JAK PRZECIWDZIAŁAĆ KRYZYSOWI BANKOWEMU ? obce banki, nie podlegające pełnej polskiej jurysdykcji, zdobyły preferencyjne oddziaływanie na polskim rynku finansowym, obsługują ok. 80% stanu rozliczeń gospodarczych,
Przeciwdziałanie kryzysowi bankowemu w Polsce i obrona środków państwowych
1. W nawiązaniu do omawianego problemu zagrożenia kryzysowego w polskim sektorze bankowym, straty, czy częściowej utraty narodowego kapitału dewizowego oraz złotowego oddanego niekontrolowanej dyspozycji bankom obcym, przekazuję kilka najważniejszych uwag o możliwości przeciw działania jakiejkolwiek stracie obu rodzajów tych polskich kapitałów. Występuje historyczna i sprzyjająca okoliczność odzyskania pełnej suwerenności finansowo-dewizowej Państwa i odzyskania narodowego kapitału do dyspozycji państwa i podmiotów narodowych, będącego obecnie w dyspozycji obcych banków działających w Polsce i ich zagranicznych central, czego nie powinniśmy przegapić i zmarnować szansy pełnego nimi gospodarowania.
2. W związku z pogłębiającym się kryzysem finansowym na międzynarodowym rynku bankowym i narastaniem stopnia jego ostrości w Polsce, groźbą poważnej w stopniu utracie bieżących środków finansowych przez aparat państwowy (rządowy) i państwowe podmioty gospodarcze, niezbędne i pilne staje się przeciwdziałanie przez rząd temu stanowi i groźbie choćby częściowej utraty narodowych środków finansowych. Przeciwdziałanie i zapobieżenie mogłoby nastąpić choćby w ramach tzw. doktryny narodowego bezpieczeństwa finansowego. Taka doktrynę i wynikające z niej zasady i normy zapobiegawcze stosowane w praktyce gospodarczej mają wszystkie państwa Zachodu. My w Polsce również do roku 1990 mieliśmy, a później została ona zlekceważona przez zapomnienie, którą teraz stan kryzysu zmusza nas do jej reaktywowania i do pilnego, nadzorowanego przez władze stosowania. Pod wpływem presji zagranicy i z nihilizmu narodowego obce banki, nie podlegające pełnej polskiej jurysdykcji, zdobyły preferencyjne oddziaływanie na polskim rynku finansowym, obsługują ok. 80% stanu rozliczeń gospodarczych, z rządowymi włącznie, w gospodarce polskiej. Takie preferencje przyznano im potwierdzająco nawet w ustawie o zamówieniach publicznych odmawiając ich np. reszcie banków polskich i polskiej bankowości spółdzielczej. W konsekwencji tego nawet ministerstwa, agencje, państwowe spółki gospodarcze, związki sportowe, fundusze specjalne, NFZ, a nawet instytuty naukowe w obsłudze finansowej zostały przechwycone przez obce banki, uzyskujące w ten sposób rocznie do obsługi i dyspozycji ogromne kwotowo środki finansowe, które w dużym stopniu są czasowo wolne do bankowego ich własnego zagospodarowania. Rozmiary tych środków jako instytucji rządowych i państwowych, stanowią aż około 500 mld zł rocznie. Podkreślić należy, dla pełnej znajomości problematyki bankowej, że przeciętne w m-cu wykorzystanie tych środków przez właściciela rachunku-posiadacza środków państwowych wynosi około40 – 50 % stanu środków finansowych posiadanych na tych rachunkach bankowych instytucji rządowych i innych z kapitałem czy dotacją państwową. Środki te będąc czasowo wolnymi, nie przeznaczonymi na regulacje ich zobowiązań pozostaje do swobodnej dyspozycji banku. Ten wolny nie zagospodarowany czasowo kapitał państwowy, rocznie jest szacowany na okolo150 – 200 mld zł. Banki zagraniczne z zasady zagospodarowywują go w krótkoterminowych kredytach konsumpcyjnych, czy na kredyty w rachunku bieżącym, co daje im ogromne, dodatkowe przychody i dochody, odsetkowe, prowizyjne i operacyjne. W zamian tym klientom z kapitałem państwowym, posiadaczom środków państwowych na tych rachunkach, dają tzw. Umowy o zryczałtowanej opłacie bankowej, o rzekomo niskich kosztach obsługi bankowej. W zamian uzyskują olbrzymie środki państwowe do swobodnej dyspozycyjności. Banki obce powinny obsługiwać sektor prywatny dobrowolnie się do nich kierujący. Od momentu wejścia na polski rynek, co było błędem gospodarczymi, banki obce dla przechwytywania dotychczasowych klientów polskich banków, głównie instytucji państwowych i podmiotów dotowanych przez państwo stosują wprost, cichy, nie pisany terror ekonomiczny. Udzielając jakiegokolwiek kredytu czy innej usługi polskiemu podmiotowi gospodarczemu, wymuszają przeniesienie do nich wszystkich rachunków bankowych posiadanych przez tego przyszłego ich klienta, w banku polskim dla przejęcia całości jego obsługi, dla podwyższania sobie sum bilansowych, rozmiarów kapitałowych, przyrostu operacji i wzrostu wskaźników rozwoju. Takie monopolistyczne-terrorystyczne praktyki stosowane przez te obce banki, powinny być prawnie zakazane i tępione przez wszystkie urzędy nadzoru i państwowej kontroli. Tym i takim praktykom przyzwoliła od razu na początku ich startu w Polsce w roku1997 była prezes NBP, i do dziś są one przez te banki stosowane, a NBP także obecnie nie wykazuje aktywności do przeciwdziałania temu stanowi. Banki obce utworzyły w Polsce całą sieć spółek afiljacyjnych ze swoim kapitałem, jak np. konsultingowe, maklerskie, giełdowe doradcze, audytorskie, szkoleniowe czy informatyczne i w różnorodny sposób ukierunkowywują je na obsługę instytucji państwowych na doradztwo rządowe, na obsługę procesów prywatyzacyjnych, za nadmiernie zawyżane ceny, z umowami często płatnymi w dewizach, aby nie ponosiły opłat bankowych przy ich zamianie na dewizy i nie ponosiły ryzyka zmian kursowych. Stworzyły w Polsce zupełnie obcy sektor finansowy, bankowo –usługowy przechwytujący aparat gospodarczy państwa w swoje kleszcze obsługowo kontrolne, kompromitując aparat rządowy i inne organy za jego rażącą naiwność i beztroskę o państwo. Ta przechwycona baza narodowego kapitału pozwala im na dokonywanie ogromnych niekorzystnych dla gospodarki i finansów państwa operacji spekulacyjnych z których rocznie uzyskują z równowartości złotowej około 5 mld dolarów zysku. Transferują go za granicę, a środki walutowe w większości trzymają za granicą, nad którymi nie mamy jako państwo kontroli, bo wcześniej taki nadzór dewizowy został rozmyty przez panią Gronkiewicz-Walc.
3. Obecnie występuje ogromne zagrożenie niemożności zabezpieczenia krajowych środków finansowych, w tym budżetowych, na finansowanie unijno-narodowej pomocy finansowej dla krajowych pomocobiorców(podmiotów gospodarczych, osób prowadzących działalność gospodarczą, oraz rolników i rybaków indywidualnych), co już dokuczliwie zaczynają odczuwać nasze – polskie agencje płatnicze rozdysponowujące unijno-narodową pomoc finansową kierowaną do krajowych pomocobiorców instytucjonalnych i indywidualnych, odczuwa to m.in. ARiMR.
4. Krajowi pomocobiorcy unijnej i narodowej pomocy finansowej muszą posiadać, na pewien stopień kosztu realizacji projektu, własne środki finansowe (np. 25% kosztu projektu), które to środki z zasady (brak własnych) uzyskiwali z kredytu bankowego, który po zakończeniu realizacji projektu i po otrzymaniu dofinansowania pomocowego z unijno-narodowego tytułu (pośrednio i bezpośrednio z budżetu państwa) zwracali – spłacali bankom. Teraz banki, głównie obce wstrzymują to kredytowanie, ale w stosunku do polskich podmiotów i obywateli, a preferują i zabezpieczają w pierwszej kolejności obce firmy gospodarcze, głównie z kraju, z którego pochodzi ten bank zagraniczny lub jego kapitał akcyjny. Czynią to w coraz ostrzejszym stopniu i ma to przejawy antypolskości. Robi to głównie kapitał niemiecki, austriacki i holenderski. Ten to właśnie kapitał uplasowany w bankach obcych w Polsce wdarł się różnymi sposobami do instytucji państwowych, przechwycił obsługę tych instytucji, teraz nawet już finansów prezydentów miast i gmin samorządowych (często nieprawnie i nieetycznie) z ogromnym ich kapitałem obrotowym. Tak i ten przechwycony do obsługiwania kapitał nabija bankom obcym,sumy bilansowe, prowizje dochody, a nasze banki pozostają w stanie karłowatości i nie mogą finansować terminowo nawet zadań budżetowych-dopłat pomocowych. .Nawet kredyty konsumpcyjne udzielane przez banki zagraniczne są ukierunkowane na zakup importowanych towarów. Szczególna ostrość tego stanu dostrzegam z poważną groźbą zaburzeń kryzysotwórczych w sektorze rolnictwa, energetyki, stoczni, LOT-u i PKP oraz sieci marketów i supermarketów, w których ponad 80% sprzedawanych towarów pochodzi z importu. Nawet na lotnisku Okęcie w Warszawie praktycznie nie ma sklepu z polskimi towarami, a tylko z obcymi, a jest to miejsce dla bezpłatnej reklamy Polski i polskich towarów. Nie ma też oddziału polskiego banku, ale jest oddział banku zagranicznego w Polsce.
5. Z tych względów i w obecnym okresie uważam za możliwe i sposobne zadziałanie władz tak, aby instytucje rządowe, ministerstwa, agencje, przedsiębiorstwa państwowe, spółki państwowe, związki sportowe, instytuty, Narodowy Fundusz Zdrowia czy nawet fundacje dotowane przez państwo–wszystkie, jako pomocobiorcze instytucje, które korzystają z narodowej pomocy budżetowej czy pomocy unijno-narodowej, miały dla bezpieczeństwa narodowego rachunki bieżące w bankach polskich, np. w NBP, BGK, PKObp, Banku Polskiej Spółdzielczości, Banku Ochrony Środowiska, Banku Pocztowym oraz w bardzo licznych bankach spółdzielczych. Minister Finansów, udzielający pomocy budżetowej, kierowałby ze swojego rachunku bankowego w NBP środki pomocowe tylko dla wykonania operacji płatniczej, reszta środków państwowych przydzielona budżetem rocznym danej instytucji państwowej, czy dotacjobiorcy, pozostawałaby czasowo na rachunku Ministerstwa Finansów w NBP i wtedy można by z niej w międzyczasie zwiększyć zakres czasowy operacji płatniczych – pomocowych w tytułach funduszy unijnych i zadań państwowych pomocobiorcom instytucjonalnym i indywidualnym. Obecnie przyznawane na kwartał czy nawet na dłuższy okres i wypłacone przez budżet państwa środki budżetowe leżą w bankach zagranicznych, na rachunkach bieżących dotowanego podmiotu gospodarczego. Zbyt długo one tam pozostają na rachunkach nawet instytucji rządowych, z zasady czasowo jako wolne, i wykorzystują je te obce banki na swoje cele, a powinniśmy my, jako Państwo, wykorzystywać je na finansowanie zadań narodowych. Pomocobiorca – rolnik, czy rybak, teraz oczekuje nawet do 4 miesięcy na wypłatę pomocy unijno-narodowej, która zawsze następuje najpierw ze środków budżetu naszego państwa, a potem dopiero jest nam, w części unijnej, przez Unię zwracana. Wypłacone kwoty pomocy z unijnego tytułu (ta wypłacona rybakowi czy rolnikowi pomoc unijna) są przez Komisję zwracane Polsce (ministerstwu finansów) nawet po 9 miesiącach od wypłaty pomocobiorcy krajowemu, a powinniśmy je odzyskiwać w przeciągu 30-65 dni. Trwa to, ponieważ procedura zwrotności zamiast być skoncentrowana w Ministerstwie Finansów, a została z nieporadności i konfliktowości resortowych rozdzielona na różne resorty i różne organy i Komisja je przetrzymuje, na tym korzysta a Polska znów traci w kilku tytułach i nawet parokrotnie, co znów podnosi koszt obsługi unijnej pomocy. Wspomnieć należy, że dotychczasowy średni koszt obsługi 1 euro z unijnej pomocy wynosi aż wydatku – kosztu krajowego ponad 5 euro przy dużej zmienności kursowej.
6. Wspomnieć należy, że banki obce nie podlegają w Polsce pełnej kontroli państwowej tylko skarbowej, choć podlegają w pewnym, parametrycznym zakresie nadzorowi finansowemu, ale nie dewizowemu, i dotychczas zgromadzony tam w nich polski kapitał nie był ubezpieczony w Polsce, tylko w kraju macierzystym ich central bankowych.Wyszło to na jaw przy tzw. aferze z Bankowym Funduszem Gwarancyjnym w roku 2006 i konieczności wymiany ludzi z jego organów. Państwo polskie nie powinno tych środków i w tych obcych bankach gwarantować przed wycofaniem, dopiero po ich wycofaniu i przeniesieniu do banków państwowych lub innych polskich, choćby spółdzielczych. Już teraz od kilku dni występują zatajane przed opinią publiczną i władzami ostre stany kryzysu dewizowego niektórych obcych banków działających w Polsce. Tak np. Bank Millenium od paru dni, żaden jego oddział w Warszawie (a sprawdziłem w 6 ich oddziałach) nie wypłaca dewiz – dolarów posiadaczom rachunków dewizowych nawet tak małej kwoty jak 35 dolarów USA, ponieważ nie mają dewiz, stawiają termin 7 dniowy na ich zorganizowanie. Stanowi to przejaw ogromnego zagrożenia i chaosu jaki ten bank już tymi decyzjami powoduje, a przecież operuje, obraca on ogromnymi środkami dewizowymi Państwa, trzyma je na rachunkach w bankach za granicą, które przez nikogo w Polsce nie są nadzorowane. Władze nie mogą tego zatajać dopuszczając do większego zagrożenia, muszą temu przeciwdziałać, a od tego jest Sejm. Wnoszę, aby nasi posłowie żądali natychmiastowego wyjaśnienia tego stanu zagrożenia i żądali od Ministra Finansów i NBP programu zabezpieczenia i przeciwdziałania zagrożeniu.
7. Gwarantowanie międzybankowych operacji finansowych, przesadnie i spekulacyjnie rozwiniętych pomiędzy bankami obcymi w Polsce i ich zagranicznymi centralami w krajach Zachodu już dotkniętymi stanem tego spekulacyjnego kryzysu, nie może być przeniesione na rząd Polski, na państwo. Rząd może ewentualnie udzielić gwarancji, jedynie dla banków wyłącznie z kapitałem polskim lub tym bankom, w których kapitał obcy nie ma większego udziału w kapitale akcyjnym niż 25%. Takich gwarancji udzielił ostatnio np. rząd niemiecki bankom niemieckim, w których kapitał obcy nie stanowi udziału większego niż 25%.
8. Ponadto, rząd Niemiec wydał obecnie zatajane zarządzenie nakazujące, że w bankach działających na terenie Niemiec udział kapitału obcego nie może być większy niż 25%. Jeżeli jest większy, to w krótkim czasie musi nastąpić podwyższenie kapitału akcyjnego banku przez sprzedaż nowych emisyjnie akcji/udziałów nabywanych tylko przez osoby i podmioty wyłącznie niemieckie. Na to i takie stanowisko Niemiec, jakoś nie widać sprzeciwu unijnych komisarzy, zrobiono to po cichu, z milczeniem prasy niemieckiej i unijnej. Natomiast w Polsce zagraniczna oligarchia finansowa, podporządkowująca sobie polski system dewizowo-bankowy i dyspozycyjną obsługę instytucji państwa, stawia żądaniowe propozycje, coraz intensywniej podnoszone, aby to rząd Polski gwarantował im wszelkie operacje finansowe, nawet te spekulacyjne między sobą dokonywane, na koszt i ryzyko Państwa. Stwarza to nowe zagrożenie z uszczerbkiem nieprzewidywalnym dla Państwa, jego drobno oszczędzających mas, których to te, drobne życiowe oszczędności oni w różnorodny sposób przez fałszywe reklamy i złudne preferencje, o zatajanych warunkach, przechwycili i finansowali nimi sobie tylko znane cele.
9. Należy pamiętać, wiedzieć przy podejmowaniu jakichkolwiek decyzji poręczeniowych czy gwarancyjnych państwa dla obcych banków, że stosują one tajne, zupełnie inne, obce zasady postępowania finansowego, godzące w polski interes narodowy, wytwarzające dwurodzajowość prawną. Z nakazu władz różnych krajów i ich banków działających w Polsce, firmy z tych krajów, również działające w Polsce, nie mogą posiadać żadnych rachunków bankowych, głównie bieżących, w bankach polskich i nie mogą prowadzić przez nie żadnych operacji rozliczeniowych, a mogą je posiadać i prowadzić z nich rozliczenia tylko w bankach obcych działających w Polsce. Eliminują one w ten sposób wszelką polską kontrolę ich działalności w Polsce, głównie od strony finansowej. Skoro taką prowadzą praktykę eliminacji polskich banków i nadzoru naszych władz finansowych, to nie powinny z prawną preferencją państwa obsługiwać polskie instytucje rządowe i kontrolować ich działalność poprzez dokonywane operacje rozliczeniowe i płatnicze. Zgrozę wywołuje fakt, że nawet MON jest obsługiwany przez bank obcy, który prawdopodobnie kontroluje nawet nasze wydatki obronne, nie mówiąc już np. o ministerstwach rolnictwa czy spraw wewnętrznych.
10. Należy wprowadzić poprawki do prawa dewizowego stanowionego przez ministra finansów o zwiększeniu nadzoru i kontroli dewizowej nad odpływem kapitału dewizowego (który jest tylko państwowy, bo dewizy są własnością w naszym systemie prawno-walutowym wyłącznie Państwa) będącego w czasowej dyspozycji operacyjnej banków działających w Polsce i posiadających tzw. uprawnienia dewizowe.
11. Nie wszystkie banki obce działające w Polsce powinny posiadać pełne, a tylko częściowe uprawnienia dewizowe tak, jak to było do roku 1997. Rozszerzyła je faktycznie i samowolnie była Prezes NBP i to na żądanie zagranicy, strony niemieckiej i holenderskiej.
12. Wszystkie podmioty gospodarcze działające w Polsce nie powinny mieć prawa posiadania stałych i głównych rachunków bankowych za granicą, w bankach w innych państwach, i przechowywania tam środków dewizowych, nad którymi państwo polskie nie posiada nadzoru, ani kontroli.Z tych to rachunków i tymi środkami są dokonywane rozległe zakresowo i wielkie kwotowo operacje spekulacyjne nawet przeciw Polsce czy kombinowane rozliczenia kompensacyjne między działającymi w Polsce np. firmami niemieckimi, które zamiast regulować w Polsce swoje wzajemne zobowiązania z działalności w Polsce poprzez system banków działających w Polsce, to kompensacyjnie rozliczają się w Niemczech, tam płaca prowizje bankowe, zatrzymują odsetki których nie wykazują w Polsce. We wszystkich krajach unijnych występuje zakaz posiadania przez firmy rachunków poza krajem, a jeżeli występuje to tzw. rachunek tymczasowy, pomocniczy do zebrania należności z natychmiastowym transferem do kraju. Wielokrotnie opracowywałem poprawki do prawa dewizowego, ale z powodu presji obcej prasy nie było zainteresowania jego modyfikacją, może teraz w sytuacji ostrego zagrożenia i groźby wielkich strat. Do korekty prawa dewizowego nie musimy mieć zgody UE, to tylko decyzja Ministra Finansów, nawet nie NBP, bo tylko on ustala i określa te zasady. Międzynarodowe reguły prawne odnoszą się do swobody zawierania umów i kontraktów i transferu – przesyłania z nich zobowiązań – należności, reszta zasad kontrolno-regulacyjnych jest sprawą wewnętrzną Polski.
13. Należy wymóc na ministrze finansów zmianę jego rozporządzeń w sprawach kantorowych tak, aby kantory skupowały obce środki dewizowe, a nie sprzedawały dowolnie, jak to jest we wszystkich krajach Unii. W innych krajach Unii cudzoziemiec może sprzedać, a nie może kupić do woli (każdej żądanej kwoty), może kupić kwotę na koszty powrotu i koszt pobytu jeśli utracił pieniądze. Zakup walut w kantorach jest ewidencjonowany. W Polsce występuje dziki stan, nawet złodziej z rabunku, zamieni złote na dewizy w kantorze i prawnie wywiezie za granicę. Kantory sprzyjają w obecnej działalności rozwojowi przestępczości zorganizowanej. Cudzoziemcy ze wschodu (Ukraina, Białoruś, Litwa), a nawet Niemcy, wywożą po nabyciu w polskich kantorach rocznie około 350-450 mln dolarów, sama Ukraina wywoziła ok. 200 mln USD, ale Polacy nie mogą kupować w kantorach Litwy, Białorusi czy Ukrainy dewiz i przywozić do kraju, bo tam kantory ich nie mają i im nie sprzedają.
14. Przy sposobności należy żądać od ministra finansów wyjaśnień na jakiej to podstawie prawnej, lub wg decyzji którego polskiego organu rządowego obce, zagraniczne firmy (niebankowe) maja prawo do korzystania z dotacji polskiego rządu – budżetowej dotacji państwa i to w różnorodnych tytułach pomocowych, korzystają nawet z dotacji do oprocentowania kredytów, w których państwo dopłaca 50% stopy oprocentowania kredytu. W budżecie przedkładanym Sejmowi, minister finansów nie informuje o tym, nie wyodrębnia kwot zatajając te subwencje nawet przed własnym rządem i poprzez Sejm przed Narodem. Firmy obce, tak jak to jest w innych starych krajach członkowskich Unii, mogą korzystać wyłącznie z części unijnej, w żadnym przypadku ze środków państwa – kraju ich lokalnej działalności. W Polsce w zatajeniu z takiej pomocy korzystają,firmy obce i pomoc ta corocznie stanowi zbędny wydatek budżetowy rzędu 4,5 – 5,0 mld zł, które to środki uzdrowiłyby polską służbę zdrowia. Może teraz to uporządkujemy.
15. Obecny, w części scharakteryzowany wyżej stan kryzysowy, mógłby być przezwyciężony wkrótce, choćby przez zapis we wnoszonej przez Rząd do Sejmu nowej ustawie o finansach publicznych, druk sejmowy nr 1181. W ustawie tej, w art. 173 ust. 6 należałoby wprowadzić zapis o treści „minister właściwy do spraw finansów może dokonać wyboru banku prowadzącego obsługę bieżących rachunków bankowych instytucji i podmiotów państwowych lub innych, które w jakimkolwiek stopniu są finansowane z budżetu państwa lub do których są kierowane z budżetu środki pomocowe i środki z funduszy unijnych zwane unijno-narodową pomocą finansową. Przy wyborze banku do obsługi pomocobiorczego podmiotu kieruje się troską i potrzebą zapewnienia bezpieczeństwa finansowego państwa, prawidłowością nadzoru nad gospodarowaniem środkami budżetowymi oraz stabilnością narodowego sektora bankowego”.
16. Przedkładając tę pomocną w stanie kryzysowym punktową ekspertyzę, proponując – proszę aby posłowie – członkowie Sejmowej Komisji Finansów, wnieśli i wymusili przyjęcie uzupełnienia projektu ustawy o finansach publicznych, w proponowanym art. 173, w zaproponowanej wyżej wersji (pkt 15 niniejszej pracy). Będzie to wkład Klubu w naprawę finansów państwa, czego nikt poza Panami prawdopodobnie nie zrobi.
17. Wkrótce przedłożę też opracowanie jak należy interwencyjnie i zapobiegawczo prawnie przeciwdziałać oznakom kryzysu bankowego w Polsce, aby procesy gospodarcze nie uległy spowolnieniu i nie nastąpiła ostrzejsza faza recesji i aby społeczeństwo nie straciło stanów oszczędności, a świat emerytalny obniżenia nominalnego i realnego emerytur i, aby proces ubóstwa nie ulegał wzrostowi a jedynie spadkowi.
Dr Ryszard Ślązak
Rozgrabianie majątku Polski i Polaków – największe afery. ZNOWU TROCHĘ CIEKAWYCH SPRAW:
Afery, grabieże i straty Polski:
1. Grabież srebra i złota FON plus cztery miliony dolarów przywiezionych z Londynu do Polski przez gen. Tatara. Strata FON – 4 miliony złotych.
2. “Urwanie łba” 195 wielkich afer dokonanych przez prominentów żydo-komuny (PRL). Dane w/g informacji prasowych lat 80-tych. Strata 12 bilionów złotych.
3. Grabież dobytku 300 rodzin tzw. wrogów ludu z Krakowa oraz występujących w mniejszym zakresie na terenie całego kraju wysiedleń w okresie bitwy o handel. Polegało to na wytypowaniu właściciela bogatego domu lub mieszkania. Wtajemniczeni UB-ecy właściciela zabijali lub aresztowali a majątek ich byłprzechwytywany przez morderców z Bezpieki. Straty 1 bilion złotych.
4.”Urwaniełba” sprawie “wystrzał” (kradzież depozytów, wymuszanie okupu od cinkciarzy). Udziałowcami afery byli pułkownicy i generałowie MSW. Straty skarbu państwa – 2 biliony złotych.
5. Bitwa o handel z lat 1945-1950 pod nadzorem Żyda-Minca. Odebrano wówczas Polakom dorobek całego życia, dorobek wielu pokoleń polskich rodzin. Straty astronomiczne – 200 bilionów złotych.
6. Ograbienie Skarbu państwa w aferze alkoholowej, przechwycenie i zniszczenie Polskiego monopolu Spirytusowego i Tytoniowego. Straty astronomiczne – 50 bilionów złotych.
7. Ograbienie, okpienie, “wystrychniecie na dudka” półtora miliona Polaków z tytułu przedpłat mieszkaniowych. Bezdomni po 20 latach nie mająani mieszkań ani pieniędzy. Straty astronomiczne 100 bilionów złotych.
8. Afera nabranych naiwniaków na bezpieczna kasę Grobelnego. Współudziałministra Krzaka. Straty – 3 biliony złotych.
9. Ograbienie 8 milionów emerytów z 40% składek ZUS. Polacy w pocie czoła pracowali za głodowe pensje dla Judeopolonii i w dobrej wierze odkładali ze swego wynagrodzenia 40% dla ZUS. Oszczędności te zostały zagrabione, a obecnie biedne państwo nie posiada funduszy na wypłacenie emerytur. Straty 100 bilionów złotych.
10. Ograbienie Skarbu państwa i Polaków przez tworzenie uprzywilejowanych przedsiębiorstw i fundacji: żydowskie PAX, INKO, LIBELLA, Fundacja Nisenbauma, wszelkie inne Fundacje. Firmy te przez 47 lat nie płaciły i nadal nie płacą ceł i podatków. Straty 100 bilionów złotych.
11.Afera przemytnicza MSW Żyda gen. Matejewskiego. 18 tysięcy dukatów plus złoto. Aferze urwano “łeb” a złoto podzielono miedzy mafiosów MSW. Straty – 18 tys. dukatów. 12. Afera MSW gen. Milewskiego (żelazo – żądło). Napady, rabunki przemyt złota. Sprawie urwano “łeb” a walory dewizowe podzielono miedzy wtajemniczonych mafiosów MSW. Straty 5 bilionów złotych.
13. Afera FOZZ Straty 10 bilionów złotych.
14. Afera rublowa, transfer z byłego ZSRR. Straty skarbu państwa 8 bilionów złotych.
15. Afera rublowa, transfer z b. NRD. Straty Skarbu państwa 12 bilionów złotych.
16. Afera Art-B w tym zniszczenie Ursusa. Straty 20 bilionów złotych.
17. Afera paszportowa, machloja polskich Żydów MSW z angielskimi Żydami. Wydmuchanie Państwowej Wytwórni Papierów Wartościowych. Straty Skarbu Państwa 16 milionów dolarów (US)
18.Afera z zakupem śmigłowca Bella. Machloja amerykańskich Żydów z polskimi Żydami. Za zniszczenie polskiego przemysłu lotniczego, nasi rodzimi targowiczanie pobrali 5 milionów dolarów łapówki. Z tego powodu 70 tysięcy polskich robotników (wysoko wykwalifikowanych) poszło na bruk. Zdolność obronna Polski została obniżona. Zniszczono fabryki przemysłu lotniczego i obronnego, które były wybudowane po 1918 roku z inicjatywy Kwiatkowskiego (COP) i wysiłkiem całego Narodu. Budowa COP-u miała na celu przygotowanie Polski przed agresja Hitlera i Stalina. Straty 100 bilionów złotych.
19. Ograbienie Polaków przez odebranie działek budowlanych, ziemi, lokali handlowych, placów prawowitym właścicielom. Tylko w Warszawie odebrano 20 tysięcy działek, które prawem Chanuka przydzielono oczywiście tylko Żydom i masonom. Np., przy ul. Sobieskiego, Nowoursynowskiej, Wolicy i wielu dzielnicach Warszawy i kraju. Przy Al. Wilanowskiej w Warszawie na terenie odebranych bezprawnie działek nomenklatura PZPR wybudowała przepiękne wille o czerwonych dachach. Społeczeństwo Warszawy nazywa ten super ekskluzywny zakątek “Zatoka Czerwonych Świn”. Należy do tego jeszcze dodać, ze Kiszczak i jego kolesie żydowskiego pochodzenia (sama generalicja i pułkownicy), budowali wille silami żołnierzy poborowych. Budynki te potem sprzedali po spekulacyjnych (przepraszam rynkowych) cenach, an czym zarobili po 100.000 dolarów. Straty w skali kraju 10 bilionów złotych.
20. Pozbawienie Polaków poszkodowanych przez Trzecią Rzeszę Niemiecką odszkodowańza roboty przymusowe i obozy pracy przymusowej w czasach okupacji. Straty 500 miliardów Marek zachodnioniemieckich.
21. Koszty stanu wojennego poniesione przez żydo – generalską mafię w obronie swych mafijnych interesów. Straty ekonomiczne 25 miliardów dolarów (US).
22. Koszty utrzymania mafijnego PRONU przez 10 lat 10 bilionów złotych.
23. Machloje z przekształceniem 1600 największych fabryk polskich. Odebranie Narodowi i przekazanie obcym. Straty astronomiczne. Jest to powtórka bitwy o handel z czasów Żyda Minca w latach 1945-1949. Straty 100 bilionów złotych.
24. Bizantyjska rozrzutność w kancelariach prezydenta i jego pałaców i ukrytych pieniędzy na różnych kontach przepadło FON. Straty 10 bilionów złotych.
25. Zniszczenie ciężkiego przemysłu zbrojeniowego. Porwanie 6 handlowców w celu wyeliminowania Polski z arabskich rynków zbytu. Pozbawienie Polski taniej ropy z Iraku i eksportu budownictwa. Straty z tytułu utraty rynków arabskich – 10 miliardów dolarów.
26. Rakietowa machloja żydo-polskich generałów z żydo-sowieckimi generałami na zakup od sowietów przestarzałych rakiet na wyposażenie Wojska Polskiego. Fakty te opisywał i wyliczył straty płk. Rajski (“Nowy Świat” z 11.03.1992). Polska zapłaciła za złom rakiet. Strata 60 miliardów dolarów.
27. Grabież 6 ton złota plus monety o wartości numizmatycznej, znalezione zostały w 1982 roku w Lubiążu na Dolnym Śląsku. Poszukiwań dokonali saperzy WP oraz lotnictwo LWP za cenę ogromnych kosztów. Znaleziony skarb został przekazany do żydowskiego banku “Zloty Cielec” – jako własność “Sanchedrynu” (Tajny Rząd żydowski). Monetami srebrnymi i złotymi podzielili sie wtajemniczeni mafiosi wybranego narodu “cyklistów”: Jaruzelski, Poradko, Kiszczak, Barański, oficerowie SB: Siorek, Liwski i Zbigniew Dzięgielewski, gen. Bula. Resztki tego złota w ilości 2 kg odkryła przypadkowo służba porządkowa w piwnicach Belwederu, które zapomniał gen. Jaruzelski. Ciekawe? Który to Rasputin ukrył złoto? Fakty te opisał “Wprost” z 7.06.1993. Wojskowa Prokuratura w Warszawie na podstawie prawa Talmudu urwała “łeb” sprawie. Straty skarbu państwa – 6 ton złota plus monety złote i srebrne.
28. Na koszta kampanii wyborczej w wyborach 27 października 1991 roku – Komitety Wyborcze (te wtajemniczone) pobrały pożyczki w NBP w wysokości 6 bilionów złotych. Pieniędzy tych nie zwrócono do banków do dnia dzisiejszego. Na interpelacje poselska w tej sprawie Salcia Waltz wykręciła się tajemnica bankowa. Według Salci Waltz Polski Naród nie Mozę dowiedzieć sie prawdy o tym, jak jest okradany. Właśnie za te ukradzione Polakom pieniądze oplakatowano rabinami cala Polskę. Za te pieniądze wybraliśmy 70% “Knesetu” (parlament Izraela) a nie polski Sejm.
29. Afera Gawronika, który do spółki z płk. Grzybowskim z Wojsk Ochrony Pogranicza, w noc sylwestrowa 1988/89 rekami żołnierzy poborowych pobudowali 80 kantorów wymiany walut na granicach PRL. Wszystkie zezwolenia Gawronik załatwiło godz. 24 w nocy. Polski Kowalski na taka decyzje administracyjna czekałby miesiące a nawet cale lata. Afera Gawronika mogła być zrealizowana, bo była wykonywana w interesie “Złotego Cielca” i do Spółki z ówczesnym ministrem finansów, który uprzedził Gawronika o wprowadzeniu wolnej wymiany walut. Łącznie afery Gawronika Art-B, Ursus, kantory przekraczają sumę 5 bilionów złotych.
30. Afera dewizowa biznesmena z żelaza. Kazimierz Janosz do spółki z I Departamentem MSW przywiózł z przemytu 200 kg złota. Złoto to rozpłynęło sie w depozycie MSW. Zapytajcie Milczanowskiego jakie to krasnoludki ukradły omawiane złoto. Strata skarbu pastwa wynosi –200 kg złota.
31. Afera pomocy dla bezrobotnych? Polska otrzymała rzekoma pomoc dla bezrobotnych z banku “Zloty Cielec” w wysokości 100 milionów dolarów na lichwiarskie procenty. Z tej sumy aż 30 milionów (USD) wypłacono doradcom zachodnim. Polscy bezrobotni z tych pieniędzy nie otrzymali ani centa. Właśnie za pieniądze dla bezrobotnych bawią się zagraniczni doradcy w hotelu “Mariot”. Miesięcznie ich wynagrodzenie wynosi 40 tys., dolarów. Fakty te omówił w “Listach o gospodarce” red. Bober w styczniu 1994 roku. Straty Skarbu Państwa wynoszą 100 milionów USD kredytu plus odsetki (lichwa) = 100 milionów USD.
32. Afera banku śląskiego. Dwaj Żydzi Kowalec i Borowski rąbnęli z banku śląskiego 10 bilionów złotych. Nie podlegają sądowej odpowiedzialności, ponieważjako wybrańcy narodu są wyjęci spod polskiego prawa. Podlegają pod prawo Mojżeszowe. Straty Skarbu Państwa – 10 bilionów złotych. Razem straty Skarbu Państwa wynoszą: – 954 bilionów złotych, – 6 ton 200 kg złota, – 18 tysięcy dukatów,- 500 miliardów DM, – 95 miliardów 20 milionów US Dolarów do tego bilansu należałoby doliczyć nigdy niewypłacone wielomiliardowe odszkodowania za agresje, zniszczenia wojenne, ludobójstwa od Niemiec, Rosji, Izraela, (żydostwo masowo brało udział po stronie hitlerowskich Niemiec i żydobolszewickiej sowieckiej Rosji w rzeziach ludobójczych dokonywanych na Polakach, a po wojnie w stalinowskim aparacie terroru) Oblicza się, że straty Polski w wyniku niemieckiej agresji 1939 – 1945, wynosiły około 500 mld USD (można przyjąć,że przejęte przez ZSRR polskie ziemie z istniejącym na nich majątkiem stanowią stratę porównywalną), odszkodowania za zdradę i złamanie umów i paktów od USA i Anglii, oraz za zdradliwe oddanie Polski w niewole Stalinowi i 45 lat żydokomunizmu. W wyniku akcesji do UE Polska straciła (wg różnych źródeł)od 600 mld USD do 2 bln USD. W wyniku akcesji do UE i spłat długów Polska w latach 2004-2006, ponosi straty w wysokości ok. 80 mld USD rocznie. W tym strasznym rejestrze pogrzebana jest przyczyna polskiego kryzysu i luka w budżecie państwa. Wartość zagrabionych walorów dewizowych przekracza dwukrotnie roczny budżet państwa. Gdyby rząd Polski powołał specjalne organa w tej sprawie i odzyskał zagrabione fundusze, to Polska stałaby sie najbogatszym krajem świata – mlekiem i miodem płynącym. (przy jednoczesnym zreformowaniu systemu monetarnego likwidującego całkowicie żydowską lichwę).Niestety! Żydzi są wszędzie, sędziowie, prokuratorzy, prawnicy, politycy ukrywają łeb lub nie wszczynają śledztwa w każdej sprawie, gdzie sprawcami są żydzi, bo prawo Talmudu jest nadrzędnym prawem nad polskim prawem tubylczym. Jerzy Truchlewski
http://www.aferyprawa.eu/Afery/rozgrabianie_Polski
Półmiliardowy Prezes Podczas kiedy LOTOS przygotowuje się do półmiliardowego odpisu w 2012 roku z powodu chybionej inwestycji w złoże Yme, prezes spółki Paweł Olechnowicz jest noszony na rekach i dostał właśnie kolejne przedłużenie swojej prezesury. O co chodzi ? Schizofrenia III RP: z jednej strony spółka LOTOS utopiła 1,5 miliarda PLN w chybiony projekt złoża Yme a z drugiej jej prezes Pawel Olechnowicz dostał nowy kontrakt na 5 lat, przy powszechnych oklaskach mediów i polityków. LOTOS zainwestował 1,5 miliarda PLN w 20% złoże Yme w okolicach Norwegii, eksplorowane przez kanadyjski Talisman Energy. Ropa nie tryska. Talisman Energy wycofał już swoich pracowników z prac wiertniczych, prawdopodobnie zadowolony z tego ze kasa od LOTOS pokryła jego własne koszty i ze wyjdzie na zero. LOTOS zaś odpisal już w IV kwartale ubiegłego roku 20% wartości aktywów w tym projekcie i przymierza się do odpisania dalszego pół miliarda PLN w tym roku. Pisaliśmy już wcześniej o tej kuriozalnej mega-inwestycji LOTOS-u:
http://monsieurb.nowyekran.pl/post/62525,koncesje-po-gospodarsku
Za Olechnowiczem stoją wszyscy, od Borusewicza do Tuska i każdy lubi sfotografowac sie w Olechnowiczem na tle kolorowych rur rafinerii w Gdansku. Jako sukces okrzyknięto fakt ze banki pożyczą LOTOS-owi 1,9 miliarda PLN na rozbudowe rafinerii mimo tego ze gdyby LOTOS nie uwalil 1,5 miliarda PLN w Norwegii to mógłby sam spokojnie sfinansować rozbudowę.
Jakie tajemnice menedżerskiej wizji posiada Paweł Olechnowicz? W odpowiedzi na to pytanie być może pomocne spojrzenie na lobbystę Olechnowicza w Brukseli, Janusza Luksa, byłego oficera wywiadu PRL i byłego współpracownika generała Petelickiego w Grupie Grom. Janusz Luks został szefem struktury lobbyingowej Central Europe Energy Partners (www.ceep.be) utworzonej w Brukseli w 2010 roku. Paweł Olechnowicz jest przewodniczacym rady dyrektorów. Drugim ważnym mocodawca CEEP jest dr. Jan Kulczyk. W orbicie CEEP kręcą się Jerzy Buzek i Waldemar Pawlak. Na konferencje CEEP przychodzą nie tylko menedżerowie, ale także politycy. Kiedy ma się tak mocną europejską wizję to przewalone 1,5 miliarda PLN jest tylko technicznym detalem. Janusz Luks, były oficer wywiadu PRL, lobbysta Kulczyka i Olechnowicza Stanislas Balcerac
Jedna trzecia terytorium Rosji staje się bezludna. Pustkę wypełnią Chińczycy? Moskwa nie ma wciąż koncepcji zagospodarowania Dalekiego Wschodu. Jeżeli sytuacja ta się nie zmieni, to jest tylko kwestią czasu, gdy rolę gospodarza tego regionu przejmie od niej ktoś inny. Życie nie znosi bowiem próżni, a bogactwa, które kryje ta część Rosji, warte są zachodu. Jeżeli nic się nie zmieni, to wkrótce jedna trzecia terytorium Rosji stanie się bezludna! Taki wniosek można wysnuć z wizyty premiera Dymitra Miedwiediewa w Dalekowschodnim Okręgu Federalnym (DFO), który właśnie zajmuje ponad 30 proc. terytorium Federacji Rosyjskiej. Na spotkaniu we Władywostoku z gubernatorami obwodów wchodzących w skład DFO Miedwiediew przyznał, że władze centralne nie zajmowały się dostatecznie rozwojem Dalekiego Wschodu, a miejscowe nie są w stanie wygenerować wystarczających środków często nawet na zaspokojenie podstawowych potrzeb, nie wspominając o rozwoju. Miedwiediew wyliczył co prawda, że w ramach Celowych Programów Federalnych centrum w ciągu minionych pięciu lat wydało na rozwój Dalekiego Wschodu 300 mld rubli i doda 110 mld w najbliższych dwóch latach, ale jego wywody skwitowano kwaśnymi uwagami. DFO liczy 6,2 mln km2. W przeliczeniu na kilometr kwadratowy inwestycje centralne wyniosły mniej niż 50 rubli. Suma ta jest zupełnie symboliczna, a jej faktyczny efekt można przyrównać do wrzucania kamienia do głębokiej studni… Exodusu ludności z okręgu centralne inwestycje nie zatrzymały. W ciągu ostatnich 20 lat liczba jego mieszkańców spadła z 8 do 6 milionów! Dla zilustrowania problemu wystarczy nadmienić, że w Kraju Chabarowskim, o powierzchni 787,6 tys. km2, mieszka niespełna półtora miliona ludzi! Obwód Amurski ma 363,7 tys. km2, a liczy niespełna milion mieszkańców. Żydowski Obwód Autonomiczny zajmuje 36 tys. km2, a ma 150 tys. mieszkańców. Mieszkańcami wielu obszarów są już tylko dzikie zwierzęta, głównie niedźwiedzie. Rosyjski Daleki Wschód znajduje się pod coraz większą presją Chin. Nad Amurem, po rosyjskiej stronie granicy, widać drewniane wioski, których mieszkańcy obserwują zbudowane po chińskiej stronie miasta z trzydziestopiętrowymi gmachami ze szkła i aluminium, podświetlane w nocy, wokół których krążą auta najlepszych marek. Przesłanie adresowane przez chińskie wieżowce, zbudowane tuż przy granicy, do mieszkańców rosyjskich regionów jest proste. Jeżeli nie chcecie mieszkać w Chinach, to się stąd wynoście! Jest tylko kwestią czasu, kiedy zaczniemy marsz na północ. Chińskie forpoczty w rosyjskich regionach już są obecne w postaci handlarzy, „mrówek”, robotników pracujących na czarno, a także w coraz większym zakresie legalnie. Rosyjskim regionom zaczyna po prostu brakować rąk do pracy. Ich niedobór według ocen ekspertów, już stanowi barierę uniemożliwiającą rozwój gospodarczy Dalekiego Wschodu. Według agencji ratingowej RIA-Rating, jest to szczególnie widoczne w takich regionach DFO jak Czukotka, Żydowski Obwód Autonomiczny i obwód magadański. W każdym z nich w gospodarce pracuje mniej niż 100 tys. ludzi. Antoni Mak
Domino: Ostatnia deska ratunku twórcy WikiLeaks – To jest facet, który nigdy nie spanikował. Jest odważny i mężny. Wierzy w to, co robi, i dałby się za to pokrajać. Należy go szanować – tak o swoim niedawnym gościu mówi Vaughan Smith, który przez blisko rok gościł w swojej rezydencji Ellingham Hall w hrabstwie Norfolk Juliana Assange.
Obaj panowie rozprawiali godzinami, sączyli whisky, grali w golfa i tenisa. Można powiedzieć, że znali się jak łyse konie. Ale i on jest zaskoczony desperacką decyzją twórcy WikiLeaks. Bo Assange’owi najwyraźniej puściły nerwy. Bał się deportacji do Szwecji. Liczy na lot do Ekwadoru – po bezpieczny azyl. Nie Buckingham Palace, ale kilkukondygnacyjna, zbudowana z bordowych cegieł rezydencja w ekskluzywnej dzielnicy Knightsbridge stała się w ostatnich dniach najczęściej pokazywaną w mediach budowlą angielskiej stolicy. To nadzwyczajne zainteresowanie nie wynika bynajmniej z jakichś architektonicznych walorów budynku. Podobnych jest tutaj wiele. Najważniejsze jest, kto się w nim znalazł. Schronił się w nim Julian Assange, twórca internetowego portalu WikiLeaks, który bojąc się deportacji do Szwecji, w gmachu ambasady Ekwadoru szukał bezpiecznego azylu. Na ten desperacki krok 40-letni Australijczyk zdecydował się po przegraniu długiej, blisko dwuletniej batalii sądowej. 30 maja br. najwyższy sąd brytyjski głosami 5:2 orzekł, że prośba o ponowne rozpatrzenie sprawy jest bezzasadna, a decyzja o wydaniu go w ręce Skandynawów jest prawomocna i można wszczynać procedurę przekazania im Assange’a. Tym samym wszystkie możliwe procedury prawne pozwalające pozostać mu w Wielkiej Brytanii zostały wyczerpane. Pozostała mu tylko jedna deska ratunku. Do końca czerwca arcyhaker ma czas na złożenie odwołania do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu, ale wydaje się, że byłaby to tylko gra na czas. Trudno spodziewać się bowiem, by poprawni politycznie „niezależni” sędziowie wzięli w obronę człowieka oskarżanego – pal sześć słusznie czy niesłusznie – o seksualne wykorzystywanie kobiet. Prawdopodobnie więc w ogóle nie rozpatrywaliby jego zażalenia albo też by je z miejsca odrzucili. A wtedy Assange nieuchronnie wsadzony zostałby na pokład pierwszego samolotu odlatującego z Londynu do Sztokholmu.
Ostatnia szansa? Założyciel WikiLeaks wyczuł pismo nosem. Nie czekał biernie, aż dopełni się jego los. Wieczorem 19 czerwca otworzył drzwi placówki dyplomatycznej Ekwadoru. Powołując się na oenzetowską Deklarację Praw Człowieka, poprosił o azyl. Dlaczego właśnie tam? Przede wszystkim Australijczyk nie mógł liczyć na wsparcie ze strony swego rodzinnego kraju. Dyplomaci z antypodów pozostawili go samemu sobie. Od wybuchu całej afery Assange „nie spotkał się z nikim z australijskiej ambasady” i nie miał żadnych kontaktów konsularnych z wyjątkiem przesyłanych nadzwyczaj rzadko SMS-ów. No, ale to chyba norma zawodowych dyplomatów. Premier z Canberry, pani Julia Gillard, nie traci dobrego samopoczucia. – Pan Assange otrzymał o wiele większą pomoc i wsparcie, niż byłoby to w przypadku innej osoby w podobnym położeniu. I nadal będziemy go wspierać, podobnie jak wszystkich Australijczyków za granicą, którzy znaleźli się w kłopotach – tłumaczyła niedawno. Tyle że sam Assange jest innego zdania. Nawet we wniosku o azyl użalał się, że nie może liczyć na pomoc prawną ze strony władz swego kraju. Pozostawało więc szukanie ratunku gdzie indziej. Jeszcze w listopadzie 2010 roku, kiedy nad jego głową zaczęły się gromadzić czarne chmury, a sprawa nabrała rozgłosu, wiceszef dyplomacji Ekwadoru Kintto Lucas wystąpił nagle z propozycją, że gotów jest zapewnić Australijczykowi bezpieczne schronienie w swoim andyjskim kraju. Co prawda później chyłkiem starano się wycofać z tej pochopnej deklaracji. Oferty „bezwarunkowego zamieszkania” nie podtrzymał ani prezydent, ani minister spraw zagranicznych, ale w Quito stale odnoszono się z sympatią do Assange’a. Co ciekawe, Ekwador jest też jedynym krajem na świecie, który w odpowiedni sposób zareagował na ujawnione przez WikiLeaks i Assange’a tajne dokumenty amerykańskiej dyplomacji. A znalazł się tam raport amerykańskiego ambasadora w Quito, który całą miejscową wierchuszkę polityczną nazwał bez ogródek „skorumpowaną bandą”. Ta szczerość – trudno bowiem wyrokować o prawdziwości tego stwierdzenia – kosztowała go posadę. Pod Andami uznano go za persona non grata. Musiał spakować walizki i jak niepyszny wrócił do Waszyngtonu. Wciąż jednak pozostaje niejasne, dlaczego Assange zdecydował się szukać azylu właśnie w Ekwadorze, a nie, dajmy na to, w Brazylii, Argentynie czy Wenezueli. Przecież kraj ten ma wciąż obowiązującą dwustronną umowę ze Stanami Zjednoczonymi o wzajemnym przekazywaniu sobie ściganych przestępców. Czyżby o tym spanikowany Australijczyk nie wiedział? A może przy okazji nagrywanego niedawno przez Assange’a wywiadu telewizyjnego z ekwadorskim prezydentem Rafaelem Correą padły poza kamerą z ust głowy andyjskiego państwa jakieś zobowiązania czy deklaracje? Coś, co pozwalało Australijczykowi uwierzyć, że wysoko w Andach lub na Wyspach Galapagos bezpiecznie spędzi najbliższe lata? Bo przecież Ekwador nie jest jakimś szczególnie gorliwym obrońcą praw człowieka czy wolności słowa. Obecny prezydent Rafael Correa jest nieustannie oskarżany o korupcję i wykorzystywanie państwowej machiny do „uciszania” krytyków swojej administracji. Wszyscy publicznie wyrażający niezadowolenie z jego rządów są niemal z miejsca oskarżanie o „defetyzm” i „zniesławianie głowy państwa”. W ubiegłym roku na trzy lata powędrowało za kratki paru dziennikarzy, którzy na łamach opozycyjnej gazety „El Universo” ośmielili się nazwać prezydenta „dyktatorem”. Dwaj inni żurnaliści niespokojnie wiercą się teraz na ławach sądowych, bo w swych publikacjach odważyli się skarcić prezydenta za nepotyzm. Zastanawiali się bowiem publicznie, jak to możliwe, że brat prezydenta wygrywa niemal wszystkie kontrakty rządowe. Strach to zły doradca. I wydaje się, że działający pod jego presją Assange kompletnie nie brał pod uwagę sytuacji u swoich ekwadorskich przyjaciół.
O co chodzi? Najwyższy czas przypomnieć, co zbroił Australijczyk z siwą szopą na głowie. Teoretycznie nie zrobił nic złego. Przyznają to nawet sami Szwedzi, którzy nie ścigają go z powodu jakiegoś popełnionego przestępstwa. Podobno pragną jedynie, by złożył zeznania, jak spędził parę sierpniowych nocy podczas pobytu w Sztokholmie. Assange popadł bowiem w tarapaty z powodu nadmiernie rozbudzonych hormonów. Gorącego lata 2010 roku udał się do Skandynawii na serię odczytów. A że owe konferencje, seminaria, prelekcje były dla niego najwyraźniej nudne, urozmaicał sobie wieczory i noce figlami z córkami wikingów. Miał pecha. Pani „A” i pani „W” nie miały nic przeciwko łóżkowym ekscesom. Przynajmniej dopóki łudziły się, że są tymi jedynymi wybrankami i nic nie wiedziały o sobie. Dziwnym jednak trafem obie spotkały się podczas jakiejś paplaniny i ze zgrozą odkryły, że w łóżku jednego ze sztokholmskich hoteli rozminęły się zaledwie o godziny. Urażone w swej dumie, rozsierdzone nie na żarty postanowiły ukarać „łajdaka”. Zaczęły użalać się, że padły ofiarą gwałtu i „molestowania seksualnego”. Ofiara „A” twierdziła, że Assange niczym dziki Aborygen zerwał z niej ubranie i odmówił założenia prezerwatywy. Ofiara „W” dodawała ze swej strony, że Australijczyk zgwałcił ją, gdy spała. Po tych oskarżeniach dziarska pani prokurator Marianne Ny natychmiast wszczęła dochodzenie. Na szczęście Assange pozostawał już poza zasięgiem działania szwedzkiego wymiaru sprawiedliwości. Był w Anglii. Cała akcję Szwedów uznał za podstęp. Jego zdaniem, wcale nie ściga się go za seksualne ekscesy. I za żadne skarby świata nie chce jechać do Szwecji. Przecież w każdej chwili gotów był złożyć zeznania, gdyby tylko szwedzcy prokuratorzy raczyli się byli zjawić w Anglii. Mógłby wyjaśnienia złożyć także telefonicznie. Tymczasem Szwedzi uparli się, by to on przyleciał do Sztokholmu. Ale życie w Anglii też nie było sielanką. W grudniu 2010 roku Assange został zatrzymany w areszcie na podstawie europejskiego nakazu aresztowania wydanego przez szwedzką prokuraturę. Co prawda po kilkudniowym pobycie za kratami został warunkowo zwolniony, ale procedura ekstradycji toczyła się cały czas. Assange pozostawał na wolności dzięki wysokiej kaucji. Na ćwierć miliona funtów poręczenia zrzuciło się kilkudziesięciu jego brytyjskich przyjaciół. Teraz ci celebryci – znani reżyserzy, producenci filmowi, aktorzy, pisarze i dziennikarze – stracą wyłożoną forsę. Zaskoczenie i oburzenie z powodu rejterady Assange’a jest w Londynie powszechne. Warto jednak wytknąć krytykom, że gdy chiński dysydent Chen Guangcheng chronił się niedawno w amerykańskiej ambasadzie w Pekinie, tylko mu przyklasnęli. A kiedy Australijczyk ucieka do ambasady Ekwadoru w Londynie wszyscy mają go za wariata i drania. A przecież tak jeden, jak i drugi motywowali swe decyzje obawami politycznymi. Oczywiście Assange mógł w każdej chwili wyjść z gmachu ambasady. Oznaczałoby to jednak błyskawiczne wylądowanie na więziennej pryczy. Więc lepiej zapewne spać chociażby na dmuchanym materacu, ale w pokoju bez żelaznych krat w oknach. Nocując w gmachu ambasady, Assange naruszył prawo do przebywania na wolności za kaucją. – Jednym z warunków jest to, by taka osoba pomiędzy godziną dziesiątą wieczorem a ósmą rano przebywała pod wskazanym sądowi i policji adresem. Tymczasem we wtorek o godzinie 22.20 dotarła do nas informacja, że Assange’a nie ma w Ellingham Hall – stwierdził rzecznik londyńskiej Policji Metropolitalnej. Assange wie swoje. Kalkuluje, że Szwedzi chcą go zwabić w pułapkę. Bo ze Skandynawii mógłby zostać natychmiast wysłany do USA. Jankesi chcą go dorwać za ujawnienie na portalu Wiki-Leaks kilkudziesięciu tysięcy depesz, informacji i raportów amerykańskiej dyplomacji. Wiele z nich miało charakter poufny bądź tajny. Waszyngtońscy politycy tłumaczyli między sobą bez ogródek, jakie są ich prawdziwe intencje co do przywracania demokracji w Iraku czy Afganistanie, co myślą o intelektualnych możliwościach wybitnych światowych polityków, w jaki sposób wywierać na nich presję, jaką stosować politykę medialną itp. Stos ujawnionej przez Assange’a dyplomatycznej makulatury był rzeczywiście imponujący i na tyle bulwersujący, że wielu osobom w Białym Domu zapłonęły ze wstydu uszy. Za ujawnienie tajemnic amerykańskiej dyplomacji grozi nawet kara śmierci. Postraszono Australijczyka taką możliwością. Dlatego boi się on podróży do Szwecji, bo może się spodziewać, iż czeka go tam przesiadka do Waszyngtonu. A tam stanie przed sądem – podobnie jak jeden z jego informatorów, Bradley Manning, żołnierz US Army. Przekazał on WikiLeaks wiele tajnych dokumentów – teraz odpowiada przed trybunałem wojskowym. FBI już podobno zgromadziła 48.135 stron zarówno przeciwko niemu, jak i całemu portalowi WikiLeaks. Wystarczająco, by oskarżyć nie tylko o ujawnienie tajemnicy państwowej, ale także o zdradę i szpiegostwo. Pukając do drzwi ambasady, Assange liczył na szybki transfer w Andy. Tymczasem utkwił w placówce na dobre. Jego pobyt przedłużał się. Wniosek o azyl miano rozpatrzyć w czwartek, potem w piątek, w sobotę. Quito zwlekało z podjęciem ostatecznej decyzji o przyznaniu azylu. – Poważnie traktujemy wniosek o azyl dla Juliana Assange i dlatego potrzebujemy więcej czasu, by podjąć decyzję w tej sprawie – pokrętnie tłumaczył w wywiadzie telewizyjnym prezydent Rafael Correa. Wreszcie uczciwie przyznał, że sam nie wie, kiedy zapadnie ostateczna decyzja. – To kwestia kilku godzin albo i kilku dni – wymamrotał. Olgierd Domino
21 lipca 2012 Łajdactwo ustrojowe w pozorach „Ustroje upadają nie dlatego, że są okrutne i niesprawiedliwe.. Ustroje upadają, dlatego, że bankrutują”- mądrze ktoś podsumował To samo czeka ustrój o nazwie” demokracja”. Jeśli oczywiście ten chaos- można nazwać ustrojem. To ciągłe przegłosowywanie, tego co przegłosowano poprzednio- jakiś czas temu.. Albo jeszcze wcześniej przed tym, jak przegłosowano to co przegłosowano poprzednio. Albo to co przegłosowano szybciutko – w ramach walki z hazardem. Tak szybko, że nie zadbano o konsekwencje tego przegłosowania.. Ofiary demokracji spodziewają się 10 miliardów złotych odszkodowania.. Wbrew temu co twierdzi poseł Platformy Obywatelskiej- pan Andrzej Halicki. Jeden z najważniejszych „Obywateli” Platformy Obywatelskiej...Że nie będzie żadnych odszkodowań.. Demokracja większościowa może zawrócić to wszystko czemu nadała bieg wcześniej.. A potem znowu zawrócić to co płynie obecnie. Bo w końcu „wszystko płynie”. Ale w jednym kierunku,,W demokracji z prądem i pod prąd.. Nawet towarzysz Stalin zmieniał koryto rzeki.. Ale nie odważył się odwrócić biegu rzeki.. W demokracji jest to możliwe. Tym się charakteryzuje wyższość demokracji nad stalinizmem.. Rosyjskie media powołując się na dane Gazpromu poinformowały, że Polska płaci najwyższą w Unii Europejskiej cenę za gaz z Rosją- średniorocznie 420 dolarów za 1000 m3(!!!!) Jeszcze wyższe ceny płaci Macedonia oraz Bośnia i Hercegowina. W ubiegłym roku Polska sprowadziła 10 miliardów m3 gazu, zaraz po Niemczech i Włoszech.. W Stanach Zjednoczonych cena ta waha się od 60 do 100 dolarów.. Takie to kontrakty podpisuje pan wicepremier Waldemar Pawlak, główny bohater filmu” Nocna zmiana”. Tyle lat w rządzie.. Dowcipnie i celnie napisał ktoś w Najwyższym Czasie”, że” Pawlak to ma pecha, że nie żyje na Ukrainie. Byłby dziś szeroko znanym więźniem politycznym, o którego upominaliby się nawet kibice piłkarscy”. To jest dopiero łajdactwo podpisać taki kontrakt.. Jest on korzystny dla Federacji Rosyjskiej, ale przecież nie dla Polaków.. Ten kontrakt to kompletne wariactwo.. Tak jak postulaty pana Jerzego Gorzelnika z Ruchu Autonomii Śląska, który jest wicemarszałkiem Województwa Śląskiego z nadania Platformy Obywatelskiej. Panu doktorowi chodzi o połączenie ”obydwóch górnośląskich województw”(???), śląskiego z opolskim. Można jeszcze dołączyć sąsiednie województwa- w miarę potrzeb. Chyba tylko po to, żeby łatwiej je było przyłączyć w przyszłości do Niemiec, już po ostatecznym rozbiorze Polski.. Pan doktor Gorzelik twierdzi, że ich” sztuczne rozdzielenie” oznacza ”nieszczęście regionu”(??) Pan marszałek Józef Szebesta z Platformy Obywatelskiej przyjął tę propozycje z oburzeniem, ale kto wie, czy to oburzenie nie jest udawane.. Pan Donald Tusk- jak mówi- to też się oburza- ale robi to co należy, to co ustalili starsi i mądrzejsi. Zresztą polityk demokratyczny musi być przede wszystkim aktorem. W końcu demokracja to wielki teatr, a w teatrze trzeba umieć grać. I nie jest to pantomima. Żeby same gesty.. Słowo gra tutaj wielka rolę, tym bardziej, że musi trafić do mas.. Masy nie mogą oderwać się od partii, o czym zresztą pouczał nieśmiertelny Lenin.. Oba te województwa były już połączone.. Przed pierwszą wojną światową i pomiędzy rokiem 1939 i 1945. „Oberschlesien”- ze stolicą w Opolu. Tam gdzie popełnił samobójstwo pan Dariusz Ratajczak- zaszczuty przez Gazetę Wyborczą. Bo pisał o ?tematach niebezpiecznych”- jako historyk. Dziwnie popełnił to „samobójstwo”, bo znaleziony został pomiędzy siedzeniami samochodu na jednym z parkingów supermarketu.. Dziwne, tak jak dziwne są inne „ samobójstwa”.. Musi działać jakiś seryjny samobójca.. Pan doktor Jerzy Gorzelik może zostać prezydentem takiego połączenia dwóch województw.. Nadaje się na to stanowisko- jak najbardziej, Tym bardziej, że wiele zrobił na rzecz Śląska, to znaczy na rzecz Śląska po stronie Niemiec.. Ruch Autonomii Śląska- moim skromnym zdaniem- jest tylko początkiem działania na rzecz przyłączenia w przyszłości Śląska do Niemiec.. W ramach scenariusza rozbiorowego..
Bo taki Wrocław, w dniu 14 czerwca 2012 roku otrzymał niemiecką nagrodę „Deutsch –Polnischer Preis”, za „ zasługi dla rozwoju stosunków niemiecko- polskich”(???) Ach tak! Te stosunki rozwijają się po linii i na bazie realizacji niemieckiej polityki wschodniej. Bo Niemcy nie zapomniały o Wrocławiu i Szczecinie.. Ale sprawa wymaga delikatności, nie tak jak w roku 1939.. Nie może być przemocy, póki środki perswazji nie zostaną wykorzystane. Dopiero niedawno- w roku 2010- Niemcy spłaciły kontrybucję wojenną za I wojnę światową.. Nie wiem kiedy spłacą za II.. Może wtedy ,gdy wołają III.. Ale z pewnością Ziem Zachodnich nie odpuszczą.. Kolaborantów z pewnością znajdą bez wielkiego problemu.. Każda epoka ma swoich kolaborantów. To tylko kwestia wysokości jurgieltu.. Zresztą atrakcyjność Polski dla kolaboranta jest niczym wobec atrakcyjności Niemiec. Najsilniejszego państwa Unii Europejskiej.. Zadłużenie Wrocławia dochodzi do 2 miliardów złotych, dzięki rządom pana Rafała Dutkiewicza. Kiedyś startował z list Unii Demokratycznej, KLD.. później popierany przez Platformę Obywatelską i Prawo i Sprawiedliwość na prezydenta Wrocławia. Współzałożyciel Radia Eska- wraz z panem Grzegorzem Schetyną.. Pan prezydent będzie rewitalizował Psie Pole za 68 milionów złotych, będzie budował Narodowe Forum Muzyczne za 387 milionów złotych i teatr muzyczny „Capitol” za 145 milionów. Może na Psim Polu będą odbywały się rekonstrukcje bitwy, niektórzy mówią, że potyczki- z roku 1109, kiedy to książę Bolesław III Krzywousty, pokonał króla Henryka V- późniejszego cesarza. Z tymi psami to też chyba jakaś lipa.. W rekonstrukcji można będzie uwzględnić zmiany: król Henryk V pokonuje księcia Bolesława III Krzywoustego. I nie ma żadnych skundlonych psów.. Są niemieckie owczarki.. Tak jak Polacy- w następnej rekonstrukcji II Wojny światowej napadną na Niemcy.. Socjaliści mają to do siebie, że lubią wydawać pieniądze.. Szczególnie nie swoje i nie martwią się co będzie dalej. A co może być? Długi wzrosną, odsetki od długów rosną,. miasto się zadłuża w powodzi, podobnej do tej z roku 1997.. Co to pan premier Włodzimierz Cimoszewicz wypowiedział słynne słowa prawdy o tym, że ludzie powinni się ubezpieczać, jak mają dostać odszkodowanie.. Ale nie! Wszyscy chcą pieniędzy z budżetu, obok tych wszystkich, którzy się ubezpieczyli.. To firmy ubezpieczeniowe mają zbankrutować przez budżet państwa? Wrocław uhonorowany niemiecką nagrodą” Kwiat Europy”..(???) O co Niemcom chodzi, że tak podlewają ten „kwiat”? A o co może chodzić.. O Wrocław! Bardzo ładne miasto. Ale powoli, żeby nie spłoszyć.. Zwierzyna może okazać się płochliwa.. I cały misterny plan na nic. Z tymi rozwijającymi się stosunkami polsko- niemieckimi.. A ja przypominam słowa W.Churchila, angielskiego męża stanu:” Niemców się ma , albo pod butem, albo na gardle.” Właśnie ich mamy na gardle.. Czy kontyngent z Afganistanu zdąży wrócić na czas, zawieszając dotychczasową” misję”?
Bo czy mamy jeszcze jakiś związek taktyczny i wojskowy zdolny do użycia.? Bo przecież ci z Agencji Mienia Wojskowego nie są skorzy do walki.. Tak jak pozostała biurokracja wojskowa WJR
Ta korupcjogenna władza sprzyja korupcji z wzajemnością Władza PO-PSL powstała jako antyteza walki z korupcją. Siłą rzeczy korupcja musiała stać się jej syntezą.
1. Kto się dziwi taśmom Serafina, kto się dziwi kolejnym aferom obecnej władzy, które coraz trudniej zamieść pod dywan, bo już się tam nie mieszczą i wypełzają – ten niech sobie przypomni, w jakich okolicznościach powstawała koalicja PO-PSL. Otóż powstała ona jako antyteza walki z korupcją, prowadzonej przez rząd Jarosława Kaczyńskiego. Siła rzeczy korupcja musiała stać się jej syntezą.
2. W 2007 roku PO i PSL wmówiły Polakom, że walka z korupcją to szaleństwo PiS-u. CBA to zbędna instytucja, gnębiąca niewinnych ludzi. Żaden układ nie istnieję, jest wytworem chorej wyobraźni. Posłanka Sawicka to tylko biedna skrzywdzona miłość, a doktor G. to wręcz bohater, dobroczyńca ludzkości, szykanowany przez okrutny i zły reżim. Złodzieje stali się nagle niewinni jak te lilie polne, a ścigający ich funkcjonariusze – agenci CBA, prokuratorzy – mianowani zostali czarnym ludem. A gdy już objęli władzę, to w pierwszej kolejności uderzyli w instytucje walczące z korupcją. Przetrącili kręgosłup CBA, prokuraturę zamienili w niedotykalna korporację, zmienili ustawę o NIK, likwidując protokoły kontroli, tak aby Izba pisała raporty bardziej ogólne, bez kłopotliwych szczegółów. Nic zatem dziwnego, że rozmaite Rychy, Miry, Zbychy z PO oraz podobna do nich śmietanka z PSL-u uznała to za jasny sygnał – można kraść.
3. Na dość że odtrąbili koniec walki z korupcją i układem, to jeszcze resztki tej walki ośmieszyli. Pełnomocnik do walki z korupcja Julia Pitera, papierowa tygrysica, która rzuciła się do walki z zakupem dorsza za sześć złotych, śmiech tylko wzbudzała, a nie trwogę. A sam premier Donald Tusk ogłosił, ze ma gdzieś podobno jakąś tarczę antykorupcyjną. Organizacje antykorupcyjne próbowały się jej doszukać, ale nie znalazły. Niewidzialna jest. A potem były już tylko kolejne zamiatane pod dywan afery, z hazardową na czele i znów jasny sygnał – jak złapią za rękę, to mówimy, że to nie nasza ręka. Nikt nam nie zrobi nic. I seria samobójstw – tu się prezes zastrzelił, tam dyrektor powiesił – udziału osób trzecich nie stwierdzono. A gdy człowiek próbował zawiadomić o korupcji w aparacie skarbowym, to się musiał podpalić pod Kancelarią Premiera, bo nikt go nie chciał słuchać. Nie może być wątpliwości – władza sprawowana przez PO i PSL jest po prostu sama w sobie korupcjogenna. Ona korupcję lubi, ona korupcji sprzyja, a układy korupcyjne jej sprzyjają z wzajemnością. W obronie obecnej władzy nie będą sczędzić pieniędzy ani sił.4. Jak długo to będzie trwać? Tak długo, dopóki Polakom nie znudzi się pracować na oszustów, łapowników i złodziei
Janusz Wojciechowski
Warzecha: Współcześni rabusie, czyli po co Tuskowi 300 fotoradarów. "Nie pozwólmy się łupić!"
Tylko facet bez prawa jazdy może wydawać pieniądze na fotoradary, a nie na drogi. Ten cytat z Donalda Tuska z roku 2007 trzeba powtarzać jak najczęściej, bo dobrze ilustruje on znacznie nowsze stwierdzenie, już nie samego premiera, ale jego rzecznika: „Premier nigdy nie kłamie!”. Dawne słowa szefa rządu szczególnie warto przytaczać teraz, kiedy wkrótce przy drogach ma stanąć 300 nowych fotoradarów. Mapa Polski jest wprost usiana znaczkami, pokazującymi ich lokalizację. W mediach zaś produkują się masowo policjanci i spece od bezpieczeństwa, opowiadający, jak teraz będzie świetnie i jak mało będzie wypadków. Być może część spośród nich naprawdę wierzy w to, co mówi. Jest pewna grupa nawiedzonych specjalistów, którzy uważają, że całe zło kryje się w prędkości i najlepiej byłoby ograniczyć ją na wszystkich prawie drogach do 50 km na godzinę, a może i 40. Uparcie nie przyjmują do wiadomości robionych na świecie badań, które pokazują coś całkiem innego. Na przykład, że kierowca jest najbardziej skupiony i najskuteczniej reaguje, jadąc nieco powyżej 100 km na godzinę. Albo że naćkanie dróg fotoradarami nie przynosi żadnych efektów. Albo że zezwolenie na używanie antyradarów obniża liczbę wypadków. Zakładam jednak, że ogromna część spośród propagandystów, zachwyconych nowymi metodami i środkami, służącymi polowaniom na kierowców, doskonale wie, że bierze udział w spektaklu, którego jedynym sensem jest złupienie ludzi. W końcu minister Rostowski chciał, aby w tym roku z mandatów spłynęło do budżetu 1,2 mld złotych. Jak dotąd, udało się zgarnąć… 7 mln. Spodziewajmy się zatem, że dzielna drogówka podwoi, a nawet potroi swoje wysiłki. Oczywiście nikt oficjalnie nie przyzna, że chodzi jedynie o kasę, a nie o bezpieczeństwo, ale to przecież oczywiste. Wynika to choćby z faktu, że największy nacisk został położony na kwestię prędkości, podczas gdy to tylko jeden ze składników wypadków. Prędkość sama w sobie wcale nie tak często zabija. Musi być połączona z innym niebezpiecznym zachowaniem – choćby niebezpiecznym wyprzedzaniem. Tego oczywiście nowe fotoradary w żaden sposób nie wyeliminują. Ale też nie o to chodzi. Wbrew oficjalnym opowieściom – a może raczej ostatnio milczeniu – rządu, polskie finanse są w kiepskim stanie. Te problemy pogłębi jeszcze zbliżające się nieuchronnie spowolnienie gospodarcze, które według niektórych analityków może w przyszłym roku przerodzić się nawet w recesję. Oberwiemy wszyscy, a rząd, którego szef zarzekał się w 2007 r., że wyrzuci każdego, kto wspomni o podwyżce podatków, będzie z nas zdzierał niemiłosiernie. Czy dostajemy w zamian to, co nam się należy, choćby w wariancie minimum? W miarę dobrze działającą służbę zdrowia, sprawną policję i sądy, dobre i czytelne przepisy, sieć dobrych dróg, przedszkola i szkoły? Pytanie jest oczywiście retoryczne. Lojalność podatkowa wobec państwa obowiązuje w obie strony. Od obywatela można wymagać, aby dokładał do państwa, jeżeli otrzymuje w zamian to, na co w teorii łoży i jeżeli obciążenia nie są nadmierne. Żaden z tych warunków nie jest spełniany w Polsce, rządzonej przez Platformę – formalnie liberalną partię, która jako pierwsza od lat nałożyła na Polaków nowe, znaczące ciężary. I dlatego – skoro jesteśmy przy drogach i fotoradarach – namawiam kierowców: nie pozwólmy się łupić. Stosujmy każdą możliwą metodę, a jest ich wiele: od antyradarów (są oczywiście nielegalne, władza nie może pozwolić, żeby uciekała jej kasa), poprzez CB radio, na wzajemnym ostrzeganiu się przed patrolami skończywszy. Gdy tylko się da – nie przyjmujmy mandatu, żądajmy świadectw legalizacji sprzętu, czepiajmy się, kwestionujmy. Policjanci z radarem mają gdzieś nasze bezpieczeństwo. Są zbrojnym ramieniem Jana Rostowskiego. Współczesnym odpowiednikiem dawnych rabusiów, czających się przy gościńcach, aby złupić podróżnych. Nie dajmy się!
Lekcja sprawiedliwości. Dla sądu! Posiedzenie Sądu nad aresztowanym Bogdanem Goczyńskim było zaprzeczeniem praworządności. I praw człowieka. Będzie jednak lekcją sprawiedliwości dla samego sądu. Oto po raz pierwszy to my publicznie ocenimy sędziów. Bogdan Goczyński wciąż przebywa w areszcie. Drodzy sędziowie i prokuratorzy – od dzisiaj pamiętajcie, że bez względu na wasze pragnienia zachowania anonimowości, czasy, w których mogliście prowadzić procesy według własnego uznania, w których w protokołach znajdowało się coś zupełnie innego niż odbywało się na rozprawie, bezpowrotnie minęły. Nigdy nie będziecie wiedzieli, kto z obecnych na sali nagrywa przebieg procesu. Pewni za to możecie być jednego – to nagranie znajdzie się w internecie. Z waszym wizerunkiem oraz imieniem i nazwiskiem. Jesteście urzędnikami państwowymi, nie możecie być bezkarni. Decydujecie o tragediach poszczególnych ludzi, i ich rodzin. A społeczeństwo się was boi – sąd już dawno przestał być synonimem sprawiedliwości. Sędziami i prokuratorami straszy się dzieci! Oto wczorajsze posiedzenie Sądu nad wnioskiem Bogdana Goczyńskiego, który został osadzony w areszcie, choć tak naprawdę nie było podstaw do pozbawiania wolności człowieka schorowanego i zgnębionego przez system, skończyło się oddaleniem wniosku o zwolnienie go z aresztu. Oczywiście wiem, dlaczego prokurator chce widzieć Goczyńskiego za kratami. Uważa, że to człowiek niebezpieczny. Uchylający się przed sądem. Człowiek, który może uciec przed „sprawiedliwością”. Nie z rozprawy jednak pochodzi moja wiedza – bo to, co powiedział prokurator na rozprawie nie wniosło nic, zresztą sami oceńcie. W żałosny sposób prokurator nawet nie chciał się przedstawić. Otóż panie prokuratorze Jarosławie Polanowski– nie jest pan anonimowy i nigdy nie będzie. Jest pan urzędnikiem, który – być może nie po raz pierwszy – zadziałał przeciwko wolnościom obywatelskim. Sędzia Ewa Gregajtys, przewodnicząca wczorajszego składu, sędzia sądu okręgowego nie zgodziła się na rejestrowanie przebiegu postępowania. Wiecie dlaczego? Obejrzycie relację z posiedzenia – zrozumiecie, czego boją się sędzie. Sędzie Ewa Gregajtys, Dagmara Pusz-Florkiewiczoraz Izabella Rzewuska, nie spotkały się, by ocenić wniosek Bogdana Goczyńskiego. Spotkały się, by go odrzucić. I gdyby nie obecność dziennikarzy i działaczy różnych organizacji społecznych, nawet nie ogłosiłyby swojego postanowienia. „Bo nie ma takiej praktyki w tym sądzie” zdradził mi pan protokolant tłumaczący, czemu nasza wizyta na ogłoszeniu postanowienia miała być bezcelowa. Skoro decydujecie o losach ludzi. Skoro bawicie się wierząc, że macie boskie moce, proszę drodzy sędziowie i prokuratorzy, spójrzcie jak oceniają was ludzie. Co myślą o waszej sprawiedliwości i sposobach procedowania. Przecież bierzecie z naszych kieszeni grube pensje, macie immunitety. I macie społeczeństwo za nic. A my..., cóż. Możemy tylko pokazywać to, jak wyglądają wasze działania. I rozmawiać o tym – tego nam odebrać nie możecie.
Wysoki Sądzie! Nie zmienimy zdania! Sąd Okręgowy w Warszawie wzywa nas do usunięcia materiału filmowego z posiedzenia dotyczącego aresztu Bogdana Goczyńskiego. Cóż, musimy Sądowi... odmówić. To posiedzenie było jawne – z mocy prawa. Gdybyż to sądy procedowały w tempie Sądu Okręgowego w Warszawie Wydziały IX Karnego – Odwoławczego! Wczoraj opublikowaliśmy film z posiedzenia sądu w sprawie aresztu Bogdana Goczyńskiego. Dzięki nagraniu postępowanie sądowe w sprawie, było nie było, bardzo przecież głośnej i doskonale wszystkim znanej, to, co Sąd próbował ukryć, stało się jawne – od kuriozalnego wystąpienia prokuratora Jarosława Polanowskiego, który próbował zachować anonimowość, przez zdumiewające zachowanie sędzi Ewy Gregajtys, Dagmary Pusz-Florkiewicz oraz Izabelli Rzewuskiej a na decyzji dotyczącej zniewolenia pokrzywdzonego przez aparat państwowy człowieka kończąc.
Przypomnijmy, co Sąd próbował zrobić (i co jest na nagraniu). Najpierw była nieśmiała próba wyproszenia wszystkich z sali. Potem kuriozalny zakaz nagrywania przebiegu posiedzenia. Cóż... nagrało się samo. Łażący Łazarz słusznie w odpowiedzi do Sądu domagającego się usunięcia wpisu wraz z komentarzami poucza warszawskich sędziów: „Sąd Najwyższy 28 marca br w uchwale siedmiu sędziów stwierdził, iż w postępowaniu karnym jawne są posiedzenia, na których sąd „rozpoznaje lub rozstrzyga sprawę” dotyczącą konstytucyjnych praw i obowiązków". Chyba, że Sąd ma wątpliwości odnośnie znaczenia słowa „jawne”. Cóż... jako dziennikarz polecam „Słownik języka polskiego”. Jako bloger – Wikipedię Nie usuniemy tego filmu drodzy Sędziowie. Kiedy uprzedzałem wczoraj w imieniu blogerów Nowego Ekranu, że pewna epoka właśnie się skończyła, mówiłem w imieniu nas wszystkich i literalnie to mamy na myśli.
Paweł Pietkun
PKB wyhamuje, nadejdzie recesja, spadną zarobki i znacząco wzrośnie bezrobocie - zapowiadają eksperci w "Rzeczpospolitej" PKB wyhamuje, nadejdzie recesja, spadną zarobki i znacząco wzrośnie bezrobocie - takie prognozy ekonomistów publikuje dzisiejsza "Rzeczpospolita". Według zapowiedzi ekspertów, spowolnienie trwać będzie przynajmniej do późnej wiosny 2013 roku. Co do tego faktu, wszyscy ekonomiści są zgodni. Różnią się jedynie oceną tempa, w jakim będzie hamowała gospodarka. Optymiści sądzą, że wzrost spowolni do ok. 2 proc. pod koniec roku, a płace staną w miejscu. Inni przewidują recesję i utratę pracy przez kolejnych 150-200 tys. osób. Przyszłoroczną recesję przewiduje m.in. Krzysztof Rybiński, były wiceprezes NBP, rektor warszawskiej Uczelni Vistula. Mamy za sobą siedem biblijnych tłustych lat, teraz czekają nas lata chude. A jesień to czas, by się przygotować do zmian na gorsze – podkreśla. Trudną jesień zaczął zapowiadać już rząd, choć jeszcze do niedawna premier prekonywał nas, że jesteśmy zieloną wyspą, która oparła sie fali kryzysu. Prof. Witold Orłowski, główny ekonomista PwC w Polsce i członek Rady Gospodarczej przy Premierze, przyznaje, że jesień nie będzie łatwa, ale nie potrafi powiedzieć o niej nic więcej. Najprawdopodobniej w Unii mamy już recesję, tylko o tym nie wiemy, bo nie ma pełnych danych za II kwartał. A ponieważ największe zagrożenia dla naszej gospodarki wynikają z tego, co dzieje się u naszych największych zagranicznych kontrahentów, czyli w UE, możemy co najwyżej mówić o możliwych scenariuszach, a nie prognozach – twierdzi prof. Orłowski. Najbardziej niepokojące są jego zdaniem możliwe problemy na rynku pracy. Przewiduje, że bezrobocie pod koniec roku może wzrosnąć do 13 proc. Niepokoją go też zbliżające się nieuchronnie problemy budżetu państwa, bowiem już teraz widać rosnące problemy ze zbieraniem zaplanowanych podatków.
Problem dotyczy głównie, choć nie tylko, przychodów z podatku VAT – tłumaczy Janusz Jankowiak, główny ekonomista Polskiej Rady Biznesu. Obawia się, że zabraknie kilkunastu miliardów złotych i ubytku tego nie zniweluje ani zysk z NBP (ponad 8 mld zł), ani cięcia wydatków. Wyraźnie widać, że rząd w ostatnich miesiącach ogranicza wydatki – dodaje. Jak przypomina "Rz" sytuacja finansów publicznych wyjaśni się w ciągu dwóch–trzech miesięcy, kiedy to pod koniec września rząd przedstawi projekt budżetu na przyszły rok. O tym, że będzie trudny, minister Rostowski uprzedził już kilka dni temu. Co jeśli problemy okażą się bardzo poważne? Konieczne będzie podjęcie działań zwiększających dochody albo rząd zdecyduje się na zwiększenie dziury budżetowej. Pierwsze rozwiązanie oznacza podniesienie podatków, drugie – zmniejszenie wiarygodności Polski. Sytuacja gospodarcza z miesiąca na miesiąc jest coraz gorsza. Eksperci podkreślają, że płace nie nadążają za inflacją, a rosną koszty utrzymania wynikające z obciążeń podatkowych, wahań kursu złotego. Ma to oczywiście przełożenie na wysokość rat kredytowych oraz wszystkie inne opłaty. Nigdy jeszcze nie dociskano konsumenta tyloma czynnikami naraz. Być może pęknie koszyk z zakupami. Jeśli zaczniemy wyraźniej ograniczać wydatki i zwiększać stopę oszczędności, to na spowolnienie poza granicami nałoży się spowolnienie wewnętrzne – mówi "Rz" Rafał Antczak, wiceprezes firmy doradczej Deloitte.
Wyhamują także inwestycje. Firmy koncentrują się na cięciu kosztów, a więc rezygnacji z podwyżek i premii, redukcji zatrudnienia oraz poszukiwanie tańszych podwykonawców i surowców. Jak wynika z danych GUS, zarówno w lipcu, jak i w czerwcu, przedsiębiorcy negatywnie ocenili koniunkturę na rynku. Słabe oceny zebrał klimat do interesów w przetwórstwie przemysłowym, budownictwie, produkcji budowlano-montażowej oraz w handlu detalicznym i w usługach. Jeszcze niedawno, na początku tego roku, większość danych o produkcji, konsumpcji czy wzroście PKB była lepsza od prognoz. W otoczeniu pogrążających się w recesji krajów strefy euro polska gospodarka trzymała się nadzwyczaj dobrze. Teraz przyszła jedna pora na sezon publikacji, które powszechnie odbierane są jako znacznie gorsze od oczekiwań - pisze Waldemar Grzegorczyk w "Rzeczpospolitej". Wygląda, więc na to, że obecna fala kryzysu nie będzie tak bezbolesna jak poprzednia, kiedy rząd wykreował mit Polski jako "zielonej wyspy". Wtedy przed głębokim spowolnieniem uratowały nas płynące szerokim strumieniem pieniądze z Unii i wydatki gospodarstw domowych. Teraz środków z UE nie będzie, bo kończy się jedna perspektywa budżetowa, a zanim pojawią się pieniądze z następnej, minie sporo czasu. Nie ma co liczyć na wydatki konsumentów, bo inflacja zjada wzrost wynagrodzeń, a poza tym rośnie bezrobocie, więc ludzie uważnie oglądają każdą złotówkę. Ci zaś, którzy jeszcze w miarę dobrze zarabiają, spłacają kredyty hipoteczne. A wiadomo, że raty pożyczek we frankach są wysokie przez słabego złotego, a w złotych z powodu wysokich stóp procentowych - dodaje. Skoro nawet rząd przyznaje się wreszcie do kryzysu i nie jest w stanie niczym zatuszować dramatycznej sytuacji budżetowej, czas przygotować się na trudny ekonomicznie czas. Jesień zaskoczy nas chłodem, a zima samopoczucia raczej nie poprawi. Rzeczpospolita
Sześćdziesiąt lat temu uchwalono Konstytucję PRL. Formalnie. W rzeczywistości nadał ją Polsce Stalin
Sześćdziesiąt lat temu, 22 lipca 1952 r. została uchwalona Konstytucja Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Osiem lat po formalny powstaniu Polski Ludowej komuniści ostatecznie sankcjonowali swoją władzę nad podbitym krajem, zmieniając jednocześnie jego nazwę z Rzeczpospolita Polska na Polska Rzeczpospolita Ludowa. Gdybym musiał na podstawie jednego wydarzenia historycznego opowiedzieć czym była PRL, wybrałabym właśnie datę 22 lipca 1952 r. – mów dr Andrzej Zawistowski, dyrektor Biura Edukacji Publicznej IPN.
Uchwalenie konstytucji PRL idealnie pokazuje, iż było to państwo oparte na przemocy, kłamstwie i całkowicie pozbawione suwerenności. Konstytucja PRL została formalnie uchwalona przez Sejm Ustawodawczy – wybrany w 1947 r. w wyborach sfałszowanych i odbywających się pod krwawym naciskiem terroru UB. Głosowanie nad projektem konstytucji w Sejmie było jednak tylko formalnością – w rzeczywistości wcześniej konstytucja PRL trafiła do akceptacji Stalina. I to on, opierając się na rosyjskojęzycznej wersji tekstu, dokonał ostatecznych poprawek polskiej ustawy zasadniczej! Można powiedzieć – twierdzi Zawistowski
– iż faktycznie Stalin nadał Polsce konstytucję, tak jak car Aleksander I dokonał tego w stosunku do Królestwa Polskiego w 1815 r. Co jednak najważniejsze, konstytucja PRL była zbiorem czczych obietnic, które nie miały nic wspólnego z rzeczywistością. Formalnie bowiem obywatel PRL mógł liczyć na wolność słowa, wolność wyznania, swobodę zgromadzeń, prawo do swobodnego zrzeszania się. W rzeczywistości za próbę skorzystania z tych praw można było bardzo szybko trafić do więzienia. Jak podkreśla historyk znakomicie sytuację tę komentował kawał polityczny o różnicach pomiędzy konstytucją PRL, a konstytucją francuską. Puentowano, że w zasadzie było one bardzo podobne, bo gwarantują pełną wolność wypowiedzi, z tym, że konstytucja francuska gwarantowała wolność także po wypowiedzi… Po zwycięstwie Solidarności w 1989 r., konstytucje PRL znowelizowano, m.in. przywracając krajowi historyczną nazwę Rzeczpospolita Polska. W 1992 r. starą ustawę zasadniczą zastąpiła „Mała konstytucja”, stosowana do momentu przyjęcia obecnie obowiązującej ustawy zasadniczej w 1997 r.
Ipn/ansa
Obrona lemingów, odpowiedź Wildsteinowi. Szyderczy alfabet sprawia wrażenie ataku konserwatystów na wymarzony przez pokolenia Polaków postęp cywilizacyjny Po mojej obronie lemingów przed Mazurka „alfabetem leminga” ogłoszonym w „Uważam Rze”, głos zabrał Bronisław Wildstein na portalu „wPolityce.pl”. Wyjaśnił, że nie chodziło tu o „kpiny z ludzi, którzy własnym wysiłkiem zrobili karierę, ale o tych z nich, którzy pozwolili sobie narzucić pewien wzorzec kulturowy, zgubny dla państwa i samobójczy dla nich samych ... Lemingi dały sobie wmówić, że nie ma co troskać się o dobro wspólne, gdyż należy zająć się dobrem indywidualnym, które z tamtym nie ma nic wspólnego”, stwierdza Wildstein. Gdyby lemingi rzeczywiście uważały, że ich dobro indywidualne nie ma związku z dobrem wspólnym, to nie chodziłyby na wybory. A chodzą i głosują na PO, ze złym skutkiem dla kraju i w przyszłości dla nich samych – także w moim przekonaniu. Zdaniem lemingów, wpojonym przez propagandę rządową, to PiS zagraża interesom lemingów oraz dobru wspólnemu przez swą awanturniczą politykę wewnętrzną oraz zagraniczną. Do tych argumentów jeszcze wrócę. A jakiż to wzorzec kulturowy dały sobie narzucić lemingi? Z nieszczęsnego alfabetu wynika, że chodzi Mazurkowi o mieszkanie w apartamentowcach, używanie smartfonów, jeżdżenie toyotą, jedzenie suszi, picie espresso, korzystanie z facebooka, praca w zachodniej korporacji, wyjazdy do Egiptu na urlop itd., czyli wzory kulturowe wzrostu konsumpcji i rozwoju cywilizacyjnego. To zwyczajnie niemądre wyśmiewać ludzi z tego powodu. Redakcja powinna poprzedzić „alfabet leminga” poważnym esejem pokazującym, jak od płytkiego naśladowania stylu życia przechodzi się do rzeczy głębszych. Wykazać, że jest to pewien etap procesu historycznego, który może różnie się rozwinąć. Złożyć jakąś pozytywną propozycję rozwoju osobowości i świadomości obywatelskiej, wyraźnie adresowaną do „lemingów”. (Np. Oświeceniu w Polsce torowały drogę nowinki francuskie: najpierw były „pocieszne wykwintnisie”, potem Komisja Edukacji Narodowej.) Niestety, szyderczy alfabet bez tego rodzaju komentarza - sprawia wrażenie ataku konserwatystów na wymarzony przez pokolenia Polaków postęp cywilizacyjny. I tak został odczytany przez wielu „młodych, wykształconych, z dużych miast”. Z jakim skutkiem wyborczym? Niech Mazurek i Wildstein odpowiedzą sobie sami. Z tym wykształceniem to oczywiście przesada. Poziom szkolnictwa jest niski od podstawówek aż po uniwersytety. Wyższe szkoły prywatne w wielu wypadkach dają pozory wiedzy. Ale jest to przyczółek, z którego można przeprowadzić ofensywę oświatową i kulturalną. Zaś ofensywa przyniesie skutki dopiero w następnym pokoleniu, ponieważ tak przebiega awans cywilizacyjny, z pokolenia na pokolenie. W tym kierunku ma iść praca wychowawcza z lemingami. Redakcja „Uwarzam Że” robi to, i dobrze, pokazując pozytywne wzorce. Jednak nie powinna zrażać lemingów do swojej linii programowej szyderstwem o nieprzemyślanych skutkach. A czy PiS zagraża dobru wspólnemu, jak myślą lemingi? Moim zdaniem, Jarosław Kaczyński jest – by tak rzec - „obiektywnym przyjacielem” lemingów. Za rządów Kaczyńskiego był rekordowy wzrost inwestycji zagranicznych, czyli także miejsc pracy w korporacjach międzynarodowych. Nastąpił wzrost konsumpcji; czyli rząd PiS ułatwił dostęp do stylu życia cenionego przez lemingi. Walka z korupcją i układami miała na celu wprowadzenie merytokracji. Czyli ułatwiała awans ambitnym i pracowitym ludziom pochodzącym z małych ośrodków, innymi słowy materiałowi na dzisiejsze lemingi. Wpajanie poczucia dumy narodowej również pomaga walczyć o swoje interesy pracownikowi korporacji międzynarodowej. Już nie mówiąc o Euro 2012 uzyskanym dla Polski przez rząd Kaczyńskiego. Polityka zagraniczna PiS to teren zaminowany katastrofą smoleńską, więc poruszajmy się tu ostrożniej. Na portalu „wPolityce.pl” ukazał się bardzo ciekawy esej Filipa Staniłko o polityce międzynarodowej Lecha Kaczyńskiego, narażającej prezydenta na wielkie niebezpieczeństwo. Prezydent Kaczyński sprzeciwiał się głównym posunięciom Moskwy w odbudowie wpływów w naszym regionie. Chciał amerykańskiej tarczy antyrakietowej w Polsce. Stawiał tamę strategii podporządkowania regionu przez monopol Rosji na dostawy energii. Chciał wspólnej polityki energetycznej państw Europy Środkowej i Azji Centralnej, co razem uderzało w rosyjski monopol dostaw. Był także bardzo niewygodnym partnerem dla Niemiec. Żądał poszanowania interesów krajów tzw. Nowej Europy, budząc irytację starych państw Unii. Utrudniał budowę sojuszu niemiecko-rosyjskiego, który od rozbiorów Polski był tradycyjną polityką Berlina i Moskwy. Niemcy zapragnęły wyjścia USA z Europy, a polski prezydent chciał mocniejszej obecności Ameryki w Europie Środkowej. Co gorsza dla obu byłych zaborców Polski, prezydent Kaczyński zmierzał do politycznego połączenia krajów Europy Środkowej i Wschodniej o bardzo szerokim zasięgu. Widział Polskę jako lidera koalicji Ukrainy, Białorusi, Mołdawii, Azerbajdżanu, Gruzji i Armenii – a nie tylko nowych członków Unii, jak Czechy, Litwa, Łotwa, Estonia, Węgry, Bułgaria, Rumunia. Było to bardzo szkodliwe dla rosyjskich prób odzyskania wpływów w byłym bloku wschodnim. Po dojściu do władzy ekipy Donalda Tuska ta polityka została natychmiast odrzucona przez rząd. Szef MSZ Radosław Sikorski publicznie wyśmiewał jej założenia. A po katastrofie smoleńskiej państwo polskie mogło całkowicie porzucić politykę „jagiellońską”. Obóz rządzący wolał podporządkować interes Polski interesowi Unii Europejskiej. Polityka prezydenta Kaczyńskiego nie miała poparcia mediów, a w rezultacie nie była dobrze rozumiana przez polską opinię publiczną: elity intelektualne i ogół obywateli. Jak stwierdza Staniłko, taką politykę trudno w Polsce propagować, ponieważ polega na twardym targowaniu się o polskie interesy i wymaga stworzenia silnych instytucji, które będą przez długi czas realizowały ambitne zamierzenia. A Polska nie ma trwałej strategii geopolitycznej ani elit gotowych do prowadzenia egoistycznej polityki. W kraju też działa silna agentura rosyjska, która zwalcza próby stawiania czoła Moskwie. Zaś dwaj potężni sąsiedzi Polski mają trwałą strategię i propaństwowe elity. Staniłko nazywa politykę prezydenta Kaczyńskiego „polityką realną”. Jednak nie mówi wprost, czy była realistyczna. Polska musi sobie jasno powiedzieć: czy ma siły na uprawianie ostrej polityki antyrosyjskiej - bez poparcia Zachodu, a wręcz na przekór głównym stolicom europejskim. Odpowiedź na to interesuje wszystkich wyborców. Katastrofa smoleńska a lemingi to osobny temat, więc krótko. Podziwiam Antoniego Macierewicza za konsekwentne ustalanie jej przyczyn, ale nie liczyłbym na korzyści polityczne. Im więcej odsłoni jego raport końcowy, tym bardziej przestraszą się nie tylko lemingi, lecz i większość Polaków. Chyba czują, że kraj nie ma siły, żeby zmierzyć się z prawdą. Koledzy, nie ma co się miedzy nami gniewać. Przyznajcie się w duchu do błędu i konsekwentnie pokazujcie lemingom, jak być ambitnym, rozumnym, nowoczesnym Polakiem. "Alfabet mohera" może pomóc.
Szykuje się wydawniczy hit. We wrześniu najnowsza książka Sławomira Cenckiewicza, dotycząca biznesowych gier wywiadu PRL Już we wrześniu w księgarniach pojawi się nowa książka Sławomira Cenckiewicza i Adama Chmieleckiego pt: “Tajne pieniądze”. Publikacja dotycząca operacji finansowych wywiadu PRLowskiego ma szansę stać się hitem na polskim rynku. Historycy dotarli do nieznanych faktów związanych z grami operacyjnymi służb specjalnych PRL i III RP. Jak czytamy na stronach wydawnictwa Zysk, książka Cenckiewicza i Chmieleckiego to “pierwsza naukowa książka odsłaniająca biznesowe kulisy transformacji ustrojowej i rolę ludzi tajnych służb PRL w rabunku finansów publicznych Polski”. Fundusz Obsługi Zadłużenia Zagranicznego powstał między innymi po to, abym mógł kontynuować zadania zlecone mi przez wojskowe służby specjalne — przytacza słowa zeznania Grzegorza Żemka z 2005 roku wydawnictwo zapowiadając książkę. W opisie książki czytamy, że “afera FOZZ to nie tylko pomysł +wojskowych+”:
W instytucjach finansowych PRL dominowali ludzie związani ze służbami cywilnymi. Warto podkreślić, że powołani przez Ministerstwo Finansów wszyscy członkowie pierwszej Rady Nadzorczej FOZZ byli w rożnych okresach zarejestrowani, jako osobowe źródła informacji Departamentu I, III lub V MSW. Służby wojskowe i cywilne prowadziły grę z czasem, której stawką było bezpieczne wypompowanie setek milionów dolarów z kasy państwowej.
Wydawnictwo Zysk zapowiedź książki kwituje stwierdzeniem: “Tak rodziła się III RP…”
Wygląda, więc na to, że znany i ceniony historyk Sławomir Cenckiewicz znów odkryje przed opinią publiczną skrzętnie ukrywane fakty. Fakty, które pokazują prawdziwą naturę współczesnej Polski.
Książka “Tajne pieniądze” została zapowiedziana przez Sławomira Cenckiewicza zaraz po opublikowaniu przez niego pierwszej książki o sowieckim wywiadzie pt. “Długie ramie Moskwy”. KL
Kilka wniosków z afery taśmowej. Tak wszechwładna nomenklatura PO-PSL trzyma władzę, tak korumpuje ludzi i środowiska No dobra dzieci, wajchowy zdecydował, że już wystarczy zabawy. Jeszcze wam się w głowach od tego mówienia o korupcji poprzewraca. Więc koniec tematu taśm Serafina. Tyle się na świecie dzieje, że media spokojnie znajda sposób na wygaszenie tematu. I wichury, i zamachy, i pogrzeby. Wszystko ważne, można zamknąć tamten temat. Więc media zamykają. Wyciszają. Osobiście się nie dziwię. Jak mawia profesor Andrzej Zybertowicz, takie źródłowe materiały, choćby i nieczystego pochodzenia, zawsze dostarczają nam wartej uwagi informacji. Weźmy więc kluczowy fragment wypowiedzi Władysława Łukasika, byłego szefa Agencji Rynku rolnego.
Były szef ARR mówi m.in. o działaniach dyrektora generalnego tej firmy. Miał on ustąpić z funkcji prezesa firmy, by otrzymywać większą pensję na niższym stanowisku – dyrektora generalnego, gdzie nie ograniczała go ustawa kominowa. Łukasik mówi, że obecny szef tej firmy, to słup. To co Andrzejek lubi, za nic on sam nie odpowiada. On wnioskował o wynagrodzenie 50 tysięcy złotych miesięcznie. Ja mu tego nie mogłem podpisać, ale ten słup mu podpisał. On sobie wpisał, że na przykład, że nie 1 procent udziału w zysku, a 3 procent będzie miał. Albo teraz to on uważa, że 10 procent powinien mieć. W ogóle, że te pieniądze, tam jest 90 mln na koncie – że to w ogóle wszystko jest jego. Jakie mamy tu informacje o metodach korupcyjnych? O dojeniu państwa?
1. Na kluczowych stanowiskach w gospodarce i państwie obsadza się słupy, ludzi, którzy są figurantami reprezentującymi potężne grupy interesu.
2. Zarobki w spółkach i agencjach skarbu państwa przekraczają granice przyzwoitości i rozsądku. Warto by sprawdzić ile się zarabia w innych agencjach i spółkach.
3. Prezesi tych organizacji mają procenty od zysków. To kolejny sposób dojenia publicznych pieniędzy.
4. Narasta w nomenklaturze dążenie do uwłaszczenia się na majątku państwowym.
5. Narastają też w niej walki o żer, wynikające z narastającego poczucia bezkarności.
To bezpośrednie wnioski z tej rozmowy. Ale są i inne, szersze. Widzimy oto w mikroskali system o którym często mówią socjologowie. Metodą utrzymania władzy przez ekipę PO-PSL, oprócz ograniczenia pluralizmu w mediach, jest bowiem korumpowanie środowisk i grup społecznych. Jeśli tylko się podporządkujesz - swoje dostaniesz. Nieważne czy jesteś politykiem opozycji czy po prostu szukasz pracy. Układ jest prosty - wchodzisz, robisz co każemy, ty i Twoja rodzina głosują jak trzeba. To ostatnie rozumie się samo przez się, jest bowiem jasne, że zmiana władzy zakończy eldorado. Pada tu często wypowiedź, że wszyscy tak robili, każda ekipa rządząca. Tak, każda miała takie skłonności. Ale z faktu, że ktoś popija kieliszek wina nie wynika, że jest tożsamy z alkoholikiem ciągnącym bimber. Skala ma znaczenie, przyzwolenie ma znaczenie. Ta władza uznała, że złodziejstwo to naturalna cecha ludzi, że utrzymanie władzy wymaga niszczenia i zawłaszczania państwa. To co było wcześniej grzechem, dziś jest podniesione niemal do rangi cnoty. Swoim się po prostu należy. Pan premier rzuca publice obietnicę wyczyszczenia agencji rolnych. O innych agencjach, w których zdarza się iż 40 procent zatrudnionych nosi powtarzające się nazwiska (na faktach!), milczy. Nie miejmy złudzeń - ten system na tym jest oparty, nowa nomenklatura trzyma władzę.W końcu tak obiecywano w kampanii - "człowiek jest najważniejszy". Zapomniano tylko o jednym słówku - nasz. Wszystko przecież "by żyło się lepiej". Prawda, ale kto mówił, że wszystkim? A jedynym efektem całej afery będzie odjęcie peeselowi kilkuset stanowisk i przekazanie Platformie. Czysty zysk za niewielką cenę małej prowokacji. A młodzi, zwykli Polacy szukający pracy mogą sobie wyjechać do Anglii na zmywak czy do Niemczech by opiekować się niemieckimi emerytami. Reszta zarezerwowana jest dla działaczy PO i PSL. Michał Karnowski
Porażająca indolencja i opieszałość CBA! Wejście CBA do Elewarru jest spóźnione co najmniej o dwa miesiące. Dokładnie 18 maja br. opisałem w Gazecie Finansowej fakty, których dotyczyła nagrana rozmowa prezesa ARR Władysława Łukasika z Władysławem Serafinem. Przedmiotowa publikacja znajduje się tu:
http://www.gf24.pl/8329/psl-stosuje-nepotyzm-i-obrzydliwe-partyjniactwo.
Żeby było ciekawiej, materiał tak bardzo spodobał się pracownikom biura prasowego CBA, że jeszcze tego samego dnia przywołali go na własnej stronie internetowej. Napisał o nim również Serwis Edukacji Antykorupcyjnej prowadzony przez CBA. Oto cytat: „Jak twierdzi Gazeta Finansowa PSL stosuje nepotyzm i obrzydliwe partyjniactwo. W szeroko rozumianym sektorze rolnym zatrudnienie znajdują działacze tej partii oraz rodziny jej prominentnych polityków”. Tekst opublikowany w Gazecie Finansowej podawał jaskrawe przykłady nepotyzmu polityków PSL oraz ukazywał kulisy gry biznesowej toczonej wokół Elewarru.
Czy funkcjonariusze CBA nie czytają własnych stron internetowych? Dlaczego kontrola w Elewarze została wszczęta dopiero teraz, kiedy wyciągnięto taśmy na stół, a nie dwa miesiące temu, kiedy ujawniłem patologie, mające miejsce w agencjach kontrolowanych przez ludowców, a także w samym Elewarze? Treść publikacji znana była CBA, a biuro prasowe tej instytucji uznało, że materiał jest na tyle interesujący, iż należy go umieścić na stronach internetowych CBA. Jednak reakcji w sensie czynności procesowych czy operacyjnych nie było. Przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo. W Polsce państwo niestety nie działa albo działa incydentalnie. Jest to postępowanie typowo reaktywne, a nie proaktywne. W dojrzałych demokracjach obywatelskich wystarczy jedynie mały sygnał aby odpowiednie organy wkroczyły do akcji; u nas musi nastąpić „grzmot”, musi przyjść medialne „trzęsienie ziemi” żeby ktokolwiek zainteresował się nieprawidłowościami. Tak jest prawie w każdej dziedzinie życia. Nikt z komentatorów nie pokusił się o refleksję o czym świadczą taśmy? Co mówi nam fakt, że zdecydowana większość polskich afer jest ujawniana dzięki potajemnym nagraniom? Niestety wniosek, jaki z tej sytuacji wypływa jest dramatyczny. To znaczy, że polska polityka prowadzona jest za kulisami, w strefie tabu; że to właśnie tam rozstrzygane są najważniejsze sprawy. I tylko ukryta kamera bądź schowany dyktafon może tę ponurą rzeczywistość zarejestrować. Mimochodem, jest to też argument na rzecz prowadzenia operacji specjalnych i prowokacji policyjnych. Zaś kamery ustawione w telewizyjnych studiach pokazują nam jedynie fałszywy obraz, wykreowany przez speców od politycznego marketingu. Niestety zakulisowe poczynania i rozciąganie nad pewnymi sprawami tabu to cechy fasadowych demokracji. Problemem Polski jest brak rozwiniętego społeczeństwa obywatelskiego, jednak widać też pewne pozytywne symptomy – politycy już nie idą w zaparte lecz usiłują wyciągać jakieś konsekwencje, podają się do dymisji. I nawet jeżeli robią to tylko z przyczyn wizerunkowych, nie zmienia to faktu, że nacisk opinii publicznej, jednak, działa. Ale wciąż jest za mały. Lipiec staje się powoli dla polskich polityków przeklętym miesiącem. 22 lipca 2002 r. wybuchła afera Rywina, przyczyniając się do upadku rządu Leszka Millera i pogrążenia na długie lata, aż do dzisiaj, SLD. Pięć lat później, 9 lipca, ujawniono aferę gruntową, w konsekwencji której rozpadła się koalicja PiS-Samoobrona-LPR i doszło do utraty władzy przez PiS. Teraz mamy aferę w ARR i Elewarze z udziałem polityków PSL. Lipiec jest miesiącem taśm. Zazwyczaj, gdy w lipcu rozpoczynała się jakaś afera, później dochodziło do politycznych przesileń i upadku rządu. Czy tak będzie tym razem? No cóż, w naturze lipiec jest zazwyczaj gwałtowny i nieprzewidywalny, właśnie wówczas nadciągają niespodziewane burze i trąby powietrzne. Jak widać w polityce też... Na szczęście po lipcu przychodzi sierpień, miesiąc dla Polski bardzo szczęśliwy i podniosły. Roman Mańka
CBA wiedziało o aferze w Elewarze dwa miesiące temu. Jest dowód. Dopiero teraz dostało pozwolenie na wejście z kontrolą? Centralne Biuro Antykorupcyjne co najmniej od dwóch miesięcy wiedziało o skandalach w spółce Elewarr, które stały się powszechnie znane dopiero dzięki nagraniu rozmowy Serafin-Łukasik. Nie reagowało. Dopiero wczoraj Biuro weszło do siedziby spółki, by sprawdzić sposób zarządzania majątkiem i koszty związane z kierowaniem spółką. O indolencji CBA napisał na blogu Roman Mańka zastępca redaktora naczelnego „Gazety Finansowej”: Dokładnie 18 maja br. opisałem w Gazecie Finansowej fakty, których dotyczyła nagrana rozmowa prezesa ARR Władysława Łukasika z Władysławem Serafinem. Przedmiotowa publikacja znajduje się tu:
http://www.gf24.pl/8329/psl-stosuje-nepotyzm-i-obrzydliwe-partyjniactwo.
Żeby było ciekawiej, materiał tak bardzo spodobał się pracownikom biura prasowego CBA, że jeszcze tego samego dnia przywołali go na własnej stronie internetowej. Napisał o nim również Serwis Edukacji Antykorupcyjnej prowadzony przez CBA. Oto cytat: „Jak twierdzi Gazeta Finansowa PSL stosuje nepotyzm i obrzydliwe partyjniactwo. W szeroko rozumianym sektorze rolnym zatrudnienie znajdują działacze tej partii oraz rodziny jej prominentnych polityków”. Tekst opublikowany w Gazecie Finansowej podawał jaskrawe przykłady nepotyzmu polityków PSL oraz ukazywał kulisy gry biznesowej toczonej wokół Elewarru. I komentuje opieszałość instytucji przejętej przez Platformę po wyrzuceniu Mariusza Kamińskiego: W dojrzałych demokracjach obywatelskich wystarczy jedynie mały sygnał aby odpowiednie organy wkroczyły do akcji; u nas musi nastąpić „grzmot”, musi przyjść medialne „trzęsienie ziemi” żeby ktokolwiek zainteresował się nieprawidłowościami. Tak jest prawie w każdej dziedzinie życia. Nikt z komentatorów nie pokusił się o refleksję o czym świadczą taśmy? Co mówi nam fakt, że zdecydowana większość polskich afer jest ujawniana dzięki potajemnym nagraniom? Niestety wniosek, jaki z tej sytuacji wypływa jest dramatyczny. To znaczy, że polska polityka prowadzona jest za kulisami, w strefie tabu; że to właśnie tam rozstrzygane są najważniejsze sprawy. I tylko ukryta kamera bądź schowany dyktafon może tę ponurą rzeczywistość zarejestrować. Mimochodem, jest to też argument na rzecz prowadzenia operacji specjalnych i prowokacji policyjnych. Zaś kamery ustawione w telewizyjnych studiach pokazują nam jedynie fałszywy obraz, wykreowany przez speców od politycznego marketingu. Zespół wPolityce.pl
Prywatyzacja kopalń węgla brunatnego „Konin” i „Adamów”. 18 lipca 2012 r. Minister Skarbu Państwa przeniósł własność pakietu 10.200.000 akcji spółki Kopalnia Węgla Brunatnego Adamów S.A. oraz 20.803.750, stanowiących 85% kapitału zakładowego spółki Kopalnia Węgla Brunatnego Konin.
18 lipca 2012 r. Minister Skarbu Państwa przeniósł własność pakietu 10.200.000 akcji, stanowiących 85% kapitału zakładowego spółki Kopalnia Węgla Brunatnego Adamów S.A. z siedzibą w Turku oraz pakietu 20.803.750, stanowiących 85% kapitału zakładowego spółki Kopalnia Węgla Brunatnego Konin w Kleczewie S.A. z siedzibą w Kleczewie na Zespół Elektrowni Pątnów-Adamów-Konin S.A. z siedzibą w Koninie. Przeniesienie własności akcji Kopalń nastąpiło w związku ze spełnieniem się warunku zawieszającego, określonego w umowie sprzedaży akcji Kopalń podpisanej w dniu 28 maja 2012 r. tj. wydaniem przez Prezesa Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów zgody na dokonanie koncentracji, polegającej na przejęciu przez Zespół Elektrowni Pątnów-Adamów-Konin S.A. kontroli nad ww. Kopalniami oraz zapłacie ceny transakcji. To druga, tym razem zakończona sukcesem próba prywatyzacji obu Kopalń. Cenę transakcyjną za pakiety po 85% akcji obu Kopalń stanowi kwota 175.499.500 zł, w tym cenę zakupu 85% akcji KWB Adamów stanowi kwota 67.320.000 zł, a cenę zakupu 85% akcji KWB Konin stanowi kwota 108.179.500 zł. Inwestor, czyli ZE PAK S.A. zobowiązał się w umowie do inwestycji o wartości 250 mln zł, które przeprowadzi do 31 grudnia 2016 roku. Ponadto zadeklarował gwarancje pracownicze dla załogi KWB Adamów i KWB Konin zatrudnionej na stanowiskach bezpośrednio produkcyjnych przy wydobyciu węgla przez okres 36 miesięcy, a pozostałym pracownikom przez okres 6 miesięcy. Sprzedaż akcji KWB Adamów S.A. i KWB Konin S.A. nastąpiła w trybie art. 33 ust. 1 pkt 3 ustawy z dnia 30 sierpnia 1996 roku o komercjalizacji i prywatyzacji (Dz.U. z 2002 r. Nr 171, poz. 1397, z późn. zm.), tj. negocjacji podjętych na podstawie publicznego zaproszenia, które zostało opublikowane w dniu 14 lipca 2011 r. Proces prywatyzacji kopalń prowadzony był z udziałem doradcy MSP - KPMG Advisory.
Ministerstwo Skarbu Państwa
Kolejny milowy krok naszej dyplomacji. Minister Sikorski dokonuje w niej przełomów kopernikańskich. Minister Sikorski w ósmym niebie. Przyjmie go następca tronu. takiego wydarzenie jeszcze polska dyplomacja nie znała. Cóż za wspaniały ten rząd. Na Twiterze Minister Sikorski chwali się w ten sposób:
Radek Sikorski @sikorskiradek „Na zamku w Palma de Mallorca, przed audiencją u następcy tronu.”
cóż, nie jest wielką nowiną, że duża część rodów królewskich w dzisiejszych czasach uległa ogromnej degeneracji i pogrążyła się w upadku. Hiszpańska monarchia nawet bardzo mocno, gdyż król posuwa się nawet do ulegania naciskom różnych poprawnościowych lobby i przeprasza za udane polowania w Afryce. Jakże tragikomicznie wygląda król, który nie króluje, nie panuje, nie rządzi, a jedynie służy za marionetkę oraz dziwowisko w rękach demoliberałów. W takich sytuacjach może lepiej, aby go w ogóle nie było i aby nie ośmieszał samej instytucji monarchii. Ale wracając do wpisu naszego „dyplomatycznego Herosa” (tak, przez duże „H”, albowiem podobnych „twardzieli dyplomatycznych” już dawno w kraju nie mieliśmy; a może nawet wcale, gdyż nawet w czasach realnego socjalizmu nasi ministrowie klękali tylko na Kremlu, a nasz bohater wyciera kolana i na Kremlu, i w Berlinie, i w Brukseli i Bóg jeden wie, gdzie jeszcze), wypada pogratulować mu niebywałego sukcesu dyplomatycznego. No, no, audiencja u następcy tronu! Toż to się w dyplomacji nie zdarza. Trzeba o tym trąbić na cały świat, bo to krok milowy dla Polski (dla Pan Sikorskiego pewnie tak, skoro tak się tych chwali i cieszy niczym znany z powiedzenia człowiek z pewnymi ułomnościami z bateryjki; cóż, zapewne jest to coś innego od namiotu bojowników w Afganistanie, a widać i lepszego dla Ministra od własnego dworu oraz polskich salonów). Rozumiem, że splendor królewskiego rodu onieśmiela i Pan Minister jako że nie podchodzi z dynastii panującej daje się ponieść pewnym emocjom (u nas to co najwyżej mogliśmy niedawno poznać dynastię Śmietanków, zapewne jeszcze nie jedna w kręgu PSL-u się kryje, ale to nie ten pułap). Cóż, dla minimalistów, jakich w PO jest bez liku - a którzy także lgną do naszej „wspaniałej, najlepszej, jedynej partii miłości” (mam nadzieję, że te kilka słów prawdy o jej wspaniałości uratują mnie przed gilotyną, kiedy już premier Tusk przejdzie do etapu jakobińskiego, czyli niebawem – nadzorcę gilotyny już ma, Stefan Niesiołowski „Szalony” sprawdzi się w 100%) całymi tabunami, aby dowartościować też i swoją małość oraz minimalizm - nawet zwyczajne wydarzenie życia dyplomatycznego staje się dziełem na miarę epoki. Ale przecież to najlepszy rząd, najlepsza partia i najlepszy minister spraw zagranicznych w ponad tysiącletniej historii tego kraju. Czyż nie? Konkludując, można powiedzieć parafrazując ciągle niezastąpione zdanie naszego „mistrza języka polskiego”, Pana Bronisława Komorowskiego: jaka monarchia, tacy goście na audiencji. A Panu Ministrowi Sikorskiemu doradzam, aby napisał jak ważkie spotkania odbywa na koszt podatnika (nie żeby nie mógł, nawet powinien je odbywać, ale tak się chwaląc pokazuje, że to jakieś ważne wydarzenie w jego działalności, co w konsekwencji pokazuje jak marnie wygląda ta jego dyplomacja) do wszystkich, coraz biedniejszych Polaków, do bezrobotnych, do chorych, których nie stać na leki i nie mogą dostać się na zabiegi, do przedsiębiorców, z których zdziera podatki (także na swoje „niebywale ważne audiencje”), właścicieli firm, które padają jak much (proszę jak to się świetnie składa z nazwiskiem pewnej Ministry od stadionów) oszukani przez głównych wykonawców stadionów czy autostrad, za których ręczył „prawdomówny” rząd i jego agendy (ale i przez Urzędy Skarbowe – bezmyślne rozsadniki wszelkich biurokratycznych zamordyzmów i tyranii) itp. Ciekawe jak będzie reakcja? Zapewne jeszcze chętniej dadzą swoje pieniądze na nowy frak, albowiem ministerskie spodnie na audiencji u następcy tronu powinny być nienaganne, aby nie przynosić Polsce jeszcze większego wstydu, a te posiadane mogły się już poprzecierać na kolanach. Wszak to najczęściej używana część ciała naszej dyplomacji w ostatnich latach. I Panie Ministrze, po wszystkim, proszę się nie chwalić jak też na audiencji było. To obciach i oznaka braku obycia.
Dr Bartosz Józwiak
Fetysz demokracji Stracenie Ludwika XVI. Francuski republikański mit nie może nie uwzględnić rewolucyjnego terroru, ale przedstawia go raczej jako konieczne zło Demokracja sama z siebie niczego nie gwarantuje. W imię najszczytniejszych haseł można dokonać najokropniejszych zbrodni – przypomina publicysta Wasi ludzie pióra i politycy, a także cały klan oświeconych ludzi u nas, zajmują w tych sprawach zupełnie odmienne stanowisko. Wcale nie szanują mądrości innych, lecz równoważą to całkowitym zaufaniem do mądrości własnej. Dla nich wystarczającym motywem burzenia starego porządku rzeczy jest to, że jest stary" – pisał, zwracając się do swojego francuskiego korespondenta, Edmund Burke w „Rozważaniach o rewolucji we Francji". 14 lipca Francuzi świętowali kolejną rocznicę zburzenia Bastylii – a właściwie wielkiego mitu, jaki wokół tego dość w sumie żałosnego wydarzenia stworzyła republikańska historiografia. Kiedy nad Łukiem Triumfalnym przelatują z hukiem myśliwce Mirage, ciągnąc za sobą trójkolorowe dymy, mało kto chce pamiętać, że z Bastylii uwolniono raptem siedmiu pospolitych kryminalistów, pokonując arcygroźną załogę twierdzy, sformowaną z podstarzałych wojennych weteranów. Republikański mit nie może nie uwzględnić rewolucyjnego terroru, ale przedstawia go raczej jako konieczne zło. Jako rodzaj wypaczenia, które trwało przecież tylko kilkadziesiąt miesięcy, za to zapoczątkowało wspaniałą republikańską tradycję. Jest jednak element, który w republikańskim micie właściwie nigdy się nie pomieścił, bo pozostawał z nim w dramatycznym kontraście. Ba, został świadomie skazany na niepamięć i był z niej powoli wydobywany w ciągu XIX w., a w niektórych aspektach dużo, dużo później, bo dopiero w drugiej połowie wieku XX. To los zbuntowanej w latach 1793–1794 Wandei, prowincji na zachodzie Francji, na południe od Loary.
Straszna zemsta na Wandei Wandejscy chłopi powstali na początku 1793 r. między innymi w obronie swoich księży, zmuszanych do podpisywania lojalek wobec nowego reżimu, a także dlatego, że dotarły do nich straszliwe wieści o losie rodziny królewskiej. Jednocześnie republikańskie oddziały zaczęły brutalnie wymuszać na prowincji przestrzeganie coraz bardziej absurdalnych wymysłów Konwentu. To chłopi zwracali się z prośbą do dobrze urodzonych, aby ich poprowadzili do walki. Sami nie mieli żadnego doświadczenia wojskowego. I poprowadzili: de Charette, Cathelineau, de la Rochejacquelein, Stofflet, de Bonchamps i inni. Gdy republika, po początkowej defensywie i sukcesach powstańców, zyskała przewagę, zemsta była straszna. Rozkazy z Paryża nie pozostawiały wątpliwości: Wandea nie tylko miała zostać pokonana. Nie chodziło jedynie o stłumienie rebelii. Chodziło o eksterminację całego regionu. Eksterminację w sensie całkiem współczesnym, taką, jakiej dokonywały najbrutalniejsze totalitarne reżimy. Żołnierze i dowódcy spod trójkolorowej kokardy, zebrani w „piekielne kolumny" – ze złowrogim gen. Westermannem na czele – dopuścili się ludobójstwa. Ich czyny wypełniały znamiona tego terminu w jego całkiem współczesnym znaczeniu. Wandejczycy ginęli tylko za to, że byli Wandejczykami. Założenie było takie, że każdy Wandejczyk to rojalista i wróg rewolucji. Nawet jeśli ma tylko dziesięć lat albo rok – wówczas jest wrogiem rewolucji in spe. Bez różnicy – mężczyźni, chłopcy, dziewczęta, kobiety, niemowlęta. I oczywiście księża. Było wyrabianie butów ze skóry zabitych, palenie żywcem ludzi chroniących się w kościołach, masowe topienie na barkach, nabijanie głów czy dziecięcych trupów na piki. Było pełne wściekłości burzenie dworów „wrogów rewolucji", ale także pacyfikacje całych wsi, palonych do fundamentów.
Wszystko to, co znamy z niemieckiego narodowego socjalizmu, komunizmu czy masakr na polskich Kresach. I wszystko to w imię „wolności, równości, braterstwa". Znany jest list Westermanna, piszącego z satysfakcją o miażdżeniu dziecięcych główek końskimi kopytami. W sumie wojna z Wandejczykami mogła pochłonąć życie nawet ponad pół miliona ludzi. Ta liczba do dziś nie jest pewna. Było też bezczeszczenie i burzenie kościołów, ale to w końcu nie było już wtedy nic nowego. Rewolucja w największych miastach Francji miała od początku obrazoburczy i skrajnie antyklerykalny charakter. Symbolem tego pozostanie zdziczały tłum, kierowany przez wypływające na rewolucyjnym prądzie najgorsze paryskie męty, plądrujący, profanujący i demolujący katedrę Notre Dame. To zresztą też epizod, o którym krzewiciele republikańskich mitów woleliby zapomnieć.
Trzeba wyciągnąć naukę Po co dziś o tym pisać? Przecież nie po to, aby dzielić Francję i Francuzów – to absurd. Choć faktem jest, że oficjalnie wszystkie te wstydliwe i straszliwe wydarzenia są uznawane za koszt, jaki trzeba było ponieść, a nie za oczywistą hańbę i nadużywanie haseł o władzy ludu. Nawet jeżeli drastyczne szczegóły wandejskich masakr i heroizm szuanów zostały w pełni naświetlone dopiero w ciągu ostatnich kilku dekad, to można założyć, że rany się zabliźniły. Francja pod trójkolorowym sztandarem przeszła potem przez liczne koleje losu, które ją skleiły Inna rzecz, że Wandejczycy bez kompleksów pielęgnują swoją pamięć, urządzają plenerowe widowiska związane z powstaniem, a dla francuskich rojalistów dzieje wandejskich wojen i biały sztandar z liliami Burbonów są nadal bardzo ważne. I nikt nie twierdzi, że to działalność wywrotowa albo „dzielenie Francuzów". Chodzi jednak o coś całkiem innego: o naukę, którą z pamięci o tamtych wydarzeniach, ożywającej przy okazji 14 lipca, powinniśmy wyciągać i dzisiaj. Zwłaszcza gdy 14 lipca jest datą doskonale pamiętaną i świętowaną, ale już nie choćby 21 stycznia – data rozpoczęcia pacyfikacji niepokornej prowincji w 1794 r. Idzie tu o prawdę dość prostą, ale dziś traktowaną niemal jak obrazoburstwo: demokracja sama z siebie niczego nie gwarantuje. W imię najszczytniejszych haseł można dokonać najokropniejszych zbrodni. Owszem, brzmi to jak oczywistość w odniesieniu do reżimów totalitarnych, które posługiwały się najpiękniejszymi hasłami, realizując ludobójcze przedsięwzięcia. Tyle że tutaj mówimy o kolebce współczesnej demokracji, o zaczątku przecież nie tylko republikańskiej Francji, ale w ogóle nowoczesnego republikanizmu w stylu kontynentalnym – tego oświeconego, pielęgnującego dziś wiele zwodniczych i fałszywych mitów w rodzaju „neutralności światopoglądowej państwa" albo opacznie rozumianej tolerancji. Francuscy rewolucjoniści, jak słusznie zauważał Burke, walczyli z tym, co stare, tylko dlatego, że było stare. Jakobińskie pomysły na ustanowienie nowego ładu – nowe nazwy miesięcy czy zastąpienie religii kultem Najwyższej Istoty – dziś przypominają zmiany wprowadzane przez zamordystyczne azjatyckie reżimy. A przecież były jedynie konsekwencją budowania systemu w brutalnej opozycji do istniejących naturalnych mechanizmów lojalności, wierności, wiary, do naturalnego rozumienia roli władzy i państwa. Republika w wydaniu jakobinów była – jak by dziś można powiedzieć – wymysłem kawiarnianych teoretyków, którzy, jeżeli rzeczywistość nie chciała im się podporządkować, mieli dla niej tylko jedną odpowiedź: gilotynę.
Prawa „oświeconych" Dzisiaj niektórzy starają się ostrzegać, że demokracja traktowana jako samoistna odpowiedź na wszystkie problemy staje się fetyszem. Demokracja bez wartości lub wręcz istniejąca w opozycji wobec nich to echo jakobińskiej Francji z setkami tysięcy ofiar terroru i bez prawdziwej wolności sumienia. Porównanie może się wydawać przesadzone, ale takie jest źródło kuriozalnych przepisów i orzeczeń, krępujących wolność wyrażania własnych przekonań w sferze religii czy zakazujących tak zwanej mowy nienawiści, co w praktyce sprowadza się do nakazu akceptacji i zakazu krytykowania szczególnie agresywnych środowisk – na przykład homoseksualnych. Jest oczywiście gigantyczna różnica pomiędzy rewolucyjnym terrorem a współczesnymi wyrokami za niewłaściwe słowa, ale źródło jednego i drugiego jest podobne. Ostatnio dostało się biskupowi kieleckiemu Kazimierzowi Ryczanowi za homilię, którą wygłosił na Jasnej Górze podczas pielgrzymki Radia Maryja. Hierarcha podobno dokonał zamachu na demokrację, mówiąc: „Demokracja nie ma mocy ustanawiania praw moralnych sprzecznych z Dekalogiem". W dodatku zamachnął się na specyficznie pojmowaną tolerancję, nazywając ją „bożkiem postmodernistycznego świata". Zanim potępi się tę i podobne opinie, może jednak warto sobie przypomnieć okres najostrzejszej fazy rewolucji, w którym skupiły się wszystkie przyszłe niebezpieczeństwa, wynikające z bałwochwalczego traktowania demokracji i uzurpowania sobie przez grupkę „oświeconych" prawa do orzekania, co jest, a co nie jest wystarczająco postępowe i demokratyczne? Łukasz Warzecha
Jak Donald Tusk odkrył korupcję Premier Donald Tusk oburzył się, gdy dowiedział się, że Polsce wciąż istnieje korupcja. Ostro zabrał się do pracy, aby ją zlikwidować. Przedstawienie pt. "walka premiera z korupcją" jest więcej niż zabawne. Lista afer, które wybuchły za rządów Donalda Tuska jest w dłuższa niż najdłuższy papier toaletowy. Żadna z nich nie miała odpowiednich konsekwencji. Warto przypomnieć kilka charakterystycznych. Wiosną ubiegłego roku "Super Ekspress" ujawnił, że wiceminister skarbu z PSL Jan Bury złamał ustawę antykorupcyjną kupując połowę udziałów w spółce. Przy okazji okazało się, że zakres działalności firmy został zmieniony tak, że pokrywał się z zakresem odpowiedzialności ministra. Bury, jest prawnikiem, członkiem Krajowej Rady Sądownictwa. Premier dał wiarę, że prawnik z 20-letnim doświadczenie "zapomniał", że minister może mieć tylko nie więcej niż 10 proc. w spółce prawa handlowego. Rządzący politycy wypełniają oświadczenia majątkowe 2 razy do roku. Gdyby Burego nie namierzyli dziennikarze, to przed wypełnieniem kolejnego oświadczenia sprzedałby udziały i miał spokój. Nie był to jedyny materiał kompromitujący Burego. Przez pół roku nie mogły ukazać się w prasie zdjęcia i faktura z popijawy ministra Burego na koszt państwa. Dziennikarze podejmowali temat, ale później rezygnowali. Dlaczego? Otóż wystarczy delikatny sygnał od polityków rządzącej partii, że publikacja odbije się na planie budżetowym spółek skarbu państwa i medium "zapomina" o temacie. Niektóre media uczyniły z faktu posiadania dziennikarzy śledczych sposób na przeżycie na rynku. Dziennikarze gromadzą materiały, wysyłają pytania, a medium nie publikuje informacji, tylko reklamy. Mechanizm "odstępienie" od publikacji za reklamy stał się na tyle powszechny, że zyskał miano "wymuszeń rozbójniczych". Pieniądze, które spółki skarbu państwa wydają na reklamy w mediach powinny być jawne. Nie są i stanowią tajemnicę handlową. Tusk "odkrywający" nepotyzm i układy jest zwyczajnym hipokrytą. Język z taśm PSL jest bowiem językiem polskiej polityki, niezależnie od barw partyjnych (z chlubnymi, acz nielicznymi wyjątkami). Gdy 2007 r. ujawniłem we "Wprost" taśmy z rozmowy Józefa Oleksego z Aleksandrem Gudzowatym uważałem, że kariera tego pierwszego będzie skończona. Przypomnę: Oleksy, były premier, lider "salonu", dr ekonomii, mówił niczym oszołom, o "kosmopolitycznych gangach", które rozkradły Polskę, o byłym prezydencie, który nie potrafi wyliczyć się z majątku, a także o pomniejszych aferach. Dziś Oleksy jest wiceszefem SLD. 5 lat po ujawnieniu taśm bryluje w mediach. Nikt już nie pamięta co mówił Gudzowatemu. Warto przypomnieć, że Kwaśniewski w pierwszych słowach komentując nagranie nazwał go głupcem (dał się nagrać) i zdrajcą (ujawniał tajemnice organizacji), a nie kłamcą. Politycy kradną i kłamią. Większość członków polskiej klasy politycznej idzie do polityki, aby się dorobić. Nie chodzi tylko o wysokie rządowe pensje, ale możliwość zatrudniania krewnych i znajomych. Wszystkie kluczowe nominacje w spółkach skarbu państwa są bowiem dokonywane z partyjnego klucza. Żeby było jasne, podobnie było za PiS i SLD. Nieodłączną cechą demokracji w obecnym wydaniu jest bowiem skok na kasę. Donald Tusk i jego koledzy nie muszą brać łapówek. Oni wyświadczają przysługi. Swoje odbiorą za ileś lat. Problemem polityków nie jest bowiem branie kasy, ale jej legalizacja. Dobrze to ilustruje historia, którą opowidział mi znajomy polityk lewicy. Jeden z ważnych polityków obozu Aleksandra Kwaśniewskiego 6 lat temu szukał pracowdawcy, który wypłaci mu 20 tys. zł miesięcznie, w zamian za 30 tys. zł, które on dawałby mu pod stołem. Został bowiem oszukany na 8 mln zł, a najgorsze było, że stracił również "legalny" milion. Tuska i jego karierę ciekawie opisał Janusz Palikot w swojej książce "Kulisy Platformy". „To ja mu, kurwa, to i tamto załatwiałem, to ja mu przynosiłem pieniądze walizkami, a to sukinsyn. On mnie wywala, a ja go, kurwa, ubierałem, poiłem winem” – te słowa w książce „Kulisy Platformy” Janusz Palikot przypisuje Mirosławowi Drzewieckiemu, od którego jesienią 2009 roku, po wybuchu afery hazardowej, Tusk zażądał odejścia z rządu. Drzewiecki takie tyrady miał wygłaszać godzinami, pijąc przy okazji. Według Palikota, umorzenie afery hazardowej nie było przypadkiem. „To jest czysta polityka” – podsumowuje Palikot. Książka Palikota świetnie się sprzedała. Tusk nie podał go do sądu. Bo jak wielokrotnie pisałem. Nie liczy się stan faktyczny, tylko nagłośnienie. Dziś Tusk wykorzystuje "sezon na PSL" do wzmocnienia swojej władzy. Ale nie do rozpoczęcia sanacji. Piński
„Kolesie” z PSL-u kontra „państwowcy” z Platformy Obciążanie tylko ludzi związanych z PSL-em za to jak wygląda sprawowanie władzy w ramach koalicji Platforma-PSL, jest wprawdzie wygodne dla ekipy Tuska ale wyjątkowo jednostronne.
1. Rozmowa pomiędzy Władysławem Łukasikiem byłym prezesem Agencji Rynku Rolnego, a Władysławem Serafinem prezesem Kółek i Organizacji Rolniczych, nagrana na początku stycznia tego roku, a ujawniona w lipcu, spowodowała już nie tylko odwołanie ministra rolnictwa Marka Sawickiego ale także kolejne zwolnienia i dymisje osób, których nazwiska wymieniali obydwaj rozmówcy. Ba prezentowane są w mediach sugestie, że nastąpiło jakieś przyzwolenie na medialne atakowanie PSL-u i ludzi piastujących kierownicze stanowiska z rekomendacji tej partii w związku z tym pojawiają się jeszcze w mediach, kolejne sensacyjne teksty dotyczące tego środowiska. Rezultatem tego wszystkiego ma być wejście tej partii na swoistą równię pochyłą, trwały spadek jej notowań w badaniach opinii publicznej poniżej progu wyborczego i w konsekwencji niedostanie się jej przedstawicieli do Parlamentu w następnych wyborach. Nie wiem czy takie będą konsekwencje tych bulwersujących nagrań, pokazujących ogromne patologie i wykorzystywanie funkcji publicznych do załatwiania prywatnych interesów przez ludzi związanych z PSL-em, nie ulega jednak wątpliwości, że obciążanie tylko ich za to jak wygląda sprawowanie władzy w ramach koalicji Platforma-PSL, jest wprawdzie wygodne dla ekipy Tuska ale wyjątkowo jednostronne.
2. Afer, które firmowali ludzie związani z Platformą było bowiem tyle, że nie dałoby się ich wszystkich wymienić w krótkim tekście, a cóż dopiero opisać. Dlatego przypomnę tylko te, które moim zdaniem miały wagę „ciężką”, a dzięki przychylności mainstreamowych mediów, udało się rządzącej Platformie zamieść je pod dywan i nie ponieść, prawie żadnych konsekwencji w odbiorze publiczny Czy ktoś jeszcze pamięta aferę senatora Misiaka, który na likwidowanych stoczniach w Gdańsku i Szczecinie, zarobił miliony publicznych pieniędzy za przekwalifikowanie stoczniowców. Rezultatów tego przekwalifikowania nie było żadnych ale publiczne pieniądze zostały wydane, a afera po chwilowym medialnym zamieszaniu, została zamieciona pod dywan. Niedługo później była afera z katarskim inwestorem, który miał zakupić majątek po zlikwidowanych stoczniach i rozpocząć od nowa budowanie statków ale okazało się, że inwestor był wirtualny i tylko na okres kampanii wyborczej do Parlamentu Europejskiego. Po jej wygraniu premier Tusk nie tylko nie odwołał ministra Grada jak prawda wyszła na jaw ale wręcz go przeprosił za taką wcześniejszą zapowiedź. Po stoczniach zostało już tylko wspomnienie, a odpowiedzialny za ten stan rzeczy minister Grad właśnie został prezesem dwóch spółek córek PGE, które maja budować elektrownię atomową w Polsce. Z pensją 110 tysięcy złotych miesięcznie (a ma jeszcze zostać wiceprezesem spółki matki czyli PGE za kolejne dziesiątki tysięcy złotych), były już minister Grad, nazwany po tych nominacjach przez premiera Tuska „państwowcem”, jak się wydaje został w ten sposób nagrodzony za swą dotychczasową działalność.
3. Na specjalną uwagę zasługuje sposób potraktowania przez premiera Tuska afery hazardowej. Stała się ona dla niego pretekstem dla pozbycia się z rządu niektórych niewygodnych ministrów (w tym wicepremiera Schetyny) ale także odwołania szefa CBA, który aferę wykrył. Samą aferę zamieciono pod dywan, a najbardziej spektakularnym tego przejawem było pytanie skierowanie do pustych krzeseł, czy ktoś chce zabrać głos i przy oczywistym w takiej sytuacji braku odpowiedzi, zamknięcie obrad sejmowej komisji śledczej, przez przewodniczącego tej komisji posła Platformy Mirosława Sekułę (obecnie wiceministra finansów, a za rok ponoć szefa Najwyższej Izby Kontroli).
4. To właśnie wtedy w październiku roku 2009, premier Tusk połamał kręgosłup CBA, które zostało powołane parę lat wcześniej przy wsparciu Platformy aby patrzeć na ręce rządzącym. Od tego momentu uczestniczący w rządzeniu ludzie Platformy i PSL-u dostali od premiera Tuska sygnał, „teraz już można” i z tego sygnału skwapliwie korzystają. A więc to nie jest tak, że mamy do czynienia z „kolesiami” z PSL-u i „państwowcami” z Platformy, zdaje się nawet, że ci drudzy zawłaszczyli znacznie więcej niż ich koalicjant. Kuźmiuk
Aż 3.5 miliona ludzi na smyczy Tuska urzędnicy, których liczba w zależności od przyjętej definicji wynosi od 0,4 mln do prawie 1 mln osób,.arobki w sektorze publicznym są wyższe niż w prywatnym. ok 30 proc Bieda coraz większa , bezrobocie rośnie , emigracja wyniszcza kraj . Tutaj warto przypomnieć w kwestii emigracji analizy ekonomistów dotyczące zacofania i zablokowania rozwoju jaki był skutkiem innej emigracji, emigracji przymusowej . Chodzi o wywóz niewolników z Afryki . Polaków do fabryk na Zachodzie co prawda nie wywozi się statkami niewolniczymi , czy wagonami bydlęcymi socjalistycznej Rzeszy ,bo II Komuna wypędza ludzi uciskiem podatkowym. , ale skutki jakim jest pogłębienia zacofania kraju i depopulacji będą dokładnie takie same jak w wypadku łapania i wywożenia niewolników . Tuskowi znowu rośnie w sondażach. Jedni snują teorie masowej pandemii choroby psychicznej na jaką zapadli Polacy, tak zwanego Syndromu Sztokholmskiego . Syndrom jest chorobą umysłową objawiającą się miłością ofiary do oprawcy. Choroba wyjątkowo upodlająca chorego . Innym wyjaśnieniem jest Syndrom Korei Północnej . Pomimo zagłodzenia na śmierć dwóch milionów ludzi przez socjalistycznych kryminalistów posiadających Koreę lojalność niewolników wzrosła . Paniczny strach przed karą , jaką było zagłodzenie , zsyłka do obozu koncentracyjnego wzmocnił służalczość w stosunku do kasty panującej i atrofie takich uczuć jak empatia , współczucie, solidarność w stosunku do wyniszczanych grup. Przerażające opublikowane w Rzeczpospolitej dane dotyczące skali zależności społeczeństwa polskiego od reżimu II Komuny skłaniają mnie do tezy że mamy do czynienia ze zjawiskiem znanym nam z funkcjonowania reżimu Kimów w Korei Północnej . „W Polsce sektor publiczny zatrudniał ok. 3,5 mlnosób na koniec zeszłego roku. Najwięcej osób pracowało w oświacie, prawie milion. Niewiele mniej w szeroko pojętej administracji „.....”Z analizy wynika, że zarobki w sektorze publicznym są wyższe niż w prywatnym.W zeszłym roku różnica sięgała ok 30 proc. „.....”Ekonomiści policzyli, że polski sektor publiczny zatrudnia 21,6 proc. wszystkich pracujących„.....”Z raportu wynika, że prawie milion osób państwo zatrudnia w oświacie (2010 roku)„....”Drugą równie liczną grupą są pracownicy administracji publicznej, obrony narodowej i obowiązkowego ubezpieczenia społecznego, których w 2010 roku również było prawie milion.. „....”Należy jednak pamiętać, że urzędnicy, których liczba w zależności od przyjętej definicji wynosi od 0,4 mln do prawie 1 mln osób,„....”Pomimo rosnącego znaczenia sektora prywatnego w usługach związanych z ochroną zdrowia, obszar ten wciąż jest zdominowany przez sektor publiczny, w którym zatrudnionych jest ponad pół miliona osób. „.....”W jednym ze swoich raportów ekonomiści OECD stawiają hipotezę, że gdyby przeprowadzono odpowiednie reformy to polskie PKB per capita mogłoby wzrosnąć dodatkowo o 17 punktów procentowych w ciągu najbliższych 10 lat „....(źródło)
Im większa nędza Polaków, im mniej ludzi wyniszczonych podatkami będzie mogło cieszyć się dziećmi, normalnym życie rodzinnym tym większe poparcie będzie otrzymywał reżim Tuska od grup od niego zależnych . Te 30 procent różnicy w w zarobkach , nowe miejsca pracy dla dzieci w patologicznym , pasożytniczym sektorze publicznym to być albo żyć w nędzy . To główna coraz bardziej chora psychicznie na podłą lojalność podpora reżimu II Komuny . Aby wrócić do normalności musimy w pierwszej kolejności zlikwidować przymusowe,zacofane pruskie ubezpieczenia społeczne ,oraz a jakże wymyśloną przez Prusy państwową , totalną kontrolę nad uczniami i szkolnictwem. Musimy wyrwać smycz na której Tusk trzyma miliony Polaków , musimy podnieść ich z klęczek na których liżą rękę pana .
Marek Mojsiewicz
Donos na prezydenta Tłumacząc się śledczym z wywiadu prasowego, jakiego udzielił w kwietniu 2011 roku "Gazecie Wyborczej", gen. Marian Janicki robił wszystko, aby pokazać, jak doskonale BOR realizuje zadania ochrony najważniejszych osób w państwie. I gdyby nie sami ochraniani, nie byłoby w zasadzie żadnych kłopotów. Szef BOR zaczyna swą opowieść od tego, że sam nie uczestniczył "bezpośrednio" w przygotowaniach do wizyty prezydenta Lecha Kaczyńskiego w Katyniu. Jako odpowiedzialnych wymienia płk. Jarosława Florczaka, dowódcę zabezpieczenia wizyty, i swojego zastępcę gen. Pawła Bielawnego, sprawującego nadzór ze strony kierownictwa BOR. Zaraz wychodzi na jaw, że z przygotowaniami nie wszystko było, jak należy. W jeden ze styczniowych poniedziałków 2010 r. Janicki odbył emocjonującą rozmowę z Florczakiem po porannej odprawie, bez świadków. Stan rozmówcy określił jako zdenerwowanie, załamanie, niemal - desperację. Wzburzony oficer, po powrocie z jednej z wizyt Lecha Kaczyńskiego, miał - tak jak to zapamiętał Janicki - ostrzec w czasie tej wymiany zdań, że pan prezydent doprowadzi kiedyś do tragedii, zginie wielu niewinnych ludzi. Szef BOR poprosił o wyjaśnienia. Florczak miał wytykać rozbieżności między programem wizyty a jego realizacją i ogólny bałagan, ale bez żadnych możliwych do weryfikacji przez śledczych szczegółów. I rzekomo poprosił, żeby Janicki nie wysyłał go nigdy więcej z prezydentem. 41-latek miał też powiedzieć, że może nie nadaje się do tego zadania z racji swojego wieku.
Zero konkretów Marian Janicki zaczął uspokajać oficera, u którego - jak mówi pod rygorem odpowiedzialności karnej - zauważył objawy załamania, za pomocą argumentu, że BOR musi wykonywać swoje obowiązki w zakresie przygotowania i realizacji wizyt perfekcyjnie, bo tego wymaga ustawa. Po jakimś czasie wrócił do rozmowy z funkcjonariuszem. Kiedy szef BOR zapytał o szczegóły współpracy z Kancelarią Prezydenta, znów informacji nie uzyskał ("nie chciał mi powiedzieć, o jakie sytuacje konkretnie chodziło"), ale też się ich specjalnie od podwładnego nie dopominał. Florczak miał za to mówić o ideale, jakim była dla niego współpraca z Kancelarią Prezydenta za czasów Aleksandra Kwaśniewskiego. Obrazek wręcz doskonały w porównaniu z "prowizorką" kancelarii Kaczyńskiego. Rozkaz przygotowania wizyty w Katyniu pozostał jednak w mocy. Czy z obu tych rozmów zachowały się wiarygodne notatki służbowe potwierdzające bądź nie wersję Janickiego, nie wiadomo - rzecznik BOR mjr Dariusz Aleksandrowicz przebywa na urlopie. Dla ekspertów alarmujący jest jednak fakt, że gen. Janicki, powziąwszy tego typu informacje, w żaden sposób nie zareagował i nie odsunął go od realizacji zadań ochronnych przy wizycie prezydenta Lecha Kaczyńskiego w Katyniu.
Zaniechanie - Jeżeli Janicki wiedział o tym, że płk Florczak nie jest w stanie z pewnych przyczyn koordynować przygotowań do wizyty w Smoleńsku delegacji pana prezydenta, powinien tę funkcję powierzyć komu innemu. Rozumiem, że to było polecenie służbowe. W przypadku jednak, kiedy funkcjonariusz z różnych względów nie jest w stanie podołać jego realizacji, powinno się to zadanie powierzyć innemu - zauważa płk Andrzej Pawlikowski, szef BOR w latach 2006-2007.
- Nie zapominajmy, że płk Florczak opuścił na dwa dni Smoleńsk, wrócił do Warszawy z delegacją pana premiera. Nie wiem, jakie były tego powody, ale w efekcie ekipa BOR pozostała bez nadzoru. Powstała luka, o której kierownictwo BOR wiedziało, akceptowało ten stan rzeczy i nic z tym nie zrobiło. Na ten czas powinien przylecieć ktoś z Polski i zastąpić Florczaka - wskazuje nasz rozmówca.
- Warto też pamiętać, że nie kto inny jak tylko płk Florczak wskazywał na różnego rodzaju zagrożenia, brak chęci współpracy ze stroną rosyjską. Mam tu na myśli brak zgody na wpuszczenie funkcjonariuszy BOR na teren lotniska czy też zakaz posiadania broni na terenie Federacji Rosyjskiej. To już był sygnał dla kierownictwa BOR, że dzieje się coś niedobrego, że są pewne utrudnienia, które mogłyby świadczyć o tym, że może nastąpić jakieś zagrożenie w stosunku do osoby ochranianej. Dlatego Janicki powinien tu podjąć bardziej zdecydowane kroki, złożyć stosowny meldunek do pana premiera i pana prezydenta, że ta współpraca źle się układa - dodaje Andrzej Pawlikowski. Nasi rozmówcy zwracają uwagę, że to nie pierwsza próba zdyskredytowania płk. Florczaka, który zginął pod Smoleńskiem, przez szefa BOR. Warto tu przypomnieć wywiad "Chciałbym się dowiedzieć, czy musieli zginąć" z 8 kwietnia 2011 roku, którego szef BOR udzielił "Gazecie Wyborczej". Wektor wypowiedzi Janickiego skierowany był tu właśnie na osobę Jarosława Florczaka. Janicki mówił wtedy, jakoby płk Florczak przeczuwał, iż dojdzie do nieszczęścia, był sfrustrowany i zdenerwowany. Oficer BOR na dwa dni wrócił ze Smoleńska do Polski, by spędzić czas z rodziną. Z wypowiedzi medialnych Janickiego wynika, że o tym wiedział, ale decyzję podjął jego zastępca, gen. Paweł Bielawny. Dlaczego gen. Janicki nie odsunął płk. Florczaka od przygotowywania wizyty głowy państwa po domniemanym powzięciu informacji o jego niedyspozycji do pełnienia obowiązków służbowych?
- Florczak dostał polecenie służbowe. Musiał je wykonać. Ale jest inny aspekt tej sprawy - dlaczego Janicki nie reaguje, skoro jego oficer informuje go, że coś przebiega nie tak z przygotowaniem tej wizyty? Dlaczego nie bierze tych przygotowań na siebie, nie pyta o szczegóły naruszeń, zaniedbań, tylko poprzestaje na wysłuchaniu, że coś idzie źle? Proszę sobie przypomnieć - szef BOR w dniu katastrofy rano idzie na bazarek na zakupy, nie śledzi, jak przebiega lot, nie dzwoni do obecnych na pokładzie oficerów BOR - chyba nie trzeba więcej dodawać - komentuje ppłk Tomasz Grudziński, były wiceszef BOR.
Sygnalizacje w toku Zdaniem gen. Janickiego, praca Biura Ochrony Rządu, a w szczególności jego samego, jest niemal perfekcyjna i zgodna z przepisami. Deklaracje te stoją jednak w sprzeczności z dalszymi decyzjami praskiej prokuratury, której najwidoczniej argumenty szefa BOR nie przekonały - śledczy wysłali już pismo do ministra spraw wewnętrznych Jacka Cichockiego w sprawie uchybień ze strony szefa BOR. Uchybienia, o których postanowiono zawiadomić szefa MSW (w jego gestii leży nadzór nad BOR), to m.in. bezpodstawne zaniżenie stopnia zagrożenia obu wizyt - czyli z 7 i 10 kwietnia 2010 roku; nierozpoznanie lotniska Siewiernyj; brak rozpoznania pirotechnicznego; nieprzeprowadzenie rekonesansu na lotnisku; brak informacji, jakich sił i środków użyje strona rosyjska; brak łączności z ochroną i osobami ochranianymi. Jak poinformował w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" prokurator Mariusz Piłat, zastępca prokuratora okręgowego, kolejne tzw. sygnalizacje są przez prokuratorów referentów finalizowane. Chodzi o sygnalizacje do Ministerstwa Spraw Zagranicznych i Kancelarii Prezesa Rady Ministrów. Przypomnijmy, że sygnalizacje są przygotowywane w trybie art. 19 kodeksu postępowania karnego odnoszącego się do uchybień w instytucji państwowej, samorządowej lub społecznej. Wedle tego zapisu kpk: "W razie stwierdzenia w postępowaniu karnym poważnego uchybienia w działaniu instytucji państwowej, samorządowej lub społecznej, zwłaszcza gdy sprzyja ono popełnieniu przestępstwa, sąd, a w postępowaniu przygotowawczym prokurator, zawiadamia o tym uchybieniu organ powołany do nadzoru nad daną jednostką organizacyjną, zaś w razie potrzeby także organ kontroli". Organ jest zobowiązany dokonać analizy tego, co ustaliła prokuratura. Sąd lub prokurator może zażądać nadesłania w wyznaczonym terminie wyjaśnień i podania środków podjętych w celu zapobieżenia takim uchybieniom w przyszłości. W razie nieudzielenia wyjaśnień w wyznaczonym terminie można nałożyć na kierownika organu zobowiązanego do wyjaśnień karę pieniężną w wysokości nieprzekraczającej najniższego miesięcznego wynagrodzenia. Na odpowiedź minister Cichocki ma 30 dni.
- Nie wyobrażam sobie, by minister spraw wewnętrznych zawiadomiony w tym trybie nie udzielił nam odpowiedzi - konstatuje prokurator Piłat.
- Sam fakt wystosowania przez prokuratora zawiadomienia o takim uchybieniu stanowi o tym, że uchybienie jest poważne. W drobnych sprawach ta instytucja [sygnalizacji - red.] stosowana nie jest - dodaje prokurator. MSW dopytywane o tę kwestię deklaruje, że uwagi prokuratury są przez ministra Cichockiego analizowane. Anna Ambroziak
Przykrywka Sawickim Po ujawnieniu nagrania rozmowy szefa kółek rolniczych Władysława Serafina z byłym prezesem Agencji Rynku Rolnego Władysławem Łukasikiem - w której zostały ujawnione mechanizmy prywatyzowania lukratywnych segmentów państwa przez PSL, w tym nepotyzm i niegospodarność - do dymisji podał się minister rolnictwa i rozwoju wsi Marek Sawicki z PSL. Paradoksalnie ta sytuacja, szkodliwa dla wizerunku ludowców i rządu PO - PSL, jest jednak na rękę szefowi ludowców wicepremierowi Waldemarowi Pawlakowi, dla którego minister Sawicki miał być, według obserwatorów, głównym konkurentem podczas jesiennych wyborów na prezesa PSL. Stąd nie milkną spekulacje na temat tego, kto stoi za aferą, kto doprowadził do zarejestrowania rozmowy i jak nagranie przeniknęło do mediów. Reakcja premiera Tuska potwierdza ponadto, że w tle mamy do czynienia z rozgrywką o władzę, a nie z dbałością o standardy w życiu publicznym, które są jedynie pretekstem do przetasowań. Szef rządu zapowiedział osobiste przejęcie resortu rolnictwa, odłożenie nominacji przynajmniej o tydzień oraz konieczność uporządkowania sytuacji w agencjach, w których od lat tworzono partyjne folwarki. Te deklaracje wskazują, że nie tylko w PSL, ale również w ramach koalicji nasila się wojna hakowa. Waldemar Pawlak, komentując odłożenie w czasie powołania nowego ministra rolnictwa rekomendowanego przez PSL, stwierdził, że sytuację odbiera "jako poważny sygnał, że pan premier [Tusk] ma znacznie więcej informacji. Być może są one tajne, pochodzą ze służb". Na razie nie wiadomo, dlaczego Władysław Serafin natychmiast nie powiadomił prokuratury, gdy tylko uzyskał wstrząsające informacje od b. prezesa ARR Władysława Łukasika.
Dlaczego w Polsce Tuska nie działają odpowiednie służby i wymiar sprawiedliwości, a odpowiedzialne za stan państwa instytucje nie reagują na raporty NIK, które jasno pokazują skalę patologii niszczącą nasz kraj?
Dlaczego afera została ujawniona z opóźnieniem, dopiero w trakcie wakacji, skoro nagranie zostało dokonane znacznie wcześniej? Niewątpliwie operacja propagandowa pod kryptonimem "Euro 2012" i układ medialny między obozem władzy a niektórymi mediami nie pozostał bez wpływu na oddalenie w czasie ujawnienia afery. Joachim Brudziński stwierdził jasno: "Były informacje, że po Euro będzie bomba dotycząca polityków koalicyjnych. Usłyszałem o tym jeszcze przed meczem Polska - Rosja. Mówiło się, że dziennikarze "odpalą" z tym po turnieju". Marek Sawicki, najdłużej sprawujący funkcję ministra rolnictwa w III RP, bo od 16 listopada 2007 roku, został rzucony na pożarcie. Odchodzi, ale pozostają inni, którzy również powinni odejść. Wiele wskazuje na to, że zagrywka z politykiem PSL, malowanym jako przyczyna wszelkiego zła i wyjątkowo nielubianym przez establishmentowe środowiska, jest przykrywką mającą na celu odwrócenie uwagi. Szczytem obłudy jest obwinianie przez PO tylko PSL za działania w spółkach i fatalny stan państwa. Znacznie bardziej winna jest Platforma, której szef przybiera maskę moralizatora i niszczy kraj, zamiast go naprawiać. To uciekający złodziej krzyczy: "Łap złodzieja", by zmylić pogoń. Powinien odejść cały rząd działający na szkodę Polski, który cieszy się agitacyjną i propagandową osłoną mediów "głównego nurtu" i ogromnym poparciem środowisk opiniotwórczych krajowych i zagranicznych, bo działa w ich interesie, a nie w interesie Polski i Polaków.
Jan Maria Jackowski
“Niemcy powinny wystąpić ze strefy euro” Niemcy stopniowo wydobywają się z oparów europropagandy rzekomej konieczności ratowania systemu waluty UE czy budowania w Europie centralnie zarządzanego europaństwa. Już dostrzegają, że ponadnarodowa finansjera – MFW, wpływowi lichwiarze i spekulanci (zwani w mediach “rynkami finansowymi” i “inwestorami”) oraz ich polityczni sojusznicy z Waszyngtonu i Londynu - pchają władze Niemiec i UE ku takim rozwiązaniom problemów finansowych i ustrojowych w Europie, które w przyszłości mają przynieść korzyści przede wszystkim tym “inwestorom” i bankierom, a nie Niemcom czy innym krajom Europy i ich gospodarkom. Dostrzega to między innymi prof. Hans-Werner Sinn - szef poważanego w Europie instytutu ekonomicznego IFO z Monachium. W Niemczech i innych krajach szybko rośnie więc liczba ekonomistów i innych ekspertów, którzy uważają, że system politycznej waluty UE w obecnym kształcie i w dłuższej perspektywie nie utrzyma się. Sądzą, że dlatego nie ma sensu mnożyć działań i wielkich kosztów podtrzymywania go przy życiu. Takie przekonania skłaniają do działania nie tylko “starych” przeciwników sztucznej waluty euro (od lat 90.), takich jak prof. Joachim Starbatty z Tybingi, ale już także licznych niedawnych zwolenników systemu euro. Twierdzą oni, że dla mocno zadłużonych państw europołudnia byłoby lepiej, gdyby Niemcy ponownie wprowadziły własną walutę - markę. Bo wówczas wysoki i przez dłuższy czas rosnący wobec innych walut Europy kurs marki, a więc spadający i niski kurs euro i paru walut narodowych, spowodowałby znaczne zwiększenie opłacalności greckiego, włoskiego czy hiszpańskiego eksportu i produkcji. A w konsekwencji nastąpiłby systematyczny wzrost gospodarek tych krajów i ich stopniowe wychodzenie z ogromnego zadłużenia. 6 lipca br. aż 172 znanych niemieckich ekonomistów wystosowało apel do kanclerz Angeli Merkel, aby wycofała się ze swych międzynarodowych zobowiązań dotyczących ratowania systemu euro. Uznali oni, iż “akcja ratowania euro szkodzi Niemcom, obywatelom, państwu, gospodarce oraz przyszłym pokoleniom”. W związku z tym należy się jej przeciwstawić. Ich apel, podawany przez główne niemieckie media, jest reakcją na ryzykowne postanowienia i deklaracje “szczytu” UE w Brukseli (28-29 czerwca) – przede wszystkim na te dotyczące tworzenia “unii bankowej”, systemu “wspólnych gwarancji” bankowych depozytów w Hiszpanii, Grecji i innych bankrutujących krajach oraz systemu emisji euro-obligacji, czyli “wspólnych długów”. Niemieccy ekonomiści skrytykowali zwłaszcza kolektywną euroodpowiedzialność za deficyty wszelkich banków w strefie euro. Wezwali także obywateli Niemiec, aby wywarli presję na swoich posłów do Bundestagu i zablokowali te projekty rządu i władz UE. Prof. Hans-Werner Sinn, jeden z głównych inicjatorów tego apelu i buntu ekonomistów, przekonuje od kilku miesięcy, że w miarę ustępstw władz Niemiec, Francji czy Holandii na rzecz państw UE zagrożonych bankructwem, będą rosnąć żądania i nierealne oczekiwania tych krajów. Skutkiem tego będzie w przyszłości finansowy upadek tych europaństw, które obecnie jeszcze dają sobie radę. Prof. Sinn i inni ekonomiści uważają więc, że Grecja powinna ratować się sama, powinna wprowadzić swoją drachmę i dać szansę rozwoju swemu eksportowi i produkcji, a hiszpańskie czy cypryjskie banki nie mają moralnego prawa do czerpania wielkich pieniędzy z europejskiego funduszu ratunkowego (EFSM). Z kolei emerytowany profesor Uniwersytetu w Bonn - Manfred Neumann - twierdzi, że to, co wyraźnie odróżnia Niemcy od większości innych krajów strefy euro, to ich bardzo silny i różnorodny przemysł, nastawiony na duży eksport. Produktywność i wydajność niemieckiego przemysłu nieustannie rośnie, a np. przemysł Włoch, wskutek m.in. znacznego wzrostu kosztów produkcji po wprowadzeniu waluty euro, stopniowo staje się coraz mniej konkurencyjny. Jeżeli to się nie zmieni, trzeba będzie stale rewaloryzować naszą walutę, bo inne kraje będą uginały się pod presją koniecznej dewaluacji - uważa prof. Neumann. Natomiast Jens Ehrhardt prognozuje, iż system waluty euro w obecnym kształcie nie przeżyje. W artykule zamieszczonym w dzienniku “Handelsblatt” stwierdził: “Jedynym sensownym rozwiązaniem byłoby wystąpienie Niemiec ze strefy euro. A waluta euro, pozostała w innych krajach, musiałaby zostać mocno zdewaluowana. W takich warunkach gospodarki krajów śródziemnomorskich znów mogłyby stać się konkurencyjne”. Niektórzy niemieccy ekonomiści uważają jednak, że gdyby Niemcy wystąpiły ze strefy euro, to mogłyby mieć później podobne problemy, jakie od trzech lat ma Szwajcaria i jej drogi frank. Bo mocno wzrosłaby wartość niemieckiej marki. W Szwajcarii eksport i turystyka znalazły się wskutek zbyt mocnego franka w fazie takiego spadku, że bank narodowy tego państwa wprowadził we wrześniu ub. roku obowiązkowy kurs minimalny za 1 euro - w wysokości 1,20 franka. Od tego czasu bank centralny Szwajcarii sprzeciwia się dalszej rewaloryzacji franka przy pomocy wielkich zakupów innych walut. Podobny los mógłby spotkać Niemcy, gdyby wystąpiły ze strefy euro. Ale zapewne nie byłoby to aż tak straszne. Bo skutki wystąpienia Niemiec ze strefy euro, czyli spadek niemieckiego eksportu i przejściowy wzrost bezrobocia - byłyby dla Niemiec i tak mniej bolesne niż wieloletnie wspieranie samej Grecji, nie mówiąc już o znacznie większych krajach, takich jak Hiszpania (“Deutsche Welle”). Ano niech niemieccy ekonomiści i politycy debatują i głowią się, jak tu wybrnąć ze ślepego eurozaułka, do którego Niemcy, Holandię i inne kraje zapędziła socjalistyczna i wielce kosztowna polityka europejskiej lewicy i władz UE – prowadzona od prawie 40 lat. Tomasz Mysłek
Sobiesiak wygrał podwójnie Tryb wprowadzenia ustawy hazardowej jest niezgodny z prawem – orzekł Trybunał Sprawiedliwości UE. Wyrok oznacza pozwy o gigantyczne odszkodowania, których od skarbu państwa mogą się domagać właściciele firm hazardowych, m.in. Ryszard Sobiesiak. Premier wiedział, że ustawa to bubel. Premier Donald Tusk i rząd narazili na straty budżet, forsując w ekspresowym tempie zapisy ustawy hazardowej. Po wyroku Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej za źle przygotowaną ustawę zapłacą podatnicy. Wszystko wskazuje na to, że premier doskonale wiedział, że zostanie ona zaopiniowana negatywnie przez TSUE, a w rezultacie branża hazardowa będzie mogła się ubiegać o gigantyczne odszkodowania. Jedną z osób zyskujących na „pomyłce" szefa rządu jest Ryszard Sobiesiak, główny bohater afery hazardowej. Biznesmen nie tylko zyskał na wprowadzeniu ustawy hazardowej, która uderzała w jego największych konkurentów, czyli właścicieli tzw. jednorękich bandytów. Teraz może się ubiegać o odszkodowanie, ponieważ Gdyńska Izba Celna odmówiła mu zezwolenia na prowadzenie gier hazardowych, powołując się właśnie na powyższą ustawę. Poseł Andrzej Dera (SP), członek komisji hazardowej, uważa, że celowo uchwalono bubel, by poszkodowani przez restrykcyjne zapisy ustawy hazardowej biznesmeni mogli się domagać odszkodowań. – Nie znajduję bowiem cienia usprawiedliwienia dla premiera, który działał przecież świadomie – dodaje. W 2009 r. z Ministerstwa Gospodarki do premiera i resortu finansów wypłynęło pismo, w którym ówczesny wiceminister gospodarki Adam Szejnfeld (PO) ostrzega przed wprowadzeniem ustawy hazardowej w proponowanym kształcie i bez notyfikacji UE. Podkreślał, że ustawa zostanie zaopiniowana negatywnie przez TSUE jako niezgodna z prawem. Nikt wówczas nie zwrócił uwagi na to pismo, a sam Szejnfeld w trybie natychmiastowym został zdymisjonowany. – Minister gospodarki Waldemar Pawlak nie wnioskował o odwołanie swojego zastępcy. Decyzja wypłynęła autorytarnie, prosto z Kancelarii Premiera – mówi nam jeden z pracowników resortu. Szejnfeldowi zarzucono publicznie lobbowanie na rzecz branży bukmacherskiej, w którą uderzą nowe przepisy. Dziś okazuje się, że miał rację. Chociaż Ministerstwo Finansów uspokaja, że nie trzeba będzie wypłacać odszkodowań, eksperci są innego zdania. – Trybunał unijny otworzył polskim przedsiębiorcom działającym w branży hazardowej furtkę do szukania odszkodowań za niezgodny z prawem UE tryb wprowadzania przepisów ustawy hazardowej – mówi Jacek Gasik z Izby Gospodarczej Producentów i Operatorów Urządzeń Rozrywkowych. Zdaniem europosła PiS-u Ryszarda Czarneckiego za cenę ratowania wizerunku premier Tusk naraził państwo polskie na utratę publicznych pieniędzy. – To z jego kieszeni powinny być wypłacone odszkodowania – mówi polityk.
– Orzeczenie TSUE ws. ustawy hazardowej to kompromitacja rządu Tuska – uważa prawnik, poseł SLD Ryszard Kalisz.
Katarzyna Pawlak
Idziemy na wojnę, nie na wybory Polacy dyskryminowani w III RP są zróżnicowani. Są wśród nich starsze panie w moherowych beretach. Są robotnicy ze zniszczonych fabryk. Są młodzi po dobrych studiach, ale bez znajomości, pracujący w markecie. Jest trudna młodzież z blokowisk. Każda z tych grup jest manipulowana w inny sposób i do każdej z nich musimy dotrzeć z odtrutką na propagandę. Ewa Stankiewicz tekstem „Co robić" opublikowanym 5 lipca w „Gazecie Polskiej Codziennie" rozpoczęła dyskusję na temat próby wyrwania się z zaklętego kręgu niemożności w rzeczywistości po 10 kwietnia. Napisała: „Jeśli w Smoleńsku miał miejsce zamach, to aktualną władzę w Polsce sprawują ludzie rosyjskich służb albo osoby przez te służby szantażowane".
Jaruzelski nie siedzi, więc Tusk też bezkarny To prawda, Smoleńsk odkrył prawdę o Komorowskim i Tusku, najgorszych prezydencie i premierze po 1989 r. Ale pokazał też czarno na białym prawdę o całej III RP. Bo czy Wałęsa, Kwaśniewski, Mazowiecki, Bielecki, Pawlak, Suchocka, Oleksy, Cimoszewicz, Buzek, Miller, Belka, Marcinkiewicz zachowaliby się inaczej? Tak się składa, że wszyscy wymienieni prezydenci i premierzy III RP żyją. I znamy ich reakcję na Smoleńsk. Mentalność PO to mentalność III RP, oparta na bezkarności zdrady ojczyzny. Zgodnie z nią, skoro odpowiedzialni za śmierć wielu Polaków generałowie Jaruzelski i Kiszczak nie ponieśli odpowiedzialności, to tym bardziej po Smoleńsku nie poniosą jej Komorowski, Tusk, Arabski czy Janicki. Ale załóżmy, że do katastrofy doszłoby za rządów niepodległościowych premierów Jana Olszewskiego czy Jarosława Kaczyńskiego. Czy tak wiele by to zmieniało? Owszem, rząd broniłby honoru Polski, zapewne wywołałby kryzys w stosunkach NATO i UE z Rosją, ale na krajowym gruncie zmieniłoby to niewiele. Medialna banda z wielkich stacji telewizyjnych z jeszcze większą siłą robiłaby z niepodległościowego rządu bandę idiotów. Prokuratorów trzeba by targać za uszy, by zmusić ich do wypełniania w sprawie Smoleńska podstawowych obowiązków. Przeciwko temu targaniu protestowałyby „elity" uczelniane. W PiS-ie media wywołałyby parę widowiskowych rozłamów, podbechtując ambicje kolejnych mydłków bez charakteru. A zwykli Polacy – czy zdołaliby się obronić przed agresją bandy robiącej im wodę z mózgu? Wątpliwe.
Kuźnia i kolebka „Smoleńsk odsłonił same fundamenty tego, co istnieje, zerwał tę swoistą zasłonę omamów, które trawiły polską rzeczywistość" – pisał w „Nowym Państwie" (3/2012) Dawid Wildstein. Śmierć bliskich nam ludzi zmieniła nas samych. Pozwoliła nam jasno, bez autocenzury zdiagnozować stan Polski. Zrezygnować z dialogu z wrogiem, który prowadzi go w złej wierze. Dała nam silny zastrzyk woli walki ze złem. Ale to odsłonięcie ujawniło także, że nie możemy liczyć na szybką i trwałą wygraną. Musimy starać się wygrywać małe bitwy, ale nie może to wywoływać w nas euforii. Jesteśmy słabsi i jeszcze długo będziemy. Usuwanie posowieckiej patologii z instytucji państwowych, wymiana zsowietyzowanych elit, wreszcie zaszczepienie na nowo polskich wartości w głowach zwykłych ludzi – to zadania na dziesięciolecia. Z pewnością w świecie zdominowanym przez masowe media ich realizacja będzie miała charakter pracy syzyfowej. Jacek Kwieciński uparcie przypominał o znaczeniu kultury, która jest „kuźnią, kolebką wszelkiej polityki". O tym, że każdy sukces w polityce, chociażby wydawał się przełomowy, może być skasowany, zdmuchnięty – w okresie jednej generacji, dekady, roku, miesiąca, minuty – przez kulturę. Próba utrzymania go we wrogim kulturowo środowisku to „przechowywanie wody w sicie". To o trwałe zmiany idzie walka. Nie szykujemy się na te czy inne wybory, jakkolwiek byłyby ważne. Szykujemy się na długą wojnę. Ona trwać będzie do końca naszego życia. Jej celem jest nie tylko odzyskanie własnego państwa, ale i narodu. Wyrwanie go z rąk ludzi, którzy są wrogami polskości w każdym jej wydaniu, od lewa do prawa.
Ofiary pasożyta Po 10 kwietnia spontanicznie zaczęliśmy tworzyć narzędzia do tej walki. Media antysystemowe zaczęły się formować w drugi obieg. Film „Mgła" dał początek drugiemu obiegowi filmowemu. Tłumy na ulicach pokazały patriotyczne przebudzenie części Polaków. Części, której nadal daleko do większości. Nasze zadanie to dotarcie do tych Polaków, na których zamknięta postkomunistyczna kasta rządząca III RP pasożytuje. Establishment, zarządzając zasobami ludzkimi postkomunistycznego kraju, stara się mieć dla każdego coś miłego. Jedni mają popierać klasę rządzącą III RP dlatego, że tak mówi autorytet Władysław Bartoszewski. Inni, bo tak mówi oświecony bp Tadeusz Pieronek. Kolejni dlatego, że z jego wrogów drwi Jerzy Urban. Następni dlatego, że Michał Wiśniewski zagroził wyjazdem z Polski, jeśli PiS dojdzie do władzy. Wniosek dla nas: Polacy, którzy są dyskryminowani w III RP, też są zróżnicowani. Są wśród nich starsze panie w moherowych beretach. Są robotnicy ze zniszczonych fabryk. Są młodzi po dobrych studiach, ale bez znajomości, pracujący w markecie. Jest trudna młodzież z blokowisk.
Lis atakuje rapera Portal Tomasza Lisa zaatakował ostatnio rapera Tadka Polkowskiego, przypominając, jak jego zespół i on sam zbluzgali policję. Nie przypadkiem akurat Tadek zaczął niepokoić tamtą stronę. Ona chce, by obóz patriotyczny, skoro już istnieje, oddziaływał tylko na moherów. Tymczasem słuchane przez setki tysięcy internautów utwory Tadka trafiają do trudnej młodzieży z blokowisk. Tym samym realnie poszerzają siłę rażenia patriotów. Przykład, że do tych ludzi można dotrzeć także ze sprawą Smoleńska, dali kibice Legii Warszawa. Transparenty „Smoleńsk 2010 – pamiętamy" oraz rosyjskojęzyczny „Oddajcie czarne skrzynki, zabierzcie Tuska" próbowali w sierpniu 2011 r. wwieźć do Rosji na mecz ze Spartakiem. Zatrzymano ich na granicy i przetrzymywano kilkanaście godzin, aż musieli się wycofać, nie mając szans dotarcia na mecz. A w kwietniu 2012 r. właściciel Legii Warszawa nie pozwolił wnieść na stadion oprawy upamiętniającej drugą rocznicę Smoleńska. Setki tysięcy zwykłych kibiców zobaczyły newsa bądź filmik, pokazujący, jak władza do spółki z potężnym sąsiadem akurat tego bezprawnie im zakazuje. A kibic nie cierpi zakazów i zawsze robi zakazującym na złość. Myślę, że dziesiątkom tysięcy młodych ludzi otworzyła się przy tej okazji klapka w mózgu: zaraz, ta sama władza, która nas gnębi i robi tyle złych rzeczy, z jakiegoś powodu nie pozwala na transparenty o Smoleńsku.
Otwieranie klapek Lemingi są ostatnimi, którymi powinniśmy się interesować. Ciekawe dla nas są tylko te grupy, które z jakichś powodów buntują się przeciwko państwu Tuska. Trzeba do nich docierać z wiedzą o rządzących nim mechanizmach. W Poznaniu w manifestacji przeciwko ACTA uczestniczyliśmy z ekipą z Akcji Alternatywnej Naszość z transparentem „Smoleńsk, ACTA, POdatki. O czym jeszcze nie chcecie rozmawiać?". Transparent ten był bardzo dobrze przyjmowany przez tłumy demonstrantów. Otwierał klapkę. To otwieranie klapek wydaje się wykonalne także w przypadku innych grup dyskryminowanych w III RP. Młodzi po studiach powinni poszukać odpowiedzi, jakie mechanizmy spowodowały, że kolega ze studiów jest dyrektorem w korporacji, a oni sami mogą pomarzyć o stanowisku kasjera w markecie. Starsi robotnicy muszą zdać sobie sprawę, że to nieprawda, iż za komuny było lepiej. Że nie ma sensu taka licytacja. Bo sprawcy ich niedostatku są wciąż ci sami. Komuniści w III RP zostali kapitalistami. Jednak system III RP zarówno z zachodnim kapitalizmem, jak i zachodnimi standardami demokratycznymi ma niewiele wspólnego. Będziemy musieli to zmienić. Warto, byśmy uświadomili sobie, że w istocie stoi przed nami zadanie dokończenia rewolucji Sierpnia. Piotr Lisiewicz
PRL-owska lewica nie chce zniszczenia Kościoła W wersji historii made in IPN okres PRL to czas niszczenia Kościoła i wartości. Epatuje się młodzież obrazami prześladowań i niemal zagłady. Jest to oczywisty fałsz współczesnego ministerstwa prawdy. Poza okresem 1949-1955, Kościół katolicki w Polsce miał możliwość prowadzenia swojej misji. Owszem, państwo mu w wielu kwestiach nie pomagało, a nawet przeszkadzało, ale to właśnie, paradoksalnie, umacniało go i stanowiło o jego potędze. To ten, „PRL-owski” Kościół miał takich hierarchów jak Stefan Wyszyński czy Karol Wojtyła. Rzecz nie do pomyślenia dzisiaj, w „wolnej Polsce”. Co więcej, tak naprawdę, ówczesne państwo odgradzało społeczeństwo polskie od „zdobyczy” Zachodu, od jego hedonizmu i nihilizmu. Nie jest ważne z jakiego powodu, fakt faktem, że było to działanie zgodne z oczekiwaniami Kościoła. Po 1989 roku wszelkie bariery padły – państwo przestało być sojusznikiem Kościoła w kwestii fundamentalnej – utrzymania moralności zbiorowej na jakimś przyzwoitym poziomie. No i w ciągu lat 20 demoralizacja poczyniła ogromne spustoszenia. „Zdobycze” Zachodu stały się zdobyczami i u nas. Owszem, państwo koegzystuje z Kościołem, głównie na polu finansowym – ale nic więcej. Zostawia go sam na sam z rozpasanym obyczajowym i intelektualnym liberalizmem. Pozawala na aktywność grup i partii jawnie antykościelnych i antychrześcijańskich. W takiej atmosferze powstanie Ruchu Palikota było tylko kwestią czasu. Na tym tle należy odnotować głos człowieka reprezentującego tradycje dawnej, PRL-owskiej lewicy. Chodzi o wywiad z dr. Zdzisławem Słowikiem, redaktorem naczelnym „Res Humana”, wiceprezesem Towarzystwa Kultury Świeckiej. Ukazał się on w tygodniku „Przegląd” (nr 29 z 22 lipca 2012). Oto najbardziej istotne fragmenty wywiadu:
„Nawet w czasie rządów Leszka Millera, mimo innego układu sił w parlamencie, nie było możliwości przeforsowania ustaw związanych z neutralnością światopoglądową państwa. Jak można się domagać zdjęcia krzyży, mając przeciwko sobie większość parlamentarną? Im głośniej politycy wykrzykują hasła, których nie są w stanie zrealizować, tym bardziej razi ich nieporadność i nieskuteczność. Walcząc o z góry przegrane sprawy, traci się zaufanie, naraża na podejrzenia o demagogię, cyniczne wykorzystywanie bliskich części społeczeństwa postulatów. Jestem zwolennikiem polityki liczącej się z realiami, robienia małych kroków, jeśli tylko przybliżają do wytyczonych celów (…) Bez wątpienia zasługą Ruchu Palikota jest wniesienie ważnej tematyki do debaty publicznej, zdjęcie tabu z tematu krzyży, nauczania religii, źródeł finansowania Kościoła, nieomylności biskupów. To pozytywne, ale konfrontując się z Kościołem, walcząc z nim, Ruch Palikota mobilizuje zwolenników Kościoła, krzyży i religii, odgradza się od większości społeczeństwa. W czerwcowym sondażu CBOS Janusz Palikot odebrał Jarosławowi Kaczyńskiemu pierwsze miejsce w kategorii polityka budzącego największą nieufność. To potwierdza oderwanie się od realiów i ludzi (…) [Nieufność? U niektórych Palikot budzi odrazę - admin] Tamto doświadczenie [z okresu PRL] jest nadal aktualne – z Kościołem można rozmawiać o bardzo wielu ważnych sprawach, może on być sojusznikiem pozytywnych, korzystnych dla społeczeństwa przemian. W kwietniu na neutralnym gruncie Uniwersytetu Warszawskiego z mojej inicjatywy doszło do debaty z udziałem dwóch przedstawicieli Episkopatu na temat nauczania etyki i religii w szkole. To niewielka inicjatywa dialogowa, ale należy pamiętać, że po 1989 r. nie odbyła się żadna poważna dyskusja środowisk lewicowych i kościelnych. Kościół, który jest wielkim organizmem, skupia przedstawicieli skrajnie różnych opcji ideowych i politycznych. Zmagają się w nim rozmaite żywioły, czego dowodem jest widoczna niekonsekwencja. Z jednej strony, Episkopat wyraża zaniepokojenie z powodu brutalizacji życia politycznego w Polsce, wysokiej temperatury konfliktu politycznego, z drugiej zaś, hierarchowie popierają podgrzewającego konflikt Tadeusza Rydzyka (…) W regionach dotkniętych biedą kościoły często świecą pustkami. W Łodzi, w której zlikwidowano ogromną część przemysłu, w niedzielnej mszy uczestniczy 25-30% mieszkańców. Podobnie jest w Sosnowcu – wzrost bezrobocia i biedy w tym kojarzonym ostatnio z rodziną Madzi mieście odbił się na aktywności wiernych. Ubóstwo i rozwarstwienie społeczne powodują, że ludzie czują się opuszczeni nie tylko przez władzę, ale i przez Kościół, od którego bezskutecznie oczekują pomocy i opieki. Patrząc na okazałe dobra kościelne, pytają: gdzie jest Kościół? Co robi? Instytucja ta mogłaby sięgnąć do zapomnianych dokumentów Soboru Watykańskiego II, który sformułował bardzo bliski wrażliwości lewicy program społeczny (…) Kościół zdaje sobie sprawę z realiów, nie chce wchodzić w bezpośrednie starcie ze świątyniami konsumpcji. Wbrew pozorom jest bardzo pragmatyczny. Chce utrzymać aktywa, które ma, a nie wdawać się w walkę, której wynik jest niepewny. Egoizm zabija więzi rodzinne, koleżeńskie i społeczne. Przesiąknięci reklamowym sloganem „jesteś tego warty”, przekonani o wyższości mieć nad być konsumenci nie będą podatni ani na nauki Kościoła, ani na hasła lewicy. Wielkie korporacje prostytuują wartości, wykorzystując w promocji marek nawet czerwone sztandary i sutanny. W czasie Euro sięgnęły po patriotyzm – producent piwa zachęcał do śpiewania hymnu państwowego… Nie chciałbym, aby na lewicy zaczęto się licytować, kto mocniej dołoży Kościołowi. Nikt nie dołoży, bo cokolwiek byśmy mówili o kryzysie w Kościele, poparcie społeczne w dalszym ciągu jest po jego stronie. Budując barykady, kopiąc okopy, lewica odgradza od siebie wielu ludzi, którzy choć mają podobną wrażliwość i bardzo różnie myślą o Kościele, postawieni wobec wyboru, opowiedzą się po jego stronie. Siła tradycji wciąż jest wielka. Zamiast się izolować, lepiej szukać kontaktu, tworzyć przestrzeń dialogu. Nie ma powodu, by lewica bała się Kościoła, nie widzę jednak sensu, by na Kościół krzyczeć”.
Opr. JE
http://mercurius.myslpolska.pl/
Chodakiewicz: Awanturnicy w państwie cara. Wolność i patologia a Rosja Zastanawiam się nad powiązaniami między wolnością a patologią. I nie chodzi mi tu o „wesołków” w San Francisco, a raczej o „worów” i „błatnych” w post-Sowiecji. „Wory” – czyli kryminaliści – szukają wolności i odrzucają państwo, a jednocześnie stają się „błatnymi”, czyli ludźmi z oficjalnymi koneksjami. I tak pasożytują na patologiach systemu, który sami odrzucają i którego nienawidzą. Najpierw chyba było poszukiwanie wolności, a dopiero potem próby przystosowania się tych, którzy wolności zażywali, aby wykorzystać system niewoli (rosyjskie państwo) oraz jego strażników (urzędników) i niewolników (poddanych). I wyszło jak zwykle: wyemancypowani niewolnicy sprzymierzyli się z nadzorcami, aby żerować na niewolnych. Historia podziemia kryminalnego na Rusi, a potem w państwie moskiewskim nie jest dostatecznie opisana. Przestrzenie były wielkie, zawsze istniały obszary niedostępne, enklawy wolności. Tam chowali się rozmaici uciekinierzy, dysydenci religijni, indywidualiści. Co więcej, zgodnie z cyklem naturalnym, gdy budziła się przyroda, w wędrówkę po kraju wyruszały tabuny zwykle nielegalnych podróżników. Często byli to uciekinierzy, którzy mieli dość sztywnego reżimu panującego w bojarskich dobrach. Wędrując z miejsca na miejsce, utrzymywali się z dorywczej pracy, majsterkowania, zabawiania możnych i ludu, wróżbiarstwa, muzykowania, żebractwa oraz kradzieży. Do takich gromad włóczęgów dołączali rozmaici przestępcy, wyjęci spod prawa, buntownicy i inni niezadowoleni. Na takim gruncie wykluwały się od czasu do czasu rebelie, rozmaite chłopskie wystąpienia – zarówno bunty lokalne, jak i poważne zawieruchy ogólnokrajowe. Po stłamszeniu tego typu wystąpień niedobitki dalej krążyły, czasami pojedynczo, a niekiedy w grupkach czy nawet gromadach. I proces powtarzał się nieuchronnie od nowa (Patricia Rawlinson, „From Fear to Fraternity: A Russian Tale of Crime, Economy, and Modernity” – Pluto Press, London, 2010). Moskwa naturalnie miażdżyła włóczykijów i ich rebelie dość sprawnie. Od XIII wieku Kreml opierał się na systemie mongolskim. Gdy ziemiami wschodnioruskimi rządził potężny samodzierżawca, choćby Iwan Groźny, to potęga państwa nawet kilkaset lat temu była dość zaawansowana. Na przykład Moskwiczanie stosowali kontrolę graniczną, utrzymując stałą straż pogranicza –głównie po to, aby zatrzymywać ludzi usiłujących opuścić bez pozwolenia państwo cara. Często bowiem książęta z młodszych linii Rurykowiczów, jeśli nie podobało im się samodzierżawie, uciekali do Wielkiego Księstwa Litewskiego wraz z całym swoim dworem, poddanymi i przenośnym dobytkiem. Rzadziej zdarzało się to w drugą stronę, tyle że Rzeczpospolita właściwie nie pilnowała swojej granicy i raczej nie zatrzymywała zbiegów. Była nasza obrona potoczna, ale nastawiona głównie na zagrożenie wewnętrzne. Instytucja łapaczy praktycznie nie istniała, bo polsko-litewski podatnik sobie tego nie życzył. Oprócz arystokratów państwo moskiewskie starało się wyłapywać każdego, kto nie miał odpowiedniej przepustki. Do Rzeczypospolitej zbiegali bowiem masowo poddani, chłopi (w drugą stronę mniej). Moskwiczanie natomiast porywali ludzi z Polski – nie tylko chłopów w niewolę, ale nawet szlachtę i Żydów. Prawie zawsze starali się ich na siłę przechrzcić na prawosławie. Jeśli im się udało, dyplomacja RP była bezradna. Zresztą aby uniknąć kłopotów i łatwiej iść w zaparte, Kreml jeńców polskich (litowców), szlachtę, zaczął gdzieś od końca XVI wieku zsyłać na wschód, na Syberię. Rosyjski podbój Syberii pozwolił Kremlowi „rozwiązać” problem tabunów nielegalnych wędrowników. Po prostu zsyłano takich włóczęgów w głąb państwa, na wschód. Część szła na przymusowe osiedlenie, część na przymusowe roboty. Wielu wykorzystało szansę i po prostu na Syberii się schowało. Nawet państwo moskiewskie miało kłopot z kontrolowaniem takich połaci. W pierwszym okresie częstokroć władze zostawiały przymusowych osadników w spokoju. Na przykład w XVI i XVII wieku, wywaliwszy na Syberie polskich jeńców, Kreml przestał się o nich troszczyć. Po prostu pozostawił ich na łaskę losu. Polacy nie byli w stanie wrócić do domu. Ucieczki były niesamowicie rzadkie. Musieli się bronić przed wrogimi tubylcami, budowali forty, podejmowali handel, tworzyli administrację. Pierwsze dokumenty oficjalne na Syberii były często pisane po polsku, także w korespondencji z Kremlem. I tym sposobem Moskwa sobie budowała swoją potęgę – cudzymi rękoma. Po pewnym czasie przysłano Polakom i innym naczalstwo – i wolność się skończyła. Zresztą po kilku pokoleniach bez Kościoła katolickiego i kontaktu z krajem porwani Polacy się rusyfikowali i stawali się imperialną elitą. Wpisywali się w system poddaństwa. Wolność w państwie cara była możliwa tylko poza systemem. Tymczasem w XVIII i XIX wieku władze nadal wysyłały na Syberię zbiegów, buntowników i pospolitych przestępców – na katorgę i osiedlenie. Strumień rósł, a katorżnicy zaczęli organizować sobie alternatywny świat pod knutem. Ich główną zasadą wewnętrzną był zakaz świadczenia jakichkolwiek usług państwu. Szkodzić, psuć, kraść, spóźniać się, obijać. Nawet w niewoli. Państwo to wróg. Organizować się poza nim. Katorga była uniwersytetem takich podstaw. Przedszkole i szkoła zaczynały się w aresztach i więzieniach imperium. Tutaj powstawała subkultura i hierarchia worów w zakonie. Tutaj pojawiał się ich specyficzny slang, z zapożyczeniami z rozmaitych języków, nawet z jidysz. Tutaj wykuwał się tzw. honor złodziejski (Joseph E. Ritch, „They’ll make you an Offer You Can’t Refuse: A Comparative Analysis of International Organized Crime”, „Journal of Comparative & International Law”, vol. 9, no. 2 (2002) – Tulsa). Naturalnie ze szkół więzienno-zesłańczych wory w zakonie wychodzili na szeroki świat. Tam uprawiali swój proceder i nawigowali w ramach wrogiego im państwa. Imperium rosyjskie nie było państwem prawa. Było samodzierżawiem. Oznacza to, że car decydował o wszystkim – gdy chciał, to arbitralnie. Sytuacja zmieniła się dopiero po liberalnych reformach sądowych w drugiej połowie XIX wieku. Wówczas powstał system mieszany: z jednej strony formalnie autokracja, a z drugiej oficjalnie liberalizm prawny z raczej liberalnymi sędziami. Oznaczało to, że policja dalej bezwzględnie ścigała przestępców. Ale oznaczało to również, że kryminaliści dostawali łagodniejsze wyroki niż w przeszłości. To im się podobało, choć państwa dalej nienawidzili. Znaleźli w nim jednak cechę szczególną – mianowicie korupcję urzędniczą. W Rosji biurokracja dławiła wszelkie oznaki niezależnego życia. Łapówki, układy, dojścia gwarantowały sukces, szczególnie finansowy, jakiegokolwiek przedsięwzięcia. I tutaj właśnie brylowali tzw. błatnyje – ci, którzy mieli układy. Dojścia do urzędników, towarów, klientów, kontrahentów, złodziei. Mówiąc po POlsku: błatnyje to ci, którzy wiedzieli, jak „kręcić lody”. Nastąpiła więc swoistego rodzaju symbioza między urzędnikami a kryminalistami. Dołączył do tego element trzeci – prywatni przedsiębiorcy (Serguei Cheloukhine, „The Roots of Russian Organized Crime: From Old-fashioned Professionals to the Organized Criminal Groups of Today”, „Crime, Law and Social Change”, vol. 50 (2008)). Ponieważ w Rosji sfera wolności była tak wielce ograniczona, tłumiło to indywidualną inicjatywę. Stąd konieczność korupcji, aby oliwić zardzewiały system. W jego ramy w drugiej połowie XIX wieku zaczął wchodzić kapitalizm. Rozpychał się w samodzierżawiu, dostosowywał się do jego form, aby jakoś funkcjonować (nota bene w podobny sposób jak zsynchronizował się z postkomunizmem, stając się kapitalizmem politycznym). I tutaj następował swoistego rodzaju galimatias moralny. Uczciwy przedsiębiorca miał wybór między upadkiem, zastojem a niedorozwojem. Wielu wybierało więc korupcję, aby się odbić, aby sprawniej operować, aby załatwić sobie kontrakty, przywileje, przetrzeć szlak, aby zaskarbić sobie życzliwość biurokratów. A na obrzeżach tego wszystkiego funkcjonowali kryminaliści, niektórzy z nich nawet się legalizowali, wchodzili do eleganckiego towarzystwa, naturalnie starając się usilnie ukrywać swoją przeszłość. Rosja była przecież bardzo konserwatywna, prawosławna. Hipokryzja i widmo ostracyzmu społecznego nakazywały kamuflowanie zachowań patologicznych, takich jak łapówkarstwo, nie mówiąc o worskiej przeszłości czy nawet tylko o zwyczaju balansowania na pograniczu półświatka i normalnego społeczeństwa. O korupcji trzeba było dyskretnie. Większość kryminalistów pozostawała jednak worami i tuczyła się na patologicznych układach systemu, pozostając w podziemiu (Patricia Rawlinson, „Russian Organized Crime: A Brief History” w: „Russian Organized Crime: A New Threat?”, red. Phil Williams – Frank Cass, Portland, OR, 1997). A tymczasem do urzędniczo-przedsiębiorczo-przestępczych relacji doszedł nowy element. W więzieniach i na katordze pod koniec XIX wieku nastąpił mianowicie sojusz taktyczny kryminalistów z rewolucjonistami. Lewacy uznali, zgodnie z marksistowską teorią, że pospolici przestępcy są „społecznie bliscy” i trzeba ich hołubić. Po pierwsze – złodzieje i bandyci nienawidzili władz, policji szczególnie, czyli mieli wspólnych wrogów z rewolucjonistami. Po drugie – kryminaliści gardzili społeczeństwem normalnym i na nim żerowali, czyli mieli do ludzi stosunek podobny do rewolucyjnego. Po trzecie – wory w zakonie nie trawili instytucji państwa i można było liczyć na to, że pozostaną co najmniej neutralni wobec rewolucyjnych prób jego podminowania. Po czwarte – rewolucjoniści w więzieniu podlizywali się kryminalistom, aby uzyskać ich protekcję, po prostu aby przeżyć, oraz aby ich zaagitować. Po piąte – polityczni radykałowie chcieli się od przestępców nauczyć ich fachu. Chodziło nie tylko o to, jak się ukrywać czy unikać policji, ale również o wiedzę fachową o czynach nielegalnych, takich jak fałszowanie dokumentów, napady na banki czy morderstwa (np. jakiej użyć trucizny, jak ukryć ciało). Taka wiedza praktyczna światka przestępczego była bardzo przydatna i spowodowała do pewnego stopnia wzajemne nakładanie się na siebie środowisk kryminalnych i rewolucyjnych w Rosji przed 1917 rokiem. W niektórych wypadkach możemy wręcz mówić o konwergencji patologicznego marginesu obu opcji. Bandzior lepiej się poczuje, gdy do swego bandytyzmu dorobi ideologię – szczególnie taką jak komunizm, który obiecywał raj na ziemi. Bandziory miały swoją orgię, gdy wybuchła rewolucja w Rosji. Grab’ nagrabliennoje to przecież hasło worów. Anarchia zalała imperium carów. Przestępcy czuli się jak ryby w wodzie. Ci, którzy nie załapali się do rządu Lenina, wchodzili szybciej bądź wolniej w konflikt z bolszewickim „prawem”. Marek Jan Chodakiewicz
Znaczące milczenie Cenckiewicza - czy długie ramię Moskwy Wpadła mi w ręce książka Sławomira Cenckiewicza „Długie ramię Moskwy”, wydana w 2011 roku. Niewątpliwie interesująca jest w niej wzmianka o spotkaniach bankowego rabusia z ramienia GRUPY Y „Informacji Wojskowej” (czy jak ich tam kolejno zwali) Grzegorza Żemka (pseudo „Dik”) ze znanymi postaciami, jak Zbigniew Brzeziński, czy Ojciec Św. Jan Paweł II. Wspominam o tym osobno
G. Żemek (ps. "Dik"), jego audiencje u papieża Jana Pawła II, a "‑tajemnice" FOZZ) .
Zadziwiły mnie jednak w tej grubej książce również dwie inne sprawy.
I. Przy opisie „osobistości” odpowiedzialnych za rabunek Polski poprzez FOZZ - całkowite pominięcie szefa, potem właściciela UNIWERSALU Dariusza Tytusa Przywieczerskiego (t.zw. mózgu FOZZ-u), znanego w sferach lewego biznesu jako TW GRABIAŃSKI. Jego teczka była przez lata w zbiorze zastrzeżonym IPN-u. Osoba tak znana „wymiarowi sprawiedliwości”, iż dwa razy pozwolono mu uciec z dokumentami z Polski: raz umożliwił to UOP, a po paru latach, uczynił to ABW pod koniec karnego procesu, w którym DTP został skazany na jakąś śmieszna karę. I ten „wymiar” nie może go od lat namierzyć i znaleźć w USA, gdzie DTP prowadzi liczne interesy, mimo, że każdy dziennikarzyna doń trafia. Czyżby pan Sł. Cenckiewicz już musiał założyć takie same okulary, jakie ma ten „wymiar”?
II. Na okładce tej książki („Długie ramię Moskwy” ) widzę zapowiedź następnej książki „Tajne pieniądze” o, między innymi, „samotnej walce Michała Falzmanna”. Ponieważ w ostatnich miesiącach tej walki Michała byłem „testerem” jego pomysłów i hipotez, może tą droga powiadomię p. Sławomira Cenckiewicza, że ew. mógłbym sobie przypomnieć, w jakiej piwnicy są zdeponowane dokumenty i rozważania Michała, które nie zainteresowały prokuratorów pracowicie badających sprawę FOZZ.
III. Ze zdziwieniem zauważyłem, że w książce „Długie ramię Moskwy” Autor zupełnie nie odnosi się do mechanizmu rabunku, a opisuje jedynie osoby, ich meldunki, powiązania i donosy. A główny mechanizm jest prosty, opisany explicite przez profesorów Marka Wolfa i Jerzego Przystawę w pracy (recenzowanej) Violation of interest-rate parity: a Polish example Może historyka współczesności odstraszyły występujące tam całki i sumy? [suma to takie duże greckie sigma, czyli Σ, a całka to wydłużone S, zwykle z zerem u dołu, a położoną ósemkaą (8) u góry, co oznacza nieskończoność]. To nie gryzie, Panie Doktorze, a w popularnych tekstach (np. w Czy miliardy FOZZ - to już ‑"na straty"? ) : tłumaczymy każdemu, jak „ci niektórzy” mogą na znajomości tajnych umów , np. rządu Mazowieckiego z Bankiem Światowym, uzyskać „przebicie 960 razy” w ciągu roku. W książce o PIENIĄDZACH nie wypada milczeć o ekonomicznym mechanizmie rabunku. Choć - może i za tym stoi długie ramię Moskwy? W takim razie radzę pisać o pieskach i kotkach, bo odważne poruszanie tej tematyki nie grozi ostracyzmem w me®diach.
Mirosław Dakowski
Domino: Ostatnia deska ratunku twórcy WikiLeaks – To jest facet, który nigdy nie spanikował. Jest odważny i mężny. Wierzy w to, co robi, i dałby się za to pokrajać. Należy go szanować – tak o swoim niedawnym gościu mówi Vaughan Smith, który przez blisko rok gościł w swojej rezydencji Ellingham Hall w hrabstwie Norfolk Juliana Assange.
Obaj panowie rozprawiali godzinami, sączyli whisky, grali w golfa i tenisa. Można powiedzieć, że znali się jak łyse konie. Ale i on jest zaskoczony desperacką decyzją twórcy WikiLeaks. Bo Assange’owi najwyraźniej puściły nerwy. Bał się deportacji do Szwecji. Liczy na lot do Ekwadoru – po bezpieczny azyl. Nie Buckingham Palace, ale kilkukondygnacyjna, zbudowana z bordowych cegieł rezydencja w ekskluzywnej dzielnicy Knightsbridge stała się w ostatnich dniach najczęściej pokazywaną w mediach budowlą angielskiej stolicy. To nadzwyczajne zainteresowanie nie wynika bynajmniej z jakichś architektonicznych walorów budynku. Podobnych jest tutaj wiele. Najważniejsze jest, kto się w nim znalazł. Schronił się w nim Julian Assange, twórca internetowego portalu WikiLeaks, który bojąc się deportacji do Szwecji, w gmachu ambasady Ekwadoru szukał bezpiecznego azylu. Na ten desperacki krok 40-letni Australijczyk zdecydował się po przegraniu długiej, blisko dwuletniej batalii sądowej. 30 maja br. najwyższy sąd brytyjski głosami 5:2 orzekł, że prośba o ponowne rozpatrzenie sprawy jest bezzasadna, a decyzja o wydaniu go w ręce Skandynawów jest prawomocna i można wszczynać procedurę przekazania im Assange’a. Tym samym wszystkie możliwe procedury prawne pozwalające pozostać mu w Wielkiej Brytanii zostały wyczerpane. Pozostała mu tylko jedna deska ratunku. Do końca czerwca arcyhaker ma czas na złożenie odwołania do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu, ale wydaje się, że byłaby to tylko gra na czas. Trudno spodziewać się bowiem, by poprawni politycznie „niezależni” sędziowie wzięli w obronę człowieka oskarżanego – pal sześć słusznie czy niesłusznie – o seksualne wykorzystywanie kobiet. Prawdopodobnie więc w ogóle nie rozpatrywaliby jego zażalenia albo też by je z miejsca odrzucili. A wtedy Assange nieuchronnie wsadzony zostałby na pokład pierwszego samolotu odlatującego z Londynu do Sztokholmu.
Ostatnia szansa? Założyciel WikiLeaks wyczuł pismo nosem. Nie czekał biernie, aż dopełni się jego los. Wieczorem 19 czerwca otworzył drzwi placówki dyplomatycznej Ekwadoru. Powołując się na oenzetowską Deklarację Praw Człowieka, poprosił o azyl. Dlaczego właśnie tam? Przede wszystkim Australijczyk nie mógł liczyć na wsparcie ze strony swego rodzinnego kraju. Dyplomaci z antypodów pozostawili go samemu sobie. Od wybuchu całej afery Assange „nie spotkał się z nikim z australijskiej ambasady” i nie miał żadnych kontaktów konsularnych z wyjątkiem przesyłanych nadzwyczaj rzadko SMS-ów. No, ale to chyba norma zawodowych dyplomatów. Premier z Canberry, pani Julia Gillard, nie traci dobrego samopoczucia. – Pan Assange otrzymał o wiele większą pomoc i wsparcie, niż byłoby to w przypadku innej osoby w podobnym położeniu. I nadal będziemy go wspierać, podobnie jak wszystkich Australijczyków za granicą, którzy znaleźli się w kłopotach – tłumaczyła niedawno. Tyle że sam Assange jest innego zdania. Nawet we wniosku o azyl użalał się, że nie może liczyć na pomoc prawną ze strony władz swego kraju. Pozostawało więc szukanie ratunku gdzie indziej. Jeszcze w listopadzie 2010 roku, kiedy nad jego głową zaczęły się gromadzić czarne chmury, a sprawa nabrała rozgłosu, wiceszef dyplomacji Ekwadoru Kintto Lucas wystąpił nagle z propozycją, że gotów jest zapewnić Australijczykowi bezpieczne schronienie w swoim andyjskim kraju. Co prawda później chyłkiem starano się wycofać z tej pochopnej deklaracji. Oferty „bezwarunkowego zamieszkania” nie podtrzymał ani prezydent, ani minister spraw zagranicznych, ale w Quito stale odnoszono się z sympatią do Assange’a. Co ciekawe, Ekwador jest też jedynym krajem na świecie, który w odpowiedni sposób zareagował na ujawnione przez WikiLeaks i Assange’a tajne dokumenty amerykańskiej dyplomacji. A znalazł się tam raport amerykańskiego ambasadora w Quito, który całą miejscową wierchuszkę polityczną nazwał bez ogródek „skorumpowaną bandą”. Ta szczerość – trudno bowiem wyrokować o prawdziwości tego stwierdzenia – kosztowała go posadę. Pod Andami uznano go za persona non grata. Musiał spakować walizki i jak niepyszny wrócił do Waszyngtonu. Wciąż jednak pozostaje niejasne, dlaczego Assange zdecydował się szukać azylu właśnie w Ekwadorze, a nie, dajmy na to, w Brazylii, Argentynie czy Wenezueli. Przecież kraj ten ma wciąż obowiązującą dwustronną umowę ze Stanami Zjednoczonymi o wzajemnym przekazywaniu sobie ściganych przestępców. Czyżby o tym spanikowany Australijczyk nie wiedział? A może przy okazji nagrywanego niedawno przez Assange’a wywiadu telewizyjnego z ekwadorskim prezydentem Rafaelem Correą padły poza kamerą z ust głowy andyjskiego państwa jakieś zobowiązania czy deklaracje? Coś, co pozwalało Australijczykowi uwierzyć, że wysoko w Andach lub na Wyspach Galapagos bezpiecznie spędzi najbliższe lata? Bo przecież Ekwador nie jest jakimś szczególnie gorliwym obrońcą praw człowieka czy wolności słowa. Obecny prezydent Rafael Correa jest nieustannie oskarżany o korupcję i wykorzystywanie państwowej machiny do „uciszania” krytyków swojej administracji. Wszyscy publicznie wyrażający niezadowolenie z jego rządów są niemal z miejsca oskarżanie o „defetyzm” i „zniesławianie głowy państwa”. W ubiegłym roku na trzy lata powędrowało za kratki paru dziennikarzy, którzy na łamach opozycyjnej gazety „El Universo” ośmielili się nazwać prezydenta „dyktatorem”. Dwaj inni żurnaliści niespokojnie wiercą się teraz na ławach sądowych, bo w swych publikacjach odważyli się skarcić prezydenta za nepotyzm. Zastanawiali się bowiem publicznie, jak to możliwe, że brat prezydenta wygrywa niemal wszystkie kontrakty rządowe. Strach to zły doradca. I wydaje się, że działający pod jego presją Assange kompletnie nie brał pod uwagę sytuacji u swoich ekwadorskich przyjaciół.
O co chodzi? Najwyższy czas przypomnieć, co zbroił Australijczyk z siwą szopą na głowie. Teoretycznie nie zrobił nic złego. Przyznają to nawet sami Szwedzi, którzy nie ścigają go z powodu jakiegoś popełnionego przestępstwa. Podobno pragną jedynie, by złożył zeznania, jak spędził parę sierpniowych nocy podczas pobytu w Sztokholmie. Assange popadł bowiem w tarapaty z powodu nadmiernie rozbudzonych hormonów. Gorącego lata 2010 roku udał się do Skandynawii na serię odczytów. A że owe konferencje, seminaria, prelekcje były dla niego najwyraźniej nudne, urozmaicał sobie wieczory i noce figlami z córkami wikingów. Miał pecha. Pani „A” i pani „W” nie miały nic przeciwko łóżkowym ekscesom. Przynajmniej dopóki łudziły się, że są tymi jedynymi wybrankami i nic nie wiedziały o sobie. Dziwnym jednak trafem obie spotkały się podczas jakiejś paplaniny i ze zgrozą odkryły, że w łóżku jednego ze sztokholmskich hoteli rozminęły się zaledwie o godziny. Urażone w swej dumie, rozsierdzone nie na żarty postanowiły ukarać „łajdaka”. Zaczęły użalać się, że padły ofiarą gwałtu i „molestowania seksualnego”. Ofiara „A” twierdziła, że Assange niczym dziki Aborygen zerwał z niej ubranie i odmówił założenia prezerwatywy. Ofiara „W” dodawała ze swej strony, że Australijczyk zgwałcił ją, gdy spała. Po tych oskarżeniach dziarska pani prokurator Marianne Ny natychmiast wszczęła dochodzenie. Na szczęście Assange pozostawał już poza zasięgiem działania szwedzkiego wymiaru sprawiedliwości. Był w Anglii. Cała akcję Szwedów uznał za podstęp. Jego zdaniem, wcale nie ściga się go za seksualne ekscesy. I za żadne skarby świata nie chce jechać do Szwecji. Przecież w każdej chwili gotów był złożyć zeznania, gdyby tylko szwedzcy prokuratorzy raczyli się byli zjawić w Anglii. Mógłby wyjaśnienia złożyć także telefonicznie. Tymczasem Szwedzi uparli się, by to on przyleciał do Sztokholmu. Ale życie w Anglii też nie było sielanką. W grudniu 2010 roku Assange został zatrzymany w areszcie na podstawie europejskiego nakazu aresztowania wydanego przez szwedzką prokuraturę. Co prawda po kilkudniowym pobycie za kratami został warunkowo zwolniony, ale procedura ekstradycji toczyła się cały czas. Assange pozostawał na wolności dzięki wysokiej kaucji. Na ćwierć miliona funtów poręczenia zrzuciło się kilkudziesięciu jego brytyjskich przyjaciół. Teraz ci celebryci – znani reżyserzy, producenci filmowi, aktorzy, pisarze i dziennikarze – stracą wyłożoną forsę. Zaskoczenie i oburzenie z powodu rejterady Assange’a jest w Londynie powszechne. Warto jednak wytknąć krytykom, że gdy chiński dysydent Chen Guangcheng chronił się niedawno w amerykańskiej ambasadzie w Pekinie, tylko mu przyklasnęli. A kiedy Australijczyk ucieka do ambasady Ekwadoru w Londynie wszyscy mają go za wariata i drania. A przecież tak jeden, jak i drugi motywowali swe decyzje obawami politycznymi. Oczywiście Assange mógł w każdej chwili wyjść z gmachu ambasady. Oznaczałoby to jednak błyskawiczne wylądowanie na więziennej pryczy. Więc lepiej zapewne spać chociażby na dmuchanym materacu, ale w pokoju bez żelaznych krat w oknach. Nocując w gmachu ambasady, Assange naruszył prawo do przebywania na wolności za kaucją. – Jednym z warunków jest to, by taka osoba pomiędzy godziną dziesiątą wieczorem a ósmą rano przebywała pod wskazanym sądowi i policji adresem. Tymczasem we wtorek o godzinie 22.20 dotarła do nas informacja, że Assange’a nie ma w Ellingham Hall – stwierdził rzecznik londyńskiej Policji Metropolitalnej. Assange wie swoje. Kalkuluje, że Szwedzi chcą go zwabić w pułapkę. Bo ze Skandynawii mógłby zostać natychmiast wysłany do USA. Jankesi chcą go dorwać za ujawnienie na portalu Wiki-Leaks kilkudziesięciu tysięcy depesz, informacji i raportów amerykańskiej dyplomacji. Wiele z nich miało charakter poufny bądź tajny. Waszyngtońscy politycy tłumaczyli między sobą bez ogródek, jakie są ich prawdziwe intencje co do przywracania demokracji w Iraku czy Afganistanie, co myślą o intelektualnych możliwościach wybitnych światowych polityków, w jaki sposób wywierać na nich presję, jaką stosować politykę medialną itp. Stos ujawnionej przez Assange’a dyplomatycznej makulatury był rzeczywiście imponujący i na tyle bulwersujący, że wielu osobom w Białym Domu zapłonęły ze wstydu uszy. Za ujawnienie tajemnic amerykańskiej dyplomacji grozi nawet kara śmierci. Postraszono Australijczyka taką możliwością. Dlatego boi się on podróży do Szwecji, bo może się spodziewać, iż czeka go tam przesiadka do Waszyngtonu. A tam stanie przed sądem – podobnie jak jeden z jego informatorów, Bradley Manning, żołnierz US Army. Przekazał on WikiLeaks wiele tajnych dokumentów – teraz odpowiada przed trybunałem wojskowym. FBI już podobno zgromadziła 48.135 stron zarówno przeciwko niemu, jak i całemu portalowi WikiLeaks. Wystarczająco, by oskarżyć nie tylko o ujawnienie tajemnicy państwowej, ale także o zdradę i szpiegostwo. Pukając do drzwi ambasady, Assange liczył na szybki transfer w Andy. Tymczasem utkwił w placówce na dobre. Jego pobyt przedłużał się. Wniosek o azyl miano rozpatrzyć w czwartek, potem w piątek, w sobotę. Quito zwlekało z podjęciem ostatecznej decyzji o przyznaniu azylu. – Poważnie traktujemy wniosek o azyl dla Juliana Assange i dlatego potrzebujemy więcej czasu, by podjąć decyzję w tej sprawie – pokrętnie tłumaczył w wywiadzie telewizyjnym prezydent Rafael Correa. Wreszcie uczciwie przyznał, że sam nie wie, kiedy zapadnie ostateczna decyzja. – To kwestia kilku godzin albo i kilku dni – wymamrotał. Olgierd Domino
Tylko dalej tak "liberalnie"! JE Donald Tusk miał budować w Polsce liberalizm. Zamiast tego wziął do swojej partii i „rządu” kupę komuchów – po czym realizował... politykę PiS:
- walka z kibolami (ustawa przygotowana jeszcze przez rząd WCzc.Jarosława Kaczyńskiego!)
- walka z hazardem
- walka z dopalaczami
- walka z pedofilią
Wszystko to, oczywiście, niesłychanie liberalne. Z „dopalaczami” nie wygrał, kibice mają się na szczęście dobrze, pedofilia się niestety szerzy (bo te wszystkie programy telewizyjne to propaganda pedofilii) – a co do hazardu, to właśnie okazało się, że jedyne co ten „Rząd” zrobił, to zaszkodził firmom, hazardzistom i budżetowi. A teraz Europejski Trybunał Sprawiedliwości orzekł, że firmy hazardowe mają prawo dochodzenia odszkodowania za straty poniesione w wyniku działania tej ustawy.
http://finanse.wp.pl/kat,104132,title,Rzad-Donalda-Tuska-narazil-budzet-na-straty,wid,14775044,wiadomosc.html
Więc zapłacimy za to jeszcze raz, tym razem wszyscy. Firmy odzyskają swoje pieniądze. Hazardziści, oczywiście, nie... Chociaż... Czy „oczywiście”? Może powinni spróbować?! A podsumowanie: od kiedy to potrzebny jest wyrok ETS by dochodzić swoich praw przed polskim sądem? JKM
Dopalacze, pedofilia – a działalność reżymu. Wszystkim organom państwa zależy, by „walka z narkomanią” trwała i trwała - bo to gwarantuje dużo pieniędzy na "walkę z narkomanią". A na to by trwała walka, musi istnieć narkomania. Państwo mylicie dwa pojęcia. To, czy zażywanie dopalaczy i pedofilia jest złem – z tym, czy państwo winno z tym walczyć. Otóż twierdzę, że nie powinno. Przynajmniej: nie w taki sposób. Co do dopalaczy – i w ogóle narkotyków. Dopóki państwo nie zaczęło (na zlecenie dealerów narkotykowych) „walczyć z narkomanią”, narkomania była tylko śladowa lub nie było jej w ogóle. „Walka z narkomanią” spowodowała ponad stukrotną podwyżkę ceny narkotyków, więc powstał ogromny bodziec do rozwoju nielegalnego handlu narkotykami. Wg. agencji Reutera mafie narkotykowe dawały 20 lat temu $1,5 mld rocznie politykom, by NIE zniesiono zakazu brania narkotyków (ile dają dziś – nie wiem). Gdyby przestać „walczyć”, cena hery spadłaby do 50 groszy za działkę. Zdeklarowani i nieopanowani nałogowcy po tygodniu by szczęśliwie wymarli, nikogo nowego nie wciągając już (to ważne!!!) w nałóg – i nikt normalny by tego świństwa nie brał. Pozostałoby to na poziomie „wąchaczy kleju” - czyli marginesu. A, że część marginesu wymrze? Jakaś selekcja naturalna powinna być. Inaczej całe narody wymrą. Śmierć osobników nieodpowiedzialnych jest tak samo korzystna i niezbędna dla narodu, jak w gospodarce niezbędne jest bankructwo złych firm. A inna sprawa, że należy wyposażyć głowę rodziny w narzędzia do walki z narkomanią w rodzinie. Bo to, co napisałem, dotyczy dorosłych. Dziećmi powinni zajmować się rodzice. Reasumując: to państwo jest odpowiedzialne za wzrost narkomanii. Politycy otrzymują ogromne łapówki od baronów narkotykowych, policja ma pieniądze i ogromne uprawnienia... a także pieniądze od wielkich bossów za likwidowanie drobnej konkurencji. Wszystkim organom państwa zależy więc, by „walka z narkomanią” trwała i trwała. A na to by trwała walka, musi istnieć narkomania. Walczyć z narkomanią powinno nie państwo, a rodzina. Co innego z pedofilią. Tu mamy ofiarę. I znów: walczyć z tym powinno społeczeństwo: rodzina, sąsiedzi... Potrzebna jest ustawa, że gdy ktoś poturbuje lub (w przypadku oczywistym) zabije pedofila – to jest bezkarny lub karany symbolicznie. NB. podobnie z dealerami, którzy bez wiedzy ojca dadzą dziecku narkotyk. Natomiast obecna walka z pedofilią ma dwie przerażające cechy:
1) Powstają organy państwowe do walki z pedofilią. Ich pracownicy mają premie za wykrycie pedofila. Co powoduje, że na jednego prawdziwego pedofila przypada dziesięciu Bogu ducha winnych ludzi – jak choćby ten Polak z Missouri, który kąpał pięcioletnią córeczkę.
2) Pokazuje to wszystko telewizja. Zdecydowanie zwiększa to szeregi pedofilów. Bo wielu mężczyzn (i kobiet też trochę...) ma takie skłonności - ale do głowy by im nie przyszło realizować swoje fantazje, gdyby nie to, że wmawia im się, że jest to powszechne, że robią to zacni i szanowani ludzie... Wszystko, co pokażą w TVP, natychmiast znajduje tysiące naśladowców. Dlaczego prawie nie było pedofilii w PRL? Bo wprawdzie była (i była surowo karana), ale cenzura nie pozwalała o tym pisać... Pedofile powinni być, oczywiście, karani – ale po cichu. Pedofilia powinna być po prostu, jak było zawsze, „nie do pomyślenia”. A dziś nie tylko jest do pomyślenia, ale każdy ma ją na oczach. I wmawia się mu, że jest to powszechne zjawisko!! To jest chore. A całość z punktu widzenia bieżącej polityki najlepiej ujął na FaceBooku p.Piotr Dymiński: „Im się po prostu pomyliło. PiS obniżał podatki, a PO walczy z chuliganami; miało być odwrotnie, ale suma tych politycznych POPiSów i tak jest ta sama”… a skutki marne, trzeba dodać. JKM
Korwin-Mikke: Obecny reżym najprawdopodobniej nie przetrwa jesieni! W chwili obecnej Polska jest fenomenem europejskim, ponieważ posiada dwie partie prawicowe: Kongres Nowej Prawicy i Unię Polityki Realnej; na kontynencie europejskim jest takich partyj może jeszcze ze trzy… Ludzie myślący konserwatywnie pochowali się w mysie dziury, a konserwatywni liberałowie wyjechali do Ameryki, gdzie tworzą Partię Herbacianą – mogącą liczyć na połowę elektoratu Republikanów, czyli 25% całości (który to szacunek podaję od 20 lat). W Polsce Prawica może liczyć góra na 15%. To proste: jakieś 5% wyjechało z Polski i innych krajów europejskich do Ameryki… Jest oczywiste, że Prawica – grono ludzi myślących, wolnych i odpowiedzialnych – nigdy nie może zdobyć większości. Może tylko, w momencie kryzysu, przekonać do siebie niezadowolonych centrowców, a nawet lewicowców (tak!). W moim przekonaniu czas taki nadchodzi. Kongres Nowej Prawicy obrasta obecnie w mięso – i na jesieni powinien być zdolny do działań. Jaka jest kondycja UPR, nie wiem, bo o UPR nic w ogóle ostatnio nie słychać. Jest w każdym razie niesłychanie ważne, by w momencie nadciągającego kryzysu istniał ośrodek, który dysponowałby instrumentarium opanowania sytuacji, wyjaśnienia przyczyn krachu – i wskazania środków ratunku. Proszę zauważyć, że wyraźnie idziemy w górę. Dzięki naszej niezmordowanej propagandzie już 68% Polaków (w opozycji do 17%) nie chce przejścia ze złotówki na euro, a w trzech ostatnich sondażach prezydenckich uzyskałem odpowiednio 5%, 5%, 4,9%. Przypominam, że też od 20 lat tłumaczę, iż oprócz nas – Betonowego Słupa Prawicy – istnieją trzy ugrupowania będące odchyłką od tego modelu, nazywane „centroprawicowymi”.
1) PO – odchyłka w stronę demoliberalizmu. PO konsekwentnie coraz bardziej oddala się od Prawicy. Im bardziej się oddala, tym więcej przyjmuje ludzi o nastawieniu lewicowym… a więc w konsekwencji jeszcze bardziej się oddala. W tej chwili jest już w takim punkcie, że można ją nazywać partią centrolewicową. Nawet p. Jerzy Urban określił ją jako partię PRL-owską. Nie rozumiem, co tam jeszcze robi kilku byłych UPRowców… Jeśli chcieli ciągnąć tę partię w stronę klasycznego liberalizmu, to najwyraźniej im się to nie udaje.
2) PiS – odchyłka w stronę etatyzmu. Po odejściu lewactwa spod znaku p. Zbigniewa Ziobry PiS wróciło do pozycji centrowej (nie „centroprawicowej”!). Działa w nim jednak grupa pod przewodnictwem WCzc. Przemysława Wiplera, ciągnąca w prawo. Co z tego wyjdzie – nie wiadomo.
3) Narodowcy – odchyłka w stronę nacjonalizmu. Ta formacja jest rozbita na Narodowe Odrodzenie Polski, Młodzież Wszechpolską, kilka ONR-ów, kilka grup neopogańskich… Trudno nazwać ich pozycję „centrową”, bo tam w centrum wrze. Pewną przewagę mają elementy narodowosocjalistyczne – ale też wielu jest narodowych liberałów czy narodowo myślących konserwatystów. Jeśli w momencie próby połowa narodowców opowie się za Prawicą i poprze ją właściwa część PiS i (mniejsza) PO – mamy poważne szanse na przejęcie władzy. Parę dni temu rozmawiałem z wysokiego szczebla oficerem Sztabu Generalnego, który zapewnił mnie, że jeśli doszłoby do zamieszek, wojsko jest w stanie zapanować nad sytuacją. Zauważyłem, że pod warunkiem internowania kliki Kaczyński-Tusk, co zapewniłoby wojsku sparaliżowanie buntowszczyków i życzliwe poparcie ludzi. Nie zaprzeczył. Dziś otrzymałem informację, że śp. gen. Sławomir Petelicki miał rzeczywiście nieszczęście „pochwalić się” w towarzystwie, że w razie czego gotów jest 11 listopada poprowadzić Marsz Niepodległości w celu obalenia obecnego reżymu. To by wreszcie był jakiś motyw morderstwa – i to dość przekonujący. Dowódca GROM-u na czele Marszu mógłby być istotnie bardzo groźnym przeciwnikiem. Nie sądzę, by żołnierze zdecydowali się do Niego strzelać – podobnie jak żaden nie strzelił do śp. gen. Eryka Ludendorffa, gdy ten szedł na czele puczystów w 1923 roku w Monachium. Tak czy owak – ten reżym najprawdopodobniej nie przetrwa jesieni. Musimy więc być gotowi. Czy będziemy? JKM
W przededniu „wielkich zmian” Kiedy Barack Husejn Obama kandydował na prezydenta, uwodził swoich zwolenników opowieściami, jakie to wielkie zmiany wprowadzi, gdy tylko obejmie władzę. Podczas któregoś spotkania z wyborcami, jeden z nich zdobył się na odwagę i zapytał, jakie konkretnie zmiany wprowadzi kandydat, kiedy już zostanie tym całym prezydentem. Barack Obama odpowiedział, że „wielkie” i - jak się okazało - to wystarczyło do wygrania wyborów. Ale bo też - jak zauważył książę Salina z powieści „Lampart” - trzeba wiele zmienić, by wszystko pozostało po staremu. A właśnie pojawiło się wiele znaków wskazujących, że nasz nieszczęśliwy kraj znalazł się w przededniu takich „wielkich zmian”. Pomijając już konieczność znalezienia winowajców sukcesu, jakim było koko koko euro spoko (stadiony kosztowały prawie 5 miliardów złotych i same odsetki od zaciągniętych na ten cel kredytów wyniosą 270 mln zł rocznie) i rychłego wskazania nieubłaganym palcem przyczyn spodziewanego "spowolnienia" gospodarki, okupujące nasz nieszczęśliwy kraj bezpieczniackie watahy muszą bowiem dokonać jakiejś zmiany dekoracji na politycznej scenie, żeby opinia publiczna, a zwłaszcza „młodzi, wykształceni” nie rozczarowali się do naszej młodej demokracji i nie zaczęli podejrzewać jej o fasadowość. Takiej zmianie dekoracji sprzyja okoliczność, iż śmierć generała Petelickiego, do której, jak wiadomo, doszło „bez udziału osób trzecich” - pokazuje, że przewodnią rolę w budowie socjalizmu ponownie objęła bezpieka wojskowa, przejściowo trochę skonfundowana katastrofą w Smoleńsku. Skoro zatem sytuacja ustabilizowała się na tym piętrze, można przystąpić do porządkowania niższych kondygnacji. Toteż zgodnie z leninowskim przykazaniem o organizatorskiej funkcji prasy, „Puls Biznesu”, jak to mówią, „dotarł” do nagrania przeprowadzonej jeszcze w początkach stycznia rozmowy pana Władysława Łukasika z panem Władysławem Serafinem, poświęconej sposobom dojenia Rzeczypospolitej przez Umiłowanych Przywódców z PSL. Dlaczego „dotarł” dopiero teraz? Pan Waldemar Pawlak twierdzi, że nie ma to nic wspólnego ze zbliżającym się jesiennym Kongresem PSL, na którym zdymisjonowany już obecnie Marek Sawicki miał rywalizować z Waldemarem Pawlakiem o stanowisko prezesa Stronnictwa, podobnie jak nie ma to nic wspólnego z próbą zablokowania przez rząd „wrogiego przejęcia” tarnowskich Zakładów Azotowych przez ruskich szachistów. Całe szczęście, że jedno z drugim nie ma żadnego, ale to żadnego związku, bo w przeciwnym razie moglibyśmy sobie pomyśleć, że z jakichści tajemniczych powodów ruscy szachiści na stanowisku prezesa PSL jednak wolą pana Pawlaka. Jak tam było, tak tam było - więc pozostaje nam tylko zauważyć, że niezależne media zawsze „docierają” do tajnych, czy przynajmniej sekretnych nagrań zawsze kiedy trzeba - ani dnia wcześniej i ani dnia później. Skąd wiedzą, kiedy nastaje ten właściwy dzień? Tajemnica to wielka - bo przecież nie od oficerów prowadzących, to chyba jasne? Więc kiedy sytuacja w ruchu ludowym już się wyjaśniła, pozostaje kwestia przywództwa na lewicy. Tutaj cennej wskazówki dostarczył pan Piotr Tymochowicz, informując, iż porzuca posła Palikota na rzecz pana Leszka Millera. Pan Leszek Miller od samego początku odnosił się niechętnie, a nawet lekceważąco do „naćpanej hołoty”, a w tej sytuacji porzucenie posła Palikota przez pana Tymochowicza oznacza, że również Siły Wyższe musiały uznać eksperyment z biłgorajskim filozofem za nieudany. Pan Tymochowicz coś tam przecież musi wiedzieć, skoro nie tylko „doradza” różnym Umiłowanym Przywódcom w sprawach „wizerunku”, ale nawet niektórych wystrugał z banana. Dodatkową poszlaką wskazującą na zniechęcenie naszych okupantów do dziwnie osobliwej trzódki biłgorajskiego filozofa jest zmiana tonu, w jakim piszą o niej niezależne media. Skoro zatem zwolna wyjaśnia się sprawa przywództwa na lewicy, to pozostaje tylko jedna kwestia: czy PO przetrwa eksperyment z zapładnianiem w szklance, czy też rozpadnie się na grupę konserwatywną i postępową, pozwalając w ten sposób na pojawienie się nowej przewodniej siły również na politycznej scenie. Bo między sceną polityczną i jej kulisami musi być koordynacja, no nie? SM
Jak bankrutują biura podróży za granicą? Upadki biur podróży zdarzają się nie tylko w Polsce. Mimo że w większości krajów biura muszą mieć odpowiednie ubezpieczenia, sprowadzenie z powrotem turystów czy odzyskanie pieniędzy nie zawsze jest oczywiste. Do ostatniego głośnego upadku biura podróży we Włoszech doszło przed dwoma laty. Zbankrutowała wówczas firma Viaggi del Ventaglio, jeden z potentatów na rynku z ponad 30-letnią tradycją. Biuro upadło, gdy tysiące klientów firmy przebywało w różnych zakątkach świata, a setki innych zdążyły wpłacić zaliczki lub pełne sumy za zarezerwowane wakacje. Poszkodowanymi zajął się specjalny sztab kryzysowy, działający przy włoskim MSZ, który niesie pomoc obywatelom kraju poza jego granicami, na przykład ofiarom porwań. We Włoszech nie ma precyzyjnego prawa regulującego podobne kwestie, więc włoskie MSZ zaproponowało wtedy, by do każdego pakietu wyjazdowego kupowanego w biurze podróży wprowadzić dodatkową symboliczną opłatę w wysokości 50 eurocentów. Dzięki temu - argumentowało MSZ - powstałby fundusz dysponujący rocznie kwotą 50 mln euro na pokrycie roszczeń klientów. Propozycja ta została jednak odrzucona przez centrolewicową opozycję. Największą siłą we Włoszech, która niesie pomoc wszystkim poszkodowanym klientom, jest kilka prężnie działających organizacji obrony praw konsumentów. Ich działalność jest tak nagłaśniana w mediach, że powszechną wiedzą jest to, że to do nich należy natychmiast zwrócić się np. w przypadku bankructwa biura podróży. Zapewniają one profesjonalną pomoc prawną i gotowe są skierować pozwy zbiorowe. Przedstawiciele branży turystycznej w Stanach Zjednoczonych oceniają, że nigdy tak naprawdę nie można wykluczyć możliwości upadłości operatora wycieczek. Dlatego biura turystyczne stawiają na produkty oferowane przez największych operatorów mających solidną pozycję na rynku. Wybierani są ci posiadający akredytację National Tour Association (NTA) czy United States Tour Operators Association (USTOA).
- Liczy się zaufanie do takiego operatora wycieczek. Stawiamy na tych, którzy mają wyrobioną pozycję na rynku - powiedziała Joanna Wiesława Bochenek, wiceprezydent biura podróży Polamer Travel, założonego w USA w 1972 r.
- W trakcie mojej długoletniej pracy w firmie Polamer przeżyłam dwóch takich operatorów wycieczek, którzy zbankrutowali i przestali istnieć. Było to jednak mało kłopotliwe dla klientów, bo wcześniej poinformowali o możliwości ogłoszenia upadłości. Żaden klient amerykański w tym przypadku nie ucierpiał, bo operator wycieczek poinformował wcześniej o zamknięciu działalności - powiedziała Bochenek.
- Rzadko kto kupuje całościowe ubezpieczenia wycieczek, bo jest ono bardzo drogie i kosztuje prawie tyle samo, co cały wyjazd - ocenił Ryszard Michalski z biura podróży Polamer. Dodał, że pewnym zabezpieczeniem dla klienta jest zapłacenie kartą kredytową - wtedy można szybciej odzyskać pieniądze. W Szwecji od 1974 r. obowiązuje ustawa umożliwiająca podróżnym otrzymanie odszkodowania w przypadku bankructwa biura podróży. Każdy sprzedawca wycieczek, także usług sprzedawanych w pakiecie, zobowiązany jest przedstawić gwarancję finansową swojej działalności specjalnemu państwowemu organowi - Kammarkollegiet. Wysokość gwarancji jest jawna i każdy może ją sprawdzić. Przy Kammarkollegiet działa komisja, która decyduje, kto i w jakiej wysokości otrzyma odszkodowanie w przypadku bankructwa firmy. Poszkodowani powinni złożyć wniosek o wypłatę pieniędzy do 3 miesięcy po zdarzeniu. Jeśli wysokość gwarancji nie pokrywa zwrotu kosztów dla wszystkich uczestników wycieczek, każdemu wypłacane są odszkodowania proporcjonalnie w mniejszej wysokości. W Szwecji od stycznia do lipca br. upadły 3 biura podróży. Stowarzyszenie Szwedzkich Biur Podróży twierdzi jednak, że kłopoty touroperatorów nie są dziś dużym problemem, większym są bankructwa linii lotniczych. Te nie muszą posiadać gwarancji; tracą na tym nie tylko pasażerowie, ale również biura podróży, które muszą ponieść straty, jeśli przelot był zakupiony w pakiecie z wycieczką. W 2011 r. w Japonii zbankrutowała wyjątkowo duża liczba biur podróży. Powodem było marcowe wielkie trzęsienie ziemi. Na wiele miesięcy praktycznie zamarł międzynarodowy ruch turystyczny, a turystyka krajowa uległa znacznemu ograniczeniu. Według danych ośrodka badań handlu i przemysłu Tokyo Shoko Research (TSR) od stycznia do grudnia 2011 r. liczba biur podróży, które zgłosiły upadłość, wyniosła 54 i w stosunku do roku poprzedniego wzrosła o 28,5 proc. Ze statystyki wyraźnie widać wpływ wielkiego trzęsienia ziemi. Siedem biur ogłosiło bankructwo natychmiast po odwołaniu przyjazdu turystów przez zagranicznych kontrahentów. Do marca 2011 r. koniunktura biur podróży była bardzo dobra i załamanie nastąpiło zaraz po kataklizmie. Sytuacja uspokoiła się dopiero w październiku. Analitycy TSR uważają, że duży wpływ na zmniejszenie zagranicznej turystyki przyjazdowej do Japonii ma również wyjątkowo wysoki kurs jena japońskiego. Tym bardziej, że oba czynniki, czyli strach przed promieniowaniem z uszkodzonej elektrowni w Fukushimie i wyższy kurs jena - nałożyły się na siebie. Paradoksalnie w roku 2011 zmniejszyły się znacznie straty biur podróży i zamknęły się sumą 2 mld 988 mln jenów (około 129 mln zł), co stanowiło zaledwie nieco więcej niż połowę strat z roku poprzedniego (5 mld 641 mln jenów). W 2011 r. nie notowano dużych i spektakularnych upadków. Zbankrutowały głównie małe firmy, z niedużym kapitałem. Na wielu portalach internetowych znaleźć można informacje o wiarygodnych biurach turystycznych, a także porady, jak wybrać dobrego touroperatora. Większość porad kończy się konkluzją, że nie ma pewnego partnera. Najbardziej podejrzane - zdaniem specjalistów - są oferty wyjątkowo tanie i należy omijać biura żądające wpłaty wcześniej niż miesiąc przed wyjazdem. W przypadku bankructwa biura podróży klientom wypłacane jest odszkodowanie do wysokości ubezpieczenia przedsiębiorstwa. Zazwyczaj nie pokrywa ono w pełni poniesionych kosztów. Wszelkimi sprawami związanymi z rekompensatami i rozwiązywaniem spraw spornych zajmuje się Japońska Organizacja Turystyki. W Niemczech rzadko słyszy się w ostatnim czasie o upadających biurach podróży, co być może wynika z ich ustabilizowanej pozycji i doświadczenia na rynku. Za to bardzo często turyści zgłaszają reklamacje po wycieczkach, które nie odpowiadały ich oczekiwaniom.
- W Niemczech obecnie rzadziej zdarza się, że biuro podróży upada. Trudno powiedzieć, dlaczego tak jest. Wydaje się, że niemieckie biura dłużej niż polskie działają na rynku, mają więcej doświadczenia i po prostu pieniędzy - powiedział adwokat Christoph Najberg z kancelarii adwokackiej Conrad&Najberg. Według polskiego przedsiębiorcy Jacka Barelkowskiego, który prowadzi biuro podróży Darpol w Berlinie, w latach 90, po zjednoczeniu Niemiec, były głośne przypadki bankructw biur podróży. Dlatego od 1994 r. muszą one opłacać ubezpieczenia, które zapewnią klientom zwrot już dokonanych płatności oraz w wypadku plajty pokryją koszty powrotu turystów z rozpoczętych już wakacji. W Niemczech rynek usług turystycznych jest inaczej zorganizowany niż w Polsce. Jak podaje organizacja branżowa DRV, działa na nim ok. 2,5 tys. tzw. operatorów turystycznych, którzy zajmują się kompleksową organizacją wyjazdów oraz 10,2 tys. biur podróży, które tylko pośredniczą w zawieraniu umów między klientami a operatorami turystycznymi. W Polsce natomiast każde biuro podróży jest zazwyczaj również operatorem turystycznym i zajmuje się również organizacją wyjazdów, co - jak ocenia Barelkowski - czasami przekracza możliwości takiej firmy.
- Gdy wydarzy się coś nieprzewidzianego, jak np. zeszłoroczne rewolucje w Tunezji i Egipcie, to duży touroperator raczej to wytrzyma, a dla małego biura podróży może to oznaczać upadek - ocenił przedsiębiorca. Według Najberga niemieckie prawo cywilne daje turystom korzystającym z usług biur podróży prawo do reklamacji wycieczek. Często niemieccy turyści skarżą się na jakość pobytu zorganizowanego przez biura podróży, np. na brudne łóżka, hałas, nieszczelne okna czy pusty basen. Domagają się zazwyczaj zwrotu części zapłaconej ceny wycieczki. Reklamację trzeba najpierw zgłosić przedstawicielowi organizatora wycieczki na miejscu albo telefonicznie. Jeżeli organizator nie zareaguje, to w ciągu 2 miesięcy po powrocie można domagać się zwrotu części kosztów. - Najlepiej zrobić zdjęcia, żeby udokumentować reklamację - radzi adwokat. Ponieważ konkurencja w branży turystycznej jest duża, to klienci biur podróży mają spore szanse na odzyskanie części ceny wycieczki. - Często odbywa się to na zasadzie grzeczności i sprawa nie trafia do sądu - powiedział Najberg. Według danych organizacji niemieckiej branży turystycznej DRV Niemcy mają najgęstszą sieć biur podróży na świecie, biorąc pod uwagę liczbę mieszkańców. W 2011 r. obroty biur podróży i operatorów turystycznych wyniosły 22,4 mld euro. PAP/kop
Kaczyński wsparł bezkarne znieważanie Komorowskiego Pojawił się plakat z napisem „Fuck Nixon” i była rozprawa sądowa. Uznano „fuck” za stare angielskie słowo. Od tego czasu nawet w konserwatywnych stanach jak Indiana można mówić, co się chce o polityku.” Reżimowi propagandziści mieli ciężki piątek. Do tej pory można było bezkarnie znieważać jedynie prezydenta Lecha Kaczyńskiego , a po jego śmierci w Zamachu Smoleńskim prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego . W piątek szef PiS , który jest zwolennikiem twardego prawa, trzymającego w ryzach kryminalistów wystąpił w obronie przestępców. Specyficznych przestępców . Chodzi o przestępców politycznych II Komuny . Przestępców , którzy w normalnym demokratycznym kraju żadnymi przestępcami by nie byli. Oddajmy głos Kaczyńskiemu .” PiS złoży we wrześniu projekt zmian ustawowych znoszący art. 212 i 135Kodeksu karnego, które przewidują m.in. karę pozbawienia wolności za zniesławienie i karę za znieważenie prezydenta - poinformował szef klubu PiS Mariusz Błaszczak. Według art. 135 "kto publicznie znieważa prezydenta RP, podlega karze pozbawienia wolności do lat trzech". To przestępstwo ścigane jest przez prokuraturę z urzędu. „.....Kaczyński w ten sposób odniósł się do pytania o proces w sprawie portalu Antykomor.pl, który został w piątek odroczony do września. Twórca portalu Robert F. oskarżony jest m.in. o znieważenie prezydenta, a wcześniej marszałka Sejmu Bronisława Komorowskiego. „.....”Jest pytanie: czy w Polsce odpowiedzialność tego typu jest ad personam czy ad rem? W normalnych regułach cywilizowanego prawa to może być tylko odpowiedzialność ad rem. U nas jest ad personam. Wolno było obrażać prezydenta Lecha Kaczyńskiego i prokuratura umarzała w tej sprawie śledztwa, bo zawiadomienia były. A w tej chwili sprawa ruszyła - mówił szef PiS. „....(źródło)
Bardzo dobrze ,że Kaczyński zajął się sprawą ucywilizowania Polski . Bo cechą kraju cywilizowanego jest prawo obywateli do wolności słowa, do wolnego , nieskrępowanego krytykowania władzy . Prawa i wolności obywatelskie Polaków maja charakter fundamentalny w stosunku do urojonych przywilejów dygnitarzy II Komuny takich jak Komorowski , czy Tusk . Tusk jest przykładem skrajnym . Użycie aparatu przymusu II Komuny przeciwko Polakom , którzy kontestowali Tuska słynnym zawołaniem „Tusku matole....” jest najlepszym przykładem zdegenerowania Platformy. Przytoczę fragment mojego tekstu „II Komuna to niebezpieczne popłuczyny I Komuny , czyli PRL . Trawersując słynny żart z czasów pierwszej komuny . Rozmawia dwóch polityków Tusk i Brzeziński . Brzezinki mówi U nas w Stanach jest prawdziwa demokracja . Każdy może wyjść na ulicę i bezkarnie powiedzieć Fuck Obama . Na co Tusk odpowiada .U nas też każdy może wyjść na ulice i bezkarnie krzyknąć fuck ...Kaczyński . …..”Profesor Michael Szporer „ za czasów wojny w Wietnamie, w niektórych stanach były prawne ograniczenia dotyczące wulgarnego języka. Pojawił się plakat z napisem „Fuck Nixon” i była rozprawa sądowa. Uznano „fuck” za stare angielskie słowo. Od tego czasu nawet w konserwatywnych stanach jak Indiana można mówić, co się chce o polityku. „....
(więcej)
„Kajus Augustyniak. W rozmowie z Z prof. Michaelem Szporerem „Mamy w Polsce artykuł 212 Kodeksu Karnego umożliwiający skazanie za zniesławienie nawet osoby mówiącej prawdę. Na tej podstawie byli też karani dziennikarze, za tekst o byłym esbeku, za krytykę burmistrza… Czy w USA dziennikarze też muszą się bać, że kogoś zniesławią? „...”Nie ma czegoś takiego jak zniesławienie polityka „....”Kilka lat temu Wojciech Cejrowski miał kłopoty z prawem, bo zirytowany zachowaniem Aleksandra Kwaśniewskiego nad polskimi grobami żołnierzy w Charkowie wyraził się niesympatycznie o zadku ówczesnego prezydenta. Czy amerykański dziennikarz też miałby podobne kłopoty? Raczej nie. Jeśli chodzi o Obamę, dziennikarz mógłby mieć problem, gdyby w jego wypowiedzi było coś rasistowskiego. Nie byłyby to jednak problemy prawne, a spore publiczne oburzenie i presja na dziennikarza, żeby się wycofał.”......”W prawie amerykańskim mogę wyzywać prezydenta, jak chcę, używać niesamowitego języka. Są oczywiście pewne ograniczenia, ale nie prawne, to już jest typowo polskie. Politycy są osobami publicznymi i muszą mieć grubą skórę. Jak tego nie wytrzymujesz, to nie powinieneś wchodzić do polityki. „....”W Stanach Zjednoczonych w sprawach dotyczących dziennikarstwa, także przed chwilą wspominanego zniesławienia, podstawową rzeczą jest pierwsza poprawka do konstytucji, dotycząca wolności słowa. Ona chroni dziennikarzy, choć oczywiście nie w każdym przypadku, którzy są główną siłą dostarczającą wiadomości obywatelom. Ta poprawka gwarantuje wszystkim ludziom wolność słowa. „....”za czasów wojny w Wietnamie, w niektórych stanach były prawne ograniczenia dotyczące wulgarnego języka. Pojawił się plakat z napisem „Fuck Nixon” i była rozprawa sądowa. Uznano „fuck” za stare angielskie słowo. Od tego czasu nawet w konserwatywnych stanach jak Indiana można mówić, co się chce o polityku.”....(więcej)
Marek Mojsiewicz
Czego uczy nas sowiecka medycyna? Publiczne systemy opieki medycznej nigdzie nie przyczyniły się do ogólnego polepszenia zdrowia czy warunków życia. Lecz ta ponura porażka nie powstrzymała polityków i biurokratów w dążeniu do osiągnięcia władzy absolutnej i całkowitej kontroli. W 1918 r. Związek Sowiecki stał się pierwszym krajem, który obiecał powszechny dostęp do opieki medycznej „od kołyski aż do grobu”. Miało się to stać poprzez całkowite upaństwowienie medycyny. „Prawo do zdrowia” stało się „konstytucyjnym prawem” obywateli sowieckich. Zaletami tego systemu miała być „redukcja kosztów” i eliminacja „marnotrawstwa”, które wynikało z „niepotrzebnego namnożenia podmiotów świadczących te same usługi”, tzn. konkurencji Cele były podobne do tych zadeklarowanych przez Obamę i Pelosi — atrakcyjne i humanitarne cele powszechnego dostępu i niskich kosztów. Co w tym złego? System ten działał przez wiele dekad, lecz powszechna apatia i słaba jakość pracy paraliżowały opiekę zdrowotną. W odmętach socjalistycznego eksperymentu instytucje opieki zdrowotnej w Rosji były co najmniej 100 lat za średnim poziomem amerykańskim. Co więcej, bród, smród, koty spacerujące po salach, pijany personel medyczny i braki mydła oraz środków czyszczących dołożyły cegiełkę do ogólnego obrazu beznadziei i frustracji, które paraliżowały ten system. Według oficjalnych rosyjskich szacunków, 78 proc. wszystkich ofiar AIDS w Rosji zaraziło się wirusem przez brudne strzykawki czy krew osób HIV-pozytywnych w państwowych szpitalach. Nieodpowiedzialność wyrażona w popularnym rosyjskim powiedzeniu „Oni udają, że nam płacą, a my udajemy, że pracujemy”, poskutkowała przerażającą jakością usług, powszechną korupcją i śmiercią wielu osób. Mój przyjaciel, sławny neurochirurg w dzisiejszej Rosji, otrzymywał miesięczną pensję w wysokości 150 rubli — jednej trzeciej przeciętnej płacy kierowcy autobusu. Aby uzyskać choć minimalną opiekę lekarzy i personelu pielęgniarskiego, pacjenci musieli dawać łapówki. Byłem nawet świadkiem przypadku „niepłacącego” pacjenta, który umarł, próbując dostać się do toalety na końcu długiego korytarza po operacji mózgu. Znieczulenie było zazwyczaj „niedostępne” w przypadku aborcji czy pomniejszych operacji uszu, nosa, gardła czy skóry. Był to środek wymuszania pieniędzy przez pozbawionych skrupułów medycznych biurokratów. Żeby poprawić statystyki liczby ludzi umierających w tym systemie, pacjenci byli zwyczajnie wypychani za drzwi przed złapaniem swego ostatniego oddechu. Kiedy byłem deputowanym ludowym w okręgu moskiewskim od 1987 do 1989 r., dostawałem wiele skarg o zbrodniczych zaniedbaniach, łapówkach branych przez medycznych aparatczyków, pijanych załogach ambulansu oraz zatrutym jedzeniu w szpitalach i instytucjach opieki nad dziećmi. Przypomina mi się przypadek 14-letniej dziewczyny z mojej dzielnicy, zmarłej na ostre zapalenie nerek w moskiewskim szpitalu. Umarła, ponieważ lekarz uznał, że lepiej jest zaoszczędzić „cenną” błonę rentgenowską (przywiezioną przez Sowietów za twardą walutę), niż jeszcze raz sprawdzić swą diagnozę. Te promienie rentgenowskie obaliłyby jego diagnozę bólu neuropatycznego. Zamiast tego, lekarz leczył nastolatkę ciepłymi okładami, które zabiły ją niemal od razu. Nie było żadnej kompensacji dla rodziców bądź dziadków dziewczyny. Zgodnie z definicją, model jednego płatnika nie może na to zezwolić. Dziadkowie dziewczyny nie mogli pogodzić się ze stratą i oboje zmarli w przeciągu sześciu miesięcy. Lekarz nie dostał żadnej oficjalnej nagany. Nic dziwnego, rządowi biurokraci i funkcjonariusze partii komunistycznej już w 1921 r. (trzy lata po Leninowskiej nacjonalizacji medycyny) zdali sobie sprawę, że egalitarny model służby zdrowia był dobry jedynie dla ich własnych interesów jako dostawców, zarządców i dystrybutorów — ale nie jako prywatnych użytkowników systemu. Także, tak jak w każdym państwie z państwową służbą zdrowia, stworzono system dwupoziomowy: jeden dla „szarych mas” i drugi, z całkowicie różnym poziomem usługi, dla biurokratów i ich intelektualnych sług. W ZSRR, gdy robotnicy i chłopi umierali w państwowych szpitalach, często sprzęt i leki, które mogły uratować ich życia, leżały nieużywane w ośrodkach nomenklatury. U schyłku tego socjalistycznego eksperymentu oficjalna śmiertelność niemowląt w Rosji była ponad 2,5 razy większa niż w Stanach Zjednoczonych i ponad pięciokrotnie większa od tej w Japonii. Poziom 24,5 zmarłych niemowląt na 1 000 żywych urodzeń był ostatnio kwestionowany przez kilku deputowanych do rosyjskiego parlamentu, którzy twierdzą, że współczynnik ten był naprawdę 7 razy wyższy niż w Stanach. Z tego wynika, że rosyjska śmiertelność wynosiła 55, podczas gdy amerykańska 8,1 zgonów na 1 000 żywych urodzeń. Mimo to należy wyjaśnić, że Stany Zjednoczone mają jeden z najwyższych poziomów tego wskaźnika w uprzemysłowionym świecie jedynie dlatego, że wliczają wszystkie zmarłe noworodki, także wcześniaki, które stanowią większość przypadków śmiertelnych. Większość państw nie wlicza zgonów wcześniaków. Niektóre z nich w ogóle nie wliczają żadnych zgonów w przeciągu pierwszych 72 godzin od urodzenia. Pewne państwa zaś nie wliczają nawet przypadków śmierci w pierwszych dwóch tygodniach życia. Na Kubie, która chwali się bardzo niską śmiertelnością niemowląt, niemowlaki są rejestrowane dopiero w wieku kilku miesięcy, skutkiem czego w oficjalnych statystykach pomija się wszystkie zgony niemowlaków w pierwszych miesiącach życia.
W wiejskich regionach Karakałpacji, Jakucji, Czeczenii, Kałmucji i Inguszetii śmiertelność niemowląt jest bliska 100 zgonów na 1 000 urodzeń, porównywalna z takimi państwami jak Angola, Czad i Bangladesz. Dziesiątki tysięcy niemowląt każdego roku pada ofiarą grypy, a liczba zgonów dziecięcych z powodu zapalenia płuc i gruźlicy ciągle wzrasta. Krzywica, powodowana niedoborem witaminy D, obca reszcie współczesnego świata, zabija wielu młodych ludzi.
Uszkodzenie macicy jest powszechne wskutek 7,3 aborcji, którym poddawana jest przeciętna Rosjanka w wieku rozrodczym. Pamiętając, że wiele kobiet unika w ogóle aborcji, średnia 7,3 oznacza, że wiele kobiet przechodzi przez kilkanaście lub więcej aborcji w swoim życiu. Nawet dziś, według Państwowego Komitetu Statystycznego, średnia oczekiwana długość życia rosyjskich mężczyzn jest mniejsza niż 58 lat i 11 miesięcy, zaś kobiet 72 lata. Daje nam to średnią 65 lat i 3 miesięcy[1]. Dla porównania, średnia długość życia mężczyzn w Stanach Zjednoczonych wynosi 73 lata, a kobiet 79. W Stanach Zjednoczonych, oczekiwana długość życia w chwili urodzenia dla całej populacji jest najwyższa w historii — 77,5 lat — choć wiek temu wynosiła 49,2 lat. Oczekiwana długość życia w Rosji jest o 12 lat mniejsza[2]. Po 70 latach socjalizmu 57 proc. rosyjskich szpitali nie miało bieżącej ciepłej wody, a 36 proc. szpitali w regionach wiejskich nie miało w ogóle wody ani kanalizacji. Czyż nie jest zdumiewające, że socjalistyczny rząd, który rozwijał program badań kosmosu i tworzył wymyślną broń, kompletnie ignorował podstawowe potrzeby swoich obywateli? Zatrważająca jakość usługi nie jest charakterystyczna jedynie dla „dzikiej” Rosji i innych wschodnioeuropejskich nacji: jest bezpośrednim skutkiem rządowego monopolu na opiekę medyczną i może ona zaistnieć w każdym państwie. Dla przykładu, w „cywilizowanej” Anglii na liście oczekujących na operację jest prawie 800 tys. spośród 55 mln ludzi. Najnowocześniejszy sprzęt jest nieobecny w większości brytyjskich szpitali. W Anglii jedynie 10 proc. wydatków na opiekę zdrowotną pochodzi ze środków prywatnych. Wielka Brytania była pionierem w rozwoju technologii dializy nerek, jednak ma jeden z najniższych współczynników dializy na całym świecie. The Brooking Institution (instytucja raczej nie będąca zwolennikiem wolnego rynku) odkryło, że co roku 7 tys. Brytyjczyków wymagających endoprotezy stawu biodrowego, między 4 a 20 tys. wymagających pomostowania aortalno-wieńcowego i około 10–15 tys. wymagających chemioterapii, odmawia się opieki medycznej w Wielkiej Brytanii. Dyskryminacja ze względu na wiek jest szczególnie widoczna we wszystkich państwowych lub silnie regulowanych systemach opieki zdrowotnej. W Rosji pacjenci powyżej 60. roku życia uważani są za bezwartościowe pasożyty, a ci powyżej 70. często nie otrzymują nawet podstawowej opieki medycznej. W Wielkiej Brytanii osobom z przewlekłą niewydolnością nerek powyżej 55. roku życia w 35 proc. centrów dializ odmawia się leczenia. Taką odmowę otrzymuje 45 proc. 65-letnich pacjentów, a pacjenci 75-letni lub starsi rzadko otrzymują w takich centrach opiekę medyczną. W Kanadzie populację podzielono na trzy grupy wiekowe pod względem dostępu do opieki zdrowotnej: ci poniżej 45., ci między 45. a 65. i ci powyżej 65. roku życia. Nie trzeba dodawać, że pierwsza grupa, nazwijmy ją „aktywnymi podatnikami”, cieszy się najlepszym traktowaniem. Zwolennicy państwowej służby zdrowia w Stanach Zjednoczonych używają sowieckich taktyk propagandowych, by osiągnąć swe cele. Michael Moore jest jednym z najbardziej znaczących i skutecznych socjalistycznych propagandzistów w Ameryce. W swym filmie, Sicko (w wersji polskiej: Chorować w USA — przyp. tłum.), niesprawiedliwie i nieprzychylnie porównuje opiekę medyczną dla starszych pacjentów w Stanach Zjednoczonych ze złożonymi i nieuleczalnymi chorobami do opieki medycznej we Francji czy Kanadzie świadczonej młodym kobietom podczas zwykłych porodów. Gdyby sytuację odwrócił — tzn. porównał opiekę zapewnianą młodym kobietom z dziećmi w Stanach Zjednoczonych do tej świadczonej starszym pacjentom ze złożonymi i nieuleczalnymi chorobami w państwowych systemach opieki zdrowotnej — film wyglądałby tak samo, jednak to system opieki medycznej w Stanach byłby tym idealnym, zaś Wielka Brytania, Kanada i Francja wyglądałyby barbarzyńsko. Obecnie w Stanach Zjednoczonych jesteśmy przygotowywani na dyskryminację starszych w opiece zdrowotnej. Ezekiel Emanuel jest dyrektorem Clinical Bioethics Department przy US National Institutes of Health oraz architektem planu zreformowania służby zdrowia Obamy. Jest też bratem Rahma Emanuela, szefa sztabu Białego Domu. Foster Friess donosi, że Ezekiel Emanuel napisał, iż usługi zdrowotne nie powinny być gwarantowane osobom nieodwracalnie pozbawionym możliwości bycia aktywnymi obywatelami. Oczywistym przykładem jest brak opieki medycznej dla pacjentów z demencją[3]. Równie zatrważający artykuł, którego współautorem był Emanuel, ukazał się w czasopiśmie medycznym „The Lancet” w styczniu 2009 roku. Autorzy piszą, że:
w przeciwieństwie do przydzielania [opieki medycznej] w zależności od płci czy rasy, alokacja na podstawie kryterium wiekowego nie jest dyskryminacją z nienawiści; każda osoba przechodzi przez różne stadia życia, nie jest cały czas jednakowo stara. Nawet jeśli 25-latkowie mają priorytet w stosunku do 65-latków, każdy kto dziś ma 65 lat, był kiedyś 25-latkiem. Traktowanie 65-latka inaczej z powodu stereotypów czy kłamstw byłoby dyskryminacją ze względu na wiek; jednak traktowanie ich inaczej, gdyż oni przeżyli już więcej lat, już nie[4]. Państwowa służba zdrowia stworzy olbrzymią rządową biurokrację, podobną do jednolitych regionów szkolnych — narzuci drogie, niszczące pracę zobowiązania na pracodawców, aby zapewniali ubezpieczenie i narzuci kontrolę cen, która nieuchronnie spowoduje niedobory i słabą jakość usługi. Doprowadzi także do pozacenowej dyskryminacji (tzn. alokacji opartej o względy polityczne, korupcję i nepotyzm) usług opieki zdrowotnej przez biurokratów rządowych. Prawdziwe „oszczędności” w uspołecznionym systemie opieki zdrowotnej mogą być osiągnięte jedynie przez wyzysk dostawców i odmawianie opieki — nie istnieje inny sposób oszczędzania. Tych samych argumentów używano w obronie plantacji bawełny na Południu przed wybuchem wojny secesyjnej. Niewolnictwo na pewno „redukowało koszty” pracy, „eliminowało marnotrawstwo” negocjacji cenowych i unikało „niepotrzebnego namnożenia podmiotów świadczących te same usługi”. Wspierając nawoływania do nacjonalizacji służby zdrowia, amerykańscy fachowcy medyczni są jak owce domagające się wilka: nie rozumieją, że wysokie koszty opieki medycznej w Stanach Zjednoczonych spowodowane są po części faktem, że amerykańscy fachowcy medyczni są jednymi z najlepiej opłacanych na świecie. Kolejnym źródłem wysokich kosztów naszej opieki zdrowotne są istniejące przepisy prawne — regulacje przeszkadzające konkurencji w obniżaniu cen. Istniejące przepisy, takie jak licencjonowanie oparte o „certificates of need” i inne restrykcje dostępności usług opieki zdrowotnej, przeszkadzają konkurencji, skutkując wyższymi cenami i mniejszą ilością usług. Uspołecznione systemy opieki medycznej nigdzie nie przyczyniły się do ogólnego polepszenia zdrowia czy warunków życia. W rzeczywistości zarówno rozumowanie analityczne, jak i dowody empiryczne prowadzą do przeciwnych wniosków. Lecz ponura porażka uspołecznionej służby zdrowia w zadaniu poprawy zdrowia ludzi i ich żywotności nie wpłynęła na pohamowanie polityków, zarządców i ich intelektualnych sług w dążeniu do osiągnięcia władzy absolutnej i całkowitej kontroli.
Większość krajów zniewolonych przez imperium sowieckie uciekło z w pełni uspołecznionego systemu przez prywatyzację i konkurencję ubezpieczycieli w systemie opieki zdrowotnej. Inni, włączając w to wielu europejskich socjaldemokratów, zamierzają sprywatyzować system opieki zdrowotnej i zdecentralizować kontrolę medyczną. Prywatna własność szpitali i innych obiektów opieki zdrowotnej postrzegana jest jako czynnik prowadzący do nowego, wydajniejszego i bardziej ludzkiego systemu.
[1] Russian Life Expectancy on Downward Trend („St. Petersburg Times”, 17. stycznia 2003 r.).
[2] Raport CRS dla Kongresu: Life Expectancy in the United States. Uaktualniony 16. października 2006 r., Laura B. Shrestha, nr katalogowy RL32792.
[3] Foster Friess, Can You Believe Denying Health Care to People with Dementia is Being Considered? (14. czerwca 2009 r.) Zobacz też Ezekiel J. Emanuel, Where Civic Republicanism and Deliberative Democracy Meet („The Hastings Center Report”, vol. 26., nr 6.).
[4] Govind persad, Alan Wertheimer i Ezekiel J. Emanuel, http://www.thelancet.com/journals/lancet/article/PIIS0140-6736%2809%2960137-9/fulltext#back-aff1 („The Lancet”, vol. 373, numer 9661).
Yuri N. Maltsev Tłumaczenie: Kamil Strumidło
Jak żyć? Rok później Kiedy wykrzyczał Tuskowi prosto w oczy: „Jak żyć, panie premierze?”, poznała go cała Polska. Bo plantator papryki z Mazowsza jednym zdaniem wyraził to, co myślały miliony Polaków. Po roku jego uprawy i innych plantatorów kolejny raz zniszczyła trąba powietrzna Te słowa Stanisława Kowalczyka, zwanego od tego czasu – trochę z podziwem, a trochę też ironicznie – „Paprykarzem”, trafiły w dziesiątkę znacznie lepiej niż często wymuszone bon moty polityków i publicystów. Bo były proste i niczego nie udawały. Trudno się dziwić, że autor jest do swoich słów bardzo przywiązany.
– Będą w Polsce coraz bardziej aktualne. Proszę mi wierzyć, że niewielu będzie się za chwilę śmiać z tego pytania – mówi pan Stanisław nie bez dumy w głosie. Wciąż pamięta nastrój ubiegłorocznego spotkania z premierem w niedalekich Sadach. Gdy się odezwał, wojewoda mazowiecki i wójt gminy próbowali spacyfikować niewygodnego rozmówcę. Zaczęli spoglądać na zegarek: „Musimy już jechać, nie mamy czasu”. O dziwo, Tusk postanowił jednak posłuchać rozgoryczonego plantatora. – Sprowadziłem go na ziemię, to prawda. Był trochę zaskoczony, ale mi nie przerywał. Nie uciekł, jak go namawiała świta I to właściwie byłoby na tyle… – przyznaje Kowalczyk. Od kilkunastu dni pamiętne słowa sprzed roku wracają jak echo do paprykarzy z całej podradomskiej okolicy. Niemal dokładnie po roku od trąby powietrznej i gradobicia z lipca 2011 kilkudziesięciu z nich znów spotkało to samo. Nawałnica była trochę lżejsza, a jej niszczycielskie działanie trwało tym razem krócej. Ale to żadna pociecha dla tych, którzy znów stracili sporą część swoich upraw. Przecież dopiero co, z wielkim trudem, pozbierali się po ubiegłorocznej klęsce. No i kredyty zostały, a bank ma swoje wymagania, i na rozmowy o ludzkim współczuciu to zdecydowanie zły adres…
Jeden kilogram, jeden złoty Po powrocie z giełdy warzywnej w podwarszawskich Broniszach Stanisław Kowalczyk przez kilka godzin dochodzi do siebie. Po prostu jest koszmarnie zmęczony, bo wyjeżdża z domu dwa razy w tygodniu na całe dwie doby.
– I trzeba nieraz w upale spędzić kilkanaście godzin pod słońcem, siedząc na bruku. A potem wyspać się byle jak, w samochodzie – opowiada. Ale nie wyobraża sobie, by nie jeździć, bo przecież zawsze lepiej sprzedać, choć część towaru, niż wyhodować i potem wyrzucić. Kowalczyk i tak ma porządny ból głowy z kilkoma tonami cukinii, którą trzyma w magazynie i nie może znaleźć kupca. A ceny?
– Lepiej nie mówić – macha ręką z rezygnacją. Pośrednicy za kilogram cukinii czy ogórka płacą producentom złotówkę. Za zieloną paprykę dwa złote.
– Niech pan zobaczy, jakie są później przebitki w detalu sklepowym – irytuje się Kowalczyk – Przecież to nie jest żaden wolny rynek, tylko rynek dziki! Państwo w ogóle nie chroni rodzimych producentów, a minister rolnictwa umie tylko przed kamerami zajadać się polskimi truskawkami. Wszystko na pokaz. Z okolic Radomia, podobnie jak pan Stanisław, na podstołeczną giełdę ruszają i inni. To żadna droga w poszukiwaniu własnego eldorado. Raczej konieczność. A oni chcą dzisiaj tylko przeżyć, popłacić rachunki, utrzymać dzieci. Bo lata, gdy plantatorzy papryki czy fasoli z okolic Radomia mogli być uważani za krezusów, dawno już minęły. Czasem co prawda słyszą jeszcze nutę zazdrości w głosach rozmówców, którzy patrzą na postawione tutaj sporych rozmiarów domy czy zabudowania gospodarcze. Ale prawda jest taka, że większość z tych obiektów powstała w latach wyjątkowej dla ogrodników czy hodowców prosperity doby Gierka. Czy się to komuś podoba czy nie – w opowieściach tych ludzi brzmi tęsknota za tamtymi czasami. Bo rolnicze reformy w stylu III RP do spółki z Unią Europejską przyniosły im często gorycz i finansową zapaść. – Co tu dużo gadać, tak dalej być nie może. Na rynku potrzebne są jakieś regulacje, a nie wolna amerykanka, w której handlarze i pośrednicy narzucają kilkusetprocentowe marże. Połowę towaru z giełdy przywozi się z powrotem, a nieraz i wyrzuca. I jeszcze szlag człowieka trafia, jak widzi w hali importowaną żywność, którą przecież, w dodatku lepszą, produkuje się u nas – uważa plantator z Woli Wrzeszczowskiej.
Uciekają i wracają Trudno nie dostrzec, że w okolicznym pejzażu dominującym elementem są dziesiątki foliowych tuneli. Obsadzone najczęściej papryką, nieco rzadziej ogórkami, fasolą i cukinią. Folia rozpięta na konstrukcjach drewnianych lub metalowych. Te ostatnie to wersja „na bogato”. Ale jak przychodzi żywioł, to i tak nic nie pomaga. – Trudno właściwie nazwać nas działkowcami. Bo niektórzy mają po 100–150 tuneli. To już właściwie przedsiębiorcy zatrudniający ludzi – mówi „Paprykarz”. Tutaj rzadko kto pracuje inaczej niż przy warzywach. Zresztą, gdzie szukać innego zajęcia? – O czym pan mówi? – słychać, gdy pada pytanie o pracę w Radomiu czy choćby niedalekim Grójcu albo Białobrzegach. Stanisław Kowalczyk twierdzi, że młodzi ludzie, nawet jeśli próbują stąd uciec w świat za robotą, często wracają. I jaki mają pomysł na życie? Dostawienie kolejnych tuneli z warzywami do tych, które wcześniej wybudowali ich rodzice. Taka tradycja, takie przywiązanie. – Za granicę to mało kto stąd wyjeżdża – przyznaje Kowalczyk.
Rafał nie wytrzymał Nekrolog wisi na drzewie. Przypięty do niego czterema pinezkami. Obok ofert na szybkie pożyczki bez procentów i ogłoszeń o naborze do jednej z okolicznych szkół. Ludzie mijają go z pozoru obojętnie. Mieli już parę dni, by się oswoić. Wielu, choć tego nie widać, jest wciąż w szoku i nie dowierza. 27-letni Rafał z Glinic załamał się psychicznie tuż po nawałnicy, która zaskoczyła całą okolicę kilkanaście dni temu. Nie wytrzymał nerwowo, jak w zeszłym roku inny młody człowiek, którego uprawy doszczętnie zniszczył bezlitosny kataklizm.
– Tamten przeżył. Nie było go w domu cały miesiąc, a potem wrócił do żony i do dzieci – opowiada jeden z poszkodowanych hodowców z Wrzeszczowa – Ale trafiło go wtedy dosłownie jak grom. Właściwie zwariował na jakiś czas, poszedł w lasy i tam mieszkał, żywił się jagodami, grzybami. Straszna historia. Dobrze, że nie skończyła się tragedią. Niestety, młody mężczyzna z Glinic swój stres odreagował najbardziej tragicznie, jak mógł. W przypływie desperacji napił się trującego środka ochrony roślin. Nie zdołano go uratować. – Straszne, nawet niczego nie wiedzieliśmy. A przecież Rafał chodził do szkoły z naszym synem. To był taki spokojny, małomówny chłopak – przyznaje małżeństwo z Dęby. Za chwilę pokażą swoje straty. Kilkanaście tuneli foliowych zniszczonych. Połamane w drobiazgi metalowe konstrukcje. Wystarczy zobaczyć, by uświadomić sobie, ile ciężkiej pracy poszło na marne. I każde słowo robi tu wrażenie zbędnego. Dlatego w czasie obchodu zniszczonych upraw pada ich tak niewiele.
Straty niby mniejsze Rok temu żywioł dosłownie zdruzgotał paprykowe zagłębie. Mieszkańcy z Woli Wrzeszczowskiej, Glinic czy Wrzeszczowa, kiedy po kwadransie nawałnicy wyszli z domów, nie mogli uwierzyć własnym oczom. Zniszczonych zostało około 90 proc. upraw. Po kilku miesiącach – jak mówią „z wielkim bólem” – każdej z poszkodowanych rodzin wypłacono 2,5 tys. zł pomocy socjalnej z gminy. Ale na co miało to wystarczyć, skoro straty liczone były w milionach? Sam Stanisław Kowalczyk przyznaje, że zniszczenia w swoim gospodarstwie obliczał na 100–150 tys. zł. A byli przecież tacy, którzy ucierpieli jeszcze bardziej. Dlatego przed premierem i całą Polską wystąpił tak emocjonalnie.
– Przecież tutaj mieszkańcy czterech gmin prawie tylko z tuneli foliowych żyją – emocjonuje się do dziś. Po trąbie powietrznej z lipca 2012 r. straty są bez wątpienia o wiele mniejsze. Mimo to ucierpiało znów 20–30 okolicznych hodowców. Na szczęście nie ma aż takich zniszczeń jak przed rokiem. Niektórym nawałnica dosłownie wyczyściła wówczas produkcję do zera. Ale diabeł, jak to bywa, tkwi w szczegółach. Po pierwsze, tym razem na straty i fakt, że potężna wichura znów nawiedziła okolicę, opinia publiczna właściwie nie zwróciła uwagi. Nie dotarły ogólnopolskie media, nie mówiąc już o ważnych politykach.
– Wiadomo, nie ma wyborów, są inne tematy – uśmiecha się z goryczą jeden z plantatorów. Po drugie, poszkodowani nie mogą już skorzystać z przyznanych im rok wcześniej kredytów z gwarancjami skarbu państwa i Unii. Procedura i tak była wyjątkowo skomplikowana. Wielu nie spełniało ostrych kredytowych warunków i musiało, chcąc nie chcąc, wycofać się w przedbiegach. Ale szansa była. Teraz można o niej tylko pomarzyć. I albo załamać ręce, albo ze łzami w oczach wziąć się do roboty. Gospodarze z Dęby na tydzień przed trąbą zdążyli ubezpieczyć zbiory, ale i oni nie mogą być pewni rekompensat z Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa, na które liczyli. Póki co, zakasali rękawy, porządkują teren, likwidują oszczędności, by kupić porwane i nienadające się do niczego płachty foliowe. Dobrze, że mają też na kogo liczyć.
– Godzinę po wichurze były już u mnie obie siostry i pomagały usuwać jej skutki – mówi plantator. Wcześniej razem z żoną uciekał przed trąbą powietrzną, która robiła przerażające wrażenie.
– To było coś podobnego do potężnej siwej ściany, która posuwa się do przodu – opowiada. Przed „ścianą” udało mu się schronić. Ale potem mógł już tylko zza okna na domowym poddaszu obserwować, jak wichura niszczy jego dorobek. Mimo to nie zraził się i pracuje dalej. – Tutaj ludzie nawet nie pracują, lecz harują. Widział pan ręce tej młodej kobiety, z którą rozmawialiśmy? – pyta Stanisław Kowalczyk.
Czekając na… W okolicy Wrzeszczowa, wśród plantatorów papryki, Stanisław Kowalczyk stał się z dnia na dzień postacią – by tak rzec – „kultową”. Ludzie go poznają, czasem jeszcze dziękują, że wtedy, przed rokiem, wyraził tak jasno i bez ogródek to, co odczuwali wszyscy. On sam wciąż bardzo interesuje się tym, co dzieje się w kraju. Ogląda każdy serwis informacyjny, gdy tylko ma na to czas. Przyznaje, że może nawet trochę ciągnie go do polityki.
– A bardziej do tego, żeby coś zrobić, bo tak dalej być nie może. Jak wszyscy powiemy, że nas Polska nie obchodzi, to co będzie? – zastanawia się. Wie, że ludzi coraz częściej dotykają klęski żywiołowe. Nie dalej jak w sobotę na Pomorzu zginęła jedna osoba, wiele domów i zabudowań rolniczych trąba powietrzna obróciła w proch.
– Dlatego władza musi powołać służbę, która będzie pomagała ludziom w takich przypadkach. W przeciwnym razie zawsze będzie tak jak z ubiegłoroczną wizytą szefa rządu. Przyjedzie, poklepie po plecach, coś tam przyrzeknie bez pokrycia lub rozłoży ręce, bo przecież premier nic nie może. Zresztą Tusk obiecał, że jeszcze do nas wróci i oczywiście nie wrócił. Nie było też żadnej poważniejszej pomocy gotówkowej dla ludzi, którzy stracili podstawę swojego utrzymania – twierdzi pan Stanisław. Na podwórku, przy zniszczonym i bardziej niż skromnym domu jednego z hodowców, Kowalczyk musi odpowiedzieć na pytanie: – Dlaczego nie pojedziesz gdzieś na spotkanie z Sawickim [ministrem rolnictwa z PSL – przyp. aut.] i nie wygarniesz mu, że przy takiej obojętności władzy nie da się żyć z produkcji żywności? W końcu to normalny człowiek, taki jak my, i niech mu wreszcie ktoś powie kilka słów prawdy… Chce tego czy nie, „Paprykarz” z Woli Wrzeszczowskiej musi się z tym pogodzić. Od pamiętnego sierpnia 2011 r. producenci papryki z okolic Radomia będą już traktować go jak nieformalnego rzecznika swoich interesów. Tylko czy ktoś zechce go wysłuchać? A on sam, czy będzie miał okazję, by przemówić również w imieniu wszystkich tych rozgoryczonych i czujących, że w kraju dzieje się coraz gorzej, że chwilami nie da się tutaj zwyczajnie żyć? Analogie bywają ryzykowne. Tak jak ich poszukiwanie, bo można popaść w śmieszność albo zwyczajnie się pomylić. A jednak zdarza się, że zaryzykować warto. Choćby dlatego, że trudno oprzeć się silnemu wrażeniu. Takiemu choćby, iż paprykarzy z Mazowsza coś tylko pozornie niedostrzegalnego łączy z bezrobotnymi lub zamiatającymi ulice stoczniowcami ze Szczecina, górnikami z Wałbrzycha czy cukrownikami z wielkopolskiego Kościana, którzy patrzą, jak ich dawniej rentowne zakłady niszczeją i trudno już nawet nazwać je turystyczną atrakcją. Wszystkich ich łączy oczekiwanie. Na Polskę, a może raczej na polskie państwo, na które nie trzeba będzie machać ręką i mówić o nim ze złością lub choćby irytacją. Czy się kiedyś doczekają? Rafał Kotomski
KTO TO JEST pan Józef LICHTEN?
http://gazetawarszawska.com/2012/07/20/jedrzej-giertych-kto-to-jest-pan-lichten
Jędrzej Giertych Opoka 12, 1976 Londyn
Nadesłano mi z Rzymu trzy drukowane zaproszenia. Zawierają one trzy daty: 4 grudnia 1975, 23 grudnia tegoż roku i 10 stycznia 1976. Oczywiście, zaproszenia nie są skierowane do mnie; nie mieszkam zresztą w Rzymie. (Przesłał mi je do wiadomości ktoś, kto je otrzymał).
Pierwsze zaproszenie brzmi: “Prezydium Rady Polaków we Włoszech, skupiającej niemal wszystkie organizacje polskie na tut. terenie, postanowiło zorganizować w Rzymie OGNISKO POLSKIE, którego celem będzie podtrzymywanie życia kulturalnego towarzyskiego i społecznego wśród Polonii rzymskiej. Zebranie organizacyjne odbędzie się dnia 4 grudnia br. o godz. 18 w sali przy kościele św. Stanisława BM, via delie Botteghe Oscure 15, na które uprzejmie zapraszamy.
Ks. Mieczysław Kowalczyk Sekretarz Rady
Dr Edward Szczepanik Przewodniczący Rady
Porządek dzienny:
Powitanie — ks. M. Burniak
Zagajenie — dr E. Szczepanik
Program działalności — dr J. Lichten.
Dyskusja , Wybory tymcz. Zarządu Ogniska.
Po zebraniu lampka wina.
Drugie zaproszenie brzmi:
OGNISKO POLSKIE W RZYMIE Via Vecchiarelli 32 int. 2 — Roma 00186
Rzym, 23 grudnia 1975 r.
Szanowny (Panie) Pani!
Na zebraniu w dniu 4 grudnia 1975 r. założone zostało Ognisko Polskie w Rzymie, Nowa ta, apolityczna, ale stojąca na gruncie niepodległościowym organizacja zajmować się będzie sprawami kultury i społecznej samopomocy; będzie również prowadziła działalność towarzyską. Liczba członków będzie ograniczona. Na zebraniu organizacyjnym wybrany został Tymczasowy Zarząd w składzie:
ks. Marian Burniak, dr Józef Lichten, dr Stanisław A. Morawski, Hanna M. Szczepanik, Wanda Wąchała.
Pragnęlibyśmy widzieć Pana (Panią) wśród, naszego grona i dlatego , załączamy deklarację członkowską z prośbą o wypełnienie i doręczenie jej nam na najbliższym zebraniu Ogniska. Gdyby z jakichkolwiek powodów było to niemożliwe, uprzejmie prosimy o przesłanie deklaracji pocztą na adres podany w nagłówku.
Wpisowe zostało ustalone na zebraniu organizacyjnym na L. 1000, a składka członkowska — na L. 3.000 rocznie. Każda dodatkowa donacja na cele Ogniska będzie mile widziana.
Ze względu na to, że w sobotę 10 stycznia 1976 r. gościć będą w Rzymie rodacy z Mediolanu, Turynu i Wenecji, przesunęliśmy styczniowe zebranie z drugiego czwartku miesiąca na 10-go stycznia.
Mamy nadzieję, że spotkamy się na tym zebraniu.
Za Zarząd: Hanna Szczepanik, sekretarz
Józef Lichten, Prezes”.
Trzecie zaproszenie brzmi:
„Zarząd Ogniska Polskiego uprzejmie prosi a przybycie na spotkanie towarzyskie, które odbędzie się w sobotę, 10-go stycznia 1976 r_ o godz. 6 p.p. w sali przy kościele Św. Stanisława, Via Botteghe Oscure, 15.
Józef Natanson:
Na zebraniu tym mówić będzie Józef Natanson:
„O drogach piękna”. Czarna kawa z faworkami. Jak widzimy, powstała w Rzymie nowa polska organizacja. Patronuje jej polskie duchowieństwo. Zebrania tej organizacji odbywają się w sali przy polskim kościele (tym samym kościele, który objął w polskie ręce jeszcze w XVI wieku słynny bojownik polskiej kontrreformacji, kardynał Stanisław Hozjusz), albo też przy Via Vecchare) li 32, to znaczy w lokalu polskiego duszpasterstwa. W sposób oczywisty, duszą tej organizacji jest dr Józef Lichten. Na zebraniu organizacyjnym wygłosił on główne przemówienie programowe, formułując „program działalności” organizacji, a potem został obrany na prezesa tej organizacji. Organizacja zapowiada, że „liczba jej członków” będzie „ograniczona”. To znaczy, że nie każdy będzie się mógł do tej organizacji dostać.
Otóż chciałbym się zająć osobą organizatora i prezesa tej organizacji, doktora praw, Józefa Lichtena.
Informacje osobiste o p. Lichtenie znajduję w dwóch almanachach, wydanych w języku angielskim.W almanachu światowego żydostwa, wydanym w. Ameryce 20 lat temu, noszącym nazwę „World Jewish Register. A Biographical Compendium of Notable Jews in the Arts, Sciences and Professions”, którego autorem jest Itzhak J. .Carmin (nakładem Monde Publishers Inc., Nowy Jork 1955/56, Publishers of Who’s Who in World Jewry) znajduję na str. 323 informacje następujące:
„Lichten, Joseph L., Stany Zjednoczone, adwokat, dyrektor organizacyjny (Organization executive), urodzony w Warszawie, Polska, 6 czerwca 1906. Syn Maurycego i Eugenii (Langfier); Magister praw Uniwersytetu Warszawskiego, 1928, doktor praw 1930. W Stanach ..Zjednoczonych od roku 1940. Dyrektor departamentu spraw zagranicznych w ADL. (Skrót ten oznacza Anti-Defamation League — przy p. J.G.), od roku 1945. Praktykujący członek korporacji adwokatów w Warszawie 1934-1939; wykładowca historii doktryn społecznych w organizacji Polskiego Radia w latach 1934-39; doradca w sprawach wschodnioeuropejskich i narodowościowych w Ambasadzie Polskiej w Waszyngtonie w latach 1941-1945. Członek: poprzednio Komitetu koordynacyjnego wszystkich organizacji żydowskich w Warszawie; amerykańskiego Stowarzyszenia Prawa Międzynarodowego; amerykańskiego Komitetu Wolności Kulturalnej; Masonerii (Masons); Shriners (nie wiem, co to jest — przyp J.G.); B’nai B’rith; Klubu Polskich Żydów. Autor następujących prac: „Poglądy filozoficzno-prawne’ Stanisława Orzechowskiego”, 1930; „The White-Ruthenian Problem in Eastern Europe”, 1944; „Russian-Americans and Ukrainian-Americans in One America”, 1953. Adres: 134 E. 70 St., TSowy Jork, N.Y. Biuro: 212 Fifth Avenue, Nowy Jork N.Y.”
Drugi almanach, to jest „Directory of the Members of . the Polish Institute of Arts and Sciences in America” na rok 1975. Zawiera on na str. 17 informacje następujące:
„Lichten Józef L., 1906, dyrektor spraw między kulturalnych w Anti-Defamation League B’nai B’rith (emerytowany), doradca, 315 Lexington Ave, Nowy Jork, N.Y., 100016; prowadzi seminarium (teaching seminar) na temat stosunków katolicko-żydowskich w Kolegium Północno Amerykańskim (Seminarium) w Rzymie we Włoszech; magister praw 1928, doktor praw 1930, Uniwersytet Warszawski, Polska; religioznawstwo porównawcze, katolicyzm, judaizm, druga wojna światowa, prześladowania hitlerowskie (Nazi holocaust) historia polsko-żydowska, historia ukraińsko-żydowska. (Jest to wyliczenie zainteresowań - przyp. J. G.) Adres: via San Crescenciano 11, 00199, Rzym, Włochy”.
Widzimy z powyższych informacji, że p. Lichten jest polskim Żydem i człowiekiem o polskiej kulturze, ale ani się nie uważa za Polaka, ani nie został chrześcijaninem. Jest to, w sposób oczywisty, nacjonalista żydowski. Był on wysokim urzędnikiem amerykańskiej Anti- Defamation League. Ligi obrony przed zniesławieniem, potężnej, ongiś tajnej, dziś jawnej organizacji żydowskiej, stawiającej sobie za ceł obronę dobrej opinii narodu żydowskiego, a zarazem w ogóle obronę interesów żydowskich? Jest on członkiem masonerii amerykańskiej. Obok tego jest członkiem B’nai B’rith (apostrof w obu wypadkach nie oznacza skrótów, ale jest osobną literą, wyrażającą gardło? wy przydech, właściwy językowi hebrajskiemu, a więc jakby krótką pauzą w wymowie: B-nai B-rith), czyli osobnej masonerii czysto żydowskiej, do której nie-Żydzi nie są przyjmowani, niesłychanie potężnej i wpływowej, zarówno w Ameryce jak w świecie. W Warszawie był członkiem komitetu koordynacyjnego organizacji żydowskich. Otrzymałem także o p. Lichtenie garść informacji z różnych źródeł drogą ustną. Podaję je na odpowiedzialność moich informatorów, bez pewności, że wszystkie są ścisłe. Był on podobno w czasie II Soboru Watykańskiego obserwatorem na tym Soborze z ramienia B’nai B’rith, czyli masonerii żydowskiej i dlatego przeniósł się do Rzymu. Podobno jest dzisiaj nieoficjalnym agentem dyplomatycznym (ambasadorem) Republiki Izraelskiej przy Stolicy Apostolskiej. (Izrael nie utrzymuje ze Stolicą Apostolską stosunków dyplomatycznych oficjalnych). Podobno wyrobił sobie, jako polityk żydowski, poważną pozycję w kołach dyplomatycznych Rzymu. Za jedno ze swoich zadań zdaje się uważać poprawienie stosunków polsko-żydowskich, oczywiście ze stanowiska żydowskiego. Podobno Jest, razem z p. Stehle z niemieckiej „Frankfurter Allgemeine Zeitung” żydowskim członkiem Watykańskiej Komisji dla Niewierzących. Na pierwszym zjeździe naukowców polskich w Ameryce miał referat o stosunku prasy podziemnej w czasie wojny w Polsce do Żydów kwestii żydowskiej. Doktoryzował się w Warszawie u profesora Eugeniusza Jarry. Nazywał się ongiś Lichten- sztul, ale w Ameryce skrócił sobie nazwisko na Lichten. Jest oczywiste, że jest to polityk żydowski i patriota żydowski. Jest to zarazem badacz spraw religijnych, ale badacz ze stanowiska żydowskiego, lecz być może, żydowsko-ateistycznego. Mam szacunek dla patriotów każdego narodu i w szczególności zawsze miałem i mam nadal szacunek i sympatię dla Żydów izraelskich, budujących państwo żydowskie na własnej ziemi po dwóch tysiącach lat nieobecności. Pan Lichten w sposób oczywisty jest jednym z tych, co budują politykę państwa żydowskiego w Ziemi Świętej. Budują także i potęgę światową Izraela. Ale szacunek dla żydowskiego patrioty, broniącego systematycznie i z zapałem żydowskich interesów w świecie, w Polsce, w Ameryce i w Rzymie, nie oznacza, bym miał uważać za rzecz dopuszczalną by odgrywał on rolę teologicznie i organizacyjnie wpływową zarówno W środowiskach polskich, jak w środowiskach katolickich. Być może właściwym jest jego miejsce w ,komisji dla niewierzących1‘, w której może on katolickim ekspertom dostarczyć informacji o tym co myślą tacy jak on „niewierzący”, wywodzący się ze środowiska, które ongiś wyznawało religię żydowską. Jest rzeczą roztropności owych katolickich ekspertów i w ogóle kościoła decydować, w jakim stopniu korzystać z dostarczanych przez niego informacji, i wypowiadanych przez niego opinii. Ale bardzo mnie to dziwi, że Kolegium Amerykańskie w Rzymie powierzyło właśnie jemu, żydowi, prowadzenie wykładów o stosunkach katolicko-żydowskich: młodzi klerycy amerykańscy, studiujący w Rzymie, powinni otrzymywać oświetlenie sprawy tych stosunków ze stanowiska katolickiego, a nie żydowskiego. Nawet gdyby p. Lichten był człowiekiem bardzo ustronnym (a nim nie jest), jest nieuniknione, że może on w sposób mimowolny coś naświetlić w sposób jednostronnie niekatolicki, lub może nawet antykatolicki. Wykłady te powinien prowadzić katolik. Tak samo np. wykłady o tym, co to jest protestantyzm powinien dla kleryków katolickich także prowadzić katolik.Ale jeszcze bardziej mnie dziwi, że p. Lichten zdobył sobie w Rzymie pozycję jakby przywódcy miejscowego środowiska polskiego, a nie jest on Polakiem, a więc nie może być przywódcą polskim. Może być prezesem Ogniska Polskich żydów. Może mógłby od biedy być prezesem Ogniska Polaków Liberalnych i Niewierzących, z natury rzeczy mogącego skupiać wielu Polaków pochodzenia żydowskiego (Żydów uważających się za Polaków) i może razem z nimi też i kilku Żydów uważających ę za żydów, ale o polskiej kulturze. Ale jest rzeczą niedopuszczalną, by odgrywał czołową rolę w środowisku polskim, w którym uczestniczą polscy księża, które odbywa swoje posiedzenia w sali przy polskim kościele i ma swoje biuro w lokalu polskiego, katolickiego duszpasterstwa.Doszła mnie z kół polskich opinia, że jest to człowiek „solidnego wykształcenia, dużej; kultury, politycznie doświadczony”. Być może z pewnego punktu widzenia można go tak oceniać. Ale świeżo p. Lichten zaprezentował się także i z całkiem innej strony. Zaatakował na łamach londyńskiego „Dziennika Polskiego” pracę Feliksa Konecznego „Cywilizacja żydowska”. Atakiem tym zaprezentował się nie tylko jako człowiek zaciekły i ożywiony nienawiścią, ale także jako demagog daleki od bezstronności naukowej. Nie wolno jest człowiekowi, posiadającemu doktorat nabyty na polskim uniwersytecie, nie wiedzieć, kto to jest Feliks Koneczny i nie wolno mu napadać na Konecznego wyzwiskami na poziomie prasy brukowej. Wolno mu się z poglądami wielkiego polskiego uczonego nie zgadzać. Ale jeśli się z nimi nie zgadza, powinien wystąpić z polemiką na poziomie naukowym, a nie demagogicznym wrzaskiem, domagającym się pośmiertnego zakneblowania ust Konecznemu. Co więcej, p. Lichten zaprezentował się w tym swoim wystąpieniu jako kłamcą. Twierdzi on, że „nie istniał” nigdy projekt utworzenia państwa żydowskiego w Lubelszczyźnie(***). Twierdzi to kategorycznie, z tupetem i w tonie oburzenia. Otóż, człowiek zajmujący tak wpływowe stanowisko w “świecie żydowskim, oraz znający zarówno Polskę jak Amerykę, nie może takiej rzeczy twierdzić w dobrej wierze, gdyż nie może o projekcie Lublinlandu nie wiedzieć. Jest oczywiste, że p. Lichten musiał o tym wiedzieć, że owszem, istniał projekt utworzenia państwa żydowskiego w Lubelszczyźnie, że trzy miliony polskiej ludności miały być z: Lubelszczyzny wysiedlone w taki sposób, jak wysiedleni zostali Palestyńczycy z rozległych połaci Palestyny, oraz że zbudowane miała być na polskiej ziemi państwo żydowskie, silniejsze od Izraela, bo liczące więcej od niego żydowskiej ludności, wyposażone w najurodzajniejszą w Polsce ziemię i w pokłady węgla, a mające centrum w Lublinie, który od wieków słynął jako ośrodek uczoności żydowskiej i życia religijnego żydowskiego. Nie sposób, by p. Lichten tego nie wiedział. Ale na łamach pisma, czytywanego przez Polaków, powyższym faktom gwałtownie zaprzeczył. Najwidoczniej chciał sprawić, by Polacy o tym wielkim niebezpieczeństwie, jakie im 35 lat temu zagrażało, nie byli poinformowani, a jeśli taka wiadomość do ich świadomości dotarła, by została zduszona w zarodku. Zajmując takie stanowisko, wystąpił on w sposób wyraźny, jako wróg polskiego narodu i jego interesów. Zarazem, jako wróg dotyczącej tego narodu historycznej prawdy. Oczywiście, nie wypowiadam zdziwienia, że londyński „Dziennik Polski” udzielił mu dla tego wystąpienia swoich łamów. Pismo to tyle miejsca poświęca sprawom żydowskim i głoszeniu i obronie żydowskiego punktu widzenia, że jest nieomal czymś jakby wspólnym czasopismem polsko-żydowskim.
(-) Jędrzej Giertych.
(***) Ciekawe , że tekst Giertycha - https://sites.google.com/site/krzysztofcierpisz/ajewishstateinpoland mówiący o tym planowanym żydowskim osadnictwie, a który został zamieszczony w portalu Nowy Ekran – redakcja wyrzuciła po kilku dnia eksplozji. Pomyśleć, 40 lat minęło, tam Rzym, tu Warszawa, a żydowski terror ten sam, tu i teraz , bez reakcji ze strony publikujących blogerów, ludzi bez honoru.
Z wikipedii: W latach 1963-1965 reprezentował Ligę Przeciwko Zniesławieniu na sesjach II Soboru Watykańskiego. W późniejszych latach był również jej przedstawicielem przy Watykańskiej Komisji ds. Kontaktów Religijnych z Judaizmem. [----] 4 listopada 1986 roku, za zasługi na rzecz wzmacniania więzi między Kościołem i społeczeństwem, został odznaczony przez papieża Jana Pawła II komandorią Orderu Św. Grzegorza Wielkiego. Otrzymał to wyróżnienie jako pierwszy obywatel amerykański żydowskiego pochodzenia. Z artykułu Hugona Hajduckiego (2003 r,) : Dużą rolę w nadaniu ostatecznego kształtu deklaracji Nostra aetate, odegrał przedstawiciel związanej z B’nai B’rith (tajnej żydowskiej organizacji o charakterze wolnomularskim) Ligi Przeciw Zniesławianiu (Anti-Defamation Ligue), dr Józef Lichten. W ten sposób powstał dokument Nostra aetate, przyjęty ostatecznie w 1965 r.
Dzieci PRL-owskich służb łączcie się!!! |
---|
Czerwoni wychowankowie Najnowsze wypowiedzi dwóch ordynarnych prostaków Kuby Wojewódzkiego i Michała Figurskiego nie wywołały oczekiwanego aplauzu. Gorzko rozczarowany Michał Figurski, żali się, że kiedy obrażał Jezusa i ludzi wierzących, Lecha Kaczyńskiego oraz PiS to „nikomu to nie przeszkadzało”. „Lotne umysły” obu podstarzałych „gówniarzy” jeszcze nie ogarnęły, że w Polsce można wyśmiewać katolików, środowiska patriotyczne i prawicowe, polityków spoza układu, ale nie wolno w żaden sposób samego układu naruszać. Wypowiedź o gwałceniu Ukrainek odwróciła uwagę od kiboli na rzecz zachowania „medialnych elit”. Szambo się rozlało. I nie pomoże wyznanie żony Michała Figurskiego – prezenterki telewizji publicznej, która bardzo ubawiona stwierdziła, że czasem mąż i ją „gwałci”. Na marginesie – ciekawie zabrzmiał tu spójnik „i” (czy „też”) wskazujący, że żona nie jest jedyną osobą gwałconą przez Michała F. Co prawda gwałt to przestępstwo zaliczane przez kodeks karny do zbrodni, ale feministki w rodzaju Kazimiery Szczuki tym razem jakoś nie angażują się w obronę gwałconej pani Figurskiej (Ukrainek zresztą też). Tylko internauci zastanawiają się, co się stało „błyskotliwym dziennikarzom”, że bluznęli takim chamstwem. Otóż – nic im się nie stało. Byli ordynarni, prostaccy i chamscy przez cały czas, tacy są i tacy pozostaną. To po prostu czysta genetyka i wychowanie, czyli dwa składniki charakteru człowieka. Jeśli wierzyć pojawiającym się w Internecie informacjom, Wojewódzki i Figurski antypolonizm, atakowanie Kościoła i środowisk patriotycznych „wyssali z mlekiem matki”. Jakub Władysław Wojewódzki to, jak można wyczytać w Internecie, syn Bogusława Wojewódzkiego, funkcjonariusza SB i prokuratora PRL-owskiego wymiaru sprawiedliwości. Wojewódzki senior zapisał się w historii, pełniąc rolę prokuratora z ramienia Prokuratury Generalnej w sprawie tzw. „prowokacji bydgoskiej” z 19 marca 1981 roku. Kuba zaczynał karierę od harcerskiej rozgłośni radiowej w latach 80-tych a potem rozwijał ją w prywatnych mediach aż do statusu gwiazdy TVNu. Jego kumpel Michał Figurski to, jak czytamy w sieci, syn Zbigniewa Figurskiego – ostatniego dyrektora generalnego Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego (FOZZ) i zastępcy likwidatora FOZZ. Rodzice Michała ponoć poznali się w Moskwie, gdzie gwałciciel własnej żony przyszedł na świat. Co ciekawe – państwo Figurscy przez jakiś czas mieszkali w Polsce, a potem znaleźli się w Bejrucie. To jeszcze o niczym nie świadczy, ale w latach osiemdziesiątych raczej nie wyjeżdżało się bez podpisania odpowiednich lojalek. Nie oni jedni Oczywiście obaj celebryci nie są wyjątkami. Do grona osób podziwiających motłoch sikający na znicze pod pałacem prezydenckim należała np. słynna reżyser Agnieszka Holland – córka jednego z czołowych komunistów okresu stalinowskiego. Spodobało się to także przyrodniemu bratu stalinowskiego zbrodniarza – Adamowi Michnikowi i paru innym osobom, na czele z Januszem Palikotem, co do ojca którego wciąż pojawiają się „plotki”, że był on zwykłym szmalcownikiem. Media są dosłownie zapchane potomkami czołowych komuchów. Można tu wymienić m.in. Monikę Olejnik, która pracę dziennikarki rozpoczęła jako świeżo upieczony zootechnik w 1982 roku, gdy w Polsce obowiązywał stan wojenny, prywatnie córkę Tadeusza Olejnika, wysokiego funkcjonariusza Służby Bezpieczeństwa, albo Grzegorza Miecugowa – syna Brunona Miecugowa, stalinowskiego dziennikarza, który zasłynął jako sygnatariusz tzw. „Apelu Krakowskiego” z 1953 roku, wyrażającego poparcie dla stalinowskich władz, które na podstawie sfałszowanych dowodów, dokonały aresztu duchownych katolickich (słynny proces pracowników kurii krakowskiej). Do telewizji publicznej niedawno wróciła Hanna Lis, czyli Hanna Kedaj – córka Aleksandry i Waldemara Kedajów, znanych peerelowskich dziennikarzy i tajnych agentów SB, figurujących na słynnej „Liście największych kanalii stanu wojennego” razem z Jerzym Urbanem i Zbigniewem Safjanem – ojcem Marka Safjana – prezesa Trybunału Konstytucyjnego w latach 1998-2006. Wiadomości TVP redaguje Piotr Kraśko – wnuk jednego z czołowych komunistycznych cenzorów – Wincentego Kraśki. W telewizji jako „autorytet” występuje Magdalena Środa – córka prof. Edwarda Ciupaka – zarejestrowanego przez wywiad PRL jako kontakt operacyjny „Gabriel”, który niemal przez całe swe życie zawodowe, jako pracownik Urzędu ds. Wyznań, zajmował się walką z Kościołem. Gorliwie atakuje także Dawid Warszawski, czyli Konstanty Gebert – syn agenturalnego działacza komunistycznego Bolesława Geberta. Jeśli wierzyć „Rzeczpospolitej” to nawet ojciec ulubieńca salonu Jurka Owsiaka był wysoko postawionym milicjantem. Do grona celebrytów hołubionych przez media i chętnie zabierających głos należy kolejna gwiazda TVN – Magda Gessler, z domu Ikonowicz – córka wieloletniego peerelowskiego dziennikarza PAP i agenta esbeckiego TW „Metrampaż”, siostra Piotra Ikonowicza – obecnie doradcy Janusza Palikota. No i jest oczywiście Bartosz Węglarczyk, który kobiet z Ukrainy nie gwałcił, może dlatego, że uznał je za roboty do sprzątania. Węglarczyk jest przypadkiem szczególnym nie tylko dlatego, że przetarł szlaki Wojewódzkiemu i Figurskiemu, ale przede wszystkim dlatego, że według wielu informacji jest on w prostej linii wnukiem Józefa Światło – jednego z największych stalinowskich zbrodniarzy, osobiście torturującego więźniów z AK. Trudno nie zauważyć związku pomiędzy komentarzami całej trójki. Może Figurski i Wojewódzki uznali, że skoro jemu wolno, to im też? Najwyraźniej się przeliczyli. Albo zapomnieli, że ich tatusiowie, choć gorliwi komuniści, to jednak nie ta liga co stalinowski zbrodniarz i wnukowi tego ostatniego wolno więcej niż synom jakichś esbeków. X, Y, Z – duch Kiszczaka wsiegda gotow I tak dalej. Czerwonych dynastii jest w Polsce co niemiara – w polityce, środowiskach naukowych, w biznesie a także w mediach. Żadna z osób do tych środowisk nie trafiła przypadkiem, dzięki szczęściu albo talentowi. Opowieści o tym, jak to rodzice ich przestrzegali przed daną ścieżką kariery a oni się uparli, to bajki dla dzieci w wieku przed przedszkolnym. Ich obecność w życiu publicznym to następstwa zapobiegliwości „ciężko chorego” Kiszczaka i jego towarzyszy. Tajne dokumenty MSW i Sztabu Generalnego z lat 1987-1988 wskazują jednoznacznie, że w tamtym czasie w służbach specjalnych PRL-u powstały tajne komórki: „X” – odpowiedzialna za wpływy na władzę, „Y” – odpowiedzialna za gospodarkę i „Z” – za media. Niezależnie od nich powstała jeszcze komórka „C”, mająca za zadnie ochronę byłych kolegów przed odpowiedzialnością karną za przestępstwa popełniane po roku 1989! (a zapewne i przed nim). Jeszcze wcześniej miała powstać dyrektywa nakazująca obsadzenie mediów odpowiednimi ludźmi – wtedy młodymi dziennikarzami, którzy po paru latach mieli zostać (i zostawali) medialnymi „autorytetami”. Role w tym „komuszym teatrze” zostały obsadzone bardzo starannie a odpowiednie służby zadbały, by nic nie zakłóciło scenariusza. Gdy ma się tę świadomość, to wystąpienia Węglarczyka, Wojewódzkiego i Figurskiego i całej reszty stają się jasne. Oni po prostu odgrywali/odgrywają swoją rolę, tyle tylko, że tym razem duet W-F troszkę przesadził z ekspresją. Oczywiście nie wszyscy wiedzieli/wiedzą, że zostali z góry wybrani przez cwańszych od siebie i wykreowani na „gwiazdy”. Większość z nich naprawdę mówi to co myśli, a co miała wpajane od pieluch. Trudno oczekiwać, żeby dziecko komunisty walczącego całe życie z Kościołem nagle potępiło obrażanie uczuć religijnych. Trudno zakładać, że potomek kanalii zachowa się jak przyzwoity człowiek, że ktoś, kogo ojciec zwalczał patriotów, nagle odda im hołd. Dla nich nasze narodowe hasło „Bóg. Honor. Ojczyzna” naprawdę jest zabawnym sloganem świadczącym o „ciemnogrodzie”. Czy to oznacza, że trzeba ich eliminować z życia publicznego? Bynajmniej. Niech sobie są. Niech sobie tworzą własne gazety, radia, telewizje. W końcu w przyrodzie i szczury są do czegoś potrzebne. Trzeba tylko pamiętać, kim są ci ludzie, skąd są, co sobą reprezentują i nie korzystać ani z ich „mądrości”, ani z produktów, które w sposób jawny lub półjawny reklamują. Ten bojkot, który odbije się na ich kieszeniach, zaboli to towarzystwo znacznie bardziej niż najostrzejsze komentarze. |
---|
Aldona Zaorska