Sokushinbutsu - szokujący zwyczaj mumifikacji za życia
Zabandażowane, odpowiednio spreparowane zwłoki najczęściej kojarzą nam się ze starożytnym Egiptem i wierzeniami, zgodnie z którymi dusza zmarłego będzie wracała do swej cielesnej powłoki. Inne mumie znajdowano m.in. w Peru, na Wyspach Kanaryjskich, a nawet… w Polsce.
Wszystkie te zasuszone truchła mogą żałośnie gryźć glebę, jeśli zestawimy je z praktykami tybetańskich mnichów, którzy z procesem mumifikacji wcale nie czekali do swojej śmierci.
Całkiem niedawno przez światowe serwisy informacyjne przetoczyła się wiadomość o znalezieniu liczącej sobie 200 lat mongolskiej mumii buddyjskiego mnicha. Ciało zachowane było w doskonałej formie – zmarły siedział w pozycji kwiatu lotosu z otwartą lewą dłonią i prawą ułożoną w symbol typowy dla nauczycieli Sutry – nauk Buddy. Według Ganhugiyna Purevbata – profesora Uniwersytetu Sztuki Buddyzmu – ta konkretna pozycja oznacza, że wiekowy mnich… wcale nie umarł.
Stan, w którym ma obecnie przebywać mężczyzna zwany jest tukdam. Według starej tradycji tukdam to rodzaj bardzo głębokiej, długiej medytacji, poprzedzającej śmierć buddyjskiego lamy. W tym czasie szykujący się do opuszczenia swego ciała mnich doznaje duchowego oświecenia. Praktykujący tę technikę mędrcy potrafią siedzieć w bezruchu całymi dniami, inni – jak się okazuje – mogą trwać w tym stanie przez całe stulecia.
Mongolski mnich nie jest oczywiście jedynym śmiałkiem, który postanowił zawisnąć gdzieś pomiędzy życiem i śmiercią, czekając na odpowiedni moment ostatecznego opuszczenia swego cielesnego „naczynia”. Najbardziej znanym buddyjskim duchownym, który „nie umarł, ale medytuje” jest pochodzący z Rosji lama Dashi-Dorzho Itigilow. Mężczyzna ten należał do mniejszości etnicznej Buriatów – liczącego sobie 500 tysięcy osób mongolskiego ludu. Na początku XX wieku wielu członków tej społeczności przeszło na buddyzm. Itigilow był bardzo szanowaną personą. Zapraszano go do uświetnienia swoją obecnością wielu ceremonii na dworze Romanowów, a sam car odznaczył mnicha orderem Świętego Stanisława. W 1927 roku Itigilow oznajmił, że najwyższy czas zacząć przygotowywać się do własnego pochówku. Pozostali mnisi nie chcieli partycypować w grupowej medytacji – przecież ich mistrz ciągle żył! W tej sytuacji mężczyzna postanowił medytować samemu. Usiadł w pozycji kwiatu lotosu i tak już został…
Zgodnie z jego wolą, Itigilowa pochowano w sosnowej skrzyni. Poprosił on jednak, aby raz na kilkadziesiąt lat ktoś do niej zajrzał i sprawdził, jak „nie do końca umarły” mnich się trzyma. A trzyma się całkiem dobrze jak na gościa, który wyzionął ducha prawie 90 lat temu.
W 2002 roku zwłoki zostały ekshumowane i poddane szczegółowemu badaniu. Okazało się, że „pacjent” ma doskonale zachowane wewnętrzne organy i mięśnie, a jego skóra oraz stawy nadal pozostają całkiem elastyczne. Naukowcy orzekli, że stan ciała nieboszczyka porównać można do kogoś, kto ziemski padół opuścił 36 godzin wcześniej. Dla wielu wyznawców buddyzmu był to ewidentny znak, że Itigilow żyje i znajduje się w stanie podobnym do nirwany.
Innym „medytującym” wyznawcą Buddy jest Loung Pordaeng – pochodzący z tajskiej wyspy Koh-Saui mnich, który zmarł w 1973 roku. Krótko przed śmiercią 79-letni Loung przestał jeść i rozmawiać z kimkolwiek. Usiadł w pozycji kwiatu lotosu i oddawał się medytacji. Zgodnie z jego życzeniem ciało wystawiono na widok publiczny.
