to Magiczna Bibliografia Przełomu Wieków. Zacznij ją przeglądać od drugiego rozdziału. Musisz bardzo uważać i wpisać na karteczkę informację o każdej książce, którą tam zaznaczyłam na niebiesko. Nazwisko autora, tytuł, rok i miejsce wydania. O, w ten sposób - pokazała mu gotową fiszkę.

Harry posłusznie zabrał się do pracy. Nie odzywał się przez całe dwie godziny, a ona nie mogła się na niczym skupić. Cisza doprowadzała ją do szaleństwa. I jeszcze to poczucie całkowitej bezsilności...

A może znowu spróbować z nim porozmawiać? - zastanawiała się. Wiedziała jednak, że tym razem także nic z tego nie wyjdzie. Całą swoją postawą, każdym gestem dawał jej do zrozumienia, że siedzi tutaj tylko dlatego, że musi, ponieważ ona jest nauczycielką, a on uczniem.

Nie wytrzymam tego - niewidzącym wzrokiem wpatrywała się w kartki leżącej przed nią książki.

Wreszcie wybiła dziesiąta. Lucy podniosła głowę i spojrzała na chłopca. Był blady, ale jego twarz nie wyrażała absolutnie niczego.

- Możesz już iść - powiedziała.

Złożył fiszki w dosyć nieporządny sposób. Zupełnie jak Jim - rozczuliła się w myślach. Ukłonił się grzecznie i ruszył do drzwi. A wtedy nagle coś przyszło jej do głowy.

- Harry, zaczekaj chwilkę.

Odwrócił się i spojrzał na nią lekko nieprzytomnym wzrokiem.

- Chciałabym ci coś dać - grzebała gorączkowo w najniższej szufladzie biurka. Wreszcie odnalazła to, czego szukała. - Weź ją - podała mu książkę. - Należała do twojego taty. Miałam zamiar podarować ci ją na gwiazdkę, ale... ale stchórzyłam.

Był tak zaskoczony, że bez żadnego oporu pozwolił sobie wcisnąć w ręce gruby tom. A potem spojrzał na nią jeszcze raz, odwrócił się i szybko wybiegł z pokoju.

δ

Harry wpadł do dormitorium i rzucił książkę na łóżko. Był trochę zły na siebie, że przyjął ten prezent, ale...

Ale w zasadzie niczego już nie rozumiał.

A najbardziej motywów własnego postępowania.

Dlaczego, u diabła, dotknęła go tak mocno uwaga Dracona? Przecież nie chciał mieć z nią nic wspólnego. Nie powinno go obchodzić, co taki Malfoy ma o niej do powiedzenia.

Ale obchodziło. I to bardzo.

Do tego stopnia, że słysząc chamską uwagę, po prostu musiał mu przylać. Musiał stanąć w obronie cio... jej. To było silniejsze od niego. Zachował się tak, jakby kierowała nim jakaś niewidzialna siła.

I jeszcze ten szlaban.

Najpierw był na nią zły, ale potem zrozumiał, że przecież nie mogła postąpić inaczej. Nie mogła mu darować przewinienia, tylko dlatego, że...

I w tym gabinecie było tak spokojnie... Dobrze się tam czuł w jej towarzystwie. Z trudem przyznawał się do tego sam przed sobą, ale taka była prawda. I właśnie dziś, po raz pierwszy od kiedy dowiedział się kim ona jest, spróbował sobie wyobrazić, jak mogłoby wyglądać ich życie, gdyby go nie zostawiła na pastwę Dursleyów. Był pewny, że mogliby razem zbudować prawdziwy dom. To chyba dlatego myśl o jej ucieczce bolała tak bardzo.

Ale skoro dla niej ważniejszy był Black... I skoro z jego powodu tu wróciła...

Łzy napłynęły mu do oczy. Otarł je szybkim ruchem, a potem sięgnął po książkę.

- Dziesięciu najlepszych szukających w historii quidditcha - przeczytał półgłosem tytuł.

Najpierw przeglądał ją od niechcenia, ale z każdą stroną jego zainteresowanie rosło. To naprawdę fascynująca rzecz. I na dodatek na marginesach pełno było notatek ojca. Harry pochłaniał je i z uznaniem stwierdzał, że tata znał się na rzeczy. Kilka jego pomysłów dałoby się zastosować nawet w finałowym meczu ze Ślizgonami. O, na przykład manewr Burnsa. Chyba żaden tłuczek nie poleci po takiej paraboli...

Nagle mimowolnie uśmiechnął się do siebie, bo na marginesie biografii Burnsa znalazł następującą uwagę: Smarkata powiedziała, żebym się nim tak nie zachwycał i nie daj Boże nie brał z niego przykładu, bo - cytuję: "ta zakała historii quidditcha po każdym meczu regularnie tłukła żonę". Skąd ona u diabła wie takie rzeczy?

Smarkata... - zastanowił się. - Czyżby ona? Merlinie, od pewnego czasu nie potrafił już myśleć o niej per pani profesor, ale nie zasługiwała na to, aby nazywać ją ciotką.

W zamyśleniu przewrócił kolejną stronę i spostrzegł, że spomiędzy kartek wysuwa się stara, czarno-biała fotografia. Wziął ją do ręki i przez długą chwilę przyglądał się jej dokładnie.. Na progu niewielkiego domu siedziała dwójka ludzi. Nastoletnia dziewczyna z warkoczami, w której bez trudu rozpoznał . Drugą osobą był jego ojciec. A na odwrocie ktoś napisał równym pismem: Lucy i Jim Potterowie przed swoim domem, lipiec 1977.

Długo wpatrywał się w to zdjęcie. Ona wyglądała na nim zupełnie bezbronnie i patrzyła na brata z nieukrywanym podziwem. A ojciec miał taką minę, jakby chciał powiedzieć, że osobiście skuje dziób każdemu, kto odważy się skrzywdzić tę dziewczynę.

A może tylko tak mu się wydawało po tej dzisiejszej bijatyce? Może właśnie coś takiego chciał zobaczyć...

Bardzo uważnie wpatrzył się w twarz Jamesa Pottera.

- Tatusiu - wyszeptał. - Powiedz mi, co ty byś zrobił na moim miejscu?

Ale w dormitorium panowała cisza.

Rozdział XII

Czerwiec 1994 roku

Hogwart/Hogsmeade, Szkocja

1.

Nie, to chyba jakiś głupi żart! - Kingsley Shacklebolt z rezygnacją pokręcił głową. Oparł się o drzewo i wolno potoczył wzrokiem dookoła, starając się ocenić skutki starcia, które miało miejsce kilka chwil temu przy wejściu do jaskini. Rozorana ziemia, połamane krzaki, powyrywana trawa, kilka rozharatanych zaklęciami drzew i odłamki kamieni walające się w promieniu kilkudziesięciu metrów. No tak, ale przecież byli przekonani, że mają do czynienia z jakąś tajemniczą grupą terrorystyczną, lub wręcz organizacją neośmierciożerców. Dlatego zaatakowali z całym impetem, nie chcąc dać przeciwnikowi czasu na ochłonięcie. I rzeczywiście, zaskoczenie udało się. Podejrzani zaniechali obrony i poddali się prawie natychmiast. Zresztą nic dziwnego... Kingsley przeniósł spojrzenie na grupkę postaci w dziwacznych zielonych kapturach, które skute antyteleportacyjnymi kajdankami, kuliły się pośrodku pobojowiska.

Terroryści! Neośmierciożercy! Cholera jasna, ale kanał! - zaklął jeszcze raz w myślach. - Plama jak stąd do Londynu. I tyle roboty na marne... Ale kto mógł wiedzieć?

Informacja o sekcie urządzającej sobie regularne spotkania w jaskiniach Hogsmeade dotarła do Ministerstwa jeszcze w połowie marca. Na polecenie samego ministra Knota Kingsley natychmiast zaczął badać tę sprawę. Mimo iż grupa była dobrze zakonspirowana, szybko udało mu się ustalić miejsce spotkań i sposoby kontaktowania się członków. Wciąż nie wiedział jednak, co naprawdę mieści się jaskini, którą obrali sobie za siedzibę. Podejrzewał, że tajne laboratorium, skład mugolskiej broni, albo nielegalna wytwórnia różdżek. Nie wykluczał też możliwości, że rzeczywiście jest to miejsce jakiegoś religijnego kultu. Należało sprawdzić wszystko bardzo dokładnie, poszukać jeszcze kilku informatorów, może wreszcie kogoś tam wkręcić i spokojnie, bez rozgłosu doprowadzić śledztwo do końca.

Stało się jednak inaczej. Z powodu Knota, który akurat tego dnia postanowił asystować przy egzekucji jakiegoś nieszczęsnego hipogryfa w Hogwarcie. Minister był ostatnio trochę przewrażliwiony na punkcie bezpieczeństwa swej drogocennej osoby i zdecydowanie nie życzył sobie, aby w okolicy, którą zaszczyci wizytą, kręciły się jakieś podejrzane indywidua. Dlatego w ciągu jednego poranka Kingsley musiał zaplanować bezpośredni atak, mimo że wcale mu się to nie podobało. Nienawidził działać w ciemno. To zawsze niosło ze sobą ryzyko. Tym razem w zasadzie mieli szczęście, ale...

Można to było załatwić mniejszym nakładem sił i środków. Wystarczyłoby tylko trochę cierpliwości. A tak? - Kingsley machnął ręką z rezygnacją.

- Szefie, wygląda na to, że mamy już wszystkich.

Shacklebolt odwrócił się. Za nim stał Jason Reed.

- W porządku - skinął głową. - Wezwij policję. To sprawa dla nich. Jak tylko przyjdą, zmywamy się. Już i tak za dużo czasu na nich zmarnowaliśmy - dodał, wskazując skute postacie.

- Aha, szefie - Jason, który zdążył już odejść kawałek, nagle odwrócił się z szelmowskim uśmiechem. - Ten chudzina, co zdaje się nimi rządzi, proponował nam łapówkę. W naturze.

Kingsley żachnął się, z trudem powstrzymując wybuch śmiechu. Obiektywnie patrząc ta sytuacja była jednak zabawna.

- To trzeba było wziąć - odpowiedział, siląc się na poważny ton. - Nigdy nie wiadomo, kiedy się to człowiekowi w życiu przyda.

Podwładny spojrzał na niego ze zdumieniem i zrobił mało inteligentną minę. Na ten widok Kingsley już nie wytrzymał i w końcu roześmiał się głośno. Jason natychmiast mu zawtórował.

- No dobra, leć po tę policję, a ja sobie to wszystko jeszcze raz obejrzę z bliska - powiedział Shacklebolt, kiedy się trochę uspokoili. - W końcu to mój największy sukces zawodowy w tym roku - dodał z ironią.

Reed oddalił się szybko, a on ostrożnie badając grunt przekroczył próg jaskini i natychmiast skrzywił się z obrzydzeniem. Nic dziwnego, że towarzystwo chodziło w ochronnych strojach. Smród nie do wytrzymania; prawie jak w jakimś podrzędnym aptecznym składzie. Wyciągnął z kieszeni chusteczkę, przyłożył ją do nosa i, trzymając się ręką wilgotnej ściany, wszedł dalej. Coraz bardziej zagłębiał się w ciemność. Zatrzymał się i zapalił różdżkę. Wtedy jego oczom ukazały się długie rzędy drewnianych półek równiutko przymocowanych do ścian. A na tych półkach spokojnie rosły sobie małe niebieskie grzybki, od stuleci uznawane za jeden z najskuteczniejszych na świecie afrodyzjaków. Przed kilkunastu laty ich uprawa została zakazana przez Ministerstwo i dlatego w nocnych lokalach Nokturnu osiągały zawrotne ceny. Nic więc dziwnego, że grupa przedsiębiorczych obywateli Hogsmeade postanowiła sobie dorobić do pensji w ten dosyć ryzykowny sposób.

