511

„Palestyna ze czasów Chrystusa” (Fragment 1) We wszystkich czterech ewangeliach, w Dziejach Apostolskich czy w listach nie znajdziemy istotnie ani śladu konkretnego triumfu Chrystusa Pana nad Starym Zakonem, Synhedrionem czy świątynią jerozolimską, nad kapłanami, judaizmem czy pogaństwem. Wręcz przeciwnie! Koncentryczny atak Synhedrionu rozpoczyna się natychmiast po śmierci Chrystusa Pana, a cóż dopiero wówczas, gdy chrześcijaństwo poczęło zyskiwać sobie pogan. Ale z czterech, jakże plastycznych i wzruszających opisów procesu Jezusa i Jego śmierci, zawartych u Mateusza, Marka, Łukasza i Jana, aż po ostatnie słowo ksiąg uznanych przez Watykan za autentyczne a nie apokryficzne – nie mamy prawa przypuszczać, że pojawienie się Chrystusa Pana na ziemi było daremne! Że Judea odrzuciła Go, Galilea nie zrozumiała, a wzięła nawet udział w tępieniu Jego wyznawców? A w takim razie czyjąż zasługą było uratowanie nauki o Jedynym Bogu i rozniesienie jej po całym ówczesnym świecie cywilizowanym, mimo zaciekłych prześladowań, prowadzonych najpierw przez Synhedrion, a później przez Rzym? Czyż tylko genialny a niestrudzony organizator gmin chrześcijańskich św. Paweł ocalił dla nas wiarę w Jedynego Boga w Chrystusowym tej wiary ujęciu? Żeby znaleźć odpowiedź na to pytanie – sięgnijmy do pamiętników nieocenionego Greka z Egiptu, Aftylimesa, odnalezionych w 1965 roku w Nubii. Ten ex-dyplomata, a później spiskowiec, który do ostatniego tchu usiłował czegoś przeciw Rzymowi dokonać – pisze chyba w roku 73 lub 74 po Chrystusie:

„Z Uruszalaim wrócił do Aleksandrii przed kilku dniami Publiusz Savniusz Gero. Kolacja jego brzmi tak nieprawdopodobnie, że jeśli mi bogowie pozwolą – sam pojadę, aby na własne oczy obejrzeć to, co się stało z tym miastem i Z krajem Judejczyków. Oto przez kilka miast i kilkadziesiąt wsi wędrując Gero nie spotkał więcej niż kilkuset ludzi, a byli to przeważnie starcy i staruchy dożywające swoich dni. Wyschłe winnice, pola nie uprawione, puste drogi, zasypane studnie, hieny, szakale i sępy po wsiach i miastach sprzątające resztki padliny ludzkiej lub zwierzęcej – oto kraj, który niegdyś był tak zaludniony, jak Egipt tuż przy ujściu Nilu. Ale Ojciec Rzek w dalszym ciągu żywi miliony ludzi, a nad Jordanem i jeziorem Tyberiadzkim nie ma już ani robotników ani rolników ani rybaków. Wierzyć się nie chce, że to zaledwie dwa lata temu Tytus odbył swój triumf w Rzymie mając u nóg Szymona Bar Giorea, Jehoszuę z Gaddy, Jozafata z Naim i Chila z Gerazy. Wierzyć się też nie chce i w to, że na rozkaz opuszczenia Palestyny miliony ludzi /podkr. moje – W.P./ bez jednego słowa protestu opuszcza ojczyznę i wyrusza w świat. Czyżby ta ojczyzna nie matką była dla nich lecz macochą? Gero twierdzi że zanim doszło do powstania – między arystokracją Judei a ludem wynikł głęboki rozłam z powodów religijnych. W Judei rządzą arcykapłani i świątynia. Powstanie było wywołane przez świątynię w nadziei, że Rzym wkroczy z wojskiem, zdepcze powstańców i świątyni przywróci władzę nad zbuntowanym ludem, bo jak to wiedzą w Egipcie nawet małe dzieci (ale nie wszyscy Rzymianie) – w Palestynie rządzą arcykapłani i świątynia. Rzym istotnie wkroczył, dość szybko rozbił wszystkie siły powstańcze, z których poważna ilość schroniła się w Uruszalaim, niezbyt dobrze w żywność zaopatrzonym. Miasto obiegł Tytus, choć Berenice (kochanka Tytusa z królewskiego rodu judejskiego Hasmoneuszów pochodząca) wstrzymywała jak mogła jego karzącą rękę – żadnych wyróżnień nie robił – wygnać rozkazał wszystkich, a świątynię zburzyć. Berenice robiła, co mogła, aby jak najwięcej ziomków przed wygnaniem ocalić. Środowisko świątyni, kapłani, lewici i słudzy kapłańscy, płacąc nieraz wygórowany okup., wyjednywali sobie u poszczególnych setników prawo pozostania. W ten sposób zostało ich w Palestynie około pięćset tysięcy. Ale te pięćset tysięcy rozproszone po tak wielkim kraju nie są w stanie ani zaorać, ani zasiać, ani nawet pędów wina w porę poprzycinać. To są kapłani, którzy w pustych synagogach odprawiają swoje nabożeństwa, to są ich rodziny zmuszone nagle do ciężkiej fizycznej pracy, brak natomiast wiernych, którzy są fundamentem i sensem istnienia każdej świątyni. A świątynia z takim trudem przez pół wieku budowana – legła w gruzach”. Z tej bardzo ciekawej relacji, w której jest trochę nieścisłości, ale nie potwierdzi nam jej Józef Flaviusz, którego zresztą już w Jerozolimie nie było – posiadamy zresztą szereg innych danych, wobec których Aftylimesa podważyć nie sposób – wynika, że stary dyplomata przynosi nam kilka bardzo ciekawych plotek, jak na przykład ta, że wybuch powstania uważa za prowokację świątyni, ale to wszystko jest dla nas nie istotne, skoro tu znajdujemy odpowiedzi na pytanie czy do spraw Boskich można podchodzić „po ludzku”, jak nam to proponuje Ricciotti? Przecież po ludzku rzeczy biorąc – religię mojżeszową rabini tłumaczą ludowi tysiąc lat, a może i dłużej, jest ich w dobie Chrystusa ponad 30.000 – a tu jeden osobnik w ciągu półtora roku porywa za sobą cały naród wraz z jego „gośćmi” Grekami i Rzymianami? Po ludzku rzeczy biorąc – religia tak energicznie przewracająca zarówno judaizm, jak i politeizm grecki czy rzymski nie mogłaby w ciągu tak krótkiego czasu zatriumfować nad całym ówczesnym światem kulturalnym, gdyby nie była dziełem Bożym. Rzecz się nie dzieje przecież w epoce radia i telewizji. Taki właśnie sposób patrzenia na życie codzienne Palestyny w czasach Chrystusa, taki sposób patrzenia na Jego ślady musimy obrać wertując świeckie, „pogańskie” dokumenty, ilustrujące czy to działalność Syna Bożego, czy też tło tej działalności i skutki. Bo jak można przypuszczać, że ludność Galilei „zbiegała się do cudotwórcy, ale zazwyczaj tylko po to, aby uzyskać zdrowie dla swoich ślepych czy głuchych, życie dla umarłych, chleb dla żołądków …? Zapewne – ci prostacy i biedacy prosili o to wszystko, ale trzeba znać choć trochę proletariat Palestyny ówczesnej, a zresztą proletariat wszystkich innych epok i kultur, bo on jest wszędzie taki sam: oni otrzymywali prawie zawsze więcej, niż prosili. Bo spójrzmy na to i z teologicznego punktu widzenia – chyba wolno? – biedak, który się zwrócił do Chrystusa o uzdrowienie z paraliżu czy z trądu otrzymywał nie tylko zdrowie, bo i… wiarę! A przez pozostałe wieki będą chrześcijanom towarzyszyć pytania: „Czego żądasz od Kościoła Bożego?” – „Wiary”. „Wiara coć dawa?” „Żywot wieczny”. I to było największym atutem powodzenia nauki Chrystusowej… Trzeba się choć trochę wczuć w atmosferę ówczesnej Judei, pełnej nędzy, ciemnoty, zacofania, zdeptanej przez świątynię, przez Grecje, przez Rzym, Judei pełnej rezygnacji, beznadziejności – do której przyszedł nagle głosiciel jakże dobrej nowiny! Jest wtedy nie do pomyślenia, aby człowiek chory, odzyskawszy z powrotem zdrowie, nie stał się fanatycznym wielbicielem Tego, który mu to zdrowie przywrócił. Ślepiec, któremu Chrystus oczy pomazał błotem (Jan, IX, 1-35) nie uląkł się ani Synhedrionu, ani nikogo: chwałę cudotwórcy głosił zapewne do końca życia, a gdy miał wybierać między wygnaniem z kraju a synagogą, miedzy wolnością w świecie, a niewolą w ojczyźnie – z entuzjazmem wybrał zerwanie z synagogą. On i wielu innych, bo nie działały tu tylko słowa, acz bardzo mądre, bo przecież Boże, ale potężnym głosem przemawiały fakty. A czy kobieta schwytana na nierządzie, którą On ocalił od ukamienowania, mogła o tym zapomnieć, komu zawdzięcza życie? Z Ewangelii nie wynika wcale, że ona, następnie ta, co u Szymona Faryzeusza oblała olejkiem nogi Chrystusa Pana, a wreszcie Maria Magdalena to była jedna i ta sama osoba, jak to uparcie kopiują liczni beletryści, niemniej jednak za samo zrównanie w prawach – wszystkie kobiety musiały stanąć za Nauczycielem z Nazaretu, a przeciw tym biegłym w piśmie, tym farisim i chaberim, którzy kobietę uważali za źródło zła i nieczystości. Co im bynajmniej nie przeszkadzało korzystać z jej wdzięków. A nie zabraniał tego korzystania z kobiecych wdzięków, jak to wiemy z historii Samsona – nawet ślub nazireatu. I tak jak odnotowujemy, że pierwsze prześladowania religijne to były te, które Janneusz zafundował Galilei, a Antioch Judei, jak to, że pierwszą w historii świata partyzantkę wszczęli Machabeusze – tak i to godzi się podkreślić, że po raz pierwszy – i jedyny w historii – wygnańcy rzucają ojczyznę bez cienia żalu, bez jednej łzy… Od roku 52 gdy Synhedrion rzucił klątwę na wyznawców Jezusa z Nazaretu – wszyscy Jego przeciwnicy zgodnie mówią: „Nie było Go!”, albo przemilczają, jak Flawiusz całą sprawę, nie ma więc powodu kłamać, że uczniowie wykradli go z grobu. Niemniej jednak pierwszy, niewątpliwie autentyczny dowód niszczenia śladów Chrystusa Pana znajdujemy już u Mateusza, a więc w chronologicznie pierwszej Ewangelii świętej. I oczywiście nie łudźmy się, że później było inaczej: klątwa Synhedrionu trwa, powiększa się tylko zakres, którym jest objęta. Chrześcijanie w Palestynie są tylko szykanowani, wyrzucani z synagog, wyklinani itp. , ale to są szykany; prześladowań krwawych jest na razie niewiele: ot! fałszywe oskarżenia jak przeciw Chrystusowi, bezprawny mord, jak świętego Szczepana, fałsze fabrykuje się również przeciw uczniom Chrystusa, ale fałsz ma, jak wiadomo, krótkie nogi. Z chwilą jednak, gdy chrześcijanie opuszczą Palestynę, a dokona się to prawie pół wieku wcześniej, niż to zrobi Synhedrion i wierni Synhedrionowi Judejczycy – rozpoczną się prześladowania na mocy edyktów cesarskich, państwowość i ustrój rzymski będzie się rozpaczliwie i nonsensownie bronić przed chrześcijaństwem jako ideą, która rewolucjonizuje wszystko, przewraca stary porządek rzymski, grecki czy spartański, egipski czy syryjski, wnosząc w to miejsce prawdziwą naukę Syna Człowieczego, która nigdy w pełni zrozumiana nie będzie. Żaden z wybitnych autorów piszących o tej epoce nie wyszedł zbyt daleko, poza cztery Ewangelie, żaden nie wgłębił się w dramatyczny konflikt, w jaki musiał się dostać każdy Judejczyk, który uwierzył w boskość Chrystusa. Przecież przepisy nie tylko religijne, ale wprost policyjne trzymają każdego mieszkańca Palestyny, jak psa na smyczy, a końce tych smycz zbiegają się w świątyni jerozolimskiej. A tymczasem… nauka Chrystusa Pana odniesie nad świątynią druzgocące zwycięstwo, wobec którego historie militarne tego typu, co bitwa pod Maratonem czy bitwa pod Issos wydają się miniaturami do zabawy dla dzieci. Poza tym, żaden z tych autorów nie odpowiedział dotychczas na dwa bardzo istotne pytania, które się nasuwają każdemu wierzącemu chrześcijaninowi:

- Czy uwierzylibyśmy dziś w Jedynego Boga, gdyby Go Chrystus nie oderwał od judaizmu?

Bo kiedy myślimy o Chrystusie – nigdy takich wątpliwości nie mamy. Przypomina się nam Jego męczeńska ofiara. Sakrament Pokuty, miłość Bliźniego i miłosierdzie w stosunkach międzyludzkich, miłość Boga zamiast bojaźni przed Nim, ale… czy przyjęlibyśmy tak chętnie te dobrodziejstwa, gdyby były obarczone kilkoma rozdziałami przepisów Tory o szabbacie, kilkunastoma rozdziałami o tym, co czyste i nieczyste, czy zgodzilibyśmy się na taki stosunek do kobiety, jaki ustalała Tora? Czy zgodzilibyśmy się na to, że kobieta może być źródłem nieczystości rytualnej, a więc religijnej? I tak dalej, i tak dalej i tak dalej. Drugie pytanie, które czekało na odpowiedź od czasów odkryć poczynionych w Nubii tylko pozornie jest mniej doniosłe: jaki był stosunek ilościowy chrześcijan i Judejczyków, gdy jedni i drudzy opuszczali Palestynę na rozkaz Rzymu?

Toż po pierwszym już rozkazie Palestyna zmienia się w pustynię, której osadnicy greccy nie podźwigną, jak i nie podźwigną jej Beduini, którzy również wzmogą penetrację na te tereny i ostatecznie zasiedlą je na długo przed Mahometem. Palestyna jednak zostaje niemal na trzy wieki wymazana z geografii a jej mieszkańcy z historii. Niemniej jednak dziś już wiemy, że ilość tych pierwszych „wygnańców” – wpisujemy ich w cudzysłów, bo, zaiste! pogański Rzym oddał chrześcijaństwu największą przysługę nakazując owo wysiedlenie – była zaskakująco wielka.

(Fragment 2) Rasa narodu wybranego Jak widzimy z powyższego – ani klimat ani rzeźba terenu, ani urodzajność gleby nie predestynowały Palestyny do terminu „Ziemia Obiecana”. Oczywiście obiecana przez Jehowę, który raz po raz zaznacza, że np. „nie dlatego się do was przyłączył Pan, żebyście wszystkie narody liczbą przewyższali, gdyż was mniej jest niźli wszystkich ludów, ale iż was Pan umiłował i strzegł przysięgi, którą złożył ojcom waszym”, bo podobno przysiągł Izraelowi dać ziemię. Biblia nie tłumaczy, dlaczego to Jehowa dał Izraelowi cudzą ziemię, jak również nie odpowiada na pytanie, które nasuwało się zapewne niejednemu religiantowi tej ziemi. Otóż więc – od przybycia z Ur, od początku objęcia w posiadanie jakiejś ziemi w dolinie Mambre, z której wszyscy wyemigrowali do Egiptu, a sprowadzeni przez Mojżesza w 430 lat później wrócą do ziemi Kanaan – nad „Ziemią Obiecaną” wiszą i stale lub kolejno zagrażają jej różne narody: Filistyni, Fenicjanie, Moabici, lturejczycy, Idumejczycy, Jebuzejczycy, Armorejczycy, Hewejczycy, Gergezejczycy, Egipcjanie, Aramejczycy, Asyryjczycy, a wreszcie Grecy i Rzymianie. Czternaście narodów, z których siedem Izrael rozgromił i wytępił, ale pozostałe siedem zapisało się w dziejach dwunastu pokoleń krwią i łzami. A jeśli któryś z tych drugich siedmiu narodów został zwyciężony, to już nie przez Izraela i nie za jego sprawą nawet. W epoce królów Izrael ustala swoje granice, konsoliduje się jako naród, umacnia jako państwo, ale to epoka krótka i zwycięstwa nad sąsiadami bynajmniej nie powypędzały tych narodów za góry i morza, nie wytępiły żadnego z wrogów, a nawet nie zawsze poprawiły granice posiadłości izraelskich w tym czy innym kierunku. Niemniej jednak po jakiejś przegranej wojnie z Filistynami czy Idumejczykami – prawowierny Izraelita może westchnąć: – Jehowo! Czy nie miałeś dla nas jakiegoś mniej pechowego kawałka ziemi? Bo Stary Testament, jak zresztą i Talmud składa się z dwóch elementów, które się wzajemnie przeplatają: z wojen Izraela, a później Judy ze wszystkimi wyżej wyliczonymi narodami i… z dziejów odstępstwa pewnych odłamów narodu od kultu Jehowy. Wszystkie wiec te elementy należy brać pod uwagę i rozważać dzieje narodu, jako pewną całość: klimat, rzeźba terenu, warunki walki o byt czy to z sąsiadami czy z własnymi plemionami, to są czynniki składające się na historię narodu w równej mierze i prędzej nam psychikę Galilejczyka wytłumaczy klimat Galilei, niż wpływ synagogi na ten pogardzany przez teologów judejskich kawałek ziemi. Biblia dość wyraźnie mówi, że do niewoli babilońskiej nie wszyscy Izraelici zostali wypędzeni, jak również i tego nie tai, że po dekrecie Cyrusa nie wszyscy z nad Eufratu wrócili do ojczyzny. W niewoli – cóż to znów za niewola! -już po kilkudziesięciu latach widzimy w Mezopotamii szereg bogatych rodzin izraelskich, które mają legiony niewolników, majątki ziemskie, pałace i stanowiska. Żadnej dyskryminacji! Jedyny zamach – Hamana – likwiduje Estera, a od tej chwili zaczynają się przepotężne wpływy izraelskie na dworze monarchów perskich. Wspomniana od chwili odkopania Babilonu rodzina bankierska Muraszów nie jest bynajmniej, jak się później okazało, czymś wyjątkowym: w Suzie czy Pasargade, w Saadi czy Hamdinen-Khali odkopano ślady po kilkunastu takich „bankierach tronów” znacznie bogatszych niż Muraszowie. Ród Jehudi Ben-Abbas posiada więcej niż połowę dość dużego przecież miasta Saadi. Ta łatwość zdobywania majątków tłumaczy się tym, że Pers, jak i Med, uważa za odpowiednie zajęcie tylko rycerstwo, a gospodarowanie pozostawia kobietom i niewolnikom. Rzecz prosta, że kiedy Cyrus wyda dekret zezwalający na powrót do ojczyzny – nie wszyscy jednakowo ucieszą się z tego dekretu, nie wszyscy z tą samą radością będą wracali. Ale – tak jak pokaźny odłam ludzi związanych z dobrami doczesnymi zostanie w Mezopotamii – tak przecież znacznie liczniejsza grupa została w Palestynie w dniach wygnania. Do niewoli poszło około 200.000 a więcej niż dziesięć razy tyle kalek, starców, kobiet i dzieci zostało. Wraca – księga Ezdrasza podaje to bardzo dokładnie 42.360 oraz 7.337 sług i służebnic, a 245 śpiewaczek. O ile nie jest to wszystko wynikiem rachunku gematrycznego informacja ta jest wprost zaskakująca. Bo policzmy: do Egiptu zaprosił Józef swoją rodzinę, razem 70 osób. Po 430 latach Egipt pod wodzą Mojżesza opuszcza 603.550 osób. Jest to prawdopodobnie rok 1225 przed Chrystusem. Iluż mogło być mieszkańców obu państw żydowskich Izraela i Judy w dobie najazdu perskiego? Nie podaje tego Talmud, ani Stary Testament, ale najprostszy rachunek demograficzny wykaże nam, że po odliczeniu klęsk „morowego powietrza” w roku 587 – zdobycia Jerozolimy – Palestyna miała po 638 latach co najmniej 6.400.000 a więc znacznie więcej niż dziś. Stajemy wobec alternatywy: albo wszystkie te, zaczerpnięte z Biblii czy Talmudu cyfry są wynikiem rachunków gematrycznych, albo wokół sprawy wygnania i niewoli babilońskiej Biblia podnosi zbyt wiele szumu: 200.000 wyszło, 42.000 wróciło, wszystko to były jakieś grupy w stosunku do całości narodu niewielkie, choć może społecznie i materialnie bardzo eksponowane. Czy niewola nie pozostawiła większych śladów, jak tylko rozwarstwienie materialne? I mianowicie jakie? W rolniczej Palestynie walka o byt, jak to zaznaczyliśmy, zaostrza się ze stulecia na stulecie, a walkę tę Izraelita toczy przede wszystkim z klimatem, o czym w Biblii czy w Talmudzie nie ma ani słowa, a w znacznie mniejszym stopniu z owymi niewytępionymi jeszcze narodami, które wyżej wyliczyliśmy. W tym wszystkim pod okupacją – niesłychanie łagodną – Asyryjczyków, a później Persów, nieco kruszeją mury przepisów religijnych, odgradzające Izraela od wszystkich narodów i narodów sąsiadujących. Dlatego mniemanie, jakoby Izrael dochował czystości rasy, dzięki swoim księgom świętym i „ogrodzeniu zakonu” czyli nie dopuszczaniu obcych do swej religii – należy złożyć między frazesy bez pokrycia. Bowiem tak jak religia mojżeszowa w najczystszej formie – religia Boga Jedynego czyli jahwizmu – nawet w Mezopotamii podlega pewnym fluktuacjom, wzlotom i upadkom, tak samo jest z religią i czystością rasy w Ziemi Obiecanej: różnica leży w tym, że wiarę w Baala i Astarte, Niniba, Nergala czy Marduka można porzucić i wrócić na łono Jehowy – wiara w Jehowę na tym nie ucierpi, wręcz przeciwnie, wzmoże się niekiedy nawet bardzo wydatnie. Natomiast gdy pokolenie Symeona przemiesza się z Edomitami, czy pokolenie Manassesa z Beduinami – skutki będą nieodwracalne: pewna ilość Edomitów czy Beduinów wsiąknie w lud Izraela, pewna ilość Izraelitów rozpłynie się wśród obcych i na czystości rasy w obu narodach odbić się to musi… Dlatego też ci, co wracają z niewoli babilońskiej zastają na Ziemi Obiecanej lud nie rozumiejący już języka hebrajskiego, mówiący po aramejsku, lud, który jeszcze wierzy w Jehowę, ale nie przeszkadza mu to wierzyć we wszystkie bóstwa sąsiedzkie, lud absolutnie indyferentny, a wreszcie rasowo biorąc – to już nie są semici, to są ci Amhu, względnie Amhaarezi, aramejscy asyryjczycy, rasowo od semitów bardzo odlegli, o których rabbi Eleazar powie, że zabić takiego nawet w szabbat – nie jest grzechem. Powrót z niewoli rozwarstwia Palestynę nie tylko materialnie, choć ci rolnicy, którzy zostali w Palestynie byli nadal rolnikami, tyle, że nieco uboższymi, ale również etnicznie, religijnie, rasowo i wreszcie językowo, może dlatego w wieku XX, szczególnie po ostatnich odkryciach archeologicznych w Nubii, Palmyrze czy Qumran coraz częściej się podnosi kwestię, czy Chrystus Pan, jako człowiek, miał w sobie więcej semity czy aryjczyka? Czy w ogóle miał w sobie coś z semity? Pochodzenie z rodu Dawida jest tak zwaną dziesiątą wodą po kisielu, choć Oktawian powiadomiony o proroctwach Starego Testamentu nakazał pilnować potomków Dawida i wielu było pilnowanych, ale nie ci biedacy z Nazaretu, dla których, gdy się zjawili w „mieście Dawidowym” – „nie było dla nich miejsca w gospodzie” (Łuk. II, II). (…) A przy tym warto zaznaczyć, że zarówno to, co nazywamy tolerancją religijną, czy to co nazywamy indyferentyzmem religijnym – w epoce Chrys-tusa Pana wygląda zupełnie inaczej. Przede wszystkim Izraela czy Judy nikt nie zmusza do porzucenia wiary ojców i przejścia na tę czy inną formę pogaństwa. Nikt go nawet na to nie namawia i pojęcie prozelityzmu do chwili wystąpienia Chrystusa i Jego uczniów w Palestynie nie istnieje. Wybryki Antiocha IV czy Szymona Machabeusza lub Aleksandra Janneusza w zakresie nawracania na siłę są raczej wypadkami wyjątkowymi, potwierdzającymi ogólną regułę, wypadkami, które żadnych trwałych śladów po sobie nie zostawiły. Poza tym nawet wojska rzymskie stacjonujące w Antonii mają nakazane nie obnosić się po Jerozolimie z wizerunkami cesarza, z orłami itp. ponieważ to obraża uczucia religijne Judei, a dla dość kulturalnych już wówczas Rzymian jest to sprawa dużej wagi. Podobnie zakazane mają żołnierze rzymscy spożywanie wieprzowiny w miejscach publicznych, jak i przepęd świń, przeznaczonych na ubój przez miasto w czasie dnia. Ten ostatni zakaz jeszcze poważniej zaostrzy prokurator Marek Ambibiusz, który nakaże świnie bić i patroszyć w miejscu zakupu, a w opakowaniu z liści palmowych przewozić do Antonii. Ponieważ jednorazowo były to ilości nieduże – dwadzieścia do trzydziestu sztuk raz na tydzień – można to było załatwić w sposób nie drażniący uczuć religijnych nawet tych chassidim, stale oblegających świątynię. Zupełnie jednak inaczej wyglądają te sprawy wewnątrz narodu. W VI wieku przed Chrystusem Ezdrasz wydaje zarządzenie, aby porzucić żony cudzoziemskie. „Uczyńmy przymierze” – woła – „że porzucimy żony cud-zoziemskie i zrodzone z nich dzieci wyłączymy ze społeczności!” I to nieludzkie zarządzenie zostaje wykonane. A ponieważ ogromna większość tych żon to były Samarytanki, odpowiedzią na zarządzenie Ezdrasza było zdobycie Jerozolimy przez Samarytan i całkowite jej zburzenie. Za politykę rasistowską Izrael będzie zresztą zawsze płacił bardzo drogo… Niezależnie od tego, po Ezdraszu przychodzi Nehemiasz, który 642 rodziny, co czystości swego pochodzenia rasowego udowodnić nie mogły, pozbawia praw obywatelskich. Ba! co więcej ten sam los spotka trzy rodziny kapłańskie, które „shańbiły się” ożenkami cudzoziemskimi. Tenże Nehemiasz każe Jerozolimę otoczyć murem, aby spoza tych murów (w jednej ze swych reform) bezpiecznie odtrącić Samarytan. Ci, mimo to, na górze Garizim zbudowali świątynię, w której przez kilka wieków – zdaniem Judei bezprawnie – będą oddawali część Jehowie, niezależnie od Jerozolimy. Ściga ich za to nienawiść Judei, aż w II wieku przed Chrystusem – Jan Hyrkan (książę z rodu Machabeuszów) zdobywa stolicę Samarii, Sychem, a po tym burzy świątynię na górze Garizim. To monopolistyczne i zachłanne podejście do jahwizmu nie jest bynajmniej jedynym dowodem zacofania, w wyniku którego Palestyna niesie w sobie zarodki klęski, jak i nie to, że jest oblężona ze wszystkich stron wrogami i nie ma kanałów wymiany kulturalnej z nikim. Przez całe tysiąclecia swej historii Palestyna nie ma również dostępu do morza, o dostęp ten nie walczy, a uzyskawszy go, dzięki krótkotrwałej przyjaźni z Fenicją za czasów Hirama I – nie wykorzystuje. Ani Palestyna królów, ani późniejsza Judea nie ma portów, statków, floty i to żadnej, ani wojennej ani handlowej. Gdy na Zachodzie i Wschodzie basenu Morza Śródziemnego powstają nowe cywilizacje na gruzach starych cywilizacji, jak Achajowie po Kreteńczykach, czy Rzymianie po Etruskach, gdy Fenicjanie czy Grecy rywalizują miedzy sobą o panowanie na morzu, a z rywalizacji tej wychodzi zwycięsko… Rzym – Palestyna od tych wielkich przemian historycznych jest odgrodzona Filistynami i Fenicjanami, a na południe, do dzisiejszej zatoki Akaba nikomu w Palestynie nie przyjdzie do głowy sięgać, choć to kraina prawie bezpańska, przez nieliczne tylko plemiona arabskie zaludniona, a szlak morski stokroć ciekawszy od dobrze już poznanych tras śródziemno- i czarnomorskich. Taki jest stan rzeczy, gdy Palestynę zdobywają najpierw Grecy, a po Grekach Rzymianie, tak wyglądają sprawy religii, czy uwarstwienia klasowego za prokuratorów rzymskich Koponiusza, Ambibiusza czy Hufusa. Wprawdzie Waleriusz Gratus złożył z urzędu arcykapłana Annasza, po nim Izmaela, Eleazara, Szymona i dopiero Józef zwany Qusjapha (zresztą zięć Annasza) utrzyma się na urzędzie dłużej, ale to nie są bynajmniej jakieś szykany natury religijnej lecz względy polityczne. Składanie z urzędu poszczególnych arcykapłanów odbywa się na żądanie Rzymu albo namiestnika Syrii, któremu podlega prokurator w Jerozolimie, w każdym jednak wypadku arcykapłan nie jest mianowany czy wysunięty spoza rodu Aronowego. Tak więc mimo braku wszelkich prześladowań zewnętrznych rozwarstwienie religijne wyprzedza klasowe, postępuje coraz bardziej, aż dochodzi do tego, że po jednej stronie stoi niewielka grupa uczonych, „biegłych w piśmie”. Trzeba zawczasu wyjaśnić ten termin i to, co właściwie oznacza ta „biegłość”. Otóż każdy najtępszy nawet dzieciak europejski na naukę abecadła oraz sztuki czytania liter drukowanych i pisanych ma wyznaczony pierwszy rok nauczania. Są oczywiście dzieci, którym to przychodzi łatwiej, są takie, które w tym pierwszym roku nie dają sobie rady, ale tych jest nie tak znów dużo. Ale – ten nasz łaciński alfabet jest prawie idealnym zwierciadłem wszystkich dźwięków, jakie nasza mowa zawiera. Natomiast jeśli chodzi o alfabet hebrajski, ma on tylko znaki na wyrażenie spółgłosek, a nie posiada znaków samogłoskowych: a, e, i, o, u, y, nie mówiąc już o takich, jak nasze polskie „ę” czy „ą”. Wyobraźmy więc sobie dwie litery hebrajskie „d” i „m”, pod które możemy podłożyć następujące znaczenia: „dom”, „Edom”, „dama”, „Adam” (po hebrajsku – człowiek), „odma” i tak dalej i dalej. Znaczenie każdego z tych słów klasyfikuje je do innej dziedziny: pierwsze do architektury, drugie – do geografii, trzecie – socjologii, czwarte – antropologii, piąte – do medycyny. Do tego należy jeszcze dodać, że każda z liter hebrajskich jest jednocześnie cyfrą oprócz tego, że jest samogłoską. Jeżeli przyjmiemy, że a-1, b-2, c-3, d-4 i tak dalej aż do m, które będzie oznaczać 13, to te same dwie litery „d” i „m” mogą oznaczać 413. Teraz dopiero widać, że sztuka czytania tekstu hebrajskiego jest równoznaczną z odszyfrowywaniem europejskich depesz szpiegowskich i termin „biegły w piśmie”, który dość często zjawi się w naszym opracowaniu oznacza osobnika, który do tej „biegłości” doszedł z całą pewnością nie w ciągu jednego roku nauki, jaki się dziecku europejskiemu na to wyznacza. Inaczej mówiąc, my dziś bierzemy do ręki „Nowy Testament” w doskonałym przekładzie ks. prof. Seweryna Kowalskiego, czytamy „od deski do deski” i rozumiemy każde zdanie, każde słowo, duchowni nawołują do czytania tej książki opierając się o encyklikę Ojca Św. Piusa XII „Divino afflante Spiritu” która zachęca do czytania tej książki, do studiowania epoki i jej realiów. W odniesieniu do tekstów hebrajskich sprawa jest nawet dla umysłów bardzo wykształconych – ogromnie trudna. Jeżeli uprzytomnimy sobie, że w języku greckim trzeci przypadek wygląda tak samo, jak szósty, to słowa Chrystusa „ne antistenaj to poneso” możemy odczytać „nie przeciwstawiaj się złu” i „nie przeciwstawiaj się złym” (złymi metodami, w zły sposób). Ten spór o „omikron”, o jedną literę słowa Bożego był początkiem poważnej herezji omal nie rozłamu w Kościele, a ileż tego typu sprzeczności czy wątpliwości nasuwać musiał język hebrajski? To też szkoły rabinackie po dziś dzień wiodą spory, jak należy poszczególne zdania Tory, Miszny, Gemary czy Kabały odczytywać i jaki sens z tych zaszyfrowanych zdań wyprowadzać można. A po dziś dzień nie każdemu wolno te „szyfry” odczytywać, tłumaczyć czy komentować. Po drugiej zaś stronie szara masa proletariatu, pogardzanych amhaarezów, ciemnych, niepiśmiennych, a miedzy nimi a Bogiem stoją „biegli w piśmie”. W tym stanie rzeczy łatwiej nam będzie zrozumieć dziwny zwrot Chrystusa Pana użyty w Kazaniu na Górze, zwrot, który dzisiejszym wykształconym ludziom wydaje się trudny do przyjęcia: „Błogosławieni ubodzy duchem, albowiem ich jest Królestwo Niebieskie”. Egzegeza XX-wieczna tłumaczy to zdanie, że „ubodzy duchem”, to ci, którzy świadomi swej bezradności i bezsilności z pokorą oczekują pomocy od Boga. Ale jak zrozumieli te słowa amhaarezi, którzy słuchali Jezusa? którzy zdawali sobie sprawę, że od Jehowy oddziela ich kategorycznie warstwa lewitów, kapłanów, biegłych w piśmie i jak się tam jeszcze ci uczeni krwiopijcy nazywali? Przeciwstawiając – zresztą nie tylko w tym jednym wypadku – garść biegłych w piśmie tłumom amhaarezów i na odwrót, Chrystus wielokrotnie podkreślił, że droga do Nieba wiedzie nie przez znajomość tysięcy przepisów o czystym i nieczystym. „Miłosierdzia pragnę, nie ofiary!” (Mat. IX, 13), a na miłosierdzie zawsze prędzej się zdobędzie biedny prostak, niż uczony bogacz. Tym samym Chrystus sięgnął po te tłumy pogardzane przez Faryzeuszów i otwierając im owo Królestwo Niebieskie założył fundamenty logiki teologicznej, czym porwał za sobą ludzi, którymi wodzowie narodu pogardzali i co gorsza, zamykali im drogę do Boga, do religii.Tak więc, jeżeli poza tym, poza owym wykształceniem biegłych w piśmie, wykształceniem wątpliwej wartości, będziemy jeszcze rozważali rasę amhaarezów, musimy przypomnieć, że mają oni tylko nieznaczną przymieszkę krwi semickiej i z tego tytułu kapłani, biegli w piśmie, arcykapłani – również nimi pogardzają. Rasizm bowiem absolutnie nie jest wynalazkiem XX wieku, bo nakaz przestrzegania czystości rasowej znajdziemy już w Księdze Powtórzonego Prawa: „… nie wejdziesz z nimi w przymierze, ani się małżeństwami z nimi łączyć będziesz. Córki swej nie dasz synowi jego, ani córki jego nie weźmiesz synowi twemu, bo zwiedzie syna twego i nie pójdzie za mną, ale raczej będzie służył cudzym bogom…itd.” (Powt.Pr. 7, 3-4/ 1). Tymczasem w słowach Chrystusa Pana nie znajdziemy nic, co by pozwalało przypuszczać, że wolno człowiekowi nienawidzić, pogardzać czy odradzać się od człowieka innej rasy. Ba! w przypowieści o miłosiernym Samarytaninie Chrystus właśnie nienawidzianego ogólnie Samarytanina obiera za wzór bliźniego i działalność „samarytańska” zyskała sobie prawo obywatelstwa w bardzo wielu językach świata. Nadesłał p. PiotrX.

