Państwo w rozkładzie Im bardziej politycy rządzącej Platformy zapewniają, że państwo sprawdziło się po katastrofie smoleńskiej tym częściej do opinii publicznej docierają za pośrednictwem niezależnych portali internetowych i niektórych gazet informacje potwierdzające, że jego struktury nie działają, a mówiąc, wprost, że nasze państwo jest wręcz w rozkładzie. Dramatyczna to konstatacja szczególnie w okresie Świąt Wielkiej Nocy, które powinny napełniać nas wszystkich radością płynącą ze zwycięstwa życia nad śmiercią, radością ze Zmartwychwstania Pańskiego. Do takich smutnych wniosków można dojść, po przeczytaniu odpowiedzi udzielonej przez Kancelarię Prezesa Rady Ministrów na wniosek mecenasa Rafała Rogalskiego (pełnomocnika części rodzin ofiar katastrofy) skierowany w dniu 28 marca do Premiera Tuska o udostępnienie informacji publicznej „dotyczącej formy, treści, metod rozstrzygania sporów jak również osób i organów zaangażowanych w ustalanie warunków oraz zawarcie przez stronę polską umowy z Federacją Rosyjską, która dotyczyła zasad badania przyczyn i okoliczności katastrofy smoleńskiej”. Kancelaria Premiera odpowiada, że „strona polska po uzyskaniu opinii kierowanych na miejsce zdarzenia polskich specjalistów oraz na podstawie dokonanej analizy, zgodziła na podjęcie współpracy ze strona rosyjską w zaproponowanym przez nią reżimie prawnym tj. w oparciu o przepisy Konwencji o międzynarodowym lotnictwie cywilnym z 7 grudnia 1944 roku i Załącznika 13 do niej. Konsultacje nie były dokonane w formie pisemnej”. Po takiej tragedii, w której ginie Prezydent RP, szefowie wszystkich rodzajów sił zbrojnych, szefowie wielu urzędów centralnych, liczne grono parlamentarzystów, a także wiele innych ważnych osób życia politycznego i społecznego, polski rząd godzi się na rosyjskie propozycje, ustalone na przysłowiową gębę. Ba teraz już wiemy, że zgodził wcale nie na Konwencję Chicagowską, (choć nie ma ona zastosowania do lotów samolotów państwowych tylko jak precyzyjnie mówi jej nazwa do lotów cywilnych) i Załącznik 13 do niej, ale na sam Załącznik 13, bo jest to wyraźnie napisane w raporcie MAK na stronie 12. Sprawa ta ma fundamentalne znaczenie, bo gdyby to była Konwencja to strona polska mogłaby się odwołać od ustaleń MAK (jednak pod warunkiem zarejestrowania umowy z Rosjanami w Sekretariacie ONZ). Zastosowanie samego Załącznika 13 powoduje, że ustalenia MAK są ostateczne i nigdzie nie zaskarżalne. Premier Tusk ogłoszeniu raportu MAK jeszcze mówił o odwoływaniu się od niego, ale teraz już w tej sprawie nie mówi nic, bo wie, że został wystrychnięty na dudka i niestety my wszyscy razem z nim. W tej sytuacji ustalenia Komisji Millera, choć najprawdopodobniej obalą podstawowe tezy raportu MAK to na forum międzynarodowym w sensie prawnym nie będą miały żadnego znaczenia i w żaden sposób nasz kraj nie będzie mógł wykorzystać jego ustaleń. O rozkładzie państwa świadczą coraz mocniej także „dokonania prokuratury wojskowej”, która prowadzi śledztwo w sprawie katastrofy smoleńskiej. Ostatnia konferencja prasowa o wykluczeniu zamachu w sytuacji, kiedy nie zbadano wraku samolotu, oryginałów nagrań z czarnych skrzynek czy nie ma wiarygodnych protokołów z sekcji zwłok ofiar katastrofy była tego dobitnym potwierdzeniem. Wczoraj Prokurator Seremet odegrał swoistą szopkę z Premierem Tuskiem, (choć teraz mamy zupełnie inne święta), zwracając się do tego ostatniego o pomoc w uzyskaniu od Rosjan fundamentalnych dokumentów pozwalających prowadzić śledztwo. Po dwóch dniach negocjacji ustalono, że rząd wystąpi do Rosjan o brakujące dokumenty notą dyplomatyczną. Gdyby to nie była tak poważna sprawa, to można by się zaśmiać na śmierć. Prokurator zwraca się o tą pomoc po roku od momentu katastrofy, choć już od wielu miesięcy wiadomo, że tych dokumentów nie ma i nie będzie. Premier pochyla się na tą prośbą Prokuratora Generalnego z troską, oczywiście tylko w telewizji. Obydwaj, bowiem doskonale wiedzą, że Rosjanie już więcej nic ważnego w sprawie tej katastrofy nam nie przekażą. Teraz tylko czekać jak zwolennicy pojednania z Rosją zaatakują każdego, który będzie się domagał jakichkolwiek dodatkowych wyjaśnień czy dokumentów od strony rosyjskiej. Użyją nawet argumentów, że i tak uzyskaliśmy dużo od Rosji i naciski na uzyskanie więcej „to pójście na wojnę z Rosją?”. Niestety polskiego Państwa w sprawie wyjaśnienia przyczyn i ustalenia winnych katastrofy smoleńskiej, już dawno nie ma. Zbigniew Kuźmiuk
Wielka Sobota Wielka sobota jest pamiątką spoczynku Ciała P. Jezusa w grobie i zarazem oczekiwania przez uczniów zmartwychwstania Pańskiego. Z tego powodu smutek łączy się z radością. W tym dniu odbywa się najpierw: 1. Poświęcenie nowego ognia. Przed kościołem ministranci rozniecają ogień, a kapłan go poświęca. Wyobraża on Chrystusa Pana, który wyszedł z grobu z niezwykłym blasku i przez swoje zmartwychwstanie stał się nowem światłem dla świata. Ten ogień jest wykrzesany z krzemienia na znak, że Zbawiciel jest owym kamieniem węgielnym, który żydzi odrzucili, ale z niego wyszło światło, cały świat oświecające. Poświęciwszy ogień, a potem pięc gran, czyli ziarn kadzidła, kapłan wraca do kościoła. W ręku trzyma trianguł, t.j. trzy świece, u dołu z sobą połączone i osadzone na trzcinie. Owe świece zapala ogniem poświęconym, przyczem trzykrotnie klęka i śpiewa coraz wyższym tonem: Oto, światło Chrystusowe! Chór odśpiewuje: Bogu niech będą dzięki, za to mianowicie, że zesłał Zbawiciela, który nauczył nas wiary w Boga, w Trójcy św. Jedynego, którego właśnie ta potrójna świeca przedstawia. Następnie przed wielkim ołtarzem odbywa się:
2. Poświęcenie paschału. Paschał jest to wielka i gruba świeca woskowa, wyobrażająca zmartwychwstałego P. Jezusa. W niej, w kształcie krzyża, znajduje się pięć zagłębień, które przypominają pięć ran, widocznych na ciele Zbawiciela. Podczas święcenia paschału kapłan śpiewa wspaniały hymn i w zagłębienia wkłada pięć gran, czyli ziaren kadzidła, na przypomnienie owych wonnych maście, którymi Józef z Arymatei i Nikodem namaścili Ciało Pańskie do grobu. Paschał zapala się światłem z triangułu, co oznacza, że Chrystus jest “światłością ze światłości, Bogiem prawdziwym z Boga prawdziwego,” jak o tem mówi symbol wiary we Mszy św. Następnie od paschału zapalają się wszystkie świece i lampy w kościele. To wyraża, że wszelkie prawdziwe oświecenie pochodzi od jedynej światłości – Chrystusa Pana. Po skończonym poświęceniu paschał umieszcza się na dużym świeczniku obok wielkiego ołtarza, po stronie Ewangelii, i bywa zapalany na uroczystej Mszy św. i nieszporach aż do Wniebowstąpienia Pańskiego.
3. Poświęcenie wody chrzcielnej. Na pamiątkę, że w pierwszych wiekach Kościół w wielką sobotę uroczyście udzielano Chrzty św., kapłan poświęca wodę chrzcielną. Najpierw odczytuje 12 proroctw ze Starego Zakonu, które odnoszą się do skutków Chrztu, a potem idzie procesjonalnie do chrzcielnicy. Tam stanąwszy, śpiewa prefację i powierzchnię wody rozdziela na kształt krzyża, potem dłonią dotyka się wody, czyni nią trzy krzyże i rozlewa na cztery strony świata, co przypomina rozkaz Zbawiciela chrzczenia wszystkich narodów w imię Trójcy Przenajświętszej. Następnie tchnie na wodę i zanurza w nią paschał, ów symbol Zbawiciela, i śpiewa trzykrotnie tonem coraz wyższym: Niech zstąpi do tej pełności wody moc Ducha św. Wreszcie wlewa do wody trochę krzyżma i oleju katechumenów na oznaczenia tych darów, które we Chrzcie są udzielane. Po dokonaniu powyższych ceremonii chór śpiewa litanię do Wszystkich Świętych, a kapłan wraca do ołtarza i u stopni jego pada krzyżem.
4. Uroczysta Msza św. Przy końcu litanii kapłan powstaje, przywdziewa biały ornat na znak radości i na ołtarzu, świetnie przybranym, odprawia uroczystą Mszę św.. Podczas hymnu Gloria, odzywają się wszystkie dzwony, aby wiernym zwiastować radosną nowinę Zmartwychwstania Pańskiego. Po Epistole kapłan trzykrotnie śpiewa radosny wyraz hebrajski alleluja (=chwalcie Boga), który także dwa razy dodaje do Ite, Missa est w końcu Mszy św.
5. Rezurekcja. Wieczorem w wielką sobotę albo nazajutrz w niedzielę, o wschodzie słońca, odbywa się wspaniały obrzęd Rezurekcji, czyli Zmartwychwstania Pańskiego. Kapłan, ubrany w białą kapę, przychodzi do grobu Bożego i nabożeństwo rozpoczyna śpiewem wzniosłej antyfony Chwała Ci, Trójco Przenajświętsza… Potem śpiewa psalmy i wspaniałą modlitwę kościelną, która uwielbia Zbawiciela, że przez swoje zmartwychwstanie zwyciężył śmierć i piekło, oraz spełnił na sobie proroctwa. Po tej modlitwie grób kropi wodą święconą i okadza, a godła zmartwychwstania, t.j. krzyż, przewiązany stułą czerwoną, i statuę Zbawiciela zmartwychwstałego podaje ministrantom, aby je nieśli podczas procesji. Wreszcie bierze monstrancję z Najświętszym Sakramentem i odbywa trzykrotną naokoło kościoła procesję, w czasie której biją we dzwony, a lud śpiewa: Przez Twoje święte zmartwychwstanie Boży Synu odpuścisz nam nasze zgrzeszenie, Wierzymy, iżeś zmartwychwstał, Żywoteś nasz naprawił Śmierci wiecznej nas zbawił, Swoją świętą moc zjawił!
oraz pieśń nadzwyczaj melodyjną, rozpoczynającą się od słów:
Wesoły nam dziś dzień nastał, Którego z nas każdy żądał, Tego dnia Chrystus zmartwychwstał, Allejuja, Alleluja!
Po procesyi kapłan klęka na stopniach wielkiego ołtarza i, trzymając krzyż w ręku, śpiewa trzykrotnie: Powstał Pan z grobu. Chór odpowiada: Który za nas zawisł na krzyżu. Następnie odprawia Jutrznię, śpiewa Te Deum, lud błogosławi monstrancyą i wkońcu Najświętszy Sakrament chowa do tabernakulum.
Za: Liturgika czyli wykład obrzędów Kościoła katolickiego podług dzieła ks. Innocentego Frenkla streścił i do użytku szkolnego zastosował Ks. Tomasz Kowalewski, Kanonik Katedralny i Dziekan Płocki, Nauczyciel Religii w Gimnazyum Żeńskim w Płocku. Dosłowny przedruk z wydania trzeciego Aprobatur, Plociae, die 24 Ianuarii 1902 anni, Episcopus Plocenis + Georgius Eppus Pro Regente Consistorii Secretarius Ad. Peski.
Aprobaty Liturgiki
Biskup Płocki – J.E. Hr. Jerzy Szembek, Płock 26 stycznia 1902 r.
Biskup Admnistrator Płocki – J.E. Henryk Piotr Kossowski, Płock 30 maja 1888 r.
Biskup-Sufragan Kujawsko-Kaliski – J.E. Henryk Piotr Kossowski, Warszawa 9 lipca 1890 r.
Biskup Tyraspolski – J.E. Franciszek Zottman, Sartów 22 lipca 1887 r.
Biskup Łucko-Żytomierski – J.E.Szymon Marcin Kozłowski, Żytomierz 24 lipca 1887 r.
Biskup Kielecki – J.E. Tomasz Kuliński, Kielce 23 sierpnia 1887 r.
Biskup Sejneński – J.E. Piotr Wierzbowski, Sejny 23 sierpnia 1887 r.
Arcybiskup Warszawski – J.E. Wincenty Popiel, Warszawa, 6 września 1887 r.
Arcybiskup Metropolita Mohilewski – J.E. Aleksander Gintowt, Petersburg, 28 listopada 1887 r.
Biskup Kujawsko-Kaliski – J.E. Aleksander Boreśniewicz, Włocławek 13 marca 1888 r.
Książka pod tytułem: “Liturgika, czyli wykład obrzędów Kościoła Katolickiego,” przez Frenkla, a streszczona przez Ks. Tomasza Kowalewskiego, jako nie zawierając nic przeciwnego nauce Rz.-Katolickiej, do użytku szkolnej młodzieży w zupełności zalecona być może. + Aleksander Arcybiskup Metropolita
Arcybiskup Metropolita Mohilewski – J.E. Gintowt, Petersburg 28 listopada 1887 r
Prof. Nowak: Obowiązkiem naszej wspólnoty jest pamięć o ofiarach (relacja ze spotkania) W Domu Pielgrzyma Amicus 19 kwietnia 2011 roku odbyło się spotkanie z prof. Andrzejem Nowakiem nt. "Polska Katyń Smoleńsk Rosja". Profesor Nowak skupił się na temacie upamiętnienia i sensie ofiary, jaką ponoszono dla Polski dawniej i w czasach nam współczesnych i mówił, że ta ofiara konstytuuje państwo, sprawia, że państwo trwa. To właśnie pamięć o ofiarach Katynia i wola ich upamiętnienia sprowadziła delegację z Prezydentem RP do Smoleńska. Pojechali, żeby złożyć hołd zamordowanym polskim oficerom. „Cały czas wyraźnie mamy do czynienia z próbami ośmieszenia, pomniejszenia, odebrania wszelkiego sensu tej katastrofie. Śmierć 96 wspaniałych ludzi zawsze wydaje się trudna do zaakceptowania i dla rodzin ofiar odnalezienie w tej tragedii sensu zawsze będzie trudne, ale przecież w prawie 40 pokoleniach, które budują polskość od 1040 z górą lat, te ofiary nawarstwiały się i tworzyły spoiwo polskości. I kiedy dzisiaj tak powszechnie wyśmiewana jest martyrologia, tak bardzo lekceważona, tak opluwana, jako przejaw jakiegoś wręcz już nawet nie anachronizmu, ale zdziczenia, jakiejś nieludzkości, bo w tej perspektywie patrzy się na wspomnienia ofiar - „jak można czcić tych, którzy zginęli”, „kto zginął ten głupi, dał się zabić” – ten rodzaj nastawienia zdaje się dominować. „Wybierzmy przyszłość”, odwróćmy się od tych, co odeszli. Otóż, kiedy mamy do czynienia z takim zjawiskiem (…), że utożsamianie sensu trwania polskości z pamięcią ofiar wydaje się niesłuszne, niesmaczne, niezrozumiałe i [Włodzimierz Cimoszewicz] powiedział, że on sam, jako premier podjął próbę przerwania tego bezsensownego utrzymywania związku polskości z przeszłością i zaproponował nową formę lansowania Polski, jakby utożsamienia Polski z czymś nowym. (..) Kiedy powiedział, że dla niego takimi słowami, które najlepiej wyrażają polskość i które najlepiej promują Polskę są dwa słowa – twórcze napięcie – to wszyscy zrobili takie miny jak Państwo? (…) Dlaczego ma to się z Polską kojarzyć? (…). Otóż, kiedy mamy do czynienia z taką dezorientacją czy świadomym szyderstwem, jakie podjął np. dzisiejszy premier Donald Tusk w ankiecie dla miesięcznika Znak w 1987 roku, kiedy wymienił wszystko to, co wiąże się z tradycją bohaterskiej walki o polskość i powiedział, że to śmieszne, nienormalne, że to pewnego rodzaju garb, z którym można się pogodzić, ale którego nie da się inaczej ocenić, niż jako ciężki, doskwierający i przygniatający nas do ziemi garb – otóż, kiedy mamy do czynienia z tego rodzaju postawami i tak bardzo upowszechnionymi za pośrednictwem mediów, takich jak Gazeta Wyborcza czy TVN, to szukamy wtedy odpowiedzi – jak można bronić martyrologii, jak można bronić tej pamięci ofiar? (..) o bohaterach, od tych najdawniejszych do tych ofiar z 10 kwietnia 2010 roku? Pierwsza płaszczyzna to ta, która dotyczy historii. Historyk musi upamiętnić, musi utrwalić, musi zbadać okoliczności tragicznych wypadków śmierci, musi pochylić się nad nimi i przeanalizować. I to jest powód, dla którego historyk, ale także każdy obywatel współcześnie nie może przejść obojętnie wobec tragedii 10 kwietnia, dopóki jej okoliczności nie zostaną wyjaśnione. Kiedy jej okoliczności zostaną w pełni wyjaśnione, wtedy ten aspekt upamiętnienia odpadnie, wtedy będzie można powiedzieć – to już zostało zrobione. (..). Pierwszy robił to Gall Anonim - jeszcze nie Polak, potem pierwszy polski pisarz Mistrz Wincenty zwany Kadłubkiem, a potem Jan Kochanowski, najważniejszy twórca języka polskiego, dzięki któremu ten język stał się językiem najlepiej wykształconym, najwyższym potrafiącym wyrazić najwznioślejsze uczucia w skali całej Słowiańszczyzny (..) ten język niósł ze sobą najpierw upamiętnienie prywatnych ofiar - „Treny” to przecież upamiętnienie prywatnej, osobistej ofiary (…), ale przecież jest i „Jezda do Moskwy”, i „Na sokalskie mogiły” i cały szereg innych utworów, które tak pięknie utrwalają pamięć tych, których Kochanowski łączył (w drodze między ojczyzną ziemską a niebieską), na tej drodze, którą wyznacza czyn patriotyczny, ofiara patriotyczna. A potem po Kochanowskim są setki innych. Przecież gdybyśmy wyrwali upamiętnienie bohaterskiej walki z naszej kultury, to ile by z tej kultury zostało? Nie byłoby „Dziadów” Adama Mickiewicza, nie byłoby „Pana Tadeusza”, nie byłoby więcej niż połowy twórczości Juliusza Słowackiego „Księdza Marka”, „Horsztyńskiego” i tylu innych dzieł. Nie byłoby przecież Szopena „Etiud”, „Preludiów”, które choć są muzyką absolutną, nawiązują przecież do doświadczeń powstania listopadowego, wyrażają wprost to poczucie solidarności z ofiarami, próbę wsparcia tych, którzy walczą nadal. Nie byłoby (..) „III Symfonii” H. M. Góreckiego, symfonii pieśni żałobnych, które utrwalają właśnie męczeństwo, martyrologię polską, bo w centralnym tryptyku jest skarga matki chłopca zabitego w katowni gestapo w Zakopanem. (..)Jeśli wyrwiemy martyrologię, pamięć ofiar z naszej wspólnoty, to nasza kultura radykalnie zubożeje. (…) Warto uświadomić sobie, jak ogromny ładunek wzbogacający kulturę, dynamizujący, dodający jej energii ma właśnie pamięć o bohaterach, pamięć o ofiarach. Świadczy o tym erupcja poezji obywatelskiej związana z 10 kwietnia. Nie było takiego wybuchu poezji jak właśnie po 10 kwietnia, i poetów największych i najbardziej uznanych, takich jak Jarosław Marek Rymkiewicz, Wojciech Wencel, Krzysztof Koehler po poetów anonimowych, to znaczy nieznanych szerzej, którzy z potrzeby serca przelewali na papier swoje uczucia, swoje emocje, nawiązując właśnie do tej wielkiej tradycji polskiej kultury. I to się tak bardzo nie podoba, to tak bardzo irytuje, denerwuje tych, którzy chcieliby zabić polską pamięć. Ale jest trzeci element, na który chcę zwrócić największą uwagę. (…) Ten aspekt wiąże się z wykorzystaniem, jeśli można tak brzydko powiedzieć, ofiar dla wzmocnienia wspólnoty narodowej, dla której te ofiary zostały poniesione. (…) kapitalne znaczenie ma pierwsza wielka ofiara poniesiona w polskiej historii, nie przez Polaka, ale przez Czecha, przybysza z kraju naszych południowych sąsiadów, który przez klasztor benedyktyński w Monte Cassino przybył do nas w roku 997 chrzcić (..) pogańskich Prusów zaproszony przez polskiego księcia Bolesława. Wkrótce, dwa tygodnie po tym chrzcie w Gdańsku zabity został przez Prusów w pobliżu dzisiejszego Elbląga. I cóż, można by powiedzieć, zginął święty Wojciech i co z tego, jakie tu uzasadnienie dla ofiary? Otóż książę Bolesław umiał doskonale wykorzystać tę ofiarę (…) gdyby nie ta ofiara i jej wykorzystanie ku zbudowaniu Polski, losy Polski potoczyłyby się pewnie zupełnie inaczej, znacznie gorzej. Polityczne losy. Ponieważ to właśnie wielkość św. Wojciecha, który był znaną postacią w skali europejskiej, jeszcze zanim poniósł śmierć, był przyjacielem osobistym i ówczesnego papieża Sylwestra II i cesarza Ottona III, był postacią największego europejskiego ówcześnie formatu, to właśnie zgromadzenie najwybitniejszych osób ówczesnej Europy u grobu św. Wojciecha – a ciało św. Wojciecha, przypomnę, Bolesław wykupił od Prusów na wagę złota i zrobił najlepszy interes w historii państwa polskiego na tym – bo potem, trzy lata później na wielkim zjeździe w Gnieźnie coś dostał w zamian, za rękę św. Wojciecha – brzmi to jakoś nieprzyjemnie, że rękę – relikwię świętego przekazał cesarzowi Ottonowi – ale dostał coś w zamian, dostał tron Karola Wielkiego, tron cesarza (..) jako wyraz uznania dla siły tego nowego państwa na wschodnich kresach Europy i jego suwerenności. To było najważniejsze. Ofiara św. Wojciecha stała się fundamentem suwerenności Polski. Nie tylko symbolicznie, przez ów podarunek tronu Karola Wielkiego, bo tron wkrótce przepadł, podobnie jak relikwie św. Wojciecha, zrabowane przez najazd czeski 38 lat później, ale coś zostało, a mianowicie została hierarchia, własna organizacja kościelna, która właśnie wtedy została Polsce nadana, z arcybiskupstwem gnieźnieńskim, właśnie w 1000 roku.