- Nieźle za to bekną - powiedział Jason, który w ślad za swoim przełożonym wszedł do jaskini. - Policja już się aportuje.

- Lubią przychodzić na gotowe - Kingsley pokręcił głową i z wyraźną ulgą zaczął się wycofywać z tego mało przyjemnego miejsca. Kiedy tylko znalazł się na zewnątrz, zaczerpnął powietrza, a potem znowu rozejrzał się. Rzeczywiście, wśród aresztowanych kręcili się już funkcjonariusze w niebieskich szatach i tiarach z białymi otokami.

- Cześć, Kingsley. Niezły sezam tu wynalazłeś - dowódca policyjnego patrolu, komisarz Brian Anderson, z którym już nie raz przyszło mu współpracować, wskazał ręką wejście do jaskini.

- A, czasem trafi się człowiekowi interesująca sprawa - auror uśmiechnął się krzywo. - Ale to wasza działka.

- Taaa - Brian odruchowo poprawił tiarę. - Przestępcy gospodarczy. Pogadam sobie z nimi z dziką ochotą. Te grzybki śmierdzą mi na Nokturnie już od kilku miesięcy.

- To je sobie zabieraj.

- Dobra - zgodził się ochoczo komisarz. - Podpisz protokół i możecie znikać.

Kingsley natychmiast starannie napisał swoje nazwisko na podsuniętym mu pergaminie. Chciał pozbyć się tej sprawy jak najszybciej.

- Trzymaj się i złój im skórę - rzucił na odchodnym.

- Mają to jak u Gringotta, misie puszyste - zaśmiał się Anderson.

Kingsley na te słowa znowu uśmiechnął się do siebie, a potem podszedł do swoich podkomendnych, którzy ustawili się w równiutki dwuszereg przy wejściu do jaskini.

- Robota skończona. Możecie się odmeldować - powiedział, spoglądając na zegarek. Odpocznijcie po tej... - nie, słowo "żenada" nie chciało mu przejść przez usta - ...akcji. Do zobaczenia jutro. Odprawa o ósmej.

Aurorzy bezzwłocznie zaczęli się teleportować, najwyraźniej bardzo się spieszyli do swoich zajęć. Po chwili znikli wszyscy. Kingsley jeszcze raz rzucił okiem na aresztowanych, a potem ruszył przed siebie. Nie, nie miał ochoty wracać do Ministerstwa. Nawet nie musiał tego robić, bo wszystkie zaplanowane na dziś sprawy przezornie poprzenosił na następne dni. Był pewny, że ten wieczór spędzi na przesłuchiwaniu aresztowanych i wypełnianiu dokumentów. A tu nieoczekiwanie - wolne! Po raz pierwszy od kilku miesięcy. Wykorzysta te kilka godzin, żeby ochłonąć po dzisiejszej wpadce. Merlinie, kolejna nieudana sprawa. Ostatnio miał naprawdę złą serię.

W zasadzie do Hogsmeade mógłby się teleportować, ale pomyślał, że mały spacer dobrze mu zrobi. To przecież nie było daleko, a jemu - wyjątkowo - nigdzie się nie spieszyło.

Tuż za jaskinią zaczynała się wiodąca ku miasteczku wąska ścieżka, prawie całkowicie zarośniętą trawą; najwidoczniej od dawna nie używana. Idąc, rozglądał się dookoła i chwilami aż musiał mrużyć oczy porażony intensywnością zieleni. Ostatnio było dosyć sucho, ale poprzedniej nocy padał deszcz, więc wszystkie rośliny raptownie odżyły i rozkwitły.

Nagle jego uwagę przykuł jakiś szmer. Wyćwiczonym przez lata ruchem wyciągnął różdżkę i uważnie rozejrzał się dookoła. Ku swemu zdumieniu już po chwili dostrzegł dużego rudego kota, który wyskoczywszy z zarośli, szybko przebiegł ścieżkę. W niewielkiej odległości za rudzielcem, sadząc ogromne susy, pędził wielki czarny kundel. Nie, to nie była pogoń. Wyglądało to raczej tak, jakby zwierzaki urządziły sobie wyścigi. Albo kot wskazywał psu drogę.

Na takich wrzosowiskach wszystko jest możliwe - pomyślał auror.

Podniósł głowę i mocno wciągnął powietrze. Pachniało rozgrzaną trawą i jakimiś ziołami. Świetnie pamiętał ten zapach ze szkolnych lat. W końcu nieraz całymi godzinami snuł się po tych wzgórzach. To nie było aż tak dawno temu...

Uśmiechając się do swoich wspomnień minął duży skalny występ i aż zatrzymał się ze zdumienia. Jak na zawołanie jego oczom ukazał się Hogwart w całej swojej krasie. Przez długą chwilę przyglądał się smukłym wieżom, których szczyty ginęły w białej mgiełce. Merlinie, a gdyby tak poszedł do zamku pod pretekstem sprawdzenia, czy nic się nie stało ministrowi? Może udałoby się spotkać ją...

Na wspomnienie Lucy Potter poruszył się niespokojnie i natychmiast skarcił się w myślach. Przecież miał o niej zapomnieć! No dobrze, ale jak tu zapomnieć, skoro, do jasnego ghula, podobała mu się i to bardzo. Prawdę mówiąc, zupełnie się czegoś takiego po sobie nie spodziewał. Pewnie, że chciał się ożenić, ale nie mógł się zdać na przypadek. Musiał być rozważny, wszak odpowiadał nie tylko za siebie. A ona po prostu pojawiła się i zburzyła jego przekonanie o słuszności własnych wyborów. Nawet nie podejrzewał, że to możliwe. Do tej pory z lekkim politowaniem patrzył na kolegów, którzy tracili głowy dla kobiet, ale od pewnego czasu zaczynał poważnie podejrzewać, że coś takiego zdarzyło się także jemu.

Tak, chciałby ją spotkać... Nie widzieli się w końcu od marca. Nie zmarnował tego czasu. Zebrał sporo informacji, dotyczących głównie jej życia przed wyjazdem i po powrocie do Anglii. Gdyby chciał dokładnie zbadać to, co działo się z nią w Stanach, musiałby zagonić do pracy cały sztab ludzi. A przecież nie mógł wykorzystywać służbowych sił do prywatnych celów. Na pomoc amerykańskich kolegów też nie miał co liczyć, bo Lucy całe dwanaście lat spędziła wśród mugoli. Swoją drogą ciekawe, czy już jej przeszła złość? Może w końcu pogodziła się z bratankiem. Kilkakrotnie miał ochotę zapytać o to Tonks, ale nie śmiał.

Nie, nie pójdę do zamku... Bo co jej powiem? Stęskniłem się za tobą, Lucy Potter, przepraszam - Lucy Blair? Bez sensu...

Snując rozmyślania prawie nie zauważył, że dotarł już do Hogsmede. Szybko przemierzał wąskie uliczki miasteczka i po kilkunastu minutach zatrzymał się pod drzwiami antykwariatu Avice Lea.

δ

Lucy odsunęła na skraj biurka prace egzaminacyjne czwartego rocznika i oparła brodę na nadgarstku. Miała za sobą okropny dzień, chyba najgorszy w tym roku. Oby skończył się jak najszybciej! Niestety zanosiło się na to, że ten koszmar potrwa jeszcze kilka godzin.

Od samego rana cała szkoła mówiła tylko o przyjeździe komisji z Ministerstwa i egzekucji hipogryfa, uznanego w końcu za nadzwyczaj niebezpieczne stworzenie. Hagrid, mimo ogromnych starań, nie zdołał ocalić swojego ulubieńca. Klamka zapadła - dla Hardodzioba nie było już ratunku. Dlatego też gajowy okropnie rozpaczał i już od kilku dni topił smutki w butelce z ognistą, zaś Lucy, na myśl o tej parodii procesu, czuła oburzenie i niesmak; to był rażący przykład niesprawiedliwości i nadużywania osobistych wpływów.

No cóż - pomyślała, odruchowo bawiąc się długopisem - chyba już dawno powinnam pozbyć się złudzeń co do bezstronności i sprawnego działania czarodziejskiego sądownictwa.

Co gorsza, w związku z zapowiedzianym na dziś wykonaniem wyroku, spotkała ją bardzo niemiła niespodzianka. Okazało się bowiem, że przewodniczącym ministerialnej delegacji jest sam Korneliusz Knot. Zobaczyła go na obiedzie i strasznie się zdenerwowała. Natychmiast bowiem przypomniała sobie okoliczności ich poprzedniego spotkania. Czemu aż tak bardzo ją to poruszyło? Wszak kilka miesięcy wcześniej oglądała w myśloodsiewni scenę aresztowanie tego człowieka i była pewna, że nareszcie po latach udało się jej nabrać dystansu do dawnych wydarzeń. Jednak - jak się okazało - tylko do pewnego stopnia. Najwyraźniej to zupełnie coś innego analizować wspomnienia, będąc na to psychicznie przygotowanym, a co innego - w najmniej oczekiwanym momencie - spotkać naocznego świadka swojej życiowej tragedii. Jednakże jakimś cudem udało się jej opanować i nawet zdołała uprzejmie przywitać się z ministrem. Potem zaś, nie tknąwszy obiadu, opuściła Wielką Salę. Na dłuższą metę towarzystwo Knota było dla niej nie do zniesienia. I nie chodziło tylko o wspomnienie tamtego dnia, ale także o rolę jaką teraz przyszło mu odegrać.

Uciekła więc do swojego pokoju, zamknęła drzwi kilkoma zaklęciami i próbowała skończyć sprawdzanie prac. Niestety zupełnie nie mogła się skupić na tym zajęciu; czuła coraz większą ochotę, aby wyjść ze szkoły i pójść tam, gdzie na pewno nie spotka ministra i nic nie będzie jej zmuszało do myślenia o starych sprawach, a także o tej żenującej hipogryfiej kaźni.

A gdyby tak wybrać się do Hogsmeade i odwiedzić panią Jones? - przyszło jej na myśl. W końcu tak dawno się nie widziały, a kolejna okazja do wizyty znajdzie się najwcześniej we wrześniu. A dziś mogłaby pójść; wszak następnego dnia miało nie być lekcji.

Zadowolona z podjętej decyzji, szybko zbliżyła się do kominka i zamieniła kilka słów z Ifigenią. Potem włożyła czarną falbaniastą bluzkę w czerwone kwiatki, którą niedawno - zupełnie dla kaprysu - kupiła sobie w mugolskim miasteczku, przypudrowała nos, pomalowała usta i przyczesała włosy. Na koniec wrzuciła do torby sweter i wreszcie wyszła z mieszkania. Przemierzając zamkowe korytarze, uśmiechała się do siebie; naprawdę cieszyła ją perspektywa spaceru i spotkania z kimś miłym.