Witold Poprzęcki

05 sierpnia 2011 Wyciąganie kasy z chorego systemu Tak będzie – dopóki istniał będzie – a sądzę, że został skonstruowany nieprzypadkowo-system dotacyjny i roztrwaniający pieniądze podatników transferowane od podatnika, przy pomocy podatków, w ręce burżuazji, pardon- biurokracji- a potem rozdzielane po uważaniu, w zależności od innych okoliczności przyrody i nie tylko. Chodzi i miliony złotych transferowane na konta właścicieli” ekologicznych upraw orzecha włoskiego”.. Koniecznie musi być uprawa” ekologiczna”. Stawki są następujące: 562 złote unijnej dopłaty bezpośredniej, 327 zł” uzupełniającej płatności obszarowej” z polskiego budżetu, 173 złote za” niekorzystne warunki glebowe” i- przede wszystkim- 1800 zł za” ekologiczną uprawę orzecha włoskiego”- razem 2800 złotych(!!!) Za hektar! Bo taki pierścionek zaręczynowy dla pani Dominiki Tajner, która na wiosnę przeszłego roku zamierza wziąć ślub z kawalerem z odzysku, panem Michałem Wiśniewskim - kosztował 48 000 złotych, ale za to jest wykonany ze szczerego i czerwonego złota, w związku z czerwonymi włosami pana Michała Wiśniewskiego, są też brylanty i szafiry symbolizujące - uwaga! - „Wieczną miłość”. Pan Michał już był trzykrotnie zaślubiony, teraz będzie czwarty raz - fani mają nadzieję, że nareszcie będzie szczęśliwy. Bo taki Henryk VII Tudor miał żon sześć, a pan Wiśniewski będzie miał dopiero czwartą.. Jest jeszcze młody – wszystko przed nim. Zaproszenia dostało już 500 osób - jeden ze ślubów odbył się gdzieś na Alasce, w zimowej scenerii.. Królowie tak powinni wstępować w związki małżeńskie, nawet tacy królowie, którzy najwcześniej przed karierą pracowali w hurtowni cebuli. Tak jak pan Michał... Kolejne żony pana Michała to: Magda Femme, Marta Mandaryna Mandrynkiewicz-Wiśniewska i Anna Aniqa Świętczak-Wiśniewska. Ma też czworo dzieci: Xaviera Michała i Fabienne Martę z małżeństwa z Martą Mandaryną Mandrynkewiczową-Wiśniewską i Etiennette Annę oraz Vivienne Viennę - z małżeństwa z Anną Aniqą Świętczak-Wiśniewski To jest naprawdę wielki król, poznać to przede wszystkim po imionach dzieci i nazwiskach małżonek.. Czwarta żona będzie się chyba nazywała Dominika Tajner- Wiśniewska, ale chyba bez nazwiska Małysza.. Przez wiele lat funkcjonowała zbitka Małysz-Tajaner. Ten jest wierny i skromny chłopak, godny podziwu.. W przeciwieństwie do pana Michała, który nie jest materiałem do naśladowania przez młodzież.. Ostatnio zlicytowano mu dom za prawie 4 miliony, było sporo długów, ale kupiła go pani Dominika Tajner.. Musi być bardzo zakochana.. Pan Michał mając szybkie pieniądze - szybko je roztrwonił. To jest dopiero sztuka.. W każdym razie, jego pieniądze, jego decyzje.. Ale wracając do dopłat, które nie dość, że są marnotrawne to jeszcze budzą u ludzi odruchy kombinacyjne, polegające na tym, żeby nie uprawiać, ale wyciągnąć. To znaczy nie siać, ale zbierać. Nie pracować - ale ciągnąć korzyści z pracy tych, których ograbiono z pieniędzy, żeby zorganizować centralne dożynki, pardon - dopłaty. To jest dopiero sztuka.. Jak dają dopłaty - to, po co uprawiać ekologiczne orzechy, nawet europejskie. Kiedyś w Grecji i to nie Starożytnej, ale współczesnej-socjalistycznej i dotacyjnej sadzono, podlewając je unijnymi dopłatami drzewka oliwne, tyle, że z gumy (????) - żeby z powietrza - podczas okresowych kontroli - wyglądały jak prawdziwe. Gumowe drzewka nie będą rosnąć, nawet podlewane dotacyjnymi środkami. Wprost przeciwnie: nawet gumowe, zwiędną, a ludzie przy nich pracujący - odzwyczają się od pracy. Bo być może socjalistom europejskim o to chodzi! Człowiek na zasiłku nawet dotacyjny jest bezwolny i posłuszny, bo dotacje otrzymuje od rządu, a nie z rynku, na którym trzeba się nieźle nagimnastykować, żeby się utrzymać.. Poza tym dotacje totalnie mieszają wszystkich podatników do określonych działalności. Określonych przez rząd – również dotacyjny, bo przecież każdy rząd żyje z dotacji.. I być może, dlatego jest taki leniwy we wprowadzaniu rozwiązań normalnych, ręce demokracji ma bardziej po swojej stronie.. A bardziej odkrywa nogi! Krótka kołdra demokracji obowiązuje również w demokracji.. Lewicowa „Polityka” w sprawie, o której piszę, pisze tak: „Po 2004 roku, jako rolnicy ekologiczni pojawili się ludzie, którzy - zanim wyszli w pole, jeśli w ogóle kiedykolwiek to zrobili - najpierw dokładnie przestudiowali rodzime zasady Wspólnej Polityki Rolnej. To żmudne zajęcie, ponieważ tytułów upoważniających do starania się o unijne dopłaty są setki. Dobry biznesplan polegał na tym, by zestawić wybrane pozycje w spójną całość, gwarantującą jak najwyższy zarobek przy jak najmniejszym koszcie własnym. I żeby nikt nie mógł się przyczepić, że to niezgodne z prawem. Dbałością o przestrzegania prawa wykazały się zwłaszcza kancelarie prawne. CZĘŚĆ EKOLOGICZNYCH LATYFUNDIÓW JEST ICH WŁASNOŚCIĄ”(!!!!????). Redaktorzy „Polityki” charakteryzują się tym, że z wielką dokładnością opisują skutki, ale nie sięgają nigdy do przyczyn.. Każdy szczegół opiszą i zanalizują, ale nie napiszą, że winny jest system dopłat... Czyli socjalizm dotacyjny.. Będą opisywać ”nieprawidłowości”, koncentrować się na „aferach”, ale tego, co najważniejsze w tym wszystkim- nie napiszą.. I co piszą jeszcze: „Właściciel ”plantacji” obawiałby się firmy certyfikującej, gdyby naprawdę miał orzechy. Mogłaby odmówić wydania certyfikatu zaświadczającego, że są ekologiczne. Ale orzechów nie ma i nigdy nie będzie. Po co mu orzechy, skoro i tak dostaje pieniądze?(…) Jeśli mimo to firma certyfikująca wyrażą swoje zastrzeżenia, ekologiczny plantator zamienia ją na inną, bardziej liberalną - uważa Teresa Roplewska z Agro Bio Test. Ktoś musi sprawdzać, czy nie używa chemii. Kancelarie prawne lubią też najbardziej dociekliwym certyfikatom wytaczać procesy. Za kwestionowanie, że plantacja jest ekologiczna. Przecież żadnych przepisów nie złamały. To firmy dyscyplinuje i czyni dyskretnymi. Żyją przecież z certyfikowania.(…) I jeszcze:, „Kiedy okazało się, że właścicielem fikcyjnej plantacji ekologicznych orzechów jest wiceminister ochrony środowiska obecnego rządu, wydawało się, że prawo zostało poprawione. Dopłaty do orzechów zostały znacznie obcięte. Jedna furtka została przymknięta, więc oszuści korzystają z innej. Teraz na zarośniętych plantacjach, na których wśród chwastów trudno dostrzec sadzonki orzechów, dosadza się drzewka jabłonek. Dopłaty do jabłonek są obecnie wyższe niż do orzechów, wynoszą 1550 złotych”(???). No tak, i żeby było jeszcze śmieszniej, nie można się dowiedzieć nazwisk wszystkich tych, którzy korzystają na dopłatach do drzewek europejskich i ekologicznych, bo zgodnie z wyrokiem Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości, dane korzystających z unijnych dotacji rolnych powinny być chronione(???). Wygląda na to, że w proceder są zamieszane same grube ryby.. Skoro sam Europejski Trybunał Sprawiedliwości chroni dane osobowe osób korzystających z dotacji..(????) A ciekawe, czy sędziowie Trybunału potrafią hodować drzewka ekologiczne na bazie orzecha? Bo może być i tak, ale skoro dane są utajnione to nie dowiemy się nigdy, chyba, żeby nastąpiły przecieki w związku z przełomem politycznym, podczas którego jedna ekipa żyjąca z dotacji odchodzi, a na jej miejsce przychodzi nowa - bo też chce ssać.. Z piersi podatnika europejskiego, w ramach budowanej sprawiedliwości społecznej i jeszcze większej od tej już wybudowanej.. I tak to wygląda, a będzie wyglądało jeszcze lepiej, bo rodzajów drzew jest jeszcze i do każdego hodowanego rodzaju można przecież dopłacać.. I to nie jakieś 1000 parę złotych.. Można dopłacać, po 10 000, ale oczywiście nie wszystkim, bo dla wszystkich- ma się rozumieć – pieniędzy nie starczy.. W końcu, w nowym państwie europejskim, Unii Europejskiej jest tylko 500 milionów niewolników.. Wyciąganie kasy z chorego systemu trwa.. Trwa- mać! WJR

O "natowskich wzorach" Jak wiemy od późnego popołudnia, "szef polskiego MSZ-u", który wyznaczył T. Turowskiego na „organizatora” uroczystości katyńskich ze strony polskiej ambasady w Moskwie i który jako jeden z pierwszych kolportował ruską wersję zdarzeń z 10-go Kwietnia, bardzo się ucieszył dziś z wieści o rozformowaniu 36 Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego. Ujął swoją radość w te słowa:

18:37 Ostatni lot z 36 pułkiem. Brawo minister Siemoniak. Teraz czas na system szkolenia według najlepszych NATOwskich wzorów.

18:37 @Thorq89 @SlawomirNowak Spodziewam się protestu PiS.

18:37 @SlawomirNowak Sławek, ty Wandalu.

Zawtórował radości „ministra spraw zagranicznych” inny wesoły minister, jak widać. Obaj zadowoleni, że zlikwidowano polski pułk, zdymisjonowano kilkunastu polskich oficerów, w tym paru generałów. To historyczna chwila – zapamiętajmy ją na długie następne lata: polscy ministrowie cieszą się z tego, że inny polski minister na wniosek polskiego premiera likwiduje pułk polskiego wojska. W ten sposób, jak można wyczytać z krótkiego komunikatu „szefa MSZ-u” wdrażane zostaną „natowskie wzory”. Te wzory widzieliśmy 10-go Kwietnia, gdy gabinet Tuska nie poprosił o pomoc NATO. Te wzory widzieliśmy, gdy gabinet Tuska nie poprosił o pomoc NATO przez następne 15 m-cy. Te wzory widzieliśmy, gdy „premier” stwierdził, że międzynarodowa komisja ds. badania przyczyn tragedii smoleńskiej nie jest potrzebna. Te wzory widzieliśmy, gdy zaginęły zdjęcia satelitarne przekazane ponoć przez USA. Te wzory widzieliśmy, gdy breżniewowski kacyk S. Ławrow przyjechał udzielać do Warszawy lekcji historii i savoir vivre'u Sikorskiemu i jego genialnym ludziom z placówek dyplomatycznych. Bo Polsza już nie zagranica. FYM

"Po tej konferencji Tusk powinien złożyć rezygnację" Ironiczne komentarze w UE po bombastycznym przemówieniu Tuska w Parlamencie Europejskim o wnoszonej przez Polskę energii (w zderzeniu z regresem strukturalnym i antyrozwojową polityką rządu Tuska) wskazują, że w Europie trudniej mydlić oczy niż w Polsce! Po tej konferencji Donald Tusk ("pan Tusk" jak mówiono o nim w jej trakcie) powinien złożyć rezygnację. Wiceprzewodniczący MAK-u, Aleksiej Morozow, brutalnie - choć w białych rękawiczkach (jak policyjne bicie przez filc, żeby nie było śladów), pokazał, bowiem dramatyczne skutki politycznych działań rządu Tuska (i jego samego) przed i po tragedii - pisze Jadwiga Staniszkis w Wirtualnej Polsce.

Po pierwsze - wpływ nieoficjalnego statusu lotu na jego bezpieczeństwo. Wizyta Prezydenta Kaczyńskiego w Katyniu odbywała się bez oficjalnego zaproszenia, (co było decyzją Putina) i bez zabiegania rządu Tuska o państwowy status i odpowiednie honory. W rezultacie, jak mówił Morozow, nie był to ani lot cywilny, ani wojskowy, ani HEAD, ale "międzynarodowy nadzwyczajny" (coś jak czarter) gdzie, zgodnie z ustawodawstwem WNP, obowiązuje większa dowolność pozostawiona pilotowi i niższe standardy. Także przy określeniu i komunikowaniu o ścieżce lotu i odchyleniach.

Po drugie - widać skutki arbitralnej (po sugestii Rosjan) decyzji Tuska, aby procedować wg załącznika 13. Skutkiem tego jest uznanie raportu Millera, jako tylko "wewnętrznego", zaś raportu MAK, jako ostatecznego, oficjalnego i o statusie międzynarodowym. Dziennikarz ITAR-TASS (z wyglądu widać, że pamięta czasy komunizmu) z emfazą pytał: - Czemu Polakom potrzebna była w tej sytuacji własna komisja? I sam sobie odpowiedział: By przerzucić na Rosję część winy? Morozow łagodził, łaskawie przyznając: - Po to, by sformułować wewnętrzne zalecenia na przyszłość.

Po trzecie, na przymilne pytanie dziennikarza (chyba polskiego) "Czy jest w MAK chęć spotkania i przedyskutowania?", odpowiedź brzmiała: - MAK zakończył pracę. Z komentarzem Morozowa: - To był wybór samego pana Tuska, gdy wskazano załącznik 13 jako drogę procedowania.

Po czwarte - czemu na sali nie było fachowych dziennikarzy z Polski, znających się na sprawach lotnictwa? Oprócz Radziwinowicza z "Gazety Wyborczej" wszyscy zadawali pytania defensywne i niekompetentne. A dla 43 telewizji z różnych krajów przekaz tej konferencji zamyka sprawę.

I po piąte - przewijał się wątek za szybkiego zniżania samolotu - jakby spadał - i tej szybkości nie dawało się opanować. Hipoteza defektu technicznego jest wciąż w mocy. A brak rejestracji "odchodzenia" na skrzynce może wskazywać na manipulacje: argument Millera, że samolot był sprawny, opiera się wyłącznie na zapisach skrzynki. Hipoteza "dwóch szoków" Macierewicza jest równoprawna do raportu Millera, który dla Morozowa też jest tylko "hipotezą".

Gdyby, więc Donald Tusk chciał postąpić zgodnie z wymogami odpowiedzialności i honoru to by po tej konferencji zrezygnował. Nieoficjalny status wizyty Lecha Kaczyńskiego zwiększył radykalnie ryzyko. A przecież to rząd Tuska o taki status zabiegał. A zgoda na załącznik 13 nie tylko ograniczyła szanse na "prawdę" (i dostęp do dowodów), ale obniżyła rangę polskich ustaleń! Dodatkowym argumentem za dymisją Donalda Tuska jest oczywiście niska jakość jego rządów. Ironiczne komentarze w UE po jego bombastycznym przemówieniu w Parlamencie Europejskim o wnoszonej przez Polskę energii (w zderzeniu z regresem strukturalnym i antyrozwojową polityką rządu Tuska) wskazują, że w Europie trudniej mydlić oczy niż w Polsce! Jadwiga Staniszkis

Finansowanie Platformy przy pomocy haraczy?

1. Jakiś czas temu czas temu Parlament zdecydował, że partie polityczne, które w wyborach parlamentarnych przekroczą 3% próg poparcia, będą otrzymywały dotacje z budżetu państwa, a także, że będzie im refinansowana część kosztów parlamentarnych kampanii wyborczych. Jednocześnie coroczne sprawozdania finansowe partii jak również rozliczenia wszystkich kampanii wyborczych, partie mają obowiązek przedstawiać Państwowej Komisji Wyborczej, która decydując o ich przyjęciu bądź odrzuceniu, decyduje również o dalszym finansowaniu partii z budżetu, bądź o jego zaprzestaniu. Ten system, mimo wielu zastrzeżeń, cywilizuje finansowanie partii politycznych, a przede wszystkim poddaje finanse wszystkich partii, kontroli ważnej instytucji państwowej, jaką jest PKW, a w przypadkach sporów z nią, także kontroli sądowej. Platforma dopóki była tylko stowarzyszeniem, a nie partią polityczną, intensywnie krytykowała taki system finansowania partii politycznych, a także zapowiadała, że jeżeli tylko zarejestruje się, jako partia polityczna, to z dotacji budżetowych zrezygnuje. Po rejestracji jednak natychmiast z dotacji budżetowych zaczęła korzystać i wydawało się, że to, co do tej pory mówiono o finansowaniu tego ugrupowania, (a bardzo często mówiono o bogatych sponsorach tej partii, niedawno pojawił się w mediach wątek finansowania Platformy przez mafię), przejdzie jednak do historii.

2. Niedobrymi sygnałami płynącymi z tego środowiska były próby ograniczania finansowania partii politycznych z budżetu. Czyniono do pod szczytnymi hasłami oszczędzania wydatków budżetowych w kryzysie (skoro obcina się wydatki w wielu dziedzinach to trzeba je także zmniejszyć partiom politycznym), ale w tej sprawie Platformy nie chciał nawet wesprzeć jej obecny koalicjant, czyli PSL. Dopiero po pojawieniu się w Sejmie nowego klubu parlamentarnego PJN, reprezentującego partię, która nie miała finansowania z budżetu, (bo jeszcze nie startowała w wyborach), Platforma błyskawicznie przeprowadziła redukcję o połowę dotacji dla partii politycznych. Następnie przy pomocy wspomnianego klubu PJN, przeprowadziła zmiany w dopiero, co uchwalonym kodeksie wyborczym, polegające na zabronieniu finansowania ze środków partii politycznych billboardów, a także spotów telewizyjnych i radiowych (na szczęście Trybunał Konstytucyjny te zakazy uchylił uzasadniając to ograniczeniem prawa do informacji zarówno wyborcom jak i partiom politycznym). Zrobiła to z premedytacją w przededniu kampanii wyborczej do Parlamentu, sama mając nieograniczony dostęp do mediów publicznych i prywatnych, szczególnie w związku z polska prezydencją w Unii Europejskiej.

3. Mimo więc zapewnionego finansowania z budżetu, a także po narzuceniu opozycji dodatkowych ograniczeń utrudniających jej rzetelne informowanie wyborców o swoich zamierzeniach, jak się dowiadujemy z doniesień medialnych, sprawujący wysokie funkcje publiczne funkcjonariusze Platformy, zbierają środki finansowe na kampanie wyborcze przy pomocy haraczy (to mocne sformułowanie, ale dokładnie opisujące to, co się działo w Wałbrzychu). Już przy aferze hazardowej pojawił się wątek finansowania ludzi Platformy przez biznes hazardowy, ale dzięki dzielnemu posłowi Sekule został szybko zamieciony pod dywan, podobnie zresztą jak i cała afera. Teraz ściąganie haraczy na finansowanie kampanii wyborczej przez byłego już Prezydenta Wałbrzycha, a także kilku parlamentarzystów Platformy, szczegółowo opisał Super Express. W grę wchodzą dziesiątki tysięcy złotych. Są doniesienia do prokuratury prezesów spółek miejskich, którzy je płacili zarówno z własnych wynagrodzeń jak i ze środków spółek, którymi kierowali. Miejmy nadzieję, że ze względu na medialne nagłośnienie tej sprawy, nie uda się jej zamieść pod dywan. Platforma rządzi w kraju, w 16 samorządach województw, w wielu dużych i mniejszych miastach. W tej sytuacji ciśnie się na usta pytanie ile jest jeszcze w Polsce takich Wałbrzychów i co w tej sytuacji robi CBA, które zostało przecież powołane po to, aby rządzącym i Warszawie i w tzw. terenie patrzeć na ręce? Zbigniew Kuźmiuk

Tusk; złodziej zawsze, morderca okazjonalnie Inwestycja w rafinerii gdańskiej grupy Lotos kosztowała przeszło 5,5 mld zł. Takiej kwoty środków finansowych na inwestycję przemysłową nie wydała w ostatnich latach żadna firma w Polsce. 70 proc. to kredyt, 30 proc. środki własne. Innymi słowy, środki własne to przeszło 1,8 mld zł. Według zachodnich analityków cena z sprzedaży nie powinna przekroczyć 2 mld. zł. Nawet załóżmy wersje optymistyczną Kaczyńskiego 3 mld. zł. To jest to nie tylko oddanie z dopłatą jednej z największych firm w Polsce, ale nowy inwestor skutecznie będzie kontrolował PKN Orlen. Ruski nabywca to TNK-BP, trzeci pod względem wielkości koncern paliwowy w Rosji, który złożył wstępną ofertę na zakup akcji polskiej Grupy Lotos. Część akcji tej firmy należy do brytyjskiego BP. Pozostałe znajdują się w rękach jego rosyjskich partnerów: Alfa Group (25 proc.), Renova (12,5 proc.) i Access Industries (12,5 proc.). Podmioty te są kontrolowane przez trzech uzależnionych od Kremla oligarchów: Michaiła Fridmana, Wiktora Wekselberga i Leonarda Bławatnika. Jak widać po nazwiskach są to typowe słowiańskie nazwiska w wersji hazarskiej. Aby to był interes, to przerób ropy musiał wzrosnąć do 10,5 mln ton. I tak też się stało. Rafineria w Gdańsku miała zdolność przerobu 6 mln ton ropy rocznie. W europejskich klasyfikacjach do rafinerii średnich zalicza się te przerabiające 8 mln ton ropy rocznie. Jednak o osiąganych marżach decyduje przede wszystkim stopień konwersji ropy, który oznacza, że im ten przerób jest głębszy, tym marża jest większa. Dzięki tej inwestycji z jednej baryłki ropy można obecnie wyprodukować więcej produktów wysokomarżowych (przede wszystkim oleju napędowego oraz paliw lotniczych) niż przed modernizacją rafinerii. W nowych instalacjach ROSE i hydrokrakingu MHC, aby było zabawnie i na wesoło, budowę w Gdańsku sfinansowali znacznej części Amerykanie, w ramach programu offsetowego związanego z zakupem myśliwców F-16. ROSE to skrót od Residuum Oil Supercritical Extraction. Polska płaci duże pieniądze od Polaków za zakup F-16 i przekazuje z nadpłatą dla nowych nabywców z Rosji najlepsze technologie świata. Fajne; to nie film czy gra tylko rzeczywistość. Dodatkowo należy zauważyć, że wspólnie z koncernem Energa, będzie budowana na terenie rafinerii elektrownia gazowa. Co to oznacza wszyscy wiemy. Za co Kaczyńskiego zamordowano w Smoleńsku? Nie, dlatego, że miał ładniejszą żonę od Komorowskiego, tylko za gaz łupkowy i inne mniejsze sprawy. Sprawca takiej inwestycji i całego tego gescheftu to znany w Elblągu likwidator elbląskiego przemysłu i Zamechu Paweł Olechnowicz. Ten pseudo menadżer de facto jest to człowiek służb i PSL, a konkretnie Żelichowskiego i Pawlaka. Takie złodziejskie inwestycje realizuje się pod konkretnych wrogów naszej ukochanej Ojczyzny robiących z Polaków niewolników. Dlaczego o tym wszystkim wspominam. Główną działalnością elbląskiego Zamechu była produkcja turbin gazowych dużej mocy dla elektrowni. Zamech posiadał strategiczną pozycję lidera w Indiach i Chinach. Jeżeli to zestawimy z zasobami gazu łupkowego w Polsce to wyzbycie się środków produkcji jest uzależnieniem Polski od widzimisię ruskich i germańców z korzystania z bogactw naturalnych w Polsce. Dlatego Tusk kupuje elektrownię jadrową, ponieważ ma w zamiarze wykonać polecenie Putina i zamrozić wydobycie oraz produkcję gazu w Polsce na wiele lat, a jeżeli bedzie produkcja to zyski muszą być i tak ruskich. I tak zamienił stryjek siekierkę na kijek, czyli reżim Jaruzelskiego na pseudo-demokrację Tuska. Jest to świadoma wieloletnia zdrada witalnych interesów narodowych Polaków, realizowana przez wszelkiej maści sługusów naszych wrogów z czynnym udziałem służb specjalnych powołanych do ochrony przed takimi patologiami. Najlepszy z nich to cieć Graś, który jako znawca tematów finansowych stosownie do swego zawodu ciecia stwierdził: „Wykluczenie Rosjan z prywatyzacji Lotosu byłoby « bardzo » szkodliwe, bo to oznacza obniżenie ceny, a to jest działanie na szkodę spółki i na szkodę państwa „, koniec opinii fachowca od pilnowania domostwa i zwierząt domowych. Dlatego takie służby, które nie potrafiły uchronić dwóch Prezydentów RP od śmierci, a obecnie realizują taką zdradziecką i podstępną politykę pospolitych złodziei okazjonalnie morderców, należy raz na zawsze zlikwidować!!! I niech nikt nie mówi, że pracują tam specjaliści. Poloniae

Metafizyka i odpowiedzialność Mit smoleński jako opowieść o tym, jak potrafiliśmy obudzić w sobie raz jeszcze legendarną polską solidarność, musi trwać. Jako nadzieja na przyszłość i początek projektu normalnego państwa – pisze rzecznik ruchu „Solidarni 2010″. Zapewne wbrew własnym zamierzeniom Filip Memches w tekście„Szkodliwy mit smoleński” („Rz”, 25 lipca), tworzy nowe, nieistniejące problemy i podziały. „Neomesjanizm ze Smoleńskiem” przeciwstawiony zostaje „neomesjanizmowi z Chrystusem”. Memches miesza ze sobą polityczny aspekt katastrofy smoleńskiej z aspektami romantycznym czy też metafizycznym Smoleńska. Ze szkodą dla obu. Pierwszy trywializuje, sprowadzając brak obojętności na polityczną katastrofę posmoleńską do jaskrawo (tym samym nieprawdziwie) opisywanego mitu smoleńskiego”. Romantyzm zaś dyskredytuje, twierdząc, iż jest to rodzaj świeckiej religii obywatelskiej, w ramach której „katastrofa smoleńska urasta do rangi centralnego wydarzenia w dziejach nie tylko Polski, ale i całego świata”.

Tymczasem wydarzenia z 10 kwietnia 2010 r. i okres po katastrofie rządowego tupolewa w sferze politycznej są wyraźnym odzwierciedleniem tego, w jakim stanie jest polskie państwo. Wbrew temu, co od początku jak mantrę powtarzały władze i zaprzyjaźnione z nimi media, Polska nie zdała egzaminu. Problemem nie jest postawa Rosji, po której trudno się spodziewać wiele, skoro na jej czele stoi pułkownik KGB, ale postawa naszych rządzących.