Obecnie można je podziwiać w świątyni Wat Khunaram, gdzie umieszczono zmarłego w specjalnej szklanej skrzyni, aby odwiedzający to miejsce pielgrzymi mogli z bliska obejrzeć sobie „medytującego” mnicha. Dla wielu zachowane w doskonałym stanie zwłoki Pordaenga są dowodem cudu, a on sam traktowany jest niemalże jak święty. Ponoć jedynym problemem tajskiego mędrca są jego puste oczodoły, które nieco psują nienaganny wizerunek mumii. Dlatego też miejscowi duchowni podjęli decyzję o tym, aby założyć umrzykowi na nos parę gustownych Ray-Banów…
Żaden z powyższych mnichów-zombie nie może jednak pochwalić się takim wynikiem w długości medytacji, jaki osiągnął pewien chiński duchowny, którego ciało odkryto parę miesięcy temu. Zwłoki liczą sobie 1000 lat i spoczywają w… figurze Buddy. Badacze przypuszczają, że przez 200 lat po śmierci jego ciało siedziało sobie w świątyni i czczone było przez lokalnych mnichów, a w XIV wieku wepchnięto zmarłego w gustowną figurę.
Nieboszczyk prawdopodobnie nazywał się Liuquan i należał do pewnej buddyjskiej grupy praktykującej „mumifikację za życia”. A tej metodzie daleko było do romantycznej wizji uduchowionego mędrca, który pod koniec życia zastyga pochłonięty przez spirytystyczne doznania...
Mimo że może wydawać się to nieprawdopodobne, to technika zwana Sokushinbutsu wcale nie należała do szczególnej rzadkości wśród dawnych mieszkańców Azji. Prawdziwymi mistrzami w tego typu zabiegach byli członkowie sekty Shingon. Jej założyciel Kukai stworzył religię mieszającą w sobie elementy buddyzmu, taoizmu i shinto. Podobnie jak chrześcijańscy asceci, członkowie Sokushinbutsu twierdzili, że jedyną drogą do osiągnięcia oświecenia jest katorżnicza dyscyplina i wyrzeczenie się wszelkich wygód. Kukai pod koniec swojego życia zagłodził się podczas medytacji. Ten akt zaczęli powtarzać jego uczniowie.
Jak to wyglądało? Sam proces „umierania” trwał ok. 10 lat! W tym czasie mnisi przechodzili przez trzy cykle specjalnej diety. Przez pierwszych 1000 dni duchowni posilali się jedynie orzechami i gałką muszkatołową. W ten sposób sprawiali, że ich ciała pozbywały się tłuszczu. A ten, jak wiadomo, dość szybko rozkłada się po śmierci. W czasie kolejnego, przeszło trzyletniego cyklu członkowie sekty jedli tylko korę oraz korzenie sosny. Taka dieta dodatkowo przyspieszała usuwanie tłuszczu z ciała oraz sprzyjała odwodnieniu organizmu.
Pod koniec etapu automumifikacji mnisi zaczynali przyjmować herbatę z urushi – bardzo trującej rośliny, która wywoływała u nich silne wymioty, popuszczanie moczu, pocenie się, a więc drastyczny spadek płynów w organizmie. Oprócz tego toksyna zawarta w herbatce miała też właściwości antybakteryjne. Jej zapach odstraszał też wszelkiego rodzaju robactwo – a ten efekt miał przecież szczególne znaczenie po śmierci mnicha…
Kiedy umęczający się w ten sposób mężczyzna był już półprzytomnym szkieletem, umieszczano go w kamiennym grobowcu, zakopanym około trzy metry pod powierzchnią ziemi. Ze światem żywych łączyła go już tylko specjalna rura, dostarczająca do środka powietrze, oraz dzwoneczek, którym dogorywający męczennik obwieszczał swym kompanom, że jeszcze nie jest całkiem martwy… Kiedy duchowny przestawał dawać znaki życia, rurę demontowano, pozostawiając biedaka na wieczną medytację.