Już prawie mijała wejściowe dni, kiedy z bocznego korytarza wyłoniła się pani Norris. Lucy natychmiast przykucnęła i pogłaskała kocicę, jednocześnie rozglądając się, czy gdzieś w pobliżu nie czai się Krzywołap; zwierzaki zazwyczaj pojawiały się w duecie. Jednak tym razem rudzielec - jak na niezależnego mężczyznę przystało - najwidoczniej powędrował gdzieś tylko sobie znanymi ścieżkami. Na pożegnanie jeszcze raz podrapała mruczącą kotkę za uchem i wyszła na dziedziniec. Zmierzając ku ścieżce do Hogsmeade, mijała grupki uczniów okupujących zamkowe mury i wystawiających twarze do słońca. Widać było wyraźnie, że zbliżały się już wakacje. Niestety nigdzie nie zauważyła Harry'ego.

Na wspomnienie bratanka zrobiło się jej trochę weselej. Pracę egzaminacyjną napisał zupełnie nieźle. Wyglądało na to, że postarał się wyjątkowo. Zresztą ostatnio miała wrażenie, że ich wzajemne relacje zaczynają się układać nieco lepiej. Na lekcjach historii magii już nie spuszczał głowy i nie robił miny skazańca czekającego na wyrok. Kilka razy przyłapała go nawet na tym, że bardzo uważnie się jej przyglądał. Czyżby szukał rodzinnego podobieństwa? - uśmiechnęła się do siebie. Absolutnie nie chciała go naciskać, ale przed zakończeniem roku chyba jeszcze raz powinna spróbować z nim porozmawiać. Może wreszcie dojdą do porozumienia... Prawdę mówiąc, chętnie zabrałaby chłopca na wakacje, mimo tego, co powiedział jej Dumbledore. No dobrze, może na kilka dni oddałaby go Dursleyom, żeby wymogom przepowiedni stało się zadość. Ale nie na dłużej...

Tak rozmyślając i snując optymistyczne plany na przyszłość, dowędrowała do Hogsmeade. Tam najpierw zajrzała do kilku sklepów, wstąpiła do Miodowego Królestwa po kilka batoników i ulubione czekoladki Ifigenii, a potem postanowiła jeszcze wpaść do antykwariatu Avice Lea. Pilnie potrzebowała Podręcznika Zaawansowanych Zaklęć Alchemicznych, a jedyny hogwarcki egzemplarz tego dzieła znajdował się aktualnie w rękach Severusa Snape'a. Jego zaś już nigdy w życiu nie miała zamiaru o nic prosić.

Kiedy dotarła do antykwariatu, najpierw przez chwilę przyglądała się woluminom wyłożonym na wystawie, a potem nacisnęła klamkę i pchnęła drzwi. Lekko zaskrzypiały i trąciły dzwoneczek, który natychmiast głośno się rozdzwonił. Lucy weszła do środka i z przyjemnością rozejrzała się dookoła. Nie było to może najweselsze wnętrze - niewielkie, raczej ciemne, aż po sam sufit zastawione półkami - ale ona uważała je za piękne. No cóż, zawsze miała słabość do miejsc wypełnionych dokumentami i książkami - im starszymi i bardziej zakurzonymi, tym lepiej. Wolno podeszła do niewielkiej lady usytuowanej pośrodku pomieszczenia. Ledwo zdążyła rzucić okiem na szesnastowieczną broszurę o pielęgnacji urody (Niewiasto, coby mieć gęściejsze włosy, powinnaś...), kiedy z zaplecza wyłoniła się właścicielka tego książkowego królestwa.

- Dzień dobry, pani Lea.

- Dzień dobry - młoda antykwariuszka uśmiechnęła się do niej powściągliwie.

Lucy zawsze wyczuwała w niej pewien dystans, ale i tak ją lubiła. Dlatego natychmiast odwzajemniła uśmiech.

- Chciałam sprawdzić, czy nie znajdę u pani Podręcznika Zaawansowanych Zaklęć Alchemicznych Castoriusa - wyjaśniła. - Chodzi mi o konkretne wydanie, to z 1580 roku.

- Chwileczkę - Avice wyszła zza lady, zbliżyła się do narożnej szafy i ostrożnie otworzyła drzwiczki. - Powinnam to mieć - powiedziała, zadzierając głowę. Po chwili, najwidoczniej zadowolona z poszukiwań, przywołała do siebie gruby tom z najwyższej półki i podała go klientce:

- Proszę bardzo.

- O, to chyba to - ucieszyła się Lucy.

- Proszę usiąść i sprawdzić wszystko w spokoju - pani Lea wskazała różdżką stolik specjalnie na takie okazje ustawiony w pobliżu okna. - Może kawy?

- Nie, dziękuję. Ale jeśli mogłabym poprosić o odrobinę wody...

Avice skinęła głową; po chwili postawiła przed nią niewielką kryształową karafkę oraz szklankę i bez słowa znowu znikła na zapleczu. Lucy nalała sobie wody, zamoczyła usta i ostrożnie zaczęła przeglądać książkę.

Merlinie, to niesamowite. Czy ktoś naprawdę potrafi przyrządzić te wszystkie mikstury?

Była tak pochłonięta lekturą, że zupełnie nie zauważała upływającego czasu. Siedziała w antykwariacie już prawie godzinę, kiedy wreszcie z zadumy wyrwał ją dźwięk dzwoneczka i znajomy męski głos, wołający od progu:

- Dzień dobry, pani Lea.

Lucy natychmiast podniosła głowę. W progu antykwariatu stał Kingsley Shacklebolt.

δ

Zupełnie jej nie zauważył. Nic dziwnego, siedziała wszak w samym kącie pomieszczenia i na dodatek częściowo zasłaniała ją półka.

Podszedł prosto do lady i, tak jak ona wcześniej, z zainteresowaniem zaczął przeglądać wyłożone woluminy. Kiedy zaś Avice wróciła z zaplecza, przywitali się jak starzy znajomi i natychmiast wdali w pogawędkę na temat teorii zaklęć obronnych. A więc stały klient? - domyśliła się Lucy. Prawdę mówiąc, nie spodziewała się, że Kingsley aż tak dobrze zna się na książkach. Do tej pory aurorzy kojarzyli się jej raczej z protokołami, procedurami i kodeksami prawnymi, niż z literaturą piękną lub historycznymi traktatami. Najwyraźniej znowu się pomyliła. Ale to fakt, do Kingsleya takie zainteresowania bardzo pasowały, w końcu był przecież w Ravenclawie. Zresztą to w ogóle fajny facet. Inteligentny, zrównoważony i na dodatek piekielnie przystojny. Złość, którą do niego żywiła, ulotniła się już dawno. W zasadzie chyba powinna się z nim przywitać i przeprosić, jak sobie to kiedyś obiecała. Tak, trzeba to zrobić - nie ma się nad czym zastanawiać.

- Witaj, Kingsley - powiedziała głośno.

Natychmiast się odwrócił i wbił w nią zdumione spojrzenie. Lucy uśmiechnęła się do siebie z rozbawieniem, bo miał taką minę, jakby niespodziewanie zobaczył ducha własnej babki.

- To ty? - zapytał, szybko podchodząc do stolika.

- We własnej osobie - uśmiechnęła się. - Wpadłeś na zakupy?

- Minister Knot kręci się po okolicy - auror opanował się naprawdę błyskawicznie. - I dlatego miałem tu sprawę do załatwienia. A ty?

- Ja? Ja zbieram materiały do książki, którą próbuję napisać.

- Naprawdę? - odsunął krzesło i usiadł naprzeciwko niej. - Na jaki temat? - wyglądał na szczerze zainteresowanego.

- To ma być biografia profesora Dumbledore'a - wyjaśniła. Prawdę mówiąc ostatnimi czasy zaczynała wątpić, czy uda jej się doprowadzić swój zamiar do końca. Od tego dnia, kiedy to prawie pokłóciła się ze starym czarodziejem, pisanie szło jej opornie i zajmowała się tym tylko dlatego, że musiała coś robić w wolnych chwilach.

- Chętnie przeczytam, kiedy skończysz. To, co napisałaś o Williamie Pennie, było naprawdę dobre.

- Czytałeś moją pracę? - spojrzała na niego rozszerzonymi ze zdziwienia oczami. - Skąd ją wziąłeś?

- O, znalezienie jej wcale nie było takie trudne. Mam trochę kontaktów tu i ówdzie.

No tak, tego akurat mogła się spodziewać. Ale dlaczego sprowadził sobie ze Stanów właśnie jej książkę o założycielu stanu Pennsylwania? To naprawdę było bardzo specjalistyczne opracowanie, nie dla laików. Ale cóż, najwyraźniej tylko diabli wiedzą co wysoko postawionym aurorom jest potrzebne do pracy.

- Rozumiem, że nie masz planów na dzisiejszy wieczór? - zapytał po chwili milczenia.

- W zasadzie nie mam - zawahała się. W końcu nie umówiła się z Ifigenią na żadną konkretną godzinę.

- No to idziemy - zarządził.

- Dokąd? - spojrzała na niego z zaskoczeniem.

- Na kawę. Jestem ci ją winien razem z przeprosinami.

- Przestań - machnęła ręką. - To nie twoja wina. Zresztą teraz ja powinnam przeprosić ciebie. Strasznie mnie wtedy poniosło.

- W takim razie od tej kawy nie masz odwołania.

Wyglądało na to, że już zdecydował w jaki sposób spędzą dzisiejszy wieczór.

- W porządku - nie miała zamiaru odmawiać, bo dobrze się czuła w jego towarzystwie. - Ale pod warunkiem, że to będzie herbata - uśmiechnęła się znowu. - Tylko nie mam ochoty iść pod Trzy Miotły. Źle mi się kojarzą.

- Nie ma sprawy. Możemy pójść pod Pieczęć i Pióro.

- To ta nowa restauracja w podziemiach ratusza? - upewniła się. - Nigdy tam nie byłam.

- Nie jest taka nowa - uśmiechnął się. - Ma już jakieś dziesięć lat. Myślę, że powinna ci się spodobać. Otworzyli ją w końcu w historycznym miejscu.

- W takim razie koniecznie muszę nadrobić takie karygodne zaniedbanie - zaśmiała się, delikatnie odkładając książkę. Jutro lub za kilka dni po nią wróci, a potem znowu zajmie się pracą naukową. Dziś już nie miała siły myśleć o sprawach zawodowych; potrzebowała towarzystwa kogoś rozsądnego, przy kim będzie mogła trochę się uspokoić. A Kingsley był właśnie takim kimś. Od dnia ich lutowego spotkania darzyła go wręcz instynktowną sympatią i, o dziwo, czuła się z nim znacznie swobodniej niż z Ifigenią. Miała też pewność, że on lubi ją.

Uprzejmie pożegnali się z Avice i wyszli z antykwariatu. Słońce zaczynało już chylić się ku zachodowi i nieoczekiwanie zerwał się silny wiatr. Przez chwilę zastanawiała się nawet czy nie wyciągnąć swetra, ale zrezygnowała; nie czekała ich przecież zbyt daleka droga. Szybko minęli dwie przecznice i już stali pod ratuszem, w podziemiach którego mieścił się najbardziej nobliwy lokal w mieście, czyli Pieczęć i Pióro.