Dni solidarności Afera Rywina nie była niezwykła z powodu samego Lwa Rywina czy ustawy, która podlegała politycznym targom, tylko z racji tego, iż stała się symbolem III RP. Tak samo Smoleńsk jest niezwykły nie tylko z powodu całego aspektu historycznego (70 lat po zbrodni katyńskiej ponownie ginie polska elita), ale przez to, co ta tragedia i jej następstwa mówią o polskim państwie. 10 kwietnia do dziś budzi tyle emocji, bo łączy w sobie wszystkie sfery życia polskiej wspólnoty. Polityczną, historyczną, społeczną i medialną. To 10 kwietnia przez moment do ogromnej rzeszy ludzi dotarło, że media kłamią i robią to naprawdę profesjonalnie. Do wielu dotarło też, kim naprawdę był Lech Kaczyński i co zrobił dla Polski. Do dziś pamiętam zwierzenie koleżanki z pewnością niesympatyzującej z poglądami prezydenta, która zdumiona przyznała się, że dotychczas nie wiedziała, że Lech Kaczyński był profesorem, jego żona znała cztery języki, a we dwójkę stanowili cudowne małżeństwo. Pierwszy raz zobaczyła w głównych polskich mediach twarz prezydenta niewykrzywioną, a serdeczną, uśmiechniętą. Te miliony ludzi w kilkunastogodzinnych kolejkach na całym Trakcie Królewskim i placu Zamkowym policzyły się i na moment mogli – bez poczucia, iż są „obciachowi” – oddać hołd przy trumnach pary prezydenckiej. Cała Polska obserwowała z czysto ludzkim współczuciem osieroconą Martę Kaczyńską. Wszyscy pamiętamy te dni solidarności, której nawet rozpętany przez „Gazetę Wyborczą” i Andrzeja Wajdę spór o Wawel nie zdołały pokonać. Jeśli wierzymy w Boga aktywnego w życiu ludzkim, nie możemy pozostać obojętni. Patrząc wstecz na to, jak Polska zareagowała na śmierć 96 pasażerów rządowego samolotu, ale i na to, jak próbowano naturalne ludzkie odruchy spacyfikować (wystarczy przypomnieć sobie chociażby atak, z jakim spotkała się Ewa Stankiewicz po emisji filmu „Solidarni 2010″), trudno nie zadać sobie pytania: co Chrystus chce nam, Polakom, powiedzieć?

Szkodliwy obraz Niezrozumiały jest sztuczny podział, jaki wprowadza Filip Memches, opierając na nim cały tekst. Chodzi o wspomniane wcześniej przeciwstawienie patriotyzmu chrześcijańskiego i pogańskiego. Pierwszy typ patriotyzmu jest ponoć obcy ludziom, którzy w uścisku Putina z Tuskiem widzą szatański chichot. Drugi typ patriotyzmu – wedle Memchesa – reprezentować mają m.in. Wojciech Wencel i Jarosław Marek Rymkiewicz. Trudno jednak nie zgodzić się ze słowami Wencla na temat szatana. Poeta przypomina, iż „według nauki Kościoła szatan jest »ojcem kłamstwa«, który ingeruje w ludzkie sprawy, zwodząc »całą zamieszkaną Ziemię«”. Za Wenclem chciałoby się spytać – „czyżby Memches upatrywał go wyłącznie w piekle?”. Autor tekstu w „Rzeczpospolitej” zapewnia, że jego tezy mają cechy chrześcijańskiej uniwersalności, jednak stworzona przez niego polaryzacja posiada niesłychany potencjał wykluczający. Tekst Memchesa – wierzę, że nie do końca świadomie – jest w znacznej mierze opisem tych, których należy odrzucić i napiętnować. Memches ewidentnie ustawia sobie przeciwnika w wygodny dla siebie sposób i wyolbrzymia jego przywary. Jednak nawet, jeśli przyjmiemy założenia Filipa Memchesa (przy całej ich przesadzie), możemy odrzec, że sytuacja, w której dyskusja o Smoleńsku zostanie zdominowana przez „pogański mesjanizm”, jest równie niepożądana jak ta, w której zatriumfuje „chrześcijański neomesjanizm”. Warto też zwrócić uwagę na stopień agresji tekstu Memchesa. Autor bez skrępowania sugeruje „fałszywą świadomość” swych ideowych przeciwników. Czegóż możemy się o nich dowiedzieć?! Są oni poganami, materialistami, naturalistami, oportunistami, bądź bezbożnikami. Nie wydaje mi się, by takie epitety umożliwiały dialog. Co najciekawsze tekst będący inspiracją autora, z którego pochodzi zdanie o „neomesjanizmie bez Smoleńska”, nie mówi bezpośrednio o samym Smoleńsku. W felietonie Wojciecha Wencla, który ukazał się w „Gościu Niedzielnym” pod tytułem „Stare chłopy grają na kompie”, pojawia się krytyczny opis kolegów z pisma „Czterdzieści cztery”, mówiący o ich upupieniu i coraz głębszym wyobcowaniu się od odbiorcy. Ma ono opierać się postrzeganiu popkultury, jako „nowocześniejszej formy kultury”, które staje się „miejscem uprawy wartości”, od których jednak po 10 kwietnia 2010 r. uciekają, tworząc „swój sztuczny raj”. Owszem krytyka ta może być dla tytułowych „starych chłopów” bolesna, ale nie ma powodu, by z niej konstruować niemającą wiele wspólnego z rzeczywistością smoleńską religię obywatelską. Zgadzam się z autorem, że szkodliwa jest sytuacja, gdy opisywana przez niego smoleńska religia obywatelska prowadzi do wynaturzeń. Jednak owe wynaturzenia są w rzeczywistości wymyślone przez Memchesa. Czy opisując swoją wizję mesjańskiej herezji, naprawdę wierzy on, że takowa istnieje? Zmarłych już pochowaliśmy, niestety, nie zrobiono nic, by naprawić to wszystko, co zniszczyła ideologia politycznej bylejakości Nie ma przecież żadnej większej grupy politycznej czy społecznej, która w imię świeckiej religii obywatelskiej odrzucałaby Chrystusa. Owszem, wielu patriotów nie jest katolikami, ale jeśli szanują polską tradycję katolicką i jej wkład w to, co nazywamy polskością, nie powinniśmy ich wykluczać. Nie wiem, czy Rymkiewicz zdałby egzamin na chrześcijanina, wiem za to, że jego nieobojętność na Smoleńsk jest jak najbardziej zrozumiała i ma do niej jako obywatel pełne prawo. Co więcej, rzeczywistość polityczna, postawa rządu Władimira Putina, ale i polskiej władzy, dają coraz więcej powodów do niepokoju. Wydaje się też, że robienie szalonego Dionizosa pogańskiego patriotyzmu z ciąganego dzisiaj po sądach poety jest krzywdzące i fałszywe. Jest jeszcze jeden ważny powód, dla którego obraz „smoleńskiej religii obywatelskiej” kreślony przez Filipa Memchesa jest krzywdzący. Rysując obraz rzeszy Polaków, którzy wbrew ewangelicznym radom „płaczą nad nami i naszymi dziećmi” (Łk 23, 28), zapomina o najważniejszym: zmarłych już pochowaliśmy, niestety nie zrobiono nic, by naprawić to wszystko, co zniszczyła ideologia politycznej bylejakości. Czy po opłakaniu zmarłych, jako wspólnota nie mamy prawa żądać politycznej odpowiedzialności? Czy obserwując, jak władza ucisza wszelkie głosy krytyczne, mamy ustąpić i rozpocząć walkę z „mitem smoleńskim”? Czy mamy zgodzić się na taktykę partii rządzącej i jej sojuszników, polegającą na łamaniu kolejnych tabu i rozpętaniu tzw. wojny polsko-polskiej? Filip Memches wyżej opisanej wizji mitu smoleńskiego przeciwstawia inną równie mętną koncepcję. Z tym że – co zapewne nie było zamiarem autora – pod hasłem odrzucenia neopogańskich herezji pozwala ona umyć ręce od kwestii „obciachowego” Smoleńska.

Nie do zaakceptowania Mit smoleński, jako opowieść o tym, jak potrafiliśmy obudzić w sobie raz jeszcze tę legendarną solidarność, musi trwać. Nie, jako wizja negatywna, ale przeciwnie: nadzieja na przyszłość oraz początek projektu normalnego państwa. Polska po „Katyniu numer 2″ (jak katastrofę smoleńską określił Aleksander Kwaśniewski) wciąż ma w sobie wystarczającą siłę i musi znaleźć ambicję, by kontynuować starania o normalne państwo oraz o demokratyczne standardy w życiu politycznym. Metafizyczne odczytanie Smoleńska wcale nie musi kłócić się z dochodzeniem prawdy i odpowiedzialności, naprawą państwa czy solidarnością wykluczonych. Spór z mesjanizmem smoleńskim odstawmy do momentu, gdy będziemy pewni, że nigdy więcej premier dla punktów w sondażach nie będzie dyskredytował prezydenta własnego kraju i nigdy więcej dla osobistych korzyści szef polskiego rządu nie wejdzie w rozgrywkę polityka innego państwa mającą na celu dzielenie Polaków. Niestety, to właśnie rozdzielenie wizyt przez Donalda Tuska i Władimira Putina oraz konsekwentnie prowadzona przez rząd „walka o samolot”, nie tylko zepsuła polską demokrację, ale obok innych czynników doprowadziła do katastrofy rządowego tupolewa w Smoleńsku. Nie możemy akceptować państwa, wedle, którego pocięcie na kawałki przez Rosjan wraku rządowego samolotu nie wymaga żadnych działań ministra spraw zagranicznych. Tego samego ministra, który jednocześnie gorliwie zajmuje się wysyłaniem not do Watykanu, banowaniem przeciwników na Twitterze i ściganiem internautów na portalach. Jedyne konsekwencje niszczenia wraku – jak dotychczas – poniosła Anita Gargas, dziennikarka, szefowa „Misji Specjalnej”, programu telewizyjnego, który jako pierwszy pokazał niszczenie samolotu. Państwo wbrew polityczno-medialnej propagandzie nie zdało egzaminu i to jest dzisiaj poważny problem do wspólnego rozwiązania. Samuel Rodrigo Pereira

PO na równi pochyłej Tajne sondaże partyjne Wszyscy pewnie znają „Ojca chrzestnego” Mario Puzo Jest w tej książce sporo przykładów osób, które oddały się - mniej albo bardziej dobrowolnie – pod ochronę mafii. Właśnie to zjawisko wystąpiło w Polsce w 2007 roku. Przerażeni rządami PiS złodzieje, przekrętasy, łapówkarze, byli TW, uwikłani w sieć podsłuchów – zwrócili się do PO z żądaniem ochrony. I PO przyjęła ich pod swoje skrzydła. To stąd możliwe było tak długie poparcie dla PO – partii, która bardzo szybko odsłoniła swoje prawdziwe oblicze aferą kolesiowską w Ratuszu. To oczywiste – tylko młode, jeszcze niedojrzałe, lemingi, popierają PO z „dobrawoli”. Ci, którzy się liczą – salon – dobrze wiedzą, na kogo postawili, i dlatego nie wybrzydzają. Misiak? Cóz, lepiej byłoby, żeby to się nie zdarzyło, ale … Stocznie? Hm, i tak były na stracenie … Hazard? No pewnie, że język niepiękny, ale, w końcu, kto z nas urodził się w najwyższych sferach? Podsłuchy dziennikarzy? Oczywiście, że to niemiło, gdy ukochana partia nas podsłuchuje, ale to przecież dla naszego dobra … Wydawało się, że po katastrofie smoleńskiej z PO pozostaną strzępy, ale PiS, wraz z bukietem kwiatów od Nowaka, potulnie przyjął dla Kaczyńskiego strategię wyborczą wymyśloną dla niego przez PRowców PO, i oczywiście przegrał. Chociaż niezbyt znacząco i, jak się zdaje, niezbyt czysto. Od kllku jednak miesięcy urok, jaki zdawał się spowijać PO, zaczął blaknąć. Ogromna w tym zasługa samego PO: powiększająca się dziura budżetowa, skok na OFE i rezerwę demograficzną, spór z Balcerowiczem … Siarczysty policzek od Rosji, wymierzony nam wprawną rączką Anodiny, nieco przyspieszył zdzieranie kolejnych warstw ochronnych z PO. Natomiast od kilku miesięcy PO jest w wyraźnej defensywie. Zaczęło się to chyba w momencie, gdy PiS przeszedł do kontrataku, wysyłając Kaczyńskiego na zakupy. Medialne wycie, jakie rozległo się w efekcie tego czynu, upewniło wszystkich, że strzał był nie dość, że celny, to jeszcze z przyłożenia. Potem (albo chwilę wcześniej) w mediach zaczął się pojawiać Brudziński i Hoffman. Brawo! Obaj są są spokojni, ale niewycofani, potrafią bronić swoich racji nie krzycząc, prawidłowo składają zdania … Walka z nimi jest trudna, nawet dla takiego zagończyka, jak Olejnik. Sygnałem, że coś się zmienia w polityce medialnej, było ostatnio zaproszenie do Tok FM przez Jana Wróbla Macierewicza. No, nie dziwię się, że na tego człowieka jest zapis – Wróbel, z całej tej dziennikarskiej rodziny może najbardziej znośny, w charakterze najsilniejszego argumentu chichotał jak pensjonarka. Został rozjechany z kulturą i wdziękiem, co było oczywiście do przewidzenia – tym bardziej się dziwię, że zaprosił Macierewicza. No, chyba, że ktoś mu kazał. Bo, oczywiście, sednem problemu jest zespół parlamentarny pod przewodnictwem Macierewicza i efekt pracy tego zespołu – Biała Księga. Od czasu jej publikacji nic nie jest takie samo. W powszechnym obiegu pojawiły się spekulacje na temat usterek tutki, złego naprowadzania przez ruskie szympansy, a nawet – o zgrozo – o zamachu! Oczywiście to ostatnie jest odpierane pryncypialnie i z należytą energią, ale złe wrażenie jednak pozostaje. Bo przecież, jak twierdzi klasyk, samo pomyślenie jest zbrodnią … No, więc, w rezultacie tej nieszczęsnej Białej Księgi, trzeba było zdymisjonować jednego z najlepszych ministrów obrony narodowej, który jakimś sposobem dopuścił do nieprawdopodobnego burdelu w podległym sobie wojsku. No, oczywiście, nie przeszkadza mu to być najlepszym ministrem pod słońcem, ale sami rozumiecie – niepokój jakiś został zasiany nawet w najbardziej ufnym MWzWM. No, a dziś, po hurtowym sprzątaniu w MON i rozwiązaniu 36 Specpułku, nawet Hypki (Hypki, czujecie?!!!) poddał nowego MON totalnej krytyce. Ministra, czyli jego zwierzchnika też. A na dodatek męska twarz premiera tysiąclecia nie będzie ozdabiać plakatów wyborczych PO. Tak, tych, co to szkoda na nie pieniędzy i premier się na nie nie zgadza. Na wieszanie na plakacie też się nie zgadza, no, chyba, żeby bardzo nalegano, ale i tak będzie walczyć. Tyle, że przegra. No, więc wyraźnie widać, że tajne sondaże PiS, które dają mu przewagę na PO, raczej się sprawdzą. (W przeciwieństwie do tajnych sondaży PO, które twierdzą, że PO i PiS mogą liczyć na identyczny odsetek elektoratu). Byle do jesieni.

PS. A nasz Pan Prezydent, w bulu i nadzieji, wyartykułował dziś, że wybory odbędą się w dniu DZIEWIĄTEGO października. Do ku..y nędzy, od którego roku on liczy te październiki? Od kiedy jego Pierwsza Dama przestała rodzić?!!!!!

Animela

Empatia Trudno racjonalnie wytłumaczyć nienawiść do braci Kaczyńskich, Macierewicza i całego „pisowskiego ludu” (określenie Igora Janke). Według słownika empatia to „uczuciowe utożsamienie się z inną osobą i wywołanie w sobie uczucia, które ona przeżywa”. Trudno racjonalnie wytłumaczyć nienawiść do braci Kaczyńskich, Macierewicza i całego „pisowskiego ludu” (określenie Igora Janke). Absurdalna i okrutna wydaje się usilnie lansowana teza, że załoga i pasażerowie samolotu w Smoleńsku zginęli na własne życzenie. Ale popatrzmy na sprawę oczami tych, którzy boją się PiS-u jak zarazy, żądają „kordonu sanitarnego”, a wszystko będzie wyglądać inaczej. Ryszard Kalisz ogłosił, że za samobójczą śmierć Barbary Blidy odpowiedzialni są Zbigniew Ziobro i Jarosław Kaczyński. Jest to prawda oczywista. Gdyby PiS nie podejmował próby wyjaśnienia powiązań w mafii paliwowej, Barbara Blida by żyła. Trudniej wytłumaczyć przyczyny zbiorowego samobójstwa awangardy pisowskiego ludu. Dlatego wciąż pojawia się inny wątek. Lech Kaczyński sam sobie winien, ponieważ narażał się PO i Rosji. Stawiał się, wtrącał do polityki międzynarodowej, nie uwzględniał szczególnej wrażliwości decydentów, którzy mają realną siłę i realną władzę. Tak jak sam sobie jest winien szef CBA, który zastawiał pułapkę na premiera oraz agent Tomek, prawiący dusery skorumpowanej posłance. Nienawiść do patriotów staje się zrozumiała, gdy wyobrazimy sobie taką scenę. Jesteśmy marszałkiem albo ministrem, zasłużonym, podziwianym, filmowanym. Poddani nam czapkują, redaktorzy tytułują, zagraniczni mężowie stanu obejmują i klepią po plecach, saloniki dla VIP-ów, salonki w samolocie, drogie hotele. Nasza chata na przedmieściu chędoga, choć nie rzuca się w oczy, fura z przyciemnionymi szybami w garażu. Nagle bez uprzedzenia o szóstej rano – puk-puk i zbiry w mundurach jak jakieś gestapo wywlekają nas z domu do aresztu, na przesłuchanie. Wypytują o starych i nowych partnerów w biznesie, przetargi, kontakty, adresy, mają jakieś papiery z podsłuchów, z NIK-u, z tajnych biurek urzędników państwowych. Powiemy, że wszystko fałszywe, pewnie z IPN-u, gdzie najlepiej znają się na podrabianiu dokumentów, ale będzie wstyd i duże straty. Nie tak miało być. Nieudacznicy, którzy nie odnaleźli się na wolnym rynku i w naszej młodej demokracji, biorą odwet na tych, którzy w ciężkim trudzie zbudowali III RP. Motyw pukania o szóstej rano pojawiał się we wszystkich opowieściach o odradzającym się faszyzmie, stalinizmie, totalitaryzmie. Przyznaję, że robi on wrażenie nawet na tych, do których w PRL pukali koledzy bohaterów naszej młodej demokracji. Pojawił się cień obawy, że pukanie wraca, może nawet wywalanie drzwi łomem, jak w nocy 13 grudnia. No i wróciło, zapukało do drzwi jakiegoś internauty. Ryszard Kalisz jest prawdziwym prorokiem. Smoleńska katastrofa pomogła opanować sytuację. Służbami państwowymi kierują teraz kulturalni, apolityczni profesjonaliści, odpowiedzialni za stabilność państwa, uwzględniający uwarunkowania zewnętrzne. Zagrożenie minęło, na twarze premiera, ministrów i innych notabli powróciła pewność siebie. Jednak nadal coś ich nęka, uśmiechy przypominają grymas, wzrok dziki, plącze się słowotok o paśmie sukcesów. Co to może być? Nie sytuacja gospodarcza, bo ta jest jak wiadomo znakomita i budzi powszechny podziw, stosunki z Berlinem i Moskwą są tak dobre, że buzi dać. Słupki poparcia trzymają się jak zamurowane. Jakiś robak dręczy sterników naszej nawy państwowej. Strach przed prokuratorem i sądem minął, – ale pozostał, a nawet nasilił się strach przed ulicą. W całej Europie „motłoch” wylega na ulice i czepia się polityków. Strach ma wielkie oczy. Pojawił się napis na transparencie – nadciąga las (odwołanie do Makbeta). Ten las zmaterializował się na stadionach. Kibice okazali się odporni na propagandę sukcesu. Przed sejmem jacyś dzicy spalili 560 krzesełek, symbol parlamentarnej demokracji. Mało, kto to zauważył, bo policja chwaliła demonstrantów za ład i porządek. W kinach wyświetlają film „Uwikłani” – instruktaż, jak poradzić sobie z demonami przeszłości. Jeszcze wierny lud gapi się w telewizję i nie chce zmian. Kto ma dach nad głową, dostęp do środków publicznych, dobrą pracę albo wysoką emeryturę, ten wie, że mieszka na zielonej wyspie. Kto się omsknął i już tonie, może jeszcze wierzyć, że sam sobie winien. Młodzi ludzie, którzy nie mogą pracy znaleźć albo harują od świtu do nocy bez żadnej perspektywy na przyszłość, pocieszają się, że to pech, chwilowe niepowodzenie. Są przecież młodzi, pełni entuzjazmu, nowocześni. Jednak slogan, że pracę znajdzie każdy, kto naprawdę chce, coraz częściej okazuje się oszustwem. Uwiedzionych propagandą sukcesu twarde lądowanie przywraca do rzeczywistości. W Gdańsku jedyną pracą, którą znalazł absolwent technikum, było rozrzucanie tłucznia przy przebudowie torów tramwajowych. Praca dobrze płatna – 10 zł za godzinę netto, ale warunki umowy drakońskie. Jeśli robotnik zrezygnuje w ciągu pierwszych trzech dni, nie dostanie ani grosza. Za jeden dzień nieobecności kara wynosi 100 zł. Nie ma żadnych dni wolnych, a z zawartych w umowie 10 godzin pracy na dobę zrobiło się 12 godzin. Matka radziła synowi, aby powołując się na konstytucyjne prawo do praktyk religijnych zażądał wolnych niedziel. Nie dało to rezultatu. Być może, gdyby był muzułmaninem, dostałby wolne piątki, jeśli Żydem – wolne soboty. Kiedy okazało się, że ból mięśni nie mija przez noc oraz nie ma możliwości odebrania świadectwa maturalnego i zapisania się na studia, młody człowiek zrezygnował z pracy. Jego starsi koledzy zostali, są silniejsi, w domu czekają głodne dzieci. Każdy mądrala powie:, „Po co rozrzucać tłuczeń, lepiej świadczyć usługi internetowe”. Praca fizyczna jest w pogardzie, a wykonujący ją ludzie są wyzyskiwani bez litości. Rywalizacja z systemem komunistycznym zmuszała kapitalizm do respektowania praw pracowniczych i związkowych. Marksizm przegrał. Tzw. państwo opiekuńcze jest likwidowane, jako szkodliwy dla gospodarki anachronizm. Mam nadzieję, że dla wszystkich już jest jasne, dlaczego pierwszą „Solidarność” trzeba było zniszczyć. Teraz wszyscy się na nią powołują, ale przypominanie, że był to związek zawodowy, wywołuje konsternację. Strach przed komunistyczną zarazą zniknął. Dla wyzyskiwaczy nastało dolce vita, gospodarka rozwinęła się wspaniale i nawet na kryzysie można dobrze zarobić. Banki nadal pożyczają pieniądze na obsługę długów. Nazywa się to pomocą międzynarodową w imię solidarności. Odsetki od tych długów w krajach bankrutujących sięgają już 30 procent. Biznes jest pewny, bo rządy nie pozwolą, aby banki poniosły stratę. Trzeba tylko dokręcić śrubę „darmozjadom” z ulicy. Jeśli jedynym lekarstwem na światowy kryzys jest zwiększanie wyzysku, to znaczy, że znaleźliśmy się na równi pochyłej i pędzimy do ściany. Joanna Duda-Gwiazda

Językowy mix Władza w PRL zawsze bała się wszelkich oddolnych inicjatyw, takich jak wolne związki zawodowe, porozumienia czy struktury poziome, rozmaite społeczne komitety (np. KOR), inicjatywy kulturalne (np. „latający uniwersytet”). Wszyscy znają historię wieży Babel. Gdy jej budowniczowie zaczęli wpadać w samouwielbienie, Bóg pomieszał im języki. To był początek. Od tamtego czasu żyjemy w świecie różnych języków, ale także różnych kultur, obyczajów, wyznań i przekonań. Jest takie przysłowie „Dziel i rządź”. To znaczy zrób tak, aby ludzie nie mogli się między sobą dogadać, aby rezygnowali z prób porozumienia i miast po dialog sięgali po miecz. Środków jest tu cała masa. Intryga, plotka, kłamstwo, szczucie, sianie nieufności, donosicielstwo. Tak skłóconą zbiorowością łatwiej się rządzi. Wystarczy jednej z grup szepnąć na ucho: „Jestem po waszej stronie”, potem drugiej tak samo i już wszystko niemal samo się rządzi. Trzeba tylko pilnować, aby nikt nie wpadł na pomysł „integracji myślenia”. No, chyba, że na poziomie europejskim. Bo to niegroźne, a efektowne. Mam wrażenie, że po opublikowaniu raportu Millera nasza sytuacja mocno upodobniła się do tej z biblijnej historii o wieży Babel. Społeczna partytura wypełniała się stopniowo dźwiękami zapisanymi w różnych dokumentach. I dręczy nas kakofonia, jazgot mieszających się z sobą słów, tez, podejrzeń, przypuszczeń. Raport Millera, raport Anodiny i MAK, raport Macierewicza, riposta mediów na tezy Macierewicza, riposta MAK na raport Millera, wypowiedzi najrozmaitszych ekspertów i „ekspertów”, opinie polityków. Żyjemy jak w kotle, jak w tyglu, gdzie wciąż coś bezładnie zabrzmi. Pomieszało nam języki. Pomieszało nam rozum i stępiła się nasza wrażliwość. Jesteśmy liczącą niemal 40 mln zdezintegrowaną, wzajemnie niechętną, pełną pretensji, a niekiedy nienawiści mieszaniną grup, z których każda mówi innym językiem, każda zazdrośnie strzeże swych praw i ma swoją hierarchię wrogów. W takiej sytuacji jakże łatwo nami rządzić. Gotowi niemal pozabijać się za to, czy jakaś brzoza miała znaczenie, czy nie, jakby mniej interesujemy się rosnącym kosmicznie długiem publicznym, sytuacją Polski na arenie międzynarodowej, losami ewentualnego wydobycia gazu łupkowego. Władza w PRL zawsze bała się wszelkich oddolnych inicjatyw, takich jak wolne związki zawodowe, porozumienia czy struktury poziome, rozmaite społeczne komitety (np. KOR), inicjatywy kulturalne (np. „latający uniwersytet”). A wszelkie spontaniczne zgromadzenia pałowano, jak teraz na Białorusi. Gdy tylko spontanicznie i oddolnie się dogadywaliśmy (a więc niwelowaliśmy nieco „efekt wieży Babel”), dokonywaliśmy niemożliwego. Ale teraz, oddolnie i spontanicznie podzieleni, co możemy zmienić, o co i czym walczyć? Możemy tylko przegrywać, ubożeć i pogrążać się w kakofonicznej niemocy. Aleksander Nalaskowski

Kolejna ekspertyza w sprawie śmierci Pyjasa. "ekspertyza, którą dysponuje IPN, razem z opinią uzupełniającą, budzi poważne wątpliwości". Krakowski Oddział Instytutu Pamięci Narodowej nie wyklucza, że wystąpi o kolejną ekspertyzę w sprawie obrażeń u tragicznie zmarłego w nocy z 6 na 7 maja 1977 roku studenta Uniwersytetu Jagiellońskiego i współpracownika Komitetu Obrony Robotników, Stanisława Pyjasa - dowiedziała się Polska Agencja Prasowa. Powodem miałby być fakt, że ekspertyza, którą dysponuje IPN, razem z opinią uzupełniającą, budzi poważne wątpliwości. W ramach piątego już śledztwa w sprawie ustalenia okoliczności i przyczyn zgonu Pyjasa, w kwietniu 2010 roku odbyła się ekshumacja jego szczątków. Śledczy IPN sformułowali po niej 22 pytania pod adresem biegłych powołanych do oględzin zwłok. Instytut nie podał publicznie informacji o jej treści; najpierw przekazał ją rodzinie, potem postanowił uzupełnić. Według informacji uzyskanych przez PAP, zdaniem biegłych śmierć działacza opozycji mogła nastąpić w wyniku nieszczęśliwego wypadku. Wywołało to liczne komentarze. Jak podało Radio RMF FM, prokurator chce teraz zapytać o opinię biegłego z zakresu biomechaniki, który miałby ocenić, czy upadek ze schodów kamienicy przy ulicy Szewskiej 7 w Krakowie (gdzie znaleziono zwłoki) był bezpośrednią przyczyną śmierci? W 1977 roku komunistyczna prokuratura szybko umorzyła śledztwo, uznając, iż zebrany materiał dowodowy "prowadzi do wniosku, że wyłączną przyczyną śmierci Stanisława Pyjasa był nieszczęśliwy wypadek spowodowany przez niego samego"; znajdujący się w stanie "poważnego stanu nietrzeźwości" student potknął się o nierówności posadzki, co "spowodowało nieamortyzowany rękami upadek, utratę przytomności, obrażenia i krwotok, w wyniku, którego nastąpiło zachłyśnięcie się i uduszenie". Tej wersji nigdy nie zaakceptowali przyjaciele studenta, którzy od początku twierdzili, że został on zamordowany przez funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa PRL bądź wynajętych przez nich ludzi. Śmierć Pyjasa była bezpośrednim impulsem utworzenia Studenckiego Komitetu Solidarności. Śledztwo wznowiono w 1991 roku, potem jeszcze kilkakrotnie podejmowano i umarzano je z powodu niemożności wykrycia sprawców. Według kolejnych ustaleń prokuratury, Stanisław Pyjas został śmiertelnie pobity. Czy obecne dochodzenie będzie przełomowe i zarazem ostatnie w tej sprawie, stanowiącej jedną z największych zagadek schyłkowego okresu PRL?

Jerzy Bukowski

Rząd ujawnił wreszcie oczekiwany długo raport o przyczynach katastrofy samolotu wojskowego Tu-154M pod Smoleńskiem. Pojawiły się w nim twierdzenia, że polska załoga była niedouczona, nie znała urządzeń pilotowanego samolotu. Minister Miller zapowiadał przecież, że Polaków "prawda zaboli". Zabolała, ale czy to jest prawda? Czy rzeczywiście zawinili polscy piloci? Ustalenia komisji Millera można streścić następująco: polski samolot leciał zbyt nisko i za szybko, w gęstej mgle bez kontaktu wzrokowego z ziemią. Za późno próbował odlecieć. Uderzył w brzozę, stracił fragment skrzydła oraz sterowność. I się rozbił. Dużą część raportu zajmują opisy różnych niedociągnięć po rosyjskiej stronie, ale w konkluzji stwierdza się, że nie miały one wpływu na samą katastrofę. W tym miejscu można przypomnieć słowa eksperta MAK wypowiedziane w lutym br. na konferencji w Moskwie: "Gdyby na lotnisku w Smoleńsku nie było ani jednego kontrolera, a zamiast tego siedział tam szympans i w języku, który jest niezrozumiały dla jakiegokolwiek człowieka, dla jakiejkolwiek narodowości, jakimś tam bełkotem podawał informacje - nawet ten absurd w jakimkolwiek wypadku nie mógłby być przyczyną katastrofy". Komisja Millera potwierdziła tę barwną opinię Rosjanina. Autorzy raportu, co prawda dywagują, że może byłoby lepiej, gdyby rosyjscy kontrolerzy lotu "podpowiedzieli" załodze polskiego samolotu, w jakiej fatalnej sytuacji się znalazła, ale nie zrobili tego. W każdym razie potwierdzają opinię MAK, że odpowiedzialność spada na polską niedouczoną załogę i dla przyzwoitości - w końcu to polska komisja - dodają rosyjską brzozę, która "urwała" polskiej tutce 6 metrów skrzydła.

Mnożą się pytania i wątpliwości Podana przez komisję przyczyna urwania części skrzydła jest bardzo wątpliwa, jak równie wątpliwa jest "akrobacja" okaleczonego samolotu tuż nad ziemią. Można wyobrazić sobie, że piloci usiłowali poderwać maszynę, więc silniki pracowały na maksymalnych obrotach. To by jednak oznaczało, że samolot, spadając, musiałby uderzyć z ogromną siłą w ziemię. Tymczasem w miejscu wypadku nie ma leja w ziemi, ale rozrzucone na sporym terenie fragmenty rozbitej maszyny. Raport mówi, że: "samolot został całkowicie zniszczony w wyniku zderzenia z ziemią". Dlaczego silna i zwarta konstrukcja samolotu rozpadła się na drobne szczątki, zamiast wbić się w ziemię? W Warszawie do samolotu zatankowano ponad 18 ton paliwa. W momencie uderzenia o ziemię było w zbiornikach 11 ton. To paliwo nie wybuchło - nie zapaliło się? Podobno Rosjanie prowadzili jakąś akcję gaśniczą, ale polska strona tylko się domyśla, co robili, bowiem strona rosyjska nie udostępniła żadnych materiałów na ten temat. Takie wątpliwości można mnożyć.