Właśnie w podzięce za tę ofiarę św. Wojciecha. A jakie to miało znaczenie? (…) Od tego momentu, dopiero od 1000 roku Polska jest państwem niepodległym, dlatego, że wcześniej hierarchia, ten pierwszy biskup misyjny ustanowiony w 966 roku był biskupem o zwierzchność, nad którym kłóciły się Magdeburg z Ratyzboną, niemieckie biskupstwa. I niemieccy możnowładcy chcieli tę podległość polskiego biskupstwa wykorzystać dla własnych politycznych celów (...) Od utworzenia arcybiskupstwa gnieźnieńskiego nasza hierarchia kościelna, kościół katolicki w Polsce nie podlegał już nikomu (..), tylko papieżowi, żadnym niemieckim biskupstwom. (…) Czechy dopiero 350 lat później uzyskały suwerenność kościelną. (...) To właśnie mądra decyzja Bolesława Chrobrego, by wykorzystać ofiarę, wielką, heroiczną ofiarę św. Wojciecha spowodowała tak doniosłe skutki dla państwa polskiego. I o tym, że nie jest to postawa sprzed 1000 lat, ale postawa aktualna niech świadczy ten prosty fakt – ileż wysiłku poświęca się walce o upamiętnienie ofiar Holocaustu? Przecież na tym zbudowany jest ogromny skutek polityczny, czasem ekonomiczny. I oczywiście wspólnota żydowska ma do tego pełne prawo , robi to po prostu wyjątkowo efektywnie, bo ofiara była wielka, realna i wyjątkowo tragiczna. I dlatego wspólnota żydowska w różnych zresztą postaciach, czy jako państwo Izrael, czy jako diaspora żydowska (..) jako główny cel swojej działalności stawia wykorzystanie ofiar dla celów politycznych, ekonomicznych, czasem na pewno nadużywających cierpienia niegdysiejszych ofiar. Ale robią to wyjątkowo skutecznie. A czyż zapominają o swoich ofiarach Amerykanie? Czy zapominają o swoich ofiarach Rosjanie? (..) Francuzi? Każda wspólnota polityczna stara się swoje ofiary upamiętnić i wykorzystać, dla celów wzmacniających swoją wspólnotę. (..) Nikomu do głowy nie przyjdzie, że Gdańsk może nie być polski – dlaczego? Przez ofiary poniesione w tym miejscu i wiążące to miasto w wyobraźnie nie tylko polskiej, ale i całego świata z polskością, a nie niemieckością. To jest oczywiście Westerplatte, ale potem to jest siła ofiar grudnia 1970 roku, tak pięknie przypomnianego w filmie „Czarny czwartek”. To przecież siła tych ofiar z grudnia 1970 roku, tak brutalnie potraktowanych nie tylko w chwili śmierci, ale i po śmierci przez władze komunistyczne sprawiła, że mobilizował się gniew, mobilizowała się wola dania jakiegoś świadectwa pamięci o tych ofiarach wśród robotników, wśród mieszkańców Trójmiasta. To z tego gniewu, z tej woli, z tej determinacji upamiętnienia ofiar Grudnia 70 wyrosła Solidarność. A Solidarność, Sierpień 80 z całą pewnością, mocniej niż jakiekolwiek inne zdarzenie, związała Gdańsk na zawsze z Polską, tak, że dziś nikt ani w Polsce, ani w Niemczech ani gdziekolwiek indziej nie jest sobie w stanie wyobrazić Gdańska niepolskiego. (..) Wszyscy lecący 10 kwietnia do Smoleńska wiedzieli o tym, że lecą uczcić pamięć ofiar Katynia. (…) ale Smoleńsk jest miejscem polskich ofiar od lat 606. To w 1404 roku Jan Długosz zanotował po raz pierwszy ofiary polskie poniesione pod Smoleńskiem. (…) I tak potem w roku 1514, 1612, 1632, 1634, 1655, 1812, 1940 – oczywiście Katyń, ale wcześniej jeszcze - w 1920. (..) plan operacji warszawskiej był układany w Smoleńsku. Ten Smoleńsk jest jakimś symbolem przez wieki, od 600 z górą lat związanym tragicznie z ofiarami, które Polska ponosi, Polacy ponoszą, żeby Polska Polską pozostała, żeby obroniła swoje miejsce w Europie Wschodniej. (…) Dzisiaj niestety trzeba tłumaczyć, jak ogromne znaczenie mają ofiary i ich upamiętnienie. Dlatego, żeby Polska trwała. (..) Ale oczywiście można ofiar nie wykorzystać, można ofiary odrzucić i pozbawić je sensu, można powiedzieć, że wszyscy oni od św. Wojciecha poczynając zginęli głupio, bo, „po co lazł do tego kraju pogan?”. Po co się bronili ci obrońcy Niemczy w 1017 roku, których opisał Gall Anonim? (..) Czy później obrońcy Głogowa w czasach Bolesława Krzywoustego, którzy musieli godzić we własne dzieci wzięte, jako zakładników przez niemiecko-pogańskich najeźdźców, by obronić miasto, by obronić Polskę. No, po co? Przecież mogli się poddać, mogło nie być żadnych ofiar. No, ale nie byłoby przy okazji Polski i oni mieli tę świadomość. I dzisiaj tak jakbyśmy chcieli się tej świadomości pozbyć. I dlatego potrzebna jest praca polegająca na przypominaniu związku między ofiarami, między polską historią, w której tych ofiar niestety nie brakuje, bo takie jest nasze położenie geopolityczne. Nie jest łatwo żyć między największą wspólnotą wschodniosłowiańską, jaką tworzy wokół siebie Moskwa od 500 lat, i największą w Europie wspólnotą narodową, jaką tworzą Niemcy. (..) To są dwa ogromne żarna, które mielą między sobą tę polską mąkę, niezwykłą, właśnie przez to położenie. Możemy zaakceptować sens tego położenia, sens walki, która spowodowała, że po 1000 lat istnienia obroniliśmy swoje miejsce, jesteśmy w tym samym miejscu gdzie byliśmy 1000 lat temu, mniej więcej w tym samych granicach. (…) Niektórzy przeciwstawiają te głupio heroiczne, obfitujące w ofiary, niepotrzebne ofiary, dzieje Polski dziejom rozsądnych Czechów. (…) Polacy walczą, narażają się głupio, przegrywają, dostają w skórę i co z tego mają? A Czesi spokojnie, po cichutku, nie narażając się, są gdzie są. No, ale wtedy warto zadać pytanie – 1000 lat temu było milion mieszkańców ziem, które zajmują Czechy i milion mieszkańców ziem, gdzie było państwo Polan i Wiślan. Teraz jest 40 milionów Polaków i 10 milionów Czechów. Jakoś ta słabsza wola oporu spowodowała, że Czechów jest teraz 4 razy mniej niż Polaków. Ale Czesi to sobie dziś właśnie uświadamiają. (…) Oni bardzo zazdroszczą nam naszej bohaterskiej tradycji. To paradoks, że w Polsce entuzjazmujemy się tym chłopsko-mieszczańskim (..) stylem życia, ale czegoś w nim jednak brakuje. (…) Ale Czesi zazdroszczą nam właśnie tego porywu bohaterstwa, szaleństwa w walce o wielką sprawę. I Czesi to właśnie ze swojej historii próbują wydobyć. Jeśli państwo odwiedzicie sklepy z filmami czeskimi, to zobaczycie Państwo filmy o bohaterskich lotnikach czeskich broniących angielskiego nieba (..) Dlaczego nie powstał ani jeden film polski o polskich lotnikach? Jest inny film, bardzo piękny film o Czechach broniących Tobruku, były tam chyba dwie kompanie czeskie, (…) ale gdzie jest film o polskich tobruczczykach, których była jedna brygada? Gdzie jest film o tylu bohaterskich miejscach, w których Polacy dawali wyraz swojej postawie walki z dwoma totalitaryzmami w czasie II wojny światowej. Dlaczego ich nie ma? (..) No właśnie, dlatego, że odwracamy się od ofiar, że brzydzimy się ich, że uważamy je za niepotrzebne. A nasi południowi sąsiedzi po 1000 lat doświadczeń zrozumieli, że swoje ofiary warto upamiętnić, dla siebie samych, bo te filmu służą Czechom, ale także dla obcych, bo przecież są wysyłane na rynek zagraniczny”. Profesor Nowak podał jeszcze przykład podręczników do historii ukazujących się w różnych krajach – w Afryce Południowej, w Ameryce Południowej, w Azji, gdzie pojawia się, jako symbol brutalnej polityki okupacyjnej III Rzeszy w Europie – Lidice w Czechach, miejscowość, w której Niemcy zamordowali ponad 200 osób w odwecie za zamach na Reinharda Heydricha. A to, że ta miejscowość pojawia się w tak wielu podręcznikach na świecie jest wynikiem wytrwałej pracy państwa czeskiego, żeby utrwalić to skojarzenie, działalności placówek dyplomatycznych, które w ambasadach zostawiają ulotki informujące o tej zbrodni w danym języku. Tymczasem „Polska częściej jest kojarzona z Jedwabnem niż z Powstaniem Warszawskim, niż z Westerplatte, niż całą tą historią, w której proporcje są dokładnie odwrotnie niż te, które przedstawia środowisko Gazety Wyborczej. (..) Otóż to jest obraz szkodliwy dla Polski. (…) A wiąże się to z tym, jak upamiętniamy nasze ofiary". (…) Profesor Nowak przypomniał tzw. operację polską prowadzoną przez NKWD na podstawie rozkazu numer 00485 podpisanego 12 sierpnia 1937 roku. (..) Państwo polskie się o to nie upomina, żebyśmy my, chociaż tutaj w Polsce wiedzieli o tym, co było największą zbrodnią na Polakach. Nie było większej zbrodni na Polakach w całej historii Polski. Na podstawie tego jednego rozkazu aresztowano 144 tys. osób, 111 tys. rozstrzelano – Katyń jest pięć razy, mówiąc o liczbie ofiar, mniejszą zbrodnią. (..) To są dane NKWD, bo NKWD rejestrowało każdego rozstrzelanego. (..) Kryterium było jedno – polskość. (…) Dawid Warszawski w haniebnym stwierdzeniu (..) powiedział kiedyś, protestując przeciwko krzyżom na żwirowisku w Oświęcimiu, gdzie zamordowano blisko 100 tys. Polaków, katolików, pod znakiem krzyża, w nieco innym miejscu oddalonym o kilka kilometrów zagazowano 900 tys. Żydów., powiedział: „Na szczycie cierpienia jest tylko jedno miejsce”. Otóż to jest właśnie haniebna postawa. Nie może tak być, że na szczycie cierpienia jest np. tylko dla Polaków czy tylko dla Żydów. Na szczycie cierpienia jest miejsce dla każdej pojedynczej ofiary. Natomiast ta logika, według której chce się na szczycie cierpienia umieścić tylko siebie, swój naród, jest oczywiście logiką zabójczego konfliktu. Natomiast obowiązkiem naszej wspólnoty, obowiązkiem pragmatycznie ważnym, nie tylko moralnie ważnym, dla powodzenia naszej wspólnoty, dla jej bezpieczeństwa, dla jej znaczenia w skali międzynarodowej, jest to, abyśmy o naszych ofiarach pamiętali, bo kto ma o nich pamiętać, jeśli nie my? Kto ma je przypominać? (…) W tej chwili obserwujemy zjawisko niezmiernie przygnębiające. Polska, państwo polskie ustami swoich przedstawicieli, najbardziej wpływowych osób w Polsce, niekoniecznie związanych instytucjonalnie z państwem polskim, ale wpływowych bardzo w państwie polskim przyjmuje racje polityki historycznej Putina. Nie tylko już mówimy o tym, że tragedia smoleńska sprzed roku była głupim wypadkiem spowodowanym przez Prezydenta, przez ofiarę, ofiary tylko są winne same sobie, głupie ofiary, ale stopniowo rozciąga się to wstecz, czego symbolem jest niesłychana zupełnie zgoda polskich władz na to, by zaprzeczyć najprostszej prawdzie o zbrodni katyńskiej, że było to ludobójstwo. Ta zbrodnia bez najmniejszych wątpliwości spełnia definicyjne wymogi konwencji ONZ z 1948 roku. (…) Ale nasz prezydent obecny, jego doradcy, oficjalni ministrowie, premier – nie mają nic przeciwko temu, żeby zaprzeczyć tej prostej prawdzie, żeby przyjąć racje silniejszego, by nie upominać się o sens tamtej ofiary. Widzę jak posuwa się ta ustępliwość na szkodę państwa polskiego, na szkodę naszej wspólnoty, kiedy czytam np. opublikowany tydzień temu wywiad w Konsomolskiej Prawdzie, najpoczytniejszym, najbardziej antypolskim i antysemickim także piśmie codziennym w Rosji (…) Adam Michnik nie zawahał się przed udzieleniem wywiadu temu (..) pismu. I powiedział nie tylko (..) że katastrofa była spowodowana przez polską głupotę i nie ma nic wspólnego z jakąkolwiek odpowiedzialnością rosyjską, ale powiedział, (..) czy pamiętamy, kto przyniósł nam po raz ostatni wolność? Nie z Waszyngtonu i nie z Paryża przyszła do nas wolność, ale z Moskwy - powiedział Adam Michnik. (…) Z przykrością czytałem te słowa, bo przecież Adam Michnik przekreśla swoje autentyczne zasługi w demokratycznej walce o wolność, przecież sam brał ważny udział w tej walce. Ale okazuje się, że to nie on i nie tysiące innych zaangażowanych w ten ruch, ale Moskwa przyniosła nam wolność. I to powoduje właśnie zupełne zniszczenie sensu polskiej historii, odebranie sensu wszystkim ofiarom, które w tej historii zostały położone, jeśli będziemy się tak od niej odwracać. Mam wrażenie, że wkroczyliśmy na drogę jakiegoś samobójczego szaleństwa, którego ja nie do końca nie jestem w stanie zrozumieć. (..) Zwracam uwagę na koszty tego szaleństwa, które ponosi nasza wspólnota, nasza pozycja międzynarodowa". (…) Profesor Nowak podkreślił, że inne kraje upominają się o swoje ofiary, tak jak Rosjanie, Niemcy, Francuzi, Czesi. "Martyrologia to nie jest coś, z czego należy się śmiać, co należy wyszydzać, ale to jest coś co doskonale rozumieją inni, co ma znaczenie nie tylko moralne, ale i praktyczne. (..) Siła ofiar, zrozumienia sensu, który tworzy ich ofiara, ma moc przemieniania sumień. I mamy takie świadectwa także po 10 kwietnia 2010 roku. (..) Ofiara ma moc nawracania grzeszników, niektórych, przemawia do nich. Jeśli my z pogardą odwrócimy się od ofiary, to też się przemieniamy moralnie, ale oczywiście nie na lepsze, a na gorsze. Blogpress's blog
Andrzej Waśko: O utraconym szlachectwie Polaków "Elity i mainstreamowe media III Rzeczpospolitej od 20 lat kreują taki obraz polskiego społeczeństwa, w którym główny konflikt polityczny pokrywa się z podziałami dotyczącymi stosunku do religii, nowoczesnej cywilizacji, obyczajów i stylu życia. Od dwóch dekad wmawia się nam, że istnieją dwie Polski: nowoczesna i zacofana - i że nie sposób rozwiązać problemów naszego kraju, dopóki ta druga Polska, "nienowoczesna", nie zostanie całkowicie pokonana i zniszczona. Nie wystarczy jej, bowiem tylko odsunąć od władzy, wyeliminować z wszystkich ważnych instytucji i mediów, nie wystarczy pozbawić jej reprezentacji politycznej. Trzeba ją jeszcze poniżyć, ośmieszyć, ukazać młodym, jako ciemnogród, z którym każdy aspirujący do europejskości Polak musi całkowicie zerwać pod groźbą medialnego i towarzyskiego ostracyzmu. A kiedy już z naszego życia znikną ostatnie ślady starego świata, wtedy dopiero nad Wisłą zapanuje na stałe nowoczesność i powszechna szczęśliwość. Ogromna polityczna siła tego typu narracji i to, że znajduje ona tylu szczerych wyznawców, wynika z nawiązania do pewnej historycznej matrycy tkwiącej głęboko w zbiorowej podświadomości kilku ostatnich pokoleń. Choć ukształtowana w odległej przeszłości, jest - również dzisiaj - najważniejsza w postrzeganiu spraw polskich, ponieważ tworzy ją pierwsza, odruchowa odpowiedź na pytanie o przyczyny kryzysu Polski i utraty przez nią niepodległości. Odpowiedź ta pochodzi pierwotnie z czasów tragicznego zdarzenia w naszej historii, jakim były rozbiory, w wieku XVIII. Natomiast obowiązujący współcześnie kształt i wymowę nadała jej popularna edukacja historyczna okresu PRL, bezrefleksyjnie kontynuowana dziś w większości podręczników szkolnych i w mediach. Narracja ta mówi, że w XVIII wieku Polska upadła wyłącznie z winy szlachty, dlatego że broniła ona liberum veto i była tak samo ciemna, zacofana i nietolerancyjna, jak - nie przymierzając - współczesny elektorat prawicowy. I dalej narracja ta wskazuje, że Polskę w XVIII wieku chcieli ratować wyłącznie oświeceniowi zwolennicy reform, którzy zrozumieli, że prawdziwym zagrożeniem nie jest polityka Katarzyny II i innych zaborców, ale nasze własne tradycje, nazwane wówczas pogardliwie sarmatyzmem. Istotne jest, więc nie zagrożenie zewnętrzne (Rosja i inni), lecz zagrożenie wewnętrzne utożsamione z prowincjonalną, sarmacką częścią polskiego społeczeństwa: tradycjonalistyczną (czytaj: zacofaną); katolicką (czytaj: fanatyczną i nietolerancyjną). Wszystko, co dziś potępia się w ten sam sposób, w jaki za czasów Stanisława Augusta potępiano sarmatyzm, i co dziś piętnuje się wymyśloną w czasach oświecenia nazwą ciemnogród, jest, zatem z definicji niesłuszne i nie może być traktowane poważnie. Natomiast każda współczesna reforma, o jakąkolwiek by nie chodziło, rolna (za Bieruta) czy emerytalna (za Buzka) lub oświatowa (za minister Hall), z tych samych przyczyn nie może podlegać żadnej krytyce, gdyż na gruncie polskiej wersji mitu postępu zostaje automatycznie zakwalifikowana, jako kontynuacja zbawiennych reform oświecenia: dzieł Konarskiego, Staszica i Kołłątaja. Kształt dzisiejszej polskiej sceny publicznej wyznaczają, więc u jej podstaw niezauważane, na co dzień, ale tkwiące w umysłowym wyposażeniu Polaków mity historyczne. Najważniejszy z tego punktu widzenia nie jest jednak - jak się czasem mylnie sądzi - mit romantyczny, ale niedoceniany pod tym kątem mit oświeceniowy: legenda o walce szlachetnych reformatorów ze "zgniłym sarmatyzmem". Mit ten jest też ukrytym, psychologicznym pudłem rezonansowym agresji propagandowej elit III RP skierowanej przeciwko konserwatywnej części polskiego społeczeństwa. Agresja ta wywołuje opór i napędza polityczną wojnę polsko-polską, w której bezproduktywnie zużywana jest energia Narodu. Na tym wewnętrznym konflikcie korzystają dziś inni, podobnie jak to było w początkach panowania naszego ostatniego króla i w czasach tragicznej konfederacji barskiej. Ponieważ zaś błąd, który do tego prowadzi, jest tym samym błędem, który polskie elity popełniły około roku 1764, rozwiązanie polskich problemów w XXI wieku nie będzie możliwe, jeżeli nie wycofamy się ze złudzeń i fałszywej strategii działania przyjętej po raz pierwszy w wieku XVIII. (...) W Polsce istnieje pilna potrzeba poważnej debaty nad znaczeniem dziedzictwa szlacheckiego (sarmackiego) oraz nad skutkami jego propagandowego skarykaturowania w PRL oraz nieobecności w kulturze i postawach współczesnych Polaków. Czarna legenda sarmatyzmu dla powojennych rządów komunistycznych była wprost genialnym samograjem w zakresie pseudohistorycznej legitymizacji ich władzy i psychologicznej dominacji nad podbitym narodem. Partia, która głosiła likwidację dawnych podziałów klasowych, znajdowała w motywach "ucisku pańszczyźnianego chłopa" i "pańskiej Polski" doskonałą wprost formułę demonizowania całej polskiej przeszłości, od średniowiecza po rok 1939. Natomiast oświecenie stanisławowskie, po kilku retuszach, jako epoka walki o postęp i reformy społeczne nadawało się idealnie na "pozytywną tradycję" obozu komunistycznego i jego programu przekształcenia Polski po roku 1945. W przedmowach do masowo wówczas wznawianych przekładów Tadeusza Boya-Żeleńskiego z literatury francuskiej XVIII wieku oświecenie było postępowe, racjonalistyczne i antyklerykalne - prawie jak PZPR. (..) Stanisław August, król postępowy, a zarazem korzystający z rosyjskiej protekcji, z kart popularnych monografii dodawał splendoru równie jak on postępowym i protegowanym ze Wschodu komunistom. Do całości obrazu potrzebna była jeszcze historyczna figura wroga klasowego i zaplutego karła reakcji - i w tej roli obsadzone zostały w podręcznikach i publicystyce historycznej "ciemne masy szlacheckie". Gdy ostatnim niedobitkom ziemiaństwa odbierano majątki, dwory i parki, w szkole straszono dzieci widmem złego pana i rozśmieszano satyrą "Pijaństwo" Ignacego Krasickiego. Nikomu nie przychodziło do głowy, że cały ten obraz, oparty na wyselekcjonowanych źródłach literackich jest w gruncie rzeczy krwawą, masochistyczną satyrą na polską przeszłość. Generacje inteligencji karmione w PRL tą satyrą wyrastały w przekonaniu, że swobodne działania polityczne Polaków, bez kurateli z zewnątrz, prowadzą zawsze do anarchii, a przez anarchię do klęski, co było nauką wpisaną w propagandową przypowieść o Polsce szlacheckiej. (...)Jednak oprócz tych negatywnych skutków wynikających z permanentnego zohydzania polskiej przeszłości, w centrum, czego tkwi czarna legenda sarmatyzmu, od upadku PRL daje się zauważyć także swego rodzaju reakcję obronną, którą można by określić, jako odrodzenie sentymentalnej tradycji domowej. Ze wspomnień rodzinnych tych, którzy takie tradycje przechowali, wydobywa się zupełnie inny wizerunek przodków. Z pamiętników i starych fotografii wyłania się świat przedwojenny i dziewiętnastowieczny, zrośnięty i z dawniejszymi czasami przez rodowody, wspomnienia odebranych domostw i bliższych ojczyzn. I nie jest to świat prymitywnych warchołów, ale ludzi pracowitych i rozumnych, życzliwych dla siebie, serio i po prostu oddanych Bogu i Ojczyźnie - bez ironicznych póz i grymasów. (..) Oczywistym punktem wyjścia reintegracji naszego obrazu samych siebie wydaje się dla mnie odrzucenie karykaturalnego stereotypu szlachetczyzny nadal pokutującego w polskich głowach. (...) Tworzymy dziś Naród bardzo już przemieszany i zhomogenizowany społecznie. Ale oznacza to, że historią polskiej szlachty powinniśmy się interesować nie tylko przez pryzmat heraldyki, lecz przede wszystkim z tej racji, że wartości i wzory szlacheckie stanowią niejako kapitał zakładowy naszej nowoczesnej kultury narodowej i w znacznej mierze ukształtowały jej charakter. Wychowanie w tej kulturze sprawia, że te wartości i wzory szlacheckie określają nas na różne sposoby i że musimy się sami wobec nich określać. (...) Zasadne jest też pytanie, co mogło się stać z tożsamością i samopoczuciem Polaków, którym przez długie dziesięciolecia przedstawiano podstawowy symbol charakteru narodowego, jako wychowawczy antywzór, sumę samych wad i przywar, które w przeszłości doprowadziły Naród do zguby? Porównując kulturę szlachty polskiej i kulturę współczesnych Polaków, można w odpowiedzi na te pytania stwierdzić, że istnieją między nimi pewne rysy rodzinnego podobieństwa, ale wśród współczesnych Polaków zatraceniu uległa świadomość szlacheckiego pochodzenia tych rysów. W czasach niewoli i komunizmu utraciliśmy też dawny nasz styl, staropolską nobilitas. Skutki pedagogiki społecznej polegającej na eksponowaniu wyłącznie historycznych wad narodowych szlachty przy całkowitym pominięciu zalet sprawiły, że ostatnie generacje Polaków nie wyrobiły w sobie dawnych polskich zalet, natomiast wady odziedziczyły jak najbardziej, gdyż, jak wiadomo, chwasty rozsiewają się same, podczas gdy pożyteczne rośliny wymagają troskliwej uprawy. (...) Szlachta polska kultywowała dwa podstawowe ideały: rycersko-republikański i ziemiański. Ten pierwszy zaborcy podbitego Narodu, a później komuniści, intensywnie zohydzali młodzieży, sprowadzili do obrazów sejmikowej anarchii i walki o prywatę. Tym samym celowo tłumiono obecne w polskiej tradycji pozytywne wzory aktywnego życia obywatelskiego, z czego wynika po części dzisiejsza bierność polityczna kilkudziesięciu procent elektoratu. (Skądinąd przyczyną tej bierności może też być długie trwanie w części społeczeństwa mentalności pańszczyźnianej.) Natomiast wzorzec ziemiański ewoluował też często w stronę pacyfistycznego, idyllicznego kwietyzmu - który uczył życia nie czynnego, a wygodnego, w rodzinnej wiosce, na zagrodzie, z dala od spraw większej wagi. I ten właśnie kwietyzm staropolski odbija nam się dziś czkawką w nowomodnym samolubstwie tych, których nie interesuje nic poza własnym wygodnym życiem i od których zawsze można usłyszeć, że interesuje ich "tylko rodzina", a "na polityce się nie znają", z czego są dumni, bo polityka to rzecz brudna. Jest to właśnie sarmacki kwietyzm w nowym, gorszym wydaniu. Łączy się z tym polskie upodobanie do "złotej przeciętności" - aurea mediocritas. Polega to na niezrozumieniu i braku ambicji wyższych niż spokojne życie w domu z ogródkiem. (...) Wśród sarmackich cnót, szczególnie narażonych na zatratę w czasach niewoli i okupacji, trzeba wymienić: umiłowanie wolności i gotowość ponoszenia za nią ofiar, rycerskość, godność i poczucie własnej wartości. Lata niewoli narodowej, w tym zwłaszcza czasy komunizmu, były dla milionów zwykłych Polaków czasem różnorodnych upokorzeń, łamania kręgosłupów i podcinania skrzydeł. Kondycja moralna wspólnoty musiała w takich warunkach marnieć - i marniała. Z historii szlacheckiej propaganda wybierała, więc to, co z takim stanem rzeczy jakoś korespondowało. Powtarzano, że szlachcic czapką i papką płaszczył się przed magnatem, ale poza bohaterami "Trylogii”, (której krytyka była zresztą modna) nie dopuszczano do świadomości społecznej żadnych pozytywnych skojarzeń z wojnami Rzeczpospolitej, z wysiłkiem i bohaterstwem czasów staropolskich. Po heroicznym pokoleniu AK pojawiali się jeszcze "ludzie z żelaza" w ruchu "Solidarności", poczucie godności budziły w nas papieskie pielgrzymki. Ale z komunizmu wychodziliśmy, jako Naród ludzi dotkniętych, także mentalnie, skutkami wieloletniej niewoli, niemających o samych sobie wysokiego mniemania. Misja, jeśli już nie podniesienia Polaków z kolan, to wyprostowania im kręgosłupów, zdjęcia z barków bagażu niewoli była głównym zadaniem niekomunistycznych elit po roku 1989. Żeby to jednak uczynić, trzeba było - między innymi - uwolnić świadomość dzieci PRL od tych jakże negatywnych i niesprawiedliwych stereotypów historycznych, którymi zatruwano nas i moralnie tłamszono przez lata.Trzeba było przywołać pozytywny obraz polskiego charakteru i polskiej wspólnoty, kończąc raz na zawsze z paszkwilanckim traktowaniem przeszłości narodowej. Tymczasem właśnie ze strony inteligenckich, humanistycznych i artystycznych elit spotkało nas pod tym względem największe rozczarowanie, a właściwie zdrada. W latach III RP "czarna legenda dziejów Polski" odżyła z nową siłą i znalazła nowe zastosowanie polityczne. W myśl tej nowej ideologii Naród tak zacofany i nietolerancyjny jak Polacy nie dorósł do demokracji, muszą, więc nim rządzić lewicowo-liberalne elity Okrągłego Stołu. Modernizują one Polskę, to znaczy zacierają jej związek z tym, co było najważniejsze w jej dziejach. Konotacje antysarmackie musiały się pojawiać we wszystkich kontekstach i podtekstach tej ideologii, gdyż sarmatyzm, choć dalszy od nas niż historia najnowsza, nadal ucieleśnia symbolicznie to, co wspólne wszystkim Polakom: typ i charakter narodowy, swojskość oraz polskie zadowolenie z bycia sobą. A to, co ma być zamordowane w procesie kulturowej modernizacji, musi być przede wszystkim zamordowane, jako symbol. (..) III Rzeczpospolita przyjęła za sprawą swych elit pewien model rozwoju, który - za prof. Zdzisławem Krasnodębskim - należy określić, jako model imitacyjny. Założeniem imitacyjnej modernizacji kraju jest całkowita rezygnacja z poszukiwania własnych dróg i zerwanie z rodzimymi doświadczeniami w polityce, ekonomii, organizacji życia społecznego. Skutkiem takiego wyboru jest jednak pełne uzależnienie kraju-biorcy od dostarczycieli imitowanych rozwiązań oraz jego trwałe zepchnięcie na cywilizacyjne peryferie. Oznacza to przegraną, w obliczu, której musimy sobie zadawać pytanie, czy Polska dysponuje jakimś potencjałem lub jakąś ideą, na której mógłby się oprzeć alternatywny, nieimitacyjny projekt jej rozwoju? Nie wiem, czy ktokolwiek formułuje dziś to pytanie, ale jeśli mimo swej pilności nie jest ono przedmiotem szerokiej dyskusji, to chyba tylko w wyniku założenia, że odpowiedź na nie musi być negatywna. Być może jednak odpowiedzi na nie szukamy zbyt płytko? Być może dałoby się wypracować dla Polski jakiś program organiczny, harmonizujący nasze działanie z naszym myśleniem i naszą drogę do przyszłości, z naszą tradycją? Pewne wydaje się to, że zapoczątkowany już powrót do pozytywnego postrzegania doświadczeń Polski przedrozbiorowej byłby właściwą inspiracją tego rodzaju programu, a współczesna rehabilitacja sarmatyzmu mogłaby stać się jego adekwatnym, choć nieco przekornym symbolem.
http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20110423&typ=my&id=my12.txt
Margotte's blog
Atomowe Niemcy ulegają zielono-czerwonej presji lewicy Nierozsądna decyzja rządu RFN o czasowym bądź definitywnym wyłączeniu kilku sprawnych elektrowni atomowych to wręcz modelowy przykład ulegania presji lewicowej, Zielono-czerwonej ideologii i niepotrzebnych, a wielkich strat gospodarki.
„Ekologiczny” import prądu Od ostatniej dekady marca, tj. po tymczasowym wyłączeniu z pracy aż siedmiu z 17 czynnych jeszcze miesiąc temu elektrowni jądrowych, Niemcy muszą już ratować się importem energii elektrycznej z Francji i Czech. Jeszcze w pierwszej połowie marca Niemcy, jak zawsze w tym okresie kalendarzowego roku, eksportowały wyraźnie więcej prądu, niż importowały. Natomiast 6 kwietnia prezes zrzeszenia niemieckiej gospodarki energetycznej (BDEW) Hildegarda Müller poinformowała, że „od 17 marca mamy już jednak ujemny bilans w handlu energią. Dwukrotnie wzrosła ilość prądu importowanego z Francji i Czech, a nasz eksport do Holandii i Szwajcarii zmniejszył się o połowę”. Wg BDEW, ilość prądu importowanego w okresie po wyłączeniu z sieci części niemieckich siłowni odpowiada mniej więcej połowie normalnego eksportu w tym czasie (!). Oto efekt politycznych nacisków i wielotysięcznych ulicznych demonstracji zielonej i czerwonej lewicy z marca br.Fachowi krytycy decyzji rządu RFN z 15 marca – podjętej pod wpływem wydarzeń w Japonii i nacisków całej lewicy, w ramach, której na trzy miesiące wstrzymano produkcję prądu w siedmiu elektrowniach atomowych – wskazywali wielokrotnie, że wyłączanie tych elektrowni po to, aby wkrótce potem importować prąd wytwarzany także w elektrowniach atomowych (tyle, że we Francji) czy w „szkodliwych dla klimatu” elektrowniach węglowych w Czechach, nie ma żadnego sensu. Podobnie uważali kierownicy przemysłu – nie tylko energetycznego. Jednak dla władz i pięciu partii establishmentu RFN ważniejsza okazała się troska o ich popularność i wyniki wyborów w Badenii-Wirtembergii i Nadrenii-Palatynacie (27 marca). Fatalnym skutkiem tej presji polityków i kwestii wyborów na niemiecką energetykę i gospodarkę jest właśnie nieznane wcześniej zjawisko – importu energii elektrycznej z przyczyn „ekologicznych”. Tymczasem 7 kwietnia, jakby zupełnie nie zważając na to irracjonalne zjawisko gospodarcze, w przeddzień debaty w Bundestagu na temat energetyki atomowej („z okazji” 25. rocznicy katastrofy sowieckiej elektrowni w Czarnobylu), SPD, Zieloni i partia Lewica złożyli wnioski o całkowite wycofanie się Niemiec z tej energetyki („Deutsche Welle”). Czy w najbliższych latach dojdzie do takiego wycofania i jaka będzie ostateczna postawa w tej sprawie rządzących CDU/CSU i FDP – okaże się najwcześniej w czerwcu br.
Uruchomią stare elektrownie węglowe i gazowe? Koncerny energetyczne: RWE, Vattenfall i inne zapowiedziały wniesienie skargi na wspomnianą decyzję rządu do Trybunału Konstytucyjnego. Argumentują, że taką decyzję mógłby podjąć jedynie parlament, a ponadto już ponoszą duże straty – kilka milionów euro dziennie. W marcu miało zostać wyłączonych (tymczasowo) osiem reaktorów, w maju pięć kolejnych. A łącznie produkują one aż ok. 17 proc. całej energii elektrycznej wytwarzanej w Niemczech. Na stałe zostały wprawdzie wyłączone jedynie dwa najstarsze reaktory, które dawały tylko ok. 2 proc. niemieckiego prądu, ale kierownicy przedsiębiorstw obawiają się, że na tym się nie skończy. Wg przewidywań Instytutu Badań Gospodarczych, wskutek tych decyzji i zmian w ciągu najbliższych miesięcy ceny energii elektrycznej w Niemczech wzrosną o prawie 18 proc., a ceny tzw. certyfikatów emisji dwutlenku węgla o 2 euro za tonę. Tymczasem potężne lobby wielce kosztownych, a mało efektywnych „zielonych technologii”, wspierane przez SPD, Zielonych i federalnego ministra ochrony środowiska z CDU, dąży nadal do zamknięcia, już w najbliższych latach, większości z pozostałych 15 elektrowni atomowych. W związku z bardzo niepewną przyszłością niemieckiej energetyki atomowej tamtejsi eksperci i szefowie firm energetycznych rozważają ponowne uruchomienie starych i budowę nowych elektrowni węglowych. Uważają, że trzeba będzie zwiększyć produkcję w siłowniach konwencjonalnych, o ile tylko będzie to opłacalne. Starsze wiekiem elektrownie węglowe i gazowe wyłączano w latach 80. i 90., bo były nierentowne. Ale ponieważ hurtowa cena energii elektrycznej znacznie wzrosła od dnia zatrzymania działalności siedmiu elektrowni atomowych, wznowienie produkcji w niektórych z tych elektrowni węglowych i gazowych być może będzie opłacalne. Myślą też o budowie nowych. Aby móc budować takie nowe elektrownie, firmy energetyczne potrzebują jednak inwestycyjnego bezpieczeństwa w perspektywie kilkudziesięciu lat. Bo takich inwestycji dokonuje się na podstawie kalkulacji na okres 30-50 lat. Fachowcy i kierownicy firm energetycznych zgodnie uważają, że rząd i parlament powinny wziąć to pod uwagę. Pomimo braku dogodnych warunków politycznych, firmy te są jednak gotowe do tych inwestycji. Jak poinformowała Hildegarda Müller, już wstępnie zaplanowano budowę aż 51 nowych elektrowni węglowych i gazowych o łącznej mocy ok. 30 tys. megawatów – do roku 2019. Planowana wartość tych ogromnych inwestycji sięga poziomu aż 50 mld euro. Tomasz Mysłek
Duch Dominika Tarasa nad Frankfurtem Niemiecki piątek Piotra Semki Wśród polskich katolików stosunkowo mała jest wiedza o tym, jaką rangę ma Wielki Piątek dla protestantów. Znam w Warszawie wyznawców katolicyzmu, którzy w ten jeden dzień odwiedzają kościoły ewangelickie, aby usłyszeć najwyższej klasy wielkopiątkowe koncerty pasyjne, ale to raczej wyjątek potwierdzający regułę. Sam zawsze z ogromnym szacunkiem obserwowałem sposób przeżywania tego dnia w Niemczech, gdzie nosi on tradycyjną nazwę Karfreitag. To dla niemieckich protestantów dzień głębokiej żałoby i refleksji nad sensem życia. Nic dziwnego, że ochronie wyciszenia w tym dniu służyły od średniowiecza przepisy porządkowe zakazujące urządzania hucznych zabaw i imprez tanecznych. Ostatnie takie prawo z 1952 roku obowiązuje we wszystkich 16 niemieckich landach. Za złamanie zakazu grożą wysokie grzywny. A jednak od paru lat we Frankfurcie nad Menem i w paru innych miastach Hesji, przed nadejściem Wielkiego Piątku, rozpoczynają się akcje facebookowe wzywające do łamania zakazu tańca w sposób tak masowy, aż władze będą bezradne wobec skali oporu. Co charakterystyczne do tej nastoletniej kontestacji dołączają się już pojedynczy politycy Zielonych. Pojawiają się już glosy o zakazie tańca, jako zamchu na świeckość państwa. W reakcji na takie akcje, w tym roku Stadtrat Volker Stein, czyli członek zarządu miasta we Frankfurcie nad Menem z ramienia FDP, z poparciem heskiego ministra spraw wewnętrznych Borisa Rheina, rozesłał do frankfurckich lokali przypomnienie o zakazie imprez tanecznych w Wielki Piątek. Przypomniał również o karach za jego łamanie i zapowiedział kontrole sprawdzające czy prawo jest egzekwowane. W odpowiedzi na Facebooku zapowiedziano na dziś prowokacyjny taneczny korowód. Ma się odbyć na „Roemerze” – frankfurckim rynku. Oto zarówno nad Menem, jak i nad Wisłą pod Wawelem wyłania się pop-polit-kultura, która lubuje się w obrażaniu czyichś uczuć. Kiedyś nawet na lewicy byli ludzie, którzy potrafili rozróżnić protesty w słusznej sprawie od małpiej chęci wyszydzenia cudzych wartości. Dziś ludzie lewicy w takich wypadkach milczą, albo bronią kontestatorów. Wola podlizywać się młodym, niż zachować minimum zdrowego rozsądku. Raz w roku jeden dzień można powstrzymać się od balangi – ten postulat winien rozumieć każdy kulturalny człowiek. Ale w imię kultu transgresji coraz częściej wygrywa satysfakcja z tego, że młodzi zatruwają życie nielubianym adwersarzom. Przypominają się akcje Dominika Tarasa i zachwyty nad antyprezydenckimi wyskokami Janusza Palikota, których świadkami byliśmy za życia Lecha Kaczyńskiego. Ta subkultura pogardy znana nam spod Krzyża na Krakowskim Przedmieściu – objawia się dziś w Frankfurcie nad Menem. Gdzie pojawi się jutro?