Zeszli po schodkach na dół. Lucy z zainteresowaniem rozglądała się po wnętrzu. W restauracji panował lekki półmrok; wysoko położone niewielkie okna wpuszczały tylko odrobinę światła. Za to nad głowami gości unosiły się chmary różnokolorowych świetlików, oświetlających grube ściany z jasnych cegieł, ozdobione fantazyjnym roślinnym szlaczkiem. Liście i łodygi wiły się jak żywe. A na widok tradycyjnych łuków pod sufitem Lucy uśmiechnęła się do siebie. No tak, bez nich nie obyłaby się żadna czarodziejska budowla. Wyglądało to trochę tak, jakby rozwój magicznej architektury zatrzymał się na etapie neogotyku.

Podążając za kelnerką ubraną w biały fartuszek i malutką tiarę, mijali dębowe stoły i ławy wyłożone haftowanymi poduszkami. Wreszcie zatrzymali się przy dwuosobowym stoliku oddzielonym od reszty sali rzeźbionym parawanem. Gdy tylko usiedli, zapaliły się świece umieszczone w trójramiennym świeczniku. Kelnerka położyła przed nimi oprawne w płótno karty dań i oddaliła się bezszelestnie.

- Jesteś głodna? - zapytał Kingsley.

- Tak - Lucy skinęła głową. - Nie tknęłam dziś obiadu.

- Czemu? - zainteresował się.

- Towarzystwo ministra Knota skutecznie odebrało mi apetyt. Poznaliśmy się kiedyś w mało przyjemnych okolicznościach - dodała szybko, chwytając jego pytające spojrzenie.

Zrobił taką minę, jakby rozumiał co miała na myśli. Merlinie, skoro - jak mówił jej Lawrance - miała w Ministerstwie swoją teczkę, to nadinspektor Shacklebolt naprawdę musiał wiedzieć o niej więcej, niż przypuszczała. Jednakże taktownie nie podjął tematu, tylko otworzył kartę i różdżką zaczął dotykać nazw kolejnych dań. Za każdym razem, kiedy to robił, pojawiała się przed nimi iluzja potrawy.

- Polecam ci zupę z rzeżuchy - powiedział.

- W życiu! - rzuciła szybko. - Obok kiszonej kapusty to najgorsza kulinarna trauma mojego dzieciństwa.

- Chyba, że tak - uśmiechnął się ze zrozumieniem. Czyżby jego dla odmiany rodzina katowała szpinakiem?

- Wezmę krem groszkowy z grzankami - zdecydowała. - O, popatrz - dodała po chwili, przykładając różdżkę do karty - ten Firmowy Stempel wygląda interesująco. Stek z zapieczonym żółtym serem, po którym biega wytłoczony hipogryf - przeczytała głośno opis.

- Między nami mówiąc, nie jest najlepszy. Ale przyrządzają tu wyśmienitą Kieszeń Czarnoksiężnika.

- Schab faszerowany pieczarkami i kawałkami gumochłona - zastanowiła się. - Ciekawe.

- A do herbaty możemy wziąć kruche rożki z różą - powiedział. - Oczywiście nie umywają się do tych, które robi moja matka, ale ujdą.

- Ja też je kiedyś piekłam... - zamyśliła się na chwilę. - Całe wieki temu. Wiesz, ciotka wychowywała mnie na idealną gospodynię.

- Dobrze wiedzieć - mrugnął do niej łobuzersko. - Masz ochotę na wino?

- Nie, dziękuję - tego wieczoru nie miała zamiaru niczego pić. Jeszcze tylko brakowało, żeby zaczęła odgrywać przed Kingsleyem swoje pijackie przedstawienia.

Tymczasem on dyskretnym ruchem przywołał kelnerkę i złożyli zamówienie.

- Podoba mi się to miejsce - powiedziała Lucy, kiedy dziewczyna oddaliła się w stronę kuchni. - Ma klimat i jest takie spokojne. Często tu bywasz?

- Prawie za każdym razem kiedy wpadam do Hogsmeade.

- Naprawdę żałowałam, że nie było cię w marcu - oparła brodę na nadgarstku i popatrzyła na niego z powagą.

Nie odpowiedział, tylko uważnie rozejrzał się dookoła, a potem lekko, jakby od niechcenia machnął różdżką, zakreślając wokół nich strefę działania zaklęcia wyciszającego.

- Teraz już możemy rozmawiać o wszystkim. Nawet o inspektorze Lawrance.

- O, tak - powiedziała z przekąsem. - To mój ulubiony temat.

- Miałaś z nim jakieś problemy? - zainteresował się natychmiast.

- Lepiej nie pytaj - machnęła ręką z rezygnacją. - On naprawdę uparł się, że jestem współwinna śmierci mojego brata. Myślę, że gdyby tylko znalazł jakiś pretekst, to wysłałby mnie natychmiast na wczasy do Azkabanu. A ty przynajmniej słuchasz tego, co się do ciebie mówi - dodała po chwili.

- Próbuję - rzucił. - Ale prawdę mówiąc chciałbym, żebyś nie miała co do mnie zbyt wielu złudzeń. Ja też często używam mało przyjemnych środków perswazji. W końcu jestem aurorem, a nie puchatym misiem - uśmiechnął się lekko tak, jakby właśnie w tej chwili coś mu się przypomniało.

Puchaty miś? - Lucy spojrzała na jego zmrużone oczy i pomyślała, że porównanie go do misia to ostatnia rzecz, jaka by jej przyszła do głowy. Już prędzej kojarzyłaby go z przyczajoną w ciemności panterą. I nawet przez chwilę nie wątpiła, że potrafił być groźny. Tyle, że akurat ona zupełnie się go nie bała.

- Być może inspektor Lawrance także bywa miły dla niektórych przesłuchiwanych? - odezwała się wreszcie.

- Pewnie tak - zgodził się. - To w gruncie rzeczy całkiem porządny chłop. Tylko okropnie niecierpliwy. I nie lubi, jak coś idzie nie po jego myśli. A sprawa Blacka paprze się wyjątkowo.

- Strasznie tam dużo znaków zapytania - Lucy odruchowo zaczęła się bawić rogiem obrusa.

- Skąd wiesz? - patrzył na nią badawczo.

- Interesuję się nią. W końcu w pewnym sensie dotyczy także mnie. Widzisz - spojrzała na niego z powagą - nie chcę, żebyś mnie źle zrozumiał, ale nie podoba mi się to, że ten człowiek nie miał procesu i że teraz Ministerstwo też nie zamierza mu go urządzić. Z tym pozwoleniem na pocałunek dementora to już naprawdę przesada. Nawet największy zbrodniarz powinien mieć możliwość przedstawienia własnej wersji. A nie ukrywam, że jestem bardzo ciekawa, co on ma do powiedzenia.

- Masz jakieś wątpliwości?

- Co do jego winy? - zerknęła na aurora spod spuszczonych rzęs. - Nie. Natomiast chciałabym wiedzieć kiedy zdradził i z jakiego powodu. I dlaczego nie przyznał się nawet pod Veritaserum.

- Kto ci o tym powiedział? - zainteresował się natychmiast.

- Ja też umiem zbierać informacje i wyciągać wnioski - wyjaśniła spokojnie.

- No tak...

Nie zdążył powiedzieć nic więcej, ponieważ kelnerka już lewitowała talerze w ich kierunku. A potem też nie wrócili do tego tematu. Lucy nie nalegała, bo zdawała sobie sprawę, że Kingsley, nawet jeśli wie coś więcej o sprawie tego człowieka, to i tak jej tego nie powie. Nie miała wątpliwości, że tajemnica służbowa to dla niego świętość. W trakcie obiadu rozmawiali więc na zupełnie neutralne tematy. Wspominali szkolne lata i nielicznych wspólnych znajomych, zahaczyli też o historię i literaturę.

Kiedy już skończyli jeść drugie danie, Kingsley starannie odłożył sztućce na godzinę piątą. Natychmiast odrobinę mu się rozjechały, więc spokojnie wyrównał je po raz drugi. Lucy w tym samym momencie zrobiła dokładnie to samo. Spojrzeli na siebie i jednocześnie zaczęli się śmiać.

- Paskudna cecha - powiedział, kiedy już im przeszła największa wesołość.

- I owszem - skinęła głową. - Ja mam taki odruch, że po wszystkich sprzątam.

- Ja nie - wciąż się uśmiechał. - Ale gonię innych, żeby sprzątali po sobie.

- Lubisz porządzić? - spytała przekornie.

- To aż tak widać? - mówił żartobliwym tonem, ale chyba był trochę zakłopotany. Najwyraźniej nikt nigdy nie zapytał go o to wprost.

- Aha - skinęła głową. - A jak twoja rodzina to znosi?

- Matka zdążyła się przyzwyczaić, bo ojciec był taki sam - wyjaśnił. - A moja córka jest jeszcze za mała, żeby...

Natychmiast wbiła w niego zdumiony wzrok. Merlinie, a więc miał córkę... No tak, jak mogła choć przez chwilę pomyśleć, że ktoś tak atrakcyjny jak Kingsley do tej pory uchował się bez rodziny. Poczuła się nieswojo, ponieważ z zasady nie spoufalała się z żonatymi mężczyznami.

On najwyraźniej odgadł jej myśli, gdyż natychmiast spoważniał.

- Moja żona nie żyje. Umarła przy urodzeniu Elizabeth - odpowiedział cicho, patrząc gdzieś ponad jej głową. - Mało kto wie, że mam dziecko. Ze względów bezpieczeństwa.

Lucy mocno wciągnęła powietrze i szybko zamrugała powiekami. A coś w jego głosie kazało jej pomyśleć, że nie czyni często takich wyznań. To było niepojęte. Zachowywali się tak, jakby ich znajomość trwała całe lata, a przecież tak naprawdę rozmawiali ze sobą trzeci raz w życiu.

- Czekała na to dziecko - kontynuował tym samym tonem - i umarła... A ja nie chciałem oglądać małej. Wydawało mi się, że to jej wina.

- O, Boże! - wyrwało się Lucy. - Ale ty chyba nie myślisz tak do tej pory? - mocno chwyciła go za rękę.

- Nie - pokręcił głową. - Przeszło mi po kilku tygodniach

- To dobrze - powiedziała szybko, puszczając jego dłoń. - Widzisz - była trochę zażenowana swoim wybuchem i wydawało się jej, że powinna mu się z niego wytłumaczyć. - Dobrze wiem, jak to jest żyć z takim poczuciem winy. Moja ciotka przez całe lata twierdziła, że to ja odpowiadam za śmierć matki.

Starała się mówić spokojnie, ale to nie było proste; głos jej drżał. Tyle lat minęło, a samo wspomnienie oskarżeń Belli wciąż bolało. Boże, gdyby ciotka swoimi nieopatrznymi słowami nie zabiła w niej całej pewności siebie, to być może inaczej potoczyłoby się jej życie. I życie Harry'ego...

- Może jednak masz ochotę na coś mocniejszego? - zapytał, patrząc na nią z niepokojem. - Zrobiłaś się taka blada.

- Nie - pokręciła przecząco głową. - Nie piję.

- Tak zupełnie? Nic a nic?

- Już swoje w życiu wypiłam - powiedziała stanowczo. - Ale nie chcę o tym mówić.

Nie nalegał, a ona znowu spuściła głowę i, mnąc w palcach serwetkę, przez długą chwilę milczała, próbując podjąć decyzję.

Czy aby na pewno nie chcę? Przecież tyle razy marzyłam, żeby wreszcie pozbyć się tych wspomnień. Wyrzucić z siebie. Wygadać się przed kimś porządnie i poczuć ulgę.