Wątek dwóch wizyt Zapewne sporo luk w pracy komisji jest efektem braku dostępu do wraku samolotu i posługiwania się w trakcie badań kopiami zapisów z czarnych skrzynek. Cały materiał dowodowy znajduje się przecież w rękach Rosjan. Tym bardziej dziwi, w jakim trybie komisja Millera stwierdziła, że na szczątkach samolotu nie znaleziono śladów materiałów wybuchowych i wykluczyła zamach, jako przyczynę katastrofy. Są jednak w raporcie ciekawe informacje poszerzające naszą wiedzę o zdarzeniu. Okazuje się, bowiem, że rozdzielenie wizyt prezydenta i premiera w Katyniu zaproponowała polska strona. W raporcie czytamy:

"Sekretarz Generalny ROPWiM [Andrzej Przewoźnik] przedstawił stronie rosyjskiej dwie koncepcje:

1) zorganizowanie obchodów z jednoczesnym udziałem Premiera i Prezydenta RP,

2) dwóch uroczystości - pierwszej, 7.04. z udziałem Premierów Polski i Rosji, drugiej, 10.04 z udziałem Prezydenta RP".

Wówczas: "Strona rosyjska stwierdziła, że wariant osobnych wizyt Premiera i Prezydenta RP byłby najbardziej korzystny". Nie ma wyjaśnienia, z jakiego powodu miało być to "najbardziej korzystne", dla kogo? Kiedy Rosjanie wiedzieli, że w Katyniu będą dwie, a nie jedna wizyta zapytali, czy Polacy potrzebują tzw. liderów, czyli rosyjskich nawigatorów, na pokłady polskich samolotów. Strona polska z niewiadomych powodów poprosiła o anulowanie zamówienia "liderów", a Rosjanie to bez oporów zaakceptowali. Wewnętrzne przepisy rosyjskie uzależniają wydanie zgody na przelot obcego samolotu poza przestrzenią powietrzną sklasyfikowaną, jako międzynarodowa i lądowanie na lotnisku niedopuszczonym do ruchu międzynarodowego tylko przy obecności "lidera" na pokładzie. W tym przypadku władze rosyjskie odstąpiły od tego przepisu.

Nieaktualne karty podejścia Zastanawiający był tryb przygotowania lotniska na przyjęcie polskich samolotów. Strona polska wystąpiła do władz rosyjskich o "udostępnienie aktualnych schematów i procedur lotniska" w Smoleńsku. Zanim doszło do ustalenia szczegółów, Ambasada RP w Moskwie przesłała do polskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych pismo informujące, że "w związku z likwidacją jednostki wojskowej obsługującej lotnisko w Smoleńsku nie ma technicznej możliwości wylądowania samolotu specjalnego z grupą przygotowawczą wizyty Premiera RP (brak sprzętu zabezpieczenia lotów w tym cystern paliwowych, mobilnych agregatów prądotwórczych, sprzętu utrzymania pasa startowego)". Kiedy w końcu doszło w Smoleńsku do spotkania grupy przygotowującej wizytę premiera w Katyniu, nie przeprowadzono wizji lokalnej lotniska, na którym miały lądować polskie samoloty. Czytamy w raporcie komisji Millera: "W uwagach końcowych sprawozdania ze spotkania zapisano m.in.: "strona rosyjska zapewniła, że wszystkie samoloty zostaną przyjęte, a wymagane parametry lotniska wojskowego w Smoleńsku przekażą notą do MSZ RP"". W końcowej części notatki wymieniono pozostające do wyjaśnienia kwestie, w tym "parametry lotniska w Smoleńsku".

Dopiero 6 kwietnia 2010 roku, tuż przed planowanymi wizytami premiera i prezydenta w Katyniu, podjęto próbę rozpoznania smoleńskiego lotniska. Nie było jednak rosyjskiej zgody na takie sprawdzanie i nie wpuszczono funkcjonariuszy BOR na jego teren. Ale nawet gdyby ich wpuszczono, to w grupie nie było przedstawicieli lotnictwa, więc ocena przygotowania lotniska pod względem bezpieczeństwa realizacji operacji lotniczych nie mogła być przeprowadzona.

Strona rosyjska zapewniła, że przekaże do MSZ RP parametry smoleńskiego lotniska wojskowego. Dane te nie zostały jednak przekazane stronie polskiej. Raport: "Załogi samolotów wykonujących rejsy 7 i 10.04. korzystały z kart podejścia przekazanych przez Ambasadę RP w Moskwie do Szefostwa Służby Ruchu Lotniczego w roku 2009, które nie były zgodne ze stanem faktycznym w dniach 7 i 10.04.2010 r." Innymi słowy, polscy lotnicy w czasie podchodzenia do lądowania korzystali z nieaktualnych kart podejścia. Załoga Tu-154M schodzącego do lądowania 10 kwietnia 2010 r. nie miała dostępu do aktualnej dokumentacji lotniska. Dodajmy do tego fałszywe dane podawane przez rosyjskich kontrolerów lotu. Najpierw przekazano załodze samolotu: "Sto pierwszy, odległość dziesięć, wejście w ścieżkę". W tym czasie załoga w oparciu o nieaktualną kartę kontrolną do lądowania sprawdzała parametry i wykonanie czynności związanych z procedurą podejścia do lądowania. Załoga wprowadziła do planu lotu punkty, których współrzędne pochodziły z opisanych wyżej kart podejścia. Raport: "Wprowadzenie współrzędnych odpowiednich dla układu odniesienia SK-42 do systemu FMS pracującego według układu odniesienia WGS-84 doprowadziło do przesunięcia tych punktów o 116 metrów na południe w stosunku do ich faktycznego położenia". Rosyjska wieża kontroli lotów podała: "Osiem na kursie, ścieżce", gdy samolot był 130 m nad ścieżką schodzenia i 65 m z lewej strony od osi pasa. Następnie podano: "Podchodzicie do dalszej, na kursie ścieżce, odległość sześć". Samolot znajdował się 120 m nad ścieżką schodzenia i 115 m z lewej strony od osi pasa. Kolejne dane: "Cztery na kursie, ścieżce" - samolot 60 m nad ścieżką schodzenia i 130 m z lewej strony od osi pasa. Następnie: "Trzy na kursie, ścieżce" - samolot 35 m nad ścieżką schodzenia i 100 m z lewej strony od osi pasa. Wreszcie polska załoga usłyszała: "Dwa na kursie, ścieżce" przy pozycji 20 m pod ścieżką schodzenia i 80 m z lewej strony od osi pasa. Dopiero w odległości 1459 m od progu pasa lotniska, przy pozycji 70 m poniżej ścieżki schodzenia i 70 m z lewej strony od osi pasa i na wysokości 14 metrów nad poziomem lotniska Rosjanie podają komendę: "Horyzont!", a następnie: "Odejście na drugi krąg". Doprowadzili polski samolot do miejsca, z którego nie mógł już wykonać tego manewru. Raport komisji Millera stwierdza: "Informowanie przez Kierownika Strefy Lądowania załogi samolotu Tu-154M o prawidłowej pozycji samolotu "na kursie, na ścieżce" niezgodnie z rzeczywistym położeniem mogło utwierdzać załogę o prawidłowym wykonywaniu podejścia i właściwej trajektorii lotu". Miał rację poseł Antoni Macierewicz, mówiąc, że polscy piloci zostali wciągnięci w śmiertelną pułapkę.

Moskwa triumfuje W głównym wydaniu programu "Wiesti" przedstawiono szczegółowo opisane w raporcie komisji Millera błędy strony polskiej. Wspomniano, że były naciski ze strony pasażerów na pilotów, a polscy piloci wojskowi byli fatalnie wyszkoleni. Widzowie zobaczyli na ekranach telewizorów Aleksieja Morozowa, szefa Komisji Technicznej MAK, który zapewnił, że rosyjskie "niedostatki techniczne", o jakich napisali Polacy, nie tylko "zostały w pełni odzwierciedlone w styczniowym raporcie MAK", ale nie były przyczyną katastrofy. Niemiecki "Frankfurter Allgemeine Zeitung" rozpoczął opis raportu komisji Millera stwierdzeniem "Polska przyznaje się do głównej winy za katastrofę smoleńską".

W raporcie wśród dokumentów, na których opierała się komisja, nie wiedzieć, czemu wymieniono: "Porozumienie między Ministerstwem Obrony Narodowej Rzeczypospolitej Polskiej a Ministerstwem Obrony Federacji Rosyjskiej w sprawie zasad wzajemnego ruchu lotniczego wojskowych statków powietrznych Rzeczypospolitej Polskiej i Federacji Rosyjskiej w przestrzeni powietrznej obu państw. Porozumienie zostało sporządzone w Moskwie w dniu 14.12.1993 r.". Jak wiadomo, dawało ono polskiej stronie równe prawa w wyjaśnianiu katastrof samolotów wojskowych. W przypadku katastrofy Tu-154M polski rząd z niewiadomych powodów zgodził się, aby tego porozumienia nie stosować i oddał całość postępowania wyjaśniającego w ręce Rosjan. Komisja Millera nie ma legalnych podstaw do badania katastrofy smoleńskiej. Rozporządzenie ministra MON z dnia 26 maja 2004 r. w sprawie organizacji oraz zasad funkcjonowania Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego stwierdza: "¤ 6. 1. Komisja prowadzi badania wypadków i poważnych incydentów lotniczych w lotnictwie państwowym na terytorium Rzeczypospolitej Polskiej i w polskiej przestrzeni powietrznej" oraz: "2. Komisja może prowadzić badania wypadków i poważnych incydentów lotniczych zaistniałych poza terytorium Rzeczypospolitej Polskiej, w których uczestniczyły statki powietrzne lotnictwa państwowego, jeżeli przewidują to umowy lub przepisy międzynarodowe albo jeżeli właściwy organ obcego państwa przekaże Komisji uprawnienia do przeprowadzenia badania albo sam nie podjął badania". Katastrofa nastąpiła poza terytorium RP, umowa przewidująca możliwość badania wypadku (porozumienie z 1993 r.) nie znalazła zastosowania, a sam wypadek zbadał rosyjski MAK. Co więc w tym wszystkim robi komisja Millera?

Dr hab. Romuald Szeremietiew

Wydobycie gazu łupkowego w Polsce zagrożone przez lobbing Silny lobbing przeciwko gazowi łupkowemu w UE może doprowadzić do zmian w europejskim prawie, które sprawią, że jego wydobycie w Polsce nie będzie opłacalne - ostrzega europoseł Paweł Kowal. Jego zdaniem trzeba, więc szybko zmienić prawo w Polsce. Zabezpieczeniem byłby zapis, że eksploatacja gazu łupkowego jest obszarem z zakresu bezpieczeństwa państwa - wynika przygotowanego przez Kowala i zespół jego ekspertów z portalu internetowego EBE - Europa, Bezpieczeństwo, Energia raportu na ten temat europejskiego lobbingu przeciw wydobyciu gazu łupkowego w naszym kraju. Kowal przedstawił raport na czwartkowej konferencji prasowej w Warszawie. Zespół ostrzega, że w UE działa lobby, które chce zrobić z gazu łupkowego "czarną owcę energetyki". Według raportu w sprawę "angażują się grupy interesu, którym na rękę byłoby ograniczenie lub uniemożliwienie wydobycia gazu łupkowego w Polsce". Argumenty przeciwników gazu łupkowego opierają się na założeniach, że jego wydobycie jest szkodliwe dla środowiska, nieopłacalne z ekonomicznego punktu widzenia, spotyka opór ze strony społeczności lokalnych, a polskie prawo nie jest do niego dostosowane. Raport grupy Kowala stanowczo się im sprzeciwia posiłkując się Raportem Departamentu Geologii i Koncesji Geologicznych Ministerstwa Środowiska i Państwowego Instytutu Geologii. Stwierdza on, że eksploatacja gazu nie będzie miało negatywnych skutków dla społeczności lokalnej, a ewentualne zanieczyszczenie gruntu "jest mało prawdopodobne". Według raportu nasilający się negatywny lobbing może doprowadzić jesienią do propozycji zmian legislacyjnych na poziomie Parlamentu Europejskiego. Jednak na poziomie całej Unii Europejskiej nie dojdzie do zmian w prawie, które zablokują wydobycie gazu łukowego, tylko możliwe są działania, by wyeliminować jedną z metod jego pozyskiwania - hydrauliczne szczelinowanie - ocenia Kowal. Duża ilość unijnych regulacji i obostrzeń może doprowadzić do obniżenia konkurencyjności wydobycia gazu łupkowego w stosunku do importu tego surowca z Rosji - przestrzega Kowal. Doprowadzić to może do sytuacji, gdy państwom europejskim nadal będzie się opłacało kupować gaz z Rosji, pomimo "łupkowej rewolucji" w Polsce - argumentował. Zdaniem Kowala zapobieganie niekorzystnemu dla Polski rozwojowi sytuacji leży w gestii rządu. Należy uznać, że wydobycie gazu łupkowego jest potencjalnie jedną z ważniejszych kwestii dla rozwoju ekonomicznego Polski i jej pozycji w Europie Środkowej. Dlatego korzystne byłoby włączenie polskich instytucji badawczych do działań rządowych poprzez powołanie niezależnego specjalnego zespołu ekspertów przy premierze.

Kowal uważa, że rząd ma obowiązek monitorować działania lobbystyczne przeciwko wydobyciu łupków w kraju i na świecie. Na konferencji podkreślał, że przeciwników wydobywania gazu łupkowego w Polsce nie należy utożsamiać wyłącznie z działaniami rosyjskimi, bo mogą oni wywodzić się też z kręgów konkurencji na europejskim i światowym rynku energii oraz z lobby ekologicznego. Wśród możliwych działań przeciwników wydobycia gazu łupkowego wymienił rozniecanie niepokojów społecznych przeciw wydobyciu gazu w miejscowościach, w których znajdują się złoża.

Rząd powinien przygotować plan działań informacyjnych w obronie możliwości wydobywania gazu łupkowego - uważa Kowal. Według niego dobrze byłoby powołać specjalną grupę informacyjną działającej na styku rządu i polskich reprezentacji partyjnych w Parlamencie Europejskim. "Jeżeli nie będzie to możliwe, Polska powinna wystąpić - jeszcze w trakcie prezydencji - ze swoimi propozycjami legislacyjnymi uwzględniającymi polskie interesy w zakresie wydobywania gazu łupkowego" - ocenił. W zaleceniach dla rządu raport wymienia m.in. przygotowanie pakietu pozytywnych rozwiązań na rzecz rozwoju miejscowości, w których będzie prowadzona eksploatacja gazu łupkowego, zacieśnienie współpracy eksperckiej z rządem USA i instytucjami, które specjalizują się w problematyce gazu łupkowego. Kowal zapowiedział, że zleci analizy polskiego prawa dotyczącego poszukiwań i wydobywania gazu łupkowego i po tej analizie zaproponuje ewentualne zmiany. W jego ocenie, przyszłe zyski Polski z wydobycia gazu łupkowego, powinny zostać przeznaczone na cele rozwojowe - naukę i badania. Należy uniknąć przeznaczania potencjalnych funduszy z wydobycia gazu łupkowego na doraźne cele budżetowe - uważa Kowal. Gdyby tak się stało, korzyści z dodatkowych pieniędzy mogą zostać zniwelowane, a nasz budżet uzależni się od tych środków i będzie podatny na wahania cen na globalnym rynku - przestrzegał Kowal. Źródło: (PAP)

Śledczy Kędziora oskarżony o nowe zbrodnie przeciwko ludzkości Sąd Rejonowy dla Warszawy – Mokotowa, 8 lipca. Przed rozprawą Wacław Sikorski – jedyna żyjąca ofiara Kędziory, razem z rodzinami innych poszkodowanych denerwuje się, że ubek pewnie znów wykpi się brakiem pamięci. Mówi, że nie oczekuje wysokiego wyroku, tylko sprawiedliwości i szczerego przyznania się do winy, że w ponurych czasach stalinowskich ten “oficer” śledczy bezpieki znęcał się nad aresztowanymi polskimi patriotami.

“Niewinny” od Humera Duże poruszenie wywołuje temat emerytur, bo zasłużony profesor ma niecałe 3000 zł, a ubecy od 8000 do 12000. Ci ostatni gromadzą się w innej części sądowego korytarza. Uśmiechnięci witają się ze sobą, poklepują, kłaniają przed wyższymi rangą. “Chciałem pogratulować małżonce, że niedawno dostała odznaczenie!” – tak Zdzisław Jatczyk (świadek nr 2) zwrócił się do Tadeusza Tomporskiego (świadek nr 1). Potem zagłębił się w lekturze Urbanowej szmaty – tygodnika “NIE”. Kolejna rozprawa w ciągnącym się od kilku miesięcy procesie Jerzego Kędziory rozpoczyna się z półgodzinnym opóźnieniem. W malej sali ledwo mieszczą się wszyscy zainteresowani (z prawnikami, świadkami i widzami ok. 15 osób). Ciasno i duszno, ale nikt się nie uskarża. Sikorski i Kędziora zajmują miejsca w dwóch ławach naprzeciw siebie. Ubek nerwowo zaczesuje włosy grzebieniem. Chyba jednak trochę się boi, że zostanie złapany na kłamstwie. Sąd przesłuchuje pierwszego świadka Tadeusza Tomporskiego – małego, chudego, wysuszonego staruszka. Pytany przez sędzinę, nie zgadza się na upublicznianie swojego wizerunku, bo “nie jest kryminalistą”, (choć w słynnym procesie Humera został skazany na siedem lat więzienia; miał postawionych aż 12 zarzutów znęcania się nad więźniami). W MBP pracował, jako młodszy “oficer” śledczy. Potwierdził, że znał Kędziorę, ale “nie pamięta”, czym konkretnie oskarżony się zajmował, – w jakich sprawach brał udział, kogo przesłuchiwał, komu dawał wytyczne. Tomporski sprawia wrażenie, jakby nie rozumiał, co się do niego mówi. Po kilku minutach stwierdza, że od kilku lat ma problemy z pamięcią oraz komunikacją (“mózg nie nadąża”). Sędzina decyduje o przerwaniu przesłuchania i wznowieniu go na następnej rozprawie, po konsultacjach z psychologiem. Tomporski kończy: “może następne przesłuchanie już nie będzie potrzebne”. Czyli jednak niektóre rzeczy rozumie i potrafi o nich zakomunikować.

“Nie krzykiem, a dowodem trzeba było działać” Sąd przesłuchuje drugiego świadka – Zdzisława Jatczyka. Ten pozwala na filmowanie, bo “nie ma sobie nic do zarzucenia”. W latach 50. ub. wieku pracował w Departamencie śledczym MBP. Tak jak Tomporski “nie pamięta” spraw, które sam prowadził, co dopiero spraw innych oficerów. A poza tym “podstawowe zasady dyskrecji wykluczały możliwość rozmawiania na te tematy”. Już w tym momencie kłamstwa Jatczyka sięgnęły absurdu. Do bezpieki trafił “być może, dlatego, że był z rozbitej rodziny”. Po zdaniu matury w 1951 r. wstąpił do szkoły śledczej MBP w Legionowie. Uczył się od starszych “technik śledczych” (jego mistrzem był właśnie Kędziora, – o czym niżej). W 1953 r. otrzymał przydział do jednej z najważniejszych komórek bezpieki – Departamentu X (ochrona partii). Zajmował się sprawami szpiegowskimi (np. “inspirowanymi przez obce wywiady wypadkami lotniczymi”). Potem, za pośrednictwem kierownika sekcji, został oddelegowany do prowadzenia tzw. ogonów, czyli wyjaśniania szczegółów, doprecyzowania faktów spraw już de facto zamkniętych. Oznacza to, że “wydobywał” od więźniów zeznania, potwierdzające tezy oskarżenia, aby przyznali się do niepopełnionej winy. Odnośnie Kędziory – nie przyjaźnił się z nim, mieli innych znajomych i inne zainteresowania, wie jednak, że był od niego starszy stopniem. “Biedny” Jatczyk musiał każdego dnia przygotowywać plan śledztwa, w tym “pytajniki” (zestaw pytań, które należało zadać przesłuchiwanym). Po przesłuchaniach z kolei spisywał protokoły, które były… przerabiane przez jego przełożonych na niekorzyść oskarżonych i “zmuszany” był (np. przez płk. Duszę) do ich podpisywania. Twierdził, że odmawiał ich podpisania, bo były niezgodne z prawdą i z tego powodu Dusza robił mu nieprzyjemności. Zwracał się do wyższych przełożonych, że nie chce współpracować z płk. Duszą, prosząc o przesunięcie go do innej sekcji. Zajmował się też przesłuchiwaniem przedwojennych policjantów, którzy rzekomo ścigali członków KPP. Jatczyk oczywiście nie bił więźniów – jak to określił – “nie używał krzyku podczas śledztw”. Tłumaczył to tak: “jak raz dałem się ponieść emocjom, to przesłuchiwany weteran walk o Wał Pomorski stwierdził, że przetrzymał długi ostrzał frontowy, dlatego krzyk i hałas nie zrobią na nim wrażenia”. Skonsternowany i skruszony Jatczyk miał już nigdy więcej na przesłuchiwanych nie krzyczeć. Nigdy nie widział też, żeby inni bili – słyszał tylko o tym, co nieco z plotek. Podkreślał, że od 1955-56 roku na odprawach zakazywano używania przemocy: “Nie krzykiem, a dowodem trzeba było działać”.

Kędziora denerwuje się Nazwisko Kędziory Jatczyk usłyszał po raz pierwszy po 1956 r. Potem, przyciskany, stwierdził jednak, że z obiegowych opinii słyszał same superlatywy o Kędziorze, – że był bardzo taktownym śledczym, nie dającym ponieść się emocjom. Na początku przesłuchania udawał nawet, że nie zna Kędziory, kierując wzrok w stronę Sikorskiego. Gdy sąd zwrócił mu uwagę, że oskarżony siedzi z drugiej strony, stwierdził: “o proszę, po tylu latach nawet nie byłem w stanie go rozpoznać”, po czym porozumiewawczo puścił oko do Kędziory. To, że nie zetknął się z nim wcześniej, tłumaczył faktem, że on pracował w Departamencie X, a Kędziora w śledczym. Ale po dociekliwych pytaniach znów zaczął zmieniać zdanie. Okazało się, że Kędziorę mógł poznać już przed 1956 r., ale “nie pamięta” dokładnie, kiedy i w jakich okolicznościach. Pamięć Jatczykowi starał się przywrócić nie tylko sąd, ale nawet… Kędziora. Podsunął mu odpowiedź, że może poznali się podczas wspomnianych szkoleń w Legionowie. Jatczyk stwierdził jednak, że niestety “nie pamięta” Kędziory z tamtego czasu (po rozprawie śmiał się z innymi ubekami, że Jurek oczywiście był jego wykładowcą). W końcu “przypomniał sobie”, że przed 1956 r. nie tylko słyszał o Kędziorze, ale być może spotkał go “podczas pracy zawodowej”. Przełożony miał go uczyć sztuki zszywania akt protokołu – tworzenia odpowiedniego marginesu podczas pisania, wpisywania godzin rozpoczęcia i zakończenia przesłuchania. Kędziora oświadczył, że było to zapewne w latach 1951 – 1953, w Legionowie właśnie, kiedy był wykładowcą “techniki śledczej”. W przypadku Jatczyka owa “technika” nie polegała rzecz jasna na buchalterii i wyzbywaniu się wobec aresztantów krzyku, ale na prowadzeniu regularnych, brutalnych przesłuchań. Przyznał zresztą przypadkowo, że w ich trakcie ważne było trzymanie się procedur, czyli granic czasowych (8-24) z przerwami na śniadanie, obiad i godzinę spacerniaka. Na koniec prokurator złożył nowe wnioski dowodowe:

- wydruk akt IPN o Kędziorze,

- teczka z IPN o Ludwiku Guzawskim, który był wielokrotnie przesłuchiwany przez Kędziorę (na protokołach widnieją podpisy śledczego)

- wniosek o przesłuchanie córki Guzawskiego, Anny Chatojan (skądinąd obecnej na sali, co wprawiło w konsternację obrońcę Kędziory).

Nowe wnioski mają udowodnić, że Kędziora nie jest winny pojedynczym aktom przemocy, ale odpowiada za wiele zbrodni przeciwko ludzkości. Kędziora zareagował na nie butnie, ale też nerwowo. Zaczął krzyczeć do adwokata, że kolejna osoba stara się go pomówić, że to stek obelg i bzdur. “Nie rozumie”, dlaczego łączy się sprawy, które przecież nie mają ze sobą żadnego związku. Może brutalny śledczy z Mokotowa i Miedzeszyna zrozumie wtedy, gdy sąd wyda sprawiedliwy wyrok, oparty na dokumentach jego zbrodni. Kolejna rozprawa przeciwko Jerzemu Kędziorze przed Sądem Rejonowym dla Warszawy-Mokotowa (Ogrodowa 51 A) odbędzie się 20 września br. (godz. 9.00, sala nr 521).

Podczas jednej z wcześniejszych rozpraw zeznawał Wojciech Uromski, syn płk. Kazimierza Uromskiego – kolejnej ofiary Kędziory. Przywoływał dwa wyroki w sprawie ojca: skazujący na 10 lat więzienia przez Wojskowy Sąd Rejonowy w Warszawie za “szpiegostwo” dla DSZ i WiN, oraz kontakty z Mikołajczykiem i uniewinniający w czasie “odwilży”. W uzasadnieniu drugiego pojawia się osoba Kędziory w kontekście stosowania niedozwolonych metod śledztwa. Matka Wojciecha Uromskiego wspominała, że Kędziora znęcał się nad jego ojcem fizycznie i psychicznie: bił, zarządzał karcer, polewał wodą, pozbawiał snu. Tadeusz M. Płużański

Czy SB zamordowało ks. Franciszka Blachnickiego? Jolanta Gontarczyk jeszcze w 2005 roku kierowała Departamentem Administracji Publicznej MSWiA, należąc do najbardziej zaufanych współpracowników ministra Ryszarda Kalisza. Gdy 27 lutego 1987 r. w zachodnioniemieckim Carlsbergu zmarł ks. Franciszek Blachnicki, twórca ruchu oazowego Światło – Życie, lekarze uznali, że zgon został spowodowany przez zator płucny. Przedstawiciele niemieckiej Polonii podejrzewali jednak, że mogło być inaczej. Sugerowali, że ks. Blachnicki, który w 1981 r. założył w RFN antykomunistyczne stowarzyszenie Chrześcijańska Służba Wyzwolenia Narodów i był inicjatorem głośnych akcji przeciwko władzom PRL, mógł zostać zamordowany przez agentów bezpieki. Po 24 latach od śmierci kapłana wątpliwości ma także Instytut Pamięci Narodowej. Śledztwo w sprawie zgonu ks. Blachnickiego prowadzą prokuratorzy z katowickiego oddziału IPN. Na liście świadków są między innymi Jolanta i Andrzej Gontarczykowie, pochodząca z Łodzi para socjologów. W 1987 r. należeli oni do najbardziej zaufanych współpracowników ks. Blachnickiego. Jolanta Gontarczyk była prezesem i sekretarzem ChSWN, a jej mąż – doradcą księdza. W rzeczywistości – jak wynika z materiałów, które IPN udostępnił “Wprost” i TVP 1 – małżeństwo Gontarczyków było szpiegowskim duetem realizującym przez cały pobyt w Niemczech zadania dla XI Wydziału I Departamentu MSW (wywiad). Specjalizował się on w zwalczaniu tzw. dywersji ideologicznej i inwigilowaniu emigracyjnych środowisk opozycyjnych. Raporty oficera prowadzącego Gontarczyków (zachowały się też odręczne zobowiązania do współpracy) precyzyjnie charakteryzują ich agenturalną działalność w otoczeniu ks. Blachnickiego. Andrzej Gontarczyk działał, jako tajny współpracownik Yon, a jego żona, jako TW Panna.