Plusy i minusy tygodnia (15-22 kwietnia 2011) Brawo Węgrzy! Stara stalinowska konstytucja z 1949 roku – pudrowana, co rusz po 1989 roku – trafiła wreszcie do kosza. Lewica zachodnioeuropejska zaalarmowana telefonami od swoich kolegów z Budapesztu ze zgrozą relacjonuje teraz, że nowa konstytucja zawiera same bezeceństwa. Ot, choćby uznanie ochrony życia ludzkiego od poczęcia i uznanie małżeństwa za związek kobiety i mężczyzny. Jarosław Kaczyński za mniejsze grzechy został wysłany do piekła. W ramach adekwatnej kary Orbana trzeba będzie chyba rozpuścić w kwasie siarkowym. Chrystus ze Świebodzina – nasza lubuska Makabryła” – bije się w piersi jedna z lokalnych gazet w Gorzowie. Tytuł „Makabryły” dla figury to werdykt ponad 4 tysięcy internautów z architektonicznego serwisu Bryla.pl. W minioną sobotę zajrzałem do Świebodzina, aby na własne oczy obejrzeć pomnik Chrystusa Króla. Pomnik żyje. Tłumy przybyszów przybywają tu samochodami z różnych stron. Wdrapują się na wzgórze, gdzie stoi statua. Ile ich jest? W jeden weekend jest tu chyba więcej niż 4 tysiące estetów z portalu Bryla.pl. Mój przyjaciel – gorzowianin – mówi mi, że pomnik staje się autentycznym wotum mieszkańców zachodniej Polski. Ludzi, którzy mają tu teraz swój własny znak na tej ziemi. Nawet wycieczki z Niemiec, które tu przystają w drodze do Berlina – jakoś poważnieją i gubią gdzieś swoją normalną hałaśliwość. Jak zważyć religijne przejęcie pielgrzymów i kpinki ironistów w sutannach dystansujących się w TVN 24 od „religijnej gigantomanii”? A może Duch (Święty) wieje, kędy chce? Tydzień temu pochwaliłem Trójmiasto, że odsłonięcie nad Bałtykiem tablicy ku czci małżeństwa Kaczyńskich było łatwiejsze niż w Warszawie. Ale czy w tej arkadii na pewno aby nie ma cieni? Oto studenci z Uniwersytetu Gdańskiego zaprosili weterana „Solidarności” Jana Fudakowskiego i moją nieważną osobę na dyskusję zatytułowaną „Wolność słowa”. Najpierw rozeszła się wieść, że część wykładowców zaprotestowała wobec władz UG, że nasz występ to upolitycznianie uczelni. Potem rektor się zgodził, ale złe duchy nadal hulały na UG. Mam nadzieję, że pan rektor podejmie starania, aby zbadać prawdziwość pogłosek o naciskach na studentów, żeby dali sobie spokój z organizowaniem tego spotkania. Może pana rektora zainteresuje też, dlaczego wszystkie plakaty reklamujące debatę ktoś pousuwał z tablic. Wreszcie przed wykładem student organizujący spotkanie został zobowiązany do przeczytania oświadczenia władz Wydziału Prawa i Administracji zobowiązującego uczestników spotkania do niewygłaszania wypowiedzi mających charakter agitacji politycznej (cytuję z pamięci). Ani ja, ani pan Fudakowski nie należymy do żadnej partii. Płonę, więc z ciekawości, dlaczego dyskusja o wolności słowa komuś kojarzyć się może z partyjniactwem? Tak czy inaczej do spotkania doszło, studenci nie pękli, a ja w imię poszerzania wolności słowa na UG – z przyjemnością spędziłem w pociągu po sześć godzin w obie strony. Z cyklu: Hosanna, hosanna. „Prezydent Bronisław Komorowski – pierwszy po królu Łokietku” – donosi „Gazeta Wyborcza”. Chodzi o to, że we wsi znanej z konkursu na najdłuższą palmę wielkanocną nasz pan prezydent był pierwszą głową państwa od XIV wieku. Z cyklu tysiąc sposobów na obrzydzenie pochówku małżeństwa Kaczyńskich na Wawelu. Dziś sposób nr 539: „na Dziadka”. Oto czytelniczka „Gazety Wyborczej” z oburzeniem donosi, że tabliczka wskazująca kryptę pod wieżą srebrnych dzwonów zawiera tylko nazwisko Kaczyńskich. Czy coś się stało? Czy marszałek Piłsudski został przeniesiony? – pyta pełna werwy krakowianka. Nie, po prostu w ostatnim roku najwięcej turystów na Wawelu szukało grobu prezydenckiej pary, więc przybito odpowiednią tabliczkę. A proboszcz katedry, już zaalarmowany przez „GW”, deklaruje, że tabliczkę poszerzy o nazwisko marszałka. „Gazeta Wyborcza” pokocha nawet Piłsudskiego – byle dowalić wawelskim intruzom. Skoro już przy tym jesteśmy, to antykaczyńscy demonstranci skandowali w poniedziałek 18 kwietnia w Krakowie: „Jarek zabieraj brata z Wawelu”. Czy dziennik z Czerskiej przypomni sobie swoje oburzenie, gdy na YouToubie grupa narodowców pozowała z łopatą w ręce na tle Powązek – domagając się usunięcia Bronisława Geremka z tej nekropolii? Semka
23 kwietnia 2011 "Odsuńcie kamień. Rozwiążcie go" - to słowa Jezusa Chrystusa. Radość ze Zmartwychwstania Pańskiego coraz bliżej.. Kończy się Triduum Paschalne.. Zbliża się Wielka Noc.. Największe chrześcijańskie Święto. Ze Zmartwychwstania wyrasta chrześcijaństwo. Na bazie sprzeciwu wobec judaizmu.. Powstała nowa religia.. Przeciw Faryzeuszom.. Wszędzie w mediach- tylko analizują menu, co będziemy jeść, czym różni się żur od białego barszczu, jaki zwyczaj gdzie- nic o Zmartwychwstaniu.. Taki ciągły Taniec z Gwiazdami.. Żeby zamulić i odciągnąć. Jeść i wypoczywać.. Albo wypoczywać i jeść.. Może na Majorkę? Ale, w co się ubrać, żeby było twarzowo.. A co i kto powstanie przeciw współczesnym Faryzeuszom? Z dokumentów Ministerstwa Finansów wynika, że już po wyborach demokratycznych, tajnych i bezpośrednich, jak tylko faryzeusze z „ bandy czworga” poukładają się na nowo i ci spod okna usiądą przy drzwiach- jak Nowej Prawicy nie uda się osiągnąć zadowalającego wyniku- zostanie podniesiony podatek CIT, podatek od przedsiębiorstw, który to podatek zostanie przez przedsiębiorstwa przerzucony natychmiast na konsumenta- znowu wszystko podrożeje. ONI nie widzą końca rabunku. Rabunek jest podstawą istnienia III Rzeczpospolitej. Rabunek” obywateli”, których się wyciska jak cytrynę.. Bo powiedzmy sobie szczerze:, do czego może służyć” obywatel” w demokratycznym państwie prawnym wobec rozrastającego się państwa demokratycznego i prawnego? Wobec rosnących wydatków, nieznanego w historii Polski marnotrawstwa, wobec złodziejstwa na górze i na dole i wobec demoralizacji” obywateli”, którzy okradają innych” obywateli”, tych co jeszcze coś posiadają- na przykład sklepy.. Ile się nasłucham o tych kradzieżach od sprzedawców… Naród psieje.. Ustawodawca zrobił furtkę ustawodawczą: do 250 złotych kradzieży- można spokojnie kraść, bo jest to „ mała szkodliwość społeczna czynu”(????) Takie właściwości kradzieży.. nie zlikwidował tego zapisu nawet bohaterski minister Ziobro. Choć do więzienia powsadzał 10 000 chłopów pańszczyźnianych socjalizmu rolnego i poodbierał im rowery. W ramach walki „ z przestępczością”.. Choć siódme- Nie kradnij! Co tam Boskie przykazanie? Człowiek demokratycznie postanowił inaczej- i to już na progu lat dziewięćdziesiątych, w czasie tzw. przemian.. To za tamtej komuny nie wolno było oficjalnie i ustawodawczo kraść. W III Rzeczpospolitej- wolno! Byle nie więcej niż 250 złotych! Jednorazowo.. Bo dla kradnących systematycznie są promocje i zniżki.. Żeby zwiększyć wydatki, pan prezydent Bronisław Komorowski proponuje, żeby do tego 1% podatku dla pożytku publicznego powołać Narodowy Fundusz Obywatelski(!!!!????) Nie podał jeszcze ile naszych pieniędzy, pieniędzy naszych kieszeni znajdzie się w tym Funduszu Narodowym i Obywatelskim, jak całe to państwo oparte na wariackich papierach, na skołowanych” obywatelach” i propagandzie wielkiego sukcesu.. Nie podał na razie, kto będzie w radzie tego Funduszu, ale chyba cała ta Unia Wolności, będąca w zapleczu prezydenckim pana prezydenta. I pomyśleć, że swojego czasu całą tę Unię Wolności „ obywatele” odsunęli od władzy.. A teraz- bez demokratycznych, tajnych i bezpośrednich wyborów- stanowi zaplecze pana prezydenta Komorowskiego i łączy się z nim w „bulu” i „ nadzieji” na swoją przyszłość.. A za pomysłem nałożenia na nas kolejnych podatków stoi sam pan Henryk Wujec wielki bojownik o sprawiedliwość społeczną i swoją sprawiedliwość.. Współpracownik KOR-u, od 1981 roku członek KSS KOR.. Wydawał socjalistyczne pismo „Robotnik”, że niby to on też robotnik i że bliskie mu są ideały robotnicze, jako trockiście.. Do 1989 roku pracował w Centralnym Ośrodku Badawczym Normalizacji(???) Co on tam robił i co robił cały ten Ośrodek? Przy Okrągłym Stole uchodził za specjalistę od pluralizmu związkowego. Bo oczywistym jest, że im więcej związków zawodowych paraliżujących i wymuszający na socjalistycznym rządzie określone działania- tym więcej socjalizmu i związków zawodowych, które ten socjalizm podtrzymują, walcząc zawzięcie o prawa pracownicze przeciw pracodawcy i przeciw prywatnej własności.. Pan Henryk Wujec, kim on tam nie był? I sekretarzem stanu w ministerstwie rolnictwa za rządów charyzmatycznego pana premiera i profesora Jerzego Buzka, autora słynnych wiekopomnych reform biurokratycznych a od 2002 roku pracował w Towarzystwie Wzajemnej Adoracji –pardon Towarzystwie Inwestycji Społeczno Ekonomicznych, wcześniej w Wolnych Związkach Zawodowych i Solidarności.. Był nawet członkiem Klubu Inteligencji Katolickiej w 1962 roku, był inteligentem, tak jak Władysław Frasyniuk, mówiący ”My inteligenci”.. Był też kierownikiem Laboratorium Badań Niezawodności- a od 2005 roku w Partii Demokratycznej, wcześniej w partii o nazwie - Unia Wolności, wcześniej Unia Demokratyczna.. Ma swój wielki udział w bankrutującej III Rzeczpospolitej- niebagatelny udział i chyba za to w dniu 21.09.2006 roku został odznaczony przez pana prezydenta Lecha Kaczyńskiego Krzyżem Komandorskim z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski.. Który też był wielkim człowiekiem? To wszystko wielcy ludzie - a Polska bankrutuje doprowadzana przez nich do ostateczności.. I miliony pokrzywdzonych Polaków.. W sprawie Narodowego Funduszu Obywatelskiego, który wkrótce będzie powołany znajdą przytulne gniazdko niektórzy z zaplecza Unii Wolności, niosący nam kolejną niewolę utrzymywania ich.. Jakby nam niewoli było mało.. Niewolnicy państwa prawnego i demokratycznego nie mają nic do powiedzenia, dlatego są niewolnikami. Człowiek wolny – sam decyduje, na co idą jego pieniądze.. A nie żyje ciągle związany i przywalony kamieniem.. Pieniądze z budżetu państwa poprzez Narodowy Fundusz Obywatelski będą „kierowane do organizacji pożytku publicznego działających krajowo i lokalnie”- powiedział pan Henryk Wujec, wielki bojownik o sprawiedliwość społeczną. A jaka to sprawiedliwość społeczna, jak społeczeństwo ciągle żyje bez sprawiedliwości.. Bo sprawiedliwość społeczna jest ostoją III Rzeczpospolitej.. Jedni łożą pod przymusem- a inni z tego przymusu korzystają.. A co powiedział pan prezydent Bronisław Komorowski, w sprawie obowiązkowego podatku 1 procentowego, który możemy oddać biurokracji państwowej, albo biurokracji skupionej w organizacjach tzw. pożytku publicznego, ale nie możemy sobie tego 1% zabrać do domu, dla swojej rodziny i swoich dzieci.. Powiedział: „Każdy podatnik w tym momencie ma wielką władzę, ale i wielką szansę zrobienia czegoś dobrego”(???). Szkoda, że nie może zrobić nic w tej sprawie dla siebie, były z tego większy pożytek, w końcu to niby jego pieniądze, ale nie do końca.. Niby jego, ale musi je przekazać, lub zostawić w lepkich rękach biurokratycznych.. Te lepkie ręce zrobią z nich na pewno właściwy pożytek. Bo nie może być tak, że każdy” obywatel” przekazuje samodzielnie swoje pieniądze tam gdzie uważa, że będzie stosownie i sprawiedliwie, niekoniecznie sprawiedliwie społecznie.. No i nadchodzą złe wieści z centrum naszego nowego państwa- Unii Europejskiej.. Wieści mówią, że nasze nowe państwo- Unia Europejska zamierza w ciągu kilku nadchodzących lat podnieść akcyzę na gaz, tak, żeby cena gazu wyrównała się z cenami benzyny..(!!!) Będzie nawet 100% podwyżek.. Ale to dopiero za kilka lat. W socjalizmie biurokratycznym nie ma lat tłustych i chudych - tak jak w Biblii.. Socjalizm rozgrywa się poza dziesięciorgiem przykazań i poza treściami zawartymi w Biblii. Zagazują nas i zabenzynują.. Są tylko lata chude.. I ciągle nadchodzą. Tymczasem życzę wszystkim, którzy odwiedzają moją stronę, radości ze Zmartwychwstania Pańskiego.. Jedynie w Chrystusie nadzieja.. Polska też może zmartwychwstać.. Ale trzeba się pobyć tych, którzy z niej robią pośmiewisko i doprowadzają nas do dziadostwa.. W każdej dziedzinie życia.. Kto odsunie kamień - i kto nas rozwiąże? Bo kto pierwszy rzucił w nich kamieniem - to już wiadomo! Zapraszam do współpracy nad rozwinięciem sztandarów Nowej Prawicy.. WJR
Cóż to jest honor? W sierpniu 1939 r. światowe mocarstwo III Rzesza Niemiecka zagroziło bezpieczeństwu narodowemu Polski. Siły, jakimi dysponował agresor wielokroć przewyższały polski potencjał obronny. Dysproporcję wskazują wydatki ponoszone na wojsko. W latach 1933-1939 Polska wydała na ten cel 5 900 mln zł w tym samym czasie Niemcy przeznaczyły na wojsko 51 600 mln marek, tj. 109 908 mln zł (jedna marka=2,13 zł). Dwadzieścia razy więcej niż Polska! Armia niemiecka nie przeważała nad polską dwudziestokrotnie, jednak jej przewaga w lotnictwie i broni pancernej była ogromna: czterokrotna w samolotach, w czołgach – sześciokrotna.
Motto: „Balansujcie dopóki się da, a gdy się już nie da, podpalcie świat!” Józef Piłsudski (1867–1935) Pierwszy Marszałek Polski, Naczelnik Państwa, premier, minister spraw wojskowych, Generalny Inspektor Sił Zbrojnych.
W 1937 r. w Sztabie Głównym WP opracowano Studium „Niemcy” pt. „Ocena sytuacji strategicznej Polski i Niemiec i wynikających z tej sytuacji możliwości działań obydwóch stron”, zawierający analizę możliwości militarnych Niemiec w wojnie z Polską. Autorzy opracowania sądzili, że niemieckie wojska lądowe będą zdolne do wojny w 1940 r., nie wykluczano jednak, że może to nastąpić już w 1939 r. Stwierdzano, że celem polskich działań powinna być wspólna z Francją ofensywa na Niemcy. Jednak stan Francji i jej armii nie gwarantowały natychmiastowej reakcji w razie pojawienia się zagrożenia. Dlatego: „Polska musi wytrzymać główny wysiłek niemiecki i przygotować sobie możliwość do strategicznej ofensywy w łączności z Francją”. Władze polskie upatrywały szanse na zwycięstwo dopiero po wypowiedzeniu wojny Niemcom przez sojuszników Polski. Utworzenie koalicji antyniemieckiej było sposobem na „podpalenie świata”, jak zalecał Piłsudski, czyli przekształcenia konfliktu polsko-niemieckiego w wojnę światową. Celem strategicznym Polski było, więc zmuszenie Zachodu do wypowiedzenia wojny Niemcom. W takiej wojnie Hitler musiał przegrać.
W maju 1939 r. dowództwa wojskowe Polski i Francji uzgodniły harmonogram działań w razie wybuchu wojny. W protokole podpisanym przez szefa Sztabu Generalnego Francuskiej Obrony Narodowej gen. Gamelin i ministra spraw wojskowych gen. Kasprzyckiego ustalono:
· w przypadku agresji Niemiec przeciwko Polsce lub niemieckiej próby zajęcia Gdańska „armia francuska rozpocznie automatycznie działania”;
· natychmiast podejmie akcję bojowe lotnictwo francuskie;
· trzeciego dnia od rozpoczęcia mobilizacji francuskie wojska lądowe podejmą ograniczone działania zaczepne;
· natomiast piętnastego dnia mobilizacji nastąpi ofensywa siłami głównymi armii francuskiej.
W dwa dni po podpisaniu w Moskwie paktu Ribbentrop-Mołotow, 25 sierpnia 1939, Polska zawarła układ o wzajemnej pomocy z Wielką Brytanią. Strony układu zobowiązywały się do udzielenia sobie natychmiastowej pomocy w razie agresji innego państwa. W tajnym protokole precyzowano, że agresorem mogą być Niemcy. Ustalono, że wspólne działania stron mają zagwarantować bezpieczeństwo także Belgii, Holandii, Litwie, Łotwie i Estonii. Określono też relacje z Rumunią, sojuszniczką Polski, której Anglia udzieliła gwarancji bezpieczeństwa. W trakcie rozmów sztabowych wojskowi polscy i brytyjscy dokonali wymiany informacji, w tym o brytyjskiej pomocy dla Francji i ustalili formy współdziałania sił powietrznych obu państw. Zadania stojące przed siłami zbrojnymi RP dowodzonymi przez marszałka Śmigłego były następujące:
- uniemożliwić Niemcom stworzenie faktów dokonanych na terenie Wolnego Miasta Gdańska;
- w razie agresji na Polskę zachować jak najdłużej zdolności bojowe i sprawność armii w obronie;
- podjąć kontrofensywę po rozpoczęciu ofensywy sojuszników na Zachodzie.
W planie wojny z Niemcami opracowanym wg koncepcji Marszałka, zakładano wykonanie manewru odwrotowego połączonego z wielofazową obroną terytorium państwa na kolejnych liniach oporu. Zastosowanie działań manewrowych miało uchronić polskie siły przed zniszczeniem. Nie było to łatwe skoro manewr miało wykonywać wojsko nieposiadające nowoczesnych środków transportu walczące z przeciwnikiem dysponującym przewagą w lotnictwie i czołgach. Do tego ze względu na ukształtowanie granic przyjęta dyslokacja narażała całość polskich sił na działania w warunkach okrążenia. Marszałek Śmigły określił to, jako „podstawowy absurd operacyjny”. Jednak nie można było inaczej ustanowić linii obrony. Przesunięcie jej w głąb kraju, np. za linię Wisły, pozwoliłoby Niemcom łatwo opanować Pomorze, Wielkopolskę i Śląsk. Hitler mógłby ogłosić, że Polacy oddali bez walki sporne tereny. Przy silnej tendencji do „ratowania pokoju” w Paryżu i Londynie mogłoby dojść do powtórki z konferencji monachijskiej. Polskie dowództwo przyjęło, więc ambitny i trudny do wykonania plan obrony. Wysunięte nad samą granice główne siły polskie miały stawić zdecydowany opór, aby w momencie powiększającej się przewagi wroga przerwać bitwę i wycofać się na nową linię obrony. W ten sposób unikając głównej bitwy i uniemożliwiając Niemcom rozbicie sił własnych zamierzano cofać się w kierunku południowo-wschodnim do granicy z sojuszniczą Rumunią, przez którą miało docierać z Zachodu zaopatrzenie dla walczącej Polski. Polski wywiad prawidłowo określił kierunki niemieckiego natarcia i w większości ustalił nazwy niemieckich dywizji. Niemiecki zamiar wojenny określał plan operacyjny „Fall Weiss”. Hitler zakładał, że działania wojenne w Polsce będą miały charakter izolowanego pojedynku, a siły polskie - jak przewidywano - skoncentrowane na zachód od Wisły zostaną w krótkiej kampanii zniszczone. Niemieckie dowództwo sądziło, że Wojsko Polskie zastosuje obronę miejscową i da się okrążyć. Szybkość działania wojsk niemieckich miała sprawić, że sojusznicy Polski nie zdążą podjąć kontrakcji i tym samym Niemcy unikną wojny z Anglią i Francją. Państwo Hitlera dopiero przygotowywało się do wojny światowej, a on sam planował jej wybuch na lata 1944-45. Siła polskiego oporu w bitwie granicznej sprawiła, że plan polityczny Hitlera załamał się. W dniu 3 września 1939 r. Wielka Brytania i Francja wypowiedziały wojnę Niemcom. Był to niewątpliwy strategiczny sukces Polski. Polski plan wojny zakładał, że ruch odwrotowy wojsk zacznie się od północy. Najpierw zaczną się wycofywać wojska wysunięte najbardziej na północ, poczynając od Armii „Pomorze”. Ostatnią w odwrocie miała być znajdująca się na południowym skrzydle obrony Armia „Kraków”. Niestety w wyniku błędu dowódcy usytuowana w centrum obrony Armia „Łódź” nie wykonała nałożonych na nią zadań. Niemcom udało się rozerwać polską obronę. To sprawiło, że Armia „Kraków” zagrożona okrążeniem musiała wycofać się, jako pierwsza. Nie powiodła się też próba odtworzenia obrony w rejonie centralnym. Wiele wówczas wskazywało, że doszło do katastrofy polskiej obrony. Był to najgorszy dla Polski okres walk. Jednak to nie było oczywiste dla Niemców. Na Zachodzie trwały francuskie przygotowania do ofensywy, a intensywność działań w Polsce nie pozwalała Hitlerowi na wycofanie wojsk z Polski i przerzucanie ich na zachód. Co więcej zdając sobie sprawę, że Polacy prowadzą działania unikając zniszczenia niemieckie dowództwo musiało opracować inny plan wojny. Założono nowe okrążenie w celu zniszczenia sił polskich na wschód od Wisły. To oznaczało, że Wermacht nie był w stanie zrealizować wstępnych założeń „Fall Weiss”. Tym razem Niemcy zakładali - nie wiadomo, dlaczego, że główne siły polskie są na Lubelszczyźnie. Zamierzali je okrążyć zniszczyć, a resztki polskich wojsk wypchnąć za linię wskazaną na mapie. Być może zakładano, że tymi wojskami zajmą się Sowieci. Historycy podają, że niemiecki wywiad nie potrafił dostarczyć dobrych danych na temat polskich wojsk. Niemieccy dowódcy przegapili np. zgrupowanie gen. Kutrzeby liczące 250 tys. żołnierzy. W celu odzyskania inicjatywy strategicznej i powstrzymania ofensywy niemieckiej za Wisłę Naczelny Wódz wyraził zgodę na wykonanie kontruderzenia określanego, jako bitwa nad Bzurą. Armie „Poznań” i „Pomorze” dowodzone przez gen. Kutrzebę wykonały takie uderzenie i wiążąc większość sił wroga mimo pewnych nieporozumień zrealizowały zamiar Naczelnego Wodza. W tym czasie polski sztab pracował nad planem kolejnej fazy wojny. Został on opracowany w okresie miedzy 8-11 września. W drugiej fazie działań wojennych polskie dowództwo planowało obronę na kolejnych liniach: I - od granicy z Węgrami linią Sanu do środkowej Wisły, następnie w kierunku Brześcia n. Bugiem i na Polesie. Po jej ewentualnym przerwaniu II linia biegła obejmując Lwów i rzekę Bug do Brześcia. Ostatnia III linia obejmowała tzw. przedmoście rumuńskie, teren woj. stanisławowskiego, z obroną na rzece Dniestr. Zwracają uwagę miejsca formowania nowych jednostek wojskowych oraz trasa kolejowego przerzutu kilku jednostek, m.in. 35 dywizji z Wileńszczyzny w rejon Lwowa. W dniu 12 września 1939 odbyła się w Abbeville brytyjsko-francuska konferencja, na której zdecydowano o wstrzymaniu ofensywy na Niemcy. Gen. Gamelin zaproponował, aby planowaną ofensywę wstrzymać na kilka dni. Francuski wojskowy wskazywał, że istnieje konieczność zgromadzenia większej ilości ciężkiej artylerii. Zapewnił, że siły francuskie będą gotowe do ofensywy 21 września. Zaakceptowano tę propozycje. Szef Sztabu Naczelnego Wodza gen. Wacław Stachiewicz wspomina: „W dn. 16 września szef francuskiej misji, gen. Faury oświadczył mi, że wysłał do swych władz raport, w którym stwierdził, że sytuacja na froncie naszym ulega poprawie i że o ile będziemy mieli kilka dni czasu na przeprowadzenie wydanych zarządzeń to potrafimy się utrzymać w Małopolscy wschodniej i skupić tam znaczniejsze siły, co stworzy nam nowe możliwości działania. Równocześnie jednak podał mi do wiadomości, że otrzymał zawiadomienie, iż rozpoczęcie ofensywy na zachodzie ulegnie kilkudniowej zwłoce (na 20 dzień mobilizacji tj. 21 września) gdyż przygotowania nie zostały jeszcze zakończone.” (W. Stachiewicz, „Pisma. Tom II, Rok 1939”, Instytut Literacki Paryż 1979, s. 193.) Generał Stachiewicz nie miał wątpliwości, że polska obrona wytrwa do wskazanej przez Francuza daty. Istniała, więc nadal szansa na odniesienie zwycięstwa. W Polsce wraz z trwaniem walk następował przełom moralny w narodzie. Spadała intensywność działań Luftwaffe, która poniosła duże straty. Wyczerpywała się siła niemieckich jednostek pancernych. Niemcy rozpoczynając wojnę miały zbyt małe zapasy niezbędnych na wojnie surowców, np. benzyny i ropy było na około 5 miesięcy wojny, a olei silnikowych na niecałe 3 miesiące. Bez przerwania blokady w dowozie surowców Niemcy nie mogły prowadzić działań. Potęga morska Anglii i Francji sprawiały, że przerwanie tej blokady przez okręty Kriegsmarine było niemożliwe. Niemieckie siły zbrojne były potężne, ale ich skuteczność bojowa nie przekraczała trzech miesięcy. O tym dobrze wiedział polski wywiad, Tymczasem wraz z pojawiającymi się oznakami stabilizacji na froncie ustępowała panika i zamieszanie z pierwszego tygodnia wojny. Na zapleczu frontu, na terenach wschodnich województw RP zaczęła funkcjonować administracja, uruchamiano ewakuowane fabryki, masy rezerwistów (ponad 500 tys.) trafiły do ośrodków odtwarzania i formowania jednostek wojskowych. Tylko na terenie województw, lwowskiego, stanisławowskiego i tarnopolskiego znalazło się 30 ośrodków zapasowych wielkich jednostek (dywizji, brygad) zdolnych do formowania nowych sił. W drugim tygodniu wojny na terenach wschodnich RP wykonano gigantyczną pracę organizacyjną. Nie ulega wątpliwości, że w rękach polskich znajdowała się duża część terytorium państwa, na którym były siły i środki do prowadzenia wojny. Na mapie zaznaczono kolorem niebieskim tereny zajęte przez Niemców przed wkroczeniem Sowietów 17 września. W tym czasie na tyłach niemieckich wojsk wiele rozbitych oddziałów WP podejmowało działania nieregularne i pojawiły się pierwsze oddziały partyzanckie. Po 14 września ilościowo siły znajdujące się na zapleczu frontu były większe od wojsk zaangażowanych bezpośrednio w działania wojenne na froncie. W tym czasie ruszyło też zaopatrzenie w uzbrojenie i sprzęt z Zachodu. Jeszcze 4 września rząd Rumunii wyraził zgodę na transporty broni kierowane przez jej terytorium dla walczącej Polski. Dzień później taką samą decyzję podjął rząd Jugosławii, a następnie rząd Grecji. Do portów rumuńskich zmierzały statki wiozące 115 samolotów z Anglii, a w Marsylii trwał załadunek 50 czołgów i kilkudziesięciu dział. Ładowano też samochody, ciągniki i amunicję. W dniu 17 września 1939 sytuacja uległa jednak radykalnej zmianie. Do Hitlera dołączył Stalin i wojska sowieckie zalały wschodnie tereny Polski uniemożliwiając Polakom walkę z Niemcami. Nie ustalimy, czy 21 września Polska doczekałby się ofensywy sojuszników na zachodzie. Nie możemy jednak stwierdzić, że na pewno by jej nie było. Gdyby, więc do ofensywy doszło, to klęska Niemiec byłaby natychmiastowa. Nie byłoby II wojny światowej i jej zbrodniczych skutków. Nie ulega też wątpliwości, że polska obrona trwałaby, gdyby interwencji sowieckiej nie było.. O klęsce Polski w 1939 r. zdecydowały Sowiety. Nie dawno propagandyści Kremla oskarżali Polskę, że chciała wraz z Niemcami napaść na ZSRR, ale przebiegły Stalin sparaliżował ten plan zawierając układ z Hitlerem. Także w propagandzie PRL, a od czasu do czasu w jej popłuczynach dziś pojawiają się zarzuty jakoby Polska odrzuciła pomoc sowiecką i tym samym skazała się na klęskę. Zacytujmy, więc słowa Stalina, który wyjaśnią motywy działania Moskwy w 1939 r. Te słowa dedykuję też komisji broniącej „prawdy historycznej” utworzonej przez prezydenta Miedwiediewa. (Z przemówienia Stalina na posiedzeniu Biura Politycznego KC WKP( b ) 19 sierpnia 1939) ”Kwestia pokoju albo wojny wchodzi w krytyczną dla nas fazę. Jeżeli zawrzemy układ o wzajemnej pomocy z Francją i Wielką Brytanią, Niemcy zrezygnują z Polski i zaczną szukać modus vivendi z państwami zachodnimi. Wojnie się zapobiegnie, ale w przyszłości wydarzenia mogą przyjąć obrót niebezpieczny dla ZSRR. Jeżeli przyjmiemy propozycję Niemiec i zawrzemy z nimi paki o nieagresji. Niemcy, oczywiście, napadną na Polskę, a wtedy przystąpienie do tej wojny Francji i Anglii będzie nieuniknione.Europę Zachodnią ogarną poważne niepokoje i zamieszki. W tych warunkach będziemy mieli duże szanse pozostania na uboczu konfliktu i przystąpienia do wojny w dogodnym dla nas momencie. Doświadczenie ostatnich dwudziestu lat wskazuje, że w okresie pokoju niemożliwy jest w Europie ruch komunistyczny na tyle silny. by partia bolszewicka mogła zagarnąć władzę. Dyktatura tej partii jest możliwa jedynie, jako rezultat wielkiej wojny. Dokonamy własnego wyboru; jest to jasne. Powinniśmy przyjąć propozycję Niemiec i uprzejmie odesłać do domu misję francuską, Pierwszą korzyścią, jaką odniesiemy, będzie zniszczenie Polski aż po przedpola Warszawy, włącznie z ukraińską Galicją. [..] Towarzysze! W interesie ZSRR - Ojczyzny Mas Pracujących, jest, by wojna wybuchła pomiędzy Rzeszą i kapitalistycznym blokiem angielsko-francuskim. Należy zrobić wszystko, żeby ta wojna ciągnęła się jak najdłużej, po to, by obie strony nawzajem się wyniszczyły. Właśnie, dlatego powinniśmy się zgodzić na zawarcie zaproponowanego przez Niemcy paktu, i pracować nad tym. by ta wojna, gdy już zostanie wypowiedziana, trwała jak tylko można najdłużej.” Kampanię polską 1939 r. oglądamy w krzywym zwierciadle stworzonym przez wrogą propagandę niemiecką, sowiecką i komunistyczną, z okresu PRL. Można oczywiście mnożyć zarzuty, wytykać błędy czy nawet tchórzostwo poszczególnym dowódcom. Powstaje jednak pytanie, jeśli tylko żołnierze spełnili swój obowiązek, to, dlaczego Niemcom nie udało się zrealizować założonych planów. Jak to się stało, że „nie kierujący niczym” marszałek Śmigły potrafił przejąć inicjatywę strategiczną (Bzura) i stworzyć plan następnej fazy wojny z szansami na powodzenie. Wojnę oceniamy na trzech poziomach: taktycznym, walki poszczególnych jednostek, operacyjnym – wykonywaniem zamiarów dowódców i strategicznym, osiąganiem celów państwa w wojnie. W 1939 r. na poziome taktycznym odnosiliśmy wiele sukcesów, operacyjnie było trudniej, ale bitwa nad Bzurą pokazuje i tu osiągnięcia, natomiast z sukcesem działaliśmy w wymiarze strategicznym. Przegrana nie była zawiniona przez polskie dowództwo, bowiem wkroczeniu Sowietów na polskie ziemie zarówno politycznie jak i wojskowo nie można było zapobiec. Można krytykować Marszałka i jego generałów dzięki temu, co wiemy dziś, a czego nie mogli wiedzieć oni. Powstaje jednak pytanie, czy po uwzględnieniu wszystkich uwarunkowań, jakie wystąpiły należy zgłaszać pretensje do marszałka Śmigłego, że we wrześniu 1939 r. nie pokonał dwu największych armii świata? Polska we wrześniu 1939 r. toczyła wojnę w ramach koalicji. Przegrana kampanii w Polsce nie oznaczała końca wojny. Prezydent RP i Naczelny Wódz nie podpisali kapitulacji, jak to się stało rok później we Francji. Co więcej władze RP przewidując niekorzystny obrót spraw jeszcze przed wybuchem wojny podpisały umowę z Francją pozwalającą na formowanie Wojska Polskiego w tym kraju. Prezydent, rząd RP i Naczelny Wódz przekraczający granicę sojuszniczej Rumunii mieli prawo sądzić, że kierują państwem prowadzącym wojnę z Niemcami. Nie mogli przewidzieć tego, że zostaną internowani. Ale nawet po tym Prezydent Mościcki nie wahał się przekazać urzędu zdając sobie sprawę, że jego obóz strci władzę. Marszałek Śmigły po odwołaniu ze stanowiska Naczelnego Wodza (został nim gen. Sikorski) zorganizował swoją ucieczkę z miejsca internowania, przedostał się do okupowanego kraju i ukrywał się w Warszawie. Oskarżanie go o tchórzostwo wydaje się nie na miejscu. Oczywiście należy wyciągać wnioski z kampanii 1939 r., bowiem powinniśmy być mądrzejsi doświadczeniem przodków. Sam to jakoś próbuję robić. Np. tak:
http://www.bibula.com/?p=2451
To jednak nie oznacza, że można zarzucać marszałkowi Śmigłemu nieudolność i tchórzostwo. Byłbym też ostrożniejszy w ferowaniu takich wyroków skoro chodzi o ludzi, którzy dowiedli swej odwagi w wojnie polsko bolszewickiej 1920 r. Za czyny bohaterskie w tamtej wojnie na ich mundurach zawisły ordery Virtuti Militari. Czy wiemy, dlaczego, w jakich okolicznościach, we wrześniu tracili oni kontakt z podległymi jednostkami, aby z całą pewnością stwierdzić, że stchórzyli? W 1939 r. dzięki postawie i skutecznej polityce rządu RP powstała koalicja do unicestwienia ludobójczego systemu niemieckiego narodowego socjalizmu. Zbrodnie popełnione przez Niemców w czasie II wojny światowej potwierdziły słuszność polskich decyzji sprzed wybuchu wojny. Polska nie splamiła się współpracą z Hitlerem, a także z drugim masowym mordercą Stalinem. Nie było jej winą, że po wojnie została zdradzona przez sojuszników i oddana w niewolę Sowietów. To, co się stało w Jałcie nie przekreśla dumnych słów ministra Józefa Becka: „My w Polsce nie znamy pojęcia pokoju za wszelką cenę. Jest jedna tylko rzecz w życiu ludzi, narodów i państw, która jest bezcenna. Tą rzeczą jest honor.”
Małe PS. Polemizujący Pan szukam wyjaśnia: „Postawiłem tezę - nie zarzut - że pan Szeremietew pisząc o "dobrym dowodzeniu " w 1939 roku pisze dyrdymały i nieprawdę.” Słownik synonimów do słowa „dyrdymały” odnosi, jako bliskoznaczne: „androny, brednia, bujda na resorach, bzdet, bzdura, głupota, niedorzeczność”. Natomiast synonimem słowa „nieprawda” jest „kłamstwo”. Tymczasem dowiaduję się, że nazwanie mnie kłamcą wypowiadającym brednie, bzdety, bzdury wg mojego oponenta nie jest zarzutem tylko „tezą”? Szeremietiew
Tusk znów podniesie podatki Niby-liberalny rząd PO, który miał uwalniać energię Polaków, m.in. poprzez niższe opodatkowanie i mniejszą biurokrację, znów zapędza się w odwrotnym kierunku. Po podwyżce podatku VAT szykowane są kolejne. Przed wyborami na razie cicho, ale tak jak VAT podniesiono po wybraniu prezydenta Bronisława Komorowskiego, tak i po jesiennych wyborach, jeśli rząd będzie tworzyć Platforma Obywatelska, można oczekiwać kolejnego zwiększania pazerności państwa. Po zapowiedzeniu w zeszłym roku przez premiera Tuska zwolnienia 10% urzędników przybyło ich, o co najmniej dodatkowe 6% (stan na 30 września 2010 roku, do końca roku pewnie dorzucono jeszcze kilkanaście tysięcy etatów), by osiągnąć zatrważającą liczbę ok. 550 tysięcy. Jeżeli rząd utrzyma tę dynamikę, to przed wyborami będziemy mieli, co najmniej 600 tysięcy urzędników (nie licząc takowych w wojsku czy policji, którzy podlegają pod inne statystyki), z czego, około co dziesiąty wykonuje zadania potrzebne z punktu widzenia zdrowego państwa (lub przez jedną dziesiątą swojego czasu każdy) – pozostali zajmują się wdrażaniem chorych ustaw przygotowanych przez nasze elity polityczne oraz dyrektyw unijnych. Najpierw, by sfinansować wzrost urzędniczego zatrudnienia, rząd podniósł podstawową stawkę VAT o jeden punkt procentowy – z zastrzeżeniem, że jeśli będzie kiepsko, to się ją podniesie do maksymalnego poziomu dopuszczalnego przez unijnych komisarzy, czyli do 25%. Ponieważ już widzimy, że rośnie zatrudnienie w biurokracji, to na pewno będzie kiepsko. Dodatkowo „najlepszy minister finansów w Europie”, Jan Vincent Rostowski, został wezwany przed oblicze Komisji Europejskiej, by wyspowiadać się z zatrważającej sytuacji budżetu państwa, przejawiającej się w ogromnym niedoborze środków w stosunku do potrzeb tegoż budżetu, co oznacza, że albo ograniczy wydatki rządowe, albo w jakiś cudowny sposób zwiększy wpływy do państwowej kasy. Ponieważ widać jak na dłoni, że na pierwsze nie ma, co liczyć, trzeba przygotować się na to drugie.
Redukcja deficytu Ministerstwo Finansów właśnie przygotowało w zeszłym tygodniu Wieloletni Plan Finansowy na lata 2011-2014. Z jednej strony jest to zbiór pobożnych życzeń, który ma uspokoić Komisję Europejską, pokazując jej, że mamy plan wyjścia z zapaści finansów publicznych, do której doprowadził głównie nasz obecny rząd – z drugiej jednak zapowiedź bardzo groźnych zamiarów. Groźnych przede wszystkim dla naszych kieszeni. Oto, bowiem minister Rostowski założył, że deficyt finansów publicznych (a więc rządu, samorządów i Funduszu Ubezpieczeń Społecznych) spadnie z 75 miliardów zł w 2011 roku do 15 miliardów w 2014 roku. Na razie takie deklaracje można włożyć do tej samej szuflady, gdzie znajduje się exposé premiera i obietnica zmniejszenia deficytu od 2008 roku. Jak wiemy, jeżeli ten rząd ma w czymś dokonania na skalę światową, to właśnie we wzroście długu publicznego. Owszem, inne państwa też się zadłużają, ale tam mieli kryzys, a u nas podobno przez kryzys przeszliśmy suchą nogą. Dług zwiększył się z ok. 527 miliardów zł na koniec 2007 roku do około 800 miliardów obecnie. Na koniec kadencji będzie można powiedzieć, że Tusk wraz ze swoimi kolegami zwiększył poziom zadłużenia o 300 miliardów. Jeżeli więc minister Rostowski zakłada, że w trzy lata deficyt sektora finansów publicznych spadnie z prognozowanych 75 miliardów w 2011 roku aż pięciokrotnie, to trzeba sprawdzić, w jaki sposób chce to osiągnąć. Bo jeśli mu się uda, to sam jestem gotów nazwać go najlepszym ministrem finansów, jaki był w Polsce, (chociaż warto pamiętać, że Zyta Gilowska zostawiła Rostowskiemu prawie 200 milionów złotych nadwyżki, gdy odchodziła z urzędu).
Wydatki wzrosną Zmniejszyć deficyt można tylko w jeden sposób: wydawać mniej niż ma się wpływów. Osiągnąć to można albo poprzez zwiększenie wpływów budżetowych, albo poprzez zmniejszenie wydatków lub poprzez oba te działania jednocześnie. Wg planu finansowego, wydatki mają wzrosnąć z 313 miliardów zł w 2011 roku do 351 miliardów w 2014 roku, a więc o ok. 12%. Będzie to mniej więcej tyle samo, ile wyniesie (planowany) wzrost produktu krajowego brutto, co oznacza oczywiście nominalny wzrost. A deficyt ma przecież spaść nie tylko w relacji do PKB, ale i nominalnie – i to aż pięciokrotnie w ciągu czterech lat. Skoro nie poprzez zmniejszenie wydatków, no to tylko poprzez zwiększenie wpływów podatkowych.
Podatki też wzrosną I właśnie w kwestii podatkowej rząd planuje największą rewolucję, co, do której opinia publiczna jeszcze nie ma świadomości, (chociaż portal Money.pl poświęcił już wzrostowi wpływów podatkowych obszerną analizę). W tabeli zaprezentowano planowane wpływy podatkowe w latach 2011-2014. Trzeba zwrócić uwagę na trzy pozycje. Po pierwsze – w 2012 roku planuje się znaczne zwiększenie wpływów z tytułu VAT (o 11%). Jeżeli przyjąć założenie ministra Rostowskiego, że podniesienie o jeden punkt procentowy podstawowej stawki VAT (a więc tej najwyższej) powoduje zwiększenie wpływów o ok. 5-5,5 miliarda złotych, to należy domniemywać, że w 2012 roku stawka ta zostanie podniesiona do maksymalnego poziomu dopuszczalnego przez Unię Europejską, a więc do 25%. Jest to zresztą zgodne z wcześniejszymi deklaracjami. Wprawdzie zapowiadano, że stawka 23% będzie przejściowa, ale mówiono również między wierszami, że jeśli nie uzdrowi to budżetu, będzie przejściowa z tendencją do podniesienia w górę. Trzeba, więc poczekać do wyborów, bo przed wyborami nie ma szansy na upublicznienie takiej podwyżki (pisowscy spece od PR będą znów mogli przed wyborami straszyć pustą lodówką, tym razem jak najbardziej słusznie).
Podobnie mają wzrosnąć wpływy z akcyzy w 2012 roku – aż o 10%, by później rosnąć w tempie 2% rocznie. Można znowu zastanawiać się, co takiego planuje rząd na 2012 rok. Mówi się o podniesieniu akcyzy na alkohol, ale jak pamiętamy z jeszcze nie tak całkiem dalekiej przeszłości i rządów SLD, to obniżka akcyzy na alkohol zwiększa wpływy budżetowe, a nie jej podwyżka („mrówki” mieszkające przy granicy rosyjskiej i ukraińskiej już pewnie zacierają ręce na myśl o podwyżce akcyzy na wódkę). O tej podwyżce również dowiemy się pewnie po jesiennych wyborach. Najgroźniejsze jest jednak (wzrost aż o 70% w ciągu czterech lat) majstrowanie przy podatku CIT. Cóż takiego ma się wydarzyć w najbliższym czteroleciu, żeby oczekiwać, iż wpływy podatków płaconych przez firmy aż tak bardzo wzrosną? Jak wyliczyli specjaliści z Centrum Adama Smitha, zastąpienie podatku dochodowego od firm podatkiem obrotowym w wysokości 1% mogłoby spowodować nawet większy, bo 120-procentowy wzrost dochodów budżetu, przy jednoczesnym obniżeniu tego opodatkowania dla większości firm. Skąd taki paradoks? Otóż większość dużych koncernów i tak unika opodatkowania dochodu, maksymalnie zawyżając koszty lub transferując zyski do rajów podatkowych. Nie ma się zresztą, co im dziwić, że nie chcą dawać miliardów na zmarnowanie przez polityków. Biorąc jednak pod uwagę, że rząd raczej nie planuje ułatwień podatkowych dla biznesu, trzeba się liczyć z tym, co minister Rostowski nazywa „uszczelnieniem systemu”, a co w rzeczywistości oznacza właśnie wzrost podatków. Prawdopodobnie po raz kolejny Rostowski wykorzysta sprawdzoną w polskich warunkach metodę na podniesienie podatków dla firm poprzez wyrzucenie kolejnych pozycji mogących wejść w skład kosztów przedsiębiorstwa. Jeżeli wykluczy się kilka pozycji (benzyna na samochód z kratką, koszty reprezentacyjne itp.), to tak naprawdę zwiększa się podstawę opodatkowania, a tym samym również sam podatek – bez potrzeby zwiększania stawki procentowej. W ten sposób zwykłemu człowiekowi wydaje się, że polskie firmy płacą dość umiarkowane (jak na warunki socjalistycznej Unii Europejskiej) podatki, a tak naprawdę to stawka ta jest o kilka punktów procentowych wyższa – właśnie z powodu niemożliwości wliczenia paru pozycji w skład kosztów. O tym, że rząd nie planuje ułatwień podatkowych dla prowadzących firmy, lecz wręcz przeciwnie, świadczy fakt, że na początku kwietnia Polska przystąpiła do unijnego paktu Euro Plus. Jednym z zapisów tego porozumienia jest ujednolicenie obliczania podatku CIT dla przedsiębiorców na terenie państw uczestniczących w pakcie. Właśnie z powodu tego zapisu do paktu nie przystąpiły ani Czechy, ani Węgry, ani Wielka Brytania, (czyli trzy najrozsądniejsze obecnie kraje w UE), obawiając się słusznie, że następnym krokiem po ujednoliceniu zasad obliczania podatku CIT będzie również ujednolicenie stawek CIT. A te, jak wiadomo, we Francji czy w Niemczech są wyższe (w Niemczech ok. 30%, we Francji 34%). I należy oczekiwać, że Niemcy, którzy będą mieli decydujący głos w pakcie, będą chcieli zdusić konkurencję podatkową ze stron państw szybciej rozwijających się i będących na dorobku. Nasz przedstawiciel opcji proniemieckiej, Donald Tusk, gdy Niemcy coś zaproponują, zawsze to poprze (nawet bez czytania, jak w przypadku traktatu lizbońskiego). Wydaje się, że to właśnie te założenia powodują, że minister Rostowski liczy na zwiększenie wpływów podatków od firm aż o 70% w cztery lata. Każdy rozsądnie myślący człowiek wie, że zwiększenie stopy opodatkowania nie musi jednoznacznie przekładać się na wzrost wpływów. Minister Rostowski dowiódł już nieraz, że w jego modelach, gdy zwiększa się oprocentowanie, to automatycznie zwiększają się również wpływy. Bolesna będzie to nauczka, gdy okaże się, że jest wręcz przeciwnie. A najbardziej zaboli tych, którzy ten eksperyment podatkowy będą musieli dźwigać i finansować ze swoich kieszeni.
Inne oblicza socjalizmu W Wieloletnim Planie Finansowym na lata 2011-2014, oprócz sytuacji budżetowej i pięciokrotnego zmniejszenia deficytu finansów publicznych, mamy jeszcze inne cuda. Oto kilka z nich, które udało mi się wyłuskać:
1. zapewnienie dostępu cyfrowego poprzez zapewnienie infrastruktury;
2. stymulowanie przedsiębiorczości (pamiętajmy, że będzie więcej urzędników, więc pewnie oni zajmą się tą „stymulacją”);
3. poprawa stanu zdrowia (czyjego?);
4. budowa autostrad (jak zwykle);
5. zwiększenie udziału osób aktywnych zawodowo z wyższym wykształceniem z 25% do 29% (w latach 2011-2014 – zapewne poprzez obniżenie poziomu nauczania);
6. zwiększenie odsetka dzieci w wieku od trzech do pięciu lat objętych wychowaniem przedszkolnym z 70 do 82% (żeby szybciej przyswoiły, czego państwo od nich oczekuje);
7. poprawa pozycji Polski w rankingu światowym w sportach olimpijskich z 15-20 miejsca (rok 2012) na 13-20 (rok 2014) – ale jak to osiągnąć, skoro Małysz zakończył już karierę? Przeglądając cały plan, jednego możemy być pewni: władza nie odpuści nawet na centymetr. Urzędników będzie więcej, a opodatkowanie wyższe. Kto jeszcze pamięta, że kilka lat temu Donald Tusk deklarował obniżenie wydatków publicznych w stosunku do PKB z 45% do 30%? Nawet 30% to jest dużo, ale gdyby faktycznie ktoś w Polsce wprowadził reformy zmniejszające wydatki państwa do tego poziomu, to moglibyśmy liczyć na 30-procentową obniżkę wszystkich płaconych podatków. Może ktoś to pamięta – najgorsze, że sam autor tych twierdzeń już o nich zapomniał. Marek Langalis
Śmierć Jezusa a polityka. "Zorganizowali nacisk „medialny" w postaci tłumu wrzeszczącego: Ukrzyżuj Go!" Jezus umarł na krzyżu nie, dlatego, że okazał się bezbronny wobec ludzkiej zbrodniczej podłości, ale dlatego, że – w posłuszeństwie Ojcu – chciał objawić, jak daleko Bóg jest solidarny z grzesznym człowiekiem: umarł dla naszego zbawienia. Z krzyża modlił się za swoich prześladowców, bo „nie wiedzą, co czynią". A odpowiedzią Ojca na śmierć Syna nie było zgładzenie niegodziwców, lecz zmartwychwstanie i dar przebaczenia grzechów. I to jest fundamentalna perspektywa tych dni Triduum paschalnego. Tym niemniej śmierć Jezusa ma różne wymiary, w tym także polityczny.
W czasach Jezusa władzę religijną i sądowniczą w Jerozolimie stanowił Sanhedryn, czyli swego rodzaju senat narodu żydowskiego. Składał się on z 70 członków, którymi byli arcykapłani, przedstawiciele możnych rodów oraz tzw. uczeni w Piśmie, czyli przede wszystkim faryzeusze. Oczywiście Sanhedryn był ograniczony przez władzę rzymską, ale z drugiej strony Rzymianie uznawali pewną autonomię Sanhedrynu, który w gruncie rzeczy pomagał im zachować spokój i porządek w okupowanym narodzie. Członkowie Sanhedrynu wiedzieli, że określonych granic nie mogą przekroczyć, gdyż w przeciwnym razie wzbudzą gniew potężnego okupanta. Obawiali się, że Nauczyciel z Nazaretu może spowodować jakiś niebezpieczny ferment: „Jeżeli Go tak pozostawimy, to wszyscy uwierzą w Niego i przyjdą Rzymianie, i zniszczą nasze miejsca święte i nasz naród" (J 11,48). Kajfasz, pełniący wówczas funkcję najwyższego kapłana, przekonując, że Jezusa trzeba zabić, stwierdził całkiem jasno: „Wy nic nie rozumiecie i nie bierzecie tego pod uwagę, że lepiej jest dla was, gdy jeden człowiek umrze za lud, niż miałby zginąć cały naród" (J 11, 49-50). Ciekawe, że słowa te padły zaraz po tym, jak Jezus wskrzesił Łazarza z grobu. Arcykapłani i faryzeusze doszli do wniosku, że wobec tego rodzaju znaków, muszą działać zdecydowanie, aby zdusić sprawę w zarodku. Dlatego też „postanowili stracić również Łazarza" (J 12,11). Decyzja o zabiciu Jezusa zapadła. Odtąd Sanhedryn szukał sposobności, aby Go schwytać, oskarżyć i skazać na śmierć. By zrealizować ten zamiar, zastosowano pełen zestaw manipulacji politycznych. Arcykapłani i faryzeusze przekupili jednego z uczniów, aby zdradził swego Mistrza, tak by mogli pojmać Jezusa nie wszczynając jakichś rozruchów. Wymyślili fałszywe oskarżenia i podstawili fałszywych świadków. Zorganizowali nacisk „medialny" w postaci tłumu wrzeszczącego: Ukrzyżuj Go! Znaleźli sposób, by zastraszyć głównego sędziego, który mógł wydać wyrok śmierci, a mianowicie Piłata. Powiedzieli mu wyraźnie: „Jeżeli Go uwolnisz, nie jesteś przyjacielem Cezara. Każdy, kto się czyni królem, sprzeciwia się Cezarowi" (J 19,12). W swej nikczemności arcykapłani wiernopoddańczo krzyczeli na cześć okupanta: „Poza Cezarem nie mamy Króla" (19,15). Piłat, który nie dopatrzył się w Jezusie żadnej winy, próbował Go uwolnić. Zestawił Jezusa z zabójcą Barabaszem, myśląc, że lud zdecyduje o ułaskawieniu Jezusa. Lecz po części przepłacony, po części podburzony cynicznie motłoch zdecydował inaczej. Piłat wobec tych wszystkich manipulacji, a przede wszystkim realnej groźby donosów do Cezara, ustąpił i wydał Jezusa na ukrzyżowanie. Wewnętrzny głos mówił mu, co jest słuszne i jak powinien postąpić, ale zewnętrzne okoliczności, naciski i szantaż, sprawiły, że zdusił w sobie ten głos sumienia. Stać go było jedynie na słynny gest umycia rąk:„Nie jestem winny krwi tego Sprawiedliwego" (Mt 27,24). Iluż to polityków i wysokich urzędników w historii świata wykonywało ten sam gest, by tylko utrzymać się na stołku i nie stracić władzy!? Zabijało w sobie poczucie przyzwoitości, by nie narazić się silniejszym do siebie. Słysząc o śmierci Jezusa Sanhedryn zapewne odetchnął – grób kończył ich zdaniem sprawę „wichrzyciela" z Nazaretu. Mogli dalej spokojnie sprawować władzę. Ale oto gruchnęła wieść, że grób jest pusty, a Jezus zmartwychwstał. Arcykapłani, słysząc o tym wszystkim, postanowili sięgnąć da znanych środków działania. Dali żołnierzom pieniądze, aby ci rozpowiadali, że „Jego uczniowie przyszli w nocy i wykradli Go, gdyśmy spali" (Mt 28,13).Ewangelista Mateusz zauważa: „I tak rozniosła się ta pogłoska, między Żydami i trwa aż do dnia dzisiejszego" (Mt 28,15). A z drugiej strony – dodajmy – do dnia dzisiejszego głoszone jest zbawienie w imię Jezusa ukrzyżowanego i zmartwychwstałego. A słaby, zastraszony Piłat wciąż wymieniany jest w Credo... Ks. Dariusz Kowalczyk SJ
Berlin wyklucza rehabilitację Niespełna dwa miesiące przed 20. rocznicą podpisania polsko-niemieckiego traktatu o dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy z 17 czerwca 1991 r. Berlin wycofuje się z realizacji postulatu rehabilitacji polskiej mniejszości narodowej. Nieoczekiwany [Czyżby? - admin] zwrot w polsko-niemieckich negocjacjach dotyczących statusu Polaków mieszkających w RFN. Jak ustalił „Nasz Dziennik”, wszystkie partie w Bundestagu wykluczyły możliwość poparcia w głosowaniu deklaracji rehabilitującej przedwojenną mniejszość polską zdelegalizowaną przez władze III Rzeszy. Berlin bardzo szybko wychwycił płynące z Warszawy sygnały o nieprzywiązywaniu wagi do własnej polityki historycznej, de facto osłabiające pozycję Polski na arenie międzynarodowej. Po próbach zanegowania przez obóz prezydencki kwalifikacji zbrodni katyńskiej, jako ludobójstwa Niemcy uznali, że nie mają powodów, by przyznawać się do własnych zbrodni popełnionych na Polakach, którzy byli obywatelami III Rzeszy. W trakcie środowego spotkania grupy roboczej w ramach tzw. okrągłego stołu w Berlinie okazało się, że Niemcy, bez porozumienia ze stroną polską, zmienili swoje wcześniejsze stanowisko i w deklaracji końcowej zabraknie formuły o rehabilitacji przez Bundestag mniejszości polskiej mieszkającej na terenie przedwojennej Rzeszy. Zerwaniem rozmów z Berlinem zagroził Związek Polaków w Niemczech spod znaku Rodła (ZPwN „Rodło”), żądając od polskiego rządu wycofania się z udziału w rozmowach. Co ciekawe, jeszcze dzień wcześniej wiceszef departamentu współpracy z Polonią w polskim MSZ Stanisław Cygnarowski sprawę tę – obok zabiegów o odszkodowania dla organizacji mniejszości polskiej za mienie wywłaszczone w Niemczech – zaliczył do najpilniejszych. W ramach rozpoczętego przed rokiem procesu tzw. polsko-niemieckiego okrągłego stołu, w którym uczestniczą przedstawiciele mniejszości polskiej w Niemczech i mniejszości niemieckiej w Polsce, za pośrednictwem wiceministrów spraw wewnętrznych obydwu państw powstały specjalne grupy robocze. Jedna z nich, tzw. pierwsza, zajmująca się sprawami pamięci, historii oraz kwestiami prawnymi, zebrała się w środę w Berlinie. Podczas rozmów nagle wyszło na jaw, że Niemcy w formułowanej właśnie deklaracji nie widzą miejsca na rehabilitację przedwojennej polskiej mniejszości. Zamiast formalnej rehabilitacji Niemcy są gotowi wyrazić jedynie ubolewanie i ewentualnie przyznają, że zamordowanie działaczy polonijnych było bezprawne. Zaskoczenie takim obrotem sprawy było ogromne. Jeden z członków okrągłego stołu Marek Wójcicki ze Związku Polaków w Niemczech spod znaku Rodła w rozmowie z „Naszym Dziennikiem” przyznał wzburzony, że zarówno obecna w Berlinie polska strona rządowa, jak i przedstawiciele polskiej mniejszości są takim dictum porażeni. - Dla Związku Polaków w Niemczech spod znaku Rodła od początku było dziwne, że prace nad deklaracją, uchwałą czy oświadczeniem o rehabilitacji naszych przedwojennych członków utrzymywane są w tak wielkiej niemieckiej tajemnicy, a my jako najbardziej przecież zainteresowani w praktyce nie jesteśmy do tych prac przez stronę niemiecką dopuszczani – mówi Wójcicki. – Przez kilkanaście miesięcy Niemcy prowadzili ze stroną polską grę, która – jak się powoli okazuje – była zwykłym cynicznym mydleniem oczu – dodaje.Żadna z istniejących w niemieckim parlamencie frakcji politycznych nie chce rehabilitacji polskiej mniejszości. – Niestety, wszystko wskazuje na to, że jest to prawda – przyznaje Wójcicki. – A jeżeli tak jest w istocie, to wycofujemy się z jakichkolwiek rozmów z Niemcami, ponadto żądamy tego samego od polskiego rządu. Dodatkowo żądamy wstrzymania jakichkolwiek rozszerzeń przywilejów dla niemieckiej mniejszości w Polsce – dodaje. W tej sytuacji Rodło rozpoczyna bojkot wszelkich rozmów z Niemcami, a już na pewno nie weźmie udziału w uroczystościach z okazji 20. rocznicy podpisania niewypełnionego polsko-niemieckiego traktatu. – Nie mamy absolutnie czego świętować – denerwuje się Wójcicki. – Nie cofniemy się ani o milimetr i nadal żądamy symetryczności w traktowaniu niemieckiej mniejszości w Polsce – dodaje szef Rodła. I przypomina, że mieszkający w Polsce Niemcy mają prawa, o których Polacy w RFN mogą tylko pomarzyć. Senator Dorota Arciszewska-Mielewczyk (PiS) domaga się w tej sytuacji rozważenia odebrania przywilejów niemieckiej mniejszości. – Nie mówimy o odebraniu im żadnych praw, ale o odebraniu nadanych im przywilejów – podkreśla. Jak przypomina, wielokrotnie pisemnie informowała premiera Donalda Tuska o asymetrii w traktowaniu polskiej i niemieckiej mniejszości. Bez rezultatu. – Już wtedy proponowaliśmy w związku ze złym traktowaniem w Niemczech polskiej mniejszości cofnąć niemieckiej mniejszości przywileje – przypomina senator. Jej zdaniem, rząd zamiast reprezentować polską mniejszość w Niemczech, ogranicza się do działań PR-owskich. – Rząd odgrywa coś w rodzaju teatru i zamiast prowadzić twarde rozmowy, woli być poklepywany i dobrze odbierany przez Niemców – stwierdza senator. Strona niemiecka doskonale to wykorzystuje.
Czego domagali się Polacy? W trakcie dotychczasowych rozmów strona niemiecka obiecywała rehabilitację przedwojennej polskiej mniejszości, która padła ofiarą narodowego socjalizmu. Wiceminister spraw zagranicznych w Berlinie Christoph Bergner zobowiązał się, że zadba, by sprawa ta trafiła pod obrady Bundestagu jeszcze przed uroczystościami 20. rocznicy podpisana traktatu polsko-niemieckiego. Związek Polaków w Niemczech „Rodło” zaproponował niemieckiemu MSZ pomoc przy pracach nad formułą deklaracji. - Niestety, strona niemiecka od razu odrzuciła naszą propozycję, a teraz już wiemy, że tak naprawdę od początku nie było żadnej woli do przeprowadzenia takiej rehabilitacji – mówi Wójcicki. Warto dodać, że strona niemiecka odrzuciła współpracę zarówno Rodła, jak i polskich naukowców. Oprócz formalnej rehabilitacji Rodło postulowało powołanie fundacji organizacji polskich, wypłatę odszkodowań dla istniejącego jeszcze przed wojną Związku Polaków w Niemczech oraz uregulowania kwestii nauczania języka polskiego w szkołach w RFN. Wójcicki apeluje do rządu Donalda Tuska, by nie rezygnował z twardej postawy i z całą siłą wsparł żądania Polaków w Niemczech, w tym kwestię przywrócenia statusu mniejszości narodowej. – Nawet sami Niemcy w rozmowach oficjalnych lub prywatnych coraz częściej używają określenia „polska mniejszość narodowa”, więc nie widzę powodu, żeby nagle polski rząd miał z tego dobrowolnie rezygnować – podkreśla. – W wielu niemieckich publikacjach coraz częściej pojawia się określenie „polnische Minderheit”, czyli „polska mniejszość narodowa”. Chcemy być tak samo traktowani jak Niemcy w Polsce – dodaje Wójcicki. Z prośbą o ustosunkowanie się do regresywnego stanowiska strony niemieckiej zwróciliśmy się wczoraj do polskiego MSZ. Na odpowiedź wciąż czekamy.
Waldemar Maszewski
Demontaż bezpieczeństwa państwa Po kupno strategicznych dla interesów państwa spółek telekomunikacyjnych ustawiły się kolejki firm i funduszy z kapitałem niewiadomego pochodzenia. Za nimi kryją się zapewne służby specjalne wielu państw. Rząd Platformy Obywatelskiej rzuca bezpieczeństwo państwa na wolny rynek. Wszystko wskazuje na to, że jesteśmy świadkami ostatniej fazy demontażu systemu bezpieczeństwa państwa polskiego trwającego od końca lat 90. Rząd Platformy Obywatelskiej poprzez wyprzedaż strategicznych aktywów państwa doprowadzi (lub już doprowadził) do dekompozycji infrastruktury narodowych sieci bezpieczeństwa i narodowej kryptografii. Demontaż systemów bezpieczeństwa państwa został zapoczątkowany barbarzyńską sprzedażą Telekomunikacji Polskiej S.A. Francuzom, którzy obecnie pozbywają się polskich sieci strategicznych, odsprzedając je na wolnym rynku, bez żadnych zabezpieczeń. Artykuł ten jest odpowiedzią na apel prezesa PAN prof. Michała Kleibera o „mądre państwo”. Działania w opisywanych obszarach są przykładem „głupiego państwa”, które ma w pogardzie swoje interesy narodowe. Sytuacja stała się tragiczna, gdy rząd premiera Jerzego Buzka w sposób skandaliczny sprzedał sieci bezpieczeństwa narodowego w TP S.A., z systemem obronnym kraju na czas wojny włącznie. Oddano wtedy Francuzom gratis inną spółkę strategiczną – Emitel, administrującą naziemną infrastrukturą radiowo-telewizyjną w naszym kraju. Mało, kto wie, ale o polskie sieci narodowe toczyła się walka aż do ostatniej Rady Ministrów 4 lipca 2000 r. w sprawie TP S.A. Eksperci rządowi nie mieli, niestety, wsparcia ze strony polskich służb UOP i WSI, chociaż służby te miały pełną wiedzę o sieciach narodowych. Przestrzegałem i nadal przestrzegam przed wyprzedażą ostatnich aktywów telekomunikacyjnych w Polsce. „Umowa o sprzedaży 35% udziałów w Telekomunikacji Polskiej S.A.” podpisana 25 lipca 2000 r. nie zawierała klauzuli zakazującej odsprzedaży spółki bez zgody państwa polskiego. Francuzi mogą ją odsprzedać komukolwiek zechcą, np. Łukoilowi czy Gazpromowi. Wszystko wskazuje na to, że już zaczęli sprzedawać swoje sieci na terenie Polski. W umowie z 25 lipca 2000 r. nawet nie wspomniano o Emitelu. Wszystko na to wskazuje, że nie negocjowano wartości tej spółki i sieci luksusowych domów wypoczynkowych administrowanych przez TP S.A. Było to oddanie gratis strategicznej polskiej sieci rozsiewczej Francuzom bez żadnych zabezpieczeń. Francuzi zaczęli wyprzedaż od Emitela, którego otrzymali od Polski w prezencie. Sprzedaż Emitela funduszowi Montagu IV, do której doszło 25 marca br., przypomina do złudzenia wcześniejszą sprzedaż spółki Energis działającej na terenach PKP, którą – via fundusz Innova – Anglicy odsprzedali Rosjanom z GTS. Dzisiaj GTS przymierza się do kupna Exatela. Sprzedaż Emitela powinna być dla Polaków sygnałem ostrzegawczym. Czy nie jest to przypadkiem przygrywka do sprzedania całej spółki TP S.A. Rosjanom? Byłaby to wielka tragedia narodowa, gdyż TP S.A. wciąż administruje rozległą infrastrukturą obronną naszego państwa. Obecny rząd straszy nas, co jakiś czas, że sprzeda również ostatnią strategiczną spółkę telekomunikacyjną Exatel S.A., która dysponuje potężną siecią światłowodową (20 tys. km). Są to ostatnie sieci, na których można stosunkowo łatwo odtworzyć utracone sieci bezpieczeństwa państwa. 22 marca 2011 r. prezes Polskiej Grupy Energetycznej (właściciela Exatela) ogłosił na konferencji prasowej, że jego spółka chce zakończyć transakcję sprzedaży swojej telekomunikacyjnej spółki zależnej Exatel w 2011 roku. Zapowiedział, że ma pozwolenie Ministerstwa Skarbu Państwa, aby sprzedać spółkę w bardziej liberalny sposób, jeśli chodzi o procedury. Co to oznacza, mamy się niedługo dowiedzieć. Platforma Obywatelska zaczęła likwidować procedury bezpieczeństwa i państwo polskie staje się coraz bardziej bezbronne. Wygląda to na tyle niebezpiecznie dla naszego kraju, że trzeba zacząć poważną dyskusję na temat stanu bezpieczeństwa państwa i związanego z tym stanu narodowych sieci i narodowej kryptografii. W analizie, którą przedłożyłem Instytutowi „Polska Racja Stanu” im. L. Kaczyńskiego, skupiłem się na kilku spółkach, które posiadają systemy łączności strategicznej państwa polskiego. Manipulowanie spółkami mającymi zasadnicze znaczenie dla bezpieczeństwa i obronności państwa uderza we wszystkich Polaków, niezależnie od ich poglądów politycznych.
Historia sprzedaży Emitela 25 marca 2011 r. zarząd TP S.A. podpisał ze spółką Kapiri Investments, której jedynym wspólnikiem jest fundusz Montagu IV Private Equity, umowę przedwstępną o sprzedaży za 1,7 mld zł swojej spółki Emitel. Prezesem spółki Kapiri i wielu innych spółek wymienionych w KRS jest Christian Gaunt, który od 1997 r. mieszka w Europie Środkowo-Wschodniej, zajmuje kierownicze stanowiska w Kijowie, Moskwie i od 2002 r. w Warszawie. Transakcja wymaga jeszcze zgody prezesa UOKiK i polskie służby mogą, jeśli tylko zechcą, ją zablokować. Układanka ze spółkami jest typowa dla Rosjan. Czy spółki Christiana Gaunta były sprawdzane przez SKW i ABW? Emitel jest wiodącym w Polsce operatorem naziemnej infrastruktury radiowo-telewizyjnej. Był na liście spółek strategicznych naszego państwa jeszcze we wrześniu 2008 r., co zapewniała „Ustawa o szczególnych uprawnieniach Skarbu Państwa oraz ich wykonywaniu w spółkach kapitałowych o istotnym znaczeniu dla porządku publicznego lub bezpieczeństwa publicznego” z 3 czerwca 2005 roku. W 2010 r. zaczęły się dziać ze spółkami telekomunikacyjnymi dziwne rzeczy, które niżej postaram się opisać. Ze względu na rozległą sieć spółka Emitel jest krajowym monopolistą, co skrzętnie wykorzystują Francuzi, zdzierając z nas skórę zawyżonymi cenami usług. Wskutek ewidentnych błędów w ustawie z listy spółek strategicznych zostały wcześniej wykreślone Exatel i Polkomtel, do czego przyczyniła się feralna (szczególnie w przypadku Exatela) opinia Urzędu Komunikacji Elektronicznej. Wbrew opinii pani prezes UKE rząd wykreślił z listy również Telekomunikację Polską S.A., która – według UKE – była spółką strategiczną jedynie przez to, że posiadała spółkę Emitel. Emitel był więc spółką na tyle strategiczną dla państwa, że ten, kto go tylko posiadał, automatycznie lądował na liście spółek strategicznych. Niespodziewanie 18 marca 2010 r. Sejm RP zniósł wspomnianą ustawę z 3 czerwca 2005 r., zamieniając ją na nową, z której wymazano, bez żadnych skrupułów i poważnego uzasadnienia, fragmenty dotyczące spółek posiadających infrastrukturę telekomunikacyjną. Biuro Analiz Sejmowych wydało 26 stycznia 2010 r. krytyczną opinię o projekcie rządu Donalda Tuska (był to projekt rządowy). Tym samym strategiczna spółka Emitel przestała być polską spółką strategiczną, po raz kolejny przy biernej postawie polskich służb specjalnych. Narzuca się pytanie: kto wykreślił spółki telekomunikacyjne z ustawy? Wykreślenie słów „lub czasopisma”, za które Lew Rywin siedział w więzieniu, jest drobiazgiem w porównaniu z wykreśleniem, które uderza dotkliwie w bezpieczeństwo państwa polskiego.
Jakie służby brały w tym udział? Świętej pamięci prezydent Lech Kaczyński nie podpisał szkodliwej dla Polski ustawy, chociaż otrzymał ją do podpisu 22 marca 2010 roku. Wszystko na to wskazuje, że nie chciał jej podpisać. Zgodnie z art. 10 ustawy powinna ona wejść w życie 1 kwietnia 2010 r., pan prezydent zapewne świadomie zignorował ten termin. Niestety, 12 kwietnia 2010 r., w poniedziałek po katastrofie, kiedy Polacy byli w olbrzymim szoku po śmierci pana prezydenta, marszałek Sejmu Bronisław Komorowski, wykonujący wówczas obowiązki prezydenta RP, podpisał w wielkim pośpiechu feralną ustawę. Nowa ustawa zlikwidowała listę spółek strategicznych, a więc zmieniła również status spółek TP S.A i Exatel S.A., mimo że spółki te administrują strategicznymi obiektami i sieciami polskiego państwa. W przypadku TP S.A. są to sieci łącznikowe i punkty dowodzenia na czas wojny. Fundusz Montagu IV zapewne odsprzeda Emitela Rosjanom, bo oni są szczególnie zainteresowani systemami bezpieczeństwa naszego kraju, co udowodnili już wielokrotnie. Francuzi oszacowali w końcu wartość Emitela na 1,7 mld złotych. Ciekawe, że jesteśmy aż tak bogaci, iż potrafimy zrobić luksusowy prezent za 1,7 mld zł dużo od nas bogatszej Francji. Czy tak ma wyglądać „mądre państwo”? [Oczywiście wszystkiemu są winni, koniec końców, Rosjanie - bo korzystają z okazji, jakie stwarzają im rządzące Polską szumowiny - admin]
Sieci strategiczne – stan obecny Krytykowałem wiele razy niedopracowaną ustawę z 3 czerwca 2005 roku. Zmieniono ją na znacznie gorszą i rozpoczęto de facto ostatnią fazę demontażu bezpieczeństwa państwa. W nowej ustawie nie ma spółek telekomunikacyjnych. Obecnie łączność dla armii i najważniejszych instytucji państwowych zapewniają przede wszystkim dwie spółki: Telekomunikacja Polska S.A. i Exatel S.A. Te dwa przedsiębiorstwa są również operatorami dla najważniejszych instytucji państwowych. W przypadku armii w 2007 r. były to proporcje 70 proc. do 30 proc. na korzyść TP S.A. Pierwszym zadaniem było stworzenie stanu po 50 procent. W 2007 r. Exatel został wpisany przez ówczesnego szefa Departamentu Informatyki i Telekomunikacji MON do strategii informatyzacji armii w latach 2008-2012 jako operator sieci utajnionych. Najważniejsze sieci, szczególnie w relacjach natowskich, były lokowane w Exatelu. W niedalekiej przeszłości łączność dla armii (np. dla WSI) i wrażliwych instytucji państwowych świadczyły również firmy rosyjskie. Była to wymieniona wcześniej spółka GTS i spółki, z których powstała GTS. Firma Exatel jest jedynym państwowym operatorem telekomunikacyjnym, który chce i może (ma wszystkie najważniejsze certyfikaty, w tym certyfikaty natowskie) w sposób bezpieczny obsługiwać armię i najważniejsze instytucje państwa. Obrona Exatela przed bezmyślną sprzedażą jest polską racją stanu i wpisuje się doskonale w działania propaństwowe śp. pana prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Exatel zapewnia łączność teleinformatyczną również polskim służbom specjalnym. Niektóre umowy operatorskie mają klauzule i spółka jest systematycznie sprawdzana przez SKW i ABW. Wszyscy wiedzą, że jest to – de facto – spółka strategiczna państwa. Dzisiaj, gdy wskutek ustawy z 18 marca 2010 r. na papierze nie mamy już telekomunikacyjnych spółek strategicznych, te spółki nadal istnieją, czy się komuś to podoba, czy nie. Wszystko wskazuje na to, że rząd Platformy Obywatelskiej może sprzedać całą infrastrukturę telekomunikacyjną kraju, pozbywając się jednym ruchem pióra problemów z bezpieczeństwem. Prezydent Bronisław Komorowski, podpisując feralną ustawę – jako drugą z kolei, jeszcze jako marszałek Sejmu – pokazał społeczeństwu, w jak głębokim poważaniu ma bezpieczeństwo naszego kraju.
Przypadek Emitela jasno wskazuje, kto ustawił się w kolejce po nasze sieci. Brak spółki dedykowanej specjalnie na potrzeby strategiczne państwa kładł i kładzie wszystkie ważniejsze projekty teleinformatyczne. Powoduje niesamowity „bałagan teleinformatyczny” w państwie. Dlaczego nie możemy zbudować najprostszego systemu teleinformatycznego? Dlaczego marnujemy pieniądze nasze i unijne? Kolejni ministrowie budują przeciwieństwo „mądrego państwa” lansowanego ostatnio przez profesora Kleibera. Mówić o „mądrym państwie” jest łatwo – trudniej je zbudować.
Sprzedaż TP S.A. – historia polskich sieci narodowych Telekomunikacja Polska S.A. wykłócała się ostatnio w Brukseli, że nie chce być polską spółką strategiczną, choć biorąc w zarząd polskie obiekty i sieci strategiczne, stała się automatycznie taką spółką. Dopóki nie pozbędzie się tych sieci, jest i będzie strategiczną spółką dla naszego kraju. TP S.A. do dzisiaj nie wypełniła postanowień Załącznika do „Umowy sprzedaży 35% akcji Telekomunikacji Polskiej S.A. konsorcjum France Telecom i Kulczyk Holding w sprawie realizacji przez Telekomunikację Polską S.A. zadań na rzecz obronności i bezpieczeństwa państwa” z 25 lipca 2000 r. podpisanej przez ministra Emila Wąsacza. Mało, kto wie o tej umowie, a tym bardziej o „Załączniku dotyczącym zadań na rzecz bezpieczeństwa i obronności państwa” i hojnym prezencie Jerzego Buzka w postaci ostatnio odsprzedanej spółki Emitel posiadającej rozległą sieć nadajników wartą dla Polski, co najmniej tyle, co sieć stacjonarna TP S.A. Za wykonanie Załącznika byli odpowiedzialni ministrowie obrony i ministrowie właściwi ds. łączności w latach 2000-2005, m.in. minister obrony Bronisław Komorowski. Prywatyzacja TP S.A. trwała od 1997 do 2005 roku. Wynika stąd, że SLD zaczął i skończył sprzedawać polskie sieci. 25 lipca 2000 r. podpisano najbardziej szkodliwą dla Polski umowę o sprzedaży 35 proc. udziałów TP S.A. Narażenie własnego kraju na niebezpieczeństwo jest największym przestępstwem, z jakim można się spotkać. Ile kosztuje bezpieczeństwo Polski? Ile będą kosztowały polskie ofiary w razie konfliktu zbrojnego? Ile Polska zaoszczędziła na używaniu przestarzałych rosyjskich samolotów Tu-154? Są to niepoważne wyliczenia. Przy sprzedaży TP S.A. też szantażowano rząd, że niesprzedanie Francuzom spółki spowoduje, iż załamie się system finansowy państwa. Polska uratowała upadające państwowe przedsiębiorstwo francuskie France Telecom. Oddano Francuzom system obronny państwa na czas wojny ulokowany w przedtem państwowej polskiej spółce TP S.A. Minister Wąsacz wykazał się co najmniej niekompetencją, mówiąc publicznie, że system obrony państwa, który oddano Francuzom, powstał w PRL i należy oddać go Francuzom jako złom. To jest oczywista nieprawda – system obrony państwa na czas wojny był przede wszystkim budowany w wolnej Polsce za ciężkie miliony złotych. Znam kolegów, którzy projektowali i budowali te systemy. Oddanie tych obiektów innemu państwu jest kompromitacją naszego kraju. Najbardziej dotkliwym skutkiem sprzedaży TP SA jest dekonspiracja systemu obronnego państwa na czas wojny. Osłabiono w ten sposób nasze wspólne państwo. Teraz wystarczy jedna rakieta wystrzelona w centrum dowodzenia łącznością i polskie dowództwo – w razie wojny – będzie siedziało nieme w pustych piwnicach.
Plany sprzedaży spółki Exatel S.A. Wszystko wskazuje na to, że telekomunikacją polską handlują ludzie mający w pogardzie polską rację stanu, a także rozmijający się ze zdrowym rozsądkiem. Świadczy o tym chociażby ostatnia wycena Exatela. Licząc same sieci (bez zorganizowanego przedsiębiorstwa z klientami) otrzymujemy 2,5 mld złotych wg standardów Unii Europejskiej, czyli trzy razy mniej niż PGE chce za Exatela. Przychody spółki w 2010 r. wyniosły ponad 0,5 mld złotych. Spółka świadczy usługi klientom korporacyjnym i instytucjom państwowym. Są to zwykle najlepsi, stali klienci. Sprzedaż Exatela ma być kalką sprzedaży TP S.A. z 2000 r. Z tym że ta sprzedaż wygląda znacznie gorzej, bo są to ostatnie aktywa telekomunikacyjne w Polsce, na których można jeszcze odtworzyć utracone narodowe sieci łączności. Trzeba być stanowczym i domagać się zwrotu naszych sieci strategicznych od Francuzów z należnymi rekompensatami. Wzorem dla nas powinna być duńska firma DPTG sądząca się z Telekomunikacją Polską o blisko 3 mld zł, o podział przychodów ze światłowodu wybudowanego przez Duńczyków przed prywatyzacją TP S.A. W przypadku wymienionych w Załączniku 33 sztuk sieci łącznikowych z Głównych Węzłów Łączności (GWŁ) armii do sieci TP S.A. są to miliardy złotych utraconych korzyści. Tak powinno reagować „mądre państwo”. Sygnał ostrzegawczy w postaci sprzedaży Emitela powinien wstrząsnąć służbami. Służby powinny natychmiast zabezpieczyć spółkę Exatel przed sprzedaniem. Jeśli Exatel zostanie sprzedany, poniosą za to odpowiedzialność ci, którzy podpiszą się pod sprzedażą, poczynając od polskiego rządu. Obecnie trwa przerzucanie odpowiedzialności ministra skarbu na zarząd PGE i odwrotnie. Ministerstwo skarbu już dzisiaj odcina się od odpowiedzialności. Winien będzie właściciel, czyli przestraszony całą sprawą i Bogu ducha winny zarząd PGE, dla którego najważniejszym dzisiaj problemem jest zbliżający się konkurs na członków zarządu. Wątpliwe, czy prezydenta Komorowskiego ruszy sumienie. Zbyt gorliwie i bez koniecznych dodatkowych analiz podpisał ustawę z 18 marca 2010 roku. Wciąż jest zawieszony, ale nie wiadomo, na jak długo, drugi etap postępowania przetargowego na sprzedaż akcji Exatela. Dlaczego rząd chce się pozbyć, nawet za niższą cenę, spółki Exatel? Czy służby potrafią oszacować ryzyko dla bezpieczeństwa państwa związane z tą sprzedażą? Szykowanie się do sprzedaży Exatela, podobnie jak zuchwała odsprzedaż Emitela i wcześniejsza sprzedaż TP S.A. są olbrzymimi skandalami. Rząd Donalda Tuska zachowuje się jak rząd AWS z najgorszego okresu. Sprzedaże te będą sprawdzianem patriotyzmu dla polskich służb specjalnych ABW i SKW. Nowo powstały Zarząd Ochrony Ekonomicznych Interesów Sił Zbrojnych SKW powinien otrzymać pierwsze bojowe zadanie i dokładnie zbadać, kto – za wszelką cenę – chce doprowadzić do demontażu państwa. Nasuwają się oczywiste pytania do służb. Kto naciska na sprzedaż Exatela? W jaki sposób miałoby dojść do sprzedaży spółki i kto miałby być potencjalnym nabywcą? Prezes PGE mówi o inwestorach branżowych. Jacy to będą inwestorzy? Każdy wybór doprowadzi do tego, że polska infrastruktura strategiczna stanie się obiektem handlu na wielką skalę. Powtarzam: wymazanie z ustawy nie oznacza, że ta infrastruktura przestała być strategiczna dla naszego kraju. Po Exatela stoi kolejka zagranicznych spółek. Każdy chce kupić elegancką, niezbyt zadłużoną spółkę. Jeśli nie dla siebie, to na handel. Zawsze Rosjanie odkupią polskie sieci strategiczne. Chociażby po to, aby sterować polskim systemem elektroenergetycznym. Będzie można wówczas szantażować Polaków i wymuszać na nich różne ustępstwa. Za niecały miliard złotych. Gdzie tu jest „polska racja stanu” i „mądre państwo” prof. Kleibera? Konsekwencje utraty przez Skarb Państwa kontroli nad Exatelem byłyby naprawdę tragiczne. Wierzę w resztki rozsądku Polaków, chociaż po tragedii smoleńskiej coraz trudniej mówić o rozsądku. Za dużo agentury kręci się wokół polskich spraw. Polska nie jest normalnym europejskim krajem. W Niemczech i innych państwach taka sytuacja byłaby nie do pomyślenia. Wielokrotnie Rosjanie ubiegali się o kupno niemieckich sieci narodowych i musieli odejść z kwitkiem. Podkreślam z całą stanowczością: spółka Exatel jest jedyną spółką w Polsce, na której można odtworzyć zniszczoną sieć bezpieczeństwa państwa. Wszystkie inne koncepcje są niemądre. Nie chodzi tu o budowę KOT (Krajowego Operatora Telekomunikacyjnego) lansowanego przez SLD – wyimaginowanej alternatywy dla TP S.A., gdyż budowa ta była częstym w spółkach Skarbu Państwa gonieniem króliczka, aby go nie złapać. Zarabiają na tym krocie firmy konsultingowe. Zero logicznego myślenia. Pozyskanie abonenta kosztuje kilka tysięcy złotych, więc budowa niewielkiej milionowej sieci to koszt kilka miliardów złotych. Nikt nie miał wtedy i teraz takich pieniędzy. Spółka Exatel ma dostęp do tajemnic państwa, dlatego można przypuszczać, że za kupnem Exatela mogą stać obce wywiady. Szczególnie za firmami z udziałem kapitału rosyjskiego. Są to sprawne służby z olbrzymią polskojęzyczną agenturą. Powtarzam, więc to, co nie może dotrzeć do decydentów: kupno Exatela daje de facto kontrolę nad systemem elektroenergetycznym państwa. Należy pamiętać, że sieć telekomunikacyjna spółki położona jest na liniach odgromowych w sieciach elektroenergetycznych wysokiego napięcia. Aby uderzyć w taki system, wystarczy zniszczyć kilka jego wrażliwych punktów. Sprzedając Exatela, oddajemy kupującemu w zarząd sieci elektroenergetyczne spółki PSE-Operator S.A., które są obsługiwane przez Exatela. Sprzedaż Exatela jest równie groźna jak sprzedaż TP S.A. Jest poza tym niezgodna z dyrektywami Unii Europejskiej w sprawie wyznaczania europejskiej infrastruktury krytycznej z 23 grudnia 2008 roku. Zniszczenie polskiego systemu elektroenergetycznego zniszczy również systemy innych państw europejskich. Rozważając sprzedaż Exatela, Polska stwarza olbrzymie zagrożenie dla państw Unii Europejskiej. Państwa UE chronią swoje struktury strategiczne, w szczególności otaczają opieką prawną swoje strategiczne sieci telekomunikacyjne. Twierdzenie, że Europa chce otwarcia polskiego systemu bezpieczeństwa i rezygnacji z ochrony telekomunikacyjnych spółek strategicznych, jest nonsensem. Polska jest jednym z niechlubnych wyjątków w Europie, gdzie rząd zrezygnował z ochrony prawnej sieci ważnych dla bezpieczeństwa kraju. Wszystko na to wskazuje, że sprzedaż tej spółki będzie ostatnią fazą rozbioru polskich sieci strategicznych, a co za tym idzie – całkowitego demontażu bezpieczeństwa państwa. Dlatego powinniśmy być zdecydowanie przeciwni sprzedaży tej spółki. W obecnym przedwyborczym bałaganie nie da się zabezpieczyć interesów państwa. Coraz większe grupy osób o różnych poglądach politycznych są przeciwko tej sprzedaży. Apelujemy do rządzących: odłóżcie dyskusję o sprzedaży na czas po wyborach, wcześniej uzupełnijcie braki w dokumentacji, np. o analizę ryzyka dla bezpieczeństwa państwa. Wszystko wskazuje na to, że Exatel musi być strategiczną spółką państwową pod specjalnym nadzorem ABW i SKW. Dochodzą wyraźne sygnały od tych służb, że doły rozumieją powagę sytuacji. Katastrofa smoleńska otworzyła oczy wielu osobom. Nie jesteśmy jeszcze rosyjską kolonią, do czego zaczyna przyzwyczajać nas rząd Donalda Tuska.
Utrata kontroli nad systemem Sylan O tym, jak Platforma Obywatelska traktuje bezpieczeństwo państwa, mówi przypadek systemu łączności utajnionej państwa – Sylan. Jest on systemem, który otrzymał certyfikaty za rządów PiS. Dlatego był ostatnio niszczony ze wszystkich stron. Mógłby stać się bez trudu podstawą narodowej sieci bezpieczeństwa opartej na sieci strategicznej państwowej firmy Exatel. Gdyby udało się ulokować Ogólnokrajowy Cyfrowy System Łączności Radiowej (OCSŁR) bezprzetargowo w Exatelu, co byłoby rozwiązaniem głęboko uzasadnionym ekonomicznie i niezwykle korzystnym dla państwa polskiego, Exatel byłby potężną spółką liczącą się w Unii Europejskiej. W oparciu o tak ważne spółki można budować silne, nowoczesne państwo na miarę naszych marzeń i możliwości. Prasa pisała o skandalicznym przejęciu Sylana przez spółkę Biatel. Był to jedynie początek kłopotów z systemem. Po aferze z Biatelem i utracie koncesji MSWiA przez firmę Techlab 2000, która stworzyła Sylan, po Sylan (czytaj: po polskie sieci strategiczne) ustawiła się kolejka prywatnych firm często powiązanych z różnymi służbami. Obecnie prowadzone są rozmowy Techlab z następną prywatną firmą. Trudno zrozumieć, dlaczego właśnie ta firma, która sprzedaje armii prymitywną łączność, może mieć, a inna prywatna firma Techlab 2000 nie może mieć koncesji na ten sam sprzęt. Tym bardziej, że jest to sprzęt firmy Techlab, do którego prawo może mieć tylko Techlab i – w części utajnionej – państwo polskie. Czy służby zbadały ten przypadek? Krążą wieści, że posłużono się obrzydliwym szantażem, iż system zostanie „zakopany”, jeśli firma Techlab nie ugnie się przed dyktatem i nie przekaże koncesji w „lepsze” ręce innej prywatnej firmy. Nie jest to dobry pomysł i obciąża rząd Platformy Obywatelskiej. Niewielka – prawdopodobnie tak zadłużona jak Techlab – prywatna firma nigdy nie przejmie skutecznie Sylana. Szykuje się, więc nowa afera jak z Biatelem. Były minister, który podpisał umowę o przejęciu technologii firmy Techlab 2000 i zaraz potem ustąpił z funkcji prezesa Biatela, otworzył puszkę Pandory. Czy nie prościej byłoby umieścić Sylana w państwowej firmie Exatel? Sprawa utrzymania w polskich rękach zarówno Exatela, jak i Sylana jest sprawą honoru Polaków. Nie możemy pozwolić sobie na handel strategicznymi aktywami państwa. Nie chcę być złym prorokiem, ale żonglowanie strategicznym systemem łączności utajnionej państwa może doprowadzić do skandalu na olbrzymią skalę. Prof. Jerzy Urbanowicz
Przykład Grecji zachęca do utrzymania własnej waluty Rozmowa z dr Erykiem Łonem z Katedry Bankowości Akademii Ekonomicznej w Poznaniu. Jak Pan ocenia sytuację w strefie euro? Coraz większa liczba ekspertów, ale również i polityków zaczyna mówić o poważnym kryzysie, jaki dotknął europejską walutę. Zgadza się Pan z tymi opiniami? Kryzys strefy euro nie jest przypadkowy. Koncepcja likwidacji walut narodowych i zastąpienie ich wspólnym pieniądzem od samego początku budziła wątpliwości. Przykładowo, noblista w dziedzinie ekonomii G. Becker uważał, że tworzenie monopolu walutowego w Europie jest błędną koncepcją i postulował powrót do walut narodowych. Obszar wspólnej waluty nie spełnia od samego początku swego powstania warunków tzw. „optymalnego obszaru walutowego”, czyli warunków niezbędnych do sprawnego funkcjonowania unii walutowej np. zbieżności takich komponentów jak: PKB per capita, wydajność pracy, mobilność siły roboczej, ale też udział sektora finansowego w gospodarce czy saldo rachunków bieżących. W dalszym ciągu poszczególne kraje wykazują w tym względzie zbyt duże różnice aby jedna waluta mogła funkcjonować sprawnie. Właściwie od 1999 r. czyli od momentu powstania strefy euro niewiele się zmieniło pod tym względem. Różnice między gospodarkami nadal pozostały. Dlatego kraje tworzące obszar wspólnej waluty narażone są na kryzys. Prawdopodobnie sytuacje kryzysowe takie jak obecny przypadek będą się zdarzały coraz częściej w przyszłości. Ponadto mamy w tym wypadku jeszcze drugi aspekt całej sprawy – wymiar polityczny koncepcji wspólnej waluty. Stworzenie jednego pieniądza i jednego banku centralnego (centralizacja władzy monetarnej) oznacza odebranie prawa prowadzenia krajowej polityki pieniężnej poszczególnym krajom z osobna. Kraje te tracą swą suwerenność monetarną na rzecz EBC. Strefa euro stopniowo upodabnia się do jednego państwa.
Euro pomogło Grecji i Irlandii. Za chwilę pomoc będzie najprawdopodobniej potrzebna kolejnym krajom: Hiszpanii i Portugalii. Czy jest jakaś granica, której nikt nie odważy się przekroczyć? Grecja została przyjęta do strefy euro dopiero w 2002 roku. Już wówczas wypowiadano się, że Grecja weszła do strefy euro za szybko. Uważano, że przyjmowanie kryteriów z Maastricht przez Grecję może powodować spowolnienie wzrostu gospodarczego w tym kraju. Po paru latach funkcjonowania okazało się, że cały ciężar przystosowań strukturalnych tej gospodarki do wspólnego obszaru walutowego złożono na barki polityki budżetowej. Przy relatywnie niskich stopach procentowych ustalanych przez EBC (za niskich dla gospodarki Grecji) wzmagała się pokusa zaciągania dodatkowych długów przez rząd grecki. Prowadzono zbyt ekspansywną politykę budżetową, która w krótkim czasie doprowadziła do bardzo wysokiego długu publicznego (przekraczającego obecnie 120% krajowego PKB). Jeśli chodzi o Irlandię perturbacje w tej gospodarce pojawiły się w czasie ostatniego kryzysu finansowego (lata 2007-2009) gdy problemami związanymi z niewypłacalnością banków obciążono budżet państwa. W krótkim czasie zwiększyły się wielokrotnie wydatki budżetowe na ratowanie bankrutujących irlandzkich instytucji finansowych (roczny deficyt budżetowy w relacji do PKB przekroczył ponad 20%). W efekcie Irlandia straciła zaufanie inwestorów zagranicznych. Rentowność obligacji skarbowych Irlandii szybko wzrosła (była kilkakrotnie wyższa niż np. rentowność obligacji niemieckich). W obu przypadkach (Grecja i Irlandia) pozbawienie się przez te kraje własnych krajowych narzędzi monetarnych (pieniądza, instrumentów pieniężnych), którymi można korygować wahania gospodarki oraz odpowiednio reagować na szoki zewnętrzne (np. ostatni kryzys) okazało się dla nich zbyt kosztowne. Kraje takie jak Hiszpania i Portugalia mają również problem z niedostawaniem struktur swych gospodarek do struktury euroobszaru. W obu krajach występują podobne problemy jak w przypadku Grecji czy Irlandii. Deficyty budżetowe i dług publiczny Hiszpanii i Portugalii niepokojąco rosną przekraczając znacznie wymagane poziomy w Eurolandzie odpowiednio 3% i 60% PKB. Z dużym prawdopodobieństwem można założyć, że i one będą zmuszone do zaciągania dalszych pożyczek zagranicznych by ratować swe finanse publiczne przed bankructwem.
Coraz głośniej zaczynają pojawiać się głosy, że euro grozi całkowity upadek. Czy Pana zdaniem jest to możliwe w najbliższym czasie? Można przewidywać, że im dłużej będzie się utrzymywać tak duża dysproporcja między kosztem obsługi długu publicznego między takimi krajami jak z jednej strony Niemcy, Francja a z drugiej strony Grecja, Portugalia rozpad strefy euro może być całkiem realny. Samo zwiększanie funduszu stabilizacji dla krajów bankrutujących strefy euro może tu nie wystarczyć. Obszar strefy euro od samego początku był i jest w dalszym ciągu obszarem stagnacji gospodarczej, wzrost PKB w latach jej funkcjonowania (1999-20010) jest stosunkowo niski. Jak do tej pory nie ma wyraźnych przesłanek za zmianą tego stanu rzeczy. Według prognoz czy OECD czy Banku Światowego wzrost PKB dla strefy euro w najbliższych 5-10 latach ma być nadal stosunkowo niski.
W ub. roku Słowacja odmówiła współfinansowania pakietu pomocowego dla Grecji argumentując, że nie stać jej na to i nie są to jej długi. Teraz Węgry i Czechy zapowiedziały, że nie przystąpią do paktu na rzecz euro. Czy dołączą do nich inne kraje? Miejmy nadzieję, że przyszły rząd naszego kraju wyłoniony po najbliższych wyborach parlamentarnych dołączy do krajów takich jak: Wielka Brytania, Szwecja, Węgry czy Czechy. Kraje te nie przystępując do Paktu dla euro chciały zamanifestować, że nie godzą się na wspólny rząd gospodarczy w obrębie strefy euro. Koncepcja kanclerz Merkel i prezydenta Sarkozy’ego idzie w kierunku centralizacji władzy fiskalnej w strefie euro. W dokumentach ostatniego szczytu europejskiego poświeconego sprawie Paktu dla euro jest m. in. mowa o ujednoliceniu podatków dochodowych czy systemów emerytalnych. Koncepcja ta prowadzi do likwidacji suwerenności finansowej poszczególnych państw członkowskich strefy euro. Oznacza to de facto dalsze odbieranie przez instytucje unijne kompetencji przynależnych państwom narodowym i tworzenie jednego wspólnego państwa w obrębie strefy euro. Wielka Brytania, Szwecja zawsze ceniły sobie suwerenność własnych państw i dlatego prawdopodobnie nie zgodzą się na taki scenariusz. Podobnie myślą Czesi i Węgrzy.
Sytuacja ekonomiczna Europy jest wciąż bardzo słaba, większość państw jest potwornie zadłużonych, wzrost gospodarczy jest zaś niewielki. Mimo to euro wciąż jest silniejsze na rynkach niż dolar. Czym można to tłumaczyć? Warto wskazać, że dolar mimo swego osłabienia do innych walut w ostatnich latach – nadal ma dominujące znaczenie (ponad 62% udział) w całkowitych rezerwach walutowych świata. Euro ma udział ok. 25% w tych rezerwach. Trzeba zauważyć, że w ostatnich latach udział poszczególnych walut się zmienił w strukturze rezerw walutowych. Dolar jeszcze w 2001 r. miał ok. 80% udział a euro ok., 15%. Mimo że znaczenie dolara trochę osłabło to jednak nadal dolar jest walutą kluczową pod tym względem. Ostanie zmiany kursu dolara do euro można tłumaczyć pewnymi działaniami FED-u, który prowadzi od połowy 2007 roku do chwili obecnej łagodną politykę monetarną (obniżki stóp procentowych), która sprzyja osłabianiu dolara do innych walut. Z kolei EBC łagodną politykę rozpoczął dopiero w drugiej połowie 2008 roku i właśnie w kwietniu 2011 roku ją zakończył. Na ostatnim posiedzeniu podniósł stopy procentowe. EBC zatem prowadził bardziej restrykcyjną politykę pieniężną aniżeli FED w tym samym czasie. Bardziej restrykcyjna polityka EBC wpływała na większe umocnienie euro do innych walut, w tym na umocnienie do dolara. W przypadku zmian kursu dolara względem innych walut dochodzą jeszcze świadome działania administracji prezydenta Obamy mające doprowadzić do osłabienia dolara. Prezydent Obama obiecał swym wyborcom, że będzie prowadził politykę sprzyjającą amerykańskim eksporterom. Osłabienie dolara miałoby zwiększyć szanse konkurencyjne amerykańskich firm.
Na koniec chciałbym zapytać o Polskę. Rząd zapowiadał na początku kadencji, że będziemy gotowi do wejścia do strefy euro w 2012 roku. To scenariusz nierealny, bo do dziś nie spełniamy żadnego kryterium wejścia. Ale przedsiębiorcy już dziś ponoszą koszty ewentualnego przystąpienia do strefy euro, np. kupując droższe kasy fiskalne, które będzie można używać po zastąpieniu złotówek przez euro. Czy wiadomo Panu, jakie są inne koszty, czy są to znaczne sumy i co się stanie, kto poniesie odpowiedzialność, jeśli np. strefa euro się rozpadnie, albo odmówi Polsce przyjęcia, a gospodarka będzie gotowa na przyjęcie euro? Po pierwsze samo spełnienie kryteriów z Maastricht nie oznacza automatycznego wejścia do strefy euro. Pamiętajmy, że jest alternatywa wobec koncepcji wejścia do strefy euro. Tą alternatywą jest suwerenność monetarna naszego kraju. Suwerenność monetarna to niezbywalne prawo posiadania własnego krajowego banku centralnego oraz własnego krajowego pieniądza. Doskonale rozumieją to Brytyjczycy, Duńczycy, Szwedzi, ale ostatnio również Czesi i Węgrzy. Czesi np. domagają się od Komisji Europejskiej klauzul wyłączających z obszaru wspólnej waluty tzw. klauzul out put. Klauzule out put wywalczyły sobie również Wielka Brytania i Dania w pierwszej połowie lat 90-tych, gdy decydowały się losy ratyfikacji Traktatu z Maastricht. My tu w Polsce też powinniśmy bronić swego niezbywalnego prawa posiadania własnego pieniądza i własnego banku centralnego. Warto, bowiem wzorem Czechów dążyć do uzyskania takich klauzul wyłączających ze strefy euro w przyszłości. To powinno być jednym z priorytetowych zadań całej klasy politycznej naszego kraju. Dziękuję za rozmowę. Rozmawiał: Paweł Toboła-Pertkiewicz
Święty Całun: świadek męki Jezusa Chrystusa Poniższy, wstrząsający w swym naukowym obiektywizmie tekst wpisał w komentarzach p. PiotrX. Zasługuje on na umieszczenie na stronie głównej, jako artykuł. Zwłaszcza w czasie Wielkanocy – admin. Oprac. red. „Vox Domini” – wykorzystano fragmenty relacji lekarza, który przez wiele lat pochylał się nad niezwykłym płótnem Całunu. Słowa, opinie i wnioski zaczerpnięto z rozdziału „Całun i medycyna”, str. 47-96. (WAM Kraków 1987) Chrystusowa Męka dla naszego odkupienia i jej kolejne etapy zostały opisane w Ewangelii. Obrazy te stają przed nami, co roku, zwłaszcza w okresie Wielkiego Postu, kiedy Kościół przypomina nam, co Jezus wycierpiał za każdego z nas, aby nam otworzyć bramy Nieba. St. Waliszewski w badaniach nad Całunem starał się odtworzyć kolejne etapy cierpień Zbawiciela, szukając ich śladów na ocalałej tkaninie, odkrywając równocześnie dowody niezwykłego okrucieństwa, z jakim zadano śmierć Chrystusowi.
KRWAWY POT W OGRÓJCU Czy zjawisko krwawego potu jest przenośnią czy rzeczywistością? Oto jak wspomniany autor tłumaczy słowa św. Łukasza (22,44) opisującego udrękę duchową Jezusa w Getsemani i jak je komentuje, przytaczając opinię prof. Sebastiano Rodante: «„A tocząc straszliwy bój wewnętrzny, tym usilniej się modlił. I stał się pot Jego jako gęste, krwawe krople, wolno spływające na ziemię…” (…) „Krwawy pot jest zjawiskiem, które my, lekarze współcześni, możemy lepiej zrozumieć, aniżeli koledzy dawnych czasów, zwłaszcza jeśli myślimy o wszelkich skutkach stresowych duchowej udręki. Zagadnienie stresu jest bowiem sprawą psychosomatyczną, gdyż w niej wszelkie urazy psychiczne mogą się przekształcać w fizyczne lub w nich się objawiać. Zaś dogłębna i wstrząsająca walka wewnętrzna, którą przeżył Jezus w Getsemani, jest z całą pewnością takim zjawiskiem, wywołującym tak zwany wstrząs histaminowy. Jak wiadomo, powoduje on zwiększenie przepuszczalności śródbłonka naczyń włosowatych, gęsto przecież oplatających odprowadzające przewody gruczołów potowych, co z kolei sprzyja tak zwanym wybuchom potowym. To wszystko daje prawo do naukowego uzasadnienia tego rzadkiego, lecz możliwego zjawiska – krwawego potu”. Występujące w odstępach nagłe odpływy krwi obwodowej do wielkich naczyń jamy brzusznej musiały z kolei wywołać stan bliski omdlenia: „Ojcze, jeśli chcesz, zabierz ode Mnie ten kielich. Jednak nie moja wola, ale Twoja niech się stanie”. „Wtedy ukazał Mu się anioł z nieba i umacniał Go” (Łk 22,42.43). I oto Jezus znów powracał do równowagi duchowej, a masy krwi parły całą mocą przyspieszonej akcji serca na obwód ciała, powodując „tłok” krwinek w naczyniach włosowatych i kolejne ich przechodzenie do światła gruczołów potowych. Jezus, widząc morze niezgłębionego zła wszystkich czasów, a także czując rzeczywistą trwogę i lęk przed czekającą Go kaźnią, której każdy szczegół przewidywał – pocił się krwawym potem, a stan stresowy pogłębiał się, powtarzając się wielokrotnie! Wybuchy potowe znane są w medycznej praktyce, zwłaszcza u ludzi młodych, umierających „trudną śmiercią”, to jest o przedłużonym procesie konania. W pocie takich ludzi można laboratoryjnie znaleźć zwiększoną ilość czerwonych ciałek krwi, wyraźnie większą niż u umierających „normalnie”, zwłaszcza w podeszłym wieku. I rzecz bardzo istotna: te ogromne masy czerwonych ciałek krwi, znajdujących się od początku konania w Ogrójcu na obwodzie ciała, w tkance podskórnej i w skórze właściwej, w świetle naczyń włosowatych i gruczołów potowych – stały się w efekcie rozległym sensybilatorem (uczulaczem) wszelkich, nawet najdrobniejszych urazów fizycznych w tak niedalekiej już przecież kaźni Jezusa. Ten niezaprzeczalny fakt mógł wpłynąć w dużym stopniu na możliwość powstania negatywowych odbić na Całunie turyńskim.»
OPLWANIE I POLICZKOWANIE Czy Całun zawiera ślady oplwania i policzkowania, opisanego przez Ewangelistów? Autor książki, wychodząc ponownie od cytatu z Pisma Świętego (Mt 26,67), przedstawia następującą ocenę tego faktu: «„Wówczas zaczęli pluć Mu w twarz i bić Go pięściami, a inni policzkowali Go”… Od chwili pojmania i wypowiedzenia słów: „To jest wasza godzina i panowanie ciemności” (Łk 22,53) i „Czyż nie mam pić kielicha, który mi podał Ojciec” (J 18, 11) Chrystus Pan był bardzo często bity po twarzy. Najhaniebniejszym sposobem poniżenia człowieka u Żydów było bicie pięściami twarzy, z jednoczesnym pluciem w nią. Bito, stojąc naprzeciwko skazanego, prawą ręką zwiniętą w kułak. A bito zawsze z rozmachem: od strony lewej ku prawej, wskutek czego ogromna większość razów spadała na prawą stronę twarzy. Można to stwierdzić patrząc na całunowe oblicze Jezusa. Niewątpliwie najboleśniejszym był policzek wymierzony Jezusowi przez sługę arcykapłana w sytuacji opisanej u św. Jana (18,19-23). Otóż policzek ten wyjątkowo nie był zadany zwykłym sposobem, wyżej opisanym. „Jeden ze sług obok stojących spoliczkował Jezusa, mówiąc: Tak odpowiadasz arcykapłanowi?”. W oryginale greckim jest napisane edoken rapisma – co oznacza także silny uraz narzędziem tępokrawędzistym lub kijem. A Jezus po otrzymaniu takiego uderzenia zawołał:, „Czemu mnie bijesz?”. Użyte wyrażenie greckie: ti me dereis? i łacińskie: guid me caedis? oznacza zadanie rany, przecięcie skóry. A co na to Całun? Po prawej stronie oblicza Jezusowego widać długą, dosyć szeroką ranę, rozpoczynającą się na grzbiecie nosa i oddzielającą część chrzęstną nosa od obu kości nosowych, które nie są złamane… Rana powyższa przechodzi w prawy fałd nosowopoliczkowy, wywołując ogromne podbiegnięcie krwawe okolicznych tkanek miękkich. Z punktu widzenia medycyny sądowej tylko taki policzek mógł wywołać opisany skutek. A inne obrażenia Najświętszego Oblicza? Na czole trzy ogromne otarcia naskórka, aż do skóry właściwej włącznie. Być może należy je przypisać upadkom podczas drogi krzyżowej. Łuki nadbrwiowe, podbiegnięte krwawo, wykazują dodatkowo powierzchniowe rany miażdżone. Ogromne krwiaki w okolicy obu oczodołów, przede wszystkim po prawej stronie, tak że szpara powiekowa zupełnie zanikła. Okolica kości jarzmowej wykazuje ogromny obrzęk i podbiegnięcie krwawe z otarciem naskórka. U podnóża prawego skrzydełka nosa niewielka trójkątna rana. Prawy kącik ust, zraniony, wykazuje wyciek wydzieliny krwistej, prawdopodobnie śliny zmieszanej z krwią. Po tej samej stronie wąs jest częściowo wyrwany, podobnie jak prawa połowa brody. Broda w znaczeniu anatomicznym, to jest najbardziej wystająca część żuchwy, wykazuje silne stłuczenie. Większość, więc tych okrutnych obrażeń, zadanych pięścią, dotyczy prawej połowy Oblicza z całunu. Natomiast lewa strona wykazuje znacznie mniej opisanych urazów. Nie jest jednak od nich wolna…»
BICZOWANIE Ukrzyżowanie Jezusa poprzedziło biczowanie. Badacze Całunu są zgodni, że najliczniejsze, charakterystyczne ślady ran to te pochodzące z biczowania. Oto, co na to Całun, poddany badaniu przez St. Waliszewskiego:
«„Wówczas Piłat wziął Jezusa i kazał Go ubiczować” (J 19, 1). „Poorali mój grzbiet oracze, wyżłobili długie bruzdy” (Ps 129,3). W czasach Jezusa każdy wyrok skazujący na śmierć musiał być zatwierdzony przez namiestnika Judei, w tym wypadku przez Poncjusza Piłata, przeto i Jezus został zaprowadzony przed Piłata w piątek wczesnym rankiem (Mt 27,1-2; Mk 15,1; J 18,28). Piłat z kilku powodów starał się Jezusa obronić. Odesłał Go nawet do Heroda, tetrarchy Galilei, aby nie mieć z Nim kłopotu (Łk 23,7), jednak na próżno. Chcąc uspokoić podburzony tłum, Piłat rozkazał Jezusa ubiczować. Nie uspokoiło to jednak rozwydrzonego tłumu, a gdy niedwuznacznie zagrożono mu donosem do Tyberiusza: „poza Cezarem nie mamy króla” (J 19,15), umył ręce i „wydał Go im, aby Go ukrzyżowano” (J 19, 16)… Czym było biczowanie w rzymskim prawie? Biczowanie było karą dodatkową do kary ukrzyżowania, z tym, że obywateli rzymskich nie wolno było biczować, podobnie jak nie wolno było skazywać na krzyż… Natomiast wobec narodów podbitych i niewolników często bywała stosowana straszliwa kara bieży rzymskich – flagrum albo taxillum Romanum. Taki bicz składał się z dwóch lub trzech rzemieni osadzonych w jednej rękojeści, z twardym zakończeniem, takim jak ołów, żeliwo, czasem kości lub krzemienie. Rzymianie – w przeciwieństwie do Żydów – nie ograniczali liczby razów bicza… W zasadzie – biczowano w dwu okolicznościach: biczowanie miało skłonić oskarżonego do złożenia zeznań i do przyznania się do winy, zaś w przypadku skazania na śmierć krzyżową, było wstępem do wykonania tego wyroku. Jednakże w obu okolicznościach była to raczej kara, która tak czy owak prowadziła do śmierci skazanego… U Pana Jezusa rany były zadane kulkami ołowianymi, przymocowanymi do rzemieni bicza bądź poziomo (dwurzemienne), bądź pionowo (trójrzemienne). Giulio Ricci podał dokładną liczbę ran ósemkowych z wyraźną przerwą na połączenie poprzeczne. Było ich 121. Stąd liczba uderzeń musiała się wahać od 60 do 70, biorąc pod uwagę obłość ciała ludzkiego oraz to, że nie wszystkie zakończenia mogły naraz spowodować obrażenia głębokie miękkich tkanek. Bito całe ciało Jezusa, oszczędzając tylko podbrzusze – z obawy o ewentrację, oraz okolice serca – z uwagi na możliwość tamponady. Najwięcej uderzeń spadło na plecy Chrystusa Pana. I mimo woli przychodzą na myśl słowa Izajasza: „Myśmy Go uważali jakoby za trędowatego, od Boga zbitego a poniżonego”, ,,przed którym sobie ludzie twarz zasłaniają” (Iz 53,4.3). Warte podkreślenia, iż choć te ósemkowate rany przeplatają się ze sobą w różnych kierunkach, to zasadniczo ich układ pozwala na wyciągnięcie następujących dwu wniosków: że Skazanego bito stacjonarnie, w pozycji pochylenia i że, wziąwszy pod uwagę wachlarzowate rozrzucenie ran, Chrystusa Pana biło dwóch żołnierzy, z których jeden był wyższy, a drugi nieco niższy. (…) Biczowanie powodowało również zmiany o charakterze przesiąkowo-odczynowym w jamach osierdziowej i opłucnej… I jeżeli śmierć Chrystusa Pana na krzyżu nastąpiła stosunkowo szybko, to główną tego przyczyną był tak zwany wstrząs traumatyczny, czyli pourazowy lub „chirurgiczny”, wywołany przez flagrum Romanum, do czego doszło jeszcze kompletne niemal wykrwawienie.»
UKORONOWANIE CIERNIEM Ewangelista, św. Mateusz, pisze: „Rozebrali Go z szat i narzucili na Niego płaszcz szkarłatny. Uplótłszy wieniec z ciernia włożyli Mu na głowę, a do prawej ręki dali Mu trzcinę. Potem przyklękali przed Nim i szydzili z Niego, mówiąc: ‘Witaj, Królu żydowski’. Przy tym pluli na Niego, brali trzcinę i bili Go po głowie” (Mt 27,28-30). «Chrystusowa korona cierniowa – pisze dalej wspomniany autor – była upleciona z gałązek krzewu należącego do gatunku jujuby… Ciernie jej posiadały niezwykle ostre kolce, zdolne do przeniknięcia poprzez czepiec ścięgnisty (galea aponeurotica) aż do okostnej płaskich kości czaszki. Jednakże już św. Wincenty z Lerynu i św. Brygida uważali, iż korona cierniowa Chrystusa Pana inaczej wyglądała, aniżeli chce to widzieć pobożna wyobraźnia całej plejady artystów, od wczesnego średniowiecza począwszy. Według mniemania wspomnianych świętych, – co z całą wyrazistością potwierdza Całun – musiano tę koronę uformować w kształcie rzymskiej czapki… Stąd – nie korona w ścisłym tego słowa znaczeniu, lecz czepiec kolczasty otaczał obwód całej głowy Jezusa, łącznie z jej sklepieniem. Wynikiem tej straszliwej „innowacji” było zadanie w obrębie owłosionej skóry głowy Zbawiciela około 70 głębokich, silnie krwawiących, niezwykle bolesnych ran kłutych.» W tym miejscu warto przerwać relację St. Waliszewskiego, przypominając, iż na wątpliwości, co do kształtu korony cierniowej Chrystusa może rzucić światło wizja zapisana przez włoską mistyczkę Marię Valtortę (zob. „Poemat Boga-Człowieka”, Księga VI, wizja 22). Widziała ona na głowie Chrystusa koronę cierniową, którą jednak kilkakrotnie wkładano Mu na głowę i zdejmowano w celu dopasowania. Stąd mogło wynikać poranienie całej głowy, z którego autor prowadzący badania nad Całunem – być może niesłusznie – wnioskuje, iż Chrystus miał na głowie nie koronę, lecz czepiec z cierni. A oto wyniki jego dalszych badań: «Teraz chciejmy zwrócić naszą uwagę na kilka szczególnych i niezwykle mocno podkreślających autentyzm zapisu całunowego krwawień. Chodzi mianowicie o krwawienia ran Najświętszego Oblicza, widocznych dobrze w okolicy czoła i obu skroni. Już prof. Sebastiano Rodante, badając specjalnie to zagadnienie, zwrócił uwagę na anatomiczną zbieżność przebiegu naczyń krwionośnych tych okolic z najdokładniej (odpowiadającymi tej sytuacji śladami wypływów krwi, obecnymi na Całunie w postaci skrzepów. Wśród tych krwawień jak najdokładniej można rozróżnić te, które pochodzą ze zranionej tętnicy, oraz te, których źródłem było otwarcie naczynia żylnego. Specjalnego wyjaśnienia wymaga trudny diagnostycznie ślad krwawienia żylnego, znajdujący się mniej więcej w pośrodku czoła… Krwawienie to pochodzi z żyły czołowej przedniej, ściślej – z jej lewej gałęzi, po rozdwojeniu. Jak mogło dojść do powstania tego dziwnego śladu? Przez wiele lat stanowiło to problem, który trudno przychodziło wyjaśnić specjalistom z zakresu anatomii i hematologii. Ostatecznie sprawa została całkowicie wyjaśniona. Aby taki ślad mógł powstać na drodze naturalnej, bo o takiej tylko może być mowa, potrzeba było czterech zsynchronizowanych ze sobą czynników mechaniczno-biologicznych.
1) Asymetryczne zawieszenie ciała Jezusa na krzyżu, z przechyłem w stronę prawą pod kątem około 5–7 stopni.
2) Ruchy ciała: unoszenia ku górze i opadanie ku dołowi. Chrystus Pan wykonywał te ruchy, co kilka (5-8) minut, inaczej groziła mu szybka śmierć wskutek zapaści ortostatycznej. Podczas tych ruchów ku górze i w dół – zmieniał się także układ głowy: podczas unoszenia ciała ku górze głowa przechylała się w prawo; odwrotnie było, gdy Jezus opadał ku dołowi.
3) Marszczenie czoła w liczne i wyraźne fałdy, jako odruch na narastające bóle mięśni szkieletowych, coraz to bardziej podatnych na skurcze tetaniczne. Wiemy, bowiem, iż metabolizm komórkowy stawał się coraz bardziej niedostateczny, a tuż przed śmiercią doszło do zupełnego zakwaszenia dwutlenkiem węgla włókien mięśni poprzecznie prążkowanych.
4) Przekłucie lewej gałęzi żyły czołowej przedniej trzema kolcami czepca kolczastego. Oczywiście kolce te tkwiły stale w świetle naczynia, które, w zależności od nasilenia ruchów ciała i przechyłów głowy, okresowo ponownie krwawiło. Tak oto daje się wyjaśnić tajemnica tego zagadkowego krwawienia. Charakterystyczny ślad, dobrze widoczny w gęstwie włosów po lewej stronie głowy – to typowy dla krwawienia tętniczego miarowy rozprysk krwi, zgodny z siłą wyrzutową serca oraz ciśnieniem wewnątrz tętniczym. Ślady bliższe samej tętnicy są najobfitsze, dalsze natomiast – coraz to słabsze, co jest zrozumiałe w związku ze spadkiem ciśnienia i słabnącą mocą wyrzutową serca. To charakterystyczne krwawienie pochodzi dokładnie z tętnicy skroniowej powierzchownej lewej, jej gałęzi czołowej. I ostatni ślad krwawienia, widoczny na Obliczu Całunu. W gąszczu włosów po stronie prawej, nieco niżej w porównaniu z poprzednim krwawieniem, zauważa się wyraźny i ciągły w zasadzie wpływ krwi, nieco rozdzielony na wysokości prawego guza czołowego. To wynik typowego dla układu żylnego krwawienia z żyły skroniowej powierzchownej prawej, jej gałęzi czołowej. Jak można przypuszczać, ślad powyższy powstał w pierwszej fazie męki krzyżowej, kiedy to w układzie żylnym istniały jeszcze odpowiednie warunki śródżylnego ciśnienia, zbliżone do fizjologicznych. Pozostaje do omówienia krwawienie, spowodowane także czepcem kolczastym, w rejonie potylicy względnie górnej części karku. Trzeba, bowiem wyjaśnić, dlaczego na 12 wyraźnych śladów, tylko 4 wykazują ukierunkowanie prawostronne, podczas gdy 8 z nich kieruje się w lewo. Są dwie tego przyczyny:
1) Większość z tych krwawień powstała, gdy Jezus był policzkowany na dziedzińcu twierdzy Antonia (J 19,3), tuż po nałożeniu Mu na głowę czepca kolczastego. Tu przypominamy sobie „zwyczaj” bicia pięścią w prawą połowę twarzy. Jednoczesne zaś okładanie pokrytego cierniem czubka głowy „trzciną” musiało spowodować skręty i przechyły całej głowy właśnie w lewo i ku tyłowi.»
2) Już na krzyżu podczas unoszenia się ku górze ciało Jezusa przybierało pozycję, zwaną w anatomii emprosthotonus (tężec przedni, ku przodowi), a więc oddaloną od pionowego drzewca krzyża. Nie było więc okazji do wywołania krwawień w prawo. Toteż jedynymi i krótkimi chwilami kontaktu uwieńczonej cierniem głowy Jezusa z drzewem krzyża był moment opadania. Wówczas, jak wiemy, przechylona w lewo głowa mogła – otarłszy się o twardość pala – doznać zadrażnienia i poruszyć tkwiące w niektórych naczyniach potylicy kolce, wywołując krwawienia w lewo….»
I tutaj wizja Marii Valtorty może dopomóc w wyjaśnieniu niepewnych szczegółów. Otóż zwraca ona uwagę na to, że na karku Jezusa osadzony został prawdziwy węzeł kolczasty z uplecionej nieregularnie korony.
DŹWIGANIE KRZYŻA Stanisław Waliszewski badając dalsze ślady ran, zachowane na Całunie tak – z perspektywy naukowca – pisze o kolejnym etapie męczarni zadanej Jezusowi: «„A On sam dźwigając krzyż wyszedł na miejsce zwane Miejscem Czaszki, które po hebrajsku nazywa się Golgota” (J 19, 17) … Długość drogi krzyżowej, wynosząca od twierdzy Antonia na szczyt Golgoty około 670 metrów, jej ciągłe wznoszenie się ku górze i ostro kamieniste podłoże nawierzchni, wraz z ogromnym ubytkiem sił u Chrystusa Pana – wszystko to przemawia za tym, że Jezus niósł tylko poprzeczkę. Nie brak wszakże głosów, iż Pan Jezus, niosąc cały krzyż na miejsce stracenia, został poprowadzony nieco dalszą drogą, wynoszącą około jednego kilometra.» Tyle – Stanisław Waliszewski. Konsekwentnie w dalszej części tekstu posługiwać się on będzie nadal pojęciem „poprzeczka”, a nie – „krzyż”. Wydaje się, więc stosowne poczynienie tu pewnej uwagi. Relacje innych badaczy oraz licznych mistyków wskazują jednoznacznie, iż widzieli oni Chrystusa dźwigającego krzyż, a nie – poprzeczną belkę, idącego właśnie dalszą drogą. Należy do nich m. in. Maria Valtorta. Za taką wersją może przemawiać także fakt, iż egzekucja dwóch łotrów była zamierzona i wcześniej przygotowana, natomiast skazanie Chrystusa nastąpiło niespodziewanie. Istotny jednak jest fakt, że Chrystus umarł na krzyżu, jak zapowiedział; że zachęcił nas, abyśmy idąc Jego śladami dźwigali jarzmo naszych codziennych udręk i trudności; że sam dał nam przykład poddania się woli Ojca, nawet w największym i najboleśniejszym trudzie, podjętym dla naszego odkupienia. Dokonało się ono dzięki przyjęciu przez Chrystusa cierpienia i złożeniu ofiary z własnego życia, w czym mamy Go naśladować, wierni do końca, niezależnie od sporów naukowców dotyczących tego, czy Chrystus niósł na Golgotę cały krzyż, czy jedynie – jego poprzeczną belkę. Stopień wyczerpania Zbawiciela był już tak wielki, że poruszanie się nawet bez ciężaru krzyża czy belki stanowić musiało ponadludzki wysiłek. Badając ślady ran na Całunie lekarz, Stanisław Waliszewski, pisze następnie: «…Chrystus Pan, po zatwierdzeniu wyroku skazującego przez Piłata, został ubrany we własne szaty: tunikę, to jest rodzaj koszuli, tkaną, jako całość, oraz szatę wierzchnią, znacznie grubszą, co było odpowiednikiem rzymskiej togi. Fakt ten stwierdzają Ewangeliści przez użycie liczby mnogiej – „własne szaty” (Mt 27,31; Mk 15,20). A fakt to ważny! Wynika, bowiem z niego, iż pomiędzy straszliwie poranionymi plecami Jezusa a dźwiganą poprzeczką były dwie warstwy tkaniny: tunika i szata gruba, które w pewnym stopniu łagodziły cierpienie wywołane samym ciężarem belki, jej szorstkością i ruchami, zwłaszcza podczas licznych upadków Zbawiciela na drodze krzyżowej… Przerażająca w swej formie kara biczowania zamieniła całe ciało Zbawiciela w jedną ranę. Do najbardziej bolesnych wszakże należała okolica prawego ramienia. Tu zostały doszczętnie zniszczone: skóra, cienka tkanka podskórna, wszystkie mięśnie i powięzi. W ten okrutny sposób został odsłonięty potężny splot nerwowy, zwany barkowym. Należą do niego: nerw pośrodkowy, najgrubszy, oraz nerwy: łokciowy, promieniowy, pachowy i łopatkowe. Już samo tylko odsłonięcie tego splotu musiało być katuszą trudną do zniesienia, nie wspominając o ocieraniu się poprzeczki przednio górną krawędzią o to tak strasznie bolesne miejsce. (…) Poprzeczka leżała na plecach Chrystusa Pana ukosem. Jej prawa połowa znajdowała się na wysokości górnego kąta łopatki prawej i nieco powyżej niego, zaś jej część lewa (związana z kostką lewej nogi) – nieco poniżej kąta łopatki po tej samej stronie. Te dwie okolice wykazują wyraźne ślady uciskania i przesuwania się poprzeczki w obu kierunkach, oczywiście tylko w ograniczonym stopniu. Dzięki jednak szatom ślady bicza rzymskiego nie zostały całkowicie zatarte lub rozmazane. Kiedy łotrowie, uderzani biczem rzymskim, uchylali się w marszu, uskakując w bok lub do przodu, sznur łączący ich z Jezusem napinał się gwałtownie, powodując najpierw przesunięcie poprzeczki w stronę prawą i ku przodowi, co było przyczyną przechyłu całego ciała Jezusowego także w tę samą stronę. W chwilę później, gdy napięcie sznura gwałtownie zelżało, belka poprzeczna na zasadzie „odskoku” przesuwała się z powrotem w dół na lewą stronę. To z kolei powodowało zachwianie równowagi coraz to słabszego Jezusa i w dalszej konsekwencji – Jego upadek na lewe kolano, a potem na najświętsze Oblicze. Prawe kolano, o wiele mniej obciążone, znacznie mniej też ucierpiało. Zatem główny ciężar każdego upadku spoczywał w zasadzie na kolanie lewym. I tak działo się wiele razy. Czy są na to dowody? Owszem. Ilustracja [ran z Całunu] wykazuje ogromną ranę kolana lewego… Poza tym obrazuje dość dobrze, w jaki sposób także golenie obu nóg zostały poddane straszliwemu działaniu bicza rzymskiego (…). Otóż podczas gwałtownych przechyłów całego tułowia Jezusa, kiedy to całość poprzeczki została raptownie przesunięta w prawo i ku przodowi, sznur łączący jej lewy koniec z kostką goleni po tej samej stronie – gwałtownie się napinał i „szorował” po starych skrzepach (po śladach flagrum Romanum) zewnętrzno bocznej powierzchni lewej goleni, powodując ich zdarcie, a co za tym idzie – nowe krwawienie i nowe skrzepy. Oczywiście ich kierunek zależał od układu sznura w danym momencie. A kierunek ten się zmieniał w miarę, jak Jezus coraz bardziej słabł. W taki, więc sposób powstały dobrze widoczne ukośne pręgi, będące śladami nowych skrzepów, co najmniej w liczbie od 13 do 18. I tyle razy, przypuszczalnie, Jezus walił się na lewe kolano, a niekiedy zaś, z pewnym wyhamowaniem siły upadku, uderzał o ziemię swoim najświętszym Obliczem. Przy końcu drogi krzyżowej stan lewego stawu kolanowego przedstawiał żałosny widok. Zachodzi pytanie, czy w ogóle mógł spełniać swą fizjologiczną funkcję… Przede wszystkim na zewnętrznej stronie tego stawu zauważamy wielkich rozmiarów ranę miażdżoną. Skóra, która pokrywa tę właśnie okolicę, została w postaci potężnego sfałdowania o kształcie podkowy odsunięta ku górze, na bok i ku dołowi. Silne ścięgno rzepkowe wydaje się w części bocznej poważnie nadwątlone, zwiotczałe i nadcięte. Rzepka uległa zwichnięciu i została przesunięta ku górze i ku środkowi. Torebka stawowa od tej strony jest zniszczona, najprawdopodobniej także ciałko Hoffy. W konsekwencji – poważnej destrukcji musiały ulec wiązadła krzyżowe oraz menisk- łąkotka śródstawowa. Dokładniejsza obserwacja skłania do przypuszczenia, iż powierzchnia stawowa zewnętrznego kłykcia kości udowej i odpowiadająca jej powierzchnia kości piszczelowej zostały w obrębie swych gładzi w dużej mierze także zniszczone. W każdym razie, staw kolanowy lewy, jako całość wydaje się być tak poważnie uszkodzony, iż na pytanie, czy pod koniec drogi krzyżowej mógł Chrystus Pan takim stawem wykonywać jakiekolwiek czynności umożliwiające Mu poruszanie się – odpowiedź będzie negatywna…»
OBNAŻENIE Z SZAT „Potem rozdzielili między siebie Jego szaty, rzucając losy” (Łk 23,34). Opisując dalszy etap męczarni, jaką zadano Chrystusowi przed końcowym ukrzyżowaniem autor opracowania zatrzymuje się nad jeszcze jednym dodatkowym cierpieniem: «…Najpierw oprawcy zdjęli z Chrystusa grubą szatę wierzchnią, a potem tunikę. I nie wolno nam się nie zatrzymać, choć na chwilę nad tym straszliwym bólem, ponownie zadanym Zbawicielowi. Wspomniana tunika, przyschnięta do kilkudziesięciu ran, pokrywających przede wszystkim całe plecy i ramiona, nierzadko wciągnięta w głąb zranionej tkanki, nagle zostaje wraz z jej zawartością, w postaci mniej lub więcej świeżych skrzepów, gwałtownie wyrwana. Wiemy, z jaką delikatnością, nierzadko współczuciem, zdejmuje się w naszych ambulatoriach niewielki opatrunek przyschnięty do rany. Daje się czas, by ranę zwilżyć i odmoczyć, a zdejmując ostatecznie stary opatrunek, czyni się wszystko, by nie było bólu, a tym bardziej krwawienia z powodu nieostrożnego oderwania strupa, czyli już zorganizowanego skrzepu. A gdyby nawet, to jakże to porównać z tym, co uczyniono Jezusowi, i tak już nieomal do ostatecznych granic możliwości zmaltretowanemu! Nikt i nic nie jest w stanie opisać tej nowej męczarni, po której Jezus ponownie spłynął krwią. Podczas tej brutalnej czynności zostały oderwane przede wszystkim te skrzepy, które były przyklejone do tylnej części tuniki.»
UKRZYŻOWANIE JEZUSA „Gdy przybyli na miejsce zwane Czaszką, ukrzyżowali tam Jego i złoczyńców, jednego po prawej, drugiego po lewej Jego stronie” (Łk 23,33). Tyle wspomina Ewangelista, znający ukrzyżowanie jedynie z relacji świadków, sam nieobecny. Stanisław Waliszewski, okiem lekarza i badacza historii oraz Całunu dodaje szczegóły, które ukazują wyraźniej okrucieństwo cierpień zadanych Jezusowi, który przez całe Swe życie na ziemi okazywał ludziom jedynie dobroć i miłość: «…W państwie rzymskim karę tę stosowano przede wszystkim wobec niewolników i narodów podbitych. W Palestynie była wykonywana często. Taki, bowiem rodzaj śmierci należał do najokrutniejszych, a o to właśnie chodziło rzymskiemu okupantowi. Cycero, prawnik i pisarz rzymski, powiada o tej karze: Crudelissimum teterrimumque supplicium – najsroższa i najokrutniejsza kara. Męczarnię na krzyżu można było znacznie wydłużać lub wydatnie skrócić… W dużym stopniu zależało to od liczby uprzednio otrzymanych razów bicza, zastosowania siedzonka-podpórki (sedile) i od sposobu przybicia do poprzeczki. W przypadku Chrystusa Pana jej obostrzenie polegało na okrutnie „podwojonym” ubiczowaniu, na braku sedile i na perfidnie wyrafinowanym sposobie przybicia rąk… Podczas konania na krzyżu cierpiał cały organizm skazanego – fizycznie i duchowo. Fizycznie – z powodu bólu ran, uprzednio zadanych, jak też – i to przede wszystkim – wskutek narastającego tetanicznego bólu mięśni szkieletowych. Duchowo, – ponieważ skazany odczuwał lęk przed śmiercią, zwłaszcza, jeśli ona miała charakter powolny, z pragnienia i wyczerpania. Męczarnia krzyża nierzadko przeciągała się do kilku dni. …Do katowskich czynności ukrzyżowania przystąpiono natychmiast, gdy przywleczono niemogącego już iść Jezusa pod krzyż, ściśle – pod pal krzyża. Wówczas do leżącej na ziemi poprzeczki „dopasowano” ramiona Jezusa, rozciągając je nieomal pod kątem prostym. Lecz Jezus nie był przybity symetrycznie: Jego prawy nadgarstek przybito tuż przy dolnej krawędzi poprzeczki, natomiast przeciwnie uczyniono z nadgarstkiem lewym, przybijając go w pobliżu jej krawędzi górnej. W efekcie dało to w pozycji uniesienia, zamierzony przez oprawców, przechył ciała Jezusowego pod kątem około 5–7 stopni w prawo. Podczas zwisania Jezus pozornie zachowywał symetrię, lecz i w tej pozycji można było zaobserwować przechył głowy nieco w lewo. W sprawie gwoździ, którymi Zbawiciel był przybity do krzyża, nie brak głosów, iż było ich cztery. Lecz najstarsze źródła, jak również Całun, mówią tylko o, trzech… Lecz nie należy zapominać o szczególe może mniej znanym, lecz jakże bolesnym! By Jezus mógł mieć obie stopy przybite w opisany sposób [jedna na drugiej], trzeba było przedtem zwichnąć prawą w stawie skokowym dolnym, zwanym Choparta, do stanu hiperekstensji o kącie rozwartym: 170 stopni. Przy innym, bowiem układzie statycznym opisany powyżej ruch ku górze nie byłby możliwy. Pomyślmy! Co za nieludzki ból: na zwichniętej siłą stopie dźwigać się co kilka minut, by zaczerpnąć nieco tlenu. Dodatkowo wymagało to przybrania siłą faktu wymuszonej, niezwykle niedogodnej pozycji, zwanej emprosthotonus. Polegała ona – jak o tym wyżej już wspomniano – na wyprężeniu się i wyrzuceniu całego ciała ku górze i nieco ku przodowi w stopniu, w jakim na to pozwalały niedotlenione mięśnie szkieletowe kończyn. Stąd też brak kontaktu uwieńczonej cierniem głowy z drzewcem krzyża.»
RANY DŁONI Dawid pisał proroczo: „Przebili moje ręce i moje nogi” (Ps 21,17). I ten fakt ma swe odbicie na niezwykłym płótnie wskazując jednoznacznie na to, w jaki sposób przybito ręce Jezusa do krzyża. «Kto wie – pisze dalej Stanisław Waliszewski – czy nie najwięcej informacji przekazuje nam Całun w sprawie przebicia dłoni. W wyjaśnieniu tego fragmentu zapisu całunowego wielkie znaczenie mają badania francuskiego chirurga doktora Pierre Barbeta z Paryża. Pamiętamy dobrze, w jaki to sposób olbrzymia większość nawet sławnych artystów malarzy czy rzeźbiarzy przedstawiała sposób przybicia dłoni Chrystusowych do krzyża. Gwoździe są mianowicie umieszczone w samym środku dłoni, dokładnie w trzeciej przestrzeni śródręcza. Lecz miejsce to, odpowiadające może bardziej estetyce, posiada zbyt słabe bariery anatomiczne, by utrzymać ciężar ciała ważącego około 80-85 kg. Przekonał się o tym doktor Barbet, dokonując wielu doświadczeń na zwłokach. Jako jedyne zapory w tej okolicy dłoni znajdują się bardzo nikłe mięśnie międzykostne, słabe poprzeczne włókna rozcięgna dłoniowego, delikatne poprzeczne więzadła główek kości śródręcza trzeciego i czwartego oraz skóra. Wszystko to nie było w stanie utrzymać określonego ciężaru ciała dłużej niż 12-15 min. A przecież chodziło o nieruchome zwłoki ludzkie. Jezus zaś na krzyżu żył 3 godziny i wykonywał stosunkowo energiczne ruchy ciała wzwyż i ku dołowi. Otóż, jak podaje doktor Barbet, miejscem, w którym gwoździe przeszyły ręce Chrystusa Pana, były oba nadgarstki, ściślej – szczelina międzykostna Destota… W opisanym miejscu kostki te nie mają wspólnych ze sobą powierzchni stawowych. Sama szczelina ma kierunek nieco ukośny i przebiega od strony dłoniowej ku grzbietowi i ku głowie. Aparat kostny i więzadłowy wzajemnie się uzupełniają, stanowiąc zaporę naprawdę potężną, wystarczającą do utrzymania ciężaru ciała. Fakt wbicia gwoździ w tym właśnie miejscu wydaje się oczywisty i znajduje potwierdzenie w badaniach doktora Barbeta. Kaci rzymscy, sądzi doktor Barbet, byli dobrze obznajomieni z anatomią, choć – rzecz jasna – nie była to wiedza naukowa. Z faktem przebicia dłoni w okolicy nadgarstka łączy się jeszcze i inna, bardzo bolesna sprawa. Otóż gwóźdź, wnikając w tym miejscu w ciało, musiał, jeśli już nie przewiercić, to przynajmniej silnie zranić napięty do granic możliwości, przebiegający wewnątrz i wzdłuż kanału nadgarstkowego dłoni nerw pośrodkowy, należący do splotu barkowego, o którym powyżej była już mowa. Nerw ten, o znacznej grubości, jest również w części czuciowym. Jego, zatem zranienie musiało wywołać straszliwy ból całej kończyny górnej, a także, na mocy promieniowania, w samym splocie barkowym i na szyi, skąd bierze swój początek…
Na grzbietowych powierzchniach obu dłoni Całun uwidacznia zmiany o nieregularnych obrysach, które można by nazwać częściowym oskalpowaniem skóry tych okolic. Unoszenie się Chrystusa Pana ku górze musiało automatycznie pociągać za sobą rotację obu dłoni, mocno przecież przygwożdżonych do szorstkiej przedniej powierzchni poprzeczki. A taki właśnie ruch powodował zniszczenie naskórka i skóry właściwej na nieregularnym, ograniczonym odcinku tej okolicy…»
RANA BOKU I SERCA Badacz Całunu po raz kolejny przytacza najpierw tekst z Ewangelii, a następnie pochyla się nad relikwią Męki Chrystusa: «„Lecz gdy podeszli do Jezusa i zobaczyli, że już umarł, nie łamali Mu goleni, tylko jeden z żołnierzy włócznią przebił Mu bok i natychmiast wypłynęła krew i woda” (J 19, 33-34). Może żadna z ran Chrystusowych nie zawiera tyle wspaniałej symboliki, co rana boku i serca zarazem. Z rany tej, bowiem wypłynęła krew i woda – symbole odkupienia i miłosierdzia Bożego! Ranę tę zadał rzymski żołnierz wkrótce po śmierci Chrystusa Pana, około godziny 15.45. (…) Czy żołnierz przebił tylko bok, czy także serce – jak chce tradycja Kościoła? Oto główne racje przemawiające za otwarciem także prawego uszka serca:
1) Zasady szermierki rzymskiej. Żołnierz uderzył w bok Jezusowy z odpowiednim rozmachem, ruchem wprawdzie zautomatyzowanym, właściwym żołnierskiej rutynie, lecz – co za tym idzie – także z dużą siłą, jaka była zwykle potrzebna do zadania takiego ciosu w innych okolicznościach, na przykład podczas walki wręcz. A wiemy, że legioniści nie kłuli w takich okolicznościach tylko samej skóry. Byłoby to sprzeczne zarówno z regulaminem, jak i sposobem ówczesnego prowadzenia walki.
2) Przepis prawa rzymskiego. Kwintylian, prawnik rzymski z I wieku po Chr., podaje następujący zwięzły komentarz: Percussos sepeliri carnifex non vetat – Przebitych kat nie zabrania grzebać.
3) Cios włócznią musiał jednocześnie przekonać Piłata, że Jezus już nie żyje. Oczywiście w tych okolicznościach przebicie włócznią wykluczało z góry płytkość rany. W zamierzeniu, bowiem było, ponad wszelką wątpliwość, uszkodzenie centralnego narządu, jakim jest serce; a jeśli śmierć przedtem jeszcze nie nastąpiła, to przebicie włócznią miało ją spowodować.
4) Żołnierz rzymski w żadnym wypadku nie mógł wiedzieć o obecności w jamie opłucnej jakiegokolwiek płynu krwistego, jaki się tam rzeczywiście znajdował. Nie mógł się spodziewać „znaku krwi” przy płytkim użyciu włóczni, lecz wykonał zlecone mu zadanie tak, jak to było zwykle praktykowane – przez przebicie serca. Teraz zastanowimy się nad „wodą”, o której mówi Ewangelia św. Jana. Dla tego naocznego świadka było to zjawisko tak dziwne, iż czuł potrzebę specjalnie je podkreślić: „Zaświadczył to ten, który widział, a świadectwo jego jest prawdziwe. On wie, że mówi prawdę, abyście i wy uwierzyli” (J 19, 35). Zadziwiająca skrupulatność, ale i dokładne sprawozdanie z czegoś, co przekraczało normalne ówczesne pojęcia. Zresztą jeszcze do bardzo niedawna zarówno teologowie, jak i medycy nie wiedzieli dokładnie jak te rzeczy wyjaśnić. Najstarsza hipoteza, z 1847 roku, pochodzi od lekarzy: Wiliama Strouda i Cecila Talmadge’a z Edynburga. Obydwaj, na podstawie wielu przypadków zebranych z terenu Anglii i Szkocji, przyjęli, jako wysoce prawdopodobną przyczynę śmierci Jezusa na krzyżu samoistne pęknięcie mięśnia sercowego z następową tamponadą serca i natychmiastową śmiercią, przy zachowaniu przytomności i z możliwością wydania „wielkiego krzyku”. Podczas zaś wczesnej sekcji zwłok osobników zmarłych taką śmiercią – po otwarciu worka osierdziowego znajdowali zawsze duże ilości osocza krwi, które gromadziło się ponad całością jej masy. Z tych założeń wychodząc, łatwo wysnuć wnioski nie tylko, co do bezpośredniej przyczyny śmierci Chrystusa Pana, ale także dla wyjaśnienia użytego przez św. Jana słowa „woda”. (…) Piszący te słowa, podobnie jak torakochirurg amerykański – doktor Anthony F. Sava, jest gorącym zwolennikiem poglądu o obecności sporej ilości płynu przesiękowo-wysiękowego krwistego w jamie opłucnej, jako reakcji na wielokrotne urazy klatki piersiowej, spowodowane przez flagrum romanum. (…). W związku z raną boku pozostaje jeszcze do omówienia ciekawy ślad w postaci dość wyraźnej, poskręcanej w swym przebiegu strużki płynu krwistego. Jest to tak zwany paseczek krwawy (cingula di sangue). Rozpoczyna się on od rany boku, lecz niebawem „chowa się” do tyłu, by popłynąć poprzecznie na drugą stronę wzdłuż dolnej linii granicznej obu płuc. W swym odcinku środkowym staje się wyraźnie poskręcany, lecz jakby nieco cieńszy, by bliżej boku lewego znów pogrubieć. Jak wyjaśnić ten ciekawy ślad? Trzeba tu wziąć pod uwagę, iż pewna ilość płynu przesiękowo-krwistego pozostała w klatce piersiowej w naturalnej kieszonce, jaką jest zatoczka przeponowo-żebrowa, poniżej wlotu rany boku. Po zmianie pozycji z pionowej na poziomą, kiedy ciało Chrystusa Pana spoczywało na kolanach Matki Bożej, przez nadal otwartą ranę boku wspomniany płyn wylał się na zewnątrz. Napotkawszy na pewien opór, jaki stawiało bądź kolano, bądź ręka Matki Bożej, podtrzymującej martwe ciało Syna – krwista ciecz przeszła wzdłuż tej przeszkody na drugą stronę. A więc opisany paseczek krwawy jest, w naszym pojęciu, udokumentowaniem obecności Matki Bożej pod krzyżem w tej przebolesnej dla niej chwili, jaką nam przekazała tradycja w postaci Piety – Opłakiwania.»
ŚMIERĆ NA KRZYŻU Gdy Męka Chrystusa osiągnęła Swój szczyt i kiedy – zgodnie z Jego słowami – już „wszystko się dokonało”, wtedy, jak pisze św. Mateusz: „Jezus raz jeszcze zawołał donośnym głosem i wyzionął ducha” (Mt 27,50). «…Przytoczone na początku tego rozdziału słowa ewangelistów świadczą, że Jezus umierał przytomnie i to głośno wołając, co było możliwe tylko w stanie uniesienia ciała na krzyżu – pisze dalej badacz Całunu. – I ten stan jest najwyraźniej utrwalony na Całunie Turyńskim. Zresztą na proces umierania Chrystusa trzeba przede wszystkim spojrzeć w świetle wiary. „Miłuje Mnie Ojciec, bo ja życie moje oddaję, aby je potem znów odzyskać. Nikt Mi go nie zabiera, lecz Ja od siebie je oddaję. Mam moc je oddać i mam moc je znów odzyskać. Taki nakaz otrzymałem od mojego Ojca” (J 10, 17-18). Chrystus ma, więc moc oddać swe życie w momencie przez siebie wybranym. Wiedząc, że Jego ludzka natura już nic więcej w cierpieniu dać z siebie nie jest w stanie i że za kilkanaście sekund ogarną go mroki nieprzytomności, uprzedził ten moment i mocą swej Boskiej natury świadomie w stanie uniesienia ciała na krzyżu odłączył duszę od Ciała i odszedł do Ojca. Żołnierzom, nawykłym do widoku śmierci, ten moment skonania wydawał się niezwykły. „Setnik zaś, który stał naprzeciw, widząc, że tak wołając skonał, rzekł: Prawdziwie człowiek ten był Synem Bożym” (Mk 15,39). Jezus Chrystus złożył w ofierze krzyżowej swoje konające człowieczeństwo, i w tym momencie czynił to z całą swą ludzką świadomością. Syn Boży przyjął naszą ludzką naturę, by służyła Mu za narzędzie naszego zbawienia, i Jego dzieło zbawcze osiąga swe apogeum w konaniu na krzyżu. Nad swoim życiem panował do końca i rozstał się z nim, kiedy uznał to za stosowne: „Nikt mi go (życia) nie zabiera, lecz ja od siebie je oddaję…”. Całopalna ofiara Chrystusa była do końca świadoma, inaczej uwłaczałoby to jej doskonałości.»
http://www.voxdomini.com.pl/vox_art/cal_meka.htm
Marucha
Nowa Prawica nie taka znowu nowa. JK-M zawsze będzie w polskiej polityce potrawą dla smakoszy Wertując relacje w „Najwyższym Czasie" z weekendowego kongresu Nowej Prawicy, próbuję określić swój stosunek do nowego ruchu. Na Sali Kongresowej pozdrawiały ich całkiem zacne i sensowne osoby: profesor Krzysztof Rybiński, Rafał Ziemkiewicz. Jak zwykle przy okazji kolejnych inicjatyw Janusza Korwina-Mikke widać sporo energii społecznej, prawdziwej pasji, a jednak jak zawsze mamy podejrzenie, że to jest pasja stosunkowo wąskiej - choć wielotysięcznej, widocznej w Internecie – grupy hobbistów? Sam pomysł przypomnienia, że jest i powinna być inna prawica: wolnościowa w sferze ekonomicznej, zawsze będzie budził moją sympatię, choć moje własne poglądy są w tych kwestiach bardziej etatystyczne. Debata w Polsce powinna się jednak przynajmniej chwilami oderwać od wałkowania na przemian smoleńskich emocji i kontr emocji. Sam uważam sprawę wyjaśnienia Smoleńska za arcyważną i nie twierdzę bynajmniej, że tylko to różni PiS i PO. Ale na co dzień politycznie dzielimy głównie wobec kwestii, czy generał Błasik był czy też nie był w kokpicie. Ruch, który zebrał się w pałacu imienia Józefa Stalina proponuje inną perspektywę, rozmowę na inne tematy. To już wystarczający powód żeby mu przyklasnąć. Poprzednią próbą stworzenia ruch „mieszczańskiego:, szukającego nowych tematów był PJN. Ale zaplątał się we własne nogi – nie umiał zerwać pępowiny łączącej go z Kaczyńskim (także wtedy, gdy podjął z nim obsesyjną wojnę). Okazał się też nazbyt zależny od priorytetów mediów – wychowywany, na co dzień przez TVN 24 doszedł w końcu do uznania, jako swojego ostatecznego celu bycie koalicjantem PO, co raczej go zmarginalizowało na wstępie niż poszerzyło mu perspektywę. Liderzy Ruchu Nowej Prawicy tego błędu akurat nie popełniają. Nie oglądają się na TVN, są antyestablishmentowi, eurosceptyczni. W istocie widać setki powodów, aby zaistnieli, bo niosą ze sobą istotne tematy. A jednak w ich powodzenie nie wierzę. Skończą, jak poprzednie katapulty wystrzeliwujące Janusza Korwina-Mikke w powietrze. Po pierwsze Polacy nie są ekonomicznymi wolności owcami. To znaczy inaczej: sprzyjają systemowi, który nie przeciąża ich podatkami, nie inwestuje za wiele w sferę publiczną (po części z nieudolności zresztą), ale też nie wyrzeka się w razie potrzeby sprawiedliwościowej retoryki, Tą retoryką posługuje się (z mojego punktu widzenia często słusznie) PiS, i zaczęła się posługiwać Platforma, (która za kilka lat będzie klasyczną umiarkowaną socjaldemokracją). Środowiska UPR-owskie miały tę zasługę, że na początku lat 90. Spopularyzowały tematykę wolnego rynku, zwłaszcza wśród młodych ludzi. Ale gdy nawet odnosiły w tej dziedzinie sukcesy, w postaci rozmaitych obniżek podatków, same na tym nie korzystały.
Problem drugi tych kręgów to sam Korwin-Mikke. I to nie tylko, dlatego, że jest ekscentryczny, podczas jednej z kampanii jeździł na słoniu, nosi muszkę i posługuje się inwektywami. To wszystko mogłoby być w ostateczności przełknięte, jako koloryt, choć na pewno, czym ruch większy, tym usilniej szuka lidera bardziej obłego i poważnego. Przede wszystkim jednak Korwin-Mikke jest człowiekiem, który uparł się, aby zgodnie ze swym najświętszym przekonaniem wystawiać prawicową wrażliwość ustawicznie na ciężkie próby. Już w roku 1989 Jerzy Urban pokazywał go chętnie w reżymowej telewizji z dwóch powodów. Po pierwsze, jako wiecznie podekscytowany oryginał w oczach wielu po prostu kompromitował ideę politycznego pluralizmu w ogóle. Ale po drugie, ponieważ mówił też rzeczy wygodne dla ówczesnych postkomunistycznych elit. Był jednym z prekursorów uwłaszczenia nomenklatury, i co prawda tę formę uwłaszczenia, jaką zastosowano w Polsce potem potępiał, ale zasady już nie. Bronił i broni nadal generała Jaruzelskiego, wyśmiewa się z tradycyjnego antykomunizmu, jest rusofilem itp. Pomijając już pytanie, czy ma rację, zderza się z emocjami wielu prawicowych wyborców, a nie ma bynajmniej ochoty na jakąkolwiek dyplomacje. Pytanie, czy niezamożny patriota z małego miasteczka zaakceptowałby kiedykolwiek gospodarcze recepty Korwina. Może tak, może nie. Ale gdy towarzyszy im naigrawanie się z wielu świętości tego patrioty, ochota na zawierzenie dziwnemu panu w muszce jest jeszcze mniejsza. To zła recepta zwłaszcza po smoleńskiej katastrofie, gdy jest szczególne zapotrzebowanie na mit. Korwin-Mikke pouczający niedawno w książce braci Kaczyńskich, że niepotrzebnie drażnią Rosję, zaczyna znowu odgrywać taką rolę jak w roku 1989 – tym razem profitentami są Tusk i Komorowski, których skądinąd miesza z błotem. Naturalnie hobbistów nie brakuje, i dobrze poprowadzona Nowa Prawica ma w teorii szansę nawet na kilka procent. Ale siłą realną stała by się tylko wtedy, gdyby Polacy jakoś się zmienili. Bo w tej chwili mamy dwie Tea Party. Jedna Korwinowska wyraża antyetatystyczny program. Druga – PiS-owska – ogólną prawicową chęć kontestacji establishmentu. Mam wrażenie, że ta druga, z wolnorynkowym skrzydłem czy bez niego, ma większą przyszłość.
Piotr Zaremba
Policja pomagała prywatnej firmie Wtorek, późne popołudnie, droga krajowa 92 między Słupcą a Koninem w Wielkopolsce. Policjanci z drogówki zatrzymują wszystkie samochody. Kierują je na pobocze. Tam czekają ankieterzy z prywatnej poznańskiej firmy Biuro Inżynierii Transportu. Kierowcy odpowiadają na kilka pytań, m.in. o cel podróży, emisję spalin. – Budzi poważne wątpliwości fakt, że policja zmusza kierowców do udziału w badaniach dla prywatnej firmy – mówi „Rz" poseł PiS Arkadiusz Mularczyk, który sam znalazł się w tej sytuacji. Badania trwały trzy dni: od 12 do 14 kwietnia. – Ankiety na drodze krajowej 92 przeprowadzane były na nasze zlecenie. Posłużą do tworzenia założeń studium ruchu – tłumaczy Zofia Kwiatkowska, rzeczniczka prasowa Autostrady Wielkopolskiej. – Gdyby nie było policjanta, kierowcy nie zatrzymywaliby się przed ankieterem. Największym udziałowcem Autostrady Wielkopolskiej jest Kulczyk Holding należący do Jana Kulczyka. Biznesmen jest też przewodniczącym rady nadzorczej Autostrady Wielkopolskiej. Dlaczego policjanci w taki sposób wsparli pracowników prywatnej firmy? – Dostaliśmy polecenie z Komendy Wojewódzkiej Policji w Poznaniu, by pomóc w przeprowadzeniu ankiet drogowych – wyjaśnia Marlena Kukawka z Komendy Powiatowej Policji w Słupcy. Z kolei podinsp. Andrzej Borowiak, rzecznik KW Policji w Poznaniu, zaznacza: – Zwróciła się do nas w tej sprawie Generalna Dyrekcja Dróg Krajowych i Autostrad. Te badania były przeprowadzane na jej zlecenie. Jego zdaniem niewłaściwe było jedynie to, że zatrzymywano w tym celu wszystkich kierowców. – To miały być ankiety dobrowolne, przeprowadzane przy okazji kontroli drogowych. Będziemy to wyjaśniać w Słupcy – zapowiada. Ale słów policji nie potwierdza przedstawiciel GDDKiA. – Z informacji, które posiadam, oddział w Poznaniu nie występował do policji o jakiekolwiek ustalenia i pomoc ankieterom – – zaznacza Marcin Kucharczak z GDDKiA w Poznaniu. Jak mówi, zrobiły to Autostrada Wielkopolska i Biuro Inżynierii Transportu. Sprawę będzie teraz wyjaśniać Sejmowa Komisja Administracji i Spraw Wewnętrznych. – Nie ma przepisów, które pozwalałyby policjantowi zatrzymywać pojazd dla przeprowadzenia ankiety. Usługowa rola, jaką w tym przypadku pełniła policja, wzbudza wątpliwości dotyczące związków policji i biznesu – ocenia wiceprzewodniczący komisji, poseł PiS Jarosław Zieliński. – Będę chciał, żeby komendanci: wojewódzki i główny, odpowiedzieli posłom na pytania dotyczące tego zaskakującego wsparcia dla firmy jednego z biznesmenów. – Mamy do czynienia z wydarzeniem godnym politowania – podkreśla inny członek komisji Konstanty Miodowicz (Platforma Obywatelska). – Bezwzględne „doprowadzanie" kierowców do sytuacji, w której są oni poddawani badaniom ankietowym, to sytuacja jak z czarnej komedii.
Wojciech Wybranowski
Dymisje w policji po publikacji ‑"Rz" Naczelnik wielkopolskiej drogówki Zbigniew Rogala i jego zastępca Paweł Kubiś zostali odwołani z zajmowanych stanowisk za pomoc ankieterom Autostrady Wielkopolskiej, należącej do Jana Kulczyka. Sprawę ujawniła „Rz"- Po poniedziałkowej publikacji gazety „Rzeczpospolita" komendant wojewódzki policji w Wielkopolsce młodszy inspektor Krzysztof Jarosz nakazał przeprowadzenie postępowania kontrolnego- mówi „Rz" podinspektor Andrzej Borowiak, rzecznik prasowy Komendy Wojewódzki Policji w Wielkopolsce- Wstępne wyniki kontroli wskazały na nieprawidłowości. W związku z tym komendant wielkopolskiej policji przyjął dymisje szefa drogówki Zbigniewa Rogali i jego zastępcy Pawła Kubisia.W poniedziałek „Rz" ujawniła, że w ubiegły wtorek wielkopolscy policjanci na drodze krajowej Słupca-Konin zatrzymywali wszystkie jadące nią pojazdy i przymusowo kierowali na bocznice. Tam kierowcy musieli odpowiadać na pytania zadawane przez ankieterów prywatnej firmy Biuro Inżynierii Transportu z Poznania. Ankiety były przeprowadzane na zlecenie firmy Autostrada Wielkopolska, której większościowym udziałowcem jest poznański biznesmen Jan Kulczyk. Jeszcze w ubiegłym tygodniu przedstawiciele Komendy Wojewódzkiej Policji w Poznaniu przekonywali, że ankiety były przeprowadzane na zlecenie państwowej Generalnej Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad. Ale jak ujawniła „Rz" GDDiK, choć o takich ankietach wiedziała, to ich nie zlecała. - Sprawdziliśmy to. Okazało się, że rzeczywiście faktycznym zleceniodawcą ankiet była Autostrada Wielkopolska, a nie jak wcześniej informowaliśmy GDDiK- przyznaje podinsp. Borowiak. Dodaje, że w trakcie postępowania kontrolnego naczelnik wielkopolskiej drogówki przyznał, że po wymianie pism z Autostradą Wielkopolską zadecydował o włączeniu policji w akcję prowadzoną przez prywatną firmę. - Okazało się, że naczelnik drogówki bez zgody szefa wielkopolskiej policji oraz wbrew obowiązującym unormowaniom zadecydował o udzieleniu pomocy Autostradzie Wielkopolskiej SA- mówi „Rz" rzecznik wielkopolskiej policji - Była to decyzja, co najmniej niewłaściwa. Jak dowiedziała się „Rz" zdymisjonowani Zbigniew Rogala i Paweł Kubiś zostali oddani do dyspozycji wielkopolskiego komendanta policji. Jutro w ich sprawie mają zostać wydane stosowne rozkazy. Opisana przez „Rz" sprawa zbulwersowała też parlamentarzystów. Poseł Jarosław Zieliński (PiS) wiceprzewodniczący sejmowej Komisji Administracji i Spraw Wewnętrznych zapowiedział, że komisja zażąda wyjaśnień w tej sprawie od komendanta głównego policji. Z kolei zdaniem posła PO- Konstantego Miodowicza działania policji kierującej przymusowo kierowców do udziału w ankietach prywatnej firmy to zdarzenie jak z czarnej komedii. – Nie ma przepisów, które pozwalałyby policjantowi zatrzymywać pojazd dla przeprowadzenia ankiety – mówił poseł Miodowicz w rozmowie z „Rzeczpospolitą". rp.pl
Klich: Tylko mówiłem przy Morozowie Edmund Klich, polski akredytowany przy MAK, nie składał żadnych pisemnych wniosków o nieumieszczanie w raporcie MAK wątku gen. Andrzeja Błasika W przypadku naruszenia dóbr osobistych gen. Andrzeja Błasika w wypowiedziach różnych osób czy doniesieniach medialnych nie wykluczamy kierowania pozwów do sądu - deklaruje mecenas Bartosz Kownacki, pełnomocnik wdowy po dowódcy Sił Powietrznych. - Każdą wypowiedź analizujemy i jeżeli została przekroczona granica, która będzie trudna do zaakceptowania, to będziemy podejmowali kroki prawne w tym zakresie - podkreśla Kownacki. Jako przykład takiej sprawy podaje niedawną publikację norweskiego tygodnika "Vi Menn", który w reportażu stwierdził, iż za tragedię smoleńską byli odpowiedzialni "pijany generał i prezydent, który kazał lądować mimo złej pogody". - Rozważaliśmy kroki prawne, ale doszliśmy do wniosku, że nasze możliwości ścigania są dosyć ograniczone - przyznaje mecenas. Dodaje, że oznaczałoby to też nagłośnienie tej kwestii, co raczej miałoby negatywne konsekwencje. Sprawę tej publikacji mocno krytykował inny pełnomocnik rodzin smoleńskich Rafał Rogalski, który stwierdził, że polski rząd pozwala na bezkarne szarganie munduru polskiego żołnierza. Kownacki krytykował już wcześniej publikacje prasowe dotyczące rzekomej kłótni na lotnisku z udziałem gen. Błasika z dowódcą Tu-154M mjr. Arkadiuszem Protasiukiem. O tym, że naruszany jest honor jej męża, niejednokrotnie mówiła wdowa Ewa Błasik. - Władze państwowe zupełnie nie są zainteresowane obroną honoru mojego męża, a przecież doskonale wiedzą, że nie było na pokładzie Tu-154M możliwości picia żadnego alkoholu i nie ma dowodów na to, że mąż naciskał na pilotów - mówiła ostatnio podczas uroczystości związanych z obchodami rocznicy katastrofy. - Widocznie wszystkim pasuje, by gen. Andrzej Błasik był uznany za winnego - podkreślała Ewa Błasik. - Jak widać, nieważny jest honor. Ważna jest prawda - tylko, jaka prawda, ta rosyjska? Towarzyszka generał Tatiana Anodina haniebnie kłamie, mówiąc, że winni są nasi piloci i mój mąż - konstatuje wdowa po dowódcy Sił Powietrznych. Ewa Błasik ma także żal do płk. Edmunda Klicha, który reprezentował polską stronę przy komisji MAK. - Nie jestem w stanie wybaczyć płk. Klichowi. Pewnych rzeczy nie powinien był wygadywać - podkreślała Błasik w wywiadzie dla "Super Expressu". - Nie miał prawa biegać do TVN i wygadywać tych wszystkich bzdur! Przecież on mówił już, że wie, na co patrzył mój mąż, stojąc w kokpicie! Pilotom na ręce! Jego zachowanie było iskrą zapalną dla bomb, które wybuchały w mediach - stwierdziła. Według niej, wyjaśnianie przyczyn katastrofy smoleńskiej przerosło płk. Klicha i innych urzędników. - Pułkownik Klich w czasach swojej kariery wojskowej prawdopodobnie bardzo pragnął zostać generałem. Nie wyszło. I między innymi, dlatego, tak jak wielu innych, wyżywa się na moim mężu, który był dość młody jak na generała i dowódcę lotnictwa, bo miał 48 lat - przypuszcza wdowa. - Oczernianie męża przez "ekspertów" było często wyrazem własnych niespełnionych marzeń, zazdrości i frustracji - podsumowuje. Klich bronił się, stwierdzając, że "nie wmawia, że generał Błasik był w kokpicie". - Ja nigdy nie powiedziałem, że generał wpływał na pilotów. Mówiłem o swoich osobistych odczuciach. Że gdybym ja pilotował i wysoki rangą oficer stał za mną, to czułbym nacisk - zaznaczył Klich w TVN 24. Podkreśla, że wnioskował, aby w raporcie MAK nie zamieszczano informacji, że gen. Błasik był pod wpływem alkoholu. - Powiedziano mi wtedy, że był w kabinie i mógł oddziaływać na pilotów, i to było konieczne. To było małe nadużycie ze strony rosyjskiej - stwierdził na antenie TVN 24. Dopytywany przez "Nasz Dziennik", tłumaczy, że swoje obiekcje artykułował podczas spotkania z przedstawicielami MAK. - To było mówione przy Morozowie, jak nam przedstawiano te wnioski końcowe - mówi Klich. - Zwracałem uwagę, że to był pasażer, że sprawa jest delikatna i żebym nie chciał informacji o alkoholu - dodał. Zenon Baranowski
Stefan Korboński Śp. Stefan Korboński, były szef władz cywilnych ruchu oporu i jego żona Zofia, bohaterka radia podziemia są pochowani w USA na cmentarzu Amerykańskiej Częstochowy. Ich życzeniem było żeby ich grób przeniesiono do Warszawy na Cmentarz na Powązkach. Stefan Korboński (ur. w 1901 w, zm. w Waszyngtonie w 1989) – działacz ruchu ludowego, prawnik i publicysta oraz organizator Polskiego Państwa Podziemnego, przez ponad rok był Delegatem Rządu na Kraj (do końca czerwca 1945), reprezentował PSL na Sejmie Ustawodawczym. Wcześniej na przełomie 1918 i 1919 brał on udział w obronie Lwowa. Do wojska zgłosił się w 1920 roku w czasie wojny polsko-bolszewickie, zaś w 1921 brał udział III powstaniu śląskim. Był kawalerem Śląskiego Krzyża Waleczności i Zasługi oraz Krzyżem Virtuti Militari. W 1939 roku porucznik Korboński dostał się do niewoli sowieckiej, z której uciekł i powrócił do okupowanej przez Niemców Warszawy i podjął działalność konspiracyjną w ZWZ i AK. Wraz z żoną Zofią kierowali radiostacją z codziennym narażeniem życia ścigani przez stale czynny nadzór radiowy Gestapo. Ich nadania z były retransmitowane do Polski przez rozgłośnię Świt. W kwietniu 1941 Korboński objął funkcję szefa Kierownictwa Walki Cywilnej i organizatora cywilnego ruchu oporu oraz kierownika działalności sądów podziemnych. Od lipca 1943 był szefem Oporu Społecznego. Po wybuchu powstania w sierpniu 1944 objął stanowisko dyrektora Departamentu Spraw Wewnętrznych. Do aresztowaniu go w czerwcu 1945 przez NKWD pełnił funkcję Delegata Rządu PR na Kraj oraz de facto obowiązki przewodniczącego Rady Jedności Narodowej. Po uwolnieniu z sowieckiego więzienia powrócił do praktyki adwokackiej i działalności w ruchu ludowym, został członkiem kierownictwa PSL największego ugrupowania politycznego opozycyjnego wobec władz komunistycznych. W styczniu 1947 został wybrany posłem na Sejm Ustawodawczy ale tegoż roku, po ucieczce S. Mikołajczyka, uciekł do Szwecji wraz z z żoną, Zofią uciekł przez Szwecję do USA gdzie zaangażował się w działalność publicystyczną pełnił funkcje przewodniczącego Polskiej Rady Jedności w Stanach Zjednoczonych oraz przewodniczącego polskiej delegacji do Zgromadzenia Europejskich Narodów Ujarzmionych, którego kilkakrotnie był przewodniczącym. W 1973 Korboński otrzymał nagrodę Fundacji Alfreda Jurzykowskiego za swoją działalność literacką, zaś w 1980 Instytut Yad Vashem przyznał mu medal Sprawiedliwych w uznaniu jego zasług dla ratowania tysięcy Żydów podczas okupacji. Był on również odznaczony Krzyżem Armii Krajowej i Medalem za Wojnę 1939–1945, Złotym Krzyżem Zasługi oraz pośmiertnie odznaczony Orderem Orła Białego w 1995 roku. Karboński był autorem książek: „W imieniu Rzeczypospolitej” Paryż: Instytut Literacki, 1954, „W imieniu Polski Walczącej” London: B. Świderski, 1963, „Polskie Państwo Podziemne” Paryż: Instytut Literacki, 1975; „Między młotem a kowadłem” London: Gryf, 1969; „W imieniu Kremla” Paryż: Instytut Literacki, 1956; „The Jews and the Poles in World War II,” New York : Hippocrene Books, 1989. Iwo Cyprian Pogonowski
Żydokomuna Kto by pomyślał, że Stowarzyszenie Otwarta Rzeczpospolita, utworzone niby to w celu walki z antysemityzmem i ksenofobią, okaże się antysemickie? Wprawdzie świat jest bardziej tajemniczy, niżby się wydawało, ale akurat tę metamorfozę objaśnić stosunkowo łatwo; organizacje zwalczające antysemityzm otrzymują granty od różnych sponsorów, z których później muszą się pewnie jakoś rozliczać. Jak się rozlicza ze swoimi sponsorami Otwarta Rzeczpospolita – tego, ma się rozumieć, nie wiem, ale wcale bym się nie zdziwił, gdyby się okazało, że rozlicza się z wytropionych antysemitników. Ale z antysemitnikami różnie bywa; na pierwszy rzut oka wydaje się, że jest ich takie mnóstwo, że wystarczy dla wszystkich, ale kiedy przychodzi do tropienia, to sprawa natychmiast się komplikuje zwłaszcza, że konkurencja jest ostra i dla każdego może nie wystarczyć. Wtedy nie ma innej rady, jak udawanie – i obawiam się, że Otwarta Rzeczpospolita mogła uchwycić się tej desperackiej metody. Antysemityzm, jak wiadomo, polega na przeświadczeniu, że wszystkiemu winni są Żydzi. To oczywista nieprawda, bo na świecie zdarzają się trzęsienia ziemi, wybuchy wulkanów, fale tsunami, tornada i tym podobne klęski żywiołowe, z którymi Żydzi nie mają raczej nic wspólnego. Ale to przekonanie, chociaż fałszywe, nie jest najbardziej skrajną postacią antysemityzmu. Najbardziej skrajną postacią antysemityzmu jest negowanie istnienia Żydów, podobne do takiej negacji zatajanie ich egzystencji, albo wreszcie uznawanie żydowskiego pochodzenia za coś nieprzyzwoitego. I właśnie to przytrafiło się Stowarzyszeniu Otwarta Rzeczpospolita. Protestując przeciwko dopuszczeniu dowodu z zeznań świadka Leszka Żebrowskiego w procesie, jaki Agora wytoczyła Markowi Rymkiewiczowi, Otwarta Rzeczpospolita dała wyraz przekonaniu, że ujawnianie czyjegoś żydowskiego pochodzenia jest dowodem antysemityzmu. Tymczasem świadek Żebrowski, na którego Otwarta Rzeczpospolita już złożyła donos do jakiejści zawodowej korporacji, miał tylko ujawnić życiorysy redaktorów „Gazety Wyborczej”, spośród których wielu ma zapewne żydowskie pochodzenie. Ale cóż w tym właściwie złego, zwłaszcza, jeśli to prawda? Najwyraźniej Stowarzyszenie Otwarta Rzeczpospolita musi uważać żydowskie pochodzenie za rodzaj wstydliwej przypadłości, jak np. syfilis, czy hemoroidy. Czyż to nie antysemityzm i to jeszcze gorszy, niż przekonanie, że Żydzi są wszystkiemu winni? Moim zdaniem bez porównania gorszy, bo przekonanie, że Żydzi są wszystkiemu winni, chociaż oczywiście nieprawdziwe, zawiera w sobie swoisty komplement w postaci przypisywania im swego rodzaju wszechmocy, podczas gdy uznawanie żydowskości za przypadłość wstydliwą, nacechowane jest albo kompleksami, albo pogardą. Najwyraźniej Otwarta Rzeczpospolita zaczyna pożerać własny ogon, co może temu stowarzyszeniu grozić ostrym zatruciem. Ale ja właściwie nie chciałem pisać o antysemityzmie Otwartej Rzeczypospolitej. Nie życzę jej dobrze, bo brzydzę się donosicielami, których „Gazeta Wyborcza” znowu – jak za Stalina - określa mianem „społeczników” - bez względu na to, czy donoszą na Żydów, czy na kogokolwiek innego. Jeśli więc padnie ofiarą trucizny, którą wytwarza, to nie ma powodu do zmartwień. Chciałem napisać o żydokomunie. Jej istnienie bywa negowane, podobnie, jak istnienie Żydów, – ale cóż począć, kiedy ujawnia ona nie tylko swoje istnienie, ale również swoją ciągłość, nawet w retoryce? W książce „Nie trzeba głośno mówić” Józef Mackiewicz opisuje proces szkolenia politycznego w sowieckiej Lotniczo-Desantowej Szkole Specjalnego Przeznaczenia. „W pierwszym rzędzie, wychodząc z założeń nauki Lenina-Stalina, żadnych kompromisów, nawet w ujęciu czysto fonetycznym. Wszyscy Niemcy: "faszystowscy ludożercy". (…) Obiektywnie jest tylko jeden wielki, wspólny interes po stronie Związku Sowieckiego. Każdy, kto opowie się po tamtej stronie, bez względu na argumenty, to kułacki wyrodek, b. kryminalista, zdrajca, sprzedawczyk, szpieg, faszystowska sobaka. Określenie globalne: "gestapowiec".” W takich i podobnych szkołach kształcono kadry dla potrzeb przyszłego imperium Stalina – a sporą ich część stanowili żydowscy absolwenci komunizmu z ulicy Gęsiej i Smoczej. Żyją jeszcze ludzie pamiętający twórcze zastosowanie tych mądrości, kiedy z łaski Ojca Narodów objęli oni administrowanie naszym nieszczęśliwym krajem i nadzór nad mniej wartościowym narodem tubylczym. W okresie tego dobrego fartu nie tylko dorobili się tytułów i majątku, ale również dochowali się potomstwa, któremu mądrość etapu podsunęła pomysł przepoczwarzenia się w szermierzy wolności. Jednak zarówno taktyka, jak i retoryka takiej, dajmy na to, „Gazety Wyborczej” w niczym nie odbiega od programu Lotniczo-Desantowej Szkoły Specjalnego Przeznaczenia. W jaki sposób żydokomuna odtwarza się już w kolejnym, trzecim pokoleniu? Pochodzenie; wiadomo - jest dziedziczne. A taktyka i retoryka? To jest temat „dla naturalisty, który przegląda wykopane w błocie i gatunkuje i nazywa glisty”.SM
Herezji nikt nie zji Zbliża się Wielkanoc, a wraz z nią – trudny moment dla dialogu z judaizmem. Chodzi oczywiście o ewangeliczny opis, jak to żołnierze pełniący straż przy grobie Jezusa zameldowali arcykapłanom, co widzieli, – że mianowicie Jezus powstał z grobu. Że arcykapłani „po naradzie” – w następstwie, której musieli podjąć decyzję o skomponowaniu fałszywej wersji wydarzeń, podobnej do konfabulacji tajnych współpracowników, co to „bez swojej wiedzy i zgody” – no i żeby dać żołnierzom „sporo pieniędzy”, zobowiązując ich jednocześnie do rozgłaszania wersji o błędzie pilo... to jest pardon – oczywiście o wykradzeniu zwłok Jezusa przez uczniów. I tak rozeszła się ta wieść między Żydami – powiada natchniony ewangelista – i trwa do dnia dzisiejszego. Ewangelista taktownie nie dodaje, że na tej właśnie „wieści” opiera się judaizm, który w przeciwny razie nie miałby racji bytu, – ale taki wniosek każdy może sobie wyciągnąć i bez tego. „Strzeżcie się kwasu faryzeuszów” – przestrzegał swoich uczniów Pan Jezus – ale następcy apostołów, angażując się w dialog z judaizmem, najwyraźniej musieli tę przestrogę zlekceważyć. Dialog, bowiem ma swoje wymagania; przede wszystkim elementarna uprzejmość wobec partnera nakazuje powstrzymanie się przed otwartym powiedzeniem mu prawdy. No a skoro nie można powiedzieć mu prawdy, to siłą rzeczy trzeba wymyślić jakąś możliwą przezeń do przyjęcia wersję od prawdy odbiegającą. Krótko mówiąc – zanim jeszcze dialog się rozwinie – już trzeba skapitulować. I wychodząc naprzeciw potrzebie dialogu postępowi teologowie, jeden przez drugiego zalewają zdumioną publiczność napuszonym bełkotem, z którego wyłania się jednak wyraźny przekaz: Zmartwychwstanie nie było wydarzeniem historycznym. Oto, co – przezornie powołując się na Obertheologa Hansa Kunga - pisał przed dwoma laty na ten temat Główny Teolog michnikowszczyzny Jan Turnau: „Zmartwychwstanie nie było faktem historycznym”. Czym zatem było? Było „wydarzeniem rzeczywistym”. Czym różni się „wydarzenie rzeczywiste” od „faktu historycznego”? W tym miejscu Obertheolog zaczyna bełkotać, że „wskrzeszenie nie jest aktem czasowo-przestrzennym. Nie oznacza cudu łamiącego prawa natury, stwierdzalnego w obrębie świata (...) Wydarzenie, zatem niehistoryczne, a przecież rzeczywiste. (...) Chodzi o akcję realną, ale tylko dla kogoś, kto chce być nie tylko neutralnym obserwatorem, ale kto z wiarą się w nią angażuje”. No proszę! Zmartwychwstanie nie jest aktem „czasowo-przestrzennym”? To co w takim razie oznaczają opowieści, że Zmartwychwstanie nastąpiło w grobie, który przecież znajdował się w bardzo konkretnym punkcie przestrzeni – no i „trzeciego dnia” – a więc w ściśle określonym momencie czasowym? I jakże tu uzależniać „realność akcji” od zaangażowania „z wiarą”, skoro rzymscy żołnierze byli jak najbardziej „neutralnymi obserwatorami”, zaś arcykapłani – obserwatorami zaangażowanymi wprawdzie w „wiarą”, – ale przecież perwersyjną. Nie kwestionowali, bowiem meldunku żołnierzy, nie oskarżyli ich o halucynacje po pijanemu. Przeciwnie – natychmiast przyjęli ich relację do wiadomości, jako rzeczywistą, a więc - „stwierdzalną w obrębie świata”, – ale „po naradzie” postanowili ten „fakt historyczny” ukryć w powodzi plotek mających pozory prawdopodobieństwa. Na tym właśnie polegają akcje dezinformacyjne również i dzisiaj – i pseudonaukowa wersja szerzona za pośrednictwem funkcjonariuszy żydowskiej gazety dla Polaków rzuconych na odcinek religijny, jest takiej akcji znakomitym, żeby nie powiedzieć – wzorcowym przykładem. Nietrudno się też domyślić, jaki cel jej przyświeca; oto stopniowo („nie płoszmy ptaszka...”) zmodyfikować pojmowanie jednej z podstawowych prawd wiary chrześcijańskiej w taki sposób, by zlikwidować jej sprzeczność z dezinformacyjną wersją leżącą u podstaw judaizmu. Krótko mówiąc – ukrytym celem „dialogu” jest sytuacja, w której wersja wymyślona przez arcykapłanów stanie się prawomocna również wśród chrześcijan. Czy jednak będzie to nadal jeszcze chrześcijaństwo, czy tylko „grób pobielany”, w którym zagnieździ się „plemię żmijowe”? Po stokroć miał rację cytowany przez ks. Waleriana Meysztowicza („Poszło z dymem”) ks. Jan Uszyłło, kiedy mówił do alumnów wileńskiego seminarium: „nie po to was uczą teologii, byście myśleli, że wiecie o Panu Bogu więcej niż żebraczka pod kościołem, ale po to, byście nie próbowali wymyślać nowych herezji”. Ale jakże tu nie wymyślać nowych herezji, kiedy każda taka – a już specjalnie wychodząca naprzeciw wymaganiom „dialogu” – za sprawą nieprzyjaciół wiary Chrystusowej przynosi autorowi rozgłos, sławę i splendory? I kiedy będziemy sobie niespiesznie rozważać te wszystkie rzeczy w gronie rodzinnym, również przy wódeczce i zakąsce („ukrajemy szyneczki, umaczamy w chrzanie; jakżeś dobrze uczynił, żeś zmartwychwstał, Panie”) – bo czyż nie lepiej snuć takie rozważania, niźli zajmować się egzegezą zapienionego w ataku politycznej wścieklizny bełkotu byłego prezydenta naszego nieszczęśliwego kraju, właśnie wysyłanego do Tunezji gwoli znalezienia jakiegoś tamtejszego „Bolka”, żeby Francuzi mogli wystrugać sobie z niego tubylczego prezydenta? - do laski pana marszałka Grzegorza Schetyny trafi projekt ustawy penalizujący „mowę nienawiści” nie tylko ze względu na „narodowość, rasę i wyznanie lub bezwyznaniowość”, ale również – „orientację seksualną” i „tożsamość płciową”. Niezależnie od tego, że na naszych oczach aktywność płomiennych bojowników o sprawiedliwość społeczną, z rejonu serc gorejących przenosi się poniżej pępka („wyżej kolan, niżej pępka rośnie sobie czarna kępka”) – widać wyraźnie, jak szybko postępuje tworzenie narzędzi terroru. Przecież potomstwu ubowców sodomici są obojętni, niczym zeszłoroczny śnieg – nawet, jeśli na tym etapie awansowani zostali na proletariat zastępczy, – bo tak naprawdę stanowią tylko pretekst do przykręcania śruby w ramach przywracania totalniactwa po okresie pieriedyszki. Niedawno pan prokurator Seremet nakazał swoim podwładnym „poważne” traktowanie przestępstw na tle antysemickim – a SLD pragnie to rozszerzyć również na tło sodomickie. Okazuje się, że wcale nie Żydzi i cykliści, tylko pod szczególną ochroną prawa znajdą się Żydzi i sodomici. Czyżby nowa mutacja żydokomuny? SM