Gwałtownie podniosła głowę i napotkała uważne spojrzenie swojego towarzysza. Dlaczego wciąż miała wrażenie, że ten facet czyta w jej myślach? I dlaczego czuła, że to właśnie jemu mogłaby opowiedzieć o sobie wszystko? Kiedyś, jeden jedyny raz w życiu miała ochotę zwierzyć się Michaelowi, ale nie zrobiła tego. Myślała, że jeszcze zdąży. Ale im lepiej poznawała swojego męża, tym bardziej utwierdzała się w przekonaniu, iż nie może mu zdradzić swoich tajemnic. Po prostu nie uwierzyłby w jej historię; jak na jego prawniczy rozum była za mało racjonalna. Ale Kingsley to co innego. Potrafił mówić o sobie i, jak już kilkakrotnie zauważyła, umiał słuchać. No i przede wszystkim był czarodziejem. Nie musiała mu tłumaczyć rzeczy oczywistych. Poza tym najwidoczniej sam sporo przeszedł.

- Wiesz - powiedziała, wpatrując się uparcie w płomyki świec. - Właściwie to chciałabym wreszcie o tym opowiedzieć. Oczywiście jeśli masz czas, żeby mnie wysłuchać. Bo to długa historia.

- Jeśli tylko uważasz, że jestem odpowiednim człowiekiem...

- Jesteś - powiedziała szybko, zaciskając w pięści trzęsące się palce.

Przez kilka długich chwil milczeli oboje. On najwyraźniej nie chciał jej ponaglać, a ona po raz tysięczny w życiu myślała o tym, że najtrudniej jest wypowiedzieć pierwsze zdanie.

- Chyba większość problemów wzięła się z tego, że moja matka za bardzo kochała mojego ojca, a moja ciotka za bardzo przywiązała się do matki - nie wiadomo czemu, wydawało się jej, że jeśli potraktuje swoje wspomnienia lekko, łatwiej będzie opowiadać. Ale pomyliła się. Czuła, że z każdym słowem coś coraz mocniej dławi ją w gardle i nie potrafiła beznamiętnie mówić o swoich rodzicach, o dzieciństwie, o pedagogicznych poglądach Ciotki. Przeżywała to wszystko na nowo, całym wysiłkiem woli starając się powstrzymać łzy. Wreszcie musiała na chwilę przerwać swoją opowieść, żeby się uspokoić.

- Moja matka powiedziała kiedyś - Kingsley wpatrywał się w nią z uwagą - że Bella Potter zadałaby pokutę samemu Chrystusowi.

- To one się znały? - zdziwiła się Lucy, wyciągając z torby chusteczkę. - Ciekawe skąd?

- Pewnie ze szkoły - Kingsley wsypał do filiżanki z herbatą kolejną łyżeczkę cukru.- Nie zapominaj, że nasz świat jest w gruncie rzeczy bardzo mały. A mama sprawiała wrażenie bardzo pewnej swojej opinii.

- I miała rację - powiedziała ze smutkiem. - Jedyną osobą, którą ciotka uwielbiała bezkrytycznie, była mama. A potem mój brat. Wiesz, czasem myślałam, że gdyby James wysadził w powietrze Hogwart, ona uznałaby to za przejaw jego geniuszu.

- Fakt faktem, z twojego brata było niezłe ziółko - uśmiechnął się. - Miałem z nim kilka przepraw, kiedy byłem prefektem. Z nim - powtórzył ciszej. - I z Blackiem - dodał, jakby z obawą. Najwyraźniej bał się, że ją jeszcze bardziej zdenerwuje.

- Tak, oni dwaj zawsze byli nierozłączni - powiedziała spokojnie. Niepotrzebnie się martwił; już dawno oduczyła się gwałtownego reagowania na dźwięk tego nazwiska.

Przez chwile znowu siedzieli w milczeniu, aż wreszcie Lucy znowu podjęła swoją przerwaną opowieść. Mówiła o Jamesie i o Lilce, o Remusie i Peterze, o nim i o przyjaźni. Nie potrafiła tylko zdradzić Kingsleyowi największej tajemnicy Huncwotów. Nie wiedzieć czemu, to wciąż była dla niej bariera nie do pokonania. Zdołała natomiast opowiedzieć ze szczegółami o swojej miłości do tego człowieka. I o jego zdradzie. O śmierci brata i bratowej, o ucieczce, o pobycie u Addamsów, o decyzji odejścia z ich domu i zamieszkania wśród mugoli.

- Naprawdę nie myślałaś o powrocie? - zapytał Kingsley, kiedy na chwilę zamilkła.

- Nie - pokręciła głową. - Najpierw bałam się, że jeśli wrócę i spojrzę na dziecko, to oszaleję. Potem, kiedy już się trochę uspokoiłam, doszłam do wniosku, że nikt mnie w Anglii nie potrzebuje. Widzisz, nie miałam pojęcia, że moja ciotka nie żyje. Byłam pewna, że ma się dobrze i rozpieszcza Harry'ego tak samo, jak jego ojca. Gdybym chociaż podejrzewała, że jest inaczej, wróciłabym natychmiast. Zawsze miałam silne poczucie obowiązku - dodała. - Inna sprawa, że im dłużej jest się nieobecnym, tym trudniej zdecydować się na powrót. A ja na dodatek wmówiłam sobie, że nie chcę już mieć nic wspólnego z magią. Poukładałam sobie życie jak potrafiłam. Mój mąż bardzo mi w tym pomógł. Gdyby nie on, pewnie od dawna nie byłoby mnie na świecie. Merlinie, gdybyś wiedział, co ja wyprawiałam przez pierwsze trzy lata...

- Wiesz, że jeśli nie masz ochoty, nie musisz o tym mówić.

Przez chwilę wahała się. Czuła pokusę, aby ten rozdział swojego życia pominąć milczeniem. Chyba po prostu bała się, że bezpowrotnie utraci jego sympatię i szacunek. Ale skoro już podjęła decyzję by mówić, to nie powinna ukrywać niczego. Tak, szczerość to najlepsze wyjście. Może więc przyznać mu się do strachu?

- Boję się - powiedziała prawie bezgłośnie.

Nic nie powiedział, tylko wolno przesunął dłoń i dotknął jej drżących palców. Ciepło bijące od jego dłoni podziałało na nią uspokajająco. Na chwilę przymknęła powieki, a kiedy je znowu otworzyła, była gotowa mówić dalej. Mogła zmierzyć się ze swoimi dawnym piekłem. Wciąż nie cofając ręki, opowiadała rwącym się głosem o eksperymentach z alkoholem i kokainą, ryzykownych spacerach po mostach oraz mężczyznach, którzy mieli pomóc jej zapomnieć. Kingsley nie przerywał, tylko słuchał bardzo uważnie. A ona wreszcie zaczęła mówić o swoim pierwszym spotkaniu z Michaelem.

- Wiesz... - po raz pierwszy tego wieczoru uśmiechnęła się do swoich wspomnień. - Ja do tej pory zachodzę w głowę, dlaczego on tak naprawdę się ze mną ożenił. Zupełnie nie pasowałam do jego środowiska...

- Kochałaś go? - Kingsley zadał jej pytanie najoczywistsze z możliwych.

- Jeszcze rok temu odpowiedziałabym ci, że tak. Ale teraz już niczego nie jestem pewna. Wiesz, stanowiliśmy parę okropnych pedantów. Z tym, że u mnie to chyba wynik wychowania, a u niego wyglądało to trochę tak, jakby panowanie nad przedmiotami dawało mu poczucie kontroli nad własnym życiem. Nie, nie byliśmy złym małżeństwem, ale powinniśmy ze sobą rozmawiać, lepiej się poznać. Ja więcej dowiadywałam się o jego życiu od znajomych, niż od niego samego. To była cisza, nie związek. Michael poddał się pierwszy...

- Odszedł?

- Och, to była banalna i stara jak świat historia - wyjaśniła. - Wplątał się w romans z sekretarką, a ona dała mu to, przed czym ja się opierałam z całych sił, czyli dziecko. Odeszłam, bo nie chciałam mu być zawadą. Naprawdę zasługiwał na szczęście.

- A ty?

- Co - ja?

- A twoje szczęście? - przyglądał się jej spod zmrużonych powiek.

Merlinie, ależ on miał niesamowite oczy. I znowu patrzył w taki sposób, jakby chciał prześwietlić ją na wylot.

- Gdybym była optymistką - wzruszyła bezradnie ramionami - powiedziałabym, że pewnie jest jeszcze przede mną. Ale jako realistka muszę stwierdzić, że najwyraźniej nie potrafię być szczęśliwa. Próbowałam tyle razy... - rozłożyła ręce.

- A teraz?

- Teraz? - chcąc ukryć zdenerwowanie, znowu zaczęła bawić się brzegiem obrusa. - Teraz jestem w związku, który jeszcze jest, ale właściwie to już go nie ma - wyjaśniła enigmatycznie. - Nie mam ani czasu, ani ochoty na miłość.

- Dlaczego?

- Bo najważniejszy jest Harry - wyjaśniła. - A nawet jeśli jakimś cudem uda mi się z nim dogadać, to wtedy sama spróbuję poukładać własne życie.

- Może jednak przydałaby ci się pomoc?

- Przestań - zrobiła ręką zniecierpliwiony ruch. - Całe życie szukałam u mężczyzn wsparcia i tak naprawdę nigdy go nie znalazłam. Za to każdy facet próbował decydować za mnie.

- Najwyraźniej wybierałaś niewłaściwych.

- Najwyraźniej - zgodziła się. - A może to niewłaściwi mężczyźni wybierali mnie... Wiesz, kiedyś marzyłam, jak to nastolatka, że znajdę swojego księcia z bajki, wyjdę za mąż, urodzę dzieci... Wreszcie uwierzyłam, że znalazłam. No i przez tę miłość - jakby to szumnie powiedziała moja ciotka - poszłam na poniewierkę. Merlinie, gdyby ona słyszała to, co dzisiaj opowiedziałam tobie, dostałaby zawału po raz drugi. A może stwierdziłaby - Lucy zastanowiła się przez chwilę - że właśnie czegoś takiego się po mnie spodziewała... Że przed czymś takim próbował mnie uchronić... Widzisz - spojrzała na niego z rozpaczą - ja już sama nie wiem, co mam o sobie myśleć. Czy jestem dobra, czy zła? Czy dorosła, czy zupełnie smarkata? Od tamtego dnia niczego nie jestem pewna. Wciąż czuję się tak, jakby mój świat stał na głowie. Nawet teraz... Patrzę na ciebie i wydaje mi się, że mogę ci zaufać, ale... - zawahała się. - Ale, gdybym jutro dowiedziała się, że spisałeś wszystko, co powiedziałam i oddałeś Lawrance'owi, wcale bym się nie zdziwiła. Rozumiesz to, prawda? - spojrzała na niego niespokojnie.

- Rozumiem - powiedział, a potem pochylił się poprzez stolik, delikatnie ujął jej brodę i uniósł do góry. Teraz patrzyli sobie prosto w oczy.

- Dziękuję ci - powiedział cicho.

- Za co? - zdziwiła się.

- Za zaufanie. I możesz być pewna, że ja go nie zawiodę.

Drżącą ręką dotknęła jego dłoni i w tym momencie, po raz pierwszy od lat, ogarnął ją absolutny spokój. Boże, jak to dobrze, że wreszcie odważyła się mówić. Że był na tym świecie ktoś, kto wiedział o niej wszystko i dzięki temu przynajmniej mógł spróbować ją zrozumieć.

- Ojej, zrobiło się strasznie późno - wreszcie wróciła do rzeczywistości.

- Odprowadzę cię do zamku - zaproponował natychmiast. - O tej porze nie powinnaś chodzić sama.

- Ale ja miałam zamiar przenocować dziś u Ifigenii Jones. Merlinie! - zawołała, spoglądając na zegarek - ona się pewnie o mnie martwi. Ale się zagadaliśmy!

- Może kiedyś to powtórzymy? - zapytał, gestem przywołując kelnerkę.

- Nie mówię: nie - uśmiechnęła się. - Naprawdę dobrze mi się z tobą rozmawia.

&&

Szli obok siebie w milczeniu opustoszałymi uliczkami. Było ciepło; wiatr ucichł zupełnie i zapowiadała się piękna czerwcowa noc. Na niebie jasno świecił księżyc. Kiedy tylko na niego spojrzała, uświadomiła sobie, że właśnie tego dnia przypada pełnia. Natychmiast pomyślała o Remusie. Co miesiąc tak samo martwiła się o niego, mimo iż od kilku miesięcy Snape poił go tym swoim eliksirem i przemiany nie były tak straszne.

Nagle zadygotała. Nie, nie ze strachu o przyjaciela. Nieoczekiwanie poczuła przenikliwy chłód. Czyżby raptownie zmieniała się pogoda?

I jeszcze jeden atak zimna.

Wreszcie przypomniała sobie to okropne uczucie. Natychmiast skuliła się, próbując opanować drżenie.

- Co się dzieje? - zaniepokoił się Kingsley. Ale zanim mu odpowiedziała, zdążył zorientować się o co chodzi; zadrżał i momentalnie zmienił się na twarzy.

Przeciwną stroną ulicy, unosząc się lekko tuż nad ziemią, sunęło kilka zakapturzonych postaci.

Lucy czuła coraz większy chłód i narastający szum w głowie. Ulica, drzewa i domy zaczynały wirować wokół niej z coraz większą prędkością.

Mocne pchnięcie na moment przywróciło ją do rzeczywistości. Zdążyła tylko pomyśleć, że Kingsley chyba próbuje ją ratować, a potem straciła równowagę i upadła na trawnik. Bezwładnie potoczyła się kilka metrów, a potem znieruchomiała. Nie była pewna, czy jeszcze żyje, czy też jest już martwa. I w sumie nie sprawiało jej to różnicy. Może nawet lepiej, że umarła? Nie, jednak żyje. Inaczej ten cholerny szum w uszach dawno by już ucichł.

Merlinie, oszaleję!

Ostatkiem sił zwinęła się w kłębek i ścisnęła głowę rękami; miała wrażenie, że za chwilę czaszka pęknie jej na sto tysięcy kawałków.

Nagle wszystko ucichło jak nożem uciął, a jej wydało się, że leci w ciemną głęboką otchłań. Czyżby wreszcie odważyła się skoczyć? Jak dobrze, że to naprawdę koniec...

- Lucy! - miała wrażenie jakby głos Kingsleya dobiegał zza grubej ściany. - Wszystko w porządku?

Nie miała siły się poruszyć. Wciąż jeszcze wydawało się jej, że spada. Znowu zadygotała.

- Lucy! Enerva...

Zanim skończył wymawiać zaklęcie, otworzyła oczy i spojrzała na niego. Klęczał obok i wpatrywał się w nią z przerażeniem.

Chciała mu powiedzieć, że ma w torebce czekoladę, ale nadal nie mogła wykrztusić ani jednego słowa. Musiała wciąż wyglądać strasznie, bo wyraz jego twarzy nie zmieniał się. Wreszcie spróbowała usiąść, ale to nie było takie proste; wciąż miałą zawroty głowy. Kingsley pomógł jej zachować równowagę i zanim zdążyła pomyśleć, jakoś zareagować, już znalazła się w jego ramionach. Przytulał ją do siebie z całej siły, tak mocno, że na moment aż zabrakło jej tchu. W pierwszej chwili chciała go odepchnąć, ale miała zbyt mało siły, by wykonać taki gwałtowny ruch. A poza tym będąc tak blisko niego, czuła się bezpiecznie jak nigdy w życiu. Za wszelką cenę chciała zachować to uczucie na dłużej. Przymknęła powieki i wsłuchując się w przyspieszony rytm jego serca, stopniowo się uspokajała. A on wciąż nic nie mówił, tylko palcami delikatnie przeczesywał jej włosy. Siedzieli na tym trawniku, tak blisko siebie, przez kilka minut. Wreszcie Kingsley odsunął ją delikatnie.

- Już dobrze? - spytał. Był zupełnie spokojny, tylko oczy błyszczały mu nienaturalnie.

- Tak - powiedziała cicho. - W torebce mam czekoladę.

Jedną ręką wciąż ją podtrzymywał, a drugą zręcznie przeszukiwał kolejne przegródki. Wreszcie podał jej batonik

- Dziękuję - szybkim ruchem rozerwała sreberko i odgryzła duży kęs. Tak, jeszcze tylko tego potrzebowała. Nareszcie poczuła się zupełnie znośnie. - Chcesz? - wyciągnęła czekoladkę w kierunku Kingsleya. - To naprawdę pomaga.

- Przyda się - odłamał sobie połowę batonika. - Też mnie ruszyło.

- Przegoniłeś ich Patronusem?

- Nie musiałem - odpowiedział. - Wiesz, to wyglądało tak, jakby nie byli nami zainteresowani. Ciągnęli gdzieś tam - wskazał ręką w stronę Hogwartu.

- Może wyznaczyli sobie jakieś zebranie?

- Może... - zastanowił się. - Ministerstwo powinno ich stąd koniecznie zabrać, bo kiedyś dojdzie do tragedii. Idziemy?

- Tak - skinęła głową.

Podał jej rękę i pomógł wstać. A potem przez długą chwilę nie puszczał jej dłoni. Zaniepokojona tym Lucy podniosła głowę, spojrzała na niego i zadrżała. To, co zobaczyła w jego wzroku, napełniło ją prawdziwym przerażeniem. Merlinie, tylko nie to - pomyślała, zaciskając pięści. - Tylko nie to. Nie rób mi tego, proszę...

Wyrwała rękę z jego uścisku i bez słowa ruszyła przed siebie, a on podążył za nią. Po kilku minutach cichego marszu znaleźli się pod domkiem pani Jones.

Lucy wskoczyła na schodki i bardzo mocno zapukała do drzwi. Po chwili w sieni rozbłysło światło i dał się słyszeć szczęk otwieranych zamków.

- Lucy, to ty?! Już zaczynałam się martwić - wołała zza drzwi Ifigenia.

- To ja. Przepraszam, że tak późno, ale trochę zasiedziałam się w Hogsmeade.

- Wchodź.

- Za chwilkę. Ja... ja muszę się jeszcze z kimś pożegnać - Lucy wskazała ręką Kingsleya. - To mój znajomy, pan Shacklebolt.

- Dobry wieczór - auror ukłonił się uprzejmie.

Ifigenia przez chwilę przyglądała mu się w milczeniu, aż wreszcie uśmiechnęła się promiennie i spytała:

- Jest pan synem Irvinga Shacklebolta?

- Tak - potwierdził. - Znała go pani?

- Oczywiście. Byliśmy razem w Hogwarcie. Zresztą pamiętam także pana matkę. Proszę ją ode mnie pozdrowić.

- Dziękuję, nie omieszkam.

- Drzwi będą otwarte - zwróciła się do swojej podopiecznej. - I wstawię wodę na herbatę - zawołała już zza drzwi.

Znowu zostali sami. Lucy popatrzyła na niego z powagą..

- Kingsley, dziękuję ci bardzo. To wspaniale wiedzieć, że jesteś moim przyjacielem - wypowiedziała te słowa z pełną premedytację.

- Zawsze będę.

- Dziękuję - powtórzyła.

A potem odwróciła się i po prostu odeszła. Naprawdę bała się na niego spojrzeć. Nie chciała znowu zobaczyć w jego oczach tego wyrazu.

Dlaczego właśnie on?

Szybko wskoczyła na schody. Zamknęła za sobą drzwi, oparła się o nie i mocno przycisnęła rękę do serca. Tłukło się jak oszalałe. Boże, co się z nami dzieje?

- Jesteś już? - Ifigenia wyjrzała z kuchni.

- Jestem - odkleiła się wreszcie od framugi.

- Chodź, napijesz się herbaty. Jadłaś coś?

- Nie jestem głodna.

Weszła do kuchni w ślad za gospodynią, usiadła na krześle i wbiła łokcie w blat stołu.

- Przystojny ten młody Shacklebolt - stwierdziła spokojnie Ifigenia. - Bardzo podobny do ojca. Wiesz, Irving kochał się we mnie na zabój, kiedy byliśmy na siódmym roku - uśmiechnęła się łobuzersko. - To był naprawdę uroczy chłopak, ale jak dla mnie trochę za pedantyczny.

Lucy w roztargnieniu słuchała tego monologu. Ze wszystkich sił próbowała zebrać myśli.

- Ale Luizie to jak widać nie przeszkadzało. No tak, ale ona była w Hufflepuffie - kontynuowała tymczasem fotografka. - Słuchaj - spojrzała wreszcie na Lucy. - Czy ciebie coś z nim łączy?

- Nie - odparła, sięgając po filiżankę. - To znaczy, przyjaźnimy się.

- Przyjaźnimy - powtórzyła Ifigenia z przekąsem. - Pokaż mi przyjaciela, który tak gapi się na przyjaciółkę.

A więc nawet ona to zauważyła...

- Nie chcę o tym rozmawiać - powiedziała głośno. - Proszę...

Pani Jones zamilkła i popatrzyła na nią z troską. Ale nie wytrzymała długo. Najwyraźniej, skoro już raz zaczęła mówić, chciała doprowadzić swoje wywody do końca.

- Szkoda. Przydałby ci się ktoś porządny. Powinnaś ułożyć sobie życie.

- Mam narzeczonego i nigdy nie grałam na dwa fronty - powiedziała stanowczo.

- Narzeczonego? Bardzo wygodna wymówka. Ale to mugol.

Lucy nie odpowiedziała, tylko ukryła twarz w dłoniach. W głowie wciąż miała zupełny mentlik.

- No dobrze - Ifigenia położyła dłoń na jej ramieniu. - Pora spać. Posłałam ci na górze.

- W takim razie pójdę. Dobranoc - powiedziała cicho, a potem wstała z krzesła i z powagą spojrzała na gospodynię. - Naprawdę przepraszam. Marny dziś ze mnie gość.

- Nie przejmuj się - fotografka lekko poklepała ją po policzki. - Ja przecież wiem...

- Dziękuję - powiedziała cicho Lucy i wyszła z kuchni.

Przeskakując po dwa schodki, szybko pobiegła na górę. Weszła do niewielkiego, wyłożonego drewnem pokoju i popatrzyła na łóżko. Miała ochotę się położyć, ale dobrze wiedziała, że i tak nie zaśnie. Zbyt wiele spraw musiała przemyśleć, zbyt wiele podjąć decyzji. Przez jakiś kwadrans wydeptywała ścieżkę w dywanie, a potem wolno zbliżyła się do okna. Usiadła na parapecie i popatrzyła w ciemność. Nagle zerwała się na równe nogi.

Merlinie, czy to możliwe?! To wygląda...

Najszybciej jak się dało otworzyła okno na całą szerokość.

2.

To był przepiękny czerwcowy poranek. Słońce, mimo iż wzeszło już dosyć dawno temu, wciąż świeciło łagodnie. Na źdźbłach trawy lśniły nadal krople rosy, w górze, między koronami drzew, świergotały ptaki, a w powietrzu jeszcze wyczuwało się chłód.

Lucy szła wolno skrajem Zakazanego Lasu, tak zamyślona, że absolutnie nie była w stanie dostrzec piękna otaczającej ją przyrody. Nic dziwnego, wszak miała za sobą nieprzespaną noc. Najpierw zdenerwowała się tym, co spostrzegła za oknem - a raczej tym, co wydawało się jej, że widzi. Przez chwilę miała bowiem wrażenie, że cała armia dementorów unosi się nad hogwarckim zamkiem i Zakazanym Lasem.

Kiedy zaś uspokoiła się na tyle, by jednak spróbować zasnąć, dopadły ją niewygodne myśli.

Kingsley... - to imię przewijało się w nich bezustannie.

Prawdę mówiąc, była na niego zła. Dlaczego chciał zepsuć coś tak doskonałego? Wiele dałaby, żeby to, co dostrzegła już w lutym, okazało się pomyłką. Ale to była prawda. Interesował się nią jako kobietą. W czasie bezsennych godzin przeanalizowała całe ich spotkanie i już nie miała żadnych wątpliwości, że mu się podoba. Dlaczego nie pomyślała o tym wczoraj? To proste - było jej tak dobrze w jego towarzystwie, że nie chciała tego widzieć. Wolała się oszukiwać i wmawiać sobie, że zależy mu wyłącznie na przyjaźni. Przyjaźń... Uśmiechnęła się drwiąco na myśl o własnej naiwności. Ifigenia miała rację - przyjaciel nie patrzy na przyjaciółkę w taki sposób, jakby miał zamiar ją pocałować. Lucy podejrzewała, że auror nie wprowadził tego zamysłu w czyn tylko dlatego, iż nie chciał stracić jej zaufania. Merlinie, a ona miała już tyle lat i jeszcze nie zdołała przyjąć do wiadomości oczywistej prawdy, że na tym świecie nie ma bezinteresownych mężczyzn.

Kingsley, i co ja mam teraz zrobić?

Nie, związek z nim nie wchodził w grę. I to wcale nie dlatego, że nie chciała z nikim być na stałe. Wręcz przeciwnie, marzyła o tym; miała już dosyć wiecznej huśtawki rozstań i ciągłego zaczynania od nowa. Tylko, że na razie to nierealne. Tak, jak mu to wczoraj powiedziała, zanim zacznie myśleć o miłości, musi uporządkować swoje życie. A przede wszystkim dojrzeć i nauczyć się radzić sobie z problemami. Poza tym nie miała złudzeń co do tego, że komplikacje uczuciowe mogą zniszczyć każdą, nawet najpiękniejszą przyjaźń. Ona zaś nie chciała doczekać dnia, w którym byłaby zmuszona skrzywdzić i jego.

Tak więc wyjście jest tylko jedno i samo się nasuwa - nie mogą się więcej spotykać.

W sumie szkoda, że to wszystko tak się potoczyło. Potrzebowała przecież przyjaciela i czuła, że on zgodziłby się na taką rolę. Ale tego nie chciała, bo prawda była taka, że zbyt wielki w niej wzbudził niepokój i na dodatek za bardzo się jej podobał, żeby odważyła się igrać z ogniem. Trzeba więc to przerwać, póki jeszcze nie jest za późno. Przynajmniej raz w życiu musi być rozsądna i podjąć właściwą decyzję. Tak będzie lepiej dla niej samej, a przede wszystkim dla niego.

Pogrążona w rozmyślaniach nie zauważyła nawet jak znalazła się przed chatką Hagrida. Tam zatrzymała się i przez długą chwilę wpatrywała w wejściowe drzwi. Była ciekawa, czy gospodarz jest w domu, czy też wciąż gdzieś w knajpie opłakuje śmierć ulubieńca? A może by tak do niego zajrzeć? A nuż potrzebuje pomocy? W zasadzie wczoraj nie powinna chodzić do Hogsmeade, tylko spróbować jakoś go pocieszyć. Ale nie mogła znieść towarzystwa ministra Knota. Merlin świadkiem - nie mogła! No to zajrzy do gajowego dzisiaj. Może przynajmniej zrobi mu śniadanie.

Wskoczyła na schodki i spostrzegła, że drzwi wejściowe są uchylone. To w sumie nie było takie dziwne; w końcu kogo mógł bać się Hagrid? Chyba tylko ministerialnych urzędników. A przed nimi przecież żadne zamki nikogo nie ochronią.

Delikatnie pchnęła drzwi. Zaskrzypiały lekko i otworzyły się na całą szerokość. Rozglądając się uważnie dookoła, weszła do środka.

- Dzień dobry - zawołała.

Nikt jej nie odpowiedział. W domku panowała głucha cisza. Nie namyślając się długo, postanowiła kontynuować poszukiwania.

Nagle aż się zatrzymała ze zdumienia. Nigdzie nie było śladu gospodarza, ale za to na jego łóżku spał... Remus Lupin. Bardzo blady i wymizerowany. Miał zmierzwione włosy, a jego szyję i policzki pokrywały plamy zakrzepłej krwi. Nie, nie mogła się mylić. To ewidentnie była krew. Kiedy pochyliła się nad nim niżej, spostrzegła jeszcze, że ma na karku wielką, ledwo zabliźnioną ranę, wyglądającą jak ugryzienie jakiegoś wielkiego zwierza. Wilka, albo... psa.

Pies?! Boże?!

Co się stało? Czyżby wczorajszej nocy Remus jednak się przemienił? W takim razie jak wyszedł z zamku? Co robił tutaj? I co z tym cholernym eliksirem Snape'a?

Lupin gwałtownie poruszył się przez sen. Lucy, prawie nie myśląc co robi, chwyciła go za ramię.

- Remus - potrząsnęła nim delikatnie, pochylając się nad jego twarzą. - Remus, co się stało?

Otworzył oczy i popatrzył na nią zupełnie nieprzytomnym wzrokiem. Nawet nie miała pewności, czy ją poznał.

- Remus... - powtórzyła cicho.

Spojrzał na nią jeszcze raz i wreszcie z wysiłkiem wychrypiał:

- Syriusz jest...

Nie zdążył dokończyć, bo głowa sama opadła mu na poduszkę. Już przez sen westchnął tak, że aż coś ścisnęło ją za serce. Odsunęła się od łóżka. Nie miała sumienia znowu go budzić. Niech biedak się prześpi, najwyraźniej ma za sobą niezwykle ciężką noc.

Ale co się stało? O czym chciał jej powiedzieć? Czy ten człowiek znowu... - nie, o tym aż bała się myśleć. Starając się nie narobić hałasu, wyszła z domku i ostrożnie zamknęła za sobą drzwi. Kiedy znalazła się na zewnątrz, popatrzyła na wyłaniające się z mgły wieże Hogwartu. Wyglądały tak samo spokojnie i majestatycznie jak zawsze.

Coś się tam musiało wydarzyć - nie mogła pozbyć się tej natrętnej myśli. A jeśli Harry... Poruszyła się niespokojnie i pełna najgorszych przeczuć ruszyła przed siebie. Szybkim krokiem przemierzała błonia. Zatrzymała się dopiero przy wierzbie bijącej. Nie mogła jej minąć obojętnie, gdyż drzewo wyglądało tak, jakby stoczyło śmiertelną walkę samo ze sobą. Wokoło niego walały się połamane konary i gałęzie, a ziemia przy korzeniach była zryta pazurami.

Boże, czy to ma coś wspólnego z wyglądem Remusa? - mocno przycisnęła rękę do serca.

Do zamkowej bramy prawie dobiegła. Gdy tylko ją przekroczyła, natychmiast dostrzegła chudą sylwetkę Filcha. On będzie wiedział, jeśli... Woźny też ją zauważył i przyczłapał do niej najszybciej jak mógł.

- Czekam tu na panią - wykrztusił.

- Panie Argusie, czy coś się stało? - przerwała mu.

- Profesor Dumbledore prosił, żeby natychmiast przyszła pani do jego gabinetu.

Szła tak szybko, że Filch ledwo mógł za nią nadążyć, a ona sama w pewnej chwili o mało nie wybiła sobie zębów o panią Norris.

Kiedy dotarli do chimery, woźny wypowiedział hasło i puścił ją przodem. Sam pozostał na dole.

Lucy, pełna coraz gorszych przeczuć, mocno zapukała do drzwi gabinetu Dumbledore'a i, nie czekając na zaproszenie, weszła do środka.

- Chciał mnie pan widzieć - powiedziała jednym tchem, wpatrując się z niepokojem w starego czarodzieja.

Dopiero teraz spostrzegła, że dyrektor nie jest sam. Na krześle, naprzeciwko niego siedziała młoda ciemnowłosa kobieta uczesana w gładki kok. Zdecydowanie było w niej coś znajomego.

- Dzień dobry, Lucy - powiedział spokojnie Dumbledore. - Dobrze, że już jesteś. Mam nadzieję, ze pamiętasz moją siostrzenicę, Andreę.

No tak, Andrea Swift. Prefekt Hufflepuffu. Jak mogła nie rozpoznać jej od razu?

- Witaj, Lucy. Miło cię znowu widzieć.

- Nawzajem - mimo zdenerwowania spróbowała uśmiechnąć się do dawnej koleżanki.

- To ja w takim razie zostawię was samych - Andrea energicznie podniosła się z krzesła.

- Moja droga - zwrócił się do niej dyrektor. - Poproś Filcha, niech przyśle do mnie Harry'ego Pottera i Hermionę Granger. Aha, i powiedz Poppy Pomfrey, żeby tu wpadła na chwilę, tak jak się wczoraj umawialiśmy.

Lucy rozglądała się dookoła szeroko otwartymi oczami.

Merlinie, co się dzieje? Jeśli dyrektor się obawia, że mogę dostać zawału... Harry? Nie, Harry żyje, przecież ma tu przyjść razem z Hermioną.

Była tak zdenerwowana, że nie potrafiła wykrztusić z siebie żadnego pytania. Siedziała więc w milczeniu i wbijała wzrok w Dumbledore'a. On też chyba był trochę zdenerwowany, bo nie patrzył jej w oczy, tylko przez cały czas bawił się kolorowym pudełkiem po landrynkach.

Wreszcie do gabinetu wmaszerowała, zostawiając za sobą niedomknięte drzwi, zaaferowana Poppy Pomfrey. Najpierw rzuciła okiem na dyrektora, a potem szybko zbliżyła się do Lucy.

- Jak się dzisiaj czujesz? - zapytała bez żadnych wstępów.

- Jestem trochę niewyspana. I denerwuję się. Niech ktoś mi wreszcie powie, co się dzieje. Widziałam Remusa...

- Wszystko w swoim czasie - pielęgniarka powiedziała to takim tonem, jakby uspokajała rozkapryszone dziecko. - Brałaś eliksir? - zapytała po chwili.

- Nie.

- Lucy!

- Nie miałam kiedy - tłumaczyła się. - Wczoraj zapomniałam go zabrać ze sobą, a dziś jeszcze nie byłam w swoim pokoju. Przyszłam prosto tutaj.

Poppy nie odpowiedziała, tylko z przepastnej kieszeni fartucha wyciągnęła małą brązową buteleczkę i łyżkę do odmierzania eliksirów. Skrupulatnie odliczyła potrzebną ilość kropel.

- Wypij to - podsunęła lekarstwo pod nos pacjentki.

Pachniało dziwnie. Lucy miała pewność, że nigdy wcześniej go nie zażywała.

- Co to za paskudztwo? - spytała.

- Pij i nie dyskutuj - pani Pomfrey była nieustępliwa. - Czasem zachowujesz się gorzej niż twój własny bratanek.

Widząc, że nie ma wyjścia, posłusznie połknęła lekarstwo, popiła je wodą, którą także podała jej pielęgniarka, a potem, zaniepokojona hałasem, szybko odwróciła się w stronę drzwi.

Hermiona i Harry stali w nich chyba już od dłuższej chwili. Oboje byli trochę bladzi i najwyraźniej czymś przejęci, ale cali i zdrowi. Lucy - trochę uspokojona - nie spuszczała wzroku z chłopca. On też na nią patrzył. Tak dziwnie, inaczej niż do tej pory.

- Usiądźcie, moi drodzy - zaczął Dumbledore. - Hermiono, bardzo cię proszę - dodał, kiedy uczniowie spełnili jego polecenie, a Poppy Pomfrey opuściła gabinet - opowiedz profesor Blair o tym, co wydarzyło się wczorajszego wieczora. Zacznij od waszej wizyty w chatce Hagrida.

- Mam mówić o wszystkim? - upewniła się Hermiona. - O zmieniaczu też?

- Tak - stary czarodziej skinął głową.

Dziewczyna odwróciła się w jej stronę i spokojnym rzeczowym tonem oświadczyła.

- Spotkaliśmy się wczoraj z Syriuszem Blackiem.

Lucy poczuła, że serce podchodzi jej do gardła. A jednak...

- Jest niewinny...

δ

Hermiona szczegółowo opowiadała całą historię, ze wszystkich starając się zachować spokój. Nie było to łatwe, ponieważ reakcje nauczycielki coraz bardziej ją przerażały. Lucy robiła się bledsza prawie z każdym wypowiadanym przez nią zdaniem. A kiedy zaczęła relacjonować to, co się wydarzyło we Wrzeszczącej Chacie, profesor Blair już prawie się słaniała. Ale słuchała wciąż tak, jakby od tego co najmniej zależało jej życie. A ten idiota, Harry, zupełnie nie reagował. Siedział obok ze spuszczoną głową.

- Pani profesor, dobrze się pani czuje? - nie wytrzymała wreszcie Hermiona.

- Tak - historyczka szybko wyprostowała się i mocnej ścisnęła poręcz fotela. - Mów dalej. Chcę wiedzieć wszystko.

Kontynuowała więc przerwaną opowieść. Mówiła o nieoczekiwanej przemianie profesora Lupina, o ucieczce Glizdogona, o tym jak Syriusz obronił ich przed wilkołakiem, o ataku dementorów i Patronusie Harry'ego. O aresztowaniu Blacka i o tym, jak pomogli uciec jemu i hipogryfowi przy pomocy zmieniacza czasu.

Kiedy skończyła, profesor Blair wyglądała jak swój własny duch. Ale nie zemdlała, wręcz przeciwnie - szybko zerwała się z krzesła i zaczęła nerwowo chodzić po pokoju.

Harry, rusz się! Nie widzisz, co się z nią dzieje?

Wreszcie zatrzymała się raptownie na środku gabinetu i wbiła w dyrektora prawie nieprzytomny wzrok.

- A więc to tak...

Dumbledore skinął głową. Ale ona nie wyglądała na do końca przekonaną. Wolno przeniosła spojrzenie na Hermionę.

- To Peter? - spytała niepewnie.

- Tak, pani profesor - powiedziała głośno. - To Peter Pettigrew odpowiada za śmierć rodziców Harry'ego.

δ

Lucy drugi raz w życiu poczuła się tak, jakby miała za chwilę stracić zmysły.

To niemożliwe! Opowiadali jej bzdury. Peter nie mógł... Przecież nie żyje!

A jeśli?

Nie, nie on!

Peter...

Czy naprawdę przez niego to wszystko? Naprawdę był, nie - jest, zdrajcą i mordercą?! On?

Nie wierzę! Ale jeśli... Jeśli to prawda, to...

Szybkim ruchem otarła łzę, spływającą po policzku.

Skoro Peter zdradził, to w takim razie co z nim? Co z tym czło...

Nie, to jakieś żarty! Znowu wszyscy mnie okłamują.

A jeśli nie?!

Zupełnie nie zwracając uwagi na osoby obecne w gabinecie, podeszła do okna, wbiła łokcie w parapet i ukryła twarz w dłoniach. Kiedy zacisnęła mocno powieki, ujrzała w myślach cały ciąg obrazów, przez tyle lat spychanych gdzieś w najgłębsze zakamarki pamięci. Pojawiały się jeden po drugim i nie chciały odejść. Widziała więc wyraźnie przystojną twarz ciemnowłosego chłopaka. Jego uśmiech. Wyraz oczu, kiedy patrzył na nią tamtej październikowej nocy. Usłyszała głos, w którym tylko ten jeden jedyny raz słyszała najprawdziwsze szczęście.

Nie kłamał.

Kochał ją.

Syriusz...

Boże! Trzynaście lat temu porzuciła na pastwę losu małego bratanka i ukochanego mężczyznę. Bez powodu...

Nie zdradził...

Nie kłamał...

To Peter!

Trzynaście lat koszmaru... Przez pomyłkę?!

Dlaczego? Co myśmy mu zrobili?

Czy naprawdę nikt nie potrafił tego wyjaśnić? Czy nikogo nie obchodziła prawda? Ale jak miała obchodzić obcych, skoro nawet ona...

Nie zdradził!

Zacisnęła dłonie w pięści tak mocno, że paznokcie wbiły się jej w skórę. Czuła jednocześnie żal i wściekłość. I rezygnację. I znowu wściekłość. I jeszcze tępy ból.

Dlaczego...

Wyprostowała się gwałtownie i powiodła wzrokiem po gabinecie. Wszyscy - dyrektor, Hermiona, a nawet Harry - wpatrywali się w nią z niepokojem.

Nagle poczuła, że zaczyna ją od nich oddzielać jakaś niewidzialna bariera. Obrazy z przeszłości ponownie pchały się przed oczy. Świat po raz drugi stawał na głowie, całe życie znowu waliło się w gruzy, a ona nie miała siły, żeby zaprotestować.

Co mogła zrobić?

Była tylko kukiełką, którą los bawił się jak chciał. Jej decyzje się nie liczyły. Nie mogła zrobić nic...

To jakiś absurdalny żart.

I wtedy, zupełnie nieoczekiwanie dla samej siebie, roześmiała się histerycznie. Śmiała się chyba bardzo długo, a kiedy trochę się uspokoiła, zrozumiała, że musi stąd wyjść, pójść gdzieś przed siebie. Schować się w bezpiecznym miejscu.

Albo u kogoś...

Czy cokolwiek na tym świecie ma jeszcze sens?

Najszybciej jak mogła, wybiegła z gabinetu.

δ

Harry patrzył na to, co się z nią działo szeroko otwartymi oczami. A kiedy znikła za drzwiami, poczuł prawdziwe przerażenie. Merlinie, jeśli ona coś sobie zrobi... Albo jeśli znowu ucieknie?

- Opiekuj się swoją ciotką - powiedział do niego Syriusz, kiedy wczoraj się żegnali.

Opiekuj się! - na wspomnienie tych słów nagle zrobiło mu się wstyd własnego uporu. Już dawno powinien się z nią pogodzić. Ostatnio dużo o tym myślał i doszedł do wniosku, że jego ojciec na pewno by tego chciał, że sam pewnie by wybaczył. Harry w zasadzie zrobił to już kilka tygodni temu, tylko że... Chyba po prostu bał się wykonać pierwszy krok. Nie potrafił.

Tak, zostawiła go, ale chyba naprawdę musiała. Nie miała innego wyjścia.

I przecież w końcu wróciła... Wróciła z jego powodu - musiał to w końcu przyznać.

Boże, i co z nią?

- Harry! - Hermiona mocno potrząsnęła jego ramieniem. - Rusz się wreszcie! Leć za nią. Tylko ty ją możesz teraz uspokoić. Tylko ty...

Spojrzał szybko na przyjaciółkę, a potem na dyrektora, jakby i w jego twarzy chciał znaleźć potwierdzenie tych słów. Dumbledore pokiwał głową, a wtedy on wstał z krzesła i rzucił się do drzwi. Biegł po schodach, przeskakując po trzy stopnie. Biegł zamkowymi korytarzami, które nigdy dotąd nie wydawały mu się takie długie. Wreszcie w oddali, już na dziedzińcu, zamajaczyła mu znajoma postać.

- Ciociu! - zatrzymał się i zawołał na cały głos. - Ciociu!

Ale ona go nie usłyszała...

δ

Lucy wsiadła do samochodu i przekręciła kluczyk w stacyjce.

KONIEC CZEŚCI DRUGIEJ

152



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Świat bez miłości byłby uboższy. Uzupełnij puste miejsce i swój pomysł uzasadnij, P-Ż
67 Co tam u Janielskich Puste miejsce grudzień 2013
Cw 3 puste, Politechnika Poznańska, Elektrotechnika, Semestr II, Semestr 2, Ćwiczenia labolatorium 2
Cw 2 puste, Politechnika Poznańska, Elektrotechnika, Semestr II, Semestr 2, Ćwiczenia labolatorium 2
Cw 1 puste, Politechnika Poznańska, Elektrotechnika, Semestr II, Semestr 2, Ćwiczenia labolatorium 2
SEM II GEODEZJA W REALIZACJI PLANOW MIEJSCOWYCH
Miejsca pamięci, Konspekty, Edukacja wczesnoszkolna, Klasa II
Prawo miejscowe, administracja, prawo administracyjne, Semestr II
5.zaswiadczenie z miejsc planu, Studia, Rok II, Ewidencja gruntów i budynków, sprawko podział
Cw 6 puste, Politechnika Poznańska, Elektrotechnika, Semestr II, Semestr 2, Ćwiczenia labolatorium 2
Cw 4 puste, Politechnika Poznańska, Elektrotechnika, Semestr II, Semestr 2, Ćwiczenia labolatorium 2
Miejsca pamięci II, Konspekty, Edukacja wczesnoszkolna, Klasa II
O normalnych ludziach w nienormalnych miejscach, III, IV, V ROK, SEMESTR II, ETYKA ZAWODU PSYCHOLOGA
Polske na liscie swiatowego dziedzictwa UNESCO reprezentuje 13 miejsc, Studia, Turystyka i rekreacja
przykład-drgania miejscowe, lolo, WSB, II płyta, Badania i pomiary czynników szkodliwych dla zdrowia
Procedura stanowienia aktów prawa miejscowego, ADMINISTRACJA, I rok II semestr, Nauka administracji
Dla wektorów z miejscem polilinkerowym, Studia Biotechnologia, Semestr 7 - II stopnia - mikrobiologi
Artykuły, 1. SZCZEGÓLNE MIEJSCE MŁODYCH W POSŁUDZE DUSZPASTERSKIEJ, Koncepcja młodości Jana Pawła II

więcej podobnych podstron