Oboje widzieli się z ks. Blachnickim kilka godzin przed jego śmiercią. IPN ma już zeznania, z których wynika, że piana na ustach umierającego księdza niekoniecznie musiała być skutkiem zatoru płucnego. Jolanta Gontarczyk razem z mężem została przerzucona do Niemiec, oddała liczne usługi kontrwywiadowi SB w Łodzi. Pierwszy dla bezpieki zaczął pracować Andrzej Gontarczyk – w 1974 r. Jolantę Gontarczyk bezpieka zwerbowała w 1977 r. – “w wyniku sugestii jej męża (…), któremu pozyskanie żony do współpracy z SB ułatwiło realizację zlecanych zadań wobec figuranta sprawy krypt. ‘Powrót’ “. Tę osobę, należącą do kręgu ich bliskich znajomych, od 1977 r. rozpracowywali wspólnie. Gontarczykowie dotarli do antykomunistycznego ośrodka ks. Franciszka Blachnickiego w Carslsbergu dzięki niemieckiemu pochodzeniu Jolanty. Jej najbliższa rodzina podczas wojny podpisała volkslistę. Gontarczykowie zabiegali o wyjazd na stałe do RFN od końca lat 70. W północnej Nadrenii mieszkała zamożna ciotka Jolanty, czekał też na nią spadek po babce. Oficjalnie Gontarczykowie opuścili PRL w ramach akcji łączenia rodzin. Zanim to nastąpiło, łódzka SB przekazała swych agentów cywilnemu wywiadowi. Początkowo zlecono im “uplasowanie się w ośrodkach dywersji antysocjalistycznej”, takich jak Radio Wolna Europa czy Polska Partia Socjalistyczna. Na początku 1984 r. Gontarczykowie na polecenie centrali nawiązali kontakt z ks. Blachnickim. Po półrocznej weryfikacji zaprosił ich do współpracy w prowadzonym przez siebie ośrodku w Carslsbergu. “W końcu 1984 r. (…) agenci, realizując nasze wytyczne (…), poświęcili się całkowicie pracy dla ks. Blachnickiego, stając się jego najbliższymi współpracownikami. W czerwcu br. agenci, wykorzystując rozbieżności wśród emigracyjnych działaczy antykomunistycznych, przejęli kierownictwo nad stworzoną przez ks. Blachnickiego wielonarodowościową (…) organizacją Chrześcijańska Służba Wyzwolenia Narodów, posiadającą swe przedstawicielstwa w głównych krajach Europy Zachodniej”. Raport ten podpisali płk Henryk Bosak i mjr Aleksander Makowski. Wynika z niego, że “możliwości wywiadowcze” Gontarczyków pozwalały m.in. na kontrolowanie “działalności dywersyjnej” ks. Blachnickiego, “szczególnie tzw. ruchu oazowego na kraj”, rozpracowanie związków księdza z Episkopatem Polski i Watykanem oraz “nawiązanie styków ze służbami specjalnymi USA i RFN”. Centrala zleciła szpiegom zadanie towarzyszenia księdzu w podróżach zagranicznych i nawiązanie kontaktu z wpływowymi osobistościami Polonii w USA. Operacją przeciwko ks. Blachnickiemu interesowało się kierownictwo MSW. Na dokumentach dotyczących Gontarczyków są odręczne dopiski gen. Władysława Pożogi, wiceministra i prawej ręki ówczesnego szefa MSW gen. Czesława Kiszczaka. Pożoga chciał, by “przy pomocy Yona i Panny” wprowadzić do ośrodka w Carslsbergu kolejną agenturę. Do marca 1986 r. oficerowie wywiadu odbyli pięć spotkań z Gontarczykami (m.in. w Splicie i Salzburgu). Kontakty zostały później zawieszone w związku z aresztowaniem agenta o kryptonimie Blesar. We wrześniu 1986 r. oficer o kryptonimie Kossak powiadomił telefonicznie szpiegów, że mają oczekiwać na sygnał z centrali o wznowieniu współpracy. Jak wynika z raportu z 31 stycznia 1981 r., bezpieka otrzymała ostrzeżenie, że “Solidarność Walcząca” ustaliła, iż Gontarczykowie pracują dla SB. Informacja o tym miała trafić do przedstawiciela “SW” w RFN Andrzeja Wirgi i do jej ośrodka w szwedzkim Lund. Wywiad PRL natychmiast ostrzegł swych agentów przed grożącą im dekonspiracją, wysyłając pocztówkę z umówionym hasłem alarmowym: “(Wojtek) Kupił ostatnio znaczki ‘S’, wydał mnóstwo pieniędzy”. MSW uznało, że kontrwywiad RFN po uzyskaniu informacji o duecie szpiegów “ujmie go w aktywne rozpracowanie, nie dokonując jednak na obecnym etapie zatrzymania”. Ostrzeżenie Gontarczyków nie było bezpodstawne. Jak ustalił Andrzej Grajewski z kolegium IPN, wkrótce Andrzej Wirga powiadomił ks. Blachnickiego, że Gontarczykowie są agentami SB. 26 lutego 1987 r. ksiądz powiedział swym współpracownikom, że za dwa dni dostanie materiały potwierdzające agenturalność pary socjologów. Rano 27 lutego doszło do burzliwej rozmowy z nimi. Wkrótce po tej rozmowie Blachnicki zasłabł i w ciągu kilkudziesięciu minut skonał. Gontarczykowie pozostali w Carslsbergu do następnego roku, oczerniając zmarłego księdza w listach do bp. Szczepana Wesołego, duszpasterza emigracji. Gdy wokół Gontarczyków narastała atmosfera podejrzliwości, uciekli z Niemiec. Zrobili to w ostatniej chwili, bo kilka dni po ich powrocie do PRL do niemieckiego mieszkania, które zajmowali, wkroczył kontrwywiad RFN. Ewakuacja nastąpiła via Belgrad, gdzie zgłosili się do ambasady PRL. Na granicy węgierskiej, która została specjalnie otwarta “w porozumieniu z towarzyszami z Budapesztu”, czekali na Gontarczyków tamtejszy rezydent wywiadu Kossak (płk Henryk Bosak) i dwaj przedstawiciele centrali. Po powrocie do Warszawy Gontarczykowie mieli cykl wystąpień w mediach, który zaaranżowały Biuro Prasowe MSW i rzecznik rządu Jerzy Urban. Kampanię – jak informuje “notatka dot. koncepcji rozgrywki propagandowej wokół Gontarczyków” mjr. Wojciecha Garstki z 29 kwietnia 1988 r. – postanowiono zrealizować “za pośrednictwem w pełni dyspozycyjnych dziennikarzy”. Oprócz konferencji prasowej, wywiadów dla telewizji i audycji radiowych mjr Garstka uznał za stosowne “podjęcie publicystyczne tematów wymagających ujęcia pogłębionego i refleksyjnego lub też dobrego reportażu [po 8 maja w tygodnikach "Polityka", "Przegląd Tygodniowy", "Kultura" itp.]“. W artykule Wojciecha Markiewicza “Powrót” (“Polityka”, nr 22/ 1988) Gontarczykowie są kreowani na ofiary “policyjnej gorliwości starszych kolegów” z emigracji, cierpiących na podejrzliwość i szpiegomanię. “Jeśli ktoś nie wszystko widzi w jednym kolorze, naraża się na przypięcie mu łatki ubeka” – skarżą się świeżo ewakuowani agenci. Tekst informuje, że w Wolnej Europie, do której Jolanta Gontarczyk nadała sprawozdanie z Marszu Wyzwolenia Narodów, “pije się na okrągło”, a alkohol można kupić na terenie rozgłośni “taniej, bo kantyna jest dofinansowywana, jako jeden z elementów działalności propagandowej”. SB pomogła Gontarczykom urządzić się w kraju. Przepisano na nich mieszkanie konspiracyjne wywiadu w centrum Warszawy. Zrefundowano koszty remontu. Ostatnie pokwitowania odbioru pieniędzy od SB przez Gontarczyków pochodzą z 18 września 1989 r., czyli już po powstaniu rządu Tadeusza Mazowieckiego. W III RP Jolanta Gontarczyk została lewicową feministką działającą pod szyldem SLD. Po wyborach samorządowych w 1998 r. znalazła się w zarządzie województwa mazowieckiego, – jako wicemarszałek. Jeszcze w 2005 roku kierowała Departamentem Administracji Publicznej MSWiA, należąc do najbardziej zaufanych współpracowników ministra Ryszarda Kalisza. Walterowicz

Na rowerach, czyli mój własny Tour de Pologne Ponieważ wszystko do Polski przychodzi za późno (poza premierami Harry'ego Pottera, ale w końcu jesteśmy naprawdę krainą czarów), także kryzys przychodzi do nas z opóźnieniem. I jeżeli ktoś myślał, po wielu poprzednich tekstach, że naszło mnie akurat jakieś skomasowane czarnowidztwo - zwykły tydzień może go wyprowadzić z błędu. Na giełdzie w Warszawie spadki rekordowe i wkrótce da się ją z braku kupców pewnie nawet zamknąć - jak przed nią i w tym samym miejscu Komitet Centralny, coś pechowy jest dla nas ten budynek. W bankach zaś rekordowy kurs franka, co też wróżyłem, bo prędzej Polska padnie niż emmentaler (ktoś mi zawsze poprawia na ementaler, a przecież dolina Emmen jest tylko jedna, nie da się jej podrobić, jak i sera gruyere, pychota, tak i jak złotówka nigdy nie będzie dolarem...). Za czasów tego Komitetu Centralnego (z Oleksym, Millerem, ci to mają przyspawane do miodu) pytano, czemu złotówka jest niewymienialna, na co padała prosta odpowiedź:, bo ustrój jest niewymienialny. Ustrój się zmienił, ale złoty niestety słabszy się stał, bo zależny, a patrząc na portfele - u niektórych stał się nawet monetą niewidzialną, jak zresztą na Hogwart przystało. Wesoło pedałuję do mety, leciutki, bo na tej polskiej diecie spadłem już poniżej stu kilo, to też rekord, od jakichś lat dwudziestu!W poszukiwaniu dobrych wiadomości nie warto włączać telewizora - w stołecznym Krakowie kierowca morduje studentkę sztuki właściwie bez powodu (też głupieję, jakby jakikolwiek powód usprawiedliwiał morderstwo), nie jest też ani seksualnym zboczeńcem, ani pisowcem, ani nawet kibicem piłki nożnej - czas, więc zatem dojść do wniosku, że nienawiść, wynikła z biedy zazwyczaj i niespełnienia, rodzi coraz tragiczniejsze skutki. W tym czasie rząd znika, rzecznik milknie (to znaczy nikt nie komentuje tych trzech zdarzeń), wszyscy zajmują się panem Siemoniakiem, który ma zreformować wojsko. Biedak - i tyle mam do powiedzenia. Miałby zreformować polskie wojsko - ale już dwanaście prac Herkulesa wydaje się przy tym zadaniem łatwiejszym, w dodatku pojęcia o wojsku nie ma on (Siemoniak) najmniejszego, czego prawdopodobnie nawet się nie wstydzi, dynastia władców Polski nie zna pojęcia obciachu. Otóż wytłumaczę. Wojsko to generalicja, generalicja to dożywotnie fuchy (policja podobnie) i nikt tam z niczego nie zrezygnuje, najwyżej inaczej się ich wpływy i dochody zaksięguje, zresztą policjanci na najwyższych stołkach i prokuratorzy również marzą o wywaleniu - pensje zostają do końca ich dni, tudzież mieszkania służbowe, domy etc., dochodzą odprawy - teraz trwa zapewne typowanie, kto najmniej straci na napisaniu podania o przejście do cywila i na tym cała ta reforma polegać będzie. Już zresztą wojsko przeżyło niejedną zmianę - za mojego życia miało atakować Niemcy, Koreę z Afryką, Wietnam, Danię, potem Irak z Afganistanem, gdy tak naprawdę mogło (znam z autopsji) zaatakować jedynie sklepy monopolowe, co też z zapałem czyniło, a jak Jaruzelski zakazał pić w jednostkach, stawiało się kantyny tuż za płotem. Pamiętam jak w mojej Legii jeden generał zaatakował pułkownika za braki w umundurowaniu... - Gdzie wasze korpusówki??? W jakim w ogóle jesteście rodzaju wojsk!!! (Chodziło o takie duperelne blaszki na kołnierzu). A na to pułkownik, siwawy gość, acz z pensją plutonu cywilnych emerytów, dość niepewnie: - Ja www jakkim roddzaju wwwojsssk jesstemm??? Ja jesstem ww... pięcioboju nowoczesnym! No więc lipa, jak z tą tarczą antyrakietową, potem z patriotami lub z kasą za wzięcie zardzewiałych F-16 znanych na polach bitewnych wyłącznie ze starych filmów. Siemoniak zmienić może najwyżej sekretarkę, zresztą - najuniżeniej przepraszam - jedyny, który się generałów nie bał, to Macierewicz, i dlatego robi się z niego, niestety z aktywnym współudziałem własnym, kogoś w rodzaju idioty.

A idą wybory, dla Platformy w najgorszym od czterech lat momencie. Nawet, jeśli wygra, czekają ją chyba rządy mniejszościowe, gdy jeszcze parę miesięcy temu marzyła o jedynowładztwie. Mówi się z rozpędu jeszcze o jej zdolnościach koalicyjnych, ale doprawdy nie widzę samobójców skłonnych wskakiwać na chybotliwą łódkę. Oczywiście, jeszcze ona powalczy, jeszcze poobiecuje, zapewne zwerbuje na nowo i Palikota (ja bym tak zrobił, choćby dla hecy, bo marszałek Niesiołowski, jako frontman jakoś ostatnio przysypia), ale idą i dla niej złe czasy, jeszcze przekona się, że poparcie mediów bywa zawsze tylko wydzierżawione i umowa ta właśnie ostatecznie wygasa. W TVN, który nadaje zresztą ton wszelakich komentarzy, też spora niepewność, ale nie tyle o przyszłość Polski, co własną, mianowicie:, kto ten fajny kanał kupi (dobry tekst w temacie jak wyżej - ktoś pyta prezesa Waltera, co tam w jego medialnym biznesie, i słyszy taką smakowitą odpowiedź: Proszę zadzwonić za trzy dni, może się do tego czasu czegoś dowiem!). Zresztą obejrzałem właśnie, ze smutkiem, reportaż w cyklu "Prosto z Polski", pożyteczny, postraszyłem nim kiedyś wykonawców ulicy w sąsiedztwie i zrobili ją migiem, oto siła kamery, znaczy się żelaza, to nie tylko na panienki działa!. Otóż w tym reportażu osoba silnie niepełnosprawna nie może skończyć studiów fizjoterapii, ma problemy z egzaminami, a choć praca jest, nie chcą do niej dopuścić. Dyskryminacja, zatem totalna, ale... Nadlatuje minister bez teki Arłukowicz i problem rozwiązuje! No, większej głupoty nie widziałem od czasów Szwejka i generalskiej wizytacji w latrynie (wszyscy wstają i salutują, z gatkami opuszczonymi do kostek, gdy pada komenda: Nie, nie, nie wstawać, srać dalej!). No, więc tenże Arłukowicz załatwił gdzieś już paszę dla koni, jedzenie dla Smolenia (tego, co tak uroczo śpiewał do rodaków: "Rodacy, coście tacy smutni, przecież jedziecie do pracy" - ha, ha, to praca jeszcze wtedy była!). No i próbuje załatwić bilety za złotówkę do teatrów, dla emerytów - nie pomyślał tylko ten kolejny ministerialny cudotwórca, za co ci emeryci dojadą, ale to dla niego drobiazg pewnie, on ma rządową beemkę, jak nic. Idąc dalej ze smutnymi wiadomościami - widzę reklamę jakiegoś banku, że w Polsce codziennie powstają setki firm jednoosobowych. Pewnie tak, tyle że tysiące się zamykają (jak moja), jednoosobowe są dlatego, że nikogo nie stać na zatrudnienie drugiej osoby, a ze wszystkiego zadowolone są jedynie te tysiące firm księgowych, zbierające papierki nikomu do niczego niepotrzebne, ale i one padną, zakład?. Aha, dobra wiadomość ze sportu, bo świetnie gra taki Melikson z Wisły, w dodatku ma polski paszport (po mamie Róży z Legnicy ma, więc idealne i żydowskie, i polskie pochodzenie), ale... choć my go chcemy, on nie bardzo chce nas. Nawet mimo tego, że odbudowaliśmy dla Żydów w Krakowie dzielnicę Kazimierz. Polecam tam objazd taksówką, zauroczy was ulica Kupa - serio, jest i taka, na cześć pewnego Kupa, handlarza rzecz jasna, choć nie wystarczy oczywiście żydowskość do dobrych interesów. U nas w Warszawie padła właśnie świetna żydowska restauracja z koszernym jedzeniem nieopodal synagogi Nożyków, a to z powodu tych niewidzialnych złotówek niestety, bo kucharze wyśmienici byli i gęsie pipki z koszerną również. Więc nawet jak kogoś już pokochamy, grozi nam zazwyczaj odrzucenie, a to boli niebywale. Jak bardzo - dziś rano słyszałem w pociągu. Jechała grupa chłopaków, ale nie na lans i Woodstock, tylko na miasto, zapewne coś ukraść. Słuchali zespołu Firma - znajdźcie sobie na necie piosenkę "Dziwki", jest strasznie prawdziwa, dlatego w radiu jej nie usłyszycie nigdy, choć to samo życie, na przykład na Szmulkach i w tysiącu takich polskich miejsc. O wielu sprawach zresztą nie usłyszycie. Na przykład, że w Europie, paradoksalnie, najlepiej ma Białoruś - a to z racji niewysokich aspiracji i niedużych potrzeb, w dodatku jej rezerwą zawsze może być przyłączenie się do Rosji, co łaskawie sugeruje Putin, czyniąc ją faktyczną federacją, a nie historyczną. A my, do kogo możemy się przyłączyć? Jak tak patrzę na mapę, to nie widzę nikogo dość zamożnego, co weźmie 40 mln aspirantów do wielkości. A co nasz minister od zagranicy? Ano dla siebie szuka roboty, jak każdy, na Nazajutrz. Bo widok Mubaraka w klatce, z synami, pokazuje, że można nawet swój kraj doprowadzić do względnego dobrobytu, ale jak te rozpędzone aspiracje nie znajdą zaspokojenia, ludzie zaczynają się mordować jak zwierzęta, no, a najlepiej zacząć ucztę od przywódcy stada. Tocqueville miał rację, pisząc, kiedy wybuchają rewolucje - otóż, na pierwszy rzut oka, z niczego! No, ale na wesoło pedałuję już do mety, leciutki, bo na tej gospodarczej polskiej diecie spadłem już poniżej stu kilo, to też rekord, od jakichś lat dwudziestu - bo przecież nie jestem durniem i nie polazłem na starość do siłowni. Pokibicuję teraz Siemoniakowi, niech się łudzi, że jak ktoś mu salutuje, to znaczy, że słucha i wykonuje rozkazy, niech reformuje coś, co nie da się zreformować i jest zadaniem daremnym od początku, niech szkołę czarów poutrwala. Siemoniak jest, zatem jak ten komandos zrzucony za linię frontu - ma zlecieć na spadochronie, a na dole czekają broń i rowery. Wyrzucają go z samolotu, leci, leci, okazuje się jednak, że ktoś zapomniał dać mu spadochron. Tak więc leci, leci i rozmyśla: - No tak, jak tam na dole jeszcze tych rowerów nie będzie...

Paweł Zarzeczy

Breivik dla każdego i na wszystko Skończyłem właśnie lekturę obszernych fragmentów "Europejskiej Deklaracji Niepodległości" Andreasa Breivika (całość ma ponoć 1500 stron, ale wybór, do którego dotarłem, wydaje się reprezentatywny). Dla kogoś, kto kiepskiej fantastyki naczytał się już w życiu na tony, lektura wyjątkowo nudna. Nic właściwie, poza kompletnymi banałami, nie da się po niej napisać ani o wieszczonym przez autora zmierzchu Europy, ani o zbrodni, fanatyzmie etc. Jedyne refleksje, jakie przywodzi na myśl, dotyczą manipulacji współczesnych mediów i deprawacji debaty publicznej. Ale najpierw, co do samego zbrodniarza i zbrodni. Pisałem kiedyś, dawno, jeszcze we "Viagrze Maci", o skądinąd powszechnie znanym eksperymencie ze szczurami. Eksperyment, banalnie prosty, polegał na tym, że po prostu dawano szczurom żreć w opór, bez żadnych ograniczeń. I ten prosty zabieg powodował, że wśród szczurów pojawiały się osobniki, nazwane przez eksperymentatorów "szczurami - terrorystami". Rzucały się bez powodu na inne szczury, zagryzały samice i młode, paskudziły do pokarmu, czyniąc go niejadalnym, i szybko doprowadzały do tego, że cała poddana eksperymentowi dobrobytu szczurza populacja pogrążała się w zdziczeniu, chaosie i zajadłej wojnie.Ludzie nie różnią się pod tym względem od szczurów ani innych zwierząt. Sama Natura - Bóg, powie ktoś mądrzejszy - mówi dobrobytowi stanowcze NIE. Raj może istnieć tylko na tamtym świecie; tutaj populacja, której jest za dobrze, obrasta w tłuszcz, traci niezbędne do przetrwania instynkty, mówiąc krótko, obniża swoje szanse ewolucyjne. A że sukces ewolucyjny jest wszystkim, więc homeostat natury uruchamia siły, mające do tego nie dopuścić. Terroryści, anarchiści i rewolucjoniści wszystkich epok, jakiekolwiek by sobie tworzyli ideologiczne preteksty, są tylko, nie zdając sobie z tego sprawy, narzędziami wielkiego mechanizmu, rządzącego ewolucją.W tym sensie Breivik wcale nie jest psychopatą, podobnie jak nie był nim zapomniany szaleniec, który zasztyletował Bogu ducha winną cesarzową Sisi, podobnie jak nie byli psychopatami Marat, Lenin, Bucharin ani inna bolszewicka zaraza, marząca o mordowaniu milionów w imię "ruszenia z posad bryły świata". Rozsądna cywilizacja takie osobniki musi po prostu eliminować, jest to warunek jej przetrwania. Cywilizacja europejska, w której terroryści z Baader-Meinhoff dawno już zostali powypuszczani na wolność i na uniwersytetach zbierają oklaski kolejnego pokolenia znudzonej i zblazowanej dobrobytem młodzieży, a Breivikowi grozi maksimum 21 lat więzienia (i kto wie, czy nie skończy się tylko obserwacją w psychiatryku, a potem zwolnieniem warunkowym) szanse na przetrwanie ma małe, ale to inna zupełnie sprawa. Osobnik, który po krwawej rzezi norweskich dzieci przeżywa właśnie swoje pięć minut sławy, przypomina do złudzenia bohaterów klasycznej - przereklamowanej, ale w warstwie historycznego świadectwa interesującej - powieści Dostojewskiego "Biesy". Albo stworzonego przez Lema w "Kongresie Futurologicznym" brodacza z dubeltówką, który chce zastrzelić Papieża, jak twierdzi, z pozycji fundamentalistycznie religijnych, aby wstrząsnąć sumieniem ludzkości; ale ponieważ chwilowo nie ma okazji, wali z dwurury, do kogo popadnie, bo, jak stwierdza narrator, jak każdemu prawdziwemu terroryście jest mu w gruncie rzeczy wszystko jedno, do kogo strzela i z jakich pozycji. Breivik kierował się identyczną logiką, gdy w obronie białej rasy przed islamem wymordował kilkudziesięciu białych nordyków, którym konwersja na islam nigdy ani w głowie nie postała. Co zaś do wspomnianych na wstępie zapisków, to najbardziej przypominały mi one wyznania zapomnianego już pana Gasińskiego - tego, który naopowiadał również coraz bardziej zapominanemu Lepperowi o talibach hodujących wąglika w PGR Klewki. Podobnie jak tamte historie o wąglikach i wysadzaniu lotniska w Hamburgu, tak i zapiski Breivika stanowią totalny pieprznik, czyli też, mówiąc uprzejmiej, postmodernizm, gdzie wszystko miesza się ze wszystkim, brednie socjalistyczne z rasistowskimi, zachwyty nad "kulturowym chrześcijaństwem" z antyklerykalizmem i pochwałami pogaństwa, a instrukcje, jak sporządzić domowym sposobem bombę albo kamizelkę kuloodporną, z cytatami z poezji Miłosza (!). Facet nawet, jak znudzone dziecko na lekcji, wymyśla sobie zakon rycerski, który mają stworzyć fani jego zbrodni, i szczegółowo projektuje dla niego regułę, galowe zbroje oraz musztrę paradną, a dla nas zabawnym elementem tego dzieła są zachwyty nad Polską, że, jak ktoś Breivikowi powiedział, tu u nas każdy może legalnie mieć broni palnej ile zapragnie (to nawet prawda, ale nie powiedzieli mu, że tylko jeśli ma dobry układ z komendą wojewódzką). Nade wszystko zaś wyobraźnią Breivika rządzą traktowane przezeń ze śmiertelną powagą, jako źródło obiektywnej wiedzy o rzeczywistości, dzieła popkultury, dwa zwłaszcza: "Kod Leonarda Da Vinci" i "Władca Pierścieni". Z pierwszego zaczerpnął wizję świata, o losach, którego decydują spiski i tajne sprzysiężenia (zapomniałbym dodać: Breivik jest entuzjastą masonerii i równie chętnie jak z bronią fotografował się w tym ich błazeńskim fartuszku, z kielnią i innymi insygniami), w drugim zaś znalazł inspirację do swego "bohaterskiego czynu" i pewność, że wymordowanie dzieci członków rządzącej Norwegią partii będzie podobnym psikusem spłatanym Sauronowi, jak wrzucenie jego ukochanego Jedynego Pierścienia w Szczeliny Zagłady. Z tego bełkotu, jak z dzieł Lenina, na dobrą sprawę każdy idiota może sobie wybrać, co chce, na poparcie dowolnej tezy. Piszę "idiota", bo żaden człowiek z odrobiną rozumu i jako tako przyzwoity nie będzie instrumentalizował takiej tragedii na potrzeby swoich bieżących przepychanek, czy to politycznych, czy personalnych. Ale idiotów, jak wiadomo, nie brak, więc w mediach o jedynie słusznej linii natychmiast zaroiło się od histerycznych bredni o "zalewaniu Europy przez skrajną prawicę" czy "rosnącej sile nacjonalistów" (bredni, bo po pierwsze nazywanie narodowych socjalistów jakąkolwiek "prawicą", choćby i "skrajną", jest zwykłym propagandowym bełkotem lewicy, a partie nacjonalistyczne są dziś w Europie znacznie słabsze niż dziesięć lat temu, i do ówczesnych triumfów Le Pena, Haidera, Bossiego czy Bloku Flamandzkiego akurat im bardzo daleko). Pal diabli, kiedy na lewackim portalu notoryczny ideologiczny przechrzta nie umie powstrzymać się od skorzystania z okazji, by odpowiedzialność za mord w dalekiej Norwegii (i przy okazji, prawem pokręconego rozumu, za śmierć Amy Winehouse) przypisać byłym kolegom; pal diabli, gdy salon, który nie dostrzegł żadnego związku między swoim szczuciem na PiS a zbrodnią dokonaną przez szaleńca na łódzkim pracowniku biura tej partii, snuje obrzydliwe elaboraty, mające umoczyć w Breiviku wszystkich jego przeciwników, albo, gdy lewicowy tygodnik wyciąga na tę okoliczność z zapomnienia jakiegoś żałosnego zawodowego antyfaszystę. Ale wypowiedź ministra, który podczas zagranicznej wizyty publicznie sugeruje, iż z Breivików składa się główna polska partia opozycyjna - z ramienia, której, nawiasem, był ministrem jeszcze nie tak dawno temu - to naprawdę przekroczenie ostatniej granicy zacietrzewienia i braku przyzwoitości. Pan minister dostrzegł w zbrodni Norwega, bo tak mu akurat pasowało, przestrogę, iż bycie w opozycji przeciwko rządowi cieszącemu się wysokimi sondażowymi słupkami wiedzie do zbrodni. Pogratulować. Ale prawda jest taka, że w tej samej zbrodni można by równie mądrze - to znaczy, właśnie równie głupio - dostrzec przestrogę przed czymkolwiek, kto chce. Na przykład, może być norweski Wierchowieński dowodem, że do zbrodni prowadzi czytanie Harry'ego Pottera i kluby fantastyki. Że zgubę szykuje sobie społeczeństwo tolerujące rozwody (facet pochodził z rozbitej rodziny i wychowywał się bez ojca). Że współczesna muzyka deprawuje młodzież (odstrzeliwując jedno po drugim dzieci na wyspie Utoya puszczał sobie na słuchawkach soundtrack z filmu "Powrót Króla"). Że gry komputerowe produkują agresywnych psychopatów. Że powinniśmy eutanazować póki czas Dominika Tarasa, skądinąd zdiagnozowanego schizofrenika paranoidalnego, który do złudzenia przypomina norweskiego zbrodniarza zwyczajem popisywania się w internecie zdjęciami z bronią i głęboką wiarą w mądrości Dana Browna, i że powinno się wylać z TVP Kultura pańcię, która się tymże Dominikiem Tarasem zachwycała jako przedstawicielem nowoczesnej polskiej młodzieży. Że trzeba pogonić kota Żydom i zniszczyć państwo Izrael (a tak, to wszak logika dokładnie taka sama, jak ta, według której antyislamskiego Breivika przyszeregowały lewe media do konserwatystów, krytykujących od dawna utopię multikulturalizmu). Że masoneria jest organizacją zbrodniczą i niebezpieczną, że... Proszę dopisać sobie dalej, cokolwiek tam komu do głowy przyjdzie. Zostawiam, zatem tę robotę idiotom, których, jak pokazała tragedia, w mediach i życiu publicznym mamy nieprzebrane legiony. I w sumie nie to wszystko jest pouczające. Pouczające jest jedno - skwapliwość, z jaką potężna medialna orkiestra natychmiast podchwyciła jedną z tych możliwych narracji, o "skrajnej prawicy", "chrześcijańskim fundamentalizmie" i wszystkich innych wrogach politycznej poprawności. Przypomniało mi się przeżycie z samych początków dziennikarskiej pracy, z gatunku tych, jakie Ojciec Rydzyk nazwałby "formacyjnym". Otóż, jako skromny pracownik radiowego newsroomu siedziałem sobie akurat przy agencyjnej taśmie, gdy nadeszła depesza o uniewinnieniu przez irlandzki sąd pewnego faceta od zarzutu zgwałcenia nastolatki. Sprawa była pół roku wcześniej głośna. Cała Europa, Hollywood, wszyscy intelektualiści i celebryci, a u nas wszystkie "autorytety moralne" opowiadały sobie i innym ze zgrozą o potwornym reżimie Irlandii, który nie pozwolił na aborcję zgwałconej czternastolatce. Szaleni katoliccy ajatollahowie zmuszają zgwałcone dziecko do rodzenia! - listy otwarte, protest-songi, "akcje", hektolitry wyplutej śliny... A tutaj przychodzi mi depesza z Reutersa, z której wynika, że "zgwałcone" biedactwo wymyśliło sobie ten gwałt, żeby się móc wyskrobać, i że mimo młodego wieku dziewczynki facet, którego próbowała wrobić w gwałt był jej kochankiem już od roku, a przed zdążyło dziewczę obrócić jeszcze, co najmniej dwóch innych. Last but not least - nikt wcześniej ani słowem nie zająknął się, że dziewczynka nie była wcale Irlandką, ale świeżo przybyłą na Zachód Arabką, co ma pewne znaczenie, gdyż w tamtej kulturze pojęcie pedofilii nie jest znane, i dwunastolatka bywa często uznawana za już dojrzałą. Potem liczyłem, ile wpływowych i mniej wpływowych mediów te wiadomości - Reuters jest w końcu agencją dość znaną - powtórzyło. Otóż nie było ani jednego takiego przypadku. Ani jednego! Ani w polskich, ani w anglojęzycznych przekaziorach. Narracja o zgwałconej czternastolatce, którą mimo oburzenia i protestów całego oświeconego świata ciemni katolicy zmusili do urodzenia dziecka, była nazbyt "po linii", by pozwolić faktom jej zaprzeczyć. Od tego czasu jestem ostrożny wobec medialnych zadym - co i Państwu szczerze doradzam. RAZ

SĄD BOŻY PROFESORA WOLNIEWICZA Abstrahując całkowicie od oceny, kto ma rację w sporze Rynkiewicz – Michnik nie mogę przejść obojętnie wobec supozycji Pana Profesora Wolniewicza wyrażonej w ostatnim numerze konserwatywno-liberalnego tygodnika „Najwyższy Czas”, że „przymusowe przeprosiny urągają godności ludzkiej”. Choć w prawie nie ma dokładnej definicji dóbr osobistych istnieje pełna zgoda, że obejmują one fizyczną i psychiczną integralność człowieka, jego indywidualność, godność, cześć, wizerunek, nietykalność i pozycję w społeczeństwie. Mają charakter dóbr niemajątkowych, nie wyrażają się w pieniądzach, ale pośrednio często wpływają na sytuację ekonomiczną danej osoby. John Locke pisząc o wolności nie nazywał jej wolnością tylko „własnością osoby ludzkiej”. Ta „własność” obejmuje, oprócz prawa do wolności, wszystkie dobra osobiste człowieka. Jak je ktoś narusza to musi za to ponieść odpowiedzialność. Kiedyś oszczercę można było pozwać na Sąd Boży, albo przynajmniej wyzwać na zwykły pojedynek. Dziś, jak się da mu w mordę, to samemu zostanie się skazanym. Zamiast Pana Boga, który karał oszczercę śmiercią, sądy skazują go na „upokorzenie” – jak to nazywa Profesor Wolniewicz – w postaci publicznych przeprosin. Wbrew jemu samemu. Jeszcze raz podkreślam – nie chodzi mi o casus omawiany przez Pana Profesora, tylko o dokonane przez niego uogólnienie! Wielu, bowiem oszczerców „nie uznaje swojej winy” i „nie odczuwa żalu”. A ani zastrzelić, ani nawet w mordę dać im nie można. Pozostają sądy. Możemy poddawać krytyce sentencje wyroków i ich uzasadnienie. Możemy się spierać o charakter i wymiar orzekanych przez sądy sankcji prawnych. Ale nie o zasadę. Po to powstało społeczeństwo – zgodnie z teorią Locke’a – żebyśmy sami nie wymierzali innym sprawiedliwości w swoich własnych sprawach. Aczkolwiek rozumiem, że czasami trudno się powstrzymać. Zwłaszcza jak sądy działają tak, jak działają w Polsce. Z wszystkimi swoimi wadami. Z sędziami o podejrzanej „kondycji moralnej”, często bez elementarnej wręcz wiedzy merytorycznej, którzy swoimi wyrokami wzbudzają zdumienie i chęć, żeby ich też wyzwać na Sąd Boży – albo przynajmniej dać w mordę. Ale jednak sądy, – bo innej drogi dzisiaj nie ma. Gwiazdowski

Komorowski zmienia zeznania Bronisław Komorowski zmienił zeznania w śledztwie dotyczącym handlu tajnym aneksem do raportu z likwidacji Wojskowych Służb Informacyjnych - ustalił "Nasz Dziennik". To, co powiedział prokuratorowi w lipcu 2008 roku ówczesny marszałek Sejmu, różni się znacznie od relacji przedstawionej pół roku później, w styczniu 2009 roku. Chodzi o okoliczności spotkań z byłymi funkcjonariuszami WSI Leszkiem Tobiaszem i Aleksandrem Lichockim. W pierwszych zeznaniach złożonych przed prokuratorem w lipcu 2008 roku Bronisław Komorowski przyznał, że po raz pierwszy spotkał się z Aleksandrem Lichockim dokładnie 19 listopada 2007 roku. Ten miał przyjść do jego biura poselskiego przy ul. Krakowskie Przedmieście, a pośrednikiem spotkania miał być gen. Józef Buczyński. "Buczyński poinformował mnie, że jest tam pan pułkownik, który może mieć istotne dla mnie informacje, także osobiście mnie dotyczące" - relacjonował ówczesny marszałek Sejmu. Lichocki miał sugerować możliwość dotarcia do treści całości lub fragmentu aneksu dotyczącego właśnie jego osoby. Komorowski otwarcie przyznał, że był zainteresowany jego propozycją. Czy miał takie prawo? Nie. Dwa dni po spotkaniu z Lichockim - według zeznań Komorowskiego - miał do niego przyjść inny funkcjonariusz WSI Leszek Tobiasz i poinformować, że ma dowody na korupcyjną działalność zasiadającego w komisji weryfikacyjnej Leszka Pietrzaka, a także o ofertach składanych przez Aleksandra Lichockiego. Chciał mu nawet pokazywać film nagrany ukrytą kamerą, który miał być dowodem na korupcję wśród członków komisji. Chodziło o możliwość pozytywnej weryfikacji za 100 czy 200 tys. złotych. Szybko okazało się, że zeznania Tobiasza rozmijają się z tym, co zeznał w prokuraturze Komorowski. Tobiasz miał przyjść do Komorowskiego, ale miesiąc wcześniej, między 26 października a 2 listopada. Tymczasem Komorowski w prokuraturze mówił, że po raz pierwszy rozmawiali 21 listopada. "Tej daty jestem pewien" - zapewniał Komorowski. Pół roku później - 21 stycznia 2009 roku - podczas kolejnego przesłuchania Komorowski tłumaczył, że choć terminy spotkań z Leszkiem Tobiaszem podawał w oparciu o "własną pamięć i kalendarze biura poselskiego", to "dopuszcza taką możliwość", że mógł podać je błędnie. Co ciekawe, w jego przesłuchaniu brał udział ówczesny pełnomocnik dziennikarza Wojciecha Sumlińskiego - Roman Giertych. Komorowski skorygował też swoją pierwszą relację, tłumacząc, że z Lichockim spotkał się jednak pod koniec października, zanim objął funkcję marszałka Sejmu. "Wybory były 28 października 2007 roku, a 5 listopada byłem już marszałkiem. Między tymi datami odbyłem spotkania z Lichockim i Tobiaszem", ale - jak przyznał - tym razem nie potrafi dokładnie wskazać, kiedy do nich doszło. W styczniu 2009 roku Komorowski nie był już w ogóle pewien liczby spotkań z Tobiaszem ani nawet tego, czy to na pierwszym, czy na drugim spotkaniu ten pokazywał mu kamerę i mówił o nagraniu ofert składanych przez Lichockiego. W zeznaniach Komorowskiego są też inne nieścisłości. Czy były one świadomą manipulacją i kłamstwami - będzie musiał ocenić sąd. W lipcu 2008 roku Komorowski - pytany przez prokuratorów - zapewniał, że po raz pierwszy spotkał się z Tobiaszem po rozmowie z poseł Jadwigą Zakrzewską, jego bliską współpracowniczką. "Po kilku dniach pani Jadwiga Zakrzewska, poseł PO, przekazała mi, że chce się ze mną spotkać pułkownik z WSI, który jest jej sąsiadem" - mówił. Jednak występująca w programie "Misja specjalna" 16 września 2008 roku Zakrzewska kategorycznie zaprzeczyła sąsiedzkiej znajomości z Tobiaszem. Pół roku później Komorowski utrzymywał, że Zakrzewska tylko pośredniczyła w organizacji spotkania, bo miał ją o to prosić starosta powiatowy z jej okręgu wyborczego i to on miał być sąsiadem oficera WSI, który szukał kontaktu z Komorowskim.

Maciej Walaszczyk

Sikorski przelicytował Wpis ministra Radosława Sikorskiego w internecie, w przeddzień rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego, że Polacy powinni "wyciągnąć lekcję z tej narodowej katastrofy", jak i jego wcześniejsza wypowiedź o braku wyobraźni politycznej przywódców Powstania Warszawskiego to typowy przykład antypolonizmu. W kręgach lumpenelit III RP od lat trwa swoista licytacja, kto kogo przebije w swojej gorliwości w opluwaniu Polski i tego wszystkiego, co szanują i kochają Polacy. Granica zaprzaństwa rozciąga się na coraz to nowe obszary i wydaje się, że nie ma końca, co dodatkowo rozzuchwala zadowolonych z siebie opluwaczy. Toteż musiał się Radosław Sikorski nieco zdziwić, że jego słowa spotkały się z krytyką ze strony Władysława Bartoszewskiego ("życzyłbym panu Sikorskiemu, żeby jego wysiłek w Afganistanie był przez jego dzieci i wnuki szanowany"), prezydenta Bronisława Komorowskiego ("wpis absolutnie nie w porę"), a nawet w takich środowiskach jak SLD ("minister powinien zachować powściągliwość w wyrażaniu swoich opinii"). Choć Sikorski przelicytował swoją opinią nawet oficjalną historiografię PRL, uznano, że tym razem za bardzo wybiegł do przodu i w nieodpowiednim momencie. Podobnie było z ogłoszeniem przez Radosława Sikorskiego "strefy zdekomunizowanej" wokół swojej posiadłości w Chobielinie. Bardzo był dumny z zamanifestowania antykomunistycznej postawy, gdy tymczasem liczba komunistycznych agentów zatrudnionych przez Sikorskiego w MSZ ma przekraczać wciąż ponad 200 osób, a nad organizacją wizyty śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego w Katyniu "pracował" w Moskwie, w imieniu MSZ, ambasador tytularny Tomasz Turowski, wcześniej peerelowski super szpieg w Watykanie. Radosław Sikorski, zaskoczony reakcją polityków, odezwał się aż z Afganistanu. "Nikt mnie nie wyprzedzi w szacunku dla weteranów, ale także nikt mnie nie zwolni z patriotycznego obowiązku analizowania naszych zwycięstw, ale także naszych klęsk, po to, aby się nigdy nie powtórzyły", powiedział polskim dziennikarzom. Jeżeli zdanie to jest wiernie zacytowane, to niestety, logiczna składnia tego wywodu pozostawia wiele do życzenia. Znacznie jednak ważniejsze od składni jest to, że kolejnej okazji do wypowiedzi o Powstaniu Warszawskim Sikorski nie wykorzystał w celu przeproszenia tych wszystkich kombatantów - uczestników powstańczego zrywu, którzy najbardziej poczuli się dotknięci tekstem o "narodowej katastrofie". A mógł i powinien to zrobić. Tymczasem, wypisując swoje bzdury w internecie, pamiętał, aby zamieścić odnośnik do strony internetowej przeciwników Powstania Warszawskiego, stając się w ten sposób jednym z nich. Dlatego trudno wierzyć słowom Sikorskiego o "szacunku dla weteranów" i to takim szacunku, w okazywaniu, którego nikt go ponoć "nie wyprzedzi". Kilka dni przed swoją skandaliczną wypowiedzią o Powstaniu Warszawskim Sikorski złożył kolejny donos na Polaków, twierdząc, że "w Polsce nie brak ludzi myślących jak Behring Breivik, który strzelał do rodaków, by obalić rząd, ponieważ uważa, że jest on pozbawiony prawnego i politycznego tytułu do rządzenia". Czy Sikorski miał na myśli swojego kolegę partyjnego, który zamordował Marka Rosiaka z Łodzi? Radosławowi Sikorskiemu, zatroskanemu dziś "mową nienawiści w internecie" oraz przykładami "nawoływania do przemocy", trzeba przypomnieć, że kiedy znalazł się na listach wyborczych PO do Sejmu VI kadencji, powiedział pod adresem Prawa i Sprawiedliwości "jeszcze jedna bitwa i dorżniemy watahy", czym zapisał się trwale w historii hańby III RP. Wojciech Reszczyński

Rosjanie nie chcą słyszeć “odchodzimy” – wywiad z członkiem komisji badającej wypadki lotnicze Podczas lotu specjalnego komisja stwierdziła, że jest możliwość wykonania odejścia w automacie na lotnisku bez ILS Z ppłk. Robertem Benedictem, członkiem Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego, rozmawia Anna Ambroziak

Panie Pułkowniku, może Pan potwierdzić jednoznacznie, że procedura odejścia w automacie na lotnisku bez ILS jest wykonalna? - Tak, można, istnieje fizyczna możliwość wykonania takiego odejścia pod warunkiem wcześniejszego włączenia zakresu lądowania “glisady”. Komisja wykonała lot specjalny, który to potwierdził.

Komisja? Czyli kto? Pan osobiście? - Byłem na pokładzie podczas tego lotu i ja ten lot merytorycznie opracowałem.

Jaki był skład załogi? - Lot wykonała załoga, która miała stosowne uprawnienia.

Jaką liczbę godzin nalotu na tupolewie mieli ci piloci? Większą niż mjr Arkadiusz Protasiuk?

- W skład załogi weszli członkowie z najwyższymi kwalifikacjami na Tu-154M.

Ilu członków komisji ma doświadczenie w lotach na tupolewie, zna tę maszynę? - W komisji są takie osoby. Tyle mogę powiedzieć. To są osoby, które zawodowo latały na tupolewie i wykonywały loty w charakterze członka załogi. Co nie znaczy, że byli to tylko i wyłącznie piloci.

Posiadają uprawnienia instruktorskie? - Nie znam szczegółowo kariery tych osób.

Komisja uznała, że Dowództwo Sił Powietrznych pełniło nieskuteczny nadzór nad szkoleniem pilotów w 36. SPLT. Dlaczego nie odniosła się w ogóle do kwestii Ministerstwa Obrony Narodowej? - Badaliśmy tylko i wyłącznie 36 specpułk, ponieważ do niego należał samolot. Nadzór nad 36. SPLT prowadziło Dowództwo Sił Powietrznych.

W procesie szkolenia pilotów jest procedura odejścia w automacie na lotnisku bez ILS? - Podczas lotu specjalnego komisja stwierdziła, że jest możliwość wykonania odejścia w automacie na lotnisku bez ILS. Wykonanie takiego odejścia powoduje odłączenie stabilizacji podłużnej samolotu na minimalnej wysokości zniżania. W związku z tym komisja stwierdziła, że procedura ta jest niebezpieczna. Nie jest ona także opisana w instrukcji użytkowania samolotu w locie.

Komisja stwierdza też, że dokumentacja samolotu nie została przetłumaczona z języka rosyjskiego na polski pomimo wniosku 36 SPLT w tej sprawie, co utrudniało pracę służbie inżynieryjno-lotniczej i samym załogom. Generał Błasik od 2007 roku konsekwentnie ponawiał apele o fundusze na przetłumaczenie instrukcji, bezskutecznie. - Jedno z zaleceń profilaktycznych sformułowanych przez komisję brzmi: “Przetłumaczyć na język polski dokumentację statków powietrznych eksploatowanych w 36. SPLT lub zorganizować kursy językowe dla personelu latającego i technicznego”.

Te kursy już się rozpoczęły? - To pytanie do dowódcy Sił Powietrznych.

Wśród okoliczności sprzyjających tragedii raport wymienia brak określenia kryteriów tzw. ustabilizowanego podejścia. Ale ten zarzut nie powinien być formułowany wobec załogi czy nawet specpułku. To jest pytanie do autorów RL-2006 Doc. 8168 (Regulaminu Lotów). - To również pytanie do Dowództwa.

Dlaczego w raporcie nie ma załączników z dokumentami, na podstawie, których procedowano postępowanie w sprawie katastrofy? Podczas prezentacji raportu minister Miller podkreślił, że lot miał charakter wojskowy. Tymczasem przyjęto procedurę do wyjaśnień zdarzeń lotniczych cywilnych. Profesor Żylicz w rozmowie z “Naszym Dziennikiem” stwierdził, że komisji zabrakło czasu, by zająć się tą kwestią…

- Kwalifikacja lotu nie miała wpływu na jego przebieg i decyzje podejmowane przez załogę. Komisja została powołana w celu wyjaśnienia przyczyn i okoliczności katastrofy, natomiast sama komisja nie zajmuje się uregulowaniami prawnymi, na podstawie, których została powołana.

Psycholog lotniczy płk dr Olaf Truszczyński, jeden z ekspertów komisji, powiedział, że gdyby generał Andrzej Błasik interweniował w przebieg lotu, to do katastrofy 10 kwietnia 2010 roku prawdopodobnie by nie doszło. - To są tylko dywagacje, na które nie ma dowodów. Komisja stwierdziła fakt: gen. Błasik nie wywierał bezpośredniej presji na załogę.

Komisja opracowała już protokół wojskowy? - Elementem kończącym prace komisji jest protokół wraz z załącznikami. Raport końcowy komisji i protokół mają identyczną zawartość merytoryczną. Z oczywistych powodów raport napisany jest mniej technicznym językiem, ale co do meritum oba dokumenty są w pełni zgodne.

Które elementy protokołu nie zostaną upublicznione? - Wydaje mi się, że poza publikacją pozostaną tylko dane medyczne. To naprawdę drastyczne opisy obrażeń. Ich publikacja byłaby naruszeniem prywatności ofiar.

Analiza psychologiczna dowódcy załogi Tu-154M wskazuje na dużą determinację z jego strony, by lądować. Jednocześnie w raporcie jest opisana technicznie próba nieudanego odejścia. Major Protasiuk chciał, więc lądować czy nie? - Komisja stwierdziła jednoznacznie, że pilot nie chciał lądować. Chciał wykonać podejście do lądowania i odejść na drugi krąg.

W uwagach strony polskiej do raportu MAK wyliczono długą listę dokumentów, których strona rosyjska nie przekazała stronie polskiej. Ile z tych brakujących dokumentów wpłynęło odtąd na ręce komisji i na ile ich posiadanie byłoby istotne dla prac komisji? - Lista dokumentów, od momentu, kiedy były opracowane uwagi do raportu MAK, nie zmieniła się. Żaden nowy dokument nie wpłynął.

Na podstawie, jakich dokumentów komisja pracowała? - Komisja dysponowała: rozmowami z kierownikiem lotów, z kierownikiem strefy lądowania, z zastępcą dowódcy bazy, kierownikiem stacji meteorologicznej, dokumentami z oględzin miejsca zdarzenia i dokumentacją fotograficzną, pomiarami geodezyjnymi ostatniej fazy lotu i miejsca upadku samolotu, a także odpisem korespondencji radiowej i rozmowami prowadzonymi na bliższym stanowisku kierowania lotami na lotnisku Smoleńsk Północny. Pozyskaliśmy dokumenty dotyczące przygotowania lotniska – raport o wykonaniu oblotu technicznego lotniska i raport o kontroli lotniska pod kątem przyjmowania lotów specjalnych, dokumentację przygotowania grupy kierowania lotami.

Jak ocenił Pan współpracę z Rosjanami? - W późniejszym etapie badania w Moskwie wystąpiły kłopoty. Ta lista dokumentów, ujęta w odpowiedzi strony polskiej do raportu MAK, zaczęła powstawać już w kwietniu 2010 roku. Zabiegaliśmy o instrukcję funkcjonowania lotniska i o instrukcję kierowania. To były dwa pierwsze dokumenty, które chcieliśmy pozyskać. I to nie po to, by je na przykład skopiować czy też wziąć w całości, ale wyłącznie po to, by się z nimi zapoznać. Dokumentów tych nie otrzymaliśmy. Im bardziej zagłębialiśmy się w badanie tej katastrofy, lista dokumentów rosła, a z nią liczba pytań.

Na ile brak tej dokumentacji zaważył na ocenie komisji? - Na pewno nie wniosłyby one nic istotnego, jeśli chodzi o ustalenie przyczyny katastrofy. Oficjalne dopuszczenie nas do instrukcji wykonywania lotów w rejonie Smoleńsk Północny prawdopodobnie skróciłoby czas pracy komisji w tej dziedzinie. To nie znaczy, że skróciłoby całkowity czas pracy komisji. Mówiąc o zabezpieczeniu funkcjonowania lotniska i osób, które były za to odpowiedzialne, nie chcę powiedzieć, że ci ludzie i to lotnisko byli przyczyną katastrofy. To jedynie czynnik, który miał wpływ na tę katastrofę.

Badali Panowie wątek rozmów z generałem z moskiewskiej “Logiki”? - Badaniom podlegała całość korespondencji telefonicznej, rozmów prowadzonych na wieży. Zapis, który pozyskaliśmy w Smoleńsku – osobiście zgrywałem te nagrania – był efektem bardzo żmudnej pracy. Trzeba było tak zgrać te rozmowy, by uzyskać idealną, jakość odczytu. A tam panowały wręcz polowe warunki. Z zapisu analogowego na taśmie był tworzony zapis cyfrowy po to, by można go było dokładnie analizować. Cały zapis rozmów na wieży podlegał naszej analizie.

Komisja ustaliła, o jakiego generała chodziło? - O dowódcę bazy. Zastępca dowódcy bazy składał meldunek swemu przełożonemu – dowódcy bazy w Twerze – o wykonaniu czynności w związku z przyjmowaniem lotów specjalnych.

Badali Panowie wrak bezpośrednio czy opierali się wyłącznie na ekspertyzach wykonanych przez stronę rosyjską? - Nie da się zrobić ekspertyz bez udziału państwa, w którym doszło do wypadku. W Smoleńsku ekspertyzy były wykonywane wspólnie z Rosjanami, na przykład ekspertyza przyrządów pokładowych. Komisja przeprowadziła badania przyrządów, których elementy, jeśli chodzi o ustawienie, nie są rejestrowane. Rejestrator zapisuje bardzo wiele danych, w tym sprawność urządzeń. Jeżeli z zapisu wynika, że przyrządy były sprawne, nie ma potrzeby tego weryfikować. Pewne elementy nie są jednak rejestrowane, na przykład ustawienie ciśnienia na wysokościomierzach. Można to ustalić przez zbadanie tych przyrządów. I właśnie to zostało wykonane.

Na czym polegało to “wspólne” badanie, na obserwacji pracy Rosjan? - Prowadzone wspólne badanie jest ekspertyzą wspólną. Jeżeli mówimy o tym, że chcemy badać wysokościomierze, to badamy je wspólnie. Po wspólnym badaniu został spisany protokół. To nie jest tak, że Rosjanie dali nam do podpisania zrobiony przez nich dokument. Członkowie komisji obserwowali cały proces badania.

To dotyczy wszystkich urządzeń pokładowych? - Tak, wszystkich urządzeń, które są istotne w zdiagnozowaniu przyczyn katastrofy.

Także rejestratorów pokładowych? - Również. Oględziny wraku i pełna analiza danych z rejestratorów parametrów lotu dają pełny obraz dotyczący stanu technicznego samolotu.

Stwierdził Pan, że za każdym razem, kiedy pojawiała się konieczność rozmontowania danego elementu samolotu, odbywało się to w porozumieniu ze stroną polską. Edmund Klich w rozmowie z “Naszym Dziennikiem” powiedział, że Rosjanie informowali go, że będą wrak rozmontowywać i przenosić. Jest duża różnica między tymi sformułowaniami “w porozumieniu” a “poinformować”. - Badanie wraku rozpoczyna się od procedury poinformowania o jego przeniesieniu. To normalna procedura, którą zastosowała strona rosyjska. Pytała ona też, czy strona polska ma jakieś uwagi do oględzin miejsca zdarzenia. To po pierwsze. Po drugie, jest też sam moment przenoszenia. Na miejscu zdarzenia było obecnych 18 polskich specjalistów. Część inżynierów przyglądała się tej procedurze przenoszenia.

Po prezentacji raportu padło pytanie, czy komisja powinna publikować raport bez ekspertyzy Instytutu Ekspertyz Sądowych im. prof. dr. Jana Sehna w Krakowie. - Komisja zleciła ekspertyzę odczytu korespondencji radiowej z kabiny Centralnemu Laboratorium Kryminalistycznemu Komendy Głównej Policji. Trwało to bardzo długo i otrzymaliśmy więcej danych niż Rosjanie.

O jakie kwestie polski odczyt jest bogatszy? - W wersji rosyjskiej nie było w ogóle komendy “odchodzimy”, którą wydaje dowódca i którą potwierdza drugi pilot, a także innych fragmentów rozmów zarejestrowanych w kabinie i na bliższym stanowisku kierowania lotami.

Czy przedmiotem badań komisji było to, czy istniała możliwość, by samolot podchodził z drugiej strony lotniska Siewiernyj, tj. od strony zachodniej, gdzie nie ma tych nierówności terenu, jaru? - Tak.

I co Panowie ustalili? - Nie wystawiono tam systemów naziemnego zabezpieczenia, takich jak radiolatarnie prowadzące. Lotnisko nie było czynne z pomocniczego kierunku. Z kierunku 79 nie nadeszła żadna pomoc nawigacyjna, aby można było sprowadzić samolot. Lotnisko było czynne tylko z jednego kierunku.

Jak to należy rozumieć? Czy to również jeden z elementów zaniedbań ze strony rosyjskiej? - W raporcie z oblotu lotniska, który otrzymaliśmy po katastrofie, zostało wyraźnie zaznaczone, że lotnisko 10 kwietnia było czynne tylko z jednego kierunku. Grupa kierowania lotami, w tym wypadku kierownik lotów, nie pozwoliłaby na podejście do lądowania ze strony przeciwnej, bo nie było tam żadnych środków nawigacyjnych.

Załoga Tu-154M wiedziała o tym? - Informacji tej strona rosyjska nie przekazała załodze Tu-154M. Faktem jest też to, że karty podejścia, które miała załoga, były z 2009 roku. I na tych kartach kierunek 79, czyli kierunek pomocniczy, jest czynny. To jest ten element, który nie był doprecyzowany – nieprzekazanie stronie polskiej informacji, że lotnisko jest czynne i sprawne, ale tylko z kierunku 256.

Czy to element istotny dla określenia przyczyn katastrofy? - Nie. To tylko kwestia funkcjonowania lotniska. Elementem istotnym jest to, że nie było obiegu informacji – polska załoga powinna wiedzieć o tym, że podejście do lądowania jest możliwe tylko z kierunku głównego, a nie z kierunku pomocniczego.

Komisja badała minimum lotniska? - Oczywiście. Minimum lotniska określa się na podstawie kilku elementów: samo lotnisko, przeszkody terenowe, system świetlny i system radiolokacyjny. Te wszystkie elementy w zależności od ich wyposażenia określają minimum lotniska. Jeżeli jeden z tych elementów wypada, minimum się podnosi, zwiększa się minimalna wysokość zniżania i widzialności. Ta informacja jest istotna, bo świadczy o tym, że to bezpieczeństwo jest cały czas podnoszone do poziomu przeciwdziałania jakiemukolwiek zdarzeniu. Zdiagnozowaliśmy, że system świetlny na Siewiernym był niekompletny i niesprawny. Brak sprawnego systemu świetlnego powoduje zwiększenie minimum lotniska. Przy wyższej minimalnej wysokości zniżania ostatnia faza lotu mogłaby przebiegać inaczej.

Siewiernyj został formalnie dopuszczony do operacji lotniczych? Czy komisja dysponuje dokumentacją, która by to potwierdzała? - Komisja ma taki dokument. Był on tworzony pod kątem sprawdzenia lotniska do przyjmowania lotów specjalnych. Po kontroli lotniska Siewiernyj Rosjanie opracowali protokół, który potwierdza, że było ono w stanie przyjąć loty specjalne. Protokół ten uwzględnia minimum lotniska.

Jakie elementy samolot gubił przed uderzeniem w brzozę? Komisja analizowała ten proces? - Oczywiście, to wszystko jest zapisane na rejestratorze. Jeżeli wycieka paliwo, to rejestrator pokaże nam, że poziom paliwa zmniejsza się nienaturalnie. Tak samo, jeśli zmniejsza się ilość płynu hydraulicznego. Rejestrator zapisze, że system hydrauliczny jest nieszczelny i że spada ciśnienie.

Ale czy samolot gubił paliwo? - Nie. To znaczy nie przed tym, kiedy urwało się skrzydło. W nim znajduje się zbiornik. Kiedy skrzydło zostało uszkodzone, nastąpiło rozszczelnienie zbiornika paliwowego, w związku z tym nastąpił wyciek paliwa.

Na jakiej podstawie komisja stwierdziła obecność gen. Błasika w kokpicie? - Na podstawie odsłuchania odczytu korespondencji radiowej rozpoznano głos generała Błasika.

Odczytu, którego kopie komisja otrzymała od strony rosyjskiej? - Nikt nie pracuje na oryginale. Standardem jest wykonanie kopii, którą można w dowolny sposób przesłuchiwać.

Jednak te kopie zgrywali Rosjanie. Dlaczego nie strona polska? - Na miejscu katastrofy rejestratory znaleźli Rosjanie. Standardem jest to, że nikt tych rejestratorów nie rusza, dopóki nie przybędą obie strony, w tym wypadku eksperci rosyjscy i polscy. I tak też było w tym wypadku. Rejestratory zostały zabrane, zaplombowane i odesłane do Moskwy. Tam podjęto decyzję, że eksperci rosyjscy są w stanie odczytać tylko zapis z rejestratorów produkcji rosyjskiej, nie są natomiast w stanie odczytać zapisu z polskiego rejestratora, który ostatecznie został odczytany w Polsce. Rejestratory rosyjskie są taśmowe, więc można było przełożyć szpule do magnetofonu, który je odczytuje. Taśma jest sczytana tylko raz, by nie zniszczyć tych danych, które są na niej zapisane. Odczytując zapis, prowadzi się od razu zgrywanie i robi się kopię. Każda ze stron mówi, czy ma jakieś uwagi, co do metody zgrania. Jeśli nikt takich uwag nie wnosi, temat jest zamknięty. Jeżeli wszyscy zgadzają się z tym, że nagranie jest prawidłowe, to ta kopia jest wiążąca. Szpule chowa się do skrzyni, którą plombuje strona rosyjska i polska, wkłada się je do sejfu, który również się plombuje. Oryginał cały czas leży nietknięty.

Komisja stwierdza, że gen. Błasik odczytywał wysokościomierz barometryczny, a załoga – radiowy. To trochę dziwne. - Generał Błasik odczytywał wysokościomierz barometryczny technika pokładowego. Ale trzeba też wziąć pod uwagę to, że w tym samym czasie załoga przez słuchawki słyszała komendy systemu TAWS, który generował PULL UP! Jest duże prawdopodobieństwo, że załoga nie słyszała tego, co mówił gen. Błasik.

Załoga skupiła się wyłącznie na tych informacjach, które słyszała przez słuchawki? - W kokpicie był hałas wynikający z pracy silników. Były dźwięki generowane przez urządzenia, ponadto do słuchawek załogi były podawane informacje, a załoga prowadziła korespondencję radiową. W tej sytuacji słów generała, który mówi, że jest 100 metrów, załoga mogła prawdopodobnie nie słyszeć.

Komisja jest pewna, że to był głos generała Błasika? - Tak, jesteśmy pewni.

A co, jeśli biegli z krakowskiego Instytutu prof. Sehna stwierdzą coś innego? - Komisja otrzymała zapis z Centralnego Laboratorium Kryminalistycznego i uznała, że wyniki ekspertyzy są wystarczające do zakończenia prac.

Komisja wykluczyła jednak bezpośrednią presję na załogę. Dlaczego nie reagowali Państwo przez ten cały czas, kiedy nie tylko media, ale także konkretne osoby – mam na myśli choćby płk. Edmunda Klicha czy członka Państwa komisji prof. Żylicza – podnosiły temat nacisków? - Komisja nie dyskutuje, dopóki nie zakończy pracy. Komisja pracowała w trybie niejawnym.

Ależ te argumenty padały przez ponad rok. Może powinni Państwo, choć powiedzieć słowo w obronie pilotów? Nie chodzi o dyskusję… ale o krótkie dementi, że nacisków nie było… Bali się Państwo ewentualnej weryfikacji? - Nie można wypowiadać się na jakiś temat, dopóki nie zakończy się praca badawcza. Ostateczny odczyt korespondencji komisja dostała w maju tego roku. Do tego czasu mieliśmy tylko szczątkowe informacje z laboratorium. Gdyby się okazało, że eksperci w kwietniu br. odsłuchali to nagranie i wykazali coś zupełnie innego? Chcieliśmy wykluczyć tego typu późniejsze dywagacje.

Czy cały zapis został odczytany? - Są miejsca, których nie dało się odczytać.

W jakim reżimie tupolew lądował w Smoleńsku 7 kwietnia? - Procedura zastosowana 7 kwietnia była inna niż 10 kwietnia. Głównie z uwagi na pogodę. 7 kwietnia pilot wykonał podejście z widzialnością pasa, według tzw. podejścia wizualnego. Pilot widzi lotnisko i przy dobrej widzialności podchodzi do lądowania, korygując położenie na podstawie własnej obserwacji. 10 kwietnia lotnisko było przykryte mgłą, podchodziło się według przyrządów. Jednym z elementów tego lotu było podejście do lądowania. Na podstawie radiolokacyjnego systemu lądowania KSL podaje pilotowi informacje o położeniu samolotu względem ścieżki zniżania i kursu. Włączenie się do tego systemu automatycznego pozwala stabilizować samolot w dokładnej pozycji. Dziękuję za rozmowę.

Za: Nasz Dziennik, Piątek, 5 sierpnia 2011, Nr 181 (4111) (" Rosjanie nie chcą słyszeć "odchodzimy"")

Czyj prezydent, czyj premier? Jak było do przewidzenia, tragedia smoleńska właśnie zakończyła się komedią odegraną przez pana ministra Jerzego Millera w gronie cywilów („w Kancelarii się zjawili jacyś dwaj cywili”) i pułkowników. Zgodnie z ubiegłoroczną instrukcją prezydenta Dymitra Miedwiediewa, który nie dopuszczał możliwości, by ustalenia polskie mogły w istotny sposób różnić się od ustaleń rosyjskich, komisja powtórzyła wersję o sławnym „błędzie pilota” dodając słowa potępienia stosunków panujących w wojsku, zaś gwoli ratowania wrażenia tak zwanej godności narodowej, wytknęła błędy i wypaczenia również ruskim kontrolerom. Już, bowiem kilka kontrolnych pytań podczas konferencji prasowej pozwoliło zorientować się, że komisja zaprezentowaną wersję wydarzeń najzwyczajniej w świecie sobie wykonfabulowała, przyjmując np. rzewne opowieści o bezskutecznym naciskaniu przycisku „uchod” bez jakichkolwiek materialnych dowodów, podobnie jak nie potrafiła odpowiedzieć na proste pytanie, czy udało się jej przesłuchać rosyjskich kontrolerów, którzy przecież raz mówili to, a innym razem - zupełnie coś innego. I tak dalej. Ale przecież w przypadku komisji pana ministra Jerzego Millera wcale nie chodziło o ustalenie żadnej prawdy, tylko o załatwienie trzech spraw. Po pierwsze - umożliwienie impresariom premiera Tuska przedstawienie go w roli energicznego męża stanu - bo na skutek opóźnień w przedstawieniu rządowej wersji wydarzeń wizerunek ten zaczął rozsypywać się w gruzy nawet w oczach najzagorzalszych Tuskowych klakierów. Po drugie - poprzez zatwierdzenie wersji o błędzie pilota - stworzenie odpowiednich warunków do rychłego „pojednania z Rosją”, z lekka tylko maskowanych przekomarzaniem na temat zaniedbań rosyjskich kontrolerów. Wreszcie - po trzecie - o umożliwienie wynegocjowania jakiegoś kompromisu między poszczególnymi gangami tworzącymi rządzący naszym nieszczęśliwym krajem dyrektoriat. Ta trzecia przyczyna wyjaśnia, dlaczego prace komisji trwały tak długo. Przecież powtórzenie tez MAK-u, bez potrzeby ponownego tłumaczenia ich na rosyjski nie mogłoby zająć tyle czasu, podobnie jak pozostałe konfabulacje. Jeśli zatem komisja pracowała i pracowała, to, dlatego, by dać gangom czas na uzgodnienie rozmaitych skomplikowanych interesów, co z kolei umożliwiłoby postawienie przez nie zadań rządowi jaki wyłoni się z powyborczych odmętów. Oczywiście opublikowanie raportu komisji ministra Millera zostało powitane z ulgą zarówno przez Salon, konfidentów, jak i niezależne media. Wszyscy będą teraz mieli podstawę, w oparciu, o którą będą dawać pryncypialny odpór oskarżeniom złowrogiego Macierewicza i demonstrować zadowolenie ze swego rozumu, o którym wspominał w swoich „Maksymach” Franciszek ks. de La Rochefoucauld. Brak symetrii, bowiem coraz bardziej dawał się wszystkim we znaki i kto wie, czy wspomniana zwłoka nie nadwątliła żarliwej wiary nie tylko w prawdziwość ustaleń komisji ministra Millera. Jeśli nawet trochę nadwątliła, to na pewno oficerowie prowadzący postarają się zarówno niezależne media, jak i konfidentów trochę podkręcić, żeby w kampanii wyborczej można było okładać się raportami. Ale to tylko powierzchnia zjawisk, które mają - jak to zwykle u nas - swoje drugie, a może nawet i trzecie dno. Katastrofa smoleńska - powiedzmy sobie otwarcie i szczerze - doprowadziła do wakatów na bardzo wielu ważnych stanowiskach, zwłaszcza w wojsku. Zostały one, ma się rozumieć, wypełnione, ale niepodobna nie zauważyć, że wszystko to miało charakter prowizoryczny. Wprawdzie prowizorki bywają u nas szalenie trwałe, niemniej jednak prowizoryczne rozwiązania kadrowe, za którymi idzie przecież kadrowy ruch do samego dołu, a nawet na boki, nie zadowalają wszystkich, a może nawet większości. Wyraz temu niezadowoleniu dał już w maju ubiegłego roku generał Sławomir Petelicki, w otwartym liście informując premiera Tuska nie tylko o tym, że Bogdan Klich musi odejść, ale również przedstawiając mu konkretne propozycje personalne w resorcie obrony narodowej. Wprawdzie głuche milczenie było mu odpowiedzią, ale to znaczyło tylko tyle, że rozpoczęła się walka buldogów pod dywanem w celu ustabilizowania równowagi zachwianej, a może nawet utraconej na skutek smoleńskiej katastrofy. Walka ta musiała osłabić frakcję, której legatem był minister Klich, skoro publikacja raportu zbiegła się z przyjęciem jego dymisji przez premiera Tuska. Zresztą nie tylko o dymisję tu chodzi, ale i o zalecenia, jakie komisja sformułowała pod adresem wojska. Jeśli rzeczywiście zaczną one być realizowane, to wojsko dostanie się pod kuratelę kontrolerów. Jakich kontrolerów? Wyrzucenie za burtę ministra Klicha w charakterze murzyńskiego chłopca, podobnie, jak nominacja na stanowisko nowego ministra obrony pana Tomasza Siemoniaka pokazuje, że generał Petelicki, który przecież nie jest żadnym wilkiem-samotnikiem, zrealizował swoje postulaty, przynajmniej częściowo. Warto w tej sytuacji przypomnieć, że generał Petelicki, podobnie jak generał Gromosław Czempiński, wywodzi się ze Służby Bezpieczeństwa, która u progu sławnej transformacji ustrojowej została przez razwiedkę wojskową poddana rozlicznym upokorzeniom, z weryfikacją włącznie. Wiedza na temat prawdziwego tła katastrofy smoleńskiej, o której aluzjami do zdjęć satelitarnych, na których ma być „wszystko”, wspomina w wywiadach generał Petelicki, najwyraźniej musi konfundować dotychczasowych samców alfa tubylczego dyrektoriatu, skłaniać do ostrożności i wymuszać ustępstwa. Nawiasem mówiąc, dzięki uprzejmości Czytelnika, nawet ja dostałem zdjęcia, na których 10 kwietnia, kiedy już mgła taktownie się rozwiała, statecznik samolotu znajduje się przed rozwidleniem leśnych ścieżek, podczas gdy następnego dnia - już kilkadziesiąt metrów dalej - mimo, iż miejsce katastrofy cały czas znajdowało się pod ścisłym nadzorem, albo właśnie, dlatego. Mogą to, rzecz prosta, być fotomontaże i pic na wodę, ale przecież mogą także nie być. A wtedy, co? Widać wyraźnie, że chwiejna równowaga w dyrektoriacie zmierza do nowej stabilizacji, której zewnętrznym wyrazem - podobnie jak w roku 1989 - może być formuła: „wasz prezydent - nasz premier”. Ponieważ na okoliczność szczęśliwego wyboru Bronisława Komorowskiego szampana chłodził sobie generał Marek Dukaczewski oraz z innych zagadkowych przyczyn - to wysoce prawdopodobne jest, że pan prezydent pozostanie legatem razwiedki wojskowej, podczas gdy premier Tusk - Służby Bezpieczeństwa tym bardziej, że zarówno jednej, jak i drugiej już „nie ma”, więc można spokojnie przystąpić do demokratycznych wyborów. SM

Minister Sikorski pracuje dla Putina? Coraz bliżej do pojednania naszego nieszczęśliwego kraju z Rosją. Minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski, któremu podobna do konia baronessa Ashton zleca różne niewdzięczne zajęcia, kontynuuje akcję nękania białoruskiego prezydenta Aleksandra Łukaszenki. Ta akcja nękająca rozpoczęła się od rozkazu wydanego w Wilnie jeszcze przez Kondolizę, by na Białorusi zrobić porządek. Ówczesny poprzednik Radosława Sikorskiego na stanowisku ministra spraw zagranicznych Adam Daniel Rotfeld poderwał wówczas Związek Polaków na Białorusi, jako jedyną antyłukaszenkową opozycję. Skończyło się to rozbiciem Związku przez agenturę, a inne kraje regionu, m.in. Litwa, wyciągnęły wniosek o konieczności przystąpienia do likwidacji mniejszości polskiej, jako potencjalnego źródła zagrożenia. Obecnie z jednej strony prezydenta Łukaszenkę nęka rosyjski premier Putin, a z drugiej - wykonujący zlecone zadania minister Sikorski. O ile postępowanie Putina jest całkowicie racjonalne i zmierza do likwidacji resztek odrębności Białorusi od Rosji - co z pewnością jest uzgodnione z jej strategicznym partnerem, tzn. Niemcami, respektującymi linię Ribbentrop-Mołotow, jako granicę stref wpływów - o tyle postępowaniu ministra Sikorskiego racjonalności przypisać niepodobna. Ostatnio wezwał on prezydenta Łukaszenkę by „oddał władzę” wzorując się na generale Jaruzelskim. Ponieważ minister Sikorski jest już dużym chłopczykiem, to byłoby niegrzecznie podejrzewać, iż nie wie, że generał Jaruzelski żadnej władzy nikomu nie oddał, a tylko powierzył jej zewnętrzne znamiona swoim konfidentom, dyskretnie, a momentami nawet ostentacyjnie kontrolowanym zresztą do dnia dzisiejszego przez bezpiekę. Dlaczego ministrowi Sikorskiemu tak zależy, by na czele Białorusi stanął jakiś konfident Aleksandra Łukaszenki, a nie on sam - tego niepodobna zrozumieć - chyba, że chodzi o konfidenta premiera Putina. To jednak by znaczyło, że Polska, reprezentowana przez władcę sławnej „strefy zdekomunizowanej” właśnie nieodwracalnie wkracza na drogę pojednania z Rosją. SM

Trzy stronnictwa zadowolone Gdyby nie konieczność zachowania powagi w obliczu katastrofy, która pociągnęła za sobą 96 ofiar śmiertelnych, to można by powiedzieć, że zakończyła się ona wesołym oberkiem. Jakże, bowiem inaczej rozumieć konkluzję MAK, według którego raport polskiej komisji pod przewodnictwem ministra Jerzego Millera w zasadzie potwierdził tylko jego ustalenia, a i dla ministra Millera konferencja prasowa MAK nie przyniosła "niczego nowego"? Ale bo też, czyż minister Miller i jego komisja mogły potwierdzić coś innego niż ustalenia MAK, a z kolei MAK na konferencji mógłby powiedzieć cokolwiek "nowego", skoro prezydent Dymitr Miedwiediew jeszcze w ubiegłym roku, podczas gospodarskiej wizyty w Warszawie, oświadczył, że "nie dopuszcza możliwości", by polskie ustalenia mogły istotnie różnić się od rosyjskich? Najwyraźniej prezydenta Dymitra Miedwiediewa musiały wspierać proroctwa, a skoro tak, to nie ma już żadnych przeszkód na drodze do "pojednania" z Rosją, to znaczy - do uznania statusu "bliskiej zagranicy". Nikt, bowiem nie uważa chyba, by to pojednanie mogło dokonać się wbrew woli Rosji, zaś Rosja nie ma do nas żadnego innego interesu, byśmy ten właśnie status uznali. Dlatego też pojednania nie mogą doczekać się zarówno liczni przedstawiciele i sympatycy Stronnictwa Ruskiego, jak również nie mniej liczni przedstawiciele Stronnictwa Pruskiego, a nawet Stronnictwa Izraelskiego, bo - jak wiadomo - te trzy stronnictwa za pośrednictwem Umiłowanych Przywódców sprawują nad naszym nieszczęśliwym krajem kuratelę w myśl zasady: "Omne trinum perfectum" - co się wykłada, iż wszystko, co potrójne, jest doskonałe. Na tym przecież polega strategiczne partnerstwo, tak samo jak w wieku XVIII - chociaż w nieco innym składzie strategicznych partnerów. Naturalnie każde stronnictwo próbuje z katastrofy smoleńskiej wyciągnąć jakieś korzyści na tej samej zasadzie, jak w dymach bijących z wojny izraelsko-arabskiej wszyscy próbowali uwędzić swoje półgęski ideowe - co w 1967 roku przenikliwie spenetrował ówczesny autorytet moralny Józef Ozga-Michalski. Tak właśnie rozumiem zagadkowe opinie generała Sławomira Petelickiego, iż Amerykanie "wszystko wiedzą" - oczywiście na temat katastrofy smoleńskiej. Z tych zagadkowych słów wynika nie tylko, że oprócz opowieści przedstawionych w raportach MAK i komisji ministra Jerzego Millera istnieje na temat tej katastrofy wiedza tajemna, to znaczy - prawdziwa, ale również że generał Petelicki o tym wie, a także że w razie potrzeby nie zawaha się zrobić z tego użytku. Oczywiście, mogą to być przechwałki w stylu barona Mźnchhausena, ale z drugiej strony, pokorna postawa korpusu oficerskiego nie tylko w Siłach Powietrznych, ale i innych rodzajach Sił Zbrojnych pokazuje, że wszyscy czegoś się obawiają i są gotowi na wszelkie upokorzenia, byle tylko uniknąć czegoś jeszcze gorszego. Widocznie też coś wiedzą nie tylko o samej katastrofie, ale i o tym, że Rosjanie, jak wiadomo, niekiedy likwidują również świadków. - Tak postępować z wojskiem nie wolno - oburza się były minister obrony Romuald Szeremietiew. Z wojskiem może i nie wolno, bo prawdziwe wojsko pewnie by nikomu na takie postępowanie nie pozwoliło, ani przedtem, ani teraz. Czy jednak nasz nieszczęśliwy kraj ma jeszcze wojsko, czy już tylko askarisów oraz korpus urzędników i karierowiczów dla niepoznaki poprzebieranych w mundury? Recydywa saska objawia się również w tej postaci, a skoro występują identyczne jak w XVIII wieku przyczyny, to i skutek musi być podobny, nieprawdaż? SM

OTWORZYĆ DRZWI PUTINOWI Historyczny sukces polskiej prezydencji Gdy przed dwoma laty płk Putin zapewniał, że "problemy z Polską dadzą się rozwiązać dzięki Tuskowi", a po wyborach prezydenckich, „Izwiestija” donosiła: "Wybranie na prezydenta pragmatyka Komorowskiego ustawiło wszystko na swoje miejsca. Ideologicznie emocjonalna przesada epoki Kaczyńskiego dobiegła końca.” – zapewne niewiele osób zdawało sobie sprawę, gdzie doprowadzi nas droga wytyczona przez „zaufanych przyjaciół” Moskwy. Nawet po tragedii smoleńskiej, większość Polaków nie chciała zrozumieć, że wyznaczona rządowi Tuska rola rosyjskiego „konia trojańskiego”, uczyni z nas państwo pozbawione własnych dążeń i ambicji. Istotę tych hańbiących relacji widać szczególnie mocno w zakresie celów tzw. polskiej prezydencji, z których każdy jest podporządkowany globalnym interesom reżimu Putina. Jeśli dlatego propaganda rządowa przemilczała pierwszy i największy sukces polskiego przewodnictwa w UE, trzeba go tym bardziej nagłośnić i pokazać, jaką niespodziankę szykują Polakom wielbiciele rosyjskiego satrapy. W dniu, w którym komisja Millera przedstawiała polskojęzyczną wersję łgarstw w sprawie tragedii smoleńskiej, bez echa przeszła informacja, że Komisja Europejska zaaprobowała propozycję, aby cały obwód kaliningradzki został objęty unijnymi regulacjami bezwizowego ruchu przygranicznego. Oznacza to, że prawo unijne zostanie celowo zmienione, by Rosjanie zamieszkujący obwód mogli bez problemów przekraczać polską granicę. Decyzja KE zapadła po blisko dwuletnich zabiegach dyplomatycznych Polski, Niemiec i Rosji. Autorem pomysłu, który nazwałem kiedyś „projektem Prusy Wschodnie” był rosyjski minister Ławrow, a jego wykonawstwo powierzono Radosławowi Sikorskiemu. To polski minister przy każdej, dyplomatycznej okazji zabiegał o otwarcie granicy z Rosją, nazywając ten pomysł „wspaniałą rzeczą dla Rejonu Morza Bałtyckiego, Litwy, Polski i Rosji". Miesiąc przed rozpoczęciem polskiego przewodnictwa, Siergiej Ławrow dobitnie stwierdził, że „jedyną przeszkodą na drodze jak najszybszego podpisania umowy jest biurokratyczne podejście, które ignoruje interesy dwóch krajów, których to dotyczy, czyli Polski i Rosji" i zapowiedział, że „zdrowy rozsądek, weźmie górę i sprawa zostanie rozwiązana w ciągu najbliższych miesięcy.” Należy wręcz podziwiać skuteczność Sikorskiego, który na drodze do wykonania tej dyrektywy musiał pokonać niejedną przeszkodę. Warto pamiętać, że od kilku miesięcy wśród państw strefy Schengen pojawiła się tendencja uszczelniania wewnętrznych granic UE. Kontrole na granicach przywróciła już Dania, a na początku lipca zrobiła to Norwegia. W tej sytuacji, zgoda na otwarcie granicy z obwodem kaliningradzkim wydawała się nierealna. Problem dotyczył wynegocjowanej w sierpniu 2010 roku polsko-rosyjskiej umowy o małym ruchu granicznym, która od początku była sprzeczna z prawem unijnym. Zakłada ono bowiem, że państwa UE mogą zawierać umowy dotyczące zewnętrznych granic lądowych, w których szerokość pasa przygranicznego wynosi od 30 do 50 km, podczas gdy obwód kaliningradzki rozciąga się z północy na południe na odległość ponad 100 km. Dla polskiej umowy, przewidującej objęcie ruchem bezwizowym całego obwodu musiałby zatem zostać stworzony wyjątek. Dodatkowym problemem jest fakt, że umowa traktuje obwód jako podmiot prawa międzynarodowego - mimo, iż stanowi on jedynie część terytorium Federacji Rosyjskiej. Decyzja KE z 29 lipca br. oznacza, że przywileje małego ruchu przygranicznego obejmą wszystkich mieszkańców obwodu, a także proporcjonalny obszar po polskiej stronie, czyli dwa województwa: pomorskie i warmińsko-mazurskie.Ten obłędny projekt grupy rządzącej, był najmocniej forsowanym pomysłem dyplomatycznym ostatnich lat, a do jego realizacji wyznaczono sztandarową inicjatywę rządu Tuska – tzw. Partnerstwo Wschodnie. Gorącym zwolennikiem projektu były Niemcy, zabiegając o otwarcie granicy z Kaliningradem na forum UE i podejmując temat przy okazji rozmów z unijnymi partnerami. Pomysł jest silnie wspierany przez „związek wypędzonych z Prus Wschodnich” i należał do priorytetów polityki Angeli Merkel. W samym Kaliningradzie patronuje mu „Bałtycka Partia Republikańska”, wobec której Rosjanie wykazują zadziwiającą pobłażliwość. Wspólny rosyjsko-niemiecki plan zmierza do uczynienia z obwodu kaliningradzkiego rosyjskich „drzwi do Europy”, poprzez które Rosjanie wejdą w obszar polityki gospodarczej UE, a ich przedsiębiorcy uzyskają unijne fundusze. U podstaw projektu mogła leżeć koncepcja, przed którą ostrzegał przed laty prof. Paweł Wieczorkiewicz; by w perspektywie najbliższych 10-20 lat obwód wrócił do niemieckiej macierzy, stając się symbolem historycznego sojuszu rosyjsko-niemieckiego. Wpływy niemieckie stają się w samym Kaliningradzie na tyle silne, że wyczuleni na swoją terytorialną jedność Rosjanie nie mają nic przeciwko, by piloci rosyjskich linii lotniczych informując pasażerów o miejscu lądowania, posługiwali się już dawną niemiecką nazwę Königsberg. Dzięki inwestycjom UE obwód przekształciłby się w rodzaj „euroregionu” pod niemiecko-rosyjskim protektoratem. Pozostając oficjalnie pod władzą Rosji chłonąłby niemiecki kapitał, dając w zamian dostęp do rynku rosyjskiego i stając się głównym narzędziem w umacnianiu politycznego znaczenia Niemiec w tym regionie. W wypowiedziach ludzi z grupy rządzącej nie znajdziemy ani jednego racjonalnego argumentu, który wskazywałby na korzyści, jakie Polska miałaby odnieść z otwarcia granicy z najbardziej zmilitaryzowanym i słynącym z przestępczości regionem Rosji. Nikt też nie informuje Polaków o rozlicznych zagrożeniach związanych z niekontrolowanym napływem Rosjan. "Ten region jest jedną wielką katastrofą. Zatrucie środowiska i przestępczość są najwyższe w całej Rosji, władza jest w kieszeni mafii, liczba zarażonych gruźlicą i HIV - najwyższa w Europie." – ostrzegał przed laty Elmar Brok, szef Komisji Zagranicznej Parlamentu Europejskiego. Premier Szwecji Göran Persson twierdził zaś, że "tam występuje prawie każdy problem, jaki można sobie wyobrazić, z odpadami atomowymi włącznie". Przed kilku laty Aleksander Kulikow, przemawiając w regionalnej Dumie mówił o obwodzie kaliningradzkim: "Przestępcy kontrolują 60 proc. państwowych instytucji, 80 proc. banków i większość prywatnych przedsiębiorstw, a obroty tych firm wzrosły w ciągu pięciu lat aż siedemnastokrotnie". Według danych WHO odsetek zachorowań na gruźlicę jest w obwodzie o 33,6 proc. wyższy od średniej w Rosji, choć i tak Federacja należy pod tym względem do rekordzistów. Liczba zarażeń dzieci tą chorobą proporcjonalnie do liczby mieszkańców jest ponad czterokrotnie większa, a mężczyźni dożywają tam średnio 59 lat, co stanowi jedną z najniższych przeciętnych na świecie. Jest oczywiste, że otwarcie granicy z Kaliningradem (a w praktyce z całym obszarem Rosji) spowoduje u nas ogromny wzrost przestępczości mafii rosyjskiej i może wywołać liczne zagrożenia epidemiologiczne. Warto też pamiętać, że w regionie przebywa ok.200 tys. rosyjskich żołnierzy. „Nie ma co się bać lotnictwa w Kaliningradzie, tylko bardzo wysokiego tam wskaźnika AIDS albo tego, że nieopłacani i wzburzeni żołnierze zawsze mają karabiny” – ostrzegał przed laty pewien wojskowy specjalista. Projekt otwarcia granicy z Kaliningradem niesie również dla Polski szereg zagrożeń politycznych i nie pozostanie bez wpływu na naszą przyszłość. Zgoda rządu PO-PSL na budowanie politycznej koncepcji Prus Wschodnich, jest w perspektywie historycznej aktem wręcz samobójczym, głęboko sprzecznym z naszymi interesami. Polsce wyznaczono tu rolę państwa tranzytowego, a w tym wypadku rolę „europejskiej wycieraczki” - po której rzesze Rosjan wejdą do Europy, a nad głowami Polaków zostanie zawiązany antypolski sojusz Moskwy i Berlina. Tej misji nie ukrywa Donald Tusk, gdy twierdzi, że rolą jego rządu jest „usuwanie przeszkód stojących na drodze poprawy relacji rosyjsko-niemieckich”. Po decyzji Komisji Europejskiej, owo „usuwanie przeszkód” doprowadzi do sytuacji, gdy każdy z nas będzie miał okazję odczuć na własnej skórze skutki „pojednania” z płk Putinem i doświadczyć „cywilizacyjnych zdobyczy” płynących z obwodu kaliningradzkiego. Jedynie pozbawienie władzy dogmatycznych „przyjaciół Rosji”, może uchronić nas od katastrofalnych skutków tego obłędnego projektu.

Aleksander Ścios

Warszawa w zasięgu rosyjskich superrakiet Rosjanie rozpoczęli rozmieszczanie nowego systemu rakiet przeciwlotniczych S-400 w obwodzie kaliningradzkim. W zasięgu rosyjskich rakiet znajduje się Warszawa oraz Wilno. Jak wynika z informacji „Rzeczpospolitej” w obwodzie kaliningradzkim znalazły się już pierwsze transporty rakiet, a do końca roku oddziały obrony przeciwlotniczej Floty Bałtyckiej będą dysponowały dwoma dywizjonami nowych rakiet S-400 Triumf. System S-400 Triumf według rosyjskich źródeł ma o wiele większe możliwości, niż wykorzystywane dotychczas rakiety. S-400 jest w stanie jednocześnie namierzać i naprowadzać rakiety jednocześnie na wiele celów znających się w zasięgu ok. 400 km. Ponadto rakiety systemu S-400 mogą zwalczać samoloty, rakiety i pociski balistyczne, poruszające się z prędkością do 4.8 km/s. Rosjanie zapewniają też, że S-400 może zwalczać samoloty typu stealth. Do tej pory Rosjanie grozili, że rozmieszczenie systemu obrony przeciwlotniczej S-400 Triumf w obwodzie kaliningradzkim będzie konsekwencją rozszerzania się NATO na Wschód, jednak szef BBN gen. Stanisław Koziej najwyraźniej bagatelizuje zagrożenie i uważa, że jest to jedynie „dyżurny temat”. Gdy NATO odrzuciło rosyjską propozycję stworzenia wspólnego systemu obrony przeciwrakietowej przed ewentualnymi atakami Korei Północnej czy Iranu, władze Federacji Rosyjskiej stwierdziły, że przygotowywany przez NATO system w założeniu będzie tworzony także przeciwko Rosji. Obwód kaliningradzki to drugi okręg w Rosji, który wyposażono w baterie przeciwlotnicze systemu S-400 Triumf.

(Autor: pł, | Źródło: Rzeczpospolita)

Sztandar 36 Pułku wyprowadzić JW 3139 czyli 36 Specjalny Pułk Lotnictwa Transportowego to przez lata było oczko w głowie Sił Powietrznych. Dostać się do tej elitarnej jednostki mogli tylko najlepsi i najzdolniejsi specjaliści poczynając od pilotów, a kończąc na obsłudze technicznej. Mimo przestarzałego postsowieckiego sprzętu, z wyjątkiem trzech samolotów M28 Bryza i pięciu Sokołów PZL W-3, jednostka ta od lat dobrze realizowała swoje zadania. Przez cały czas (66 lat) funkcjonowania pułku doszło do trzech katastrof. W 1973 roku 18 osób zginęło w katastrofie Antonowa pod Szczecinem. W 2003 roku doszło do katastrofy śmigłowca Mi-8 pod Piasecznem z premierem Leszkiem Millerem na pokładzie (nikt nie zginął). I wreszcie 10 kwietnia 2010 roku doszło do tragedii smoleńskiej. O tym, jakim sprzętem dysponowała jednostka zawsze decydowali tylko i wyłącznie politycy. Jeżeli rozformowuje się taki sztandarowy pułk jak JW. 3139 z powodu „karygodnych zaniedbań”, „braków w szkoleniu” i wielu innych „błędów” oraz „łamania regulaminów”, to, jaka sytuacja musi panować w innych jednostkach wojskowych, które takim oczkiem w głowie jak ten pułk nigdy nie były? Czy idąc tym tokiem myślenia Tuska nie należałoby zlikwidować całej polskiej armii?

Jeszcze dziś rosyjskie media obiegnie ta sensacyjna wiadomość będąca tak na prawdę podpisem Donalda Tuska pod raportem generalicy Anodiny. Tak naprawdę owa decyzja była załącznikiem do nominacji Siemoniaka, specjalisty od mediów i propagandy. Nikt o zdrowych zmysłach nie sądzi chyba, że kompletny wojskowy ignorant miotał się całą noc w mokrej pościeli i sam podjął te wszystkie „męskie” decyzje. Tusk po raz kolejny udowodnił, że dla PR-u jest gotowy do każdej nawet najbardziej szkodliwej dla Polski decyzji. To nie 36 Specjalny Pułk Lotnictwa Transportowego stanowił zagrożenie dla bezpieczeństwa najważniejszych osób w państwie. Największym zagrożeniem dla Polski jest sam Donald Tusk i jego szkodliwa ekipa. W interesie nas wszystkich jest jak najszybsze odsunięcie szkodników od władzy

Mirosław Kokoszkiewicz

Tusk i kancelaria premiera promują kłamstwo o Bartoszewskim – list protestacyjny

Kancelaria Prezesa Rady Ministrów Tomasz Arabski Szef Kancelarii PRM 00-583 Warszawa.

Dotyczy: Powielania nieprawdy i bezprawnego tytułowania pana Władysława Bartoszewskiego tytułem “prof. lub/i dr hab.”. Wniosek o wymazanie fałszywej tytulatury ze wszystkich publikacji, ze stron KPRM.

Szanowny Panie Ministrze, Szanowni Państwo, protestuję przeciwko używaniu przez KPRM do celów komercyjnych i marketingowych oraz przeciwko przyzwalaniu na powielanie kłamstwa, używanie przez KPRM nieprzysługującego panu Władysławowi Bartoszewskiemu fałszywego tytułu naukowego, tytułowanie nieprzysługującym mu tytułem profesora.

http://www.premier.gov.pl/kancelaria_premiera/kierownictwo_kprm/wladyslaw_bartoszewski,85/ http://www.premier.gov.pl/centrum_prasowe/wydarzenia/premier_prof_bartoszewski_je,6845/

Czy do tego dochodzi, do nieodpłatnego używania KPRM jako instytucji dokonującej promocji PR, prywatnego autora pana Władysława Bartoszewskiego, czy tez jest on płatnym autorem polskiego rządu piszącym książki w ramach rządowego zlecenia w czasie pracy? http://www.premier.gov.pl/centrum_prasowe/wydarzenia/premier_prof_bartoszewski_je,6845/

Zaznaczam, że jego dochody z książek nie są podane w publicznym oświadczeniu majątkowym pana Władysława Bartoszewskiego. Pan Władysław Bartoszewski chcąc uniknąć odpowiedzialności karnej w Niemczech za używanie nieprzysługujących mu tytułów wypowiedział się publicznie w springerowskim, wiec na rynku polskim obiektywnie relacjonującym “Dzienniku” z dnia 26.08.2008 na stronie 5 w sposób jednoznaczny, że profesorem nie jest.. Potwierdził to również jego dyrektor pan Krzysztof Miszczak, któremu również na mój wniosek usunięto nieprzysługujący mu tytuł profesora.

http://picasaweb.google.com/miroslaw.kraszewski/Dziennik26082008S5#5240656333497660658http://picasaweb.google.com/miroslaw.kraszewski/NeuesAlbum8#5282408511148742578https://picasaweb.google.com/lh/photo/HWAc4HMFoZxwSyi4u0eawQ?feat=directlink

Wnoszę wiec oficjalnie i zasadnie o wykreślenie tego niegodnego, fałszywego tytułu używanego przez KRPM, Pana Premiera Donalda Tuska, ze wszystkich publikacji o panu Władysławie Bartoszewskim i powiadomienie mnie o pozytywnym rozpatrzeniu mojego wniosku w trybie administracyjnej decyzji i zaznaczam, że na mój wniosek została również dokonana przez niemiecki rząd poprawka, to znaczy likwidacja wyżej wymienionego fałszywego tytułu panu Bartoszewskiemu pod numerem sprawy GZ: E08-321.00 POL/SE/Kraszewski. Wiec musi to być możliwe również w Polsce.

http://picasaweb.google.com/miroslaw.kraszewski/NewAlbum2508080017?authkey=Gv1sRgCPqsgd7sg-71Ow#

Uważam, że nie należy dalej robić pośmiewiska z imitującego profesora polskiego urzędnika posiadającego również obywatelstwo izraelskie, lecz nie posiadającego tego najwyższego tytułu naukowego. Pan Władysław Bartoszewski miał ponad 50 lat na uzupełnienie wykształcenia, choćby zaocznie lub wieczorowo, lecz wybrał drogę niedouczenia z wyboru. Nie posiada on w jego życiorysie żadnych kwalifikacji do nauczania dzieci w przedszkolu lub w szkole podstawowej. Jego kariera jest wzorem dla hochsztaplera, również imitatora profesora Noaha Rozenkranza. Nie powinna być przyczynkiem dla powielania kłamstwa na lamach KPRM przez pana Premiera.

http://www.polityka.pl/spoleczenstwo/artykuly/1515686,1,calkiem-falszywy-profesor.read

Z wyrazami szacunku Mirosław Kraszewski

Państwowy gigant obsadzony ludźmi Platformy Sytuacja w Polskim Holdingu Nieruchomości (PHN) dowodzi, że zapowiadane przez szefa resortu skarbu Aleksandra Grada odpolitycznienie spółek skarbu państwa można włożyć między bajki. Spółka poza nieruchomościami ma też aż 230 mln zł wolnej gotówki. W październiku miała wejść na GPW, ale – jak pisze „PB” – o jej losie zapewne zdecydują wybory. Dziennik sprawdził, kim są członkowie władz PHN – okazuje się, że są to ludzie w większości bardzo blisko związani z PO. Prezesem Grupy PHN jest Wojciech Papierak, menedżer, który przez wiele lat pracował w bankowości. Znany jest również z bardzo dobrych relacji z szefostwem resortu Skarbu. W zarządzie zasiada także m.in. Sławomir Frąckowiak, znajomy Michała Boniego, niegdyś prezes Opoczna oraz Rafał Krzemień – były działacz warszawskiej PO. Od 2007 roku zarządza firmami, które łączy to, że są nadzorowane przez polityków PO. Kolejne ciekawostki można znaleźć w radzie nadzorczej. Jest tam m.in. Mateusz Matejewski – były działacz PO, od 2008 roku znajdujący się na dyrektorskich stanowiskach w kancelarii Donalda Tuska, a ponadto – znajomy wiceministra Skarbu Adama Leszkiewicza. Członkiem rady jest także Tadeusz Maćkała – były poseł i senator PO oraz Piotr Cymbała – członek władz powiatowych w Tomaszowie Lubelskim, gdzie szefem struktur jest… Mariusz Grad – bratanek ministra Skarbu. Iście aPOlityczna spółka.

(Źródła: „Puls Biznesu”, dziennik.pl)

Twarz Juszczenki w spocie o Kaczyńskich to błąd Albo głupota, albo zła wola decydowała kierowała tymi, którzy w 2-minutowym spocie filmowym, emitowanych w różnych telewizjach, umieścili twarz skompromitowanego prezydenta Wiktora Juszczenki, który uderzył po twarzy cały narów polski, gloryfikując Bandere, Szuchewycza i UPA. Dobrze wiem, że w w PiS – pomimo ucieczki Pawła Kowala i Michała Kamieńskiego, którzy robili co mogli, aby wepchnąć Lecha Kaczyńskiego w objęcia Juszczenki – ciągle są osoby, które wierzą w sojusz z ukraińskim obozem “pomarańczowych”. Niech przed wyborami powiedzą głośno i uczciwie, czy są po stronie rodzin pomordowanych Polaków, czy po stronie tych, co wychwalają katów. Przy okazji przypominam apel do Marka Kuchcińskiego, szefa klubu poselskiego PiS, o oddanie orderu przyjętego od Juszczenki

http://www.isakowicz.pl/index.php?page=news&kid=8&nid=2642

Jeżeli PiS chce liczyć na głosy Kresowian i ich potomków, a także osób walczących o prawdę historyczną, musi w tej sprawie zająć jednoznaczne stanowisko. Ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski

Nie wierzę w samobójstwo i wolno mi nie wierzyć „Wałbrzych” to tylko taki z pozoru niewinnie wyglądający koniec cieniutkiej nitki prowadzącej do większego kłębka. Ileż to już przemilczano i posłano w zapomnienie afer z innego krańca Polski? Lubelskie słupy Palikota składające się z emerytów i studentów, bagatelizowanie zeznań „Brody” o narkotykach i finansowaniu przez mafię partii rządzącej. Fałszowanie wyborów, karty do głosowania w bagażniku komendanta policji z Białołęki, katarscy inwestorzy. Kontrakt gazowy z Rosją, gdzie za podobny aresztowano dzisiaj Julię Timoszenko, choć był on mniej szkodliwy dla Ukrainy niż ten podpisany przez Pawlaka dla Polski. Raport Millera, który z nieufnością, i słusznie, przyjęli Polacy, podpisany przez ludzi, którzy ośmielają się nosić mundury polskich oficerów. Idą wybory i wszystko agenturze zaczęło się sypać. Tu już do odwrócenia uwagi nie wystarczy błazen z Biłgoraja ze świńskim ryjem. Za cienka na to jest armia Kuźniarów, Kajdanowiczów, Knapików i całej tej reszty dziennikarskiej agencji towarzyskiej do wynajęcia. Tu trzeba nie dość, że odwrócić uwagę, to jeszcze napędzić stracha tym wszystkim marzycielom o wolnej i niepodległej Polsce. Andrzej Lepper nie żyje i Wieczne Odpoczywanie Racz Mu Dać Panie. Lecz ja w jego samobójstwo nie wierzę. To nie ten profil psychologiczny osoby, która w depresji odbiera sobie życie. Andrzej Lepper to nie był zwykły prymitywny PGR-owski watażka. On zostanie zapamiętany, jako autor powiedzenia „Balcerowicz musi odejść” i „oszołom”, który w czasach, kiedy jeszcze nikt nie mówił o więzieniach CIA w Polsce wspomniał o „Talibach w Klewkach”. Przez lata za te Klewki wyszydzany doczekał czasów, w których za film ‘Essential killing’ Jerzy Skolimowski skonsumował nagrodę specjalną na festiwalu filmowym w Wenecji. Można powiedzieć ,że był to film o tych samych Klewkach.

Skąd Andrzej Lepper miał wówczas tę wiedzę? O czym wiedział jeszcze i co planował?

Czy uda się nam jakoś zakończyć rządy Donalda Tuska, rekordowe, jeżeli chodzi o ilość klęsk żywiołowych, katastrof lotniczych i tajemniczych samobójstw przez powieszenie? Od szyfranta Zielonki poprzez „porywaczy Krzysztofa Olejnika” do dyrektora generalnego kancelarii Tuska, Michniewicza i teraz Andrzeja Leppera. 9 października to nie będzie zwykła wyborcza walka. Dla jednej strony barykady jest to dylemat „śmierć albo życie”. Dla nas zaś to „być albo nie być”. Mirosław Kokoszkiewicz

Tajemnicza śmierć Andrzeja Leppera Znaleziono go powieszonego w biurze, a policja ogłosiła, że popełnił samobójstwo. „Szef Samoobrony, b. wicepremier, Andrzej Lepper nie żyje; został znaleziony martwy w warszawskiej siedzibie partii – potwierdził Mariusz Mrozek z zespołu prasowego Komendy Stołecznej Policji. Rzecznik komendanta głównego policji Mariusz Sokołowski powiedział, że wszystko wskazuje na to, że Andrzej Lepper popełnił samobójstwo. – Na miejscu są policjanci, musimy przeprowadzić wszystkie czynności, ale wszystko wskazuje na to, że polityk popełnił samobójstwo – powiedział Sokołowski” (1). Media dodają, jakoby nastąpiło to przez powieszenie (2). Czy sznur na szyi jest zawsze dowodem samobójstwa? Ciężko uwierzyć w tak pochopnie podaną przyczynę śmierci człowieka, który był ostatnim liczącym się przywódcą partyjnym, do końca sprzeciwiaącym się wasalizacji Polski przez Zachód. Władysław Serafin powiedział, że syn szefa Samoobrony ciężko choruje i że kilka dni temu umawiał Andrzeja Leppera ze znachorami (3). Czy człowiek walczący o zdrowie lub życie syna popełnia samobójstwo zanim walka się rozstrzygnie, czy Andrzej Lepper mógł odebrć sobie życie, gdy był potrzebny synowi? I także dwóm córkom oraz żonie. Psychologicznie rzecz ujmując to bardzo wątpliwe. Ostatnio wiele jest w Polsce śmierci polityków w podejrzanych okolicznościach. „W sprawie śmierci polityka prawdopodobnie w poniedziałek zostanie wszczęte śledztwo i będzie zlecona sekcja zwłok – powiedział Dariusz Ślepokura z warszawskiej prokuratury okręgowej. – Decyzja taka zapadnie po wpłynięciu do prokuratury materiałów z policji. Nastąpi to prawdopodobnie w poniedziałek – dodał” (4). Jeśli to jednak nie samobójstwo, wszczęcie śledztwa dopiero po weekendzie z pewnością da czas sprawcom. Czy tak powinny postąpić organy wymiaru sprawiedliwości w sprawie śmierci jednego z czołowych polskich polityków? Rzuca się w oczy, jak szybko media przyjęły roboczą hipotezę policji za fakt sprawdzony. Mimo, że śledztwo ma zacząć się w poniedziałek. Jedne przekaziory już są pewne, inne prawie pewne. Onet podaje: „Najprawdopodobniej popełnił samobójstwo” (5). Nawet Fronda, (na której początek miał niniejszy blog) ustami swojego naczelnego Tomasza Terlikowskiego mimo początkowego wahania – „Trudno pisać o takiej śmierci. Na klawiaturę cisną się podejrzenia, wspomnienia, sugestie” – feruje wyroki:, „Ale wobec śmierci, szczególnie takiej śmierci, której człowiek poddaje się z własnej ręki, trzeba przynajmniej przez jakiś czas zachować milczenie. I zwyczajnie się modlić; błagać Pana o miłosierdzie, o wybawienie; o to, by wyratował duszę, która zdecydowała się na krok, który nie tylko zakończył jej życie, ale też mógł zagrozić bardzo poważnie zbawieniu” (6). Skąd ta pewność? Czy ktoś widział, czyja ręka zacisnęła pętlę?

1) Wirtualna Polska, Andrzej Lepper popełnił samobójstwo, ciało znalazł członek rodziny.

2) Wirtualna Polska, Andrzej Lepper popełnił samobójstwo, ciało znalazł członek rodziny:„Wszystko wskazuje na to, że polityk popełnił samobójstwo przez powieszenie„; Opolskie Nasze Miasto, Lider Samoobrony Andrzej Lepper nie żyje. Popełnił samobójstwo przez powieszenie: „Policja mówi, że popełnił samobójstwo przez powieszenie”.

3) Wirtualna Polska, Andrzej Lepper popełnił samobójstwo, ciało znalazł członek rodziny.

4) Wirtualna Polska, Andrzej Lepper popełnił samobójstwo, ciało znalazł członek rodziny.

5) Onet, Andrzej Lepper nie żyje.

6) Fronda, Terlikowski: Tajemnica śmierci.

http://mocniejszy.wordpress.com

Za: Dziennik gajowego Maruchy

Demontaż polskiego sektora naftowego Czy zamiast marzeń o narodowym naftowo-gazowym czempionie pozostaną tylko wspomnienia o historycznej już Grupie Lotos, której nazwa zostanie zmieniona np. na Gazpromnieft Polska? Komitet Inicjatywy Ustawodawczej “Polski Lotos” zebrał 150 tys. podpisów Polaków sprzeciwiających się sprzedaży 53 proc. akcji należących do Skarbu Państwa gdańskiej Grupy Lotos. Ten oddolny protest tysięcy Polaków może być katalizatorem pozytywnych zdarzeń, które w konsekwencji doprowadzą do wycofania się Platformy Obywatelskiej z projektu niebezpiecznej dla bezpieczeństwa energetycznego Rzeczypospolitej “budżetowej prywatyzacji”. Istnieje uzasadnione niebezpieczeństwo, że to, co nie udało się uczynić za rządów postkomunistów w latach 2001-2005, kiedy podjęto poważną próbę przejęcia przez Rosjan gdańskiej rafinerii, może niestety udać się w 2012 roku. 4 sierpnia na konferencji w Sejmie poseł do Parlamentu Europejskiego Jacek Kurski z PiS słusznie przekonywał: “To pomysł zupełnie szalony (…) zagrażający interesom narodowym, gospodarce narodowej, Skarbowi Państwa. Nie ma żadnego powodu, dla którego dzisiaj należałoby sprzedawać Lotos, w sytuacji, kiedy mamy bardzo silną presję rosyjską na ograniczanie polskiej suwerenności energetycznej” (za PAP). Jego zdaniem, Grupa Lotos, która ma 1 mld zł czystego zysku rocznie, warta jest 10-12 mld zł, ma być sprzedana za 3-3,5 mld złotych.W istocie wysiłkiem ostatniej dekady, kiedy to planowany i realizowany był ogromny program inwestycyjny w Grupie Lotos o nazwie “Program 10+”, udało się zwiększyć moce przerobu ropy naftowej z 6,0 do 10,5 mln ton rocznie, czyniąc gdańską rafinerię jedną z najnowocześniejszych tego typu instalacji w Europie. Warto pamiętać, że przez ten czas Skarb Państwa nie pobierał należnej dywidendy po to, aby spółka mogła zakończyć inwestycję. Dziś, kiedy inwestycja ta zacznie przynosić Grupie Lotos większe zyski, spółkę chce się sprzedać po to, by korzyści z tego czerpał już “strategiczny inwestor”.

Rozpad strategii naftowej Rząd premiera Jarosława Kaczyńskiego 6 lutego 2007 r. przyjął strategię sektorową dla polskiego sektora naftowego pt. “Polityka Rządu RP dla przemysłu naftowego w Polsce”. Dokument ten formalnie jeszcze obowiązuje, choć jego zapisy faktycznie są martwe. W 2007 r. zdecydowano, że Rada Ministrów koncepcję działań dla Grupy Lotos oprze na fundamencie, że “Skarb Państwa, co najmniej pozostanie większościowym akcjonariuszem spółki”. Niestety, po przejęciu w listopadzie 2007 r. rządów przez koalicję PO – PSL zdecydowana większość z zaplanowanych na najbliższe kilka lat działań związanych z bezpieczeństwem energetycznym Polski w obszarze paliwowym nie została zrealizowana. Koalicja PO – PSL pod kierownictwem Donalda Tuska dokonała jasnego geopolitycznego wyboru, definiując Rosję Putina jako strategicznego partnera dla Polski, również w sektorze energetycznym. Projekty energetyczne z Norwegią, Danią, Gruzją, Azerbejdżanem, Litwą czy Ukrainą przestały z dnia na dzień mieć znaczenie. W latach 2005-2007, z inicjatywy śp. prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego oraz premiera Jarosława Kaczyńskiego, rozpoczęto realizację programu budowy suwerenności energetycznej Polski, która po 20 latach III RP wciąż uzależniona jest, jak za czasów sowieckiej okupacji, od ropy naftowej i gazu ziemnego ze Wschodu. Podstawą tych działań było słuszne przekonanie, że nie tylko możliwa, ale i konieczna jest taka polityka państwa polskiego, która w konsekwencji doprowadzi do wzmocnienia dwóch dużych ośrodków rafineryjnych w Polsce, a w przyszłości powstania jednej narodowej grupy energetycznej zdolnej przejmować inne aktywa energetyczne w całej Europie i na świecie. Grupa Lotos, kontrolowana w 2007 r. w ponad 60 proc. przez Skarb Państwa, mogła być doskonałą platformą do budowy narodowego koncernu naftowo-gazowego. Jednakże taka koncepcja była nie do zaakceptowania dla Donalda Tuska pochodzącego z… Pomorza, który zdecydował, że należy dążyć do wycofania się państwa polskiego z zaangażowania kapitałowego w Grupie Lotos. Rząd Donalda Tuska wstrzymał również realizację projektu dywersyfikacji dostaw ropy naftowej do Polski pod nazwą Odessa – Brody – Płock – Gdańsk, poświęcając go w imię niedrażnienia Rosji. A przecież już w tym roku mogła płynąć do gdańskiej i płockiej rafinerii azerska ropa naftowa, tak jak obecnie odbywa się to na Ukrainie i na Białorusi.

Rosyjski Lotos? Minister Skarbu Państwa wyznaczył termin 16 listopada jako ostateczny dzień złożenia wiążących ofert na zakup akcji gdańskiej spółki. W czerwcu Aleksander Grad zaprosił cztery podmioty, w tym jeden warunkowo, do dalszych rozmów i negocjacji w sprawie prywatyzacji Grupy Lotos. Najprawdopodobniej na krótkiej liście znajduje się TNK-BP, druga największa spółka naftowa w Rosji po Łukoilu. Kilka tygodni temu głośno było o projektach brytyjskiego BP odsprzedaży części, a w przyszłości może całości 50 proc. pakietu akcji w TNK-BP kontrolowanej bezpośrednio przez Kreml spółce Rosnieft. Naiwnością byłoby twierdzenie, że za ofertą TNK-BP pośrednio nie stoi Kreml. Nie po to premier Federacji Rosyjskiej Władimir Putin od dłuższego czasu przekonuje swojego sojusznika Donalda Tuska o konieczności otwarcia Polski na “rosyjskie inwestycje” w energetyce, aby zrezygnować z możliwości przejęcia kontroli nad jedną z najnowocześniejszych rafinerii w Europie. Przy prawdopodobnym scenariuszu sprzedaży przez rząd Platformy Obywatelskiej Grupy Lotos koncernowi TNK-BP, co uzasadniane byłoby na potrzeby rządowej propagandy faktem, że za tą spółką stoi również British Petroleum, tylko kwestią czasu będzie odsprzedaż Lotosu spółce bezpośrednio kontrolowanej przez Kreml. Do 2007 r. Polska była “białą plamą” w Europie, jeżeli chodzi o “rosyjskie inwestycje” w energetyce. Aby zrozumieć, do czego Federacji Rosyjskiej służą wspierane przez Kreml spółki energetyczne i czym grozi przejęcie Grupy Lotos przez Rosjan, warto przypomnieć słowa samego Władimira Putina. 14 lutego 2003 r. na gali Gazpromu w 10. rocznicę utworzenia spółki wygłosił on znamienne słowa: “Gazprom (…) stanowi potężne narzędzie zwiększania wpływów gospodarczych i politycznych Rosji na świecie”. W scenariuszu sprzedaży przez polityków PO Grupy Lotos tzw. zachodniemu inwestorowi najbardziej prawdopodobnym scenariuszem jest ten, w którym za kilka lat np. Gazprom czy naftowy Rosnieft stanie się właścicielem gdańskiej spółki w zamian za np. dostęp do rosyjskich złóż węglowodorów. Donald Tusk staje się symbolem “zwiększania wpływów gospodarczych i politycznych” Rosji w Polsce. Najpierw jego rząd podpisał niekorzystną umowę gazową w 2010 r. zwiększającą do 2022 r. o ponad 2 mld m sześc. uzależnienie polskiej gospodarki od drogiego rosyjskiego gazu, teraz sprzedaje najnowocześniejszą polską rafinerię oraz daje “zielone światło” dla projektów Waldemara Pawlaka importu rosyjskiej energii elektrycznej z Kaliningradu. Nawet najwięksi pesymiści w 2007 r. nie wyobrażali sobie takiego czarnego scenariusza przejmowania polskiej energetyki przez Rosjan.

Czas na “Polski Orlen” Rząd PO – PSL oczywiście “zapomniał”, że sprzedaż Grupy Lotos to również sprzedaż logistycznego monopolu na eksport i import paliw do Polski z wykorzystaniem terminala naftowego Naftoport w Gdańsku. Na dziś tylko Grupa Lotos może w tym zakresie na wyłączność korzystać z logistyki Naftoportu, którego również jest udziałowcem. Następnie dzień po sprzedaży “inwestorowi” Grupy Lotos rozpocznie się walka cenowa gdańskiej rafinerii z PKN Orlen. Jest to łatwy do przewidzenia scenariusz wykorzystania gdańskiej spółki do wrogiego przejęcia, a następnie kontroli nad PKN Orlen. Oczywiście rurociągiem “Przyjaźń” zostaną wstrzymane dostawy ropy naftowej drogą lądową do Płocka i Gdańska, pogarszając wyniki finansowe spółek oraz powodując duże komplikacje w imporcie surowca via Naftoport. Wstrzymanie budowy przez rząd Tuska bazy logistyczno-magazynowej obok terminalu Naftoport uniemożliwia wciąż bezpieczny odbiór, magazynowanie i transport do polskich i niemieckich rafinerii różnych gatunków ropy naftowej transportowanej tankowcami do Gdańska na wypadek przerw dostaw surowca ropociągiem “Przyjaźń”. Pogorszenie kondycji finansowej Grupy Lotos będzie wykorzystane do emisji nowego pakietu akcji i zwiększania w kilkuletniej perspektywie do ponad 75 proc. kontroli nad spółką. Płocki Orlen znajdzie się w bardzo nieciekawej sytuacji, w której skup jego dołujących akcji stanie się łatwiejszy. Polacy będą przyglądać się z niedowierzaniem scenariuszowi upadku dwóch polskich rafinerii, przejmowania ich około 2020 r. lub szybciej przez rosyjskie koncerny. Zamiast marzeń o narodowym naftowo-gazowym czempionie pozostaną tylko wspomnienia o historycznej już Grupie Lotos, której nazwa zostanie zmieniona np. na Gazpromnieft Polska. Niemożliwe? Niestety, to jest scenariusz możliwy, ale również logiczny i oczywisty! 9 października w wyborach parlamentarnych zapadnie więc decyzja o przyszłości polskiego sektora naftowego. Ostatnie 4 lata rządów koalicji PO – PSL dowodzą, że najczarniejszy scenariusz sprzedaży strategicznych dla bezpieczeństwa energetycznego i gospodarczego Rzeczypospolitej Polskiej aktywów jest po prostu realizowany. Nie tylko mieszkańcy Gdańska i Płocka, którzy już powinni stać w pierwszym rzędzie z kolegami z Gdańska ze swoim komitetem “Polski Orlen”, zadecydują o przyszłości swoich przedsiębiorstw. Polacy zadecydują o swojej suwerenności energetycznej. Janusz Kowalski

Antropozofia – ukryte zło Ukazanie mniej znanego oblicza antropozofii, jej twórcy i propagatora – Rudolfa Steinera, zamierzonych celów i metod tego nurtu, to cel artykułu. Szczególną rolę odgrywają tutaj szkoły waldorfskie, które powstają z inspiracji antropozofów czy nawet masonerii i które są tak chętnie lansowane przez media związane z pogańskim New Age. Placówki te w rzeczywistości, promując relatywizm moralny, doktrynę panteizmu, doktrynę stawiania człowieka w miejsce Boga, przyczyniają się na swój sposób do demoralizacji czy nawet deprawacji. Osobnym, lecz jakże ważnym wątkiem, który przewija się w tym materiale, jest zastanawiająca zbieżność antropozofii oraz ideologii wolnomularskiej.

“Dogmaty” antropozofii Termin “antropozofia” użyty został po raz pierwszy przez Thomasa Voughama (Antrophozofia magica, 1650), a następnie I.P.V. Troxlera (1780-1866) i G. Spickera (1840-1912), którzy antropozofię rozumieli jako antropocentryzm. Ale właściwym twórcą tej doktryny jest austriacki myśliciel i mason Rudolf Steiner (1861-1925). Antropozofia jest swego rodzaju zlepkiem różnorakich doktryn gnostycznych, neopogańskich i wolnomularskich. Opiera się także w dużej mierze na wiedzy okultystycznej. Jednak, co jest warte uwagi (ze względu na destrukcyjny charakter tej ideologii), w antropozofii poczesne miejsce zajmuje Lucyfer. Według Steinera przyczynił się on do rozwoju człowieka, kusząc go w raju. Taka przewrotna interpretacja upadku w raju jest charakterystyczna dla wielu sekt satanistycznych, tradycji gnostycznej, teozofii oraz ideologii New Age. Jedną z istotnych cech antropozofii jest również całkowite wypaczenie zbawczej roli Jezusa Chrystusa. Stosunek antropozofów do Syna Bożego nie jest ani religijny, ani mistyczny, lecz ma charakter głównie okultystyczny – co jest kolejną wyraźną zbieżnością z niektórymi nurtami w New Age. W opracowaniach Steinera występuje także pochwała wschodniej jogi. Nie od dziś wiadomo, jak niebezpieczna może być joga dla chrześcijanina. Jest przecież wiele udokumentowanych zniewoleń u byłych jej adeptów. Jedno z naczelnych miejsc w antropozofii zajmuje również błędna teoria reinkarnacji (i znów zbieżność z wierzeniami masońskimi oraz New Age). Wiąże się z tym bardzo ściśle gnostycka teza o samozbawieniu człowieka. Aby zobrazować przewrotność tej ideologii, oddaję głos Steinerowi: “Pod kierownictwem Lucyfera człowiek musiał stać się sam jakby jednym z bogów”. Pobrzmiewa tutaj także obecny w antropozofii panteizm. W antropozofii wykształciły się też nurty uzurpujące sobie wiedzę o wielu dziedzinach życia. Jest więc wizja alternatywnej sztuki, medycyny i rolnictwa, techniki, idee społeczno-ekonomiczne oraz pedagogika, która przygotowuje do tego rodzaju “alternatywnej przemiany” (tzw. szkoły waldorfskie). Steiner przedstawił również koncepcję tak zwanego rolnictwa biodynamicznego, które opiera się na kalendarzu agroastronomicznym. Koncepcja ta w praktyce nie przynosi oczekiwanych rezultatów. Tak oto w ogólnym zarysie można przedstawić “dogmaty” występujące w antropozofii.

Szkoły waldorfskie Na bazie koncepcji R. Steinera powstały tak zwane szkoły waldorfskie, których program budowany był na gnostyckich i okultystycznych założeniach. Steiner opracował system wychowawczy potocznie zwany pedagogiką waldorfską. Obecnie działa na świecie 700 szkół opartych na tych założeniach. Co istotne, istnieją one, niestety, także i w Polsce (działają u nas także przedszkola waldorfskie). Pierwsza szkoła waldorfska (Freie Waldorfschule) powstała w 1919 roku. w Stuttgarcie. Grono pedagogiczne w tego typu placówkach dobierane jest według ściśle określonych kryteriów. Wedle określenia Steinera nauczyciel w tego typu szkole powinien być “wizjonerem i kapłanem”. W rzeczywistości “kapłaństwo” to sprowadza się do przekazywania dzieciom medytacyjnej postawy życiowej oraz przemianę osobowości w kierunku doświadczenia “odmiennych stanów świadomości” (kolejny “ukłon” w stronę New Age). Ezoteryczne szkolenie przyczynia się według Steinera do swoistego “rozszczepienia osobowości”. Szkoła waldorfska ma wyraźnie charakter światopoglądowy oraz ideologiczny. Podejmuje ona intensywną współpracę z domem rodzinnym dziecka, co ma służyć tworzeniu wspólnego frontu światopoglądowego, aby w praktyce tym skuteczniej zawładnąć sercami i umysłami dzieci. W tego typu placówkach nie korzysta się z podręczników. Uczniowie przepisują teksty dyktowane im przez nauczyciela lub teksty oraz rysunki z tablicy. Bywa, że z notatek robionych przez ucznia tu i ówdzie przebija światopogląd wolnomularski.

Praca z “energiami kosmicznymi” Warto wspomnieć również o przedmiocie noszącym nazwę “eurytmia”, który pod pozorem tańca i ćwiczeń gimnastycznych serwuje światopogląd antropozoficzny, wprowadza w “świadomość kosmiczną” na zasadzie mediumicznego otwarcia, co jest niebezpieczne ze względu na zdrowie psychiczne, a zwłaszcza na stan ducha (możliwość demoniczne-go zniewolenia). Jest to okultystyczna praca z “energiami kosmicznymi”, które w rzeczywistości są demonicznymi siłami. Z punktu widzenia chrześcijanina jest to forma idolatrii. Zastanawiający jest także fakt, że szkoła waldorfska usiłuje odgradzać swoich wychowanków od wpływów z zewnątrz. Wszystkie ich potrzeby są zaspokajane w obrębie szkoły. Plan zajęć jest ułożony w taki sposób, aby uczniowie mieli dokładnie zapełniony czas, bez możliwości rozwinięcia zainteresowań, które zbytnio wykraczają poza antropozofię lub są sprzeczne z jej światopoglądem. Uczeń szkoły waldorfskiej, który jest maksymalnie obciążony lekcjami oraz różnymi innymi zajęciami, nie znajduje czasu, by poznać swoich rówieśników, nienależących do tego środowiska. Czy nie wskazuje to w jakiś sposób na swoiście “sekciarski” aspekt działania tego typu szkoły? Szkolne biblioteki zawierają w dużej mierze literaturę antropozoficzną oraz propagującą wartości masońskie.

Podsumowując, można śmiało postawić tezę, że antropozofia oraz szkoły waldorfskie, dla których antropozofia jest bazą programową, mają wiele wspólnych cech z dojrzałym pogaństwem oraz destrukcyjnym ruchem New Age. Program szkół waldorfskich nie ma wiele wspólnego z pedagogiką prawdy, dobra i mądrości. Stanowi on jakąś modyfikację programu relatywizmu poznawczego i moralnego, programu, gdzie człowieka stawia się na miejscu Boga, a to już jest lucyferianizm. Istnieją także dowody, że szkoła steinerowska jest szkołą totalitarną. Wolność pojmowana jest tylko w układzie odniesień antropozoficznych. Duchowość oraz światopogląd w wydaniu antropozofii jest nie do pogodzenia z nauką chrześcijańską. W roku 1919 papież Benedykt XV zatwierdził decyzję Kongregacji świętego Oficjum, która stanowczo zabroniła katolikom przynależności do towarzystw antropozoficznych.

Krzysztof Chrząstek

LITERATURA:

S. Krajski, Masoneria polska 1999, Wydawnictwo św. Tomasza z Akwinu, Warszawa 1999.

S. Krajski, Masoneria polska i okolice, Wydawnictwo św. Tomasza z Akwinu, Warszawa 1997.

M. Kayser, P.A. Wagemann, Uczyliśmy w szkole waldorfskiej, Warszawa 1998.

A. Baumann, ABC der Anthroposophie. Ein Worterbuch fur Jedermann, Bern 1986.

Encyklopedia “Białych Plam”, tom 1, PWE, Radom 2000.

PRZYPISY:

1. Encyklopedia “Białych Plam”, tom 1, PWE, Radom 2000.

KOMENTARZ BIBUŁY: Wobec powyższego, warto przytoczyć fragment z opracowania “FATIMA – aktualność Przesłania i konsekwencje niesubordynacji”, który omawia problem infekowania ideologią steinerowską seminarzystów przez nijakiego księdza Roncalli…

FATIMA – aktualność Przesłania i konsekwencje niesubordynacji [...] Omawiając przypadek kard. Rampolla nie odbiegliśmy wbrew pozorom zbyt daleko od naszego głównego tematu. Otóż kardynał Rampolla był ‘ojcem duchowym’ biskupa Bergamo, Giacomo Maria Radini Tedeschi, znanego z powiązań okultystycznych, a ten z kolei był ‘ojcem duchowym’ dla młodego, pochodzącego z wielodzietnej chłopskiej rodziny księdza Roncalli, czyli przyszłego papieża Jana XXIII. Ksiądz Roncalli zawdzięczał wpływowemu biskupowi Radini niemal wszystko: wykształcenie, pozycję, uzyskiwane urzędy. Zafascynowanie biskupem Radini było tak wielkie, że po jego śmierci ks. Roncalli napisał biografię, w której nazywa go wprost “moim ojcem duchowym”. To duchowe przywództwo ks. Roncalli i nieortodoksyjne przekazywanie wiary przez ks. Roncalli wzbudzało podejrzenia w zdrowych kręgach kościelnych i za pontyfikatu Piusa X jeden z kardynałów ostrzegł ks. Roncalli, aby “był ostrożny w [takim] nauczaniu Pisma Świętego” (liczna korespondencja uchowała się i świadczy o szczerym i autentycznym przywiązaniu ks. Roncalli do myśli bp. Radiniego). Ostrzeżenie widać nie na wiele się zdało, gdyż w 1924 roku ks. Roncalli oskarżony został ponownie o szerzenie idei modernistycznych, tym razem podczas prowadzenia wykładów na Uniwerytecie Laterańskim w Rzymie, gdzie miał infekować studentów masońskimi ideami Rudolfa Steinera. Przekonując się o trudnej ‘resocjalizacji’, starym zwyczajem watykańskim dokonano degradacji poprzez promocję (Promoveatur ut amoveatur): 3 marca 1925 roku 43-letni ks. Roncalli zostaje od razu biskupem i arcybiskupem i jeszcze w tym samym dniu na osobiste polecenie papieża Piusa XI oddelegowany zostaje do Bułgarii, gdzie przyjdzie mu spędzić dziesięć lat, po których przeniesiony zostaje do Turcji i Grecji na kolejne dziesięć. Z tego zesłania wyciąga go pod koniec 1944 roku papież Pius XII powierzając mu pozycję nuncjusza papieskiego we Francji. Piusowi XII wydawało się, iż posiada właściwego człowieka do negocjacji pomiędzy socjalistycznym rządem nominalnego katolika gen. Charles de Gaulle’a, a spychanym na boczne tory Kościołem francuskim. Przebywając w powojennej komunizującej Francji, biskup Roncalli znalazł zrozumienie u lewicowych hierarchów i zbratał się z szerokim ruchem czerwonych tzw. chrześcijańskich demokratów. Znalazł też klimat do ujawnienia swych ideowych korzeni. Sądząc z pozostawionej po sobie korespondencji, biskup Roncalli był od początku zafascynowany potępionym przez św. Piusa X ruchem Sillon i jego twórcą Marc Sangnier.[30] Gdy 1 czerwca 1950 roku w katedrze Notre Dame odprawiona została Msza żałobna w intencji założyciela tego masońskiego ruchu, nie zabrakło na niej biskupa Roncalli. W specjalnym liście napisanym do wdowy po M. Sagnier, liście ostentacyjnie i celowo rozpowszechnionym w lewicowym środowisku paryskim, biskup Roncalli przyznaje się do “silnej fascynacji słowami i duszą [Sangniera], które porwały mnie. Najbardziej żywe wspomnienia całej mojej kapłańskiej młodości dotyczą jego osoby oraz jego działań politycznych i społecznych”.[31] Tak więc widzimy, że w czasie gdy papież Pius X wyraźnie potępia masoński i laicyzujący społeczeństwo ruch Sillon, młody ksiądz Roncalli miast wpatrywać się w autorytet Kościoła, sympatyzuje z antykościelnym ruchem i wchłania antykatolickie ideologie. Decyzje watykańskie są często pełne pozornych zagadek i wkrótce po tym Sekretarz Stanu papieża Piusa XII, Monsignore Giuseppe Montini, zawiadamia swego przyjaciela biskupa Roncalli (przyjaciela jeszcze z czasów wspólnych lekcji u… biskupa Radini) o nominacji kardynalskiej. Nominacja ta była z jednej strony wypełnieniem tradycyjnej watykańskiej polityki awansowania każdego nuncjusza papieskiego w Paryżu, a z drugiej świadczyła o ogromnych już wtedy wpływach Msgr. Montini dbającego o promocje księży i biskupów o takich samych modernistycznych poglądach. Przyjęcie insygniów kardynalskich miało nastąpić w Rzymie, ale interwencja ówczesnego Prezydenta Francji Vincent Auriol, który powołując się na stare prawo francuskich królów pragnął zbić kapitał polityczny na takim publicznym akcie, doprowadziła do żenującej uroczystości w Pałacu Elizejskim: oto 12 stycznia 1953 roku biskup Roncalli klęczy przed socjalistą i ateistą V. Auriol, z którego rąk otrzymuje biret kardynalski. Po tym gorszącym dla wielu akcie, 71-letni kardynał Roncalli udaje się praktycznie na emeryturę jako patriarcha Wenecji. Nie na długo: we wrześniu 1958 roku zostaje wybrany Papieżem.[...]

Całość: FATIMA – aktualność Przesłania i konsekwencje niesubordynacji

Za: Centrum Przeciwdzialania Psychomanipulacji


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
511
511 - Kod ramki - szablon, RAMKI KOLOROWE DO WPISÓW
510 511
511-518, 511
511
20030902214520id$511 Nieznany
511-539, materiały ŚUM, IV rok, Patomorfologia, egzamin, opracowanie 700 pytan na ustny
511
511
511
511
511
511
511 Lebenserwartung
!93 M Potencjalow 0id 511 Nieznany (2)
511

więcej podobnych